Historja Dziadka do Orzechów/Pan Grzyzorzeski
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Historja Dziadka do Orzechów |
Wydawca | Księgarnia Polska Bernarda Połonieckiego |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Piller-Neumann |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Wanda Młodnicka |
Tytuł orygin. | Histoire d’un casse-noisette |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Marynia odkryła smutnie opartego o pień drzewka, nader pięknego człowieczka, który w skromnem milczeniu oczekiwał, póki na niego kolej nie przyjdzie. Może za wcześnie nazwaliśmy go pięknym, gdyż ciało jego silne nie zgadzało się z cienkiemi nóżkami, a głowę miał niesłychanej wielkości.
Wszakże, jeżeli byty jakie usterki w jego osobie, wady te nagradzała wykwintność. stroju, który zdradzał człowieka dobrze wychowanego i znającego się na elegancji.
Miał na sobie czamarkę z zielonego aksamitu, ze złotemi pętlicami, majtki z takiej samej materji, a buciki tak zgrabne, że zdawały się malowane.
Dwa tylko szczegóły były dziwne, jak u człowieka obeznanego z modą: naprzód brzydki drewniany płaszczyk podobny do ogona, który mu zwisał od szyi do pól pleców i szkaradna czapka na głowie.
Ale Marynia widząc te dwie ozdoby, tak dziwnie odbijające od reszty ubioru, przypomniała sobie, że sam ojciec chrzestny nosił na swoim żółtym surducie wcale nie ładniejszy płaszczyk od tego, który okrywał plecy małego człowieczka — a czasem wdziewał na głowę czapkę, z którą żadna czapka w świecie nie mogła iść w porównanie, co jednak nie przeszkadzało, że był doskonałym ojcem chrzestnym. Wreszcie przyszło jej na myśl, kto wie, gdyby konsyljarza ubrać w strój małego człeczka, czy byłby tak zgrabny jak nowy gość?
Odrazu powzięła żywą przyjaźń ku niemu i czem więcej go oglądała, tem więcej znajdowała dobroci i uprzejmości w jego twarzy. Jego oczy jasno-zielone, którym można było tylko zarzucić, że trochę nadto były wypukłe, wyrażały spokój i łagodność. Broda kręcona z czarnej wełny, porastająca podbródek, tem bardziej była mu do twarzy, że nadawała zachwycający wyraz uśmiechowi ust, które choć za szerokie, były za to czerwone i połyskujące.
Dlatego też przypatrzywszy mu się z wzrastającem zajęciem spytała:
— Kochany tatku, powiedz mi do kogo należy ten miły człowieczek oparty o choinkę?
— Do nikogo w szczególności, do was obojga razem — odpowiedział prezydent.
— Jakto?... nie rozumiem tego wcale.
To mówiąc, prezydent wziął go ostrożnie z miejsca gdzie stał dotychczas i podnosząc mu wąski płaszczyk drewniany, otworzył usta, za któremi ukazały się dwa rzędy białych kończastych zębów. Wtedy Marynia włożyła orzech i — krak — człeczek zgryzł orzech tak zręcznie; że łupina odpadła zdruzgotana, a ziarno nietknięte zostało jej na dłoni.
Natenczas zrozumiała, że mały zalotny człowieczek był potomkiem starożytnej i szanownej rodziny dziadków do orzechów, której początek ginie w mroku czasów, i że wykonywał filantropijny urząd swych przodków. Uszczęśliwiona z tego odkrycia, zaczęła skakać z radości i zawołała:
— Pan Gryzorzeski w własnej osobie! — na co rzekł prezydent:
— Kiedy ten dziadek tak ci się podoba, kochana Maryniu, jakkolwiek należy zarówno do Stasia, ty jednak odtąd będziesz miała o nim szczególne staranie. Polecam go twojej opiece.
Prezydent oddał natychmiast małego człowieczka Maryni, która objęła go rączkami i kazała mu tłuc orzechy, wybierając jednak najmniejsze, aby nie potrzebował nadto otwierać ust, z czem mu bardzo było nie do twarzy. Wtedy panna Emilja zbliżyła się także, chcąc poznać pana Gryzorzeskiego, a on i dla niej był tyle uprzejmy, że gryzł orzechy chętnie, nie robiąc żadnych trudności.
Tymczasem Staś ujeżdżając ciągle swego kasztanka i musztrując huzarów usłyszał — krak — krak — krak i odgłos ten niezliczone razy się powtarzający nasunął mu domysł, że zaszło coś nowego. Podniósł więc głowę i obrócił wielkie oczy w tę stronę, jakby z zapytaniem, wnet spostrzegł w rękach siostry małego człowieczka z drewnianym płaszczykiem; zsiadł więc z konia i nie odprowadziwszy nawet kasztana do stajni, przybiegł do Maryni i oznajmił swoją obecność głośnym wybuchem śmiechu, jaki wzbudziła w nim dziwaczna mina pana Gryzorzeskiego, gdy otwierał ogromne usta.
— Ach, mój biedny, kochany panie Gryzorzeski — zawołała Marynia, wyrywając dziadka z rąk brata.
— To dopiero głupi niedołęga! — krzyknął Staś — temu się zachciewa być tłuczkiem do orzechów z jego glinianemi szczękami. Dajno go tu, niech dalej tłucze, choćby resztę zębów połamał. Cóż znowu zajmujesz się tak tym mazgajem?
— Nie, nie, już więcej nie dostaniesz pana Gryzorzeskiego — wołała Marynia, ściskając w objęciach małego człowieczka. — Patrz, jak żałośnie spogląda na mnie ze swoją zranioną szczęką. Wstydź się — masz złe serce, bijesz twoje konie, a parę dni temu kazałeś rozstrzelać jednego żołnierza.
— Tatku, na pomoc! — krzyknęła Marynia, owijając człowieczka w chustkę do nosa. — Na pomoc! Staś chce zabrać mojego dziadka!
Na krzyki dzieci zbliżył się nietylko prezydent, ale nadbiegli jeszcze prezydentowa z konsyljarzem Świdrzyckim. Każde przekładało swoje racje. Marynia broniła dziadka, Staś chciał go odebrać. Na wielkie zdziwienie Maryni, ojciec chrzestny przyznał słuszność Stasiowi. Natomiast prezydent i prezydentowa skłonili się na stronę Maryni.
— Kochany Stasiu — rzekł prezydent — oddałem pana Gryzorzeskiego pod opiekę twojej siostry, a o ile szczupłe moje wiadomości lekarskie pozwalają mi osądzić, widzę, że w tej chwili nieborak mocno jest uszkodzony i wymaga gorliwej opieki. Dopóki więc nie wyzdrowieje, oddaję nad nim zupełną władzę Maryni i pragnę, aby się temu nie sprzeciwiano. Wreszcie ty znając się dobrze na regulaminie wojskowym, czy widziałeś, żeby jenerał przymuszał rannego żołnierza, aby szedł w ogień? Rannych oddaje się do lazaretu, póki nie wyzdrowieją, a jeżeli zostają kalekami z powodu ran, mają prawo wstąpić do inwalidów.
Staś chciał się napierać, ale prezydent podniósł palec do brwi prawego oka i wymówił tylko:
— Panie Stanisławie!
Poczem Staś zawstydzony wymknął się cichaczem do stołu, gdzie jego huzary rozstawiwszy patrole, cofnęli się do nocnej kwatery.
Przez ten czas Marynia pozbierała ząbki pana Gryzorzeskiego, którego ciągle dotąd trzymała owiniętego w chustkę, i podwiązała mu podbródek białą wstążeczką od swej jedwabnej sukienki. Mały człowieczek, blady z początku i przestraszony, zdawał się ufać dobroci swej opiekunki i powoli przychodził do siebie.
Wtedy Marynia spostrzegła, że ojciec chrzestny szydersko spoglądał na starania, jakiemi otaczała małego człowieczka, zdawało jej się nawet, że jedyne oko konsyljarza nabrało wówczas wyrazu szczególniejszej złośliwości. Dlatego chciała się oddalić. Ale doktór Świdrzycki zaczął śmiać się do rozpuku, mówiąc:
— W istocie, kochana Maryniu, nie pojmuję, jakim sposobem tak ładna panienka może otaczać tyloma względami tego szkaradnego dziadka.
Na to Marynia wbrew swemu łagodnemu usposobieniu oburzyła się mocno i rzekła:
— O! kto wie, czy ojciec chrzestny, mając nawet tak piękny strój, jak pan Gryzorzeski, wyglądałby tak ładnie jak on! Ojciec chrzestny jest niesprawiedliwy dla mego pacjenta.
Na te słowa rodzice Maryni rozśmieli się, a nos konsyljarza niesłychanie się przeciągnął.