Historja Dziadka do Orzechów/Drzewko Bożego Narodzenia

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Historja Dziadka do Orzechów
Wydawca Księgarnia Polska Bernarda Połonieckiego
Data wyd. 1927
Druk Piller-Neumann
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Wanda Młodnicka
Tytuł orygin. Histoire d’un casse-noisette
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Drzewko Bożego Narodzenia

Gdyby was kiedy zaprowadzono, moje kochane dzieci, do wielkiego magazynu zabawek i gdyby wam powiedziano: „Wybierajcie co chcecie!“ wtedy bezwątpienia wpadlibyście w taki stan zachwytu, jakiego już nigdy w życiu nie doznacie. Tak było z Stasiem i Marynią, gdy ujrzeli choinkę, która zdawała się wyrastać z wielkiego stołu, nakrytego białym obrusem, obwieszoną złoconemi orzechami i jabłkami, oprócz fig, daktyli i cukierków, i oświetloną mnóstwem świeczek.

Na ten widok Staś wysoko podskoczył w górę, a Marynia rzuciła się mamie na szyję, aby ją uściskać i podziękować.

Ale radość wzmogła się jeszcze, gdy dzieci zabrały się do obejrzenia szczegółów. Marynia znalazła lalkę dwa razy tak dużą jak panna Rózia i zachwycającą sukienkę na wieszadle umieszczoną, tak, że mogła ją obejść naokoło. Staś odkrył uszykowany na stole szwadron huzarów w czerwonych dołmanach z złotemi pętlicami, na siwych koniach, podczas gdy uwiązany do nogi tegoż stołu, spinał się dzielny kasztan, którego tak mu do stajni brakowało.

Staś wskoczył natychmiast na konia zupełnie już osiodłanego i okiełznanego i objechawszy trzy razy naokoło drzewka Bożego Narodzenia, oświadczył zsiadając na ziemię, że jakkolwiek rumak dziki i nieujeżdżony, pewny jest jednak, że wkrótce ujeździ go jak baranka.

Ale w chwili, gdy zeskakiwał z konia, a Marynia nazwała swoją lalkę Klarcia, znowu się rozległ srebrny głos dzwonka, a dzieci zwróciły się ku kątowi pokoju, skąd dźwięk pochodził.
Wtedy ujrzeli kąt zasłoniony chińskim parawanem, za którym słychać było jakiś szmer i muzykę, co pozwalało przypuszczać, że się tam dzieje coś nadzwyczajnego.
Dzieci przypomniały sobie, że dotychczas nie widziały konsyliarza i jednym głosem zawołały:
— Ach! to ojciec chrzestny!
Na te słowa parawan, jakgdyby czekał na ten wykrzyknik, rozsunął się na dwie strony i ukazał nie tylko chrzestnego ojca, ale nadto — wspaniały pałac z mnóstwem zwierciadlanych okien i dwoma złotemi wieżami po bokach. Stał on śród zielonej łąki zasłanej kwiatami.

W tej chwili zadzwoniono wewnątrz, drzwi i okna otworzyły się i dzieci ujrzały w oświetlonych pokojach mnóstwo małych pań i małych panów. Panowie pysznie ubrani w haftowanych frakach z szpadami u boku. Panie w jedwabnych sukniach, fryzowane, chłodziły się wachlarzami, jakby w istocie orzeźwiały twarz od gorąca.
W środkowym salonie, który zdawał się gorzeć od kryształowego żyrandola, obciążonego świecami, tłum dzieci tańcował przy dźwiękach muzyki. Chłopcy w kurtkach, dziewczynki w krótkich sukienkach. Jednocześnie w oknie przyległego gabinetu ukazywał się jakiś jegomość w pelerynie, dawał szczególniejsze znaki i znikał w tym samym czasie, gdy ojciec chrzestny z plastrem na oku, w peruce, podobny jak dwie krople wody, — ale wysoki tylko na trzy cale, wchodził i wychodził, jakgdyby zapraszał do siebie gości, używających przechadzki.

Zrazu dzieci nie mogły ochłonąć z radości i podziwienia, ale po kilku chwilach Staś, oparty dotąd łokciami na stole, wstał i zbliżywszy się, zawołał niecierpliwie:

— Dlaczego ojciec chrzestny zawsze wchodzi i wychodzi temi samemi drzwiami? To musi być bardzo nudne! Proszę teraz wejść tędy, a wyjść tamtemi drzwiami — i pokazał mu dwoje drzwi na wieży.

— To być nie może — odparł ojciec chrzestny.
— No, to wejdź na schody i stań w oknie na miejscu tego jegomości, a jemu powiedz, żeby zszedł na dół, tu do drzwi.
— I to niemożliwe, kochany Stasiu — rzekł konsyliarz.
— Jednak dzieci już się wytańczyły, teraz niech idą na przechadzkę — upierał się Staś.
— Nie masz rozgarnienia, mój drogi — zawołał ojciec chrzestny trochę zgniewany — jak mechanika jest urządzona, tak też musi chodzić.
— Kiedy tak, to ja chcę wejść do pałacu — rzekł Staś.
— Tym razem, to już pomysł szalony — rzekł prezydent — widzisz przecie, że to niepodobna, abyś wszedł do pałacu, skoro najwyższe chorągiewki zaledwie sięgają ci ramion.
Staś umilkł uspokojony tą przyczyną, ale po chwili widząc, że panowie i panie ciągle się przechadzali. że dzieci nieustannie tańczyły, a jegomość w pelerynie pokazywał się i znikał w równych odstępach czasu, rzekł zniechęcony:
— Mój ojcze chrzestny, jeżeli wszystkie twoje figurki nic innego nie umieją, jak tylko zawsze jedno i to samo, jutro możesz zabrać je sobie, gdyż one mnie wcale nie bawią. Wolę mego konia, który pójdzie tam, gdzie ja chcę, moich huzarów, którzy musztrują się jak im rozkażę i mogą swobodnie się poruszać, nie tak, jak te biedaki, którymi mechanika tam i napowrót ciągle jednako wykręca.

Po tych słowach odwrócił się od ojca chrzestnego i jego pałacu, poskoczył do stołu i uszykował w linii bojowej swoich huzarów.
Co do Maryni, ta również oddaliła się cichaczem, gdyż znudziły ją jednostajne poruszenia laleczek. Ponieważ jednak była to bardzo grzeczna dziewczynka, nic o tem nie mówiła, lękając się zmartwić ojca chrzestnego.
W istocie zaledwie Staś się odwrócił, konsyliarz rzekł, nieco urażony, do prezydenta:
— Tak, tak, podobne arcydzieła nie są wcale dla dzieci, zaraz schowam mój pałac do pudła i zabiorę go do domu.

Ale prezydentowa zbliżyła się do niego i łagodząc wrażenie niegrzeczności Stasia, kazała sobie szczegółowo objaśniać i pokazywać arcydzieło konsyljarza. I wszystko tak dowcipnie chwaliła, że nietylko zapomniał o Stasiu, ale wydobył nawet z kieszeni mnóstwo małych brunatnych figurek z białemi oczyma i złoconemi rączkami i nóżkami. Oprócz innych zalet te małe istotki wydawały przyjemny zapach, gdyż były wyrobione z drzewa cynamonowego.
W tej chwili panna Emilja zawołała Marynię, aby jej przymierzyć piękną różowa sukienkę, która ją na wstępie tak zachwyciła — ale mimo zwykłej grzeczności, tym razem dziewczynka wcale nie odpowiedziała pannie Emilji, tak dalece była zajęta nową osobą, którą spostrzegła między zabawkami.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Wanda Młodnicka.