Historya o Janaszu Korczaku i o pięknej miecznikównie/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Historya o Janaszu Korczaku i o pięknej miecznikównie |
Podtytuł | powieść z czasów Jana Sobieskiego |
Wydawca | Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1875 |
Druk | Drukarnia S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dzięki pani Miecznikowej w Mierzejewicach było jak mało w którym dworze dostatnio i z ładem, a nawet dla oczu miło.
Mało bo na świecie takich kobiet jak ona i nie darmo ją swą Handzią złotą pan Miecznik nazywał. Stworzona była do pracy wesołej, jak ptaszyna. Nigdy się jej lice nie zachmurzyło, nie wyszło z ust narzekanie, ani skarga na znużenie. Ubolewała tylko, że jej życie tak szybko upływało. Mąż rzadko w domu przesiadywał i był tu prawie gościem, ona stała za niego i za siebie.
Dzień był zużytkowany cały, żadnej chwili straconej. Inni też ludzie we dworze, widząc panią tak czynną i ochoczą do pracy, próżnować nie mogli. Ruszało się tam wszystko jak w mrowisku. Dwór był liczny, ale krom starego Deliana, rezydenta, który dla podeszłego wieku od pracy będąc wolny, jeszcze ryby łowił, lub w ogródku dozorował, każdy miał zajęcie i nikomu odpoczywać nie było wolno.
Miecznikowa choć córkę miała w latach szesnastu, sama wyglądała świeżo i młodo. Słusznego wzrostu, zbudowana silnie, krew z mlekiem, zęby jak perły, usta rumiane, oczy patrzące śmiało i prosto, a mówiące szczerze, uprzedzały na pierwszy rzut oka ujmująco. Ale przy tem wszystkiem powaga była wielka i zmuszająca do poszanowania. Coś rycerskiego w sobie miała córka żołnierza, a mimo to wdzięk kobiecy i czułość niewieścią. Nie lubiła się stroić, a nigdy jej nikt nie widział opuszczonej od rana. Znajdowała to i mówiła otwarcie, że kobieta powinna starać się, aby pięknie wyglądała, ale nie jak papuga. Najczęściej też czarno bywała ubrana, ale świeżo i ze smakiem. Nie zlękła się ani konia, ani strzelby, bo ją ojciec nieboszczyk, syna nie mając, dla zabawy do wszystkiego przyuczał. Mówiono, że strzelała sławnie, lecz poszedłszy za mąż, już się tem nie bawiła.
Jadzi też swej nie uczyła strzelać, ale jej wlała swe męztwo i otwartość i ten charakter rycerski a umysł wesoły, który nie daje nigdy upaść na duchu.
Młode dziewczę podobne było do matki, tylko smuklejsze jeszcze i piękniejsze nad nią, bo rysy miała wypieszczone, delikatne, więcej niewieściego uroku i blasku. We dworze panienkę kochali tak wszyscy, żeby się za nią pozabijać dali. Dość jej było westchnąć za czem, choćby nie skinęła nawet, co żyło, siliło się spełnić jej życzenia.
Wdzięczny jej uśmieszek stał za nagrodę. Najstarszy ze wszystkich, blizko osiemdziesiąt-letni Delian, nie zapierał się tego, że był w niej rozmiłowanym.
Cóż dopiero powiedzieć o młodym Janaszu, który się z nią prawie wychował i był jej najpilniejszym sługą, a jakby bratem? Prawda, że poczciwy Korczak, od dzieciństwa w tym domu, kochał tak samo Miecznikowę i Miecznika i poślubiał wszystkie sprawy i uczucia ich obojgu, lecz dla Jadwisi życiaby nie żałował.
Małą dzieciną osieroconą, wynędzniałą, przywieziono go z rozkazania Miecznika do Mierzejewic. Byli mu ci Korczakowie dalekiemi powinowatemi. Ojciec Janaszka niegdy zamożny, całą majętność puścił w świat przez swawolę. Nie było sejmikowicza straszniejszego nad niego, pił jak gąbka, rąbał się co dzień, twarz miał całą popisaną szablami, z czego chluby szukał. Byle słowo, pluł w garść i brał się do karabeli. Wiosek dwie poszło na biesiady z dobrymi przyjaciołmi, z których ani jednego nie stało, gdy go objedli i opili. Matka ze zgryzoty zmarła; nareszcie starego Korczaka, lepszy od niego rębacz, dojechał po karku tak, że nie wymówiwszy „Jezus“, padł krwią oblany. Zostało dziecię sierota, którym się tak krewni opiekowali, że mu gęsi pasać dawano. Zmizerował się biedak i o mało nie zmarł, gdy go Miecznik przygarnął. Przywieziono na furze do Mierzejewic tylko cień dziecka w podartej koszulinie; bose to było, brudne i ledwie dyszące. Miecznikowstwo oboje litość mając nad nim, szczerze się wzięli, aby to odchuchać. Jakoż wprędce dziecka poznać nie było można. Chłopak był rzadkiej piękności, a gdy na dostatniejszy chleb popadł, rosło to jak na drożdżach i wybujało na panicza. W zarodku znać miał tę naturę szlachetną, a że wpadł między dobrych ludzi, stał się z niego chłopak, którym pochwalić się mogli Miecznikowstwo. Zrazu go w domu uczył przyjęty bakałarz, potem go dano do szkół do Lublina, gdzie chciwie naukę łykał, wreszcie przy Mieczniku się na żołnierza usposobił. Łatwo mu szło wszystko, bo umysł był bystry i Zboiński mawiał:
— Niema to, jak gdy człek za młodu biedy zażyje, potem buja jeszcze raźniej i wszystko mu dobre i wszystko łatwe.
Była to prawa ręka we dworze, do wszystkiego, choć sercem najwięcej miłował rycerską sprawę i życie. Koń, szabla, rusznica, łuk, najmilszemi mu były zabawami. Ale z prawnikami o jurysprudencyi niczego umiał się rozprawić, z księdzem o rzeczach świętych, ze staremi o przeszłych.
We dworze niemal jak własne dziecko go utrzymywano, ale Janasz dobrze pamiętał czem był i co był winien Miecznikowstwu, więc im mu więcej było wolno, tem mniej z tego korzystał, bo dziwnie był skromny i pokorny.
Dosyć powiedzieć, iż mając szesnastoletnią córkę w domu, Miecznikowstwo z powodu tego ślicznego chłopca dwudziestoletniego, najmniejszej troski nie mieli. Kochało się to po Bożemu, jak brat z siostrą, nie tając, nie kryjąc, ani pragnąc więcej nic nad to, żeby z sobą co dzień mówić, uśmiechnąć się sobie mogli i jedno drugiemu usłużyć. Często bardzo przy Janaszu rozprawiano o przyszłych losach dziedziczki Mierzejewic, dla której się bodaj kogoś z senatorskiego domu spodziewać godziło. Janaszek tylko jednego pragnął i życzył: aby człek był jej godzien.
Jadzia żartowała z Korczaka, że się on kiedyś ożeni i naiwnie mu prorokowała posażną pannę i piękną wioskę. Prawda że tak zagadnięty Janasz czerwieniał mocno i z zapałem wielkim zaręczał, że się nigdy nie ożeni, że rycersko chce służyć, a żołnierzowi żonatym być nie przystało, bo mu zawsze serca braknie, gdy rodzinę wspomni. Czasem aż do przysięgi się na to rwał, ale się z niego śmiano, a niedopuszczano na lekko się kląć, bo w ówczas jurament w oczach Boga, tak wiązał człowieka iż go żadna siła w świecie z niego rozwiązać nie mogła...
Pomimo młodego wieku miał Korczak tyle doświadczenia, zimnej krwi i wytrawności, iż mu Miecznik rodziny powierzyć się nie wahał. Dwór też cały był dobrany tak, że z nim ani Miecznikowa, ani on kłopotu mieć nie mogli. Złego się sam w Mierzejewicach nic nie uchowało długo.
Ks. Żudra Kapelan, niegdyś także towarzysz z chorągwi hetmańskiej, choć ksiądz, mężny był i spokojnego ducha, a roztropności wielkiej. Często się go Miecznik radził i dla Janasza w drodze wielką mógł być pomocą, bo choć w krajach tamtych nie bywał, tyle z ludźmi różnemi przestawał, tyle się po świecie nasłuchał, iż więcej od drugich wiedział...
Sześciu ludzi czeladzi, dobrano co najtęższych i pewnych, chłop w chłopa — Hajducy, Hołoba i Trakiewicz, głową przerastali wszystkich, a byli też na taką wyprawę jakby stworzeni.
Oba przeto w obozie wąchali, a nie łatwo ich było czem ustraszyć. Najsłabszy ze wszystkich Węgrzynek Giczy, choć pono z Węgrów pochodził, wychowany z dziecka na dworze, przyswoił się zupełnie, a był zwinny, żwawy, trochę łotrowaty, ale odważny jak stary i gotów się porwać na olbrzyma.
Chociaż Miecznikowa wcale się o tę podróż nie troszczyła, będąc pewną, że Turcy i Tatarowie co innego teraz mają do czynienia... sam stary, nie trwożąc się, ludziom pojedynczo zalecił jak największą ostrożność w podróży. — Konry, brat Nikity miał zawsze poprzedzać na kilka godzin dwór, a dano mu najlepszego konia, aby w razie niebezpieczeństwa jakiego, mógł zawrócić i w czas dopaść z oznajmieniem. Dwóch ludzi składało straż tylną, reszta się gromadziła około kolebki, wozu, na którym jechał ks. Żudra i drugiego z obrokami zapaśnemi i kuchnią.
Jesień bardzo szczęśliwie trafiła się ciepła i pogodna. Nocy bywały chłodne, ale dnie gorące prawie... Jadzia która niewiele podróżowała, dziwiła się i cieszyła wszystkiemu, miastom i kościołom, wsiom i lasom i górom zielonym i różnemu ubiorowi i rozmaitej mowie ludzi.
Pierwsze dni podróży szły bardzo pomyślnie, koń nie zakulał, koło się żadne nie popsuło, nie zgubiono nic, a mimo krzyżujących się dróg, nigdzie się nie zbłąkano. Miecznik na karcie wypisał cały szlak i niemal popasy, a noclegi tak rozumnie, iż się jego drogoskazu trzymano, nic zmieniać nie potrzebując...
Janasz Korczak prawie cały czas przy kolebce jechał konno, pannie tłumacząc co rozumiał i ukazując co mu w oczy wpadło.
Kawalkata była pańska i ludzie jej z gościńca ustępowali chętnie, kłaniając się nizko...
Na popasach i noclegach, gdzie tylko kościół znalazł ksiądz Żudra zachodził na plebanią lub do klasztoru dostając języka, a często i serdeczne przyjęcie.
Tak znaczniejszą część drogi odbyto i Wołyń przejechała Miecznikowa szczęśliwie. Zbliżono się do granic Podola i do Gródka. Konie trochę były znużone, więc w Starym Konstantynowie dzień spocząć zamierzano. Kraj okoliczny, żyzny i piękny podobał się wielce, mniej mieścina licha, w której tylko zamku reszty, dominikański i kapucyński klasztor całą były ozdobą. Dom zajęto w rynku i rozgościli się swobodnie oddychając, a też i deszcz jesienny, który długo wisiał nad niemi, lać zaczął... Ks. Żudra nie zważając nań poszedł zaraz do ks. Dominikanów.
Było to nad wieczorem. Przeora znalazł w domu, trafem dziwnym był nim dawny znajomy, niegdyś żołnierz także, którego potem w habicie spotykał ks. Żudra — ks. Jacek Zając.
Zobaczywszy go aż się Przeor przeżegnał.
— A ty tu ojcze co robisz? wszelki duch pana Boga chwali! Zkądeś się wziął?
— Z deszczem spadłem, śmiejąc się odparł Kapelan.
Posadziwszy go tedy i lampeczkę wina kazawszy przynieść, począł dopytywać ks. Zając... Wszyscy naówczas ciekawi byli tej wyprawy króla Jana przeciwko niewiernym, o której sława się rozchodziła, że w lidze z innemi monarchami chrześcijańskimi zadać może cios śmiertelny potędze Turków w Europie.
Tu na kresach niemal siedząc, daleko mniej wiedziano co się na drugiej granicy działo, więc pytań było bez końca. O ile mógł zaspokajał je ks. Żudra.
— Ojcze najprzewielebniejszy, rzekł w końcu — dajcież mi też dopytać się u was o to czego potrzeba...
— Mów! księżuniu — odparł Przeor wesoło...
— Macie tedy wiedzieć, żem ja tu nie sam przybył i nie per pedes apostolorum, ale z dworem mojej pani a dobrodziejki, pani Miecznikowej Zboińskiej z Mierzejewic.
Jedziemy, mogę powiedzieć, na kraj świata. Święta i zacna jest pani nasza, ale gdy czego zapragnie, rozstąp się ziemio — musi to być. Mają Miecznikowstwo z dawnych lat na samem Podola pograniczu...
— Gródek — przerwał Przeor — znam, wiem, bom tam bywał.
— Chwałażci panie — zawołał powstając Żudra, to mi przynajmniej powiedzieć możecie co o nim i jak tam dojechać i jak tam poczynać.
Przeor się zdawał namyślać chwilę, a Żudrze w oczy patrzał.
— Ze wszelkim respektem dla pani Miecznikowej waszej — począł — powiem wam, że prawdziwie kobiecym rozumem sobie tę podróż osnuła. Dojechać możecie, ale żebyście mieli cało powrócić! Za to nikt rozumny nie zaręczy...
— Dla czego? zawołał przestraszony Żudra ręce łamiąc.
— Dla tego że niebezpieczniejszego kąta nad ten w świecie niema. Tatarowie Lipki, włóczęgi, bandy najrozmaitszego tałałajstwa tam sobie na kraju obrały siedlisko. Cóż wy im prosto w paszczę leźć chcecie?
Zatrzymał się ks. Przeor i dodał po chwili:
— Nie macie nic lepszego do czynienia tylko wypocząwszy w Konstantynowie, w imie Boże zawrócić do domu.
— Ale to nie może być! to być nie może — rzekł ks. Żudra, trzeba znać Miecznikową — hic mulier, córka też dziecko prawie, ale mężnego ducha.
— Co? i z dzieckiem się wybrała? zakrzyknął Przeor dźwignąwszy ramionami. Głowyście potracili...
Niezmiernie się zmieszał ks. Żudra. — Co tu począć?
— Co począć? zawracać! mówię wam, o podróży nie myśleć! Sądzicie, że wszyscy Tatarowie poszli na Wiedeń? Zostało tej szarańczy do zbytku po rubieżach... Nieprzebrana ćma na granicach czatuje aby plądrowała...
Widząc, że Żudra głowę w rękach ukrywszy mocno się zadumał, Przeor mówił ciągle chodząc i czarnego pociągając pasa, bo był dosyć otyły i miał zwyczaj go zawsze poprawiać, żeby mu do góry nie zbiegał.
— Niechcę wam próżnego czynić strachu, ale niedosyć że Gródek ten w dziurze na samiutkiej granicy, a trzy zameczki też turkami poosadzane — jeszcze tam mieszka istny dyabeł, któregoście sami zainstalowali... Wiecie dla czego nigdy na Gródek napaści nie było? bo ten łotr Dorszak z Tatarami się zna, na wioski ich naprowadza, łupami z niemi się dzieli. Znają go w okolicy, a wszyscy przed nim drżą. Udając się za dziedzica Gródka, boć nim prawie jest, jeśli nie de jure to de hajda — ożenił się z córką bogatego ormianina w Kamieńcu, której tam męczeńskie z nim życie... Wszyscy o tem wiedzą... Gdyby się udało królowi Janowi Turka wypędzić precz, niejeden by rachunek z Dorszakiem przyszedł na stół do likwidacyi.
Łotr z pod ciemnej gwiazdy! zakończył Przeor... ma w tem interes, aby mu tam nikt wody nie mącił, a Miecznikowa sama mu się jedzie oddać w ręce...
Co — chyba szaleństwo.
— Mój ojcze, myśmy o tem wcale nie wiedzieli, to są rzeczy nowe — zawołał Żudra... Łaska Boża i prawdziwa opatrzność, żem jakiś instynktem wiedziony tu zaszedł i z wami się spotkał. To jedno ocalić nas może... Ale, mój ojcze, wy mi tego, dla miłości Zbawiciela nie odmówicie, że pójdziecie ze mną do Miecznikowej — choć to wszystko jasne, choć rozum mówi: wracajcie pókiście cali, myślicie, że ja wierzę w to, iż się ta kobieta zlęknie i wróci?
Ruszył ramionami — Przeor się uśmiechnął.
— Jużciż pani rozumna...
— Daj Boże każdemu...
— Dziecko kocha...
— Rozpada się za niem... ale, mój ojcze, to córka żołnierza i serce rycerskie... Ludzie, dwór, córka, wszyscy, choć dziś na koń i na Tatara... Któż ich wie? im to jeszcze pachnąć gotowo co nas trwogą przejmuje.
— A no, dobrze, podchwycił Przeor — gdyby mieli z sobą choć z pięćset ludzi dobrze zbrojnych — a wieleż was jest?
— Wszystko wszystkiem do dwudziestu się ledwie doliczy...
Przeor głośno śmiać się począł, lampkę swoją wychylił i kładnąc rękę szeroką i pulchną na ramieniu ks. Żudry, rzekł.
— Uspokójcie się — nie damy jej zrobić tego szaleństwa. Pójdę do niej jutro sam, albo lepiej, zaproście ją do nas na mszę świętą — odśpiewam sam wotywę na ich intencyę do Ducha Świętego — potem na śniadańko do mnie... Rozmówiemy się, a już ja będę wiedział jak mówić.
— Miecznik wam będzie wdzięczen — poparł Żudra. — Okrutnie był markotny... bardzo się temu przeciwił.... ale jejmości się zapragnęło, dziecku też... nie było sposobu...
— To tylko dowód, jak wy zdala kraju nie znacie, mówił Przeor... kiedyście tam sobie mogli ten utrapiony kąt wyobrażać bezpiecznym...
Rozmawiali jeszcze długo, kapelan wyszedł jak zwarzony. Msza była zamówiona na godzinę dziesiątą. Powrócił do gospody do Miecznikowej, wspomniał o Przeorze, o zaproszeniu, przebąknął coś o tem, że ludzie w okolicy, do której zmierzali nie najlepiej mówią, ale szeroko się nie rozgadując, odłożył sprawę do jutra, na Przeora ją zdawszy.
Nazajutrz się szczęściem wyjaśniło zrana, zostało tylko owe nieprzebrnione błoto wołyńskie, w którem ludzie częstokroć buty gubią, tak dobrze za nogi chwyta... Zaprzężono kolebkę, bo od Rynku do Dominikanów kawał drogi był dobry, a po tarcicach i cegłach przejście niewygodne.
Kościół dziś stojący ruiną, naówczas wspaniale wyglądał. Ledwie weszli doń Miecznikowa z córką Kapelan i Janasz i służba, wnet zasygnowano na wotywę i wystąpił Przeor z asystencyą przed ołtarz Ś. Ducha... Zagrały organy, uradowały się dusze, bo nabożeństwo było piękne i wspaniałe... Zaledwie się skończyło, a ks. Zając przyszedł z pateną do Miecznikowej, kapelan który już wszystkie drogi znał, poprowadził do celi Przeora. Tam go nie zastali jeszcze, bo się modlił po mszy, ale śniadanie gotowem było, a niewiele poczekawszy i ks. Zając z wesołą twarzą się zjawił, witając miłych gości i wyrażając radość, że ich w ubogim klasztorze przyjmować może.
Przyjęcie wszakże wcale ubóstwa nie oznajmywało, i owszem obfite było i pokaźne... Poczęła się rozmowa wesoło...
— Mówił mi wczoraj, mój stary przyjaciel ks. Żudra — rzekł Przeor — że się pani Miecznikowa do Gródka wybrała: uszom wierzyć nie chciałem.
— A to dla czego? ks. Przeorze dobrodzieju...
— Boć to sama turecka granica, i sam zbójecki kąt, osławiony, dokąd z dobrej woli nikt by dziś się nie wybrał.
Spojrzał na panią Miecznikową, która właśnie śliwki z rożenka zdejmowała, lecz na jej twarzy najmniejszej alteracyi znaku nie dostrzegł.
— A! mój ojcze, odpowiedziała śmiejąc się — strachy na lachy... Zdaleka wszystko straszne, ale my jakoś, choć kobiety, mężne serca mamy i nie trwożym się, jak widzicie. Przeor spojrzał na Żudrę, Żudra na niego... — Źle...
— Piękna to rzecz męztwo — odparł Dominikanin ale napróżno się narażać...
— Cóż i kto nam uczynić może? zapytała Miecznikowa...
— Naprzód i droga, dojeżdżając wąwozami, nie bardzo od napaści bezpieczna, mówił Przeor, powtóre — niechce mi się mówić, ale Podstarości Dorszak w złej jest renomie. Ludzie go posądzają że z rabusiami Lipkami na jedno targuje...
— Toć dla nas bezpieczeństwo! odezwała się spokojnie Miecznikowa, bo swoim panom nie da krzywdy uczynić...
— A myśli pani, że im tam rad ów będzie? spytał ksiądz...
Miecznikowa trochę się zastanowiła.
— Może to być — rzekła — a no — Boża pomoc i opieka nie dopuści złego. Tyle się już drogi odbyło, niewiele co pozostało, gdybyśmy stchórzywszy powróciły, śmiech by był nie mały.
— Przyznam się Jaśnie Wielmożnej Miecznikowej, przerwał Przeor, iż wolę śmiech niż płacz...
— Bóg nie dopuści — spokojnie odparła pani Zboińska. Jest nas kupka, ludzie dobrze zbrojni...
— Jeśli o stu Tatarów idzie — wtrącił się Janasz, ja z naszemi ludźmi stawię czoło śmiało, ani dbam, więcej zaś ich tam trudno pono teraz znaleźć, bo to się wszystko powlokło pod Wiedeń...
— Co asindziej mówisz! zakrzyknął gorąco Dominikanin. Wy tych krajów nie znacie. Mrówia tyle tam jest, że gdyby kilkadziesiąt tysięcy wyszło, dosyć na naszą klęskę zostanie. Niedawno dwie wsie w perzynę poszły, z dwóch dworów szlachtę poprowadzili w jassyr....
Miecznikowa patrzała na mówiącego nie ulękniona...
— Jestci tam zamek obronny... rzekła... gdyby i napadli...
— E! to byśmy się obroniły! zawołała Jadzia wesoło...
— Myśmy niedarmo żołnierskie córki i żony — dodała Miecznikowa, dałybyśmy sobie rady! A! gdybyś, ks. Przeorze dobrodzieju, naszych ludzi znał i ich męztwo, mógłbyś być tak spokojnym jak ja jestem...
Ks. Zając tak był zdziwiony, iż mu na chwilę mowę odjęło, patrzał na te kobiety nieulęknione, słuchał spokojnych ich odpowiedzi i żegnał się nieznacznie, pojąć tego nie mogąc.
Nareszcie westchnął głęboko.
— Życzę się dobrze namyśleć — dodał, bo niebezpieczeństwo większe może niż się zdaje...
— I wdzięczni jesteśmy, jegomości dobrodziejowi za przestrogę — odezwała się Miecznikowa, bo go połowa ubywa, jak skoro o niem wiemy.
Spojrzała na Janasza, któremu się oczy zaiskrzyły.
— Nieprawda, Janaszu — rzekła, że nam przez to nie ubędzie serca?
— Urośnie go chyba — odparł żwawo Korczak...
— Z uwielbieniem na to patrzę — wtrącił Przeor — ale proszę o jedno. Nie wierzycie mi, albo lekko bierzecie co mówię, raczcie ludzi spytać... niech powiedzą inni...
W tej chwili po czole się uderzył.
— Za pozwoleniem — dodał — właśniem w kościele widział szlachcica, którego brat u nas w nowiciacie jest, Sieniuta się zowie... Z tamtych bodaj stron jedzie... Jeśli go zastanę, poproszę go, żeby przyszedł zdać sprawę.
Ruszył się Przeor ku drzwiom i braciszkowi coś szepnąwszy do ucha, — wysłał go zaraz po Sieniutę.
Kilkanaście minut upłynęło, nim się drzwi otwarły znowu i szlachcica wprowadzono, który przedewszystkiem Przeora w rękę pocałował, a niedaleko od progu zajął miejsce.
Osobliwa to była figura, więcej do siodła stworzona, niż do piechoty... mały, nogi miał od jazdy pokrzywione, jak dwa kabłąki, ramiona niemal tej szerokości, ile wzrost trzymał wyżyny, na nich głowa wielka, podgolona, z wąsem wiechciastym, czoło jakby trzema częściami, trzema zmarszczkami grubemi przerznięte... Ręce spadały mu niemal do kolan, a buty do nich z drugiej strony dochodziły... Gruba kurtka pasem nabijanym ściągnięta okrywała mu pierś szeroko... Stać był może nie nawykł, bo się niespokojnie z jednej na drugą nogę przechylał i deptał, a że jeszcze mówić nie miał co, więc chrząkał.
— Panie Cześnikowiczu — odezwał się Przeor, podobno wy od granicy jedziecie?
Tubalnym nieco schrypłym głosem, rozśmiał się najprzód, gładząc czuprynę, Cześnikowicz Sieniuta.
— A no! a juścić, rzekł — co — bo to to... mosanie tego... (tu westchnął), rodzice kwaśne jabłka jedli, a dzieciom zęby cierpną... ale! mosanie. Mieliśmy tam piękne dobra! a teraz na psy zeszliśmy! Ja ledwie na hutorze.... a brat w klasztorze i oba goli... mosanie — ale tego!
Pogładził się po czuprynie znowu, na drugą nogę przestąpił, chrząknął i dorzucił.
— A juścić...
— I cóż tam słychać! spokojnie? pytał ks. Zając...
Sieniuta się śmiać począł i głowę trzeć a chrząkać... Chrząkanie mu znać służyło do zebrania myśli....
— Kiedyż to, mosanie, tego... z pozwoleniem, w osiem gnieździe spokojnie? ale? ale?
— Ale Tatarów niema? zapytał ksiądz?
— Jak niema? Tego paskudztwa kiedyżby to nie było? Ich niema a są? pochowają się — ale tego — w mysze dziury... a razem...
Tu szlachcic wrzasnął, aż kobiety wezdrgnęły, naśladując wrzask dziczy...
— Razem... jak gradu! jak gradu! Trudno się było z fantastycznym panem Sieniutą rozmówić, więc Przeor wprost rzekł:
— Jaśnie Wielmożna Miecznikowa Zboińska, właśnie się o to wybrała do swoich dóbr... pewnie je Cześnikowicz znasz... ten Gródek co na granicy?
— A to Dorszaka Gródek? podchwycił Sieniuta.
— To nasz Podstarości! rzekła Miecznikowa.
Sieniuta oczy mocno rozwarł i usta oddął...
— Ale tego, bąknął — a on się tam dziedzicem i panem mieni!
A co mnie do tego, niech będzie czyje chce! I ręką zamachnął...
— A bezpiecznież tam jechać? spytał ksiądz... Cześnikowicz stąpając z nogi na nogę, namyślał się i odchrząkiwał.
— Łgać przed J. W. panią i przed J. M. X. Przeorem najłaskawszym, u którego mój rodzony znalazł przytułek — niech mnie Matka Boska broni — rzekł powoli. To się po Sieniucie nie okaże... Zeszliśmy na psy — niema słowa, aleśmy psu oczu nie sprzedali — ale tego... Więc powiem całą prawdę.... Dorszak urwisz, a okolica — jak w pokrzywach...
Chrząknął mocniej jeszcze....
— A no, żeby dla wilka nie iść w las — to znowu, mosanie — ale tego, nie wypada... Może być termedya — może ujść na sucho... Na dwoje babka wróżyła. Człowiek się raz rodzi i raz umiera...
Miecznikowa się uśmiechnęła...
— Masz waćpan zupełną słuszność, panie Cześnikowiczu — zawołała... ja dla tego jadę właśnie, że Dorszak urwisz... boć go ztamtąd wyprzeć raz trzeba. Dziesięć lat złamanego grosza nie daje.
Cześnikowicz oczyma błysnął...
— A kutwa — ale tego, pieniędzy ma jak żyd... począł — i zkąd? Bóg jeden wie, on drugi, dyabeł trzeci... a tatar czwarty... Hm! hm!
Ruszył się bardzo żywo.
— Dokąd waćpan jedziesz panie Sieniuto? spytała Miecznikowa.
— Niby to ja? wskazując na pierś palcem, odezwał się szlachcic...
— Tak, waćpan...
— Przyjechałem brata odwiedzić, bo mi się śniło że jadł kwaśne mleko... myślałem, uchowaj Boże, czy mu się jakie nie trafiło nieszczęście... No! a złożywszy rewerencyę ks. Przeorowi i uściskawszy brata — co mam robić? Na hutor mój powrócę.
— W tę samą stronę?
— Ono to w tę samą...
— Przyłącz-że się W. mość do nas — zawołała Miecznikowa, najprzód koń i nic kosztować nie będzie, a potem, jak da Bóg do Gródka... jeszcze się coś znajdzie...
Skłonił się do samej ziemi Cześnikowicz i odezwał:
— Na powodyra zdam się — a gdyby przyszło i ognia krzesać... przecież to Sieniutów krew... nie zawiedzie... Klnę się — ale tego — i submituję...
Próźno już było i pracować nad panią Miecznikową, która pożegnawszy Przeora, zostawując ofiarę na kościół, odjechała do gospody... dokąd Sieniuta się na wieczór stawić obiecał, oznajmiwszy, że ma samopał, pistolet i szablę...
Zaraz tedy nie czekając broń kazano w Konstantynowie opatrzeć, ludziom ładunki pobrać... a że się pod noc jaskrawo wyjaśniło, nazajutrz w dalszą podróż do dnia wyruszyć miano...