Historja Dziadka do Orzechów/Bitwa

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Historja Dziadka do Orzechów
Wydawca Księgarnia Polska Bernarda Połonieckiego
Data wyd. 1927
Druk Piller-Neumann
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Wanda Młodnicka
Tytuł orygin. Histoire d’un casse-noisette
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Bitwa

— Trębacze! Sygnał do ataku! Dobosze, bijcie w bębny! — wołał pan Gryzorzeski.
Wnet trębacze z półku Stasia zaczęli trąbić, podczas gdy dobosze walili w bębny i słychać było głuche dudnienie armat, podskakujących na lawetach.

W tej chwili uszykowała się banda muzyki wojskowej, Hiszpanie z gitarami, pasterze z fujarkami, murzyni z trójkątami, którzy jakkolwiek nie wzywani, zaczęli schodzić z półek na ochotnika, wygrywając wspaniałego marsza. Muzyka pobudziła najspokojniejszych i wnet rodzaj gwardji narodowej, dowodzonej przez szwajcara, w której stanęły arlekiny, poliszynele i pieroty, uszykował się porządnie, zbrojąc się we wszystko, co im pod rękę podpadło. Nawet kucharz porzucił ognisko i stanął w szeregu z rożnem, na którym sterczał jeszcze pół upieczony indyk.

Gryzorzeski objął naczelne dowództwo tego walecznego bataljonu, który był pierwszy gotowy do boju, na wstyd regularnego wojska.

Trzeba jednak przyznać, że huzary Stasia, równie jak piechota nie byli winni temu, że jednocześnie z drugimi nie mogli stanąć w pogotowiu do walki.

Staś ustawiwszy warty zakwaterował resztę wojska do czterech pudełek, które szczelnie zamknął. Biedni więźniowie, choć słyszeli trąby i bębny wzywające do boju, jednak zamknięci nie mogli się ruszyć. Słyszano, jak skwirczeli w pudełkach, niby raki w worze, ale wydobyć się nie zdołali.

Nareszcie grenadjerzy, mniej przyciśnięci od drugich, podnieśli wieko pudła i przybyli na pomoc strzelcom i woltyżerom. W jednej chwili wszyscy byli już na nogach, a uważając kawalerję za niezbędną, poszli uwolnić huzarów, którzy natychmiast galopując po bokach, zaczęli formować się w czwórki.
Chociaż nawet wojsko regularne spóźniło się o kilka minut, to dzięki karności, w jakiej Staś je utrzymywał, wynagrodziło niebawem czas stracony. Piechota, konnica i artylerja zaczęła walić razem wśród oklasków panny Klarci i panny Rózi, które zagrzewały rycerzy udających się na pole walki, bijąc w dłonie i wołając:
— Niech żyją nasi wojacy!

Tymczasem Mysikról obliczył się, że miał z całą armją do czynienia. Istotnie, w środku stał dziadek otoczony gwardją narodową; na lewo pułk huzarów oczekiwał rozkazu do ataku; na prawo straszliwa piechota, podczas gdy na stołeczku pod nogi, górującym nad polem bitwy, zatoczono baterję z dziesięciu dział.
Nadto rezerwa z żołnierzy piernikowych i rozmaitych cukrowych rycerzy, stojąca dotąd w szafie, także zaczęła się ruszać. Cofać się było za późno!

Mysikról dał hasło do boju piskiem, które całe wojsko powtórzyło.
Jednocześnie huk armat zagrzmiał z podnóżka, grad kartaczy wpadł między mysie zastępy.

Prawie w tej samej chwili pułk huzarów ruszył do ataku, tak, że z jednej strony kurz z pod końskich kopyt, z drugiej zaś dym dział zasłoniły Maryni widok pola bitwy.
Jednakże wśród huku dział, krzyku walczących i jęku rannych słyszała ciągle głos dziadka, dominujący nad całym zgiełkiem bitwy.

— Poruczniku Poliszynelu, szykuj czworobok! Kapitanie Arlekinie, komenderuj ogień rotowy! Pułkowniku huzarów, szarżuj całym szeregiem, nie zaś czwórkami, jak dotąd. Dzielnie! panowie żołnierze ołowiani! Dobrze się trzymacie! Niech tylko wszyscy pełnią obowiązek tak, jak wy, a wygrana przy nas!
Ale właśnie te zachęcania dowodziły, że walka była zacięta, a zwycięstwo — niepewne.
Myszy odparte przez huzarów, dziesiątkowane przez rotowy ogień, rozrywane kartaczami, wracały z nową zaciekłością, gryząc i szarpiąc wszelkie przeszkody.

Huzary napadnięte przez liczne zastępy mysie

rozprószyli się i daremnie usiłowali zgromadzić się koło pułkownika, silny bataljon myszy odciął ich od reszty wojska i przedzierał się przez gwardję narodową, która dokonywała cudów waleczności. Kucharz nadziewał na rożen całe szeregi myszy, żołnierze ołowiani stali jak mur; ale Arlekin z dwudziestoma ludźmi został odparty i musiał cofać się pod opieką armat. Rozbito czworobok porucznika Poliszynela, a rozbitki uciekające sprawiły zamieszanie w gwardji narodowej. Wreszcie kapitan Arlekin, któremu brakło ładunków, cofał się powoli — ale jednak cofał się. Z tego wypadło, że działa zostały odsłonięte.
Wtedy Mysikról rozkazał całej armji rzucić się na armaty. W jednej chwili zaroiło się na podnóżku: kanonierowie zginęli na działach. Jeden z nich podpalił nawet jaszczyk z prochem i bohaterską śmiercią zgładził dwudziestu przeszło nieprzyjaciół. Jednak wszystkie te wysiłki nie mogły przemóc przeważającej liczby. I wkrótce kartacze, które z ołowianych dział dziadka uderzyły w jego bataljon, dały mu znać, że baterja dział wpadła w moc wroga.
Odtąd bitwa była przegrana i pan Gryzorzeski przemyśliwał nad tem jedynie, jak zabezpieczyć odwrót z honorem. Pragnąc, aby wojsko nieco odetchnęło, przyzwał rezerwę.

Natychmiast piernikowe wojsko zeszło z szafy i rzuciło się w wir bitwy. Były to wprawdzie świeże siły, ale siły bez doświadczenia. Zwłaszcza żołnierze z piernika siekąc naoślep zadawali ciosy zarówno swoim, jak nieprzyjaciołom. Korpus cukrowy dzielnie się trzymał, jednakże zaledwie myszy skosztowały piernikowych wojaków i napoczęły korpus cukrowy, wnet porzuciły ołowiane wojsko, których trudno było zgryźć i rzuciły się na nieszczęśliwą rezerwę, która w mgnieniu oka otoczona tysiącami myszy zjedzona została wraz z bronią i bagażami.

Gryzorzeski chciał korzystać z odpoczynku, aby zebrać swoje wojsko, ale straszny widok zniszczonej rezerwy oziębił najdzielniejsze porywy. Arlekin miał na sobie suknie zgryzione na strzępy; mysz wlazła w garb poliszynela i pożerała mu wnętrzności; wreszcie pułkownik huzarów z częścią swego pułku został wzięty do niewoli. Tymczasem myszy na koniach nieszczęśliwych jeńców zorganizowały, własną kawalerję.
Nie było już mowy o zwycięstwie, nie zostawało dziadkowi nic, tylko zginąć śmiercią walecznych.
Stanął też na czele garstki niedobitków, która, równie jak on, postanowiła umrzeć walcząc jak lwy.
Przez ten czas trwoga i rozpacz panowała między lalkami. Panna Klarcia i panna Rózia załamywały ręce i głośno wyrzekały.
— Niestety! — wołała panna Klarcia — mamże umrzeć w kwiecie wieku — ja, córka królewska! mając taką przyszłość przed sobą?
— Niestety! — wołała panna Rózia — czyż wypadnie mi żywiej wpaść w zęby nieprzyjaciół! I czy na to tak staranne dano mi wychowanie, żeby mię myszy zjadły?!

Inne lalki biegały zapłakane, a krzyki ich mieszały się z narzekaniami dwu głównych lalek.

Tymczasem położenie pana Gryzorzeskiego stawało się wprost rozpaczliwe; opuściła go reszta przyjaciół. Niedobitki huzarów cofnęły się do szafy; ołowiani żołnierze wpadli wszyscy w moc nieprzyjaciół. Dziadek przyparty był do szafy, do której napróżno usiłował się dostać: trzebaby mu pomocy panny Klarci albo panny Rózi, a tu na nieszczęście obie zemdlały.

Dziadek ostatnim wysiłkiem krzyknął:
— Konia! konia! królestwo za konia!
Ale głos zdradził go. Dwu tyralierów mysich rzuciło się na niego i schwyciło za drewniany płaszczyk. Jednocześnie dał się słyszeć głos Mysikróla, który krzyknął siedmioma głosami:
— Żywcem go brać! żywcem! Pomnijcie, że mam pomścić na nim śmierć mojej matki! — I rzucił się na pojmanego.
Jednak Marynia nie mogła znieść już dłużej tak okropnego widoku.
— O nieszczęsny panie Gryzorzeski! o! mój biedny kochany dziadku, czyż mam patrzeć na śmierć twoją?
W tej chwili zdjęła trzewiczek z nogi i z całej siły rzuciła nim w sam wir walki, a to tak trafnie, że straszny cios uderzył w Mysikróla, który zatoczył się po ziemi. Król i wojsko zwycięzcy znikli jakby ich ziemia pochłonęła.

Marynia w lewem zranionem ramieniu uczuła ból dotkliwy, chciała się dostać do krzesła, aby odpocząć, ale zabrakło jej sił i padła zemdlona.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Wanda Młodnicka.