Historja Dziadka do Orzechów/Drzewko Bożego Narodzenia
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Historja Dziadka do Orzechów |
Wydawca | Księgarnia Polska Bernarda Połonieckiego |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Piller-Neumann |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Wanda Młodnicka |
Tytuł orygin. | Histoire d’un casse-noisette |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdyby was kiedy zaprowadzono, moje kochane dzieci, do wielkiego magazynu zabawek i gdyby wam powiedziano: „Wybierajcie co chcecie!“ wtedy bezwątpienia wpadlibyście w taki stan zachwytu, jakiego już nigdy w życiu nie doznacie. Tak było z Stasiem i Marynią, gdy ujrzeli choinkę, która zdawała się wyrastać z wielkiego stołu, nakrytego białym obrusem, obwieszoną złoconemi orzechami i jabłkami, oprócz fig, daktyli i cukierków, i oświetloną mnóstwem świeczek.
Ale radość wzmogła się jeszcze, gdy dzieci zabrały się do obejrzenia szczegółów. Marynia znalazła lalkę dwa razy tak dużą jak panna Rózia i zachwycającą sukienkę na wieszadle umieszczoną, tak, że mogła ją obejść naokoło. Staś odkrył uszykowany na stole szwadron huzarów w czerwonych dołmanach z złotemi pętlicami, na siwych koniach, podczas gdy uwiązany do nogi tegoż stołu, spinał się dzielny kasztan, którego tak mu do stajni brakowało.
Ale w chwili, gdy zeskakiwał z konia, a Marynia nazwała swoją lalkę Klarcia, znowu się rozległ srebrny głos dzwonka, a dzieci zwróciły się ku kątowi pokoju, skąd dźwięk pochodził.
Wtedy ujrzeli kąt zasłoniony chińskim parawanem, za którym słychać było jakiś szmer i muzykę, co pozwalało przypuszczać, że się tam dzieje coś nadzwyczajnego.
Dzieci przypomniały sobie, że dotychczas nie widziały konsyliarza i jednym głosem zawołały:
— Ach! to ojciec chrzestny!
Na te słowa parawan, jakgdyby czekał na ten wykrzyknik, rozsunął się na dwie strony i ukazał nie tylko chrzestnego ojca, ale nadto — wspaniały pałac z mnóstwem zwierciadlanych okien i dwoma złotemi wieżami po bokach. Stał on śród zielonej łąki zasłanej kwiatami.
W tej chwili zadzwoniono wewnątrz, drzwi i okna otworzyły się i dzieci ujrzały w oświetlonych pokojach mnóstwo małych pań i małych panów. Panowie pysznie ubrani w haftowanych frakach z szpadami u boku. Panie w jedwabnych sukniach, fryzowane, chłodziły się wachlarzami, jakby w istocie orzeźwiały twarz od gorąca.
W środkowym salonie, który zdawał się gorzeć od kryształowego żyrandola, obciążonego świecami, tłum dzieci tańcował przy dźwiękach muzyki. Chłopcy w kurtkach, dziewczynki w krótkich sukienkach. Jednocześnie w oknie przyległego gabinetu ukazywał się jakiś jegomość w pelerynie, dawał szczególniejsze znaki i znikał w tym samym czasie, gdy ojciec chrzestny z plastrem na oku, w peruce, podobny jak dwie krople wody, — ale wysoki tylko na trzy cale, wchodził i wychodził, jakgdyby zapraszał do siebie gości, używających przechadzki.
Zrazu dzieci nie mogły ochłonąć z radości i podziwienia, ale po kilku chwilach Staś, oparty dotąd łokciami na stole, wstał i zbliżywszy się, zawołał niecierpliwie:
— Dlaczego ojciec chrzestny zawsze wchodzi i wychodzi temi samemi drzwiami? To musi być bardzo nudne! Proszę teraz wejść tędy, a wyjść tamtemi drzwiami — i pokazał mu dwoje drzwi na wieży.
— To być nie może — odparł ojciec chrzestny.
— No, to wejdź na schody i stań w oknie na miejscu tego jegomości, a jemu powiedz, żeby zszedł na dół, tu do drzwi.
— I to niemożliwe, kochany Stasiu — rzekł konsyliarz.
— Jednak dzieci już się wytańczyły, teraz niech idą na przechadzkę — upierał się Staś.
— Nie masz rozgarnienia, mój drogi — zawołał ojciec chrzestny trochę zgniewany — jak mechanika jest urządzona, tak też musi chodzić.
— Kiedy tak, to ja chcę wejść do pałacu — rzekł Staś.
— Tym razem, to już pomysł szalony — rzekł prezydent — widzisz przecie, że to niepodobna, abyś wszedł do pałacu, skoro najwyższe chorągiewki zaledwie sięgają ci ramion.
Staś umilkł uspokojony tą przyczyną, ale po chwili widząc, że panowie i panie ciągle się przechadzali. że dzieci nieustannie tańczyły, a jegomość w pelerynie pokazywał się i znikał w równych odstępach czasu, rzekł zniechęcony:
— Mój ojcze chrzestny, jeżeli wszystkie twoje figurki nic innego nie umieją, jak tylko zawsze jedno i to samo, jutro możesz zabrać je sobie, gdyż one mnie wcale nie bawią. Wolę mego konia, który pójdzie tam, gdzie ja chcę, moich huzarów, którzy musztrują się jak im rozkażę i mogą swobodnie się poruszać, nie tak, jak te biedaki, którymi mechanika tam i napowrót ciągle jednako wykręca.
Po tych słowach odwrócił się od ojca chrzestnego i jego pałacu, poskoczył do stołu i uszykował w linii bojowej swoich huzarów.
Co do Maryni, ta również oddaliła się cichaczem, gdyż znudziły ją jednostajne poruszenia laleczek. Ponieważ jednak była to bardzo grzeczna dziewczynka, nic o tem nie mówiła, lękając się zmartwić ojca chrzestnego.
W istocie zaledwie Staś się odwrócił, konsyliarz rzekł, nieco urażony, do prezydenta:
— Tak, tak, podobne arcydzieła nie są wcale dla dzieci, zaraz schowam mój pałac do pudła i zabiorę go do domu.
Ale prezydentowa zbliżyła się do niego i łagodząc wrażenie niegrzeczności Stasia, kazała sobie szczegółowo objaśniać i pokazywać arcydzieło konsyljarza. I wszystko tak dowcipnie chwaliła, że nietylko zapomniał o Stasiu, ale wydobył nawet z kieszeni mnóstwo małych brunatnych figurek z białemi oczyma i złoconemi rączkami i nóżkami. Oprócz innych zalet te małe istotki wydawały przyjemny zapach, gdyż były wyrobione z drzewa cynamonowego.
W tej chwili panna Emilja zawołała Marynię, aby jej przymierzyć piękną różowa sukienkę, która ją na wstępie tak zachwyciła — ale mimo zwykłej grzeczności, tym razem dziewczynka wcale nie odpowiedziała pannie Emilji, tak dalece była zajęta nową osobą, którą spostrzegła między zabawkami.