Pies i druciarz
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pies i druciarz |
Pochodzenie | Światełko. Książka dla dzieci |
Wydawca | Spółka Nakładowa Warszawska |
Data wyd. | 1885 |
Druk | S. Orgelbranda Synowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Dzień był pogodny, lecz mroźny. Edzio wcześnie wrócił ze szkoły, a mając na widoku kulig, niecierpliwił się i biegał do kredensu napędzać starego Andrzeja, aby prędzej nakrywał do stołu.
— Na wszystko stanie czasu — gderał stary sługa, ostrożnie wyjmując z szafy i pomału ustawiając na stole talerze i szklanki.
— A i tobie pilno! — dodał — odpędzając serwetą psa, który za Edziem wbiegł do kredensu i patrząc Andrzejowi w oczy, poszczekiwał wesoło.
— Bo i on głodny! Biedny Tankred! — zawołał Edzio, obejmując psa za szyję i tuląc do jego wielkiego pyska rumianą twarzyczkę.
— Głodny! no proszę, głodny i biedny! — mruczał Andrzej. — Znam ja niejednego człowieka, co pozazdrościłby losu i chleba temu psisku...
— Andrzej nie wiadomo co wygaduje i nie ma litości nademną i nad Tankredem — zawołał rozżalony Edzio — No! prędzej Andrzeju!
Lecz Andrzej nie spieszył się wcale, uśmiechał się tylko i kiwał głową mrucząc:
— Biedny Edzio, biedny pies!
Co prawda Tankred nie robił wrażenia biednego psa.
Owszem wyglądał na psa bardzo szczęśliwego. Nie miał zapadłych boków, pomarszczonej skóry, pod którą policzyć by można wystające żebra, sierci pokudłaconej i najeżonej, podkurczonego ogona, stulonych uszu, wystraszonej, pokornej, i ponurej miny, z jaką się psy nędzarze i żebraki — gdyż i pomiędzy psami wiele jest nędzarzy i żebraków — włóczą po ulicach i chowają po kątach, potrącane przez przechodniów, zewsząd wyganiane, bite kamieniami przez niegrzeczne i nielitościwe dzieci. Miał by się z pyszna ten, ktoby spróbował rzucić kamieniem na Tankreda. Rosły, silny, hardo i śmiało patrzał ludziom w oczy, zawsze gotów stanąć w obronie swego pana lub też siebie samego. Choć zły był i zajadły w potrzebie, nie napadał nigdy na słabszych: na małe pieski, których szczekaniem gardził, i na dzieci, które, wówczas nawet, gdy mu dokuczały, odpędzał burknięciem tylko. Przepadał za Edziem, z którym się wychowywał i który go karmił: nie odstępował od niego na krok, dzielił z nim zabawy, pozwalał mu robić ze sobą, co mu się podobało, nawet kiełznać się, zaprzęgać do wózka i jeździć na grzbiecie. Że zaś Tankred był piękny, miał długą, mięką sierć płową ze srebrzącymi się na piersiach kosmykami i ciemniejszym na grzbiecie pasem, uszy długie i delikatne, a oczy czarne, wypukłe i połyskujące, Edzio ze swej strony przepadał za tym psem, dzielił się z nim każdą zabawą, każdym smacznym kęskiem.
Można by też ręczyć, że Tankred głodu nie doznał nigdy.
Edzio i jego pies, nie otrzymawszy nic od Andrzeja, poskoczyli do kuchni.
Na dworze było zimno, śnieg skrzypiał pod nogami przechodniów, a nad oknem kryształowe sople migotały, jak brylanty, w słońcu zimowem. Na szybach mróz rysował splątane, bezlistne gałązki, osypane srebrnym szronem. W kuchni, poustawiane do koła na półkach blaszane i miedziane naczynia błyszczały także w słońcu. Na kominie z trzaskiem wielki płonął ogień a na okapie komina siedział kotek bury, który na widok Tankreda napuszył się cały. Tankred, chociaż zacięty wróg kotów, i chociaż zwykle Burkowi nie folgował i wyganiał go zewsząd, tym razem całą uwagę zwrócił na pary i smaczne wonie, napełniające powietrze. Siadł przed kominem z podniesioną głową i rozkoszując się ogniem, wodził okiem za każdym ruchem kucharki.
Marcinowa — tak się kucharka nazywała — ubrana w biały fartuch i biały czepek, z odwiniętymi rękawami, smażyła coś na patelni. Były to wyborne skwarki ze świeżej słoniny, którymi po chwili okrasiła stojącą na stole misę białego i zawiesistego krupniku.
Tankred oblizywał się, wietrząc woń skwarków.
Edziowi oczy błysnęły, łyknął ślinkę.
— Jeszcze trochę słoninki, jeszcze trochę, ot tych, podrumienionych skwarków — prosił z przymileniem.
— Niech panicz nie wymyśla, to doprawdy grzech..... — zaczęła kucharka, lecz Edzio nie dał skończyć, porywając ją za szyję, co widząc Tankred wspiął się też na jej piersi i pulchną, od ognia zaczerwienioną jej twarz liznął parę razy wielkim językiem.
Kucharka broniła się ze śmiechem.
— Paniczu!... Żeby ciebie! — machnęła na psa fartuchem, a tymczasem Edzio porwał patelnię, wylał na krupnik całą rozpuszczoną na niej słoninę i pochwycił misę, z której para buchała.
— Ostrożnie — wołała Marcinowa — panicz siebie i psa oparzy!
— Postawię w sieni, aby ostygło! — z sieni już wołał Edzio.
Tu spotkał jednego z kolegów i powiódł go z sobą, chcąc mu pokazać fuzyjkę, otrzymaną od rodziców, na gwiazdkę.
Oglądanie fuzyjki zajęło bardzo obu chłopców. Z kolei Edzio pokazywał koledze obrożę z czerwonej skóry, nabijaną bronzowymi ćwieczkami, z własnych oszczędności kupioną dla Tankreda, w którą miał właśnie psa ubrać przed spacerem...
Gdzież Tankred?
Tankred pozostał był w sieni. Zwykle zmyślny pies kładł się tam wyciągnięty na przednich łapach, warując, przed stojącą w kącie misą krupniku. Dla niego bowiem przeznaczony był ten biały i zawiesisty z sutą omastą pokarm. Tankred wyczekiwał tak cierpliwie wejścia Edzia i pozwolenia przystąpienia do jadła.
Teraz z sieni dochodziły do pokojów niezwykłe jakieś szmery i brzęk cichy, metaliczny, stłumione słowa prośby, czy perswazyi, chciwe chlipanie płynnej strawy, warczenie głuche.
Edzio poskoczył ku drzwiom i stanął jak wryty. Na przeciw mało co od niego słuszniejszy, a wiele szczuplejszy, owieszony zwitkami drutu, osmolony, odarty, z zimna zsiniały i drżący, wystraszony, do ściany potężnemi łapami Tankreda przyparty, stał druciarz mały. Jego czarny, z szerokiemi brzegami kapelusz leżał zmięty na ziemi. Na czoło opadały mu długie, czarne włosy. Z chudych, śniadych rąk wypuścił misę, z której przed chwilą, nie zważając na buchającą z niej parę i groźne warczenie Tankreda, pił chciwie gorący i pożywny krupnik. Przed kilku chwilami wszedł był do sieni w celu szukania roboty. Nieśmiały i nie wiedząc, w które drzwi zapukać, stanął w milczeniu, tem bardziej, że się przeląkł leżącego na środku sieni i z cicha warczącego psa. Musiał też poczuć zapach skwarzonej słoniny, spostrzegł w kącie na ziemi stojącą misę jadła.
Głodny był, wczoraj rano zjadł ostatni, jaki posiadał, kawał suchego chleba. Zimno mu przytem było, a stojące w kątku jadło było tak ciepłe. Przemknęła mu myśl, że to cudze... i odwrócił się. Czemuż jednak stoi tak w sieni? Może dla psa tego postawione.
Szczęśliwy pies — pomyślał. Gdyby to choć skosztować, misa ogromna, wystarczy dla nich obu a pies i tak dość tłusty, dobrze w sierć długą i mięką odziany... gdyby spróbować?
Cichemi słowy uspakajając coraz groźniej warczącego Tankreda, przyczołgał się do misy. Tak smacznej, ciepłej strawy nie jadł oddawna, od tego szarego jesiennego poranku, w którym go w góralskiej chacie matka, sobie od ust odejmując, nakarmiła i wyprawiła w świat za chlebem. W chacie nie było czem przekarmić go przez zimę. Tankred, ujrzawszy misę z jadłem w rękach obdartego chłopca, wskoczył mu na piersi, przyparł go do ściany i z błyszczącemi oczami warczał tuż nad twarzą pijącego chciwie krupnik, zgłodniałego druciarza. Teraz, gdy wylękły samem drzwi otworzeniem, wypuścił z rąk misę i Tankred uwolnił go od groźnego uścisku, liżąc rozlaną po ziemi i z odzieży druciarza spływającą strawę.
Ochłonąwszy z pierwszego zdziwienia, Edzio poskoczył naprzód oburzony, zagniewany na śmiałka, co przywłaszczył sobie smaczny obiad Tankreda.
— Zło... — chciał zawołać, lecz się powstrzymał...
— Przepraszam — bełkotał druciarz niewyraźnie, wystraszony, niby na gorącym uczynku pochwycony złoczyńca. — Przepraszam jaśnie wielmożne państwo, myślałem, że to niepotrzebne, wyrzucone dla psa... nie jadłem od dawna.
O tak! głodny był, od dawna nie jadł. Widać to było z jego zapadłych oczu, gorączką spieczonych ustek. Edzio widział po raz pierwszy ten straszny i ponury pożądliwości połysk, który głód zapala w zapadłych oczach ludzkich. Przeląkł się, czuł, że mu się na łzy zbiera i jednocześnie jak gdyby wstyd mu było czegoś. Czego? Nie wstydził się przecie za tego biedaka, który psu jego odkradł łyk ciepłej strawy. I nie za Tankreda także, który warczał wprawdzie, broniąc swej własności, lecz nędzarza nie pokąsał i nie poszarpał nawet na nim ostrzępionej odzieży. Wstyd mu jednak było. Czego? Sam nie wiedział i nie umiałby powiedzieć. Jednocześnie pomyślał, że jest bardzo szczęśliwem dzieckiem. Miał rodziców dobrych, naukę ułatwioną, dostatek, dom własny, przyjemności, — a i Tankreda — psa, któremu niejeden człowiek, jak mawiał Andrzej — mógł pozazdrościć chleba i losu. Na świecie tymczasem ileż było dzieci do tego druciarza podobnych, głodnych, zziębłych, odartych, opuszczonych, bez dachu na włóczęgę skazanych i dla zaspokojenia głodu i ogrzania się mogących ukraść łyk strawy... psu...
— Nie bój się chłopczyku — rzekł łagodnie, ujmując za rękę wylękłego druciarza. Nie bój się i nie gniewaj na Tankreda. Dobry to, zmyślny pies i pewnie nie posądził, żeś zło...
Znów mu słowo, które chciał wyrzec, skonało na usteczkach, wykrzywionych jak do płaczu. Płakał bo też już na dobre i łkając, kończył:
— Tylko... Tankred nie wiedział, żeś głodny... i... że ci jego obiad smakować będzie. Chodź do kuchni, ogrzejesz się, a Marcinowa da ci smażonych dla mnie kartofelków.
Ojciec Edzia, który się we drzwiach przypatrywał milcząc całemu temu zajściu, uściskał syna czule.
— Pewien jestem — rzekł — że będziesz odtąd, Edziu, cenił to, co posiadasz. Lecz abyś mógł spokojnie cieszyć się swem szczęściem i używać dostatków, pamiętaj, że szczęśliwy, który żadnej łzy nie otrze, — syty, który nie nakarmi głodnego, wstydzić się powinien i czuć stokroć nędzniejszym od nędzarzy, z którymi podzielić się tem, czem ma jest jego obowiązkiem.