Historja Dziadka do Orzechów/Podróż
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Historja Dziadka do Orzechów |
Wydawca | Księgarnia Polska Bernarda Połonieckiego |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Piller-Neumann |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Wanda Młodnicka |
Tytuł orygin. | Histoire d’un casse-noisette |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dziadek jeszcze raz klasnął w dłonie, a rzeka esencji różanej wzdęła się i z wzburzonych fal wypłynęła łódź z muszli, wysadzana drogiemi kamieniami, iskrząca się w słońcu. Ciągnęły ją dwa delfiny, a sześciu prześlicznych murzynków w czapeczkach z rybich łusek, w ubrańkach z piór kolibrów, wyskoczyło na brzeg i przeniosło Marynię, a potem dziadka na łódź, która lekko płynąć zaczęła.
W istocie była to podróż zachwycająca. Marynia płynęła na falach z esencji różanej w muszlowej łodzi, ciągnionej przez złote delfiny, które tryskały w powietrze świetlnemi strumieniami różowego kryształu. Nareszcie zabrzmiał śpiew, słodkie głosy się ozwały:
Kto to płynie po rzece esencji różanej,
Wśród woni słońc żarem i złotem przegrzanej,
Wśród tonów pieśni muzyki cudownej,
W kolorach tęczy tej łodzi czarownej?
A echo odpowiedziało od brzegu:
— Marynia! Marynia!
Tymczasem sześciu murzynków wstrząsało w takt parasole zdobne w dzwonki, któremi ocieniali Marynię, podczas gdy schylona wpatrywała się w wartki bieg fali.
Wreszcie przybyli do przeciwległego brzegu, Marynia z dziadkiem wysiadła na ląd. Zostawało im przebyć jeszcze mały gaik pełen drzewek, których owoce dziwnie przejrzystych kolorów niby topazy i rubiny zwieszały się z gałęzi.
— Jesteśmy w lasku konfiturowym — rzekł dziadek — za jego obrębem leży stolica.
W istocie Marynia rozsunęła gałęzie i osłupiała na widok obszaru, wspaniałości i osobliwości miasta, które na kwiecistym trawniku wznosiło się przed nią. Nietylko że mury i dzwonnice połyskiwały najżywszemi barwami, ale oprócz tego nikt nie widział budowli podobnych kształtów. Wały i bramy zbudowane z kandyzowanych owoców iskrzyły się w słońcu kryształkami cukru. Przy głównej bramie srebrni żołnierze prezentowali broń.
Jakiś jegomość w szlafroku z złotogłowiu rzucił się dziadkowi na szyję, wołając:
— Ach! przybyłeś nareszcie do nas drogi książę, bądź pozdrowiony w Konfituropolu!
Wszystkie domy wokoło wraz z galerjami były zbudowane z przeźroczystego cukru, na środku zaś placu wznosił się, zamiast obeliska, olbrzymi pasztet, z którego tryskały cztery fontanny, limoniady, orszady, oranżady i soku poziomkowego, basen zaś napełniała bita śmietana tak przewyborna, że wiele przyzwoicie ubranych osób publicznie łyżkami ją zajadało.
Najzabawniejszym jednak był widok mnóstwa małych ludzi przechadzających się tłumnie i rozmawiających wesoło.
Wkrótce wrzawa podwoiła się; u wylotu ulicy wychodzącej na plac spotkały się dwa liczne orszaki. Wielki Mongoł i Wielki Wezyr w kilkaset koni zatłoczyli ulicę. Żaden nie chciał drugiemu ustąpić. Zwada się wszczęła, gdy nagle człowiek w złocistym szlafroku jednym skokiem wdrapał się na wierzch pasztetu i zadzwoniwszy w srebrny donośny dzwon zawołał głośno:
— Cukierniku! cukierniku! cukierniku!
Skutek był wprost czarodziejski, wrzawa ustała, oba orszaki zaczęły się rozchodzić; otrzepano z kurzu Wielkiego Wezyra, którego w bójce ulicznej poturbowano trochę, przyklejono głowę braminowi, którą również przy tej okazji utracił, zalecając mu, aby przez trzy dni wstrzymał się od kichania i wszystko wróciło do poprzedniego porządku. Publiczność zalterowana nieco chwilowem zaburzeniem pokoju, wróciła do pasztetu, czerpać napoje chłodzące i pełnemi łyżkami zajadać śmietanę z basenu.
— Ależ kochany panie Pięknosz-Gryzorzeski — rzekła Marynia — co to znaczy, że hasło: cukierniku! wywiera tak wielkie wrażenie w tem królestwie?
— Mieszkańcy Konfituropola wierzą w wędrówkę dusz — rzekł dziadek — w metampsychozę i podlegają pierwiastkowi zwanemu cukiernikiem, który jeżeli gotuje cukier krócej albo dłużej, może im nadać dowolne, a rozmaite kształty. Stąd wpływ wprost czarodziejski wyrazu cukiernik! Burmistrz wymawiając go, uspokaja najbardziej wzburzone umysły ludności.
Tak rozmawiając przybyli przed pałac wspaniały, ozdobiony stoma smukłemi wieżyczkami, mury tego gmachu były różowe, przetykane fiołkami, w środku zaś kopuła zasiana była tysiącami gwiazd złotych i srebrnych.
— Ach Boże! — zawołała Marynia — cóż to za cudowny budynek!
— To pałac marcypanowy — odpowiedział dziadek do orzechów — najwspanialszy gmach królestwa lalek.
Marynia oglądając misterną architekturę budynku zauważyła jednak, że brakowało dachu na jednej wieży, którą właśnie naprawiali robotnicy z piernika, siedzący na cynamonowem rusztowaniu.
— Niestety widzi tu pani ślady złości ludzkiej — rzekł dziadek. — Olbrzym Żarłoczyński nadkąsił tę wieżę i zaczął już ogryzać kopułę, gdy zniewoleni do ustępstw mieszkańcy, ofiarowali mu okup w lasku czekoladowym i za tę cenę uratowali gmach od ostatecznej zagłady.
W tej chwili ozwała się łagodna muzyka, drzwi pałacu same się otwarły i ukazało się dwunastu pazików, niosąc zamiast pochodni zapalone źdźbła ziół woniejących. Głowy ich były z jednej perły, ciałka z rubinów, rączki i nóżki złote zdobne w szmaragdy.
Za paziami szły cztery królewne w koronach wzrostu panny Klarci, nowej lalki Maryni, ale tak wspaniale odziane, że zaraz było poznać księżniczki krwi królewskiej Konfituropolskich. Wszystkie cztery spostrzegłszy dziadka, z najczulszem wzruszeniem rzuciły mu się na szyję, wołając:
— Nareszcie mamy cię, ukochany bracie! Drogi książę, gdzież bawiłeś tak długo?
Dziadek ująwszy Marynię za rękę rzekł zwracając się uprzejmie do księżniczek.
— Kochane siostry, przedstawiam wam pannę Marję Złotomirską, w której domu zamieszkuję. Ona to ocaliła mi życie, gdyż w chwili rozstrzygającej walkę rzuciła trzewikiem w Mysikróla, później zaś dała mi szpadę, którą ubiłem przeciwnika. O! tak siostry moje, księżniczka Pirlipata nie godną była rozwiązać rzemyczka u obuwia tej panienki!
— Ach! jakież porównanie! — zawołały chórem księżniczki, ściskając Marynię na wyścigi. Wśród wyrazów wdzięczności i zachwytu, jakiemi ich serca była przejęte, zaprowadziły Marynię do wspaniałych apartamentów pałacu marcypanowego. Zmusiły ją, aby usiadła na prześlicznej kanapce z cedrowego drzewa inkrustowanej złotem, a same zajęły się przyrządzaniem uczty dla znakomitych gości.
Poznosiły w tym celu mnóstwo naczyniek z japońskiej porcelany, narzędzia kuchenne złote i srebrne, kandyzowane owoce i cukry tak wyborne, jakich Marynia jeszcze nigdy nie kosztowała. Poczem zaczęły się tak zręcznie krzątać, że Marynia musiała przyznać, iż księżniczki konfituropolskie doskonale znają się na gospodarstwie. Ponieważ i Marynia gotować lubiła, zapragnęła wziąć czynny udział w tem zajęciu. Wtedy jedna z sióstr dziadka podała jej złoty moździerzyk i rzekła:
— Kochana wybawicielko naszego brata, proszę cię, utłucz mi trochę cukru lodowatego.
Marynia czemprędzej zabrała się do roboty i podczas gdy uderzała w moździerzyk zauważyła, że wydawał dźwięczną melodję. Powoli zdawało się jej, że dźwięk coraz się oddala i słabnie, że lekki opar owiewa ją dokoła, który coraz to się zgęszczał i wreszcie zasłonił przed jej oczyma dziadka i jego siostry; natenczas jakby szmer rzeki esencji różanej wezbrał na nowo, fale wzdymały się i podnosiły ją tak wysoko, wyżej, jeszcze wyżej — aż nagle — paf! — i spadła z wysokości niezmiernej.