Historja Mimi-Naszi-Hoiczi

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lafcadio Hearn
Tytuł Historja Mimi-Naszi-Hoiczi
Pochodzenie Czerwony ślub i inne opowiadania
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1925
Druk Polska Drukarnia w Białymstoku, Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jerzy Bandrowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
HISTORJA MIMI-NASZI-HOICZI


Przeszło siedemset lat temu, pod Dan-no-ura, w cieśninie Shimonoséki odbyła się ostatnia bitwa, która zakończyła długie wojny między Heiké, czyli klanem Taira, a Gendzi, czyli klanem Minamoto. Klan Heiké został doszczętnie wytępiony wraz z kobietami, dziećmi i dziecięciem cesarzem — zwanem dziś Antoku Tenno. Morze i wybrzeża są w tem miejscu od siedmiuset lat nawiedzane przez duchy… Gdzie indziej opowiadałem już o dziwnych krabach, jakie się tu znajduje, a które, zwane krabami Heiké, noszą na grzbietach wyobrażenie twarzy ludzkiej i są uważane za duchy wojowników Heiké.
Wogóle na tem wybrzeżu można zobaczyć i usłyszeć mnóstwo dziwnych rzeczy. W ciemne noce na wybrzeżu, lub też na falach, migocą upiorne ognie — blade płomyki, które rybacy nazywają Oni-bi, czyli ognie duchów, a kiedy zrywa się wicher, z morza dolatuje wielki krzyk, niby odgłos zgiełku wojennego.

W dawnych latach Heiké byli znacznie więcej przedsiębiorczymi niż dziś. Rzucali się na płynące nocą statki, starając się zatopić je i zawsze czyhali na pływaków, których ściągali pod wodę. Dla uspokojenia tych duchów, wzniesiono w Akamagaseki buddyjską świątynię Amidadżi. Niedaleko wybrzeża założono też cmentarz z nagrobkami, na których wyryto imię utopionego cesarza i największych jego wasalów. Nie dość na tem, za duchy tych zmarłych odprawiano regularnie buddyjskie nabożeństwa żałobne. Po zbudowaniu świątyni i założeniu cmentarza, Heiké nie dokazywali już tak bardzo, ale od czasu do czasu płatali różne przykre figle na dowód, że bynajmniej nie osiągnęli jeszcze zupełnego spokoju.

Przed paruset laty mieszkał w Akamagaseki niewidomy, nazwiskiem Hoiczi, słynny z recytowania wierszy i gry na lutni. Deklamacji i gry uczono go od dzieciństwa, tak, że jeszcze pacholęciem prześcigał swych mistrzów. Jako zawodowy biwa-hoszi[1] wsławił się głównie recytowaniem historji Heiké i Gendżi. Mówiono nawet, że gdy opiewał bitwę pod Dan-no-ura „nawet duchy nie mogły się powstrzymać od łez“.

Na początku swej karjery był Hoiczi bardzo biedny. Znalazł jednakże dobrego przyjaciela, który mu dopomógł. Oto kapłan Amidadżi bardzo kochał poezję i muzykę, skutkiem czego często zapraszał Hoiczi do świątyni, aby posłuchać jego gry i deklamacji. Później, zachwycony podziwu godną sztuką chłopca, kapłan zaproponował mu aby zamieszkał w świątyni, co Hoiczi oczywiście z wdzięcznością przyjął. Dano mu izdebkę, zaś on, wzamian za mieszkanie i pożywienie, miał w niektóre wieczory odpłacać się kapłanowi muzyką i deklamacją o ileby nie był gdzie indziej zaproszony.

Pewnej nocy letniej zawezwano kapłana do domu jednego z umarłych parafjan w celu odprawienia buddyjskigo nabożeństwa żałobnego. Wziąwszy z sobą swego pomocnika, kapłan odszedł, pozostawiając Hoiczi samotnego w świątyni. Ponieważ noc była gorąca, niewidomy chciał ochłodzić się trochę na werandzie przed swą sypialnią. Weranda wychodziła na mały ogródek, znajdujący się na tyłach Amidadżi. W tym ogródku oczekiwał Hoiczi powrotu kapłana i, aby osłodzić sobie samotność, przygrywał od czasu do czasu na lutni. Północ minęła, a kapłan nie wracał. Ale wciąż jeszcze było za gorąco, aby móc szukać odpoczynku pod dachem, wobec czego Hoiszi siedział na werandzie. Nagle usłyszał kroki, zbliżające się od tylnej bramy. Ktoś przeszedł przez ogród, podszedł do werandy i zatrzymał się tuż przed nim — ale to nie był kapłan. Głęboki bas wymienił imię niewidomego — szorstko i bezceremonjalnie, sposobem samuraja, wołającego osobę niższego stanu:
— Hoiczi!
Hoiczi tak się zląkł, że w pierwszej chwili nie mógł odpowiedzieć. Wówczas głos zawołał go znów tonem szorstkiej komendy:
— Hoiczi!
Hai! — odpowiedział niewidomy, przerażony groźbą, brzmiącą w tym głosie — jestem niewidomy! — Nie wiem kto mnie woła.
— Niema powodu do strachu — odpowiedział nieznajomy trochę łagodniej — zatrzymałem się wpobliżu tej świątyni, ponieważ wysłano mnie do was z poselstwem. Mój pan, bardzo wysoki dostojnik, bawi obecnie w Akamagaseki wraz z wielu szlachetnie urodzonymi dworzanami. Pragnął ujrzeć miejsce bitwy pod Dan-no-ura i dziś właśnie zwiedził tę miejscowość. Dowiedziawszy się, jak wspaniale recytujecie historję tej bitwy, pragnie was usłyszeć, wobec czego bierzcie natychmiast biwę i śpieszcie, wraz ze mną, do domu, w którym na was oczekuje dostojne zgromadzenie.
Nie usłuchać rozkazu samuraja było w owych czasach rzeczą niełatwą. Hoiczi obuł sandały, wziął biwę i wyszedł wraz z nieznajomym, który prowadził go bardzo zręcznie, ale zmuszał go do bardzo szybkiego chodu. Ręka, która go prowadziła, była żelazna, a rozlegający się za każdym krokiem chrzęst, świadczył o tem, iż rycerz był w pełnej zbroi — prawdopodobnie ktoś ze straży pałacowej, pełniący służbę. Pierwszy lęk Hoiczi minął. Pieśniarz myślał, że spotkało go wielkie szczęście, bo, przypomniawszy sobie wyrażenie dworzanina o „wysokim dostojniku“, przyszedł do przekonania, że wielki pan, przed którym ma wystąpić, musi być conajmniej dajmjem pierwszej klasy. Nagle samuraj zatrzymał się i Hoiczi zmiarkował, że stanęli pod szeroką bramą — dziwne mu tylko było, że, za wyjątkiem głównej bramy Amidadżi, nie mógł sobie przypomnieć ani jednej wielkiej bramy w tem mieście. — Kaimon![2] — wykrzyknął samuraj — poczem dał się słyszeć odgłos podnoszonych ryglów i niewidomy, wraz ze swym przewodnikiem, minął wrota.Przeszli przez ogród i znowu zatrzymali się przed jakiemiś drzwiami, gdzie dworzanin zawołał donośnym głosem.
— Słuchajcie! przyprowadziłem Hoiczi!
Dał się słyszeć tupot śpieszących nóg, zgrzyt odsuwanych okien, otwieranych drzwi i okrzyki kobiet. Po mowie kobiet Hoiczi poznał, że są to dworki w jakiejś pańskiej siedzibie, nie mógł jednak absolutnie zrozumieć gdzie się znajduje. Niewiele czasu jednak zostawiono mu na domysły. Wprowadziwszy go na kilka kamiennych stopni, gdzie kazano mu zzuć sandały, kobieca ręka ujęła go za dłoń i poprowadziła go przez nieskończone przestrzenie gładkiej drewnianej posadzki, dokoła zdobnych w filarki rogów, zbyt licznych, aby je można spamiętać, wreszcie — przez zdumiewająco długie sale, wyścielone matami, aż na sam środek wielkiego apartamentu. Miał wrażenie, że zebrało się tu bardzo dużo ludzi, bo szum jedwabiu podobny był do szumu liści w lesie. Słyszał też gwar licznych głosów, mówiących zcicha, zaś mowa ich była mową dworską.
Polecono mu usadowić się wygodnie i istotnie znalazł przygotowaną dla siebie poduszkę do klęczenia. Kiedy zajął na niej miejsce i nastroił lutnię, głos kobiety, w której domyślił się Rodżo, czyli ochmistrzyni, przemówił do niego w następujący sposób:
— Żąda się, aby przy akompanjamencie biwy, została wyśpiewana historja klanu Heiké.
Ponieważ wyrecytowanie całej historji zajęłoby kilka nocy, Hoiczi ośmielił się zapytać:
— Ze względu na to, iż nieprędko da się opowiedzieć całą historję, którą część raczcie mi łaskawie rozkazać wygłosić?
Głos kobiety odpowiedział:
— Wygłoś historję bitwy pod Dan-no-ura — ponieważ żałość, jaką ona wzbudza, jest najgłębsza.
A wówczas Hoiczi podniósł swój głos i zanucił pieśń, opiewającą bój na gorzkich falach morza. Przedziwnie każąc swej lutni naśladować uderzenie wioseł o morze, szum sunących statków, buczenie bolców, świst strzał, okrzyki wojowników. I po lewicy i prawicy słyszał szmer głosów: — jakiż to przedziwny artysta! — w naszej prowincji nigdy nie słyszeliśmy podobnej gry — w całem cesarstwie niema takiego pieśniarza, jak Hoiczi. — Wówczas w niego wstępowała nowa odwaga, tak, że grał i śpiewał jeszcze lepiej niż przedtem i znowu odzywał się szmer podziwu dokoła niego. Kiedy jednak wreszcie zaczął śpiewać dzieje istot pięknych a bezbronnych — żałosną zgubę kobiet i dzieci — i śmiertelny skok Nii-no-Ama z cesarskiem dziecięciem w ramionach, wszyscy słuchacze wydali długi, długi, wstrząsający okrzyk zgrozy; a potem zaczęli płakać i biadać tak głośno i żałośnie, że niewidomy aż się zląkł bólu, jaki słuchaczom swym sprawił. To biadanie i powszechne łkanie trwało dłuższy czas. Stopniowo jednak odgłosy żalu umilkły i znowu w wielkiej ciszy, która po nich nastąpiła, Hoiczi usłyszał głos kobiety, którą uważał za Rodżo.
Mówiła:
— Aczkolwiek zapewniano nas, że po mistrzowsku gracie na lutni, a nie macie równego sobie w deklamacji, nie znamy nikogo, ktoby mógł wykazać się taką sztuką, jak wy dzisiejszego wieczoru. Panu naszemu spodobaliście się do tego stopnia, iż oświadczył, że zamierza was odpowiednio wynagrodzić. Żąda jednak, abyście zabawiali go przez następnych sześć nocy — poczem, prawdopodobnie, raczy udać się w powrotną podróż. Zatem jutro wieczór macie przyjść o tej samej porze. Pośle się po was dworzanina, który was dziś tu przyprowadził. Ale muszę wam powiedzieć jeszcze jedno: wymagane jest, abyście, przez cały czas pobytu Jego Dostojności w Akamagaseki, nikomu o swych wizytach nie wspominali. Ponieważ jego dostojność podróżuje pod przybranem nazwiskiem, rozkazuje aby o nim nie wspominano. A teraz możecie wrócić do swej świątyni.

Kiedy Hoiczi wyraził w należyty sposób swe podziękowanie, ręka kobieca zawiodła go do wrót domu, gdzie ten sam dworzanin, który go tu przywiódł, czekał, aby go odprowadzić zpowrotem. Odprowadziwszy go aż do samej werandy na tyłach świątyni, pożegnał się z nim.

Brzask już był, gdy Hoiczi wrócił do domu, ale nieobecności jego w świątyni nie zauważono, ponieważ kapłan, wróciwszy do domu bardzo późno, był przekonany, że on już śpi. W dzień Hoiczi miał sposobność odpocząć trochę; o swej dziwnej przygodzie wogóle nikomu nie wspominał. Następnego wieczoru o północy ten sam samuraj znowu przybył po niego i zaprowadził go przed dostojne zgromadzenle, przed którem Hoiczi popisywał się w dalszym ciągu z niemniejszem powodzeniem, jak podczas swego pierwszego występu. Tym razem jednak przypadkowo zauważono jego nieobecność w świątyni, a kiedy rano wrócił, zawezwano go do kapłana, który oświadczył mu tonem delikatnego wyrzutu:
— Przyjacielu Hoiczi, byliśmy o was bardzo niespokojni. Wychodzić o tej porze — to dla człowieka samotnego i niewidomego rzecz bardzo niebezpieczna. Czemużeście nam nie powiedzieli, że chcecie wyjść? Byłbym posłał z wami służącego. Gdzieżeście byli?
Hoiczi odpowiedział wymijająco:
— Wybaczcie, drogi przyjacielu, miałem pewną sprawę osobistą i nie mogłem załatwić jej o innej godzinie.
Odpowiedź ta nie obraziła kapłana, ale raczej zaskoczyła. A ponieważ wydała mu się też nienaturalną, zaczął coś podejrzewać. Obawiał się, czy przypadkiem złe jakieś duchy nie opętały pieśniarza i nie sprowadziły go na bezdroża. Więcej pytań już nie zadawał, jednakowoż nakazał służbie w świątyni uważać ściśle na to, co Hoiczi robi i iść za nim w razie, gdyby znowu w nocy opuścił świątynię.

Następnej nocy, która była przypadkowo bardzo ciemna, ujrzano Hoiczi wychodzącego z świątyni, wobec czego służba natychmiast zapaliła swe latarnie i udała się za nim. Noc była dżdżysta i bardzo ciemna; tak, że, zanim służba ze świątyni mogła stanąć na gościńcu, Hoiczi zniknął. Widocznie szedł bardzo szybko — rzecz dziwna, o ile się wzięło pod uwagę jego ślepotę, zwłaszcza, że droga była w bardzo złym stanie. Służący biegali po ulicach, zatrzymując się w każdym domu, który Hoiczi zwykł był odwiedzać, lecz nikt nie mógł im o nim niczego powiedzieć. Wreszcie, wracając do świątyni drogą, idącą brzegiem morskim, zdumieli się nagle, usłyszawszy dźwięki lutni, na której ktoś grał na cmentarzu Amidadżi. Wyjąwszy kilka błędnych ogników, jakie zwykle pokazywały się tu ciemnemi nocami, wszystko w kierunku cmentarza spowite było w ciemności. Służba, mimo wszystko, pośpieszyła w tę stronę i tu odkryła przy świetle latarń Hoiczi — siedzącego samotnie na deszczu, przed pomnikiem Antoku Tenno, grzmiącego na lutni i opiewającego głośno dzieje bitwy pod Dan-no-ura. Przed nim, za nim i dokoła niego, niby świece, płonęły ogniki umarłych. Nigdy dotychczas oczom śmiertelnych nie pojawiło się takie mnóstwo Oni-bi.
— Hoiczi San! Hoiczi San! — wołali służący — zaczarowano was… Hoiczi San!
Zdawało się jednak, że niewidomy nie słyszy. Z wysiłkiem wydobywał dźwięki ze swej lutni, zmuszając ją do grzmienia i coraz to gwałtowniej śpiewał pieśń bitwy pod Dan-no-ura. Służący złapali go i krzyknęli mu do ucha.
— Hoiczi San! Hoiczi San! wracajcie z nami natychmiast do domu.
Na co on z naganą odpowiedział:
— Przerywać mi w ten sposób, wobec tak dostojnego zebrania, to rzecz, która będzie ukarana.
A wówczas służący, mimo dziwnego położenia, nie mogli powstrzymać się od śmiechu. Pewni, że on został oczarowany, chwycili go, dźwignęli na nogi i gwałtem zaprowadzili do świątyni — gdzie mu, na rozkaz kapłana, zdjęto mokre suknie, przebrano w suche i dano jeść i pić. A wówczas kapłan zmusił swego przyjaciela do zupełnego wytłumaczenia się ze swojego dziwnego postępowania.
Hoiczi długi czas nie chciał mówić, wkońcu jednak, wiedząc, iż jego postępowanie naprawdę zaniepokoiło i rozgniewało dobrego kapłana, postanowił zdradzić swą tajemnicę. Wobec tego opowiedział o wszystkiem, co się stało od pierwszych odwiedzin samuraja.
Kapłan rzekł:
— Hoiczi, mój biedny przyjacielu, grozi ci w tej chwili wielkie niebezpieczeństwo. Jakie to źle, że przedtem już nie opowiedziałeś mi o tem wszystkiem. Twoja, podziwu godna, sztuka sprowadziła na ciebie niebezpieczeństwo. Dowiedzże się, że nie odwiedzałeś żadnego domu, ale spędzałeś noce wśród grobów Heiké — zaś ludzie moi znaleźli cię ostatniej nocy, siedzącego na deszczu, przed pomnikiem Antoku Tenno. Wszystko, coś sobie wyobrażał, to tylko złudzenie, wyjąwszy jedno tylko, a mianowicie — wezwanie zmarłych. Uczyniwszy mu zadość, sam oddałeś się pod Ich władzę. Jeśli po tem, co już się stało, będziesz ich słuchać w dalszym ciągu, podrą cię na sztuki. Podarliby cię w każdym razie wcześniej — czy później. Niestety, nie mogę dziś w nocy pozostać z tobą, zaproszono mnie na nocne nabożeństwo, zanim jednak odejdę, muszę zabezpieczyć twoje ciało zapomocą wypisania na niem świętych egzorcyzmów.
Przed zachodem słońca, kapłan i jego pomocnik rozebrali Hoiczi, poczem namalowali, służącemi do pisania pędzelkami, na jego piersiach i plecach, głowie, twarzy, karku, rękach, nogach i wszystkich członkach, nawet na stopach, podeszwach i wszystkich częściach ciała teksty ze świętej sutry, zwanej Hannija-Szin-Kijo. Kiedy to skończono, kapłan w następujący sposób pouczył niewidomego:
— Wieczorem, jak tylko wyjdę, musisz usiąść na werandzie i czekać. Będziesz znowu nawiedzony. Jednakże, coby się nie działo, nie odpowiadaj i nie ruszaj się. Nie mów nic, lecz siedź spokojnie, jakgdyby pogrążony w rozmyślaniach. Jeśli się tylko ruszysz, lub w jakikolwiek sposób narobisz hałasu, zostaniesz podarty na strzępy. Tylko się nie lękaj i nie wzywaj przypadkiem pomocy — bo nikt ci nie jest w stanie pomóc. Jeśli dokładnie zrobisz tak, jak ci polecam, niebezpieczeństwo minie i nie będziesz się miał czego obawiać.

Kapłan, po zapadnięciu ciemności, odszedł, wraz ze swoim pomocnikiem, a Hoiczi, stosownie do otrzymanych wskazówek, usiadł na werandzie. Położywszy tuż przy sobie na podłodze lutnię, przybrał pozę medytacji i tak siedział cicho, starając się nie kaszlnąć i wstrzymując oddech. Tak przetrwał kilka godzin.
Aż wreszcie usłyszał kroki, zbliżające się od strony gościńca. Kroki te minęły wrota, przemierzyły ogród, zbliżyły się do werandy i umilkły tuż przed nim.
— Hoiczi! — zawołał głęboki bas.
Ale niewidomy siedział bez ruchu, zatrzymawszy oddech.
— Hoiczi! — z gniewem zawołał głos po raz wtóry.
A wreszcie po raz trzeci, groźnie:
— Hoiczi!
Hoiczi siedział nieruchomo, milcząc, jak głaz; głos zamruczał:
— Niema odpowiedzi… o tak to nie pójdzie. Muszę zobaczyć, gdzie ten drab się schował.
Dało się słyszeć stąpanie ciężkich stóp na stopniach werandy. Kroki, jakby z namysłem, zbliżały się i ucichły tuż przy niewidomym, poczem przez długą chwilę, podczas której Hoiczi czuł, jak całe jego ciało drga w takt bicia jego serca, panowała martwa cisza.
Wreszcie posępny głos mruknął tuż nad jego uchem:
— Oto lutnia; z lutnisty widzę jednak tylko dwoje uszu… Tem się tłumaczy brak odpowiedzi z jego strony: nie mając ust — nie może odpowiedzieć. Bo, prócz uszu, nic z niego nie pozostało… Zaniosę tedy te uszy swemu panu na dowód, że jego łaskawe rozkazy zostały wykonane w granicach możliwości.
W tej chwili Hoiczi uczuł, że żelazne szpony chwyciły go za uszy i wydarły mu je. Mimo wielkiego bólu, nie krzyknął. Ciężkie stąpanie zagrzmiało na werandzie, zeszło do ogrodu — zaczęło się oddalać ku gościńcowi — ucichło. A niewidomy czuł, jak po obu stronach jego głowy spływają ciepłe strumyczki, ale nie śmiał podnieść rąk.

Kapłan wrócił przed świtem. Natychmiast pośpieszył ku werandzie, wbiegł na schodki, pośliznął się na czemś lepkiem i wydał okrzyk zgrozy, ponieważ ujrzał przy świetle swej latarni, że to coś lepkiego — to krew. Zobaczył też siedzącego na werandzie, w pozie człowieka zamyślonego, Hoiczi z broczącemi wciąż jeszcze ranami.
— Biedny Hoiczi! — zawołał przerażony kapłan. — Cóż to takiego? Jesteś raniony?
Na dźwięk głosu przyjaciela, niewidomy uczuł się ocalony. Wybuchnął łkaniem i, płacząc, opowiedział mu swą nocną przygodę.
— Biedny, biedny Hoiczi! — wykrzyknął kapłan — a wszystko to moja wielka wina. Na całym ciele na pisałem ci święte zaklęcia, wyjąwszy tylko uszy! Poleciłem zrobić to swemu pomocnikowi i bardzo źle zrobiłem, że nie sprawdziłem, czy on me polecenie wypełnił. Trudno, teraz nic już nic poradzimy; możemy się tylko starać wyleczyć wasze rany jak najprędzej… Głowa do góry, przyjacielu! — nic ci już te raz nie grozi. Nigdy więcej nie będą cię nawiedzali tacy goście.
Z pomocą dobrego doktora, Hoiczi wkrótce wyleczył się ze swych ran. Historja jego dziwnej przygody rozeszła się szeroko i daleko i wkrótce zrobiła go sławnym. Wiele dostojnych osób przybywało do Akamagaseki, aby usłyszeć jego deklamację, za co dawano mu znaczne sumy, — tak, iż stał się bogatym człowiekiem… Ale od czasu tej przygody, znany był tylko pod nazwą Mimi-naszi-Hoiczi, co znaczy: Hoiczi-bez-Uszu.

(Kwaidan).







  1. biwa — lutnia, biwa-hoszi — kapłan lutni.
  2. Pełne szacunku wyrażenie, domagające się otwarcia bramy, a używane przez samurajów wobec straży pałacowej na znak, że chcą mówić ze swym panem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lafcadio Hearn i tłumacza: Jerzy Bandrowski.