>>> Dane tekstu >>>
Autor Charles Nodier
Tytuł Skarb Bobowy
Pochodzenie Historja Dziadka do Orzechów[1]
Wydawca Księgarnia Polska Bernarda Połonieckiego
Data wyd. 1927
Druk Piller-Neumann
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Wanda Młodnicka
Tytuł orygin. Trésor des Fèves et Fleur des Pois
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Skarb Bobowy
zajmująca opowieść z ilustracjami

Żyło sobie raz dwoje starych ludzi, on nazywał się Bobownik, a ona Bobownikowa. Nie mieli dzieci i trapili się tem, przewidując, że niebawem postarzeją się o tyle, iż nie będą w stanie uprawiać bobu na swem polu i sprzedawać go w mieście.
Pewnego dnia podczas plewienia grzędy koło małej ich chatki, staruszka rozgarnęła gąszcz chwastów i — znalazła duże białe zawiniątko, rozwiązała kołderkę, a tu śliczny różowy chłopczyk wyciągnął do niej tłuściutkie rączki i zawołał:
— Mama!
Gdy na wołanie żony stary Bobownik nadbiegł i zobaczył dziecko, jakie im Pan Bóg zesłał, zaczęli oboje starzy śmiać się z radości, poczem wrócili jaknajprędzej do chatki, w obawie, aby rosa padająca nie zaszkodziła ich chłopczykowi.
Dopieroż to była uciecha, gdy zasiedli przy kominie, w którym płonął ogień z łodyg bobowych, a staruszek wziął dziecko na kolano i zaczął ostrożnie je huśtać, mówiąc:

Jedzie, jedzie pan,
Na koniku sam, sam,
A za panem chłop,
Na koniku hop, hop,

A za chłopem żyd,
Ten z konika — fik!
A za żydem żydóweczki
Pogubiły patyneczki,
Aj waj mir!

Tu mały wołał zawsze — jeście! jeście! — a Bobownik powtarzał bez ustanku to samo i udawał konika.
Podczas tego Bobownikowa ugotowała bobu, który mały ze smakiem przegryzał, popijając polewką bobową, zaprawioną miodem i anyżkiem. Potem usłała mu łóżeczko z suchych liści bobowych, a malec uśmiechając się, usypiał przy znanej piosence, jaką mu staruszkowie oboje nucili:

A-a-a! koty dwa,
Szare, bure obydwa,
Gdy chodziły po dachu,
Bladły wróble ze strachu:
— Uciekajmy, póki czas,
Bo gotowi schrupać nas!

A-a-a! koty dwa,
Szare, bure obydwa,
Gdy chodziły po strychu,
Rzekły myszki po cichu:
— Umykajmy póki czas,
Tu gotowi schrupać nas.
Bo to były koty dwa,
Bardzo straszne obydwa.

Skoro mały usnął, rzekł Bobownik do żony:

— Jakby to nazwać naszego chłopczyka?
A żona, jako że skora była w pomysłach, powiedziała odrazu:
— Bobuś go nazwać na imię, bośmy go na bobowej grzędzie znaleźli, a Skarb bobowy na nazwisko.
Stary musiał przyznać, że trudnoby coś trafniejszego wymyśleć.
Odtąd Bobownikowie posuwali się w lata, a Bobuś w oczach prawie wyrastał i mężniał. Już w dwunastym roku był użytecznym robotnikiem na bobowem polu, zuch chłopak, dzielny do wszelakiej pracy i posługi, a tak piękny, że go wszyscy podziwiali, jak cud jaki.
Istotnie było coś cudownego w tem dziecku.
Chata z zagonem bobu, na którym zaledwie jedna krowa mogła się pożywić po bruzdach, teraz stała się jednym z lepszych majątków w okolicy, choć nikt nie mógł sobie tego wytłómaczyć. Bardzo to zwykłe, że bób rośnie, ale czy widział kto, żeby całe pole rosło? A jednak tak było, pole rosło. Rosło na wietrze, rosło na mrozie, rosło w dzień, rosło w nocy — tak, że było już dziesięć razy większe, niż przedtem.
Bób zaś tak obrodził, że chata nie byłaby pomieściła zbioru, gdyby się sama nie powiększyła.
Natomiast bób w całej okolicy nie udał się, co nadzwyczaj podniosło jego cenę, zwłaszcza, że weszło w modę podawać go na ucztach magnatów, a nawet do stołu królewskiego.
Bobuś całej pracy rolnej sam dawał rady, uprawiał ziemię, bronował, sadził, okopywał i tyczył, wreszcie zbierał bób i łuszczył go. Resztę zbywającego czasu obracał na zawieranie umów z kupcami, na rachunki i sprzedaże.
Umiał doskonale czytać, pisać i rachować, mimo że nigdy się nie uczył. Prawdziwem błogosławieństwem był ten chłopak.
Pewnej nocy, gdy Bobuś już spał, rzekł Bobownik do żony:
— Skarb tak dobrze zarządził naszym majątkiem, że możemy już bez pracy i kłopotów używać ostatnich lat żywota. Zapisując mu testamentem wszystko co posiadamy, uczynimy tylko co się należy, pragnąłbym jednak oprócz tego zapewnić mu jeszcze lepsze stanowisko, już handlarza bobu. Szkoda, że jest za skromny na uczonego.
— Szkoda, że się nie uczył, mógłby być lekarzem — rzekła Bobownikowa.
— Na adwokata jest za uczciwy — zauważył stary.
— Zawsze pragnęłam — rzekła żona — żeby, skoro dorośnie, mógł się ożenić z Wyczką.
— Wyczka, moja droga — odparł mąż — to nadto wielka pani, aby wyszła za biednego znajdę, to książęcy kąsek, mogłaby wyjść za króla, w razie gdyby owdowiał. Nie mówmy od rzeczy.
— Skarb bobowy ma więcej rozumu od nas obojga, nie możemy rozporządzać przyszłością, zanim zasiągniemy jego zdania — rzekła staruszka.
Poczem oboje zasnęli.
Zaledwie świtało na niebie, gdy Bobuś zerwał się z łóżka, aby jak zwykle iść w pole do roboty. Ale jakże się zadziwił znajdując zamiast zwykłego odzienia, nowe świąteczne ubranie.
— Wszakże to dzień roboczy — rzekł do siebie — a może matka obchodzi jakie święto, o którem zapomniałem, w każdym razie włożę to, co mi przygotowała.
Pomodliwszy się więc o zdrowie dla rodziców i o urodzaj bobu, ubrał się jak mógł najpiękniej. Równocześnie postawiła mu matka na stole miseczkę zupy.
— Jedz synku zupę bobową z miodem i anyżkiem, lubisz ją od dzieciństwa i dobrze się na niej wychowałeś. Dziś masz kawał drogi przed sobą, trzeba, żebyś był syty.
— I owszem — rzekł Bobuś — ale dokąd to wysyłacie mnie?
Staruszka usiadła na poblizkim zydełku i oparłszy ręce na kolanach, odpowiedziała:
— W świat cię wysyłam synku, w świat mój Skarbie. Wszakże dotąd oprócz nas obojga i kilku handlarzy nie znasz nikogo na świecie, a ponieważ z czasem będziesz zamożnym panem, jeżeli się bób utrzyma w cenie, trzeba, żebyś poznał lepsze towarzystwo. O pół mili stąd jest miasto Cudnów, tam co krok spotyka się nadzwyczajnych ludzi, eleganckich, szlachetnych, dobrych i uczonych, może porobisz tam znajomości, może otrzymasz jaką korzystną posadę w przyszłości. Ponieważ jednak najwięcej masz praktyki w gospodarstwie bobowem, daję ci tych sześć miarek wybornego bobu, sprzedawszy je, kupisz sobie za połowę pieniędzy co ci się spodoba, zegarek, czy inny klejnot jaki, drugą zaś połowę odniesiesz do domu. Idźże mój chłopcze, a nie baw się po drodze, pomarlibyśmy ze zgryzoty, gdybyś przed wieczorem nie wrócił. Boimy się wilków po drodze...
— Pójdę kochana matko — rzekł Bobuś, ściskając staruszkę — choć przyznam ci się, że wolałbym pójść na pole, niż do miasta. Wilków się nie obawiam, mając z sobą porządną motykę.
To mówiąc, zatknął motykę za pas i śmiało i uszył w drogę.
— Wracaj tylko wcześnie — wołała za nim matka, gdyż już żal ją ogarniał, że go puściła samego.
Skarb bobowy kroczył dzielnie, przypatrując się wszystkiemu po drodze, nie sądził, aby świat był tak wielkim i tak godnym widzenia. Gdy szedł już z godzinę, a miasta widać nie było, usłyszał jakby śmiech żałosny:
— Huhuhuhoj! czekaj, to ja. Huhuhuhoj!
— A to szczególne — zawołał Skarb bobowy, podnosząc wzrok do wierzchołka starej sosny, gdzie siedziała ogromna sowa.
— Cóż możemy mieć z sobą wspólnego, czemu mnie wołasz?
— Nie znasz mnie i niewiesz, jaką przysługę ci wyświadczyłam. Ja to z narażeniem życia tępiłam wszystkie myszy i szczury, grożące twojemu polu. Dlatego bób się tak udawał, dlatego zbogaciłeś się o tyle, że teraz mógłbyś nabyć choćby królestwo jakie. Ja zaś niemam z czego żyć, postradawszy w usługach twoich wzrok i zdrowie, zmuszona jestem prosić cię, abyś mi dał jedną miarkę bobu i zabezpieczył mię tem od głodowej śmierci.
— Pani — zawołał Skarb bobowy — jest to dług wdzięczności, który spłacam z rozkoszą! — podał jej miarkę, a ona chwyciwszy ją dziobem i szponami, uleciała czemprędzej na drzewo.
— Niech mi pani powie, jak daleko do świata, do którego mię matka wysłała — zawołał Skarb bobowy za nią.
— Jesteś już w nim! — zaśmiała się sowa.
Skarb bobowy ruszył dalej pewien, że niedługo stanie w Cudnowie.
Ale zaledwie uszedł sto kroków, usłyszał, że znowu go wołano:
— Me-e-e! zaczekaj Bobusiu, zaczekaj!
— O! ten głos dobrze mi znany — rzekł Skarb bobowy — to koza, łotrzyca, co włócząc się ciągle koło mego pola, tyle mi szkody czyniła! Tyś to, złodziejko obrzydła!
— Czy ładnie to dla tak przystojnego panicza używać słów nieprzystojnych? Jakie tam szkody były! Zaledwo gdzieniegdzie dało się co skubnąć, płoty masz porządne, a ja czyniłam ci nawet przysługę, obgryzając wierzchy bobów, gdyż to ich plenność pobudza.
— Dajno pokój — rzekł Skarb bobowy — czegóż chcesz teraz odemnie?
— Teraz jestem w nędzy, wilk niecnota zjadł mi męża: z dzieckiem zostałam bez żadnej podpory. Daj nam miarkę bobu, abyśmy przetrwali dokąd nam rodzina nie przyjdzie z pomocą.
— Moja pani, jest to uczynek miłosierdzia, który chętnie spełnię — rzekł Skarb bobowy. — Powiedz mi tylko, jak daleko do tego świata, do którego mnie matka wysłała?
— Już w nim jesteś — krzyknęła koza, umykając z bobem.
Skarb bobowy ruszył dalej rozglądając się pilnie, czy nie ujrzy Cudnowa, gdy nagle posłyszał kroki za sobą. Chwycił motykę, obrócił się szybko i znalazł się nos w nos z wilkiem, któremu bardzo źle z oczu patrzyło.
— A żarłoku obrzydły! — krzyknął Skarb bobowy, zamierzając się motyką — chciałbyś mnie przekąsić na śniadanie, ale nic z tego niegodziwcze, pomszczę na tobie śmierć męża biednej kozy!
Wilk jednak zawył długo i żałośnie, a wzniósłszy oczy do nieba, rzekł:
— Bóg świadkiem, czy krew owego brodatego nieboraka splamiła moje zęby. Wychowany w zasadach ścisłej wstrzemięźliwości, przez całe życie zostałem im wierny; całemu stadu wilków udzielałem zbawiennych nauk łagodności i wyrozumienia dla usterek bliźnich. Cóż kiedy nieszczęście zdarzyło, że podczas mej nieobecności szanowny małżonek kozy wszczął zwadę z mymi uczniami i życiem przepłacił nierozwagę swoją. Dotąd opłakuję ten wypadek — to mówiąc, otarł łzę.
— Dlaczego jednak wleczesz się za mną? — spyta! Skarb bobowy, nie puszczając z ręki motyki.
— Szedłem za tobą w nadziei, że łagodne moje obyczaje i szlachetne zasady wzbudzą w tobie sympatję, że nagrodzisz mnie za to, iż nie chciałem być mordercą i dasz mi miarkę wybornego twego bobu.
— Jest to ostatnia miarka, jaką mi wolno rozporządzać — pomyślał Skarb bobowy — czyż jednak można porównać przyjemność posiadania zegarka, lub innego jakiego cacka z podniosłem uczuciem nagradzania zasług. — I podając miarkę, rzekł do wilka — pamiętaj, abyś wytrwał i nadal w chwalebnych twoich zasadach.
Wilk porwał miarkę i uciekał w las.
— Poczekajno chwilę — wołał za nim Skarb bobowy — powiedz, czy daleko jeszcze do tego świata, do którego mnie matka wysłała?
— Jesteś już w nim oddawna! — krzyknął wilk — i choćbyś na nim tysiąc lat mieszkał, niczego innego nie doświadczysz.
Skarb bobowy ruszył w drogę, wypatrując ciągle murów Cudnowa, których nie było. Zmęczył się już drogą i właśnie chciał odpocząć, gdy przenikliwy krzyk, dolatujący z bocznej ścieżki, zwrócił jego uwagę.
— Panie Skarbie, proszę cię najuprzejmiej, poratuj mię w kłopocie! — wołał cienki, słodki głosik.
— Cóż to jest, co mnie wzywa? Nie widzę nikogo! — mówił Skarb bobowy, gotów do usług.
— Podnieś tylko budę powozu, pod którą się duszę — mówił głosik — ot tu, tu!
— Z największą ochotą uczyniłbym to, jednak powozu nie widzę żadnego.
— Jakto — zawołał głosik śmiejąc się wesoło — nie widzisz mego powozu? A jednak tylko co nie rozdeptałeś go! Łatwo go poznać, gdyż podobny do strączka.

— Czy tak? do strączka? — rzekł Skarb bobowy pochylając się. Odrazu poznał, że strączek był większy niż zwykły, osadzony na czterech złotych kółeczkach z budą zręcznie wyrobioną z łupiny grochowej zielonej, a połyskującej jak safian. Czemprędzej przycisnął klamkę i drzwiczki się otworzyły.
Wyczka prysnęła z powozu, jak ziarnko balsaminy i raźno skoczyła na nóżki. Skarb bobowy stał w niemym zachwycie, gdyż nigdy nic piękniejszego nie widział.
— Dlaczego się tak patrzysz — spytała z uśmiechem.
— Dziwię się — odparł nieśmiało — że tak piękna księżniczka, prawie mojego wzrostu, mogła się umieścić w powozie ze strączka.
— O! niesłusznie przyganiasz rozmiarom mojej karety — rzekła śmiejąc się wesoło — wszakże zwykle nią jeżdżę w towarzystwie koniuszego, kapelana i dam mego dworu, dziś wyjątkowo wyjechałam sama i zaraz zdarzył mi się nieprzyjemny wypadek. Niewiem, czy pan znasz króla świerszczów, łatwo go poznać po czarnej masce na twarzy i po nieprzyjemnym, uprzykrzonym głosie, jakim wymawia każde słowo. Otóż król świerszczów upatrzył mnie sobie za żonę, a wiedząc, że dziś kończę lat dziesięć, wiek, w którym księżniczki naszej rodziny mogą wychodzić zamąż, zastąpił mi drogę, chcąc wymóc na mnie przychylne słowo.
— Jakto? czy przystałaś pani na jego życzenia? — spytał Skarb bobowy groźnie.
— Ani mi w głowie! — odrzekła Wyczka — jednak gdy mu powiedziałam, iż go nie chcę, rzucił się na mój powóz, zatrzasnął budę i krzyknął prostacko:
— Siedźże teraz w pułapce, nieznośna grymaśnico!
— Pokaż, gdzie jego nora? — krzyknął Skarb bobowy w rycerskiem uniesieniu, chwytając motykę.
— Zaniechaj nędznika — rzekła piękna panna — gbur taki nie godzien orężnej rozprawy, odprowadź mię tylko do granicy państwa mego. Oto jest pole wonnych groszków i wyki, gdzie mam wiernych poddanych, którzy mnie ustrzegą od natręta.
To mówiąc, skoczyła i zawisła ramionami na dwu chylących się przed nią łodygach grochu, które uniosły ją od ziemi, sypiąc na jej jasne włosy wonne płatki różowego kwiecia.
— Zatrzymałam pana chwilę — mówiła urocza księżniczka — ale skoro pan zechcesz korzystać z mego powozu, odzyska pan łatwo czas stracony.
— Uszczęśliwia mnie prawdziwie uprzejmość pani — rzekł Skarb bobowy — jednak mam z sobą trzy miarki bobu, nie zabrałbym się w powóz.

— Spróbuj pan jeno — rzekła Wyczka, bujając wśród zieleni — a przekonasz się o bardzo szczególnej rzeczy. — Istotnie z największą łatwością pomieścił swój pakunek, siadł do powozu i rzekł smutno:
— Opuszczam tę okolicę z żalem, żem cię poznał księżniczko, bez nadziei, iż kiedykolwiek będę mógł znowu cię zobaczyć.
Księżniczka nie zwróciła żadnej uwagi na ostatnie słowa uprzejmego młodzieńca. Powiedziała tylko:
— Uważaj, że w walizce masz trzy ziarna grochu, mogące ci dostarczyć wszystkiego, czego w podróży zapotrzebujesz, posadź je w ziemię, a cokolwiek zapragniesz, urośnie ci z nich. Jeżeliś gotów, to jedź!
Skarb skinął tylko głową, a panienka uderzyła wielkim palcem prawej ręki w środkowy lewej i zawołała:
— Tocz się grochu! — A groch już był o pół mili od wonnego pola i pięknej księżniczki. Daremnie wzrok Skarbu bobowego szukał uroczej panienki.
Groch pędził szybkością błyskawicznego pociągu. Lasy, wioski, miasta, góry i morza migały jak obrazki w kinematografie. Wreszcie opamiętał się Skarb bobowy, że dawno już musiał minąć Cudnów, dokąd się wybrał na targ z swoim bobem.
— Ten samochód pędzi jak szalony — mówił do siebie — a nie miałem czasu spytać księżniczki, w jaki sposób zatrzymać go można.
Daremnie używał wszystkich brzydkich zaklęć, jakie słyszał z ust gniewnych furmanów — daremnie! Samochód leciał jak szalony od równika do jednego i drugiego bieguna, nie zważając na niezdrową różnicę temperatury, pędził dnie i noce.
Wreszcie przyszła Skarbowi myśl szczęśliwa, uderzył wielkim palcem prawej ręki w środkowy palec lewej i zawołał:
— Grochu stań — a samochód stanął jak przygwożdżony na miejscu.
Skarb bobowy wysiadł, schował powóz do kieszeni, wprzód jednak wyjąwszy walizkę. Znajdował się w dzikiej, nikomu nieznanej pustyni piasku, bez śladu roślinności albo kultury jakiejkolwiek. Młodzieniec paznokciem otworzył walizkę, dobył jedno z trzech ziarnek wskazanych mu przez księżniczkę, następnie zrobił dołek w ziemi i ziarnko przysypał.
— To trudno — rzekł do siebie — trzeba mi koniecznie noclegu i wieczerzy, głodny jestem i znużony okropnie tą szaloną jazdą.
Jeszcze nic dokończył tych słów, gdy ujrzał wyrastający z ziemi przepyszny namiot z opon rośliny grochowej, który wznosił się, rósł i rozszerzał ściany, zaokrąglał się u góry w nieskończone łuki i arkady, z których każda dźwigała u stropu kryształowy żyrandol z wonnemi świecami, wspaniałe kobierce zaścielały posadzkę, a machoniowe stoły pełne były ciastek i przysmaków, wśród których królowała wazka zupy grochowej.

W kącie sali łóżko z pościelą z puchu adredonów w nasypkach z białego atłasu nęciło wędrowca.
Po kolacji zwiedził wspaniałe sale zielonego gmachu, poczem wyszedł, aby się przekonać, o ile to schronisko z plątorośli może być bezpiecznem, gdy tuż nad niskim okopem piasku ujrzał na czatach długi rząd połyskujących wilczych oczu, na czele ich był ów wilk, który pod pozorem zapoznanej cnoty wyłudził od niego ostatnią miarkę bobu. Czemprędzej więc zakopał drugie ziarnko i rzekł:

— Muszę mieć mur ochronny i żelazne sztachety. — Natychmiast urosły mury pięknego zamku i wysokie żelazne ogrodzenie, na którem wilki poszczerbiwszy zęby rozpierzchły się.
Wreszcie mógł rzucić się na łóżko i wypocząć za wszystkie czasy.
Nazajutrz rano zwiedził swój zamek. Umeblowanie odpowiadało zewnętrznemu przepychowi. Obejrzał piękną galerję obrazów, zbiór starożytności, zbiór owadów i muszli, wreszcie ogromną bibljotekę. Dobór książek zwłaszcza zachwycał go. Przygody Don Kiszota, Robinsona, Gulliwera, fantastyczne bajki Andersena i wiele innych pouczających dzieł o uprawie roli, o ogrodnictwie, rybołowstwie i polowaniu.

Gdy tak przeglądał swe bogactwa i przeczytał z czasem zapas książek, Skarb bobowy rzucił pewnego dnia okiem w zwierciadło i zadziwił się niesłychanie. Wyszedł z domu dwunastoletnim chłopczykiem — a oto był już dorosłym młodzieńcem. Zegar na kominie bibljoteki wskazywał oprócz

godzin także i lata, łatwo więc obliczył, że zabawił w podróży całych lat sześć.
— Ależ to przerażające odkrycie — zawołał — czyż moi rodzice żyją jeszcze, czy ich zobaczę kiedy. Natychmiast wyszedł marmurowymi schodami z pałacu, a zostawiając wszystkie bogactwa bez żalu, spieszył, aby jeszcze zastać staruszków przy życiu.
— Piękna Wyczka pewnie dawno już wyszła za mąż — rzekł do siebie, i na tę myśl wyrzucił daleko od siebie fatalny strączek, ongi samochód jego podróży, a przyczynę, dla której tak długo nie wrócił.
W tej chwili zmieniła się cała okolica, tuż blisko zobaczył znajome pole bobowe, chatkę kochaną i oboje Bobowników, którzy mimo podeszłego wieku raźno wybiegli na powitanie syna.
Opowiadaniom nie było końca. Mówili, że jedyne, co ich utrzymało przy życiu były wiadomości o Skarbie, jakich im codziennie księżniczka Wyczka udzielała. Wiedzieli jak się uczył i kształcił w wspaniałej samotności, nie mogąc trafić do tych ludzi, jacy żyli jeszcze za czasów ich młodości, a dziś wyszli z mody i niema ich już wcale.
Skarb bobowy uściskawszy rodziców, zaprowadził ich do swego pałacu, a Bobownikowie podziwiali cuda jego i zbiory. Jednak i młodzieńca czekała tam niespodzianka, oto księżniczka otworzyła mu sama drzwi pałacu i rzekła śmiejąc się:
— A! roztrzepańcze jeden, zostawiłeś gmach cały otworem, skoro cię tęsknota porwała; ale jestem tu i czuwam nad twojem dobrem. Wejdźcie do domu syna waszego — rzekła do staruszków — jestto gmach duszy i wyobraźni, gdzie nikt się nie starzeje i nikt nie umiera. Skarb bobowy nabył tu tyle skarbów ducha, że stał się równym mnie udzielnym księciem.
Na to Skarb bobowy ugiął kolano, a wpatrując się w Wyczkę, powiedział:
— Obawiałem się, że cię zastanę zamężną, skoro jednak nie wyszłaś dotąd zamąż, jestem o tyle śmiałym prosić o twoją rękę!

Wyczka klasnęła w dłonie i zawołała:
— Na zawsze więc zostaniemy razem, jak to ładnie żyć w czworo w tym gmachu, zdala od sów, kóz, wilków i świerszczy; dla istot tych mury jego niedostępne!
Wesele odbyło się okazałe, a związek ich obojga został na zawsze wzorem stałości i szczęścia.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Bajka ta jest współoprawna z opowieścią Historja Dziadka do Orzechów Aleksandra Dumasa, ale nie jest wymieniona ani na okładce, ani na stronie tytułowej.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Charles Nodier i tłumacza: Wanda Młodnicka.