Historja Dziadka do Orzechów/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Historja Dziadka do Orzechów
Wydawca Księgarnia Polska Bernarda Połonieckiego
Data wyd. 1927
Druk Piller-Neumann
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Wanda Młodnicka
Tytuł orygin. Histoire d’un casse-noisette
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 

uwagi[1]

Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Historja
Dziadka do Orzechów
PODŁUG
ALEKSANDRA DUMASA
UŁOŻYŁA
WANDA  MŁODNICKA
Z 138
DRZEWORYTAMI P. BERTALLA



NAKŁADEM KSIĘGARNI POLSKIEJ
BERNARDA  POŁONIECKIEGO
LWÓW — WARSZAWA





Chrzestny Ojciec Świdrzycki

W pewnem mieście żył bardzo szanowny prezydent nazwiskiem Złotomirski.
Żona jego była naturalnie prezydentową. Państwo ci mieli dwoje dzieci. Dziewięcioletni syn nazywał się Staś, dziewczynka młodsza o rok nazywała się Marynia.
Była to ładna para dzieci, ale tak odmiennych twarzy i charakterów, iż trudnoby się domyślić, że to brat i siostra.

Staś, zuch chłopak, pyzaty, z ciemną czupryną, tupiący, gdy mu się kto sprzeciwił, swawolny bardzo i przekonany, że cały świat istnieje tylko dla jego zabawy i przyjemności i nie odstępował od tego zdania dopóty, aż ojciec zniecierpliwiony jego krzykami i tupaniem nie wyszedł z swego pokoju, a podnosząc palec do wysokości zmarszczonych brwi — nie wymówił tych jedynych słów:

— Panie Stanisławie!
Wtedy Staś rad był schować się pod ziemię.
Marynia natomiast, szczupła, blada dziewczynka, z jasnemi włoskami, łagodna była i litościwa na wszystkie cierpienia, nawet na te, jakich doświadczały jej lalki. Posłuszna na skinienie matki, nie sprzeczała się nigdy z swoją guwernantką, panną Emilją, i kochaną była przez wszystkich.

Tymczasem nadszedł dzień 24-ty grudnia. Dzień upragniony, w którym Dziecię Jezus obdarza dzieci, dzieląc się darami, jakie otrzymało od Trzech Króli, zaświeca także gwiazdkę na choinkach na pamiątkę onej gwiazdy, co ich do żłóbka przywiodła. I choć rodzice mają też udział niejaki w tych przygotowaniach — to przecie skoro wszystkie dobra tego świata pochodzą od Jezusa, w dzień Jego urodzin dzieci Jemu wdzięczne być powinny.

Między dziećmi najhojniej obdarzonemi na gwiazdkę były dzieci prezydenta Złotomirskiego, gdyż oprócz rodziców miały jeszcze ojca chrzestnego, który zawsze o nich pamiętał. Nazywał się doktór Jan Kanty Świdrzycki.
Przykro mi, że nie mogę ojca chrzestnego, konsyljarza medycyny, nazwać przystojnym mężczyzną.
Wysoki, chudy, mocno przygarbiony, nosił na miejscu prawego oka czarny plaster. Był zupełnie łysy, zaradzał jednak temu nosząc perukę. Pozostałe zaś oko jego posiadało tak szczególniejszą bystrość, że zdawało się obejmować odrazu wszystkie najdrobniejsze szczegóły pokoju do którego wchodził i przenikać najskrytsze myśli osób na które spojrzał.

Ojciec chrzestny był konsyljarzem medycyny, zamiast jednak zajmować się dręczeniem ludzi w celu przedłużania im życia wedle wszelkich zasad nauki, oddawał się przeciwnie z zapałem nadawaniu życia osobom martwym. Wyrabiał mianowicie figurki, które chodziły, damy umiejące tańczyć i grać na fortepianie, szermierzy, którzy się bili na szpady, psy aportujące, latające ptaki, wkońcu doprowadził do tego, że jego lalki wymawiały niektóre wyrazy, jak papa i mama.
Nie tracił też nadziei, że zczasem potrafi wyrabiać prawdziwych ludzi, psy, ptaki i ryby, a ponieważ obiecał ofiarować pierwsze okazy tego rodzaju swoim chrześniakom, dzieci więc oczekiwały tej chwili z wielką niecierpliwością.
Prosta rzecz, że doszedłszy takiego mistrzostwa w mechanice, ojciec chrzestny był niezmiernie użyteczny dla swoich przyjaciół.

Skoro zegar jaki zaniemógł w domu państwa Złotomirskich, posyłano po chrzestnego ojca, który przychodził natychmiast jako artysta, miłujący swą sztukę nadewszystko. Zaraz kazał sobie przedstawić pacjenta, otwierał go, wyjmował kółka, brał go między kolana, a wpatrując się weń okiem badawczem, dobywał z kieszeni mnóstwo drobnych narzędzi własnego wyrobu i pomysłu. Następnie wybierał najostrzejsze i pogrążał je w wnętrzności zegara, nie zważając na żale Maryni, która nie mogła pojąć, żeby dotkliwe te operacje nie sprawiały bólu biednemu zegarowi.

Tymczasem po umiejętnem zastosowaniu środków, zegar powracał do życia i gdy go napowrót umieszczono w szafeczce, zaczynał chodzić, bić i ożywiał pokój, który bez niego zdawał się bez duszy.
Nie dosyć na tem. Na prośbę Maryni, której żal było patrzeć, jak pies kuchenny męczył się obracaniem rożna, ojciec chrzestny raczył zstąpić z wysokości swej nauki i zrobił psa-automata, który odtąd bez trudu obracał rożen, podczas gdy Turek jako emeryt grzał się bezczynnie przy ognisku.
Stąd też Turek po domownikach najbardziej był przywiązany do konsyljarza Świdrzyckiego.
Naszczekiwaniem i machaniem ogona zapowiadał jego przyjście, a na powitanie nie szczędził gwałtownych oznak radości.

Wieczorem w dzień wigilii Bożego Narodzenia, gdy się już zmierzchać zaczęło, Staś i Marynia siedzieli koło panny Emilji, która szyła przy oknie, pragnąc korzystać jeszcze z ostatnich błysków dnia.
Dzieci, przejęte uroczystością oczekiwania, tuliły się do siebie i rozmawiały półgłosem jak zwykle, gdy się ma w sercu niejakie wątpliwości.
— Rodzice pewnie zajęci naszem drzewkiem — rzekła Marynia — od rana słyszałam ruch w salonie.
— A ja po szczekaniu Turka poznałem — odparł Staś — że ojciec chrzestny już przyszedł.
— Mój Boże! — rzekła Marynia — co też on nam przyniesie, pewna jestem, że ogród z rzeką. Na rzece będą pływać łabędzie, a dziewczynka będzie je karmić cukierkami.
— Przedewszystkiem panna Maria powinnaby wiedzieć, że się łabędzie cukierkami nie żywią! — zawołał Staś zuchwałym tonem, za jaki go często łajano.
— Zdawało mi się — rzekła Marynia — ale ponieważ jesteś starszy, wiesz o tem lepiej ode mnie.
Staś zadarł nos do góry.

— Następnie — mówił dalej — sądzę, że jeżeli ojciec chrzestny nam co przyniesie, to pewnie fortecę z żołnierzami, armatami i armią nieprzyjacielską. Dopieroż to będą pyszne bitwy!
— Nie lubię bitew — odrzekła Marynia — jeżeli przyniesie twierdzę, to tylko dla ciebie; co do mnie proszę, abym mogła opatrywać rannych.
— Eee! —— przerwał Staś — wiesz doskonale, że cokolwiek ojciec chrzestny przyniesie, to nie będzie ani dla mnie, ani dla ciebie, pod pozorem, że to są arcydzieła, odbierają nam zwykle te zabawki i zamykają je zaraz na najwyższej półce szklanej szafy, gdzie tylko tato może się dostać i to wlazłszy na stołek. To też wolę zabawki, które dostajemy od rodziców, gdyż temi wolno nam bawić się, dopóki ich nie połamiemy w kawałki.
— I ja także wolę te — powiedziała Marynia — ale nie trzeba, aby ojciec chrzestny dowiedział się o tem.
— A to dlaczego? — oburzył się Staś.
— Dlatego, że toby go martwiło; dając nam zabawki, wyobraża sobie, że nam sprawia największą przyjemność, trzeba więc zostawić go w tem przekonaniu.

— Ale ot! —— zawołał Staś, machnąwszy ręką.

— Marynia ma słuszność — ozwała się panna Emllja, która przemawiała tylko w ważnych okolicznościach.

— Słuchaj Stasiu, zgadujmy co dostaniemy — zawołała żywo Marynia, w obawie, aby Staś nie odpowiedział zuchwale na uwagę panny Emilji — ja nadmieniłam, że Rózia, moja lalka, codzień robi się niezgrabniejszą, ciągle pada na nos i tym sposobem niemożliwa staje się w towarzystwie.

— Ja zaś — rzekł Staś — dałem tatkowi do zrozumienia, że jaki dzielny kasztan przydałby się do mojej stajni, również zwróciłem jego uwagę na to, że niema porządnej armji bez lekkiej jazdy i że brak mi szwadrona huzarów do dywizji, która zostaje pod moją komendą.

Na te słowa panna Emilja uznała za stosowne przemówić.

— Wiecie dobrze, że to Dzieciątko Jezus rozdaje dziś zabawki; nie wybierajcież sami, gdyż ono wie najlepiej, czego wam potrzeba.

— Aha! zapewne! — wpadł Staś — przeszłego roku przyniósł mi piechurów, kiedy potrzebowałem konnicy.
— Co do mnie — rzekła Marynia — jestem mu bardzo wdzięczna, gdyż oprócz lalki, której pragnęłam, dostałam jeszcze ślicznego gołąbka.
Tymczasem ściemniło się zupełnie. Dzieci mówiły coraz ciszej i coraz bardziej tuliły się do siebie.
Zdawało się im, że słyszą nad sobą radosne trzepotanie anielskich skrzydeł, że dolatuje ich zdala nuta kolędy — w tej chwili jaskrawy blask mignął na ścianie, a dzieci pomyślały, że Dzieciątko Jezus Złożywszy ich zabawki w salonie, ulatywało na świetlistym obłoku do innych dzieci, które go równie niecierpliwie oczekiwały.
Jednocześnie dał się słyszeć głos dzwonka, a prezydentostwo wyszli i wzięli dzieci za ręce.
Drzwi otwarły się naoścież i z salonu taki buchnął blask, że dzieci olśnione wykrzyknęły tylko:

— Ach!
— Chodźcie zobaczyć, co wam przyniosło Dzieciątko Jezus — rzekli rodzice.
Dzieci wbiegły do pokoju, a i panna Emilja, odłożywszy robotę, zdążała za nimi.



Drzewko Bożego Narodzenia

Gdyby was kiedy zaprowadzono, moje kochane dzieci, do wielkiego magazynu zabawek i gdyby wam powiedziano: „Wybierajcie co chcecie!“ wtedy bezwątpienia wpadlibyście w taki stan zachwytu, jakiego już nigdy w życiu nie doznacie. Tak było z Stasiem i Marynią, gdy ujrzeli choinkę, która zdawała się wyrastać z wielkiego stołu, nakrytego białym obrusem, obwieszoną złoconemi orzechami i jabłkami, oprócz fig, daktyli i cukierków, i oświetloną mnóstwem świeczek.

Na ten widok Staś wysoko podskoczył w górę, a Marynia rzuciła się mamie na szyję, aby ją uściskać i podziękować.

Ale radość wzmogła się jeszcze, gdy dzieci zabrały się do obejrzenia szczegółów. Marynia znalazła lalkę dwa razy tak dużą jak panna Rózia i zachwycającą sukienkę na wieszadle umieszczoną, tak, że mogła ją obejść naokoło. Staś odkrył uszykowany na stole szwadron huzarów w czerwonych dołmanach z złotemi pętlicami, na siwych koniach, podczas gdy uwiązany do nogi tegoż stołu, spinał się dzielny kasztan, którego tak mu do stajni brakowało.

Staś wskoczył natychmiast na konia zupełnie już osiodłanego i okiełznanego i objechawszy trzy razy naokoło drzewka Bożego Narodzenia, oświadczył zsiadając na ziemię, że jakkolwiek rumak dziki i nieujeżdżony, pewny jest jednak, że wkrótce ujeździ go jak baranka.

Ale w chwili, gdy zeskakiwał z konia, a Marynia nazwała swoją lalkę Klarcia, znowu się rozległ srebrny głos dzwonka, a dzieci zwróciły się ku kątowi pokoju, skąd dźwięk pochodził.
Wtedy ujrzeli kąt zasłoniony chińskim parawanem, za którym słychać było jakiś szmer i muzykę, co pozwalało przypuszczać, że się tam dzieje coś nadzwyczajnego.
Dzieci przypomniały sobie, że dotychczas nie widziały konsyliarza i jednym głosem zawołały:
— Ach! to ojciec chrzestny!
Na te słowa parawan, jakgdyby czekał na ten wykrzyknik, rozsunął się na dwie strony i ukazał nie tylko chrzestnego ojca, ale nadto — wspaniały pałac z mnóstwem zwierciadlanych okien i dwoma złotemi wieżami po bokach. Stał on śród zielonej łąki zasłanej kwiatami.

W tej chwili zadzwoniono wewnątrz, drzwi i okna otworzyły się i dzieci ujrzały w oświetlonych pokojach mnóstwo małych pań i małych panów. Panowie pysznie ubrani w haftowanych frakach z szpadami u boku. Panie w jedwabnych sukniach, fryzowane, chłodziły się wachlarzami, jakby w istocie orzeźwiały twarz od gorąca.
W środkowym salonie, który zdawał się gorzeć od kryształowego żyrandola, obciążonego świecami, tłum dzieci tańcował przy dźwiękach muzyki. Chłopcy w kurtkach, dziewczynki w krótkich sukienkach. Jednocześnie w oknie przyległego gabinetu ukazywał się jakiś jegomość w pelerynie, dawał szczególniejsze znaki i znikał w tym samym czasie, gdy ojciec chrzestny z plastrem na oku, w peruce, podobny jak dwie krople wody, — ale wysoki tylko na trzy cale, wchodził i wychodził, jakgdyby zapraszał do siebie gości, używających przechadzki.

Zrazu dzieci nie mogły ochłonąć z radości i podziwienia, ale po kilku chwilach Staś, oparty dotąd łokciami na stole, wstał i zbliżywszy się, zawołał niecierpliwie:

— Dlaczego ojciec chrzestny zawsze wchodzi i wychodzi temi samemi drzwiami? To musi być bardzo nudne! Proszę teraz wejść tędy, a wyjść tamtemi drzwiami — i pokazał mu dwoje drzwi na wieży.

— To być nie może — odparł ojciec chrzestny.
— No, to wejdź na schody i stań w oknie na miejscu tego jegomości, a jemu powiedz, żeby zszedł na dół, tu do drzwi.
— I to niemożliwe, kochany Stasiu — rzekł konsyliarz.
— Jednak dzieci już się wytańczyły, teraz niech idą na przechadzkę — upierał się Staś.
— Nie masz rozgarnienia, mój drogi — zawołał ojciec chrzestny trochę zgniewany — jak mechanika jest urządzona, tak też musi chodzić.
— Kiedy tak, to ja chcę wejść do pałacu — rzekł Staś.
— Tym razem, to już pomysł szalony — rzekł prezydent — widzisz przecie, że to niepodobna, abyś wszedł do pałacu, skoro najwyższe chorągiewki zaledwie sięgają ci ramion.
Staś umilkł uspokojony tą przyczyną, ale po chwili widząc, że panowie i panie ciągle się przechadzali. że dzieci nieustannie tańczyły, a jegomość w pelerynie pokazywał się i znikał w równych odstępach czasu, rzekł zniechęcony:
— Mój ojcze chrzestny, jeżeli wszystkie twoje figurki nic innego nie umieją, jak tylko zawsze jedno i to samo, jutro możesz zabrać je sobie, gdyż one mnie wcale nie bawią. Wolę mego konia, który pójdzie tam, gdzie ja chcę, moich huzarów, którzy musztrują się jak im rozkażę i mogą swobodnie się poruszać, nie tak, jak te biedaki, którymi mechanika tam i napowrót ciągle jednako wykręca.

Po tych słowach odwrócił się od ojca chrzestnego i jego pałacu, poskoczył do stołu i uszykował w linii bojowej swoich huzarów.
Co do Maryni, ta również oddaliła się cichaczem, gdyż znudziły ją jednostajne poruszenia laleczek. Ponieważ jednak była to bardzo grzeczna dziewczynka, nic o tem nie mówiła, lękając się zmartwić ojca chrzestnego.
W istocie zaledwie Staś się odwrócił, konsyliarz rzekł, nieco urażony, do prezydenta:
— Tak, tak, podobne arcydzieła nie są wcale dla dzieci, zaraz schowam mój pałac do pudła i zabiorę go do domu.

Ale prezydentowa zbliżyła się do niego i łagodząc wrażenie niegrzeczności Stasia, kazała sobie szczegółowo objaśniać i pokazywać arcydzieło konsyljarza. I wszystko tak dowcipnie chwaliła, że nietylko zapomniał o Stasiu, ale wydobył nawet z kieszeni mnóstwo małych brunatnych figurek z białemi oczyma i złoconemi rączkami i nóżkami. Oprócz innych zalet te małe istotki wydawały przyjemny zapach, gdyż były wyrobione z drzewa cynamonowego.
W tej chwili panna Emilja zawołała Marynię, aby jej przymierzyć piękną różowa sukienkę, która ją na wstępie tak zachwyciła — ale mimo zwykłej grzeczności, tym razem dziewczynka wcale nie odpowiedziała pannie Emilji, tak dalece była zajęta nową osobą, którą spostrzegła między zabawkami.



Pan Gryzorzeski.

Marynia odkryła smutnie opartego o pień drzewka, nader pięknego człowieczka, który w skromnem milczeniu oczekiwał, póki na niego kolej nie przyjdzie. Może za wcześnie nazwaliśmy go pięknym, gdyż ciało jego silne nie zgadzało się z cienkiemi nóżkami, a głowę miał niesłychanej wielkości.
Wszakże, jeżeli byty jakie usterki w jego osobie, wady te nagradzała wykwintność. stroju, który zdradzał człowieka dobrze wychowanego i znającego się na elegancji.

Miał na sobie czamarkę z zielonego aksamitu, ze złotemi pętlicami, majtki z takiej samej materji, a buciki tak zgrabne, że zdawały się malowane.
Dwa tylko szczegóły były dziwne, jak u człowieka obeznanego z modą: naprzód brzydki drewniany płaszczyk podobny do ogona, który mu zwisał od szyi do pól pleców i szkaradna czapka na głowie.
Ale Marynia widząc te dwie ozdoby, tak dziwnie odbijające od reszty ubioru, przypomniała sobie, że sam ojciec chrzestny nosił na swoim żółtym surducie wcale nie ładniejszy płaszczyk od tego, który okrywał plecy małego człowieczka — a czasem wdziewał na głowę czapkę, z którą żadna czapka w świecie nie mogła iść w porównanie, co jednak nie przeszkadzało, że był doskonałym ojcem chrzestnym. Wreszcie przyszło jej na myśl, kto wie, gdyby konsyljarza ubrać w strój małego człeczka, czy byłby tak zgrabny jak nowy gość?
Odrazu powzięła żywą przyjaźń ku niemu i czem więcej go oglądała, tem więcej znajdowała dobroci i uprzejmości w jego twarzy. Jego oczy jasno-zielone, którym można było tylko zarzucić, że trochę nadto były wypukłe, wyrażały spokój i łagodność. Broda kręcona z czarnej wełny, porastająca podbródek, tem bardziej była mu do twarzy, że nadawała zachwycający wyraz uśmiechowi ust, które choć za szerokie, były za to czerwone i połyskujące.

Dlatego też przypatrzywszy mu się z wzrastającem zajęciem spytała:
— Kochany tatku, powiedz mi do kogo należy ten miły człowieczek oparty o choinkę?
— Do nikogo w szczególności, do was obojga razem — odpowiedział prezydent.
— Jakto?... nie rozumiem tego wcale.

— To jest wspólny pracownik — odparł prezydent — obowiązkiem jego jest tłuc orzechy dla was obojga, zatem należy do ciebie zarówno jak do Stasia.
To mówiąc, prezydent wziął go ostrożnie z miejsca gdzie stał dotychczas i podnosząc mu wąski płaszczyk drewniany, otworzył usta, za któremi ukazały się dwa rzędy białych kończastych zębów. Wtedy Marynia włożyła orzech i — krak — człeczek zgryzł orzech tak zręcznie; że łupina odpadła zdruzgotana, a ziarno nietknięte zostało jej na dłoni.

Natenczas zrozumiała, że mały zalotny człowieczek był potomkiem starożytnej i szanownej rodziny dziadków do orzechów, której początek ginie w mroku czasów, i że wykonywał filantropijny urząd swych przodków. Uszczęśliwiona z tego odkrycia, zaczęła skakać z radości i zawołała:
— Pan Gryzorzeski w własnej osobie! — na co rzekł prezydent:
— Kiedy ten dziadek tak ci się podoba, kochana Maryniu, jakkolwiek należy zarówno do Stasia, ty jednak odtąd będziesz miała o nim szczególne staranie. Polecam go twojej opiece.

Prezydent oddał natychmiast małego człowieczka Maryni, która objęła go rączkami i kazała mu tłuc orzechy, wybierając jednak najmniejsze, aby nie potrzebował nadto otwierać ust, z czem mu bardzo było nie do twarzy. Wtedy panna Emilja zbliżyła się także, chcąc poznać pana Gryzorzeskiego, a on i dla niej był tyle uprzejmy, że gryzł orzechy chętnie, nie robiąc żadnych trudności.
Tymczasem Staś ujeżdżając ciągle swego kasztanka i musztrując huzarów usłyszał — krak — krak — krak i odgłos ten niezliczone razy się powtarzający nasunął mu domysł, że zaszło coś nowego. Podniósł więc głowę i obrócił wielkie oczy w tę stronę, jakby z zapytaniem, wnet spostrzegł w rękach siostry małego człowieczka z drewnianym płaszczykiem; zsiadł więc z konia i nie odprowadziwszy nawet kasztana do stajni, przybiegł do Maryni i oznajmił swoją obecność głośnym wybuchem śmiechu, jaki wzbudziła w nim dziwaczna mina pana Gryzorzeskiego, gdy otwierał ogromne usta.


Wtedy Staś upomniał się zaraz o swoją część orzechów, które nowy znajomy tłuc musiał — a następnie o prawo tłuczenia ich samemu, co mu zostało przyznane, jako współwłaścicielowi. Tylko, że przeciwnie jak siostra i mimo jej przedstawień Staś wybrał natychmiast największe i najtwardsze orzechy, które wtykał mu gwałtem w usta tak, że po kilku orzechach usłyszano nagle krrrak! — i trzy ząbki wypadły z ust dziadka, a podbródek rozluźnił się i stał się drżący jak u starca.

— Ach, mój biedny, kochany panie Gryzorzeski — zawołała Marynia, wyrywając dziadka z rąk brata.

— To dopiero głupi niedołęga! — krzyknął Staś — temu się zachciewa być tłuczkiem do orzechów z jego glinianemi szczękami. Dajno go tu, niech dalej tłucze, choćby resztę zębów połamał. Cóż znowu zajmujesz się tak tym mazgajem?

— Nie, nie, już więcej nie dostaniesz pana Gryzorzeskiego — wołała Marynia, ściskając w objęciach małego człowieczka. — Patrz, jak żałośnie spogląda na mnie ze swoją zranioną szczęką. Wstydź się — masz złe serce, bijesz twoje konie, a parę dni temu kazałeś rozstrzelać jednego żołnierza.

— Biję konie, skoro wierzgają — odparł Staś — co zaś do żołnierza, którego parę dni temu kazałem rozstrzelać, był to nikczemny włóczęga, który pewnego poranku uciekł z bronią i bagażami — a wiesz, że przewinienie to na całym świecie karane jest śmiercią. Zresztą na przepisach karności wojskowej kobiety się nie znają. Ja ci nie bronię bić rózgą twoje lalki, co cię obchodzi, że biję moje konie i każę rozstrzeliwać moich żołnierzy? Tymczasem oddaj mi dziadka!

— Tatku, na pomoc! — krzyknęła Marynia, owijając człowieczka w chustkę do nosa. — Na pomoc! Staś chce zabrać mojego dziadka!

Na krzyki dzieci zbliżył się nietylko prezydent, ale nadbiegli jeszcze prezydentowa z konsyljarzem Świdrzyckim. Każde przekładało swoje racje. Marynia broniła dziadka, Staś chciał go odebrać. Na wielkie zdziwienie Maryni, ojciec chrzestny przyznał słuszność Stasiowi. Natomiast prezydent i prezydentowa skłonili się na stronę Maryni.
— Kochany Stasiu — rzekł prezydent — oddałem pana Gryzorzeskiego pod opiekę twojej siostry, a o ile szczupłe moje wiadomości lekarskie pozwalają mi osądzić, widzę, że w tej chwili nieborak mocno jest uszkodzony i wymaga gorliwej opieki. Dopóki więc nie wyzdrowieje, oddaję nad nim zupełną władzę Maryni i pragnę, aby się temu nie sprzeciwiano. Wreszcie ty znając się dobrze na regulaminie wojskowym, czy widziałeś, żeby jenerał przymuszał rannego żołnierza, aby szedł w ogień? Rannych oddaje się do lazaretu, póki nie wyzdrowieją, a jeżeli zostają kalekami z powodu ran, mają prawo wstąpić do inwalidów.
Staś chciał się napierać, ale prezydent podniósł palec do brwi prawego oka i wymówił tylko:
— Panie Stanisławie!

Poczem Staś zawstydzony wymknął się cichaczem do stołu, gdzie jego huzary rozstawiwszy patrole, cofnęli się do nocnej kwatery.
Przez ten czas Marynia pozbierała ząbki pana Gryzorzeskiego, którego ciągle dotąd trzymała owiniętego w chustkę, i podwiązała mu podbródek białą wstążeczką od swej jedwabnej sukienki. Mały człowieczek, blady z początku i przestraszony, zdawał się ufać dobroci swej opiekunki i powoli przychodził do siebie.

Wtedy Marynia spostrzegła, że ojciec chrzestny szydersko spoglądał na starania, jakiemi otaczała małego człowieczka, zdawało jej się nawet, że jedyne oko konsyljarza nabrało wówczas wyrazu szczególniejszej złośliwości. Dlatego chciała się oddalić. Ale doktór Świdrzycki zaczął śmiać się do rozpuku, mówiąc:

— W istocie, kochana Maryniu, nie pojmuję, jakim sposobem tak ładna panienka może otaczać tyloma względami tego szkaradnego dziadka.
Na to Marynia wbrew swemu łagodnemu usposobieniu oburzyła się mocno i rzekła:
— O! kto wie, czy ojciec chrzestny, mając nawet tak piękny strój, jak pan Gryzorzeski, wyglądałby tak ładnie jak on! Ojciec chrzestny jest niesprawiedliwy dla mego pacjenta.
Na te słowa rodzice Maryni rozśmieli się, a nos konsyljarza niesłychanie się przeciągnął.


Cudowne rzeczy

Wspominaliśmy już o wielkiej szklanej szafie, w której dzieci chowały swoje zabawki. Szafa ta stała w gabinecie prezydenta. Jeszcze dzieci były malutkie, kiedy prezydent kazał zręcznemu majstrowi zrobić tę szafę, a ten ozdobił ją tak czystemi szybami, że zabawki ustawione na półkach wydawały się dziesięć razy piękniejsze, niż kiedy je trzymano w rękach.
Na najwyższej półce, dokąd żadne z dzieci nie mogło dosięgnąć, ustawiano arcydzieła konsyljarza Świdrzyckiego, na następnej półce leżały książki z obrazkami, dwie zaś ostatnie zostawiano dzieciom, aby je zapełniały czem im się podobało. Zwykle zabierał Staś wyższą półkę na kwatery dla swego wojska, Marynia zaś dolną zachowywała dla lalek, ich gospodarstwa i łóżek.
Tak samo rozmieścili zabawki i tego wieczora Staś uszykował nowoprzybyłych na wyższej półce, Marynia odprawiwszy Rózię do kąta, oddała jej łóżko i pokój sypialny Klarci, tak się bowiem nazywała nowa lalka i zaprosiła się do niej na słodką przekąskę.

Panna Klarcia rzuciwszy wzrok naokoło i widząc ładnie ustawione meble, na stole pełno cukierków i migdałów smażonych, a nadewszystko świeże łóżeczko z różową kołderką, zdawała się być bardzo zadowoloną z swego apartamentu.
Podczas tych wszystkich przygotowań, nadeszła już późna pora, ojciec chrzestny dawno odszedł, a dzieci jeszcze nie można było odciągnąć od szafy.

Wbrew zwyczajowi Staś pierwszy usłuchał i poszedł spać.
— W istocie — rzekł — trzeba pójść do łóżka, moje huzary musieli się porządnie zmęczyć na musztrach, są to dzielne chłopcy i znają swe obowiązki względem mnie, póki ja tu jestem, żaden się nie odważy zmrużyć oczu. — I dawszy im hasło, żeby ich przypadkiem jaki patrol nieprzyjacielski nie podszedł, Staś rzeczywiście oddalił się.

Inna rzecz była z Marynią, gdy prezydentowa, odchodząc do siebie, chciała ją zabrać i nalegała na rozstanie z ukochaną szafą.
— Mamusiu — zawołała, składając rączki — jeszcze chwileczkę, pozwól mi skończyć; muszę jeszcze wiele ważnych rzeczy załatwić, a skoro porządki ukończę, zaraz pójdę spać, przyrzekam.
Marynia tak pokornie prosiła o tę łaskę, wreszcie tak zawsze była grzeczna i posłuszna, że matka nie wahała się przystać na jej prośbę; jednakże gdy panna Emilja poszła już na górę ze Stasiem, z obawy, aby Marynia w roztargnieniu nie zapomniała pogasić świec, zrobiła to prezydentowa sama, zostawiając tylko lampę u sufitu, rozlewającą na pokój blade łagodne światło, i oddaliła się mówiąc:
— Tylko kończ rychło, kochana Maryniu, gdyż za długie czuwanie mogłoby ci zaszkodzić. — Przy tych słowach prezydentowa wyszła, zamykając drzwi za sobą.

Skoro tylko Marynia została sama, wróciła napowrót do pana Gryzorzeskiego, zawiniętego dotąd w chustkę, a położywszy go delikatnie na stole, opatrzyła jego rany.

Dziadek do orzechów zdawał się być bardzo cierpiącym i zupełnie zniechęconym.
— Ach! kochany maleńki człowieczku — szeptała Marynia — nie miej żalu do Stasia za to, że cię tak skrzywdził. Nie zrobił tego umyślnie, wierz mi, tylko serce w nim stwardniało i obejście nabrało surowości od czasu jak prowadzi to żołnierskie życie. Pozatem dobry to chłopczyk i zaręczani ci, że mu przebaczysz, poznawszy go bliżej. Zaś co do uszkodzonych zębów i podbródka, możesz zaufać znanej zręczności doktora Świdrzyckiego.

W tej chwili jednak, gdy wymówiła nazwisko chrzestnego ojca, pan Gryzorzeski skrzywił się okropnie, a jego zielone oczy tak dziko zabłysły, że dziewczynka przerażona cofnęła się o kilka kroków. Mimo to wkrótce przybrał znowu swój zwykły wyraz i nieruchomy uśmiech.
Marynia przypuszczając, że to migotanie lampy tak złudnie wykrzywiło twarz chorego dziadka, zaczęła żartować sama z siebie.
— W istocie trzeba być bardzo głupiutką — mówiła — żeby sobie wyobrażać, że drewniana lalka może krzywić się na mnie — a biorąc dziadka, zbliżyła się do szklanej szafy i rzekła do nowej lalki:
— Proszę panny Klarci, aby była tak uprzejma i odstąpiła na tę noc swego łóżeczka panu Gryzorzeskiemu, który jest chory, a sama przeniosła się na sofę. Pomyśl tylko, żeś zupełnie zdrowa, wreszcie noc prędko mija, sofa wygodna i nie wiele lalek wyśpi się tak dobrze jak ty.

Panna Klarcia nie odrzekła ani słowa, ale Maryni zdawało się, iż bardzo niechętnie przystaje na tę zamianę. Przeświadczona jednak, iż obeszła się z nową lalką grzecznie i należycie, nie robiła dalszych ceremonij, tylko przysunęła łóżeczko — a ułożywszy w niem dziadka, okryła go bardzo starannie.

Wtenczas przypomniała sobie, że za mało zna jeszcze charakter panny Klarci, aby chorego narażać na jej możliwe kaprysy, zostawiając go blisko niej. Umieściła tedy łóżko z pacjentem na wyższej półce, zaraz naprzeciw pięknej wioski, gdzie zakwaterowana była kawalerja Stasia. Następnie położywszy pannę Klarcię na sofie, zamknęła szafę i zabierała się odejść do swego pokoju, gdzie panna Emilja na nią czekała.
Nagle w całym pokoju naokoło dziewczynki dało się słyszeć mnóstwo głuchych szmerów, za krzesłami, za piecem i za szafami. Wielki zegar stojący pod ścianą, na którym zamiast kukułki siedziała ogromna złocona sowa, terczał śród tego coraz głośniej, nie mogąc wszakże zdobyć się na uderzenie godziny. Marynia spojrzała na zegar i spostrzegła, że sowa opuściła skrzydła i zasłoniła wskazówki, wyścibiając głowę jak kot z okrągłemi oczyma, a zakrzywionym dziobem. Wtedy terczenie zmieniło się w szept, w którym można było rozróżnić następujące wyrazy:

Zegary cicho, cicho!
Mysikról czujne licho
Pójdzie na mary,
Ten nasz wróg stary.
Stuk puk!
Stuk puk!
Stuk puk!

Poczem usłyszała dwanaście uderzeń głuchych i chrapliwych. Marynia zlękła się niesłychanie. Zaczęła drżeć cała, gdy wtem spostrzegła ojca chrzestnego na miejscu sowy na zegarze, z którego dwie poły surduta zwisały jak przedtem skrzydła nocnego ptaszyska. Na ten widok zdziwiona, stanęła jak wryta i rozpłakała się.

— A ty co tam robisz tak wysoko, ojcze chrzestny — zawołała — zejdź zaraz, nie strasz mnie, ty niegodziwy konsyljarzu!
Na te słowa ozwały się wokoło świsty i szydercze śmiechy — wkrótce usłyszała tysiące drobnych nóżek szmyrgających za tapetami, potem zabłysło tysiące drobnych oczek. Marynia spostrzegła, że mnóstwo myszy się gromadzi, a po chwili tysiące ich wpadło do pokoju i zaczęto się szykować w szeregi, jak Staś zwykł był szykować swoich żołnierzy do bitwy.
Bardzo to zajęło Marynię, gdyż nie czuła do myszy tej niedorzecznej obawy, jakiej doświadczają inne dzieci, i byłaby się doskonale ubawiła, gdy nagle — usłyszała świst tak ostry, że dreszcz nią wstrząsnął.

W tej samej chwili podłoga się podniosła i wypchnięty podziemną potęgą Mysikról z siedmioma głowami w koronach ukazał się na środku pokoju. Wnet każda z siedmiu głów zaczęła świstać i zgrzytać.
Natychmiast całe wojsko poskoczyło ku królowi, pisnąwszy chórem trzy razy, poczem mysie pułki zaczęły uganiać po pokoju, zwracając się szklanej szafy, dokąd Marynia, zewsząd otoczona, powoli się cofała.

Nie była ona bojaźliwa, ale ujrzawszy się otoczoną tem niezliczonem mnóstwem myszy pod dowództwem siedmiogłowego potwora, strach ją przejął i serce mocno bić zaczęło. Potem brakło jej oddechu, chwiejna cofnęła się wtył, gdy wtem — brzdęk, dziń, dziń — i szyba szafy, uderzona jej łokciem, spadła rozbita na podłogę.
Wprawdzie uczuła gwałtowny ból w lewem ramieniu, ale zarazem lżej jej się zrobiło na sercu, gdyż piski ucichły nagle, myszy znikły i można było myśleć, że przestraszone brzękiem szkła wróciły do nor.

Natomiast dziwny szmer rozpoczął się w szafie. Drobne, cienkie głosy jęły krzyczeć:
— Do broni, do broni, do broni!
Jednocześnie ozwał się dzwonek w zamku ojca chrzestnego i zewsząd dały się słyszeć wołania:

— Dalej! żwawo! czem prędzej wyruszajmy razem! nieprzyjaciel tuż! Wojna! wojna!

Marynia obróciła się, szafa była oświetlona, wszystko zaczęło się ruszać; arlekiny, pieroty, poliszynele, kozaki — wstawali, biegali, zachęcając się nawzajem do walki, podczas gdy damy skubały szarpie i przygotowywały bandaże dla rannych. Wreszcie i pan Gryzorzeski zrzucił okrycie i skoczył z łóżka, wołając:
— Krak, krak, krak! podła hołoto mysia, uciekaj do nor, albo wpadniesz w moje ręce.
Na tę pogróżkę rozległ się świst wielki. Marynia spostrzegła, że myszy wcale nie cofnęły się do nor, tylko spłoszone hałasem pochowały się na chwilę pod stoły i krzesła, a teraz ruszyły na środek pokoju.
Pan Gryzorzeski zaś zamiast ulęknąć się świstów, rósł jeszcze w odwagę i bohaterski zapał.
— Ach nikczemniku! — zawołał do Mysikróla — przyjmujesz nareszcie walkę, do której cię wyzywam od tak dawna! Pójdź i niech noc ta rozstrzygnie spór między nami! Wy zaś, moi przyjaciele i bracia, jeżeli prawda, że czuły związek łączył nas w sklepie Pięknosza, wspierajcie mnie w tej zaciętej walce. Dalej! na wroga! Za mną, kto mnie kocha!
Żadne hasło nie sprawiło nigdy podobnego wrażenia. Dwóch arlekinów, pierot, dwóch poliszynelów i trzech kozaków zawołało jednogłośnie:

— Idziemy z tobą na śmierć lub na życie, zwyciężyć lub zginąć!

Czegoż więcej potrzeba!? Słowa te wzruszyły dziadka do głębi, poczuł w sobie animusz rycerski i nie zważając na szaloną wysokość, na jakiej się znajdował, skoczył z drugiej półki.

Marynia patrząc na ten skok niebezpieczny — krzyknęła, gdyż pan Gryzorzeski byłby się rozbił niezawodnie, gdyby nie dzielność panny Klarci. Ona to zerwała się z sofy i chwyciła bohatera w ramiona.

— Ach! moja droga Klarciu — zawołała Marynia — jakże dotąd nie oceniałam twej szlachetności!

Jednak panna Klarcia, zbyt zajęta ważnością chwili, nie zwracała uwagi na jej pojednawcze słowa, tylko z przejęciem mówiła do dziadka.
— Jakto? Jaśnie oświecony pan ranny i cierpiący rzucasz się w bój na nowe niebezpieczeństwa? Kieruj walką, nie narażając swojej osoby. Wszak sławna waleczność twoja nie potrzebuje nowych dowodów.
Mówiąc to usiłowała panna Klarcia zatrzymać go, tuląc dziadka do swego atłasowego gorsecika, on jednak, widocznie żądny boju, zaczął się wyrywać i wierzgać tak silnie, że musiała go puścić na ziemię.
Skoczył na nogi z nadzwyczajnym wdziękiem, a ukląkłszy na jedno kolano, rzekł:
— Bądź przekonana, księżniczko, że jakkolwiek dawniej byłaś względem mnie niesprawiedliwa, ja zawsze będę pamiętał o tobie nawet wśród wojennej wrzawy.

Wtedy panna Klarcia schyliła się, a ująwszy drobną jego rączkę, zmusiła go do powstania. Potem zdejmując z siebie złotem haftowany pasek, złożyła go jak szarfę i chciała przepasać nią młodego bohatera. On jednak cofnął się o dwa kroki i kłaniając się głęboko na znak podzięki za tak wielką łaskę, zdjął białą wstążkę, którą go Marynia podwiązała, przycisnął do ust i przepasał się nią jak szarfą.

Lekki i zwinny, wstrząsając pałaszem skoczył z dolnej półki na podłogę.
Wnet rozpoczęły się piski i świsty zajadlejsze, niż kiedykolwiek. Mysikról, jakby odpowiadając na wyzwanie dziadka, wylazł z pod wielkiego stołu na czele głównego korpusu wojska mysiego, podczas gdy oba boczne skrzydła wychodziły z pod krzeseł, pod które się były cofnęły.


Bitwa

— Trębacze! Sygnał do ataku! Dobosze, bijcie w bębny! — wołał pan Gryzorzeski.
Wnet trębacze z półku Stasia zaczęli trąbić, podczas gdy dobosze walili w bębny i słychać było głuche dudnienie armat, podskakujących na lawetach.

W tej chwili uszykowała się banda muzyki wojskowej, Hiszpanie z gitarami, pasterze z fujarkami, murzyni z trójkątami, którzy jakkolwiek nie wzywani, zaczęli schodzić z półek na ochotnika, wygrywając wspaniałego marsza. Muzyka pobudziła najspokojniejszych i wnet rodzaj gwardji narodowej, dowodzonej przez szwajcara, w której stanęły arlekiny, poliszynele i pieroty, uszykował się porządnie, zbrojąc się we wszystko, co im pod rękę podpadło. Nawet kucharz porzucił ognisko i stanął w szeregu z rożnem, na którym sterczał jeszcze pół upieczony indyk.

Gryzorzeski objął naczelne dowództwo tego walecznego bataljonu, który był pierwszy gotowy do boju, na wstyd regularnego wojska.

Trzeba jednak przyznać, że huzary Stasia, równie jak piechota nie byli winni temu, że jednocześnie z drugimi nie mogli stanąć w pogotowiu do walki.

Staś ustawiwszy warty zakwaterował resztę wojska do czterech pudełek, które szczelnie zamknął. Biedni więźniowie, choć słyszeli trąby i bębny wzywające do boju, jednak zamknięci nie mogli się ruszyć. Słyszano, jak skwirczeli w pudełkach, niby raki w worze, ale wydobyć się nie zdołali.

Nareszcie grenadjerzy, mniej przyciśnięci od drugich, podnieśli wieko pudła i przybyli na pomoc strzelcom i woltyżerom. W jednej chwili wszyscy byli już na nogach, a uważając kawalerję za niezbędną, poszli uwolnić huzarów, którzy natychmiast galopując po bokach, zaczęli formować się w czwórki.
Chociaż nawet wojsko regularne spóźniło się o kilka minut, to dzięki karności, w jakiej Staś je utrzymywał, wynagrodziło niebawem czas stracony. Piechota, konnica i artylerja zaczęła walić razem wśród oklasków panny Klarci i panny Rózi, które zagrzewały rycerzy udających się na pole walki, bijąc w dłonie i wołając:
— Niech żyją nasi wojacy!

Tymczasem Mysikról obliczył się, że miał z całą armją do czynienia. Istotnie, w środku stał dziadek otoczony gwardją narodową; na lewo pułk huzarów oczekiwał rozkazu do ataku; na prawo straszliwa piechota, podczas gdy na stołeczku pod nogi, górującym nad polem bitwy, zatoczono baterję z dziesięciu dział.
Nadto rezerwa z żołnierzy piernikowych i rozmaitych cukrowych rycerzy, stojąca dotąd w szafie, także zaczęła się ruszać. Cofać się było za późno!

Mysikról dał hasło do boju piskiem, które całe wojsko powtórzyło.
Jednocześnie huk armat zagrzmiał z podnóżka, grad kartaczy wpadł między mysie zastępy.

Prawie w tej samej chwili pułk huzarów ruszył do ataku, tak, że z jednej strony kurz z pod końskich kopyt, z drugiej zaś dym dział zasłoniły Maryni widok pola bitwy.
Jednakże wśród huku dział, krzyku walczących i jęku rannych słyszała ciągle głos dziadka, dominujący nad całym zgiełkiem bitwy.

— Poruczniku Poliszynelu, szykuj czworobok! Kapitanie Arlekinie, komenderuj ogień rotowy! Pułkowniku huzarów, szarżuj całym szeregiem, nie zaś czwórkami, jak dotąd. Dzielnie! panowie żołnierze ołowiani! Dobrze się trzymacie! Niech tylko wszyscy pełnią obowiązek tak, jak wy, a wygrana przy nas!
Ale właśnie te zachęcania dowodziły, że walka była zacięta, a zwycięstwo — niepewne.
Myszy odparte przez huzarów, dziesiątkowane przez rotowy ogień, rozrywane kartaczami, wracały z nową zaciekłością, gryząc i szarpiąc wszelkie przeszkody.

Huzary napadnięte przez liczne zastępy mysie

rozprószyli się i daremnie usiłowali zgromadzić się koło pułkownika, silny bataljon myszy odciął ich od reszty wojska i przedzierał się przez gwardję narodową, która dokonywała cudów waleczności. Kucharz nadziewał na rożen całe szeregi myszy, żołnierze ołowiani stali jak mur; ale Arlekin z dwudziestoma ludźmi został odparty i musiał cofać się pod opieką armat. Rozbito czworobok porucznika Poliszynela, a rozbitki uciekające sprawiły zamieszanie w gwardji narodowej. Wreszcie kapitan Arlekin, któremu brakło ładunków, cofał się powoli — ale jednak cofał się. Z tego wypadło, że działa zostały odsłonięte.
Wtedy Mysikról rozkazał całej armji rzucić się na armaty. W jednej chwili zaroiło się na podnóżku: kanonierowie zginęli na działach. Jeden z nich podpalił nawet jaszczyk z prochem i bohaterską śmiercią zgładził dwudziestu przeszło nieprzyjaciół. Jednak wszystkie te wysiłki nie mogły przemóc przeważającej liczby. I wkrótce kartacze, które z ołowianych dział dziadka uderzyły w jego bataljon, dały mu znać, że baterja dział wpadła w moc wroga.
Odtąd bitwa była przegrana i pan Gryzorzeski przemyśliwał nad tem jedynie, jak zabezpieczyć odwrót z honorem. Pragnąc, aby wojsko nieco odetchnęło, przyzwał rezerwę.

Natychmiast piernikowe wojsko zeszło z szafy i rzuciło się w wir bitwy. Były to wprawdzie świeże siły, ale siły bez doświadczenia. Zwłaszcza żołnierze z piernika siekąc naoślep zadawali ciosy zarówno swoim, jak nieprzyjaciołom. Korpus cukrowy dzielnie się trzymał, jednakże zaledwie myszy skosztowały piernikowych wojaków i napoczęły korpus cukrowy, wnet porzuciły ołowiane wojsko, których trudno było zgryźć i rzuciły się na nieszczęśliwą rezerwę, która w mgnieniu oka otoczona tysiącami myszy zjedzona została wraz z bronią i bagażami.

Gryzorzeski chciał korzystać z odpoczynku, aby zebrać swoje wojsko, ale straszny widok zniszczonej rezerwy oziębił najdzielniejsze porywy. Arlekin miał na sobie suknie zgryzione na strzępy; mysz wlazła w garb poliszynela i pożerała mu wnętrzności; wreszcie pułkownik huzarów z częścią swego pułku został wzięty do niewoli. Tymczasem myszy na koniach nieszczęśliwych jeńców zorganizowały, własną kawalerję.
Nie było już mowy o zwycięstwie, nie zostawało dziadkowi nic, tylko zginąć śmiercią walecznych.
Stanął też na czele garstki niedobitków, która, równie jak on, postanowiła umrzeć walcząc jak lwy.
Przez ten czas trwoga i rozpacz panowała między lalkami. Panna Klarcia i panna Rózia załamywały ręce i głośno wyrzekały.
— Niestety! — wołała panna Klarcia — mamże umrzeć w kwiecie wieku — ja, córka królewska! mając taką przyszłość przed sobą?
— Niestety! — wołała panna Rózia — czyż wypadnie mi żywiej wpaść w zęby nieprzyjaciół! I czy na to tak staranne dano mi wychowanie, żeby mię myszy zjadły?!

Inne lalki biegały zapłakane, a krzyki ich mieszały się z narzekaniami dwu głównych lalek.

Tymczasem położenie pana Gryzorzeskiego stawało się wprost rozpaczliwe; opuściła go reszta przyjaciół. Niedobitki huzarów cofnęły się do szafy; ołowiani żołnierze wpadli wszyscy w moc nieprzyjaciół. Dziadek przyparty był do szafy, do której napróżno usiłował się dostać: trzebaby mu pomocy panny Klarci albo panny Rózi, a tu na nieszczęście obie zemdlały.

Dziadek ostatnim wysiłkiem krzyknął:
— Konia! konia! królestwo za konia!
Ale głos zdradził go. Dwu tyralierów mysich rzuciło się na niego i schwyciło za drewniany płaszczyk. Jednocześnie dał się słyszeć głos Mysikróla, który krzyknął siedmioma głosami:
— Żywcem go brać! żywcem! Pomnijcie, że mam pomścić na nim śmierć mojej matki! — I rzucił się na pojmanego.
Jednak Marynia nie mogła znieść już dłużej tak okropnego widoku.
— O nieszczęsny panie Gryzorzeski! o! mój biedny kochany dziadku, czyż mam patrzeć na śmierć twoją?
W tej chwili zdjęła trzewiczek z nogi i z całej siły rzuciła nim w sam wir walki, a to tak trafnie, że straszny cios uderzył w Mysikróla, który zatoczył się po ziemi. Król i wojsko zwycięzcy znikli jakby ich ziemia pochłonęła.

Marynia w lewem zranionem ramieniu uczuła ból dotkliwy, chciała się dostać do krzesła, aby odpocząć, ale zabrakło jej sił i padła zemdlona.


Choroba

Zbudziwszy się, leżała Marynia w swojem łóżeczku, a słońce jasne przedzierało się przez zamarznięte szyby. Obok niej siedział chirurg Lancentowicz, który rzekł, skoro tylko otworzyła oczy:
— Pacjentka zbudziła się.
Natychmiast przyszła prezydentowa do łóżeczka i spojrzała na córkę zaniepokojonym i smutnym wzrokiem.
— Mamusiu! — zawołała Marynia, spostrzegłszy ją — czy już niema tych okropnych myszy i czy żyje jeszcze mój biedny dziadek do orzechów?
— Na miłość Boga, Maryniu, nie powtarzaj już więcej tych bredni. Co myszy mogą mieć wspólnego z dziadkiem do orzechów? A toś nas dopiero wystraszyła, niedobra dziewczynko! Bawiłaś się wczoraj za późno twojemi lalkami, zapewne zasnęłaś i być może myszka jaka cię przestraszyła; przelękniona uderzywszy łokciem w szybę, przecięłaś sobie rękę, tak, że pan Lancentowicz, który tylko co powyjmował ci kawałki szkła z rany, powiada, że mogłaś umrzeć z upływu krwi.

— Dzięki Bogu, obudziłam się, nie wiem już o której godzinie, i przypomniawszy sobie, że zostawiłam cię samą, zeszłam do gabinetu. A tu biedactwo moje leżało przy szafie, naokoło wszystkie lalki w nieładzie, wszystkie żołnierze Stasia porozrzucane, podczas gdy w skrwawionej ręce trzymałaś dziadka. Trzewik zaś leżał o parę kroków za tobą.
— Ach! mamusiu kochana — rzekła Marynia — to były ślady wielkiej bitwy, stoczonej między lalkami a myszami, najbardziej zaś przeraził mnie widok zwycięskich myszy, które już brały w niewolę dziadka, to jest pana Gryzorzeskiego, dowodzącego wojskiem lalek; wtedy rzuciłam trzewikiem w Mysikróla, i już nie wiem co się dalej stało.
Chirurg dał oczyma znak prezydentowej, która łagodnie rzekła do Maryni:
— Moje drogie dziecko, zapomnij o tem wszystkiem i uspokój się. Myszy pouciekały, dziadek zaś zdrów i wesół leży w szklanej szafie.

Natenczas prezydent wszedł do pokoju, długo rozmawiał z panem Lancetowiczem, ale ze wszystkich słów Marynia usłyszała tylko:
— To majaczenie.
Z tego domyśliła się, że powątpiewano o tem, co opowiadała, a ponieważ sama w jasny dzień zrozumiała, że łatwo było całą wojnę za bajkę uważać, nie upierała się dłużej i poddała się ordynacji lekarskiej.
Nie wolno jej było wstać, jakkolwiek pragnęła odwiedzić pana Gryzorzeskiego, tymczasem musiała zadowolić się wiadomością, że zdrów i cały wyszedł z niebezpieczeństwa.
Jednakże Marynia nudziła się niesłychanie. Nie mogła bawić się z powodu zranionej ręki, a gdy chciała czytać lub przeglądać książki z obrazkami, wszystko tak dziwnie kręciło się przed jej oczyma, że musiała zaniechać tej rozrywki. Czas dłużył się okropnie, niecierpliwie czekała wieczora, gdyż wtedy mama siadała przy łóżeczku i opowiadała zabawne historyjki.
Pewnego wieczora, prezydentowa tylko co skończyła cudowną opowieść o księciu Śniegołapskim, gdy drzwi się otworzyły i ojciec chrzestny zajrzał do pokoju, mówiąc:
— Muszę na własne oczy przekonać się, co porabia nasza biedna chora.
Skoro jednak Marynia spostrzegła konsyljarza w peruce, z plastrem na oku i w długim surducie, przypomniała sobie tak żywo noc powigilijną, że zawołała do niego z urazą:

— Ach! ojcze chrzestny, jak mogłeś być tak okrutnym! Doskonale widziałam cię siedzącego na zegarze, zakrywałeś go połami, żeby nie mógł bić godziny, gdyż na ten dźwięk myszy byłyby pouciekały. Słyszałam dokładnie, jak przyzywałeś Mysikróla o siedmiu głowach. Nie mogłeś to przyjść na pomoc mojemu dziadkowi? O! to szkaradnie z twej strony ojcze chrzestny!

Prezydentowa słuchała tego zalękła, sądząc, że dziecko znowu wpadło w malignę, zawołała z przestrachem:
— Co ty wygadujesz, moja Maryniu, czy znowu tracisz przytomność?
— O! wcale nie — odparła Marynia — ojciec chrzestny wie, że prawdę mówię.
— Ale ojciec chrzestny skrzywił się nie odpowiadając nic, tylko zaczął mówić jednostajnym głosem:

Perpendykuł
Maszeruje,
Wtył i naprzód
Pokazuje.
Smutny zegar
Północ dzwoni.
Ktoś ucieka,
Ktoś łzy roni.
Perpendykuł
W takt się kiwa.
Jazda leci
Wzlata grzywa.
Leci sowa
Wielogłowa,
W nocnej ciszy
Zjadać myszy!

Marynia wylękła patrzyła na ojca chrzestnego, który wydawał się jej brzydszym, niż kiedykolwiek, gdy Staś wpadając właśnie do pokoju, przerwał głośnym śmiechem tę dziwaczną deklamację.

— Powiem ci chrzestny ojcze, że wyglądasz dziś jak mój stary pajac, którego rzuciłem za piec, a nadto mówisz jakieś wierszydła bez żadnego sensu — i roześmiał się znowu.
Ale prezydentowa wcale się nie śmiała.
— Szczególniejszy masz dziś humor konsyljarzu — rzekła — żarty twoje zdają się mieć na celu pogorszyć stan Maryni.
— Ba! — odparł ojciec chrzestny — widocznie pani prezydentowa nie poznaje mojej zwykłej piosnki, którą mam zwyczaj nucić przy naprawianiu zegarów. — To mówiąc, usiadł obok Maryni i śpiesznie rzekł do niej:
— Nie gniewaj się moje drogie dziecko, że własnemi rękami nie wydarłem Mysikrólowi jego czternastu oczu, ale wiedziałem, co czynię. Dziś na zgodę opowiem ci zabawną historję.
— O czem? — spytała Marynia skwapliwie.
— O orzechu Krakatuku i księżniczce Pirlipacie, czy znasz ją?
— Nie, kochany ojcze chrzestny — odpowiedziała dziewczynka, pogodzona odrazu z mechanikiem. — Opowiadaj więc, opowiadaj!

— Spodziewam się drogi konsyljarzu — rzekła prezydentowa — że twoja powiastka nie będzie tak ponura, jak piosenka.
— Przeciwnie, szanowna pani — odparł ojciec chrzestny — jest ona bardzo zabawna.
— Opowiadaj więc! opowiadaj! — zawołały dzieci.
I ojciec chrzestny zaczął temi słowy:



Historia orzecha Krakatuka i księżniczki Pirlipaty

Było raz małe królestwo, w którem panował król. Żona jego, która naturalnie była królową, powiła pewnego dnia córeczkę, jak łatwo można domyślić się, księżniczkę od urodzenia, a nazwała ją wdzięcznem i niepospolitem imieniem Pirlipaty.

Uwiadomiono natychmiast króla o tym szczęśliwym wypadku. Przybiegł zdyszany, a widząc śliczną dziewczynkę leżącą w kołysce, odszedł od zmysłów z radości, tak iż zaczął krzyczeć, następnie kręcić się w kółko, wreszcie podskakiwać na jednej nodze, wołając:
— Boże! czy jest co piękniejszego od mojej Pirlipatki!?
Natenczas ministrowie, generałowie, prezydentowie i radcy, którzy weszli za królem, widząc, jak podskakiwał, zaczęli również skakać na jednej nodze, powtarzając:

— Nie, nie najjaśniejszy Panie, nigdy na świecie nie było nic równie pięknego, jak twoja Pirlipatka!

W istocie od stworzenia świata nie było jeszcze tak pięknego dziecka. Twarzyczka jak z lilji i róż, błękitne oczka, a wioski jak złote promyki, spadające w krętych kędziorach na ramiona białe jak alabaster. Dodajcie do tego, że księżniczka przyniosła z sobą na świat dwa rzędy zębów, którymi w dwie godziny po urodzeniu tak mocno ugryzła w palec wielkiego kanclerza, który mając krótki wzrok rad był przypatrzyć jej się zbliska, że krzyknął w głos:

— Tam do licha! — tak dobre zęby miała Pirlipatka.

Wszyscy więc cieszyli się w tem królestwie, tylko królowa była niespokojna; starania, jakiemi ta bojaźliwa matka otoczyła kołyskę, dawały wszystkim do myślenia. W istocie nietylko wszystkie drzwi obstawiono gwardją, ale nadto oprócz dwóch piastunek nieodstępnych od królewnej, kazała jeszcze sześciu innym siedzieć przy kołysce i co noc je zmieniała. Co jednak najbardziej podniecało ogólną ciekawość, to, dlaczego każda z tych
sześciu piastunek musiała trzymać kota na kolanach i drapać go przez całą noc, żeby na chwilę nie przestał mruczeć.
Oto gdy jeszcze księżniczki Pirlipaty nie było na świecie, zapowiedziało się do stolicy kilku królów,
mocarzy i dostojników. Była to sposobność odwiedzenia kolegi, nadwerężenia mu skarbu, a użycia turniejów, karuzelów i komedyj. Ale nie
dość na tem. Dowiedziawszy się od intendenta kuchni królewskich, iż nadworny astronom oznajmił, że nadszedł najpomyślniejszy czas kłucia wieprzów i że gwiazdy zapowiadały pomyślny rok dla wędliniarzy, król rozkazał urządzić wielką rzeź wieprzów i wsiadłszy do karety, osobiście pozapraszał królów i książąt, przebywających wówczas w jego stolicy, do siebie na obiad. Wróciwszy udał się do królowej i z figlarną minką rzekł do niej:

— Kochana żono, wszak wiesz, do jakiego stopnia lubię kiszki, prawda, że nie zapomniałaś tego?

Królowa od razu wiedziała, o czem mowa. — W istocie jego królewska Mość przymawiał się o to, aby żona własnoręcznie sporządziła jak można największą ilość ulubionych mu przysmaków, to jest kiełbas, salcesonów i kiszek.

Uśmiechnęła się na te podstępne wyrazy, gdyż jakkolwiek z wszelką godnością odpowiadała powołaniu królowej, mniej była czułą na pochwały w tym kierunku, niż kiedy stawiono biegłość jej w pieczeniu ciast lub w przyrządzaniu niezrównanych kiszek.
Skłoniła się więc głęboko przed małżonkiem, mówiąc, że życzenie jego jest dla niej rozkazem.

Natychmiast wielki podskarbi koronny musiał wydać do kuchni królewskiej olbrzymi złoty kocioł i ogromne srebrne rynki do gotowania kiełbas, kiszek i salcesonów. Rozpalono ogromny ogień
z drzewa sandałowego, królowa przypasała kuchenny fartuch z białego atłasu i niebawem
najrozkoszniejsze wonie poczęły ulatywać z kotła. Zapach wyśmienity rozszedł się po kurytarzach, szybko dostał się do pokojów i zaleciał wreszcie do sali tronowej, gdzie król z radą zasiadał.
Zapach ten sprawił bardzo miłe wrażenie na królu, który był smakoszem. Jednakowoż, ponieważ
był to władca, zapatrujący się poważnie na swoje obowiązki, o którym powiadano, że umie panować nawet nad sobą, oparł się pokusie, która go wabiła do kuchni. Po dłuższej dopiero walce — uległ zmożony lubością zapachów.

— Panowie — rzekł powstając — pozwólcie, że się na chwilę oddalę, czekajcie na mnie.
Po tych słowach, przez pokoje i korytarze pobiegł do kuchni, uściskał królowę, zamieszał w kotle swojem złotem berłem, posmakował końcem języka i z nieco spokojniejszym umysłem wrócił na posiedzenie, podejmując z lekkiem roztargnieniem kwestję, na której przerwał obradę.

Właśnie wyszedł z kuchni w tej ważnej chwili, gdy słonina pokrajana w kostki miała być przypiekaną na srebrnych rusztach. Królowa zachęcona pochwałami męża, oddawała się osobiście temu zajęciu i pierwsze krople tłustości spadały skwiercząc na węgle, kiedy dał się słyszeć cienki, drżący głosik:

Siostro, daj mi także kawałek słoniny!
Jestem również królową, dziś me imieniny,
A gryząc tak często skrawek byle jaki,
Przymawiam się dzisiaj o twoje przysmaki.

Królowa wiedziała od razu, kto mówi: była to pani Myszosława. Zamieszkiwała ona od dłuższego czasu w pałacu, przyznawała się do pokrewieństwa z rodziną królewską, a nawet do korony mysiego państwa i zawiadywała licznym dworem pod kuchennem ogniskiem.
Królowa dobra i łagodna kobieta, jakkolwiek nie uznawała głośno pani Myszosławy za królowę i kuzynkę, jednak wyświadczała jej cichaczem wiele grzeczności, to też i teraz rzekła uprzejmie:

— Pójdź pani Myszosławo, zapraszam cię na słoninkę, jedz, ile zechcesz.
Pani Myszosława wesoła i zwinna skoczyła na ognisko i zręcznie chwyciła wonny skwarek, który jej królowa podała.
Ale cóż się stało! znęconych uroczym zapachem smarzonej słoniny, przybiegło naprzód siedmiu synów pani Myszosławy, dalej krewni jej, złodzieje ostatni, a przytem żarłoki niesłychane i tak zajadle rzucili się na słoninę, że królowa mimo uprzejmości, jaka ją cechowała, spostrzegłszy z przerażeniem, że może zabraknąć słoniny do kiszek, zaczęła krzyczeć, na krzyk ten wpadła ochmistrzyni, która zawołała kuchmistrza, ten zaś przywołał kuchcików, ci przybiegli uzbrojeni w szczotki, miotły i łopaty i nakoniec zdołali zmusić naród mysi do ucieczki pod kuchenne ognisko.

Jednakże zwycięstwo jakkolwiek zupełne, było niestety spóźnione. Zaledwie czwarta część słoniny potrzebnej do kiszek ocalała, która to pozostałość wedle obliczeń matematyka królewskiego, została natychmiast podzieloną między wielki kocioł i dwa rondle do kiełbas i salcesonów.

W pół godziny później, zagrzmiały działa, uderzono w trąby i surmy na powitanie gości i ujrzano
przybywających królów, książąt i mocarzy, którzy się byli zapowiedzieli. Jedni jechali w kryształowych karetach, drudzy wierzchem na wspaniałych rumakach. Król oczekiwał ich pod krużgankiem, następnie zaprowadziwszy do sali jadalnej, siadł na pierwszem miejscu, jako najwyższy dostojeństwem, w koronie na głowie, z berłem w ręku i zaprosił innych monarchów do zajęcia miejsc u stołu.

Stół wspaniale był zastawiony i wszystko szło dobrze podczas zupy i pasztecików. Ale gdy podano salcesony, wszyscy spostrzegli, że król był niespokojny, przy kiełbasach zbladł niesłychanie, nakoniec przy kiszkach podniósł oczy do nieba, westchnienia rozrywały mu piersi, straszliwa boleść zdawała się rozdzierać mu duszę; wreszcie przechylił się na poręcz krzesła, zakrył twarz rękami i zaczął tak rozpaczliwie szlochać, że wszyscy powstali z miejsc i otoczyli go z najżywszem zaniepokojeniem.

Atak zdawał się niebezpiecznym. Medyk nadworny napróżno szukał pulsu nieszczęsnego monarchy, który widocznie upadał pod ciosem jakiejś strasznej, a niespodziewanej klęski.
Nakoniec, gdy już zastosowano najgwałtowniejsze środki cucące, król rozchylił nieco zagasłe oczy i głosem zaledwie dosłyszalnym wyszeptał:
— Za mało słoniny!
Na te wyrazy, królowa zbladła. Rzuciła się do jego kolan, wołając głosem przerywanym łkaniem:
— Ach! litości, mój nieszczęśliwy królewski małżonku! Jakże ciężko zawiodłam zaufanie twoje, moja to wina i jeżeli mnie ukarzesz, będzie to czynem sprawiedliwości!

— Co to ma znaczyć! — zawołał król gwałtownie — co się stało, o czem zaniechano mnie uwiadomić?
— Niestety! — zawołała królowa, do której mąż nigdy tak ostro nie przemawiał — niestety to pani Myszosława i siedmiu jej synów, jej krewni, kuzyni i przyjaciele zjedli wszystką słoninę!
Królowa nie mogła słowa więcej wymówić; zabrakło jej sił, padła na wznak i zemdlała.
Natenczas król powstał rozgniewany i zawołał straszliwym głosem:

— Pani ochmistrzyni, co to wszystko znaczy? Mów, chcę wiedzieć o wszystkiem.
Wtedy ochmistrzyni opowiedziała, co jej było wiadomem, to jest, że przybiegłszy na krzyki królowej,
zastała najjaśniejszą panią, potykającą się z całą rodziną pani Myszosławy i że przywołała
kuchmistrza, który z pomocą kuchcików, zdołał nareszcie zmusić łupieżców do odwrotu.
Natychmiast król widząc, że popełniono zbrodnię obrazy majestatu, przybrał całą godność i uspokojony, wezwał czemprędzej tajną radę, aby zważywszy ogrom zbrodni, wytoczono sprawę przed sąd. Tu zapadł wyrok większością głosów, że skoro się dowiedzie, iż pani Myszosława winna jest szkody w słoninie, skazaną będzie na wygnanie z królestwa, posiadłości zaś jej będą skonfiskowane na korzyść skarbu państwa.

Król jednak zrobił uwagę, że zanim proces się ukończy, familja pani Myszosławy będzie miała czas zjeść wszystką słoninę w całem królestwie, i prosił, aby mu użyczono dowolnej władzy karania winnych w tym wypadku.

Wtedy posłał najszybszego gońca po najsławniejszego mechanika miejskiego; nazywał on się Jan Kanty Świdrzycki, a stawił się natychmiast, był to bowiem prawdziwy artysta, który nie wątpił, że król przysłał po niego, aby zamówić jakie arcydzieło. Wsiadłszy do powozu, pędził co rychlej do dworu, nie zmieniwszy nawet zwykłego surduta na galowy.

Król rozkazał wprowadzić mechanika do swego gabinetu i opowiedział mu całą awanturę z myszami, wyrażając nadzieję, że tak rozgłośnej sławy mechanik pomoże mu uwolnić królestwo od tej strasznej plagi.

Jan Kanty Świdrzycki zapewnił króla, że do ośmiu dni żadna mysz nie ostanie się w jego królestwie.

W istocie tego samego dnia zaczął składać dowcipne pudełeczka, w środku których na drucie przytwierdzał kawałek słoniny. Przed upływem tygodnia wykończył sto takich pułapek i porozstawiał je nietylko w kuchni, ale po poddaszach i piwnicach pałacu.

Pani Myszosława zbyt była mądra i przebiegła, aby natychmiast nie odkryć podstępu mistrza Świdrzyckiego. Zgromadziła więc siedmiu swoich synów, ich synowców i powinowatych i uprzedziła ich o zasadzce.
Ale młodzi wciągając nosem uroczy zapach skwarzonej słoniny, śmiali się z ostrożności staruszki.

W przeciągu doby, siedmiu synów pani Myszosławy, ośmnastu synowców, pięćdziesięciu kuzynów, dwustutrzydziestu powinowatych, nie licząc tysięcy poddanych, złapano w pułapki i powieszono haniebnie.

Wtedy pani Myszosława z resztą swego dworu i niedobitkami narodu postanowiła opuścić miejsca krwawe rzezią rodziny i poddanych.
Wieść o tem zwycięstwie była opiewana w poezji nadwornych poetów sonetami, w których porównywano króla z Aleksandrem i Cezarem.

Jedynie królowa smutna była i zaniepokojona. Znała panią Myszosławę i wiedziała, że nie omieszka ona zemścić się za śmierć krewnych. W istocie kiedy królowa, pragnąc nagrodzić błąd popełniony, własnemi rękami przyprawiała mężowi potrawkę z wątróbki, którą nadzwyczaj lubił, ukazała się nagle pani Myszosława i rzekła:
— Cała moja rodzina zginęła wymordowana przez twego męża, ale biada ci królowo! Jeżeli ci Pan Bóg da dziecko, stanie się ono przedmiotem mojej nienawiści. Mąż twój ma fortece, armaty, żołnierzy, mechaników i pułapki. Królowa myszy ma tylko zęby — a jednak biada twoim następcom!

Powiedziawszy to, znikła. Królowa jednak tak się przelękła tej groźby, że potrawkę z wątróbki przewróciła w ogień.

I tak po raz drugi pani Myszosława pozbawiła króla ulubionego przysmaku, co go tak rozgniewało, że kazał obostrzyć jeszcze nakaz tępienia myszy, mechanika zaś obdarzył orderem i dwoma worami pieniędzy.
Łatwo teraz zrozumieć, dlaczego królowa tak starannie kazała pilnować księżniczki Pirlipaty.
Lękała się zemsty pani Myszosławy. A co jeszcze zwiększało niepokój czułej matki, to, że wynalazki mistrza Świdrzyckiego nie zdołały zwalczyć jej chytrości. Astrolog nadworny wyczytał w gwiazdach, że bezpośrednią straż przy kołysce sprawować winni wyłącznie członkowie słynnego kociego rodu Drapogryzieckich. Dlatego to każda z sześciu piastunek trzymała ciągle kota na kolanach, drapiąc go zlekka, aby nie usnął.

A jednak pewnego wieczora wszystkie sześć piastunek równie jak dwie nadpiastunki pilnujące kołyski — usnęły; koty zaś również pozasypiały wszystkie.

Trudno wiedzieć jak długo trwał ten dziwny sen, gdy nagle — około północy jedna z piastunek się przebudziła, wszystkie otaczające ją osoby spały. I któż wyrazi przerażenie piastunki, gdy ujrzała wielką, szkaradną mysz, która spiąwszy się na tylnych łapkach wetknęła głowę w kolebkę Pirlipatki i zdawała się zajętą ogryzaniem twarzy księżniczki.

Rzuciła się wydając krzyk przeraźliwy. Na ten hałas zbudzili się wszyscy, ale pani Myszosława — gdyż ona to była — skoczyła, koty na nią, niestety zapóźno, pani Myszosława znikła w szczelinie podłogi. W tej samej chwili księżniczka zbudzona wrzawą zaczęła płakać, czem się piastunki niezmiernie uradowały — płacze a zatem żyje jeszcze — wołały. Przybiegły do kołyski, ale radość ich przeszła w rozpacz gwałtowną, na widok co się stało z tem zachwycającem dzieckiem.

Zamiast owej białej i różowej twarzyczki, małej złotowłosej główki, leżała w kołysce ogromna głowa osadzona na pokrzywionem ciele. Oczy wystawały z głowy zielone, martwe i obłędne. Usta od ucha do ucha, podbródek zaś okrył się bawełnistą, kręconą brodą stosowną dla starego dziada, ale ohydną dla młodej księżniczki.

W tej chwili weszła królowa. Sześć piastunek i dwie tajne nadpiastunki padły twarzami na ziemię, podczas gdy koty poglądały czy nie możnaby szmyrgnąć jaką szczeliną okna na dachy.

Rozpacz nieszczęśliwej matki była okropną. Odniesiono ją zemdlałą do królewskich apartamentów.
Ale jeszcze przykrzej było patrzeć na cichą, głęboką boleść biednego ojca. Musiano pozamykać okna na kłódki, żeby przez które nie wyskoczył i wywatować cały pokój, żeby nie rozbił głowy o ściany. Łatwo odgadnąć, że odebrano mu szpadę i nie zostawiono przy nim ani noża, ani widelca, co było tem łatwiejsze, gdyż przez pierwsze dwa dni nic nie jadł tylko nieustannie powtarzał:
— O! jakże los jest okrutnym! O jak nieszczęśliwym jestem monarchą!
Zamiast utyskiwania na losy, król powinien był raczej zwrócić uwagę na to, że sam był sprawcą swojej niedoli. Gdyby był spokojnie zjadł kiszkę pomimo, że w niej było mniej słoniny, nigdy by tego wypadku nie było. Przeciwnie jednak król zwalił całą winę na mechanika Świdrzyckiego.

Posłał dwu żandarmów, kazał przyprowadzić artystę przed swoje groźne oblicze i zapowiedział mu, że jeżeli od tego dnia za miesiąc nie powróci księżniczce poprzedniej urody, bez żadnej litości każe mu ściąć głowę.

Mistrz Świdrzycki nigdy nie udawał bohatera, zawsze się spodziewał dożyć naturalnej śmierci, zląkł się też niesłychanie i natychmiast zabrał się przed wszystkiem do badania, czy choroba mogła być uleczoną.

Nader zręcznie odśrubował głowę, później wszystkie członki księżniczki Pirlipaty, odjął nogi i ręce, ażeby dokładnie zobaczyć co było wewnątrz. Ale niestety, im bardziej zagłębiał się w tajemnice organizmu panienki, tem jaśniej poznawał, że księżniczka z wiekiem tylko coraz brzydszą być mogła. Poskładał więc starannie jej członki napowrót i pogrążony w głębokim smutku usiadł obok kołyski, której nie wolno mu było opuścić, póki dziecko nie wróci do pierwotnej urody.
Już nadeszła środa czwartego tygodnia, król wedle zwyczaju przybył zobaczyć czy księżniczka już piękniejsza, widząc jednak potworka, pogroził mechanikowi berłem i zawołał:

— Janie Kanty Świdrzycki! Biada ci! Masz tylko trzy dni do przerobienia księżniczki, jeżeli będziesz trwał w twem niedbalstwie i nie uleczysz jej, w przyszłą niedzielę zetną ci głowę.
Mechanik blizkim był płaczu i zrozpaczonym wzrokiem jął się wpatrywać w utrapioną księżniczkę, która wesoła jakby nigdy nic, gryzła orzechy jeden po drugim.
Na ten widok mechanik poraz pierwszy zastanowił się nad szczególniejszem upodobaniem, jakie księżniczka od urodzenia okazywała do orzechów i nad dziwną okolicznością, że urodziła się z zębami.
Zaraz po nieszczęsnej przemianie niczem nie można było uspokoić jej w płaczu, jak tylko dając jej orzech. Zgryzłszy go zjadła ziarnko i usypiała spokojnie.

Odtąd dwie tajne nadpiastunki nosiły w kieszeniach pełno orzechów i dawały jej ulubiony przysmak skoro tylko płakać zaczęła.
— O! niezbadany instynkcie przyrody! — O! zagadkowa sympatyczna mocy w naturze! — wykrzyknął Jan Świdrzycki. Po tych słowach udał się do króla mimo, że to noc była, aby mu pozwolił naradzić się z nadwornym astronomem.

Przybywszy do gwiaździarza udręczony mechanik rzucił się w jego objęcia, następnie obaj poszli na wieżę, badać gwiazdy w sprawie urody księżniczki. Po długich kombinacjach i obliczeniach doszli, że dla zniweczenia czaru, który sprawił brzydotę księżniczki Pirlipaty, trzeba aby zjadła ziarnko orzecha Krakatuka. Miał on tak twardą łupinę, że koło armatnie mogło przejść przez niego nie uszkodziwszy go wcale. Nadto orzech musiał być zgryziony w obecności księżniczki, przez młodzieńca, który nigdy nie golił brody i nie nosił innego obuwia tylko buty z cholewami. Na koniec musiał podać ziarnko księżniczce z zamkniętemi oczami i cofnąć się potem o siedm kroków wtył, wcale się nie potknąwszy.

Tak opiewała odpowiedź gwiazd.

Mechanik i astronom pracowali bez przerwy całe trzy doby. Było to właśnie w sobotę. Król kończył obiad i napoczynał wety, gdy wszedł mechanik, którego miano ściąć nazajutrz. Żwawy i uradowany wszedł do jadalnej sali i oświadczył, że nareszcie dowiedział się jakim sposobem piękność księżniczki może być odzyskaną. Na tę wiadomość król uściskał go uprzejmie i zapytał jaki to środek.

Mechanik uwiadomił króla o wyniku narad z astrologiem.
— Wiedziałem doskonale, że tego dokonasz! — zawołał król.
— Natychmiast po obiedzie zawiń się około tego, żeby przed wieczorem był tu już młodzieniec niegolony, w butach wraz z orzechem Krakatukiem.
Mistrz Świdrzycki stanął jak osłupiały, wreszcie padając na kolana rzekł:
— Jakżeto Miłościwy Panie możliwe, żebym znalazł w tak krótkim czasie choćby sam orzech, nie dopiero dziadka do stłuczenia go?
Na te słowa król w wielkim gniewie zawołał:

— Kiedy tak, idź na śmierć!

Jednak królowa rzuciła się również na kolana błagając o życie mechanika, który przedstawiał ostatni promyk nadziei dla ich nieszczęsnego dziecka. Przypomniała także, iż księżniczka Pirlipata mając dopiero sześć miesięcy nie była jeszcze na wydaniu, zatem zostawało dosyć czasu na wyszukanie orzecha Krakatuka i młodzieńca do zgryzienia go.
Król skłonił się łaskawie do prośby małżonki i postanowił, żeby mechanik z astrologiem wybrali się zaraz na poszukiwanie orzecha i młodzieńca, przeznaczając im na to piętnaście lat i sześć miesięcy czasu. W razie udanej wyprawy przyrzekł astrologowi pensję dożywotnią stu tysięcy koron i honorowy teleskop, mechanikowi zaś szpadę wysadzaną djamentami, order złotego pająka i nowy surdut.
Obaj uczeni opuścili tedy bezzwłocznie stolicę królestwa, aby rozpocząć poszukiwania.




O trudnościach znalezienia Krakatuka

Piętnaście lat i pięć miesięcy upłynęło już od czasu gdy dwaj uczeni wyruszyli w świat nie znalazłszy ani śladu upragnionego orzecha. Zwiedzili Europę, Amerykę, Afrykę i Azję, odkryli nawet piątą część świata, którą nazwali Australją, ale choć widzieli mnogość przeróżnych orzechów, Krakatuka nie spotkali nigdzie, mimo, że najskrzętniej przeszukiwali lasy.
Mechanik będąc bardziej interesowanym w poszukiwaniach narażał się też na większe niebezpieczeństwa. Pod równikiem utracił wszystkie włosy od upału, prawe oko postradał od strzały indjanina. Oprócz tego żółty jego surdut nowiuteńki na wyjezdnem rozpadał się literalnie w strzępy.

Położenie jego było bardzo przykrem, zwłaszcza, że nieustannie myślał o chwili, kiedy będzie zmuszony stanąć przed królem. Piętnaście lat i pięć miesięcy upłynęło, trzeba już było myśleć o powrocie.

Jan Kanty Świdrzycki po naradzie z astrologiem wyruszyli nazajutrz w drogę do ojczyzny.
Przybywszy do stolicy dowiedział się nieszczęśliwy mechanik, że król z niecierpliwością wygląda ich powrotu. Mimo trwogi o życie stawił się odważnie u bramy pałacu i zażądał posłuchania u króla.

Król był przystępny i ludzki, przyjmował wszystkich, którzy się do niego w rozmaitych sprawach udawali, rozkazał więc ministrowi ceremonji przedstawić sobie obu cudzoziemców.
Mistrz ceremonji uczynił wówczas uwagę Jego Królewskiej Mości, że dwaj cudzoziemcy bardzo marnie wyglądali i ubrani byli jaknajfatalniej. Król odpowiedział, iż nie należy sądzić z pozoru i kazał wprowadzić wędrowców.
Król nic się nie zmienił, oni jednak tak byli sponiewierani, że musieli wymienić swe nazwiska aby ich poznano.

Troskliwy ojciec zrazu ucieszył się, w przekonaniu, że wracają z orzechem Krakatukiem, ale wkrótce poznał swą omyłkę, gdy mechanik padł mu do nóg i wyznał, że pomimo najsumienniejszych poszukiwań, wrócili z próżnemi rękami.

Choć nieco popędliwy monarcha serce miał miłosierne, zamienił mechanikowi karę śmierci na wieczne więzienie. Astronoma zaś wygnał z kraju.
Ponieważ jednak brakowało jeszcze trzech dni do udzielonego im terminu, uprosił mechanik, aby przed rozpoczęciem kary mógł jeszcze odwiedzić rodzinę w Norymberdzie.
Król zgodził się natychmiast na jego życzenie. Ponieważ zaś wygnańcowi wszystko było jedno dokąd się uda, pojechał razem z mechanikiem.
Nazajutrz stanęli w Norymberdze. Jan Kanty Świdrzycki miał tam szwagra Pięknosza, właścicielem pierwszorzędnego magazynu zabawek i do niego prosto zajechał.

Z początku szwagier nie chciał się przyznać do niego z powodu łysiny i plastra na oku ale mechanik opowiedział mu tyle tajnych spraw rodzinnych, o których tylko on i Pięknosz mogli wiedzieć, że wreszcie kupiec dał się przekonać.
Wtedy Jan Kanty przedstawił mu swego towarzysza niedoli a opowiedziawszy wszystkie swoje przygody zakończył, że zaledwie kilka godzin może się u szwagra zatrzymać, gdyż nie znalazłszy orzecha Krakatuka za dwa dni wejdzie do wiecznego więzienia.
Podczas opowiadania Świdrzyckiego kupiec kilka razy trzaskał w palce i pocierał czoło. Wreszcie podskoczył wgórę zaczął tańcować i krzyczeć.
— Janie jesteś ocalony! Nie pójdziesz do więzienia! Zdaje mi się, że mam Krakatuka! to mówiąc wyskoczył z pokoju i niebawem powrócił niosąc pudełko, a w niem duży orzech złocony, który podał mechanikowi.

Ten nie śmiejąc wierzyć szczęściu pilnie i troskliwie obejrzał orzech ze wszech stron mówiąc:
— Dziwiłbym się gdyby to nie był Krakatuk!
Poczem podał go astrologowi pytając o zdanie w tej mierze.
I on równie uważnie oglądnął orzech i kiwając głową powiedział:
— Byłbym twego zdania, gdyby orzech nie był złocony, ale nigdzie w gwiazdach nie wyczytałem, żeby owoc, którego szukamy, miał być pozłocony. Wreszcie, jakimże sposobem szwagier twój przyszedł w posiadanie Krakatuka?

— Najchętniej wam to opowiem — rzekł kupiec — siadajcie wygodnie i słuchajcie. — Jednego razu przyszedł do magazynu osobliwszy człowiek Włoch z pozoru i prosił abym kupił od niego ten olbrzymi orzech za talara z roku 1813-go, dodając, że nie pożałuję tego kupna. Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, gdy znalazłem w kieszeni właśnie taką monetę, jakiej ten człowiek żądał; kupiłem więc orzech.
Następnie wystawiłem go na sprzedaż, ale orzech leżał siedm czy ośm lat i nikt go nie kupił. Kazałem go tedy pozłocić, myśląc że łatwiej znajdzie nabywcę, ale daremnie!

W tej chwili astrolog, który dotąd trzymał orzech w ręku, wydał krzyk radości: podczas gdy mechanik słuchał opowiadania, zeskrobał delikatnie pozłotę z orzecha i w drobnem zagłębieniu znalazł wyryty chińskiemi literami wyraz: Krakatuk.
Odtąd nie było już żadnej wątpliwości, tożsamość orzecha została uznana.



O znalezieniu młodzieńca do stłuczenia Krakatuka

Jan Kanty Świdrzycki do tego stopnia śpieszył się, aby donieść królowi o tej radosnej nowinie, że chciał wracać natychmiast. Jednak kupiec uprosił go, aby zaczekał chwilę i nie odjeżdżał, zanim zobaczy syna jego a swego siostrzeńca, którego przed piętnastu laty zostawił trzyletnim zachwycającym chłopaczkiem.
W tej chwili piękny ośmnastoletni młodzieniec wszedł do sklepu Pięknosza. Kupiec przedstawił go wujowi i powiedział do syna:
— Uściskajże wuja! — Wuj jednak, w obszarpanym surducie, łysy, z plastrem na oku, nie był wcale pociągającej powierzchowności. Młodzieniec się zawahał. Wobec tego kupiec popchnął go w plecy tak silnie, że odrazu znalazł się w objęciach mechanika.

Jednocześnie astrolog utkwił oczy w młodzieńcu z tak skupioną uwagą, że młody Pięknosz oddalił się czem prędzej, niezadowolony z tego, że go tak niedyskretnie oglądano.
Natenczas astrolog zaczął wypytywać kupca o niektóre szczegóły co do syna i dowiedział się, że młody Pięknosz miał lat ośmnaście, że nie nosił innego obuwia prócz butów z cholewami, a także odznaczał się tem dziwactwem, iż nigdy nie pozwolił golić sobie brody, mimo iż go z tego powodu koledzy na uniwersytecie wyśmiewali.
— Czemże się zajmował podczas wakacji — pytał dalej astrolog.
Ustrojony w piękny mundurek siadywał w sklepie i z zamiłowania gryzł orzechy dziewczątkom, które przychodziły kupować tu lalki. Nazywały go też dziadkiem do orzechów.
— Dziadkiem do orzechów! — wykrzyknął jednocześnie mechanik z astrologiem, podczas gdy kupiec wypatrzył się na nich mocno zdziwiony.

Opowiedzieli mu tedy, że syn jego posiada wszystkie warunki, aby mógł stłuc orzech Krakatuk, i że zatem czeka go wielkie szczęście.

— Może to wam się tylko wydaje — rzekł kupiec tonem powątpiewania.
— Ha! jeżeli tak — rzekli obaj uczeni, pójdźmy zapytać gwiazd.
Weszli więc na taras domowy i ujrzeli wedle horoskopu młodzieńca, że czeka go wielkie szczęście. Padli zatem sobie w ramiona. Gwiazdy przechyliły zdanie kupca na stronę uczonych, zgodził się aby syn jechał z nimi na dwór królewski.

— Teraz zostają tylko dwa warunki — rzekł astrolog, których nie należy zaniedbać.
— Mianowicie jakie? — zapytał mechanik.
— Pierwszy, abyś przytwierdził do karku siostrzeńca drewniany płaszczyk, któryby był spojony ze szczękami w celu podwojenia ich siły.
— Nic łatwiejszego — odrzekł Jan Kanty.
— Powtóre — dodał astrolog — żebyśmy starannie zataili przybycie młodzieńca do stolicy, gdyż im więcej ochotników połamie sobie zęby i szczęki na Krakatuku, tem większą nagrodę obmyśli król dla tego, kto dokaże, czego inni nie zdołali.
— Przyjacielu, rozsądnie mówisz — rzekł mechanik. — Teraz chodźmy spać!
To mówiąc obaj udali się do swego pokoju i zasnęli tak spokojnie, jak od piętnastu lat i sześciu miesięcy spać im się nie zdarzyło.

Nazajutrz rano kupiec uwiadomił swego syna Amaranta o świetnej przyszłości, jaka mu się nadarzała.
Z Amarantem jednak nie łatwa była sprawa. Ten płaszczyk drewniany, który mu miano przyprawić, niepokoił go mocno. Maszynerja jednak tak pomyślnie udała się Świdrzyckiemu, że najtwardsze pestki morelowe i brzoskwiniowe młodzieniec gryzł niby pastylki z czekolady.

Po tych doświadczeniach astrolog, mechanik i Amarant Pięknosz czemprędzej podążyli do stolicy. Kupiec byłby im najchętniej towarzyszył; ponieważ jednak musiał ktoś magazynu i lalek pilnować, poświęcił się i został w Norymberdze.



Koniec historii księżniczki Pirlipaty

Skoro tylko przybyli do stolicy, zostawiwszy Amaranta w hotelu, poszli oznajmić królowi, że naszukawszy się po całym świecie znaleźli nareszcie Krakatuka, ale o młodzieńcu, któryby go miał stłuc, nie powiedzieli ani słowa.
W pałacu była ogromna radość. Natychmiast posłał król po tajnego radcę, inspektora ruchu umysłowego, i rozkazał mu umieścić w rządowej gazecie odezwę, jako każdy kto ma dobre zęby może się zgłosić do pałacu, a po stłuczeniu orzecha otrzyma tysiąc dukatów.

Natłok ubiegających się był taki, że musiano ustanowić umyślną komisję nadwornych dentystów celem sprawdzania czy istotnie każdy z nich miał po trzydzieści dwa zębów i czy żaden ząb nie był nadpsuty.

Trzy tysiące pięćset kandydatów przypuszczono do tej pierwszej próby, która trwała ośm dni, a której jedynym wynikiem było niesłychana ilość połamanych zębów i pokruszonych szczęk.

Postanowiono zatem rozpisać drugi konkurs. Król oprócz pierw oznaczonej nagrody dodał jeszcze posadę dożywotniego prezesa akademji umiejętności i order złotej wiewiórki dla tego, kto potrafi zgryźć Krakatuka.
Współubiegający się mogli być analfabetami.
Druga ta odezwa sprowadziła pięć tysięcy kandydatów. Próba trwała czternaście dni, nie była jednak pomyślniejsza od pierwszej. Mnóstwo ludzi połamało sobie najlepsze zęby, zaś na orzechu nie było nawet śladu tych usiłowań.
Król popadł w rozpacz. Ponieważ nie miał następców płci męskiej, kazał ogłosić, że kto zgryzie Krakatuka otrzyma rękę księżniczki Pirlipaty wraz z dziedzictwem tronu. Jedyny warunek obowiązujący tym razem był ten, że konkurenci mieli być między ośmnastym a dwudziestym rokiem życia.
Obietnica takiej nagrody poruszyła świat cały. Kandydaci zaczęli się zjeżdżać z całej Europy i byliby ściągnęli ze wszystkich części świata, gdyby mechanik i astrolog nie osądzili, że nadszedł już czas przedstawienia Amaranta Pięknosza. Wyższej nagrody król nie był w stanie oznaczyć. Cóż mógł dać więcej?

Właśnie w dzień kiedy księżniczka kończyła szesnasty rok życia, oznajmiono nazwisko młodzieńca u dworu.
Stawił się on w towarzystwie wuja i astrologa.
Po raz pierwszy obaj uczeni ujrzeli księżniczkę od chwili gdy ją opuścili w kolebce i musieli przyznać, że nie wyładniała. Wtedy była okropna, teraz stała się wprost straszna.

Ciało jej rozrosło się bez żadnej proporcji. Potworna głowa porastała zjeżonemi włosami, zielone oczy, ogromne usta i bawełnista broda postarzały się tylko o lat piętnaście.
Ujrzawszy tego potwora brzydoty, biedny Amarant zadrżał i zapytał mechanika i astrologa, czy pewni są, że Krakatuk powróci piękność księżniczce, gdyż w razie nieudania próby on zrzeka się honoru małżeństwa i dziedzictwa tronu. Naturalnie, że obaj uczeni uspokoili wątpliwości młodzieńca, zapewniając, że Pirlipata w chwili gdy orzech będzie zgryziony, stanie się najpiękniejszą księżniczką na świecie.

Jeżeli widok księżniczki Pirlipaty przeraził nieszczęsnego Amaratita, to obecność jego wprost przeciwnie sprawiła wrażenie na czułem sercu księżniczki; gdyż ujrzawszy go zawołała uradowana :
— Ach! jakżebym pragnęła, żeby to on zgryzł orzech!
Na co wielka mistrzyni, wychowująca księżniczkę, rzekła ze zgorszeniem:
— Muszę uczynić uwagę Waszej Książęcej Mości, że nie przystoi, aby tak młoda i piękna księżniczka wyrażała głośno swoje życzenia w podobnych sprawach.
W istocie Amarant mógł śmiało zawrócić głowy wszystkim księżniczkom całego świata. Ubrany był w czamarkę z amarantowego aksamitu, szamerowaną złotem, buciki połyskujące przylegały jak malowane.
Szkoda tylko, że drewniany płaszczyk psuł nieco wrażenie całości, ponieważ jednak nosił go tak urodziwy młodzieniec, przemyśliwano u dworu, czyby takie płaszczyki w modę nie wprowadzić.

Dlatego też spostrzegłszy wchodzącego pięknego kawalera, każda z obecnych dam dworu powtórzyła w duchu to samo, co nieroztropna księżniczka wymówiła głośno, a nawet król i królowa życzyli sobie w głębi serca, aby Amarant zgryzł orzech.
Młodzieniec z pewnością siebie, zbliżywszy się do stopni tronu, skłonił się układnie, poczem z rąk Wielkiego Mistrza ceremonji wziął orzech, włożył go do ust i — krrrak! — strzaskał łupinę.
Następnie zręcznie wyłuszczył ziarno z włókien i podał je księżniczce z ukłonem pełnym wdzięku i uszanowania, a zamknąwszy oczy, zaczął cofać się wtył.

Księżniczka w tej samej chwili, gdy ziarnko połknęła, uległa przeistoczeniu.

Szkaradny potwór znikł, a młoda osoba anielskiej piękności stała wśród dworzan. Twarz jej była niby lilje i róże, oczy błękitne, a złote włosy spadały w bujnych falach na śnieżne ramiona.

Natychmiast uderzono w trąby i kotły. Radosne okrzyki ludu wtórowały muzyce. Król, ministrowie, radcy i dwór cały, jak po urodzeniu księżniczki zaczęli tańczyć na jednej nodze i trzeba było skropić wodą kolońską twarz królowej, która zemdlała z zachwytu.

Nagła a gwałtowna wrzawa zmieszała Amaranta, który dla dopełnienia swego zadania miał cofnąć się o siedm kroków wtył, wszelako zapanował nad sobą i właśnie stawiał nogę dla dokończenia siódmego kroku, gdy nagle królowa myszy wpadła mu pod stopę, poślizgnął się i zaledwie nie upadł.
I niestety! Piękny młodzieniec stał się równie potworny, jak przedtem była księżniczka. Nogi mu ścieniały, krępy korpus zaledwie mógł unieść ohydną głowę, oczy zzieleniały i wytrzeszczyły się, usta miał od ucha do ucha, a piękną bródkę zmienioną w porost wełnisty.

Pani Myszosławy zdradziecki a zbrodniczy czyn został na miejscu ukarany. Pięknosz rozdeptał ją obcasem tak, że zdołała tylko zawołać — Kwik! jestem pomszczona! — i zdechła.
Natychmiast wezwano rękawicznika dworu, który ująwszy panią Myszosławę za ogon, wyniósł ją na śmietnik.
Wśród ogólnej radości nikt nie zajmował się Amarantem, księżniczka nie wiedząc wcale co zaszło, kazała przedstawić sobie młodzieńca.
Ale zaledwie rzuciła okiem na biedaka, zapomniała o przysłudze, jaką jej wyświadczył i zawołała:
— Za drzwi z tym szkaradnym dziadkiem do orzechów!
Natychmiast więc marszałek koronny wziął Amaranta za kołnierz i wypchnął go za drzwi.

Król rozgniewany, że ośmielono się przedstawić mu dziadka do orzechów za zięcia, zwalił całą winę na mechanika i na astrologa i zamiast wszystkich przyrzeczonych nagród, wygnał obu z kraju, dając im dwadzieścia cztery godzin czasu do przebycia granicy.
Trzeba było się poddać. Mechanik, astrolog i młody Pięknosz, zmieniony w dziadka do orzechów, opuścili miasto i udali się za granicę.

Skoro noc nadeszła, udali się dwaj uczeni ponownie po radę do gwiazd. Tu wyczytali, że młody Pięknosz będzie mimo wszystkiego królem, jego brzydota zaś zniknie, gdy osobiście będzie dowodził w bitwie, w której polegnie ostatni potomek pani Myszoslawy, Mysikról z siedmioma głowami, i gdy młoda dama pokocha go, nie zważając na brzydotę.

Zanim to wszystko nastąpić miało, młody Pięknosz, który jako jedynak właściciela opuścił magazyn ojcowski, wracał do niego jako — dziadek do orzechów.
Naturalnie, że rodzony ojciec nie poznał go, pytał tylko szwagra o losy syna, ten zaś odpowiedział mu, że królestwo nie chcieli się rozstać ze zbawcą księżniczki i że Amarant opływa u dworu w sławę i zaszczyty.
Nieszczęsny dziadek do orzechów, który głęboko odczuwał swą krzywdę, nie mówiąc ani słowa, czekał zmian, jakie mu przyszłość zapowiadała. Jedno tylko zauważyć było można, że wyszczerzał gniewliwie zęby na wuja, istotnego sprawcę jego nieszczęścia.

Na tem kończy się historja Krakatuka, jaką chrzestny ojciec opowiedział dzieciom prezydentostwa Złotomirskich.


Wuj i siostrzeniec

Jeżeli który z moich młodych czytelników skaleczył się kiedy szkłem, wie, że to rana szczególnie nieprzyjemna, dlatego, że trudno się goi.
Marynia musiała cały tydzień leżeć w łóżku; wreszcie wyzdrowiała i mogła jak pierwej biegać po pokoju. Łatwo zrozumieć, że pierwsza jej wycieczka była do szklanej szafy, która przedstawiała zachwycający widok.

Szybę wprawiono, panna Emilja poukładała wszystko starannie. Folwark wśród zielonych drzew, lalki w ładnym pokoju. A wśród wszystkich tych skarbów, dziadek do orzechów uśmiechał się do Maryni z drugiej półki i pokazywał wszystkie zęby, jakby ich nigdy nie był wyłamał. Spoglądając tak na swego ulubieńca, pomyślała, że wszystko, co ojciec chrzestny opowiadał, nie było bajką, jeno rzeczywistą historją Amaranta Pięknosza i pani Myszosławy. Że dziadek musiał być siostrzeńcem konsyljarza, którego z Norymbergi sprowadził do ich domu.
— Dlaczego wuj nie przyszedł ci z pomocą, drogi panie Gryzorzeski? — mówiła Marynia, poglądając na swego protegowanego. Obojętność ojca chrzestnego tem bardziej martwiła Marynię, że pewna była, iż wszystkie lalki, które w bitwie z takiem poświęceniem słuchały pana Gryzorzeskiego jako wodza, wyniosłyby go z pewnością na godność króla lalek.
Teraz było w szafie zupełnie spokojnie, dziadek leżał w obojętnej rezygnacji.
— Panie Amarancie Pięknosz Gryzorzeski — rzekła Marynia — wiem już, kim jesteś, wiem, że doskonale mnie rozumiesz i znasz moje dobre względem ciebie zamiary. Bądź spokojny, uproszę wuja, aby ci dopomógł, niepodobna, aby ciebie opuścił, skoro mnie kocha nieco!
Tymczasem wieczór zapadł. Prezydent wszedł do pokoju z konsyljarzem Świdrzyckim. Panna Emilja zajęła się herbatą i cała rodzina rozmawiając wesoło, zasiadła koło stołu. Marynia przysunęła niski stołeczek swój do ojca chrzestnego i w chwili, gdy rozmowa umilkła, podniosła na niego swoje duże oczy, mówiąc:
— Wiem już, kochany konsyljarzu, że mój dziadek do orzechów jest twoim siostrzeńcem Amarantem Pięknoszem z Norymbergi. Został on królem lalek, jak to astrolog przepowiedział, i trwa w otwartej a zaciętej wojnie z Mysikrólem. Powiedz mi tylko, dlaczego nie przyszedłeś mu w pomoc, kiedyś udawał sowę, siedząc na zegarze. I teraz dlaczego opuściłeś go zupełnie?

Głośny śmiech całego towarzystwa przerwał jej mowę.
— Także coś! — krzyknął Staś — co ona wygaduje!
— Co ta dziewczynka wyplata za brednie? — rzekł ojciec chrzestny.
— Zbyt żywą ma wyobraźnię — odparła matka — wszystko to są jeszcze pozostałości gorączkowych przywidzeń.
— Najlepszy dowód tego — rzekł Staś — iż opowiada, jakoby moje huzary uciekły z placu boju, co nie może być prawdą!
Ale ojciec chrzestny uśmiechając się wziął Marynię na kolana i rzekł do niej łagodnie:
— Nie wiesz drogie dziecko na co się narażasz, obstając tak gorąco za dziadkiem do orzechów, gdyż Mysikról uważając go za mordercę swej matki, będzie go ścigał zawzięcie. W każdym razie nie ja, ale ty możesz go ocalić. Bądź tylko wierna i stała.

Ani Marynia, ani nikt z obecnych nie rozumiał słów ojca chrzestnego: prezydentowi zaś wydały się tak dziwnemi, że wziął przyjaciela za puls i rzekł:
— Mój drogi, połóż się do łóżka, gdyż musisz mieć gorączkę.


Zwycięstwo

W nocy po scenie dopiero opowiedzianej, gdy księżyc w pełni rzucał jasny promień światła przez niedosunięte firanki sypialni, Marynia usłyszała łopot, zdający się pochodzić z kąta pokoju, przerywany świstem i piskami.
— Ach! to okropne — szepnęła — otóż znowu myszy wracają. — Chciała zawołać — mamo! — ale głosu dobyć nie mogła z przerażenia, gdyż zobaczyła Mysikróla, jak rozdarłszy tapetę, wyścibił przez dziurę naprzód jedną głowę, potem drugą, wreszcie siedm, a wszystkie w koronach; wyskoczył na pokój i jednym susem był na stole, tuż obok łóżeczka Maryni. Kręcąc głowami patrzył na nią oczyma błyszczącemi jak rubiny i zgrzytając zębami mówił:

— Musisz mi dać wszystkie twoje cukierki albo pożrę twego dziadka do orzechów. — Powiedziawszy to szmyrgnął w dziurę, którą był wlazł do pokoju.

Marynia zlękła się niesłychanie tej groźby, nikomu nie opowiadała o niej, pewna, żeby ją wyśmiano, ale wieczorem ułożyła co tylko miała cukrów i przysmaków na brzegu szafy.
Nazajutrz rano zauważyła pani prezydentowa:
— W istocie, trudno pojąć, skąd się biorą u nas te myszy, niegodziwe stworzenia pożarły wszystkie cukierki Maryni!

Marynia szanując zęby, mało jadała cukierków, a przypuszczając, że i Mysikról poprzestanie na tym pierwszym haraczu, jaki na nią nałożył, cieszyła się, iż tak niewielką ofiara ocaliła dziadka.
Na nieszczęście zadowolenie to niedługo trwało; następnej nocy znowu obudziły ją świsty i piski w pokoju.
I znowu Mysikról zgrzytając, rzekł do niej:
— Musisz mi oddać wszystkie cukrowe lalki i zabawki, albo pożrę ulubionego ci dziadka! — To mówiąc, znikł w norze.
Nazajutrz Marynia niesłychanie zmartwiona poszła do szklanej szafy i rzuciła smutne wejrzenie na swoje cukrowe i piankowe lalki z drzewka Bożego Narodzenia.
Postanowiła jednak zdobyć się jeszcze i na tę ofiarę dla ocalenia nieszczęśliwego młodzieńca.
Tego wieczora ułożyła cukrowe lalki znowu na brzegu szafy; całując jednak na pożegnanie pasterki, pasterzy i ich baranki, schowała za całą gromadą małe dzieciątko z okrągłą buzią, które szczególniej lubiła.

— Ach! tego już nadto! — zawołała następnego ranka prezydentowa — myszy pożarły wszystkie lalki cukrowe Maryni!
Na tę wiadomość łzy zakręciły się w oczach dziewczynki, ale pomyślała w duchu — co mi po pasterkach i po barankach, skoro tym sposobem ocaliłam życie pana Gryzorzeskiego.

— Jednakże, kochana mamo — rzekł Staś — przypominam, że piekarz z sąsiedztwa ma tęgiego burego kota, któregoby pożyczył, a kot wkrótce zrobiłby porządek z tą zgrają napastników.
— Dziękuję ci, mój Stasiu, jednak kot skacząc po meblach, potłukłby mi kosztowną porcelanę — rzekła prezydentowa.
— Co do tego, niema żadnego niebezpieczeństwa, Burek jest najzręczniejszym gimnastykiem, jakiego znam — mówił Staś — widziałem, jak chodzi brzegiem rynew na dachu.
— Nie, kotów w domu nie chcę — powiedziała prezydentowa stanowczo — nie cierpię tych zwierząt.
— W takim razie możeby koty zastąpić pułapkami? — rzucił prezydent.

— Doskonale! — zawołał Staś — wszakże ojciec chrzestny je wynalazł!
Wszyscy parsknęli śmiechem i posłano po pułapkę do konsyljarza Świdrzyckiego, w którą dla przynęty włożono kawałek przysmażonej słoniny. Ustawiono ją przy szafie, gdzie ubiegłej nocy myszy tyle narobiły szkody.
Marynia wyobrażała sobie, że Mysikról złapie się na wonny przysmaczek. Ale o północy zbudziło ją coś obrośniętego, co skakało po jej łóżku. Był to Mysikról.
— Kpię z tego! Drwię sobie z was, nie pójdę na słoninkę, nie złapiecie mnie! Musisz mi oddać książki z obrazkami i twoją nową sukienkę, inaczej zobaczysz — pożrę twego dziadka.
Można sobie wyobrazić, że Marynia obudziła się nazajutrz z żalem w duszy. Ubrawszy się poszła zaraz do szklanej szafy i rzekła:
— Na czemże się to skończy, panie Amarancie? Skoro Mysikról poszarpie moje książki i nową sukienkę, zażąda nowych ofiar, cóż mu dam więcej, powiedz, co mam począć?
Wyrzekając tak spostrzegła na szyi dziadka krwawą plamę. Od dnia, kiedy Marynia dowiedziała się, że Gryzorzeski jest synem kupca, a siostrzeńcem konsyljarza, przestała go nosić na rękach i stała się względem niego tak nieśmiała, że ani go palcem nie dotykała. W tej chwili jednak widząc, że jest ranny, wyjęła go z szafy i zaczęła chustką ocierać plamę krwi, którą miał na szyi.

Ale jakież było jej zdziwienie, gdy nagle uczuła, że dziadek zaczął ruszać się w jej rękach. Położyła go co żywo na półce, on usiadł i przemówił drżącym głosem:

— Ach, kochana panno Maryniu, proszę, nie poświęcaj za mnie ani książek, ani nowej sukienki, wystaraj mi się tylko o szpadę, a ja sam już resztę załatwię. — Chciał mówić więcej, ale nagle opadł, oczy na chwilę ożywione znowu stanęły jak martwe.
Marynia nie zlękła się wcale, owszem miło jej było, że może ocalić dziadka, zachowując książki i sukienkę, chodziło tylko o to, skądby dostać dobrej szpady. W tej sprawie postanowiła udać się do Stasia, który mimo swej gburowatości był w sprawach rycerskich usłużny i doświadczony.
Przyprowadziła go więc przed szklaną szafę, opowiedziała wszystko, co jej się wydarzyło z dziadkiem i Mysikrólem, i skończyła prośbą o szpadę.

Jedyny szczegół w tem opowiadaniu, który sprawił wrażenie na Stasiu, był ten, że istotnie jego huzary stchórzyli wśród najzaciętszej bitwy. Wiedział, że Marynia nie kłamie i natychmiast podskoczył do szafki zwymyślać huzarów, którzy zdawali się mocno zawstydzeni. Poczem zwracając się do Maryni, rzekł:

— Co się tyczy szpady, to zdaje mi się, że potrafię zadośćuczynić życzeniu dziadka. Wczoraj spensjonowałem starego majora kirasjerów, sądzę więc, że nie będzie potrzebował swego pałasza — a była to dzielna klinga.
Znaleziono więc majora w kącie na trzeciej półce, bez żadnej trudności oddał nieużyteczną mu szpadę, którą natychmiast zawieszono na szyi dziadka do orzechów.
Następnej nocy Marynia wcale nie zasypiała ze wzruszenia, dlatego też słyszała dwunastą bijącą na zegarze w salonie. Zarazem usłyszała w stronie szafy tupot i szczęk oręża, jakby ścierających się z sobą dwu przeciwników. Nagle jeden z walczących pisnął:
— Kwiiik!
— Mysikról! — Zawołała Marynia pełna radości i obawy. Z początku cisza nastała, ale po chwili zapukano lekko do drzwi i cienki głosik przemówił te słowa:
— Otwórz mi panno Maryniu, zaklinam cię!
Marynia poznała głos pana Gryzorzeskiego — włożyła czem prędzej sukienkę i otworzyła drzwi.

Dziadek stał z zakrwawionym pałaszem w jednej, a z świecą w drugiej ręce. Spostrzegłszy Marynię, ukląkł na jedno kolano i rzekł:
— Tyś to pani ożywiła mnie rycerskim animuszem, tobie zawdzięczam, że pokonałem zuchwalca, który ci śmiał grozić, nikczemnik ten nurza się teraz w krwi własnej. Racz pani nie odrzucić trofeów zwycięstwa z rąk rycerza ślubującego ci wierność do śmierci.

To mówiąc, dziadek zdjął z lewej ręki siedm koron Mysikróla, które włożył jak bransoletkę i ofiarował Maryni. Przyjęła je z radością, podczas gdy on powstawszy, tak dalej mówił:

— Teraz droga panno Maryniu mógłbym ci pokazać mnóstwo cudownych rzeczy, gdybyś za mną pójść chciała tylko o kilka kroków stąd.
Marynia nie wahała się wcale, wiedząc, ile praw miała do jego wdzięczności i będąc przekonaną, że nie mógł mieć względem niej złych zamiarów.
— Pójdę za tobą kochany panie Gryzorzeski — rzekła — ale nie daleko i nie na długo, gdyż jeszcze się nie wyspałam.

— Pójdziemy więc najkrótszą drogą — odparł dziadek.
I po tych słowach ruszył naprzód a Marynia za nim.



Królestwo lalek

Wkrótce przybyli oboje przed ogromną starą szafę, stojącą tuż przy drzwiach na korytarzu, gdzie przechowywano suknie. Dziadek się zatrzymał — a Marynia na wielkie swe zdziwienie spostrzegła, że drzwi szafy, zazwyczaj szczelnie zamknięte, otwarte były narozścież, tak że dokładnie rozróżniała podróżną lisiurę ojca, która wisiała w pierwszym rzędzie. Dziadek wyjął natychmiast prześliczną cedrową drabinkę i ustawił ją, dół dotykał ziemi, wierzch zaś gubił się w szerokim futrzanym rękawie.
— Teraz kochana panienko racz mi podać rękę i wejdź za mną.
Marynia usłuchała i zaledwie spojrzała w rękaw, gdy iskrzące światło przed nią zabłysło i nagle znalazła się przeniesioną pośród wonnej łąki, która połyskiwała, jak gdyby cała zasiana kosztownemi kamieniami.
— Ach mój Boże! gdzież ja jestem — zawołała Marynia olśniona.
— Jesteśmy na płaszczyźnie cukru lodowatego, ale się tu nie zatrzymamy. Jeśli pozwolisz, przejdziemy natychmiast temi drzwiami.
Wtedy dopiero zauważyła Marynia cudowne podwoje, któremi wychodziło się z łąki. Zdawały się zbudowane z marmurów różnokolorowych; ale zbliżywszy się poznała, że to pomarańczowe konfitury, smażone migdały i rodzynki. Dlatego też drzwi te — jak dziadek powiedział — nazywały się drzwiami bakaljowemi.
Drzwi te wiodły do wielkiej galerji, podtrzymywanej przez kolumny z cukru owsianego, a sześć małp czerwono ubranych wykonywało tu najosobliwszą muzykę.

Marynia tak szybko biegła, że nie zważała, iż bruk był z pistacji i makaroników. Doszła nareszcie na koniec galerji i zaledwie znalazła się na otwartem powietrzu, gdy otoczyły ją rozkoszne wonie, płynące z cudnego lasku. Lasek ten byłby ciemny bez mnóstwa świateł, był jednak oświetlony tak rzęsiście, że można było rozróżnić dokładnie złote i srebrne owoce, zwieszające się z ozdobnie strojnych gałęzi.
— Ach! cóż to za piękne miejsce! — zawołała Marynia.
— Jesteśmy w lasku choinek Bożego Narodzenia — odpowiedział dziadek — tutaj przychodzą po drzewka, na których przedtem Dziecię Jezus zawiesza swoje dary.
— Czy nie moglibyśmy zatrzymać się dłużej? Tak tu jest miło i wszystko tak pachnie!

Natychmiast dziadek klasnął w dłonie, a z lasku powychodzili pasterze i pasterki, delikatni jak z cukru. Przynieśli śliczne krzesełko czekoladowe i zaprosili Marynię, żeby usiadła. Zaledwie to uczyniła, pasterze i pasterki, strzelcy i ogrodniczki stanęli w pozycji i zaczęli tańczyć prześliczny balet przy towarzyszeniu waltorni. Po skończonym tańcu wszyscy znikli w lasku.

— Przebacz mi panno Maryniu — rzekł dziadek — ale te niedołęgi jeden tylko taniec umieją. Pójdźmy na dalszą przechadzkę, jeżeliś łaskawa.
— Tak mi się tu podoba! — rzekła Marynia, podążając za dziadkiem nad brzeg rzeczki, która wydawała najcudniejsze zapachy.
— To — rzekł dziadek — jest rzeka esencji pomarańczowej, jedna z najmniejszych w królestwie, gdyż oprócz zapachu nie może się równać ani z rzeką limoniadową, która wpada do morza ponczowego, ani do jeziora malinowego, które ma ujście w morze orszadowe.
Niedaleko stamtąd była wioska, której domy, kościół, plebanja, wreszcie wszystko miało kolor brunatny, tylko dachy złocone, a ściany wysadzane pastylkami różowemi i białemi.
— To wieś marcypanowa — rzekł dziadek — piękne miejsce, położone nad potokiem miodowym. Tylko, że mieszkańcy zawsze tu w złym humorze z powodu wiecznego bólu zębów. Nie powinniśmy się zatrzymywać często po drodze, tylko podążać do stolicy. Dziadek ujął Marynię za rękę i oboje przyśpieszyli kroku.
Po chwili zapach róż rozszedł się w powietrzu i wszystko koło nich przybrało barwę różową. Marynia poznała, że to był zapach i odblask rzeki esencji różanej, która płynąc wydawała uroczą melodję. Na woniejących falach płynęły śnieżne łabędzie w złotych naszyjnikach, śpiewając pieśni harmonijne.


Podróż

Dziadek jeszcze raz klasnął w dłonie, a rzeka esencji różanej wzdęła się i z wzburzonych fal wypłynęła łódź z muszli, wysadzana drogiemi kamieniami, iskrząca się w słońcu. Ciągnęły ją dwa delfiny, a sześciu prześlicznych murzynków w czapeczkach z rybich łusek, w ubrańkach z piór kolibrów, wyskoczyło na brzeg i przeniosło Marynię, a potem dziadka na łódź, która lekko płynąć zaczęła.

W istocie była to podróż zachwycająca. Marynia płynęła na falach z esencji różanej w muszlowej łodzi, ciągnionej przez złote delfiny, które tryskały w powietrze świetlnemi strumieniami różowego kryształu. Nareszcie zabrzmiał śpiew, słodkie głosy się ozwały:

Kto to płynie po rzece esencji różanej,
Wśród woni słońc żarem i złotem przegrzanej,
Wśród tonów pieśni muzyki cudownej,
W kolorach tęczy tej łodzi czarownej?

A echo odpowiedziało od brzegu:
— Marynia! Marynia!

Tymczasem sześciu murzynków wstrząsało w takt parasole zdobne w dzwonki, któremi ocieniali Marynię, podczas gdy schylona wpatrywała się w wartki bieg fali.
Wreszcie przybyli do przeciwległego brzegu, Marynia z dziadkiem wysiadła na ląd. Zostawało im przebyć jeszcze mały gaik pełen drzewek, których owoce dziwnie przejrzystych kolorów niby topazy i rubiny zwieszały się z gałęzi.
— Jesteśmy w lasku konfiturowym — rzekł dziadek — za jego obrębem leży stolica.
W istocie Marynia rozsunęła gałęzie i osłupiała na widok obszaru, wspaniałości i osobliwości miasta, które na kwiecistym trawniku wznosiło się przed nią. Nietylko że mury i dzwonnice połyskiwały najżywszemi barwami, ale oprócz tego nikt nie widział budowli podobnych kształtów. Wały i bramy zbudowane z kandyzowanych owoców iskrzyły się w słońcu kryształkami cukru. Przy głównej bramie srebrni żołnierze prezentowali broń.

Jakiś jegomość w szlafroku z złotogłowiu rzucił się dziadkowi na szyję, wołając:
— Ach! przybyłeś nareszcie do nas drogi książę, bądź pozdrowiony w Konfituropolu!

Marynię zdziwił nieco tytuł książęcy, jakim witano dziadka, jednak gwar z pobliża odwrócił jej uwagę w inną stronę. Za chwilę znalazła się na obszernym rynku, który przedstawiał wspaniały widok.
Wszystkie domy wokoło wraz z galerjami były zbudowane z przeźroczystego cukru, na środku zaś placu wznosił się, zamiast obeliska, olbrzymi pasztet, z którego tryskały cztery fontanny, limoniady, orszady, oranżady i soku poziomkowego, basen zaś napełniała bita śmietana tak przewyborna, że wiele przyzwoicie ubranych osób publicznie łyżkami ją zajadało.

Najzabawniejszym jednak był widok mnóstwa małych ludzi przechadzających się tłumnie i rozmawiających wesoło.

Wkrótce wrzawa podwoiła się; u wylotu ulicy wychodzącej na plac spotkały się dwa liczne orszaki. Wielki Mongoł i Wielki Wezyr w kilkaset koni zatłoczyli ulicę. Żaden nie chciał drugiemu ustąpić. Zwada się wszczęła, gdy nagle człowiek w złocistym szlafroku jednym skokiem wdrapał się na wierzch pasztetu i zadzwoniwszy w srebrny donośny dzwon zawołał głośno:

— Cukierniku! cukierniku! cukierniku!

Skutek był wprost czarodziejski, wrzawa ustała, oba orszaki zaczęły się rozchodzić; otrzepano z kurzu Wielkiego Wezyra, którego w bójce ulicznej poturbowano trochę, przyklejono głowę braminowi, którą również przy tej okazji utracił, zalecając mu, aby przez trzy dni wstrzymał się od kichania i wszystko wróciło do poprzedniego porządku. Publiczność zalterowana nieco chwilowem zaburzeniem pokoju, wróciła do pasztetu, czerpać napoje chłodzące i pełnemi łyżkami zajadać śmietanę z basenu.
— Ależ kochany panie Pięknosz-Gryzorzeski — rzekła Marynia — co to znaczy, że hasło: cukierniku! wywiera tak wielkie wrażenie w tem królestwie?
— Mieszkańcy Konfituropola wierzą w wędrówkę dusz — rzekł dziadek — w metampsychozę i podlegają pierwiastkowi zwanemu cukiernikiem, który jeżeli gotuje cukier krócej albo dłużej, może im nadać dowolne, a rozmaite kształty. Stąd wpływ wprost czarodziejski wyrazu cukiernik! Burmistrz wymawiając go, uspokaja najbardziej wzburzone umysły ludności.
Tak rozmawiając przybyli przed pałac wspaniały, ozdobiony stoma smukłemi wieżyczkami, mury tego gmachu były różowe, przetykane fiołkami, w środku zaś kopuła zasiana była tysiącami gwiazd złotych i srebrnych.
— Ach Boże! — zawołała Marynia — cóż to za cudowny budynek!
— To pałac marcypanowy — odpowiedział dziadek do orzechów — najwspanialszy gmach królestwa lalek.
Marynia oglądając misterną architekturę budynku zauważyła jednak, że brakowało dachu na jednej wieży, którą właśnie naprawiali robotnicy z piernika, siedzący na cynamonowem rusztowaniu.

— Niestety widzi tu pani ślady złości ludzkiej — rzekł dziadek. — Olbrzym Żarłoczyński nadkąsił tę wieżę i zaczął już ogryzać kopułę, gdy zniewoleni do ustępstw mieszkańcy, ofiarowali mu okup w lasku czekoladowym i za tę cenę uratowali gmach od ostatecznej zagłady.
W tej chwili ozwała się łagodna muzyka, drzwi pałacu same się otwarły i ukazało się dwunastu pazików, niosąc zamiast pochodni zapalone źdźbła ziół woniejących. Głowy ich były z jednej perły, ciałka z rubinów, rączki i nóżki złote zdobne w szmaragdy.
Za paziami szły cztery królewne w koronach wzrostu panny Klarci, nowej lalki Maryni, ale tak wspaniale odziane, że zaraz było poznać księżniczki krwi królewskiej Konfituropolskich. Wszystkie cztery spostrzegłszy dziadka, z najczulszem wzruszeniem rzuciły mu się na szyję, wołając:
— Nareszcie mamy cię, ukochany bracie! Drogi książę, gdzież bawiłeś tak długo?
Dziadek ująwszy Marynię za rękę rzekł zwracając się uprzejmie do księżniczek.

— Kochane siostry, przedstawiam wam pannę Marję Złotomirską, w której domu zamieszkuję. Ona to ocaliła mi życie, gdyż w chwili rozstrzygającej walkę rzuciła trzewikiem w Mysikróla, później zaś dała mi szpadę, którą ubiłem przeciwnika. O! tak siostry moje, księżniczka Pirlipata nie godną była rozwiązać rzemyczka u obuwia tej panienki!
— Ach! jakież porównanie! — zawołały chórem księżniczki, ściskając Marynię na wyścigi. Wśród wyrazów wdzięczności i zachwytu, jakiemi ich serca była przejęte, zaprowadziły Marynię do wspaniałych apartamentów pałacu marcypanowego. Zmusiły ją, aby usiadła na prześlicznej kanapce z cedrowego drzewa inkrustowanej złotem, a same zajęły się przyrządzaniem uczty dla znakomitych gości.
Poznosiły w tym celu mnóstwo naczyniek z japońskiej porcelany, narzędzia kuchenne złote i srebrne, kandyzowane owoce i cukry tak wyborne, jakich Marynia jeszcze nigdy nie kosztowała. Poczem zaczęły się tak zręcznie krzątać, że Marynia musiała przyznać, iż księżniczki konfituropolskie doskonale znają się na gospodarstwie. Ponieważ i Marynia gotować lubiła, zapragnęła wziąć czynny udział w tem zajęciu. Wtedy jedna z sióstr dziadka podała jej złoty moździerzyk i rzekła:

— Kochana wybawicielko naszego brata, proszę cię, utłucz mi trochę cukru lodowatego.
Marynia czemprędzej zabrała się do roboty i podczas gdy uderzała w moździerzyk zauważyła, że wydawał dźwięczną melodję. Powoli zdawało się jej, że dźwięk coraz się oddala i słabnie, że lekki opar owiewa ją dokoła, który coraz to się zgęszczał i wreszcie zasłonił przed jej oczyma dziadka i jego siostry; natenczas jakby szmer rzeki esencji różanej wezbrał na nowo, fale wzdymały się i podnosiły ją tak wysoko, wyżej, jeszcze wyżej — aż nagle — paf! — i spadła z wysokości niezmiernej.


Zakończenie

Trudno to nie zbudzić się spadłszy z wysokości kilku tysięcy stóp. Marynia też obudziła się w swojem łóżeczku. Dzień był jasny, matka siedziała koło niej i mówiła:
— Ale też trzeba być leniwą panienką, żeby dotąd spać, wstawaj co żywo, już czas do śniadania!

— Mamusiu kochana — rzekła Marynia otwierając zdziwione oczy — jakież to cudowne rzeczy pokazywał mi tej nocy siostrzeniec chrzestnego ojca! — I zaczęła opowiadać. Skoro skończyła, rzekła matka:
— Bardzo ładny sen miałaś córeczko, ale teraz niema co o tem myśleć, ubieraj się coprędzej.
Marynia jednak ubierając się dowodziła ciągle, że to nie sen, że wszystko widziała na jawie. Wtedy matka zniecierpliwiona trochę, poszła do szafy, wzięła dziadka i przyniosła go dziewczynce.
— Jak możesz wygadywać takie rzeczy bez najmniejszego sensu! — rzekła — jak możesz wyobrażać sobie, że ta lalka zrobiona z drzewa i sukna może żyć, ruszać się i myśleć?
— Ależ mamusiu — przerwała Marynia — kiedyż ja wiem doskonale, że dziadek do orzechów jest siostrzeńcem konsyljarza Świdrzyckiego.

Na to usłyszała za sobą głośny wybuch śmiechu. To prezydent, Staś i panna Emilja naśmiewali się z uporu Maryni.
— Tatku! i ty śmiejesz się z dziadka do orzechów! A jednak on nigdyby wzajemnie tego nie uczynił. Siostry jego księżniczki podejmowały mnie w swoim pałacu i z wielkiem uszanowaniem wspominały ciebie.
Śmiechy podwoiły się, tak; że Marynia uczuła się zniewolona dać dowód prawdy słów swoich. Poszła więc do szkatułeczki, gdzie zamknęła starannie siedm koron mysiego króla i rzekła:
— Proszę mamusi, oto są korony Mysikróla, które dziadek mi ofiarował.
Zdziwiona prezydentowa obejrzała misterne cacka z nieznanego jakiegoś kruszcu, tak delikatne, iż trudno, by ludzkie ręce wykonać je mogły. Sam prezydent nie mógł się im napatrzyć i mimo nalegań Stasia nie chciał mu żadnej powierzyć do ręki.

Natenczas rodzice zaczęli nalegać na Marynię, aby się przyznała, skąd ma te korony, a gdy ciągle obstawała przy swojem, ojciec zarzucił jej kłamstwo. Na to biedna Marynia zaczęła w głos płakać i szlochać.
Równocześnie wszedł konsyljarz Świdrzycki, pytając od progu:
— A tu co się dzieje? Kto tu dokucza mojej chrześnicy, że się zanosi od płaczu? Co się stało?
Prezydent opowiedział co zaszło, a w końcu pokazał mu siedm koron, ale konsyljarz ujrzawszy je zaczął się śmiać do rozpuku.
— A to dobre! — zawołał — wszak to dawne breloki od mego zegarka, które kiedyś darowałem Maryni; czy nie pamiętasz tego kochany prezydencie?

Wprawdzie nikt sobie tego nie przypominał, ale ufając słowu konsyljarza, uspokoili się wszyscy. Marynia tylko podskoczyła do mechanika i zawołała:
— Czemu ojciec chrzestny nie chce się przyznać, że dziadek do orzechów jest jego siostrzeńcem, ani poświadczyć, że to on dał mi te siedm koron?
Konsyljarz jednak z wielkim niesmakiem przyjął te słowa a prezydent zawołał Marynię i rzekł do niej ostro.
— Proszę cię porzuć te szalone koncepty, gdyż jeżeli jeszcze raz powtórzysz, że ten potworny dziadek do orzechów jest siostrzeńcem naszego przyjaciela, uprzedzam cię, że go wyrzucę za okno!
Biedna Marynia nie śmiała już mówić o swoich przygodach, jednakże wspomnienia królestwa lalek ciągle ją otaczały, przywidywał się jej to lasek choinek strojnych, to rzeka esencji różanej i łódź z muszli, odwiedzała księżniczki w Konfituropolu i zamiast bawić się, jak dawniej swemi zabawkami, siadywała cicha i zamyślona.

Ale dnia jednego gdy konsyljarz naprawiał coś w jednym z zegarów Marynia siedząc przy szklannej szafie tak się zapomniała, że powiedziała półgłosem:
— Kochany panie Amarancie, gdybyś nie był drewniany i gdybyś żył, nigdybym tak nie postąpiła z tobą jak księżniczka Pirlipata, gdyż ja prawdziwie cię kocham.
Zaledwie to wymówiła powstał w pokoju nagle taki hałas, że Marynia zemdlona spadła z krzesła na ziemię.
Opamiętała się za chwilę w objęciach matki, która mówiła do niej:

— Słuchajno, jak to być może, aby tak duża dziewczyna była tyle niezdarną; spadać z krzesła właśnie w tej chwili, gdy siostrzeniec pana Świdrzyckiego po odbytej podróży naukowej przychodzi do nas z wizytą? Obetrzyj oczy i bądź grzeczna.

Marynia otarła oczy i spojrzawszy ku drzwiom ujrzała konsyljarza prowadzącego za rękę młodego, bardzo zgrabnego chłopca. Gość ten ubrany był w przepyszny surdut z czerwonego aksamitu wyszywany złotem, zalotnie ufryzowany, u boku wisiała mu szpada wysadzana klejnotami.
Natychmiast przyjemne zrobił wrażenie składając Maryni mnóstwo prześlicznych zabawek i cukierków.

Stasiowi zaś, jakby odgadując jego skłonności wojenne, przyniósł wspaniałą damasceńską szablę.

Przy stole gdy podano wety miły młodzieniec gryzł dla wszystkich orzechy, najtwardsze nie mogły mu się oprzeć.
Maryni bardzo się ten chłopczyk podobał. Po obiedzie poprosił ją aby przeszła z nim do pokoju gdzie stała szklana szafa.

— Idźcie, idźcie dzieci — rzekł ojciec chrzestny. Chłopiec i dziewczynka weszli do salonu, ale zaledwie młody Pięknosz znalazł się sam z Marynią, ukląkł i rzekł:

— Widzisz u stóp swoich szczęśliwego Gryzorzeskiego, któremu na tem samem miejscu uratowałaś życie, byłaś nadto tyle dobrą powiedzieć, iż mnie kochasz; w tej samej chwili przestałem być dziadkiem do orzechów. Jeżeli więc trwasz w tych samych dla mnie uczuciach, oddaj mi swą rękę, dziel ze mną tron i koronę i panuj nad królestwem lalek, gdzie znowu jestem królem!
Wtedy Marynia odparła łagodnie:
— Jesteś pan miły i dobry, a ponieważ i królestwo pańskie jest zachwycające, przeto przyjmuję cię, jeżeli rodzice nie będą mieli nic przeciw temu.

Na te słowa drzwi od salonu otworzyły się tak cicho, że dzieci tego nie zauważyły, i prezydent z żoną i ojcem chrzestnym weszli wołając:
— Państwo Amarantostwo Pięknosz-Gryzorzescy niech żyją!
Marynia zaczerwieniła się jak wiśnia, chłopczyk zaś nie stracił fantazji, zbliżył się do prezydentostwa, udatnemi słowy prosząc o rękę Maryni.
Tego samego dnia odbyły się zaręczyny pod warunkiem, że wesele dopiero za rok się odbędzie.
Po upływie roku, przybył narzeczony po swoją pannę małym powozem z perłowej macicy, wysadzanym złotem i srebrem, zaprzężonym końmi wielkości baranków, i zawiózł Marynię do marcypanowego pałacu, gdzie kapelan zamkowy udzielił im ślubu, a dwadzieścia tysięcy lalek w najwspanialszych strojach tańcowało na weselu.

Marynia jest dotąd królową tego pięknego królestwa, w którem są laski choinek gwiazdkowych, rzeki oranżady, limoniady i esencji różanej, pałace cukrowe i mnóstwo innych cudnych rzeczy, którym się nigdy dosyć napatrzyć nie można.






  1. Przypis własny Wikiźródeł Współoprawne z bajką Skarb Bobowy Charlesa Nodiera, nie wymienioną na okładce, ani na stronie tytułowej.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Spis treści zamieszczony przez zespół Wikiźródeł, oryginalnie nie występuje w tym wydaniu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Wanda Młodnicka.