<<< Dane tekstu >>>
Autor Lafcadio Hearn
Tytuł Rokuro-Kubi
Pochodzenie Czerwony ślub i inne opowiadania
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1925
Druk Polska Drukarnia w Białymstoku, Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jerzy Bandrowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROKURO-KUBI


Mniej więcej pięćset lat temu żył samuraj, nazwiskiem Izogai Heidadzaemon Takecura, w służbie pana Kikudżi z Kijuszu. Ten Izogai odziedziczył, po wielu bardzo bitnych przodkach, wrodzone zdolności do rycerskiego rzemiosła, oraz nadzwyczajną siłę. Jeszcze jako pacholę przewyższał swych mistrzów w sztuce szermowania się, strzelania z łuku i używania oszczepu i wykształcił w sobie wszystkie zalety śmiałego i zręcznego żołnierza. Później, za czasów wojny Ei Kijo, odznaczył się tak, że obsypano go wysokiemi dostojeństwami. Ale kiedy rodzina panów Kikudżi została doprowadzona do upadku, Izogai pozostał bez pana. Prawda łatwo mógł wstąpić do służby drugiego daimja. Ponieważ jednak nie szukał nigdy zaszczytów dla siebie i ponieważ serce jego na zawsze pozostało wierne dawnemu panu, postanowił wyrzec się świata. Ostrzygł się i stał się kapłanem wędrownym — przyjąwszy buddyjskie imię Kwairijo.

Mimo to, zawsze pod koromo[1] biło w nim serce samuraja. Jak kiedyś śmiał się z niebezpieczeństwa w boju, tak gardził niem dziś i o każdej porze roku, bez względu na pogodę, podróżował, aby głosić słowo boże w miejscach, gdzie żaden inny kapłan nie śmiałby się pokazać. Albowiem wiek ten był wiekiem gwałtu i zamieszek i samotnemu podróżnemu, choćby nawet był kapłanem, zawsze groziło na gościńcu niebezpieczeństwo.

Podczas swej pierwszej dłuższej podróży Kwairijo miał sposobność zwiedzić prowincję Kai. Pewnego wieczoru, po długim marszu przez góry, panujące w tej prowincji ciemności zaskoczyły go w miejscu bardzo samotnem, odległem o całe mile od jakiejkolwiek wioski. Wobec tego postanowił spędzić noc pod gołem niebem, a znalazłszy odpowiedni, porosły trawą wzgórek przy drodze, wyciągnął się na nim i przygotowywał się do snu. Nigdy nie unikał niewygód i nawet nagi głaz, jeśli nie można było znaleźć nic innego, był dla niego dobrem łożem, a korzeń sosny doskonałą poduszką. Członki jego ciała były z żelaza, tak, że nigdy nie dbał o rosę, deszcz, mróz lub śnieg.
Ledwo się położył, pojawił się na drodze człowiek z siekierą i wielką wiązką drew. Ujrzawszy leżącego Kwairijo, drwal zatrzymał się i, po chwili milczącej obserwacji, rzekł tonem wielkiego zdziwienia:
— Kimże właściwie jesteście, dobry panie, że nie boicie się leżeć samotnie w takiem miejscu, jak to?… Są tu straszydła — wiele straszydeł… Czy nie boicie się Kudłatych Istot?
— Mój przyjacielu! — odpowiedział mu pogodnie Kwairijo — jestem tylko wędrownym kapłanem — „Gościem Chmury i Wody“, jak to lud nazywa: Un-sui-no-rjokaku. Nic a nic nie obawiam się Kudłatych Istot — o ile rozumie się przez nie bisy-duchy i inne stworzenia tego rodzaju. Co się tyczy miejsc samotnych, to lubię je: nadają się doskonale na medytację. Przyzwyczajony jestem do spania pod gołem niebem, a nauczyłem się nie bać się nigdy o swoje życie.
— Musicie być naprawdę dzielnym człowiekiem — rzekł wieśniak — aby się odważyć w taklem miejscu ułożyć na nocny spoczynek. Osławione to miejsce — bardzo złej sławy. Ale, jak przysłowie głosi: Kunszi ajajukini czikajorazu — człowiek wyższej inteligencji nie powinien się bez potrzeby narażać na niebezpieczeństwa, a zapewniam was, panie, że spać tu byłoby rzeczą bardzo niebezpieczną, dlatego, mimo iż mój dom jest tylko nędzną, słomą krytą, chatą, pozwólcie mi zaprowadzić was do niej. Żywności ofiarować wam nie mogę, bo sam nic nie mam, ale jest przynajmniej dach, pod którym możecie spać bez obawy.
Mówił poważnie i Kwairijo, któremu się spodobał uprzejmy ton tego wieśniaka, przyjął jego skromną propozycję. Drwal poprowadził go wąską ścieżką, wiodącą z — gościńca przez gęsty górski las. Była to stroma i niebezpieczna droga, biegnąca czasem skrajem przepaści, czasem nie dająca nodze żadnego oparcia, prócz sieci śliskich korzeni — to znów wijąca się wśród mas spiętrzonych skał. Ale wreszcie Kwairijo znalazł się na wykarczowanej przestrzeni na szczycie wzgórza, z Księżycem w pełni nad głową, przed sobą zaś ujrzał małą, słomą pokrytą, strzechę, z wesoło płonącem wewnątrz światłem. Drwal zaprowadził go do znajdującego się za domem koryta, przez które przepływała woda, sprowadzona z jakiegoś niedalekiego strumienia zapomocą bambusowych rur; tu obaj umyli nogi. Za korytem znajdował się ogród warzywny oraz grupa cedrów i bambusów, a za drzewami widać było blask siklawy, spadającej z wielkiej wysokości i kołyszącej się w świetle księżyca, jak długa, biała suknia na wietrze.
Kiedy Kwairijo wszedł za swym przewodnikiem do chaty, zauważył cztery osoby — mężczyzn i kobiety, grzejące ręce przy małym ogniu, umieszczonym w ro[2] w głównej izbie. Niski ukłon złożyli kapłanowi i powitali go z całym, należnym mu, szacunkiem. Kwairijo zdziwił się, że ludzie tak biedni i mieszkający w takiem pustkowiu, znają tak wytworne formy uprzejmego pozdrowienia.
— Dobrzy to ludziska — pomyślał w duchu — i prawdopodobnie nabyli wykształcenia od kogoś, kto się na tem rozumiał.
Wobec tego, zwróciwszy się do swego gospodarza — do arudżi, czyli pana domu, jak go inni nazywali — Kwairijo rzekł:
— Z grzeczności waszej mowy i uprzejmości, okazanej mi przez członków waszej rodziny, wnioskuję, że niezawsze byliście drwalem. Czy przypadkiem nie należeliście przedtem do wyższej kasty społeczeństwa?
Drwal, uśmiechając się, odpowiedział:
— Tak jest, panie, nie mylicie się. Żyjąc tu, jak sami widzicie, kiedyś byłem osobistością nie pozbawioną pewnego znaczenia. Historja moja jest historją zniszczonego życia — zniszczonego z mej własnej winy. Byłem kiedyś w służbie pewnego daimja i miałem dość znaczną nawet rangę. Ale — lubiałem zanadto kobiety i wino i pod wpływem namiętności dopuszczałem się rzeczy karygodnych. Moje samolubstwo spowodowało ruinę mego domu i śmierć wielu ludzi. Zaczęto mnie ścigać i przez długi czas byłem w kraju zbiegiem. Teraz niejednokrotnie modlę się o to, abym mógł, bodaj w części, wynagrodzić zło, które uczyniłem, i znowu wskrzesić dom swych przodków. Obawiam się jednak, że nigdy już nie potrafię tego uczynić. Mimo wszystko, staram się przezwyciężyć karmę[3] swych błędów zapomocą szczerej skruchy i niesienia pomocy — w granicach mej możliwości — tym, których los ściga.
To dobre postanowienie uradowało Kwairijo, wobec czego rzekł do arudżi:
— Mój przyjacielu, niejednokrotnie miałem sposobność zauważyć, że ludzie, skłonni do szaleństw w swej młodości, w późniejszym wieku bardzo poważnie myślą o życiu prawdziwem. W świętych sutrach napisano, że największy zbrodniarz może, skutkiem skruchy i dobrych postanowień, stać się człowiekiem świętym. Nie wątpię, że macie dobre serce i spodziewam się, że zaznacie jeszcze lepszych czasów. Dziś w nocy odmówię sutry za was i będę się modlił abyście zyskali siłę do przezwyciężenia karmy wszystkich dawnych błędów.
Po tych zapewnieniach Kwairijo powiedział arudżi, czyli dobranoc, gospodarz zaprowadził go do małej bokówki, gdzie już było pościelono łóżko. Wtedy wszyscy udali się na spoczynek, wyjąwszy kapłana, który zaczął czytać sutry przy świetle papierowej latarni. Czytał i modlił się do późnej godziny, poczem otworzył okno swej małej sypialni, aby, po raz ostatni przed spaniem, spojrzeć na rozciągający się przed nim nadole widok.
Noc była piękna, niebo bez chmur. Nie było wiatru, a mocne światło księżycowe rzucało na ziemię ostre, czarne cienie liści i ślizgało się po rosie w ogrodzie. Świdrujący głos świerszczów i innych owadów powodował muzykalny zgiełk, a wraz z nocą pogłębiał się grzmot niedalekiej siklawy. Słuchając szumu spadającej wody, Kwairijo doznał uczucia pragnienia i, przypomniawszy sobie bambusowy wodociąg za domem, pomyślał, że, nie budząc nikogo, może tam pójść i napić się. Pocichutko odsunął drzwi w ścianie, która oddzielała jego bokówkę od głównej izby, i przy świetle latarni ujrzał pięć leżących ciał — bez głów!…
Przez chwilę stał osłupiały, przypuszczając, że popełniono zbrodnię. Przyjrzawszy się jednak bliżej, zauważył, że niema wcale krwi i że bezgłowe karki wcale nie noszą śladu cięć. A wówczas pomyślał w duchu:
— Albo to jest złudzenie, spowodowane przez duchy, albo też zwabiono mnie do mieszkania Rokuro-Kubi. W księdze Soszinki napisano, że jeśli kto znajdzie ciało Rokuro-Kubi bez głowy i położy je na innem miejscu, głowa nigdy nie potrafi napowrót połączyć się z karkiem. A dalej mówi ta księga, że jeśli głowa powróci i zobaczy, iż ciało jej usunięto, trzy razy uderzy o podłogę, podskakując jak piłka, zastuka, jak w wielkiej trwodze, i natychmiast skona. Otóż, jeśli to są Rokuro-Kubi, nie mogę się po nich niczego dobrego spodziewać, wobec czego mam prawo postąpić według wskazówek księgi.
Chwycił za nogi ciało arudżi, pociągnął ku oknu i wyrzucił. Następnie zbadał drzwi, które znalazł zamkniętemi od wewnątrz, wobec czego doszedł do przekonania, że głowy wyleciały przez znajdujący się w dachu dymnik, który zostawiono otwartym. Po cichu, odsunąwszy zasuwy od drzwi, wyszedł do ogrodu, skąd posuwał się z największą ostrożnością ku znajdującym się za nim zaroślom. Usłyszał w gąszczu głosy, wobec czego ruszył w ich kierunku, przebiegając ukradkiem z cienia w cień, póki nie znalazł odpowiedniej kryjówki. Wówczas, stojąc za pniem drzewa, ujrzał głowy — wszystkie pięć głów — latające wkółko i przytem rozmawiające. Jadły robaki i owady, które znajdowały na ziemi lub wśród drzew. Nagle głowa arudżi przestała jeść i rzekła:
— Ach — ten wędrowny kapłan, który dziś przyszedł — jakiż on jest tłusty. Kiedy go zjemy, będziemy mieli pełne brzuchy. Niepotrzebnie tyle mu nagadałem — doprowadziło to tylko do tego, że odmawia sutry za moją duszę! Trudno byłoby zbliżyć się do niego, jak długo je odmawia; dopóki się modli nie możemy go dotknąć. Ponieważ jednak jest już nad ranem, może położył się spać. Niechno ktoś uda się do domu i zobaczy co on tam robi.
Natychmiast druga głowa — młodej kobiety — zerwała się i poleciała w kierunku domu, lekko, jak nietoperz. Po chwili wróciła i zawołała ochrypłym z przerażenia głosem:
— Wędrownego kapłana niema w domu — poszedł! Ale to jeszcze nie wszystko. Wziął ciało naszego arudżi i nie wiem co z niem zrobił.
Usłyszawszy to, głowa arudżi — widna wyraźnie w świetle księżyca — przybrała straszny wygląd: oczy wytrzeszczyły się, włosy się zjeżyły, zęby zgrzytnęły, usta zadrgały od płaczu i, podczas kiedy po policzkach ściekały łzy wściekłości, wykrzyknęły:
— Skoro ciało moje usunięto nabok, niepodobieństwem jest dla mnie trafić do niego, to znaczy, że muszę umrzeć. A wszystko przez tego kapłana. Lecz, zanim umrę, zemszczę się na nim — podrę go w sztuki, pożrę go!… A on jest tu — za tem drzewem! — schowany za tem drzewem! widzicie go, tłustego tchórza!
W tej samej chwili głowa arudżi, a za nim pozostałe cztery głowy, skoczyły ku Kwairijo. Ale dzielny kapłan zdołał się już uzbroić w młode drzewko, które po drodze wyrwał z ziemi, i w miarę, jak głowy nadlatywały, odtrącał je, wymierzając im potężne ciosy.
Cztery głowy uciekły. Ale głowa arudżi, choć wciąż odtrącana, niezmordowanie skakała ku kapłanowi i wreszcie złapała go za lewy rękaw sukni. Mimo to Kwairijo chwycił głowę z niemniejszą szybkością za czub i kilkakrotnie uderzył. Głowa nie rozwarła zębów, ale, wydawszy przeciągły jęk, zaprzestała walki. Była martwa. Ale zęby jej wciąż trzymały rękaw i Kwairijo, mimo całej swojej niepospolitej siły, nie mógł jej szczęk rozedrzeć.
Wtedy, z głową wiszącą u rękawa, powrócił do domu, gdzie zastał czworo pozostałych Rokuro-Kubi, kucających razem z pokaleczonemi i pokrwawionemi głowami, połączonemi już napowrót z ciałami. Ujrzawszy go w tylnych drzwiach, wrzasnęły:
— Kapłan! Kapłan! — i, wybiegłszy przez drugie drzwi, uciekły do lasu.
Niebo zaczęło na wschodzie szarzeć. Zbliżał się świt, a Kwairijo wiedział, że siła złych duchów kończy się o brzasku. Spojrzał na głowę, przyczepioną do rękawa, z twarzą okrytą krwią, pianą i gliną, i roześmiał się na cały głos, myśląc:
— Co za mijage,[4] głowa upiora! To rzekłszy, spakował swe manatki i spokojnie zeszedł z góry, aby się udać w dalszą drogę.
Wędrował tak, póki wreszcie nie przyszedł do miasta Suwa w Szinano i uroczyście paradował przez główną ulicę Suwy z głową, dyndającą u rękawa. Na ten widok kobiety mdlały, dzieci piszczały i uciekały; zebrało się wielkie zbiegowisko, które hałasowało póki torite, jak wówczas zwano policję, nie aresztowała kapłana i nie zamknęła go w więzieniu. Albowiem wszyscy byli przekonani, że ta głowa, to głowa zamordowanego, która w chwili morderstwa wpiła się zębami w jego rękaw. Co się tyczy Kwairijo, to badany uśmiechał się tylko i nic nie odpowiadał. Wobec tego, po nocy, spędzonej w więzieniu, zaprowadzono go przed urzędników destryktu. Ci kazali mu wytłumaczyć w jaki sposób on, kapłan, może posiadać tę głowę, umocowaną do rękawa i jak śmie tak bezwstydnie popisywać się swą zbrodnią przed tłumem.
Kwairijo długi czas śmiał się głośno z tych pytań, a potem odpowiedział:
— Panowie, ja tej głowy do mego rękawa nie przypiąłem. Ona przypięła się sama — i to najzupełniej wbrew mej woli. Nie popełniłem żadnej zbrodni, ponieważ to nie jest głowa człowieka, lecz głowa upiora i, jeśli nawet spowodowałem śmierć upiora, to nie dopuściłem się rozlewu krwi, lecz uczyniłem to tylko w obronie własnego życia.
Tak w dalszym ciągu opowiadał całą historję, wybuchając od czasu do czasu serdecznym śmiechem, kiedy opisywał swą walkę z pięciu głowami.
Ale urzędnicy bynajmniej się nie śmieli. Uważali go za zatwardziałego zbrodniarza, a jego historję za obrazę swej inteligencji. Skutkiem tego, nawet nie badając go dalej, postanowili zarządzić natychmiastową jego egzekucję — wszyscy, jak jeden mąż, wyjąwszy jednego staruszka. Ten stary urzędnik ani razu się podczas śledztwa nie odezwał, kiedy jednak usłyszał wyrok, wydany przez swych kolegów, powstał i rzekł:
— Pozwólcie, byśmy naprzód starannie obejrzeli głowę, bo, jak mi się zdaje, dotychczas tego nie zrobiono. Jeśli kapłan mówi prawdę, głowa sama wyda za nim świadectwo… Dajcie tu głowę!
Wobec tego przedłożono sędziom głowę, trzymającą wciąż w zębach koromo, które zdjęto z ramion Kwairija. Staruszek zaczął ją obracać i, zbadawszy uważnie, odkrył na karku kilka dziwnych, czerwonych charakterów. Zwróciwszy na to uwagę swych kolegów, zaznaczył również, że w żaden sposób nie widać, aby kark był przecięty jakąś bronią. Przeciwnie, linja przecięcia była gładka, jak miejsce, w którem zwiędły liść odrywa się od łodygi… A wówczas staruszek rzekł:
— Jestem niezbicie przekonany, że kapłan nie powiedział nam nic więcej, prócz prawdy. To rzeczywiście głowa Rokuro-Kubi. W księdze Nan-ho-i-bucu-szi napisano, że na karku prawdziwego Rokuro-Kubi zawsze można znaleźć pewne charaktery. Oto są te charaktery i sami widzicie, że nie są namalowane. Prócz tego, wiadomo doskonale, że upiory te oddawna mieszkały w górach prowincji Kai. Ale wy, panie, wykrzyknął, zwracając się do Kwairijo, jakimże to zuchwałym jesteście kapłanem? Daliście dowód odwagi, jaką mało kapłanów może się popisać, a wyglądacie raczej na żołnierza, niż na osobę duchowną. Czy nie należeliście przypadkiem kiedyś do kasty rycerskiej?
— Zgadliście, panie, — odpowiedział Kwairijo – zanim zostałem kapłanem uprawiałem rzemiosło rycerskie i w owym czasie nie bałem się ani człowieka, ani djabła. Nazywałem się wówczas Izogai Heidadzaemon Takecura z Kijuszu; być może znajdują się między wami tacy, którym imię to obcem nie jest.
Jak tylko wypowiedział te słowa, w sali sądowej zerwał się pomruk uwielbienia, albowiem wielu z obecnych imię jego dobrze znali. Teraz, zamiast być wśród sędziów, znalazł się Kwairijo wśród przyjaciół, pragnących wszelkiemi sposobami dowieść mu o swej braterskiej miłości. Z wszelkiemi honorami odprowadzili go do rezydencji daimja, który przywitał go serdecznie, nakarmił, a przed odejściem zaszczycił go pięknym podarunkiem. Opuszczając Suwę, Kwairijo był tak szczęśliwy, jak szczęśliwy może być kapłan w tym świecie wiecznego przemijania. Co się tyczy głowy, to dźwigał ją u rękawa, jak i przedtem, żartobliwie twierdząc, że uważa ją za swoją pamiątkę.
A teraz pozostaje nam tylko powiedzieć, co stało się z głową.

Jakoś w dwa dni po opuszczeniu Suwy, Kwairija napadł rabuś, który go zatrzymał w samotnem miejscu i kazał mu się rozebrać. Kwairijo natychmiast zdjął swoją koromę i ofiarował ją bandycie, który dopiero wówczas zobaczył co wisiało u rękawa. Zbójca, mimo swej odwagi, wzdrygnął się, rzucił szaty na ziemię i odskoczył wtył. A potem wykrzyknął:
— E, słuchajcie no, a cóż to z was znowu za kapłan? Do djabła, wyście znacznie gorszy człowiek niż ja! Nie przeczę, że zdarzyło mi się tu i owdzie kogoś zamordować, ale nigdy nie spacerowałem z czyjąś głową, przyczepioną do rękawa… Słuchajcie, jegomość, zdaje mi się, że jesteśmy obaj tego samego fachu I muszę wam powiedzieć, że was podziwiam… Ale wiecie co? Ta głowa mi się przyda: będę mógł nią straszyć ludzi. Sprzedacie mi ją? Za swoją koromę możecie wziąć mój kaftan, a ja dam wam pięć złotych dukatów za głowę.
Kwairijo odpowiedział:
— Możecie mieć głowę i suknię, jeżeli wam na tem zależy. Ale muszę wam powiedzieć, że to nie jest głowa ludzka, lecz głowa upiora. Wobec tego, jeśli, kupiwszy ją, będziecie mieli z tego powodu nieprzyjemności, bądźcie łaskawi zapamiętać, że was nie oszukiwałem.
— Co za byczy kapłan! — zawołał bandyta — morduje ludzi, a potem jeszcze dowcipkuje. Ale je mówię poważnie: tu mój kaftan, tu pieniądze — dawajcie łeb! Poco tu żarty!
— A więc weźcie tę rzecz! — odpowiedział Kwairijo — ja nie żartowałem. Jedyny dowcip, jeżeli tu może być mowa o dowcipie, jest, że wy zgłupieliście do tego stopnia, iż płacicie dobrą monetą za głowę upiora.
To rzekłszy, śmiejąc się głośno. poszedł dalej swą drogą. W taki sposób bandyta stał się posiadaczem głowy i koromo, tak, że przez pewien czas straszył na gościńcach, jako kapłan-upiór. Jednakże, znalazłszy się w okolicach Suwy, poznał prawdziwą historję głowy i zląkł się, że duch Rokuro-Kubi może mu sprawić kłopoty. Wobec tego postanowił odnieść głowę do miejsca z którego pochodziła i pochować ją wraz z ciałem. Odnalazł opuszczoną chatę w górach Kai, ale nie zastał tam nikogo i nie mógł odnaleźć ciała, wobec czego pochował w gąszczu za chatą tylko głowę, na grobie zbudował nagróbek i kazał odprawić żałobne nabożeństwo za duszę Rokuro-Kubi. Ten nagrobek, znany jako nagrobek Rokuro-Kubi, można, jak twierdzi japoński opowiadacz historji, oglądać po dziś dzień.

(Kwaidan).







  1. Koromo — wierzchnia suknia buddyjskiego kapłana.
  2. Ro — jest to coś w rodzaju kominka, umieszczonego w podłodze izby. Mianowicie ro jest kwadratowym, płytkim dołkiem, obrębionym metalową obręczą i napół wypełnionym popiołem, na którym żarzą się węgle.
  3. Przeznaczenie.
  4. Pamiątka, a właściwie to, co dziś nazywa się „souvenir“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lafcadio Hearn i tłumacza: Jerzy Bandrowski.