Historya mojego pałasza
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Historya mojego pałasza |
Pochodzenie | Światełko. Książka dla dzieci |
Wydawca | Spółka Nakładowa Warszawska |
Data wyd. | 1885 |
Druk | S. Orgelbranda Synowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Nie jestem i nie byłem nigdy żołnierzem, a jednak chodziłem niegdyś przy pałaszu. Jak się domyślacie, było to w tych szczęśliwych latach, w których wy teraz jesteście, kochani czytelnicy, w wieku pierwszej młodości, czyli dzieciństwa. Tak, jak nie jeden z was, jak wy wszyscy prawie, bywałem niegdyś żołnierzem, który z drewnianym nawet pałaszem przy boku ścigał odważnie rozbójników, będących naprawdę dobrymi znajomymi i kolegami moimi.
Najpiękniejszy ze wszystkich, jakie miałem w życiu, było to pierwszy mój pałasz. Dostałem go w podarunku od dobrego znajomego moich rodziców, kiedy nie miałem więcej jak lat sześć. Pan ten powrócił z podróży i za gościniec przywiózł mi ten pałasik z Wrocławia. W owych czasach Wrocław leżał od nas bardzo daleko, nierównie dalej niż dzisiaj, nie dlatego, żeby się jego geograficzne położenie zmienić mogło, ale dla tego, że nie było jeszcze wszędzie kolei żelaznej. Podówczas wrócić z Wrocławia albo mieć stamtąd jaki towar — znaczyło zapewne więcej, niż dziś przyjechać, albo przywieść co z Paryża. Możecie sobie przeto wyobrazić, że choć i bez tego pałasz mój był ładny, nabierał jeszcze więcej wartości w moich oczach przez to, że pochodził z tak daleka.
Cieszyłem się nim bardzo i z dumą dźwigałem przy boku, gdy mnie wyprowadzono na przechadzkę, a jak na szczęście często się to zdarzało, bo było właśnie lato. Wszyscy moi znajomi rówieśnicy podziwiali tak ładny przedmiot, a jak później, niestety! się przekonałem — i nieznajomi zdaleka na niego z zazdrością spoglądali.
Przezorna moja matka, ażebym pałasza nie popsuł lub nie zgubił, nie zostawiała go ciągle w moich rękach, i kiedy nabawiłem się nim już dosyć, kazała go sobie oddawać i chowała wysoko na szafie, tak, że bez woli i wiedzy starszych, nawet gdybym się wspinał po stołku, nie mogłem go stamtąd dostać. Rozsądna to była przezorność i dobra moja matka miała widać przeczucie tego, co mię niedługo spotkać miało.
Pewnego dnia, po obiedzie, bawiłem się sam jeden w sieni domu, w którym mieszkaliśmy. W tem zbliża się do mnie znacznie, bo może dwa razy odemnie starszy, nieznajomy jakiś chłopiec i zaczyna ze mną rozmowę. W tym wieku znajomość łatwo się zawiera, każdy kto się do nas odezwie, staje się już naszym znajomym, a rozmowa tego chłopca była dla mnie tem bardziej ponętną i zajmującą, że zaraz po pierwszych słowach zaczął mówić o moim ładnym pałasiku. Jak mi wyznał, widział go u mnie na spacerze, podobał mu się bardzo, ale, dodał następnie, brakowało mu jeszcze jednej rzeczy.
Zdziwiłem się nieprzyjemnie, bo mi nigdy przez myśl nie przeszło, żeby mojemu pałaszowi mogło czego brakować.
— Nie ma przy nim chwastu — odpowiedział mi i w tej chwili wyjął z kieszeni chwast duży, żółty, pochodzący od prawdziwego żołnierskiego pałasza.
— Jakby to ładnie było, gdybyś przy pałaszu miał chwast taki — dodał podstępnie.
Cała dusza moja zapaliła się do tego obrazu, a oczy zaiskrzyły mi się z chęci posiadania dość niezgrabnego i do mego pałasika niestosownego bawełnianego chwastu.
— Daj mi go — powiedziałem natarczywie.
— Dam, ale musimy najprzód przymierzyć. Przynieś pałasz.
Zachmurzyłem si trochę na te słowa i rzekłem smutnie:
— Nie mogę, bo mama schowała.
— To idź i poproś mamę.
— Mama teraz nie da, bo mi teraz niepotrzebny.
— Powiedz, że go chcesz pokazać komuś.
— Mama ciebie nie zna, nie da mi go.
Coraz więcej się zasępiałem. Nieznajomy mój przyjaciel bez pokazania pałasza chwastu dać nie chciał, a ja pałasza mieć nie mogłem. Zacząłem myśleć nad sposobami, jakby go dostać. Zły mój duch podszepnął mi po chwili radę.
— Poczekaj — rzekłem do chłopca — powiem mamie, że pan Antoni chce go widzieć.
Pan Antoni był to mieszkaniec tegoż samego domu, mężczyzna dorosły, a dobry mój przyjaciel, który mię często obdarzał ciastkami i obrazkami i z wiedzą rodziców nieraz brał ze sobą na spacery.
Poszedłem do matki i powtórzyłem jej moje ohydne kłamstwo. Dobra matka, nie przypuszczając ani na chwilę nic złego, zdjęła pałasz z szafy, gdzie tak bezpiecznie spoczywał, i oddała go w moje niegodne ręce.
Ucieszony, że mi się podstęp udał, pędem powróciłem do sieni, bojąc się, czy nieznajomy chłopiec nie odszedł przez ten czas z chwastem. Ale nie! — on czekał ciągle na mnie.
Wziął pałasz w ręce, przywiązał do niego ogromny chwast i zaczął na nowo przedemną zachwalać, jak pięknie teraz wyglądać będzie.
Mnie nie trzeba było tej zachęty. Chwilami nie wiedziałem, cobym więcej mieć pragnął: czy ten ładny wrocławski pałasik, czy ten prosty, ordynarny chwast, z żółtej bawełny. Posiadać je zaś oba razem — było dla mnie szczytem szczęścia.
— Wiesz co? — powiedział chłopiec po chwili, przypatrując się ciągle pałaszowi — mój ojciec naostrzy ci go i wtenczas będzie zupełnie jak prawdziwy pałasz.
Te słowa podrażniły znowu moje ambitne pragnienia. Mój pałasz, myślałem sobie, mógłby jeszcze być lepszym i doskonalszym, niż jest, mógłby zostać „prawdziwym pałaszem“, takim, jakie noszą duzi i prawdziwi żołnierze... Spodobało mi się to ogromnie, ale z drugiej strony tknęło mię po raz pierwszy jakieś złe przeczucie.
Mój towarzysz spostrzegł to widać i odezwał się:
— Pójdziesz razem ze mną do mojego ojca, niedaleko stąd; za parę minut ci naostrzy, będziesz miał dopiero pałasz!
Trudno było mi jakoś zgodzić się na to od razu; bałem się powierzyć pałasz w obce ręce i oddalić się sam z domu. Ale chłopiec nie myślał mi oddać pałasza, tylko trzymał go silnie w ręku. Chcąc nie chcąc, musiałem robić to, czego żądał. Jeden mój krok fałszywy, to kłamstwo, którego się dopuściłem względem matki, uczyniło mię od niego zawisłym. Nie mogłem też odstąpić pałasza, o który się już obawiać poczynałem. Poszedłem więc razem z chłopcem, szamotany trwogą i niepewnością.
On, zapewne dla dodania mi otuchy i rozpędzenia podejrzeń, odpiął znowu chwast od pałasza i mnie go oddał. Pałasz został w jego rękach.
Podstępny mój przyjaciel zaprowadził mię, jak to później, gdym już miał więcej rozumu, poznać mogłem, nie dalej jak na pięćset kroków od domu.
Nie nadmieniłem wam dotąd, kochani czytelnicy, że to, co wam opowiadam, stało się w Krakowie. Otóż z jednej z ulic, przytykających do Rynku, nie zeszliśmy dalej, jak pod ratuszową wieżę, stoję na tymże samym placu z drugiej strony po za Sukiennicami.
Gdyśmy już tam stanęli, powiedział mi, że jego ojciec tu mieszka, żebym trochę zaczekał, że zaraz wróci i pałasz mi odniesie.
Cóż miałem robić? co miałem odpowiedzieć? Mógł robić, co mu się podobało, byłem całkiem pod jego władzą. Czułem, że wszelki mój opór, nawet w słowach wyrażony, na nic się nie zda. Poszedł więc, unosząc ze sobą pałasz, zniknął mi gdzieś z przed oczu, do dziś dnia sam nie wiem gdzie, a ja zostałem sam. Przykre było to czekanie i gorzkie moje myśli. Dobrze jeszcze było, dopóki podtrzymywała mnie nadzieja, że powróci. Ale po niejakim czasie musiałem o tem zwątpić. Czekałem i czekałem, a mojego chłopca z pałaszem jak nie widać, tak nie widać. Żal ściskał mi serce, coraz większy smutek mię ogarniał a nie widziałem żadnego sposobu odzyskania straty. Nie mogłem nikogo zapytać o chłopca, którego imienia, ani mieszkania nie znałem. Upływał kwadrans po kwadransie, godzina po godzinie, a ja wciąż czekałem. Zmęczony, przygnębiony smutkiem i zmartwieniem usiadłem na jednej z belek, które właśnie cieśle ociosywali, a oczy miałem wciąż wlepione w wieżę ratuszową, za którą ów zdrajca zniknął.
Słońce miało się ku zachodowi, a potem i mrok się już poczynał. To zwiększyło moją boleść. Trzeba się więc już pożegnać z pałaszem, trzeba wracać do domu, opowiedzieć, co się stało, wyjawić kłamstwo i poddać się zasłużonej karze.
Podniosłszy się z belki, obejrzałem się dokoła, myśląc o powrocie. Ale jak? Którędy powrócić? nie wiedziałem. Zapomniałem drogi. Chodziłem tu i tam, kręciłem się w kółko i ciągle wracałem w toż samo miejsce. A tu wieczór robi się coraz większy, coraz ciemniejszy... Rozpacz zaczynała zaglądać do mojej duszy.
Sukiennice przedzielały mię od domu, tak, że go z widoku straciłem. W owe czasy dokoła Sukiennic było jeszcze poprzylepianych, jak gniazda jaskółcze, w równych kierunkach mnóstwo kramów i jatek, które z biegiem czasu usuwano, aż nareszcie przy odnowieniu tego gmachu w roku 1879 całkiem zniknęły; stał jeszcze na środku odwach, dzisiaj zburzony; prócz tego koło wieży ratuszowej leżało w różnych stronach dużo belek i drzewa przygotowanego do fabryki. To wszystko, przy mojem pomieszaniu i przygnębieniu, sprawiło, że znalazłem się w owem miejscu jak w labiryncie, z którego nie widziałem wyjścia.
W pośrodku ludzi, snujących się na wszystkie strony, w zgiełku głośnych rozmów i turkotu dorożek i pojazdów uczułem się jakby na pustyni. Zdawało mi się, że nigdy nie wrócę już do domu, że nie zobaczę nigdy rodziców i braci, że tutaj zginę. Zapomniałem nawet o pałaszu i płacząc rzewnie, to chodziłem, to znowu stawałem, jak błędny.
Straszne cierpiałem katusze.
I nie znalazłem drogi do domu. Ale na szczęście byli inni, co o mnie myśleli, troskali się i zaniepokojeni mojem zniknięciem, szukali na wszystkie strony. Znaleziono mię wreszcie i zaprowadzono do domu.
Z gorącemi łzami boleści, zanosząc się od płaczu, opowiedziałem matce moje smutne wydarzenie. Przebaczyła mi winę, widząc, że dostatecznie byłem przez przebyte cierpienia za kłamstwo ukarany. — Zdołałem sobie także i to u matki wyprosić, że ta przygoda zostanie tajemnicą przed ojcem. Bo ojciec, chociaż nas bardzo kochał, surowy był dla nas i dotkliwa kara pewnie by mię była za moje przekroczenie nie minęła.
Była to pierwsza, mogę powiedzieć, a podwójna nauka, którą mi życie dało. Najprzód, że są na świecie niedobrzy ludzie, którzy z łatwowierności drugich korzystają, a powtóre, że za złem, którego się dopuścimy, jak cień za słońcem, idzie zawsze kara.
Jako bolesne przypomnienie tej nauki i jedyna pamiątka po ładnym pałasiku został mi ów ordynarny chwast żołnierski, który mię skusił i na złą naprowadził drogę. Ilekroć matka chciała mnie upomnieć lub zawstydzić, pokazała mi go, albo wspomniała o nim, a ja wtedy spuszczałem zawsze oczy ku ziemi.