Historja Dziadka do Orzechów/Historja orzecha Krakatuka i księżniczki Pirlipaty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Historja Dziadka do Orzechów
Wydawca Księgarnia Polska Bernarda Połonieckiego
Data wyd. 1927
Druk Piller-Neumann
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Wanda Młodnicka
Tytuł orygin. Histoire d’un casse-noisette
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Historia orzecha Krakatuka i księżniczki Pirlipaty

Było raz małe królestwo, w którem panował król. Żona jego, która naturalnie była królową, powiła pewnego dnia córeczkę, jak łatwo można domyślić się, księżniczkę od urodzenia, a nazwała ją wdzięcznem i niepospolitem imieniem Pirlipaty.

Uwiadomiono natychmiast króla o tym szczęśliwym wypadku. Przybiegł zdyszany, a widząc śliczną dziewczynkę leżącą w kołysce, odszedł od zmysłów z radości, tak iż zaczął krzyczeć, następnie kręcić się w kółko, wreszcie podskakiwać na jednej nodze, wołając:
— Boże! czy jest co piękniejszego od mojej Pirlipatki!?
Natenczas ministrowie, generałowie, prezydentowie i radcy, którzy weszli za królem, widząc, jak podskakiwał, zaczęli również skakać na jednej nodze, powtarzając:

— Nie, nie najjaśniejszy Panie, nigdy na świecie nie było nic równie pięknego, jak twoja Pirlipatka!

W istocie od stworzenia świata nie było jeszcze tak pięknego dziecka. Twarzyczka jak z lilji i róż, błękitne oczka, a wioski jak złote promyki, spadające w krętych kędziorach na ramiona białe jak alabaster. Dodajcie do tego, że księżniczka przyniosła z sobą na świat dwa rzędy zębów, którymi w dwie godziny po urodzeniu tak mocno ugryzła w palec wielkiego kanclerza, który mając krótki wzrok rad był przypatrzyć jej się zbliska, że krzyknął w głos:

— Tam do licha! — tak dobre zęby miała Pirlipatka.

Wszyscy więc cieszyli się w tem królestwie, tylko królowa była niespokojna; starania, jakiemi ta bojaźliwa matka otoczyła kołyskę, dawały wszystkim do myślenia. W istocie nietylko wszystkie drzwi obstawiono gwardją, ale nadto oprócz dwóch piastunek nieodstępnych od królewnej, kazała jeszcze sześciu innym siedzieć przy kołysce i co noc je zmieniała. Co jednak najbardziej podniecało ogólną ciekawość, to, dlaczego każda z tych
sześciu piastunek musiała trzymać kota na kolanach i drapać go przez całą noc, żeby na chwilę nie przestał mruczeć.
Oto gdy jeszcze księżniczki Pirlipaty nie było na świecie, zapowiedziało się do stolicy kilku królów,
mocarzy i dostojników. Była to sposobność odwiedzenia kolegi, nadwerężenia mu skarbu, a użycia turniejów, karuzelów i komedyj. Ale nie
dość na tem. Dowiedziawszy się od intendenta kuchni królewskich, iż nadworny astronom oznajmił, że nadszedł najpomyślniejszy czas kłucia wieprzów i że gwiazdy zapowiadały pomyślny rok dla wędliniarzy, król rozkazał urządzić wielką rzeź wieprzów i wsiadłszy do karety, osobiście pozapraszał królów i książąt, przebywających wówczas w jego stolicy, do siebie na obiad. Wróciwszy udał się do królowej i z figlarną minką rzekł do niej:

— Kochana żono, wszak wiesz, do jakiego stopnia lubię kiszki, prawda, że nie zapomniałaś tego?

Królowa od razu wiedziała, o czem mowa. — W istocie jego królewska Mość przymawiał się o to, aby żona własnoręcznie sporządziła jak można największą ilość ulubionych mu przysmaków, to jest kiełbas, salcesonów i kiszek.

Uśmiechnęła się na te podstępne wyrazy, gdyż jakkolwiek z wszelką godnością odpowiadała powołaniu królowej, mniej była czułą na pochwały w tym kierunku, niż kiedy stawiono biegłość jej w pieczeniu ciast lub w przyrządzaniu niezrównanych kiszek.
Skłoniła się więc głęboko przed małżonkiem, mówiąc, że życzenie jego jest dla niej rozkazem.

Natychmiast wielki podskarbi koronny musiał wydać do kuchni królewskiej olbrzymi złoty kocioł i ogromne srebrne rynki do gotowania kiełbas, kiszek i salcesonów. Rozpalono ogromny ogień
z drzewa sandałowego, królowa przypasała kuchenny fartuch z białego atłasu i niebawem
najrozkoszniejsze wonie poczęły ulatywać z kotła. Zapach wyśmienity rozszedł się po kurytarzach, szybko dostał się do pokojów i zaleciał wreszcie do sali tronowej, gdzie król z radą zasiadał.
Zapach ten sprawił bardzo miłe wrażenie na królu, który był smakoszem. Jednakowoż, ponieważ
był to władca, zapatrujący się poważnie na swoje obowiązki, o którym powiadano, że umie panować nawet nad sobą, oparł się pokusie, która go wabiła do kuchni. Po dłuższej dopiero walce — uległ zmożony lubością zapachów.

— Panowie — rzekł powstając — pozwólcie, że się na chwilę oddalę, czekajcie na mnie.
Po tych słowach, przez pokoje i korytarze pobiegł do kuchni, uściskał królowę, zamieszał w kotle swojem złotem berłem, posmakował końcem języka i z nieco spokojniejszym umysłem wrócił na posiedzenie, podejmując z lekkiem roztargnieniem kwestję, na której przerwał obradę.

Właśnie wyszedł z kuchni w tej ważnej chwili, gdy słonina pokrajana w kostki miała być przypiekaną na srebrnych rusztach. Królowa zachęcona pochwałami męża, oddawała się osobiście temu zajęciu i pierwsze krople tłustości spadały skwiercząc na węgle, kiedy dał się słyszeć cienki, drżący głosik:

Siostro, daj mi także kawałek słoniny!
Jestem również królową, dziś me imieniny,
A gryząc tak często skrawek byle jaki,
Przymawiam się dzisiaj o twoje przysmaki.

Królowa wiedziała od razu, kto mówi: była to pani Myszosława. Zamieszkiwała ona od dłuższego czasu w pałacu, przyznawała się do pokrewieństwa z rodziną królewską, a nawet do korony mysiego państwa i zawiadywała licznym dworem pod kuchennem ogniskiem.
Królowa dobra i łagodna kobieta, jakkolwiek nie uznawała głośno pani Myszosławy za królowę i kuzynkę, jednak wyświadczała jej cichaczem wiele grzeczności, to też i teraz rzekła uprzejmie:

— Pójdź pani Myszosławo, zapraszam cię na słoninkę, jedz, ile zechcesz.
Pani Myszosława wesoła i zwinna skoczyła na ognisko i zręcznie chwyciła wonny skwarek, który jej królowa podała.
Ale cóż się stało! znęconych uroczym zapachem smarzonej słoniny, przybiegło naprzód siedmiu synów pani Myszosławy, dalej krewni jej, złodzieje ostatni, a przytem żarłoki niesłychane i tak zajadle rzucili się na słoninę, że królowa mimo uprzejmości, jaka ją cechowała, spostrzegłszy z przerażeniem, że może zabraknąć słoniny do kiszek, zaczęła krzyczeć, na krzyk ten wpadła ochmistrzyni, która zawołała kuchmistrza, ten zaś przywołał kuchcików, ci przybiegli uzbrojeni w szczotki, miotły i łopaty i nakoniec zdołali zmusić naród mysi do ucieczki pod kuchenne ognisko.

Jednakże zwycięstwo jakkolwiek zupełne, było niestety spóźnione. Zaledwie czwarta część słoniny potrzebnej do kiszek ocalała, która to pozostałość wedle obliczeń matematyka królewskiego, została natychmiast podzieloną między wielki kocioł i dwa rondle do kiełbas i salcesonów.

W pół godziny później, zagrzmiały działa, uderzono w trąby i surmy na powitanie gości i ujrzano
przybywających królów, książąt i mocarzy, którzy się byli zapowiedzieli. Jedni jechali w kryształowych karetach, drudzy wierzchem na wspaniałych rumakach. Król oczekiwał ich pod krużgankiem, następnie zaprowadziwszy do sali jadalnej, siadł na pierwszem miejscu, jako najwyższy dostojeństwem, w koronie na głowie, z berłem w ręku i zaprosił innych monarchów do zajęcia miejsc u stołu.

Stół wspaniale był zastawiony i wszystko szło dobrze podczas zupy i pasztecików. Ale gdy podano salcesony, wszyscy spostrzegli, że król był niespokojny, przy kiełbasach zbladł niesłychanie, nakoniec przy kiszkach podniósł oczy do nieba, westchnienia rozrywały mu piersi, straszliwa boleść zdawała się rozdzierać mu duszę; wreszcie przechylił się na poręcz krzesła, zakrył twarz rękami i zaczął tak rozpaczliwie szlochać, że wszyscy powstali z miejsc i otoczyli go z najżywszem zaniepokojeniem.

Atak zdawał się niebezpiecznym. Medyk nadworny napróżno szukał pulsu nieszczęsnego monarchy, który widocznie upadał pod ciosem jakiejś strasznej, a niespodziewanej klęski.
Nakoniec, gdy już zastosowano najgwałtowniejsze środki cucące, król rozchylił nieco zagasłe oczy i głosem zaledwie dosłyszalnym wyszeptał:
— Za mało słoniny!
Na te wyrazy, królowa zbladła. Rzuciła się do jego kolan, wołając głosem przerywanym łkaniem:
— Ach! litości, mój nieszczęśliwy królewski małżonku! Jakże ciężko zawiodłam zaufanie twoje, moja to wina i jeżeli mnie ukarzesz, będzie to czynem sprawiedliwości!

— Co to ma znaczyć! — zawołał król gwałtownie — co się stało, o czem zaniechano mnie uwiadomić?
— Niestety! — zawołała królowa, do której mąż nigdy tak ostro nie przemawiał — niestety to pani Myszosława i siedmiu jej synów, jej krewni, kuzyni i przyjaciele zjedli wszystką słoninę!
Królowa nie mogła słowa więcej wymówić; zabrakło jej sił, padła na wznak i zemdlała.
Natenczas król powstał rozgniewany i zawołał straszliwym głosem:

— Pani ochmistrzyni, co to wszystko znaczy? Mów, chcę wiedzieć o wszystkiem.
Wtedy ochmistrzyni opowiedziała, co jej było wiadomem, to jest, że przybiegłszy na krzyki królowej,
zastała najjaśniejszą panią, potykającą się z całą rodziną pani Myszosławy i że przywołała
kuchmistrza, który z pomocą kuchcików, zdołał nareszcie zmusić łupieżców do odwrotu.
Natychmiast król widząc, że popełniono zbrodnię obrazy majestatu, przybrał całą godność i uspokojony, wezwał czemprędzej tajną radę, aby zważywszy ogrom zbrodni, wytoczono sprawę przed sąd. Tu zapadł wyrok większością głosów, że skoro się dowiedzie, iż pani Myszosława winna jest szkody w słoninie, skazaną będzie na wygnanie z królestwa, posiadłości zaś jej będą skonfiskowane na korzyść skarbu państwa.

Król jednak zrobił uwagę, że zanim proces się ukończy, familja pani Myszosławy będzie miała czas zjeść wszystką słoninę w całem królestwie, i prosił, aby mu użyczono dowolnej władzy karania winnych w tym wypadku.

Wtedy posłał najszybszego gońca po najsławniejszego mechanika miejskiego; nazywał on się Jan Kanty Świdrzycki, a stawił się natychmiast, był to bowiem prawdziwy artysta, który nie wątpił, że król przysłał po niego, aby zamówić jakie arcydzieło. Wsiadłszy do powozu, pędził co rychlej do dworu, nie zmieniwszy nawet zwykłego surduta na galowy.

Król rozkazał wprowadzić mechanika do swego gabinetu i opowiedział mu całą awanturę z myszami, wyrażając nadzieję, że tak rozgłośnej sławy mechanik pomoże mu uwolnić królestwo od tej strasznej plagi.

Jan Kanty Świdrzycki zapewnił króla, że do ośmiu dni żadna mysz nie ostanie się w jego królestwie.

W istocie tego samego dnia zaczął składać dowcipne pudełeczka, w środku których na drucie przytwierdzał kawałek słoniny. Przed upływem tygodnia wykończył sto takich pułapek i porozstawiał je nietylko w kuchni, ale po poddaszach i piwnicach pałacu.

Pani Myszosława zbyt była mądra i przebiegła, aby natychmiast nie odkryć podstępu mistrza Świdrzyckiego. Zgromadziła więc siedmiu swoich synów, ich synowców i powinowatych i uprzedziła ich o zasadzce.
Ale młodzi wciągając nosem uroczy zapach skwarzonej słoniny, śmiali się z ostrożności staruszki.

W przeciągu doby, siedmiu synów pani Myszosławy, ośmnastu synowców, pięćdziesięciu kuzynów, dwustutrzydziestu powinowatych, nie licząc tysięcy poddanych, złapano w pułapki i powieszono haniebnie.

Wtedy pani Myszosława z resztą swego dworu i niedobitkami narodu postanowiła opuścić miejsca krwawe rzezią rodziny i poddanych.
Wieść o tem zwycięstwie była opiewana w poezji nadwornych poetów sonetami, w których porównywano króla z Aleksandrem i Cezarem.

Jedynie królowa smutna była i zaniepokojona. Znała panią Myszosławę i wiedziała, że nie omieszka ona zemścić się za śmierć krewnych. W istocie kiedy królowa, pragnąc nagrodzić błąd popełniony, własnemi rękami przyprawiała mężowi potrawkę z wątróbki, którą nadzwyczaj lubił, ukazała się nagle pani Myszosława i rzekła:
— Cała moja rodzina zginęła wymordowana przez twego męża, ale biada ci królowo! Jeżeli ci Pan Bóg da dziecko, stanie się ono przedmiotem mojej nienawiści. Mąż twój ma fortece, armaty, żołnierzy, mechaników i pułapki. Królowa myszy ma tylko zęby — a jednak biada twoim następcom!

Powiedziawszy to, znikła. Królowa jednak tak się przelękła tej groźby, że potrawkę z wątróbki przewróciła w ogień.

I tak po raz drugi pani Myszosława pozbawiła króla ulubionego przysmaku, co go tak rozgniewało, że kazał obostrzyć jeszcze nakaz tępienia myszy, mechanika zaś obdarzył orderem i dwoma worami pieniędzy.
Łatwo teraz zrozumieć, dlaczego królowa tak starannie kazała pilnować księżniczki Pirlipaty.
Lękała się zemsty pani Myszosławy. A co jeszcze zwiększało niepokój czułej matki, to, że wynalazki mistrza Świdrzyckiego nie zdołały zwalczyć jej chytrości. Astrolog nadworny wyczytał w gwiazdach, że bezpośrednią straż przy kołysce sprawować winni wyłącznie członkowie słynnego kociego rodu Drapogryzieckich. Dlatego to każda z sześciu piastunek trzymała ciągle kota na kolanach, drapiąc go zlekka, aby nie usnął.

A jednak pewnego wieczora wszystkie sześć piastunek równie jak dwie nadpiastunki pilnujące kołyski — usnęły; koty zaś również pozasypiały wszystkie.

Trudno wiedzieć jak długo trwał ten dziwny sen, gdy nagle — około północy jedna z piastunek się przebudziła, wszystkie otaczające ją osoby spały. I któż wyrazi przerażenie piastunki, gdy ujrzała wielką, szkaradną mysz, która spiąwszy się na tylnych łapkach wetknęła głowę w kolebkę Pirlipatki i zdawała się zajętą ogryzaniem twarzy księżniczki.

Rzuciła się wydając krzyk przeraźliwy. Na ten hałas zbudzili się wszyscy, ale pani Myszosława — gdyż ona to była — skoczyła, koty na nią, niestety zapóźno, pani Myszosława znikła w szczelinie podłogi. W tej samej chwili księżniczka zbudzona wrzawą zaczęła płakać, czem się piastunki niezmiernie uradowały — płacze a zatem żyje jeszcze — wołały. Przybiegły do kołyski, ale radość ich przeszła w rozpacz gwałtowną, na widok co się stało z tem zachwycającem dzieckiem.

Zamiast owej białej i różowej twarzyczki, małej złotowłosej główki, leżała w kołysce ogromna głowa osadzona na pokrzywionem ciele. Oczy wystawały z głowy zielone, martwe i obłędne. Usta od ucha do ucha, podbródek zaś okrył się bawełnistą, kręconą brodą stosowną dla starego dziada, ale ohydną dla młodej księżniczki.

W tej chwili weszła królowa. Sześć piastunek i dwie tajne nadpiastunki padły twarzami na ziemię, podczas gdy koty poglądały czy nie możnaby szmyrgnąć jaką szczeliną okna na dachy.

Rozpacz nieszczęśliwej matki była okropną. Odniesiono ją zemdlałą do królewskich apartamentów.
Ale jeszcze przykrzej było patrzeć na cichą, głęboką boleść biednego ojca. Musiano pozamykać okna na kłódki, żeby przez które nie wyskoczył i wywatować cały pokój, żeby nie rozbił głowy o ściany. Łatwo odgadnąć, że odebrano mu szpadę i nie zostawiono przy nim ani noża, ani widelca, co było tem łatwiejsze, gdyż przez pierwsze dwa dni nic nie jadł tylko nieustannie powtarzał:
— O! jakże los jest okrutnym! O jak nieszczęśliwym jestem monarchą!
Zamiast utyskiwania na losy, król powinien był raczej zwrócić uwagę na to, że sam był sprawcą swojej niedoli. Gdyby był spokojnie zjadł kiszkę pomimo, że w niej było mniej słoniny, nigdy by tego wypadku nie było. Przeciwnie jednak król zwalił całą winę na mechanika Świdrzyckiego.

Posłał dwu żandarmów, kazał przyprowadzić artystę przed swoje groźne oblicze i zapowiedział mu, że jeżeli od tego dnia za miesiąc nie powróci księżniczce poprzedniej urody, bez żadnej litości każe mu ściąć głowę.

Mistrz Świdrzycki nigdy nie udawał bohatera, zawsze się spodziewał dożyć naturalnej śmierci, zląkł się też niesłychanie i natychmiast zabrał się przed wszystkiem do badania, czy choroba mogła być uleczoną.

Nader zręcznie odśrubował głowę, później wszystkie członki księżniczki Pirlipaty, odjął nogi i ręce, ażeby dokładnie zobaczyć co było wewnątrz. Ale niestety, im bardziej zagłębiał się w tajemnice organizmu panienki, tem jaśniej poznawał, że księżniczka z wiekiem tylko coraz brzydszą być mogła. Poskładał więc starannie jej członki napowrót i pogrążony w głębokim smutku usiadł obok kołyski, której nie wolno mu było opuścić, póki dziecko nie wróci do pierwotnej urody.
Już nadeszła środa czwartego tygodnia, król wedle zwyczaju przybył zobaczyć czy księżniczka już piękniejsza, widząc jednak potworka, pogroził mechanikowi berłem i zawołał:

— Janie Kanty Świdrzycki! Biada ci! Masz tylko trzy dni do przerobienia księżniczki, jeżeli będziesz trwał w twem niedbalstwie i nie uleczysz jej, w przyszłą niedzielę zetną ci głowę.
Mechanik blizkim był płaczu i zrozpaczonym wzrokiem jął się wpatrywać w utrapioną księżniczkę, która wesoła jakby nigdy nic, gryzła orzechy jeden po drugim.
Na ten widok mechanik poraz pierwszy zastanowił się nad szczególniejszem upodobaniem, jakie księżniczka od urodzenia okazywała do orzechów i nad dziwną okolicznością, że urodziła się z zębami.
Zaraz po nieszczęsnej przemianie niczem nie można było uspokoić jej w płaczu, jak tylko dając jej orzech. Zgryzłszy go zjadła ziarnko i usypiała spokojnie.

Odtąd dwie tajne nadpiastunki nosiły w kieszeniach pełno orzechów i dawały jej ulubiony przysmak skoro tylko płakać zaczęła.
— O! niezbadany instynkcie przyrody! — O! zagadkowa sympatyczna mocy w naturze! — wykrzyknął Jan Świdrzycki. Po tych słowach udał się do króla mimo, że to noc była, aby mu pozwolił naradzić się z nadwornym astronomem.

Przybywszy do gwiaździarza udręczony mechanik rzucił się w jego objęcia, następnie obaj poszli na wieżę, badać gwiazdy w sprawie urody księżniczki. Po długich kombinacjach i obliczeniach doszli, że dla zniweczenia czaru, który sprawił brzydotę księżniczki Pirlipaty, trzeba aby zjadła ziarnko orzecha Krakatuka. Miał on tak twardą łupinę, że koło armatnie mogło przejść przez niego nie uszkodziwszy go wcale. Nadto orzech musiał być zgryziony w obecności księżniczki, przez młodzieńca, który nigdy nie golił brody i nie nosił innego obuwia tylko buty z cholewami. Na koniec musiał podać ziarnko księżniczce z zamkniętemi oczami i cofnąć się potem o siedm kroków wtył, wcale się nie potknąwszy.

Tak opiewała odpowiedź gwiazd.

Mechanik i astronom pracowali bez przerwy całe trzy doby. Było to właśnie w sobotę. Król kończył obiad i napoczynał wety, gdy wszedł mechanik, którego miano ściąć nazajutrz. Żwawy i uradowany wszedł do jadalnej sali i oświadczył, że nareszcie dowiedział się jakim sposobem piękność księżniczki może być odzyskaną. Na tę wiadomość król uściskał go uprzejmie i zapytał jaki to środek.

Mechanik uwiadomił króla o wyniku narad z astrologiem.
— Wiedziałem doskonale, że tego dokonasz! — zawołał król.
— Natychmiast po obiedzie zawiń się około tego, żeby przed wieczorem był tu już młodzieniec niegolony, w butach wraz z orzechem Krakatukiem.
Mistrz Świdrzycki stanął jak osłupiały, wreszcie padając na kolana rzekł:
— Jakżeto Miłościwy Panie możliwe, żebym znalazł w tak krótkim czasie choćby sam orzech, nie dopiero dziadka do stłuczenia go?
Na te słowa król w wielkim gniewie zawołał:

— Kiedy tak, idź na śmierć!

Jednak królowa rzuciła się również na kolana błagając o życie mechanika, który przedstawiał ostatni promyk nadziei dla ich nieszczęsnego dziecka. Przypomniała także, iż księżniczka Pirlipata mając dopiero sześć miesięcy nie była jeszcze na wydaniu, zatem zostawało dosyć czasu na wyszukanie orzecha Krakatuka i młodzieńca do zgryzienia go.
Król skłonił się łaskawie do prośby małżonki i postanowił, żeby mechanik z astrologiem wybrali się zaraz na poszukiwanie orzecha i młodzieńca, przeznaczając im na to piętnaście lat i sześć miesięcy czasu. W razie udanej wyprawy przyrzekł astrologowi pensję dożywotnią stu tysięcy koron i honorowy teleskop, mechanikowi zaś szpadę wysadzaną djamentami, order złotego pająka i nowy surdut.
Obaj uczeni opuścili tedy bezzwłocznie stolicę królestwa, aby rozpocząć poszukiwania.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Wanda Młodnicka.