Historja Dziadka do Orzechów/Zwycięstwo
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Historja Dziadka do Orzechów |
Wydawca | Księgarnia Polska Bernarda Połonieckiego |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Piller-Neumann |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Wanda Młodnicka |
Tytuł orygin. | Histoire d’un casse-noisette |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W nocy po scenie dopiero opowiedzianej, gdy księżyc w pełni rzucał jasny promień światła przez niedosunięte firanki sypialni, Marynia usłyszała łopot, zdający się pochodzić z kąta pokoju, przerywany świstem i piskami.
— Ach! to okropne — szepnęła — otóż znowu myszy wracają. — Chciała zawołać — mamo! — ale głosu dobyć nie mogła z przerażenia, gdyż zobaczyła Mysikróla, jak rozdarłszy tapetę, wyścibił przez dziurę naprzód jedną głowę, potem drugą, wreszcie siedm, a wszystkie w koronach; wyskoczył na pokój i jednym susem był na stole, tuż obok łóżeczka Maryni. Kręcąc głowami patrzył na nią oczyma błyszczącemi jak rubiny i zgrzytając zębami mówił:
— Musisz mi dać wszystkie twoje cukierki albo pożrę twego dziadka do orzechów. —
Powiedziawszy to szmyrgnął w dziurę, którą był wlazł do pokoju.
Marynia zlękła się niesłychanie tej groźby, nikomu nie opowiadała o niej, pewna, żeby ją wyśmiano, ale wieczorem ułożyła co tylko miała cukrów i przysmaków na brzegu szafy.
Nazajutrz rano zauważyła pani prezydentowa:
— W istocie, trudno pojąć, skąd się biorą u nas te myszy, niegodziwe stworzenia pożarły wszystkie cukierki Maryni!
Marynia szanując zęby, mało jadała cukierków, a przypuszczając, że i Mysikról poprzestanie na tym pierwszym haraczu, jaki na nią nałożył, cieszyła się, iż tak niewielką ofiara ocaliła dziadka.
Na nieszczęście zadowolenie to niedługo trwało; następnej nocy znowu obudziły ją świsty i piski w pokoju.
I znowu Mysikról zgrzytając, rzekł do niej:
— Musisz mi oddać wszystkie cukrowe lalki i zabawki, albo pożrę ulubionego ci dziadka! — To mówiąc, znikł w norze.
Nazajutrz Marynia niesłychanie zmartwiona poszła do szklanej szafy i rzuciła smutne wejrzenie na swoje cukrowe i piankowe lalki z drzewka Bożego Narodzenia.
Postanowiła jednak zdobyć się jeszcze i na tę ofiarę dla ocalenia nieszczęśliwego młodzieńca.
Tego wieczora ułożyła cukrowe lalki znowu na brzegu szafy; całując jednak na pożegnanie pasterki, pasterzy i ich baranki, schowała za całą gromadą małe dzieciątko z okrągłą buzią, które szczególniej lubiła.
— Ach! tego już nadto! — zawołała następnego ranka prezydentowa — myszy pożarły wszystkie lalki cukrowe Maryni!
Na tę wiadomość łzy zakręciły się w oczach dziewczynki, ale pomyślała w duchu — co mi po pasterkach i po barankach, skoro tym sposobem ocaliłam życie pana Gryzorzeskiego.
— Jednakże, kochana mamo — rzekł Staś — przypominam, że piekarz z sąsiedztwa ma tęgiego burego kota, któregoby pożyczył, a kot wkrótce zrobiłby porządek z tą zgrają napastników.
— Dziękuję ci, mój Stasiu, jednak kot skacząc po meblach, potłukłby mi kosztowną porcelanę — rzekła prezydentowa.
— Co do tego, niema żadnego niebezpieczeństwa, Burek jest najzręczniejszym gimnastykiem, jakiego znam — mówił Staś — widziałem, jak chodzi brzegiem rynew na dachu.
— Nie, kotów w domu nie chcę — powiedziała prezydentowa stanowczo — nie cierpię tych zwierząt.
— W takim razie możeby koty zastąpić pułapkami? — rzucił prezydent.
— Doskonale! — zawołał Staś — wszakże ojciec chrzestny je wynalazł!
Wszyscy parsknęli śmiechem i posłano po pułapkę do konsyljarza Świdrzyckiego, w którą dla przynęty włożono kawałek przysmażonej słoniny. Ustawiono ją przy szafie, gdzie ubiegłej nocy myszy tyle narobiły szkody.
Marynia wyobrażała sobie, że Mysikról złapie się na wonny przysmaczek. Ale o północy zbudziło ją coś obrośniętego, co skakało po jej łóżku. Był to Mysikról.
— Kpię z tego! Drwię sobie z was, nie pójdę na słoninkę, nie złapiecie mnie! Musisz mi oddać książki z obrazkami i twoją nową sukienkę, inaczej zobaczysz — pożrę twego dziadka.
Można sobie wyobrazić, że Marynia obudziła się nazajutrz z żalem w duszy. Ubrawszy się poszła zaraz do szklanej szafy i rzekła:
— Na czemże się to skończy, panie Amarancie? Skoro Mysikról poszarpie moje książki i nową sukienkę, zażąda nowych ofiar, cóż mu dam więcej, powiedz, co mam począć?
Wyrzekając tak spostrzegła na szyi dziadka krwawą plamę. Od dnia, kiedy Marynia dowiedziała się, że Gryzorzeski jest synem kupca, a siostrzeńcem konsyljarza, przestała go nosić na rękach i stała się względem niego tak nieśmiała, że ani go palcem nie dotykała. W tej chwili jednak widząc, że jest ranny, wyjęła go z szafy i zaczęła chustką ocierać plamę krwi, którą miał na szyi.
— Ach, kochana panno Maryniu, proszę, nie poświęcaj za mnie ani książek, ani nowej sukienki, wystaraj mi się tylko o szpadę, a ja sam już resztę załatwię. — Chciał mówić więcej, ale nagle opadł, oczy na chwilę ożywione znowu stanęły jak martwe.
Marynia nie zlękła się wcale, owszem miło jej było, że może ocalić dziadka, zachowując książki i sukienkę, chodziło tylko o to, skądby dostać dobrej szpady. W tej sprawie postanowiła udać się do Stasia, który mimo swej gburowatości był w sprawach rycerskich usłużny i doświadczony.
Przyprowadziła go więc przed szklaną szafę, opowiedziała wszystko, co jej się wydarzyło z dziadkiem i Mysikrólem, i skończyła prośbą o szpadę.
— Co się tyczy szpady, to zdaje mi się, że potrafię zadośćuczynić życzeniu dziadka. Wczoraj spensjonowałem starego majora kirasjerów, sądzę więc, że nie będzie potrzebował swego pałasza — a była to dzielna klinga.
Znaleziono więc majora w kącie na trzeciej półce, bez żadnej trudności oddał nieużyteczną mu szpadę, którą natychmiast zawieszono na szyi dziadka do orzechów.
Następnej nocy Marynia wcale nie zasypiała ze wzruszenia, dlatego też słyszała dwunastą bijącą na zegarze w salonie. Zarazem usłyszała w stronie szafy tupot i szczęk oręża, jakby ścierających się z sobą dwu przeciwników. Nagle jeden z walczących pisnął:
— Kwiiik!
— Mysikról! — Zawołała Marynia pełna radości i obawy. Z początku cisza nastała, ale po chwili zapukano lekko do drzwi i cienki głosik przemówił te słowa:
— Otwórz mi panno Maryniu, zaklinam cię!
Marynia poznała głos pana Gryzorzeskiego — włożyła czem prędzej sukienkę i otworzyła drzwi.
Dziadek stał z zakrwawionym pałaszem w jednej, a z świecą w drugiej ręce. Spostrzegłszy Marynię, ukląkł na jedno kolano i rzekł:
— Tyś to pani ożywiła mnie rycerskim animuszem, tobie zawdzięczam, że pokonałem zuchwalca, który ci śmiał grozić, nikczemnik ten nurza się teraz w krwi własnej. Racz pani nie odrzucić trofeów zwycięstwa z rąk rycerza ślubującego ci wierność do śmierci.
— Teraz droga panno Maryniu mógłbym ci pokazać mnóstwo cudownych rzeczy, gdybyś za mną pójść chciała tylko o kilka kroków stąd.
Marynia nie wahała się wcale, wiedząc, ile praw miała do jego wdzięczności i będąc przekonaną, że nie mógł mieć względem niej złych zamiarów.
— Pójdę za tobą kochany panie Gryzorzeski — rzekła — ale nie daleko i nie na długo, gdyż jeszcze się nie wyspałam.
— Pójdziemy więc najkrótszą drogą — odparł dziadek.
I po tych słowach ruszył naprzód a Marynia za nim.