Historja wyprawy Jana III. pod Wiedeń
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Historja wyprawy Jana III. pod Wiedeń |
Pochodzenie | Archiwum Wróblewieckie Zeszyt III |
Redaktor | Władysław Tarnowski |
Wydawca | Karol Wild |
Data wyd. | 1878 |
Druk | K. Piller |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | jedna z Dam |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Pismo to jest tłumaczeniem jednej z Dam. Udzielamy je publiczności jako wierny opis sławnego zdarzenia, gdzie stawi się w tak pięknym widoku, męstwo dwóch narodów, naówczas przypadkowo sprzymierzonych, dziś, dzięki Opatrzności, zjednoczonych tak ściśle. — (Mowa o Sasach i Polakach za Augusta III.)
Dwunasty września otworzył nowe pole wojskom sprzymierzonym. Rycerze chrześcijańscy pomimo trudów wczorajszych, po krótkim spoczynku o świtaniu zorzy stali już pod bronią.
Król polski otoczony książętami i wodzami katolickimi, obyczajem przodków swoich odprawił na dwie godziny obrządek religij; wezwawszy władcę świata, wydał rozkaz, i wojska ożywione zostały męstwem najwyższego wodza. Dzień na żadną stronę nie miał być straszny, trzeba wprzód było zbliżyć się do placu, gdzie krew przelewać się miała. Z wierzchołku Kalenbergu król pokazywał wodzom wzgórki, zajęte przez niewiernych; tam to znaleźć mieli laury i groby.
Bisurmani napełniali powietrze wrzaskiem i modłami, które nieść zwykli wschodzącemu słońcu. Wojsko chrześcijańskie postępowało: prawe skrzydło złożone z jazdy polskiej i z pewnej części wojsk cesarskich, miało wodzem mężnego Stanisława Jabłonowskiego; środek wojska powierzony był elektorowi bawarskiemu, naczelnikowi wojsk własnych, i księciu Sasko-lawenburskiemu, prowadzącemu pułki cesarskie; tam się i król polski, jako wódz najwyższy sił chrześcijańskich, znajdował. Lewe skrzydło prowadzone przez księcia Lotaryńskiego, w którem pomieszczone było wojsko pod rozkazami swego monarchy. Pierwsze postępowało naprzód, mając na czele mężnych Sasów.
Ten wielki oddział spuszczał się z góry Kalenbergu, mając ciągnąć na lewo ku Dunajowi; nieprzyjaciel czekał u stóp tej góry. Sasy i Austrjacy stanęli za stosami kamieni i zarębów, które tam znaleźli.
Wtedy Turcy rzucili się na te dwa wojska z zapałem; ich natarczywość byłaby niebezpieczną, gdyby feldmarszałek Fleming nie pospieszył z wierzchołka góry z nowemi rotami saskiemi. Ten obrót trzymał Bisurmanów, których piechota z wąwozów i z za krzaków nieustannie strzelała. Wszelako drugie dwa oddziały rozwijając się postępowały. Prowadziły przed sobą działa, zatrzymując się co trzydzieści kroków, dla wystrzelenia z nich i nabicia; linja ich rozszerzała się w miarę, jak otwierało się pole. Polacy szli ku Dornbach, miejscu niebezpiecznemu, które mogło być z tyłu wziętem i nawet otoczonem zgrają Tatarów. Słońce wschodziło przed oczami chrześcijan oświecając poruszenie wojska i tę rozległą przestrzeń, gdzie Turcy w pomięszaniu patrzali na swoich nieprzyjaciół. Wtedy to chan tatarski okazując wezyrowi proporce jazdy polskiej, strojne kolorami narodowemi, rzekł do niego: „Król jest na ich czele.” Słowa te napełniły wezyra niespokojnością, bo jednego tylko się lękał Jana Trzeciego.
Chrześcijanie coraz dalej postępowali i zajmowali plac pomimo ognia tureckiego. Odmówić nie można uwielbienia mądrym rozrządzeniom wojska chrześcijańskiego. Książęta wodzowie, każdy na czele oddziału swojego, to z piechotą, to z jazdą, wykonywali ściśle rozkazy króla, który się wszędzie znajdował i wszystkie zagrzewał umysły; w tym dniu przez 14 godzin z konia nie zsiadł. Mężowie w Europie najznakomitsi, szanując w nim dobrego wodza, prosili go im rozkazywać, dzielili trudy jego z ochotą i pomagali gorliwie. Ani zazdrość, ani duma, nie psuły tej doskonalej jedności, wszystko szło zgodnie, jakoż cały ogień, cała natarczywość Turków i Tatarów, którzy okrywali pola, gdzie rozwijały się kolumny, nie zdołały pomimo nierówności placu i sił, naruszyć tych szyków niezmiernie rozległych. Prawe skrzydło opierało się o wieś Dornbach, lewe przytykało do Dunaju, co składało linję na półtory mili długości.
Wśród tych poruszeń Turcy z prawego skrzydła rzucili się na nowo na skrzydło Sasów i Austrjaków. Sasi nie mogąc otrzymać posiłku od oddziału Waldeka, który równie był zatrudnionym, widzieli się przymuszeni trzy rzędy swoje w jeden połączyć, aby rozleglejsze czoło wystawić przeciw nieprzyjacielowi. Zmięszał go ten obrót, wszelako ogniem swoim razić ich nie przestawał.
W tymże razie cesarscy żywe wytrzymują natarcie, i kiedy walczyli z nieprzyjacielem. Sasi przedsiębiorą i wykonywają śmiały zamysł, uderzając na Turków, rugują z miejsc przydatnych, i biorą ich z boku, do nagłego cofania się przymuszają, stają się panami pagórka i szykują tam z innemi wojskami, które niebawnie z nimi się łączą.
Ta zręczna zmiana polepszyła położenie całego lewego skrzydła. Tymczasem wojska saskie i austriackie, środek placu zajmujące, Turkom nie ustępują, książę de Croi spędza ich z pewnego zgórka, i znowu mocny odpór spotyka. Sam ranny łzy leje rzewne nad śmiercią brata, który padł na laurach świeżo zdobytych, lecz książę Ludwik Badeński na czele dragonów saskich, i książę Lubomirski z jazdą polską nadbiegają, wywracają nieprzyjaciela pomimo całego jego oporu i cofać się przynaglają. Kiedy na placu właśnie Turczynowi wydartym, elektor saski oddaje mężnym swoim żołnierzom i ich wodzowi pochwałę na którą zasłużyli, postępuje reszta wojska. Wielki oddział lewego skrzydła wraca do porządku, środek i prawe skrzydło z nim się szykują.
Te cząstkowe utarczki jakkolwiek świetne, nie zapewniały jednak ostatecznej korzyści, rozdrażniły tylko złość wezyra. Widząc janczarów odpartych, znieść kazał pośród niewiernych chorągiew czerwoną i przy niej wielki sztandar proroka, znamię zemsty i śmierci. Dumny Kara-Mustafa wpada w szaloną dzikość, daje rozkaz Turkom zamordować wszystkich niewolników, trzydzieści tysięcy pada pod mieczem barbarzyńców. Sto pięćdziesiąt tysięcy wojowników poruszać się zaczyna, część idzie ku murom Wiednia szturm przypuścić, druga pod rozkazami baszy Diarbeku pilnuje lewego skrzydła i środka. Wezyr, który jedynie szuka Jana Trzeciego, największą prowadzi siłę przeciwko Polakom, w nadziei spotkania tam ich króla.
Nie omylił się wódz chrześcijan, po poruszeniach wojsk tureckich odgadł zamysł wielkiego wezyra. Zostawiwszy w dobrym stanie lewe skrzydło i środek, któremi dotąd kierował, spieszy połączyć się z niespracowanymi rodakami swoimi. Hetman Jabłonowski równie mężny jak przezorny, już ich sposobił do przyjęcia dobrze nadchodzącego nieprzyjaciela. Wojewoda Kącki wyborny artylerzysta, którego sprawność umiała przeprowadzić armaty przez wąwozy Kalenbergu, obrócił je przeciw kupom tureckim, posuwającym się w tłumie.
Król pewny miał ich sposób rozproszenia. Aby złamać gwałtowność ich natarcia, trzeba ją było rozdrażnić i posunąć aż do nieostrożności. Każe więc iść naprzód części jazdy, zalecając im cofnąć się potem ku piechocie, dla zwabienia nacierających. Zaszczyt niebezpieczny tego wojennego podstępu, dostaje się młodemu walecznemu Potockiemu, synowi kasztelana krakowskiego, tego to senatora, w którego ręce król przed wyjazdem powierzył los ojczyzny i wodze rządu. Potocki puszcza się na czele swoich towarzyszów. Wystrzał piechoty dosięga ich i trupem kładzie na miejscu młodego bohatera, który unosi z sobą pociechę ojca i nadzieję ojczyzny. Modrzejowski, doświadczonej waleczności wojownik, stawa na jego miejscu, zapalony gniewem spieszy mścić się śmierci swojego wodza; nowy wystrzał trafia go i bez tchu zostawia.
Rycerstwo polskie opłakując stratę naczelników swoich, cofa się ku piechocie, podług rozkazów króla; naówczas już nie bój się toczy, ale pioruny lecą. Muzułmani nadęci powodzeniem, które własnej przypisują waleczności, zapominają się i rzucają ślepo na najeżone ostrza. Dwadzieścia pięć armat dobrze wymierzonych miotają śmierć i odwracają szalony potok. Niewierni są odparci, mieczem i ogniem ścigani opierają się na wzgórkach, w kamienistych dolinach pośród winnic, które ich zasłaniają, ale nic męztwa polskiego wstrzymać nie może.
Zagrzani obecnością króla, pędzą Polacy Turków, nie dają im odetchnąć, na koniec chorąży wielki koronny Leszczyński, z pomocą hrabiego de Maligny, opanował wysokość, która była naznaczona jako kres tego dnia pamiętnego, ale król posuwa naprzód kilka jeszcze pułków i widząc nieład w tureckiem wojsku, „zgubieni są!” zawołał, z bystrością, która jemu była właściwa. Natychmiast śmiały jeniusz bohatera nowy zamysł tworzy, rozkazuje kolumnom środkowym postępować i zająć plac, który myśli osłonić. Powierzywszy syna hrabiemu de Maligny, szwagrowi swojemu, pokazuje husarzom powiewający sztandar Mahometa i namiot wezyra. „Tam, rzecze, tam trzeba nieść postrach i zemstę.” Wnet jazda polska, którą szczęśliwym wyrazem Bossuet do bystrego lotu orłów przyrównał, jak potok spada, grzmią działa i sieją zniszczenie w obozie niewiernych. Husarze Aleksandra młodego, królewicza, przeszywają wszystko i wszystko wywracają, pałasz polski zgładza co tylko mu się opiera. Nieustraszeni Sarmaty pędzą prosto ku wezyrowi i rozpraszają w mgnieniu oka otaczające wojska. Tatarzy, Wołochy i też same janczary, którzy niedawno wyzywali zuchwale całe prawe skrzydło, pierzchają przed zwycięzcą.
Wezyr obraca się do baszy Budzkiego i do innych wodzów; ich odpowiedź jest tylko oznaką nikczemnej rozpaczy: „A ty, rzecze księciu tatarskiemu, wesprzeć mnie nie chcesz?” chan jedynie w ucieczce zbawienie widzi. Spachowie walczą jeszcze i sił ostatnich dobywają. Jazda polska roztwiera ich i kruszy, wielki sztandar znika. Sam wezyr tył pod[d]aje i nieład ucieczką swoją powiększa. W zapędzie wściekłości każe zabijać niewiasty i dzieci, których uprowadzić nie może. Sto sześćdziesiąt sztuk armat rozmaitego kalibru, niezmierne zapasy prochu, ołowiu i żelaza, składy dzirytów i łuków stają się łupem zwycięzcy. Pierzchający broń najlepszą rzucają i najdzielniejsze arabskie konie do haniebnej tylko służą ucieczki.
Wśród najtęższego boju, książę Lotaryński oddalony o półtory mili, przybywa otoczony wodzami na górę, którą mężni Sasi opanowali w poranku, i którą zajmowali jeszcze, gotowi uderzyć jeszcze na baszę Diarbeku. Książę zadziwiony osobliwszym widokiem, który był dziełem waleczności i jenjuszu Sobieskiego, pyta feldmarszałka Goltza, czy należy przestać na odniesionej korzyści i sławie. „Nie, – odpowiada waleczny feldmarszałek – trzeba ścigać nieprzyjaciela i szukać nowych tryumfów.” Książę Lotaryński daje natychmiast rozkaz całemu oddziałowi swojemu, piechota saska postępować zaczyna, wojska cesarskie ruszają się także i bitwa na lewem skrzydle przeciw baszy Diarbeku staje się powszechną. Ten mając przed oczami, co się działo w środku wojska, cofa się do swojego obozu, sześć sztuk armat zostawiając Sasom. Środek wojska sprzymierzonego, ożywione, zwycięstwem króla, uderza na nieprzyjaciół. Książę Lotaryński i hetman Jabłonowski każą postępować swoim oddziałom. Wkrótce obóz jest zdobytym. Szybkość króla, Jabłonowskiego, Sieniawskiego, jazdy polski skraca podwójną odległość, którą im przebieżeć było potrzeba. Książę Ludwik Badeński na czele dragonów swoich, saskich, wirtemberskich, pocztu polskiego i innych wojsk, puszcza się ku miastu i stawa około pół do siódmej u Szkockiej bramy, tam podaje rękę mężnemu hrabi Sztarembergowi, natychmiast lecą obadwa przeciw okopom, z których artyleria turecka nieustannie mury miasta gruchotała, tam się gromadzą janczary, opierają się silnie i bronią zapamiętale, jak gdyby obóz ich nie był stracony. Ale próżne ich męztwo; z dwóch stron na nich nacierają; Jan Trzeci nagle się w też miejsce obraca, wszystko pierzcha i Wiedeń jest oswobodzonym. Żołnierz zwycięzca chce się rzucić w obóz zwyciężonych, gdzie tyle bogactw go woła, lecz król, lękając się powrotu Turków przeciw łupieżcom bezbronnym, wstrzymuje swoich żołnierzy i każe im pod karą śmierci stać całą noc pod bronią w szyku bojowym. Sam bohater, zawinięty w płaszczu rzucił się na ziemię pod drzewem, i przespał noc całą z głową na siodle opartą.