Historja kołka w płocie/Rozdział XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Historja kołka w płocie
Podtytuł według wiarygornych źródeł zebrana i spisana
Wydawca Piller i Gubrynowicz & Schmidt
Data wyd. 1874
Miejsce wyd. Lwów, Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ SZESNASTY.
O bohaterze i jego losach, — wracamy do rzeczy.

Kij nasz stał nieporuszony w miejscu... i dumał o lesie, z którego został wyrwany, o dawnem życiu i ściętych siekierą nadziejach.
Towarzysze jego zdawali się wcale swemu losowi radzi, i nie pojmowali, dla czego on tak smutną miał minę... Kołek wierzbowy zaraz pierwszego roku puścił korzonki w ziemię i gałązki do góry, wprawdzie ścięto je wprędce, ale szaławiła na nowe się zebrał i drwił sobie z człowieka, wiedząc że tamtemu pewnie prędzej się sprzykrzy ścinać, niż jemu puszczać gałązki... Pochlebiał sobie nawet, że z czasem, gdy płot runie cały, on na poważną rosochatą wierzbę wyrośnie...
Próbowały tej samej sztuki inne kije i gałęzie, ale nie mając wytrwałości wierzby i po pierwszem wystrzeleniu tracąc wszystką siłę, schły potem nieboraki. Jednak i uschłe nie znajdowały, by im znowu tak bardzo źle być miało na świecie.
— Pytam się, czego ty u licha chcieć możesz? — mawiał kołek leszczynowy do dębowego sąsiada — zawsze jednak skończyć było potrzeba, czy od wichru, czy od żelaza, czy od ognia... Stoisz sobie w miejscu czystem, patrzysz na pole, chrust trochę boki ściska, ale wyschnie i upadnie, w ziemię jesteś wbity, ale leżąc byś zgnił... towarzyszów masz dosyć, pogadać z kim jest... czego dalej żądać? Nie grubiejesz i nie rośniesz, prawda! Ale małoż to kłopotu co wiosny puszczać te liście, które potem drwiąc z ciebie, same sobie żyją jak im przyjdzie do głowy i z lada wiatrem lecą? Prosisz słońca, pragniesz deszczu, boisz się wiatru, a tu niech się dzieje co chce... wszystko ci już jedno... nie masz nic do roboty, głowa cię o nieposłuszne gałęzie nie boli, odpoczywasz i marzysz...
Inne kołki, równie potulnej natury, znajdowały także, iż im tam wcale było nie źle.
— Gdyby nas wbito niedaleko folwarku — mówił osikowy — to wcale co innego; tam brudne hładysze wieszają ci na głowie, podlewają pomyjami i nie zaręczyć nigdy, żeby kucharz nie ciupnął co na podpałkę... ale tu... stój sobie cicho i Boga chwal... czego więcej potrzeba... Chrust gniecie... ale w lesie, nie jadłoż nas zielsko, nie porastały mchy, nie dziubały dzięcioły, nie świdrowały robaczki, nie obsiadały grzybki?! Wszędzie ta sama dola...
Pomimo tych pocieszających uwag, kołek nasz zawsze był smutny i zdawało mu się, że w lesie na pniu lepiejby było, choć inne życie, choć twardsze może, ale życie przecie...
Tymczasem i jemu i szeregowym, stojącym w rządzie a śpiewającym szczęście swe obecne, po krótkim przeciągu czasu rozmaite dolegliwości przytrafiać się zaczęły. Wprawdzie chrust obeschnął rychło i osunął się nieco a zwolnił ich z objęć swoich, ale inni nieprzyjaciele niespodziewani się zjawili; w dziurach płotu wróble zaczęli uściełać gniazda i nieproszone zapisywać sobie kwaterę. Ztąd niepokój nieustanny, krzyk, wrzawa i inne nieprzyjemności spadające na głowę...
Część tej bujnej bandy rozbójniczej latała wprawdzie po świecie, ale inni pilnowali gniazd i odprawiali czaty na wierzchołkach najwznioślejszych kołków, rządząc się w płocie jak w swoim... Z tego wynikło, że syn ekonoma, chłopak ciekawy, strzelać zaczął śrótem do stada i więcej kaleczył kołków niż ptaków... Nasz pacjent dostał po boku i kilka śrócin uwięzło mu pod korą...
A że, jak to i u nas wiadomo, jedna bieda nigdy nie dokuczy, za wróblami przyszły i inne plagi... Płot osłaniały drzewa wysokie, utrzymując w koło wilgoć i chłodek, okrywały go powoje, chmiel dziki i perestupy, obrastały pokrzywy, obejmowała zewsząd bujna roślinność. Do niej przyplątały się zaraz różnego rodzaju owady, pająki, muchy i innego rodu stworzenia, które w płocie schronienia szukały, kolebek dla dzieci i zimowych mieszkań. Wróblom to było bardzo na dzioby (boć nie na rękę), ale kołkom nie ze wszystkim; porobiono w nich dziury, jamki, otwory; woda zaczęła się przeciskać szukając sobie dróg do środka...
A myślicie naiwni i poczciwi ludzie, co ją w szklankach pijecie, że ona sobie niewinną i czystą jest kroplą rosy niebieskiej? Jako żywo! nie ma żywiołu, któryby tyle co ona śmierci zarodów miał w sobie.
Dla tego zapewne są ludzie, wyższym obdarzeni instynktem zachowawczym, którzy nigdy wody nie pijają, utrzymując że to tylko gęsiom przystało. I mają słuszność. Dość jest wziąć ową kroplę jak łzę nieczystą... i poddać ją badawczemu oku uczonego... Pokażą się w niej monstra najokropniejsze, najdziwniejsze potwory, wielorybów nasiona, pyły wężowe... żmije, gady i zarody wszelakiego stworzenia przedpotopowego, które później malało i drobniało, aż wreszcie stało się niedojrzaną istotką... Wszystko to zdrada, bo te małe niepostrzeżone potwory czekają tam tylko chwili sposobnej, aby na olbrzymów powyrastać i świat cały zjeść na śniadanie.
Oprócz tego woda, która ma posłannictwo niszczące, przynosi usłużne nasiona wszelkiego plugastwa z sobą, grzybków, robaczków, mchów, porostów i różnych egzystencyj niepoliczonych, o których się szlachcicowi ani śniło, boć ich heroldja nie potwierdziła.
Byle tam gdzie dojrzało nasionko jakiego proletarjusza tego rodzaju, jeśli za ciężkie, żeby go powietrze poniosło, które także sieje zniszczenie, woda, utrzymująca główną kantorę transportową na tym świecie, podejmuje się przenieść zarodek, gdzie jej każą...
Ma na to tysiączne sposoby... leje się rzekami, unosi się parą i spada deszczem na ziemię, wędruje w chmurach z miejsca na miejsce, piorun jej służy, błyskawice pomagają, słońce nawet mimowolnie należy do spisków, i koniec końcem gdzie chcą, doprowadzą posyłkę pewniej jak poczta nasza, choć może nie prędzej od niej.
Zarodek, gdy się poczuje w swojem miejscu, natychmiast się rozposaża, czepia, chwyta i rozpoczyna gospodarstwo... Takim sposobem do naszych kołków w płocie napłynęli wprędce nieproszeni goście, czerwona pleśń, siwy mech, porosty żółte, robaczków moc nieskończona i takie nawet istoty, na które nam braknie okularów i nazwiska.
Niczym świat nasz widomy obok tego niedojrzanego pandemonium, w którem miliony istot, wprawdzie niezbyt wykwintnem ale dobrem sobie życiem żyją... Naprzód, niezmiernie im mało do tego potrzeba; powtóre, mieniają się co mgnienie oka jedne z drugich powstając, a miejsca prawie jak żadnego nie zajmując i milion ich w setnej części kropli łzy ludzkiej wygodnie się obraca...
Nie zupełnie pewien jestem tego statystycznego rachunku, ale kiedy na ziemi zaludnienie mili kwadratowej środkowej Europy dotąd z pewnością oznaczonem nie zostało, nie możecie mieć do mnie żalu jeślim się i ja omylił.
Dosyć że tych stworzeń ćma jest i liczba niewyliczona... a rozmaitość taka, że tam ojciec do syna ani matka do córki nie podobni wcale (co i u nas się trafia) a często z wieloryba rodzi się wąż i z okrąglaka spiczaste potomstwo...
Szczęście to wielkie, że człowiek tego skrytego świata nie zna wcale i w tajemnicze urządzenie jego się nie wdaje, boby kropli wody nie wziął w usta i kawałka chleba nie spożył spokojnie. Z tych to istot niepostrzeżonych falangą przyszły na nasze kołki cierpienia niespodziewane... Z początku plamki się porobiły na korze jak gwiazdki malutkie, ale dalej, dalej jęły się szerzyć, rozrastać, grubieć i dogryzać do głębi. Mech wysysał soki, robak toczył miazgę, pleśń jadła korę, a gnilec od ziemi i nóg począł swoje dzieło zniszczenia.
I jak wszędzie tałałajstwo to uczepiło się chciwie naprzód najsłabszych kołków... na twarde czekając, żeby je sam czas rozmiękczył i przygotował do łatwiejszego strawienia.
Jedna wierzbina przyjęła w łono swoje wszystkich, ani się frasując, ani czując zagrożoną.
— A co mi tam — mówiła ruszając gałązkami zielonymi — zjedzą mi korę, odrośnie, stoczą liście, puszczę nowe, wyżrą miazgę, zbiorę się na inną... a żyć będę i muszę... Mało to moich krewnych ledwie się trzyma ziemi, popękane, pokrzywione, wyschłe a taki z wiosną puszczają!
Nasz dąbczak winien był nieugiętemu charakterowi swojemu, że do niego nic nie przystało: maleńkie porosty poczepiały się kory, ale na niej wyżyć nie umiały, parę robaczków zajrzały wewnątrz i cofnęły się, tak im tam wydało się twardo. Znać jak Niemcy przywykłe były do pierzyny.
Niewygodnym tylko bardzo stał się dlań chmiel, który od korzenia puściwszy, bo rósł tam od wieka, zarzucił mu przez głowę swój sznur zielony i począł go motać i oplatać serdecznie. Był to jednakże niby przyjaciel i takim się nazywał...
Chmiele i dęby zawsze rosły razem, i ten przypytał się zaraz do towarzystwa dąbczaka z wielką uprzejmością, a raz nań siadłszy, pod pozorem dawnych familijnych stosunków i znajomości, tak ciasno obmotał, że biednemu kołkowi na świat już ciężko było wejrzeć za jego szorstkiemi liśćmi.
Nie wchodzim w to, jakie były istotne uczucia chmielu, który, jak wiadomo, za starego uchodzi figlarza, i pieśni ludowe malują go nam jako bardzo niebezpieczną istotę; to pewna, że się przyznał powojom, z któremi niekiedy gawędził po nocach, że dębowy kołek jako silniejszą i pewniejszą podporę wybrał sobie, choć szczególnego doń nie miał zkądinąd nabożeństwa...
Jednakże przed dąbczakiem nie zeznał tych egoistycznych pobudek i zaklinał się, że jedynie przez pamięć na odwieczne ich rodzin stosunki, na miłość prastarą.... uczepił się do niego. Jakoż przywiązanie to wyraziło się w sposób gwałtowny i wcale dla kołka nieprzyjemny.... chmiel rzucił sąsiadów, wlazł mu na głowę i przysiągł, że go nie opuści...
Im bardziej go oplątywał, tem głośniej mówił, że go osłania, im ściskał mocniej, tym się serdeczniej zaklinał, że go na zimę od mrozu odzieje, im gęściej liśćmi zaciemniał, tym usilniej dowodził, że to go od gniazd i ptaszych obelg osłoni...
Niepodobna się więc nawet było gniewać na napastnika, który takiego przyjaciela udawał, a słodkiemi wyrazy durzył, bałamucił i przysięgał się, że gotów się cały dla nieszczęśliwego towarzysza poświęcić, choćby go to życie kosztować miało.
Dąbczak poddał się losowi i stał niemy.... wiedział dobrze co ta przyjaźń znaczy, słyszał jak chmiel w inny sposób, a temi samemi wyrazy przemawiał do kołków osikowych i leszczynowych, niekiedy nawet dając im do zrozumienia, że od dębowego więcej są warte... ale cóż było począć? znosił uściski, które zeń po troszę wypijały życia...