Historya o Janaszu Korczaku i o pięknej miecznikównie/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Historya o Janaszu Korczaku i o pięknej miecznikównie
Podtytuł powieść z czasów Jana Sobieskiego
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1875
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
HISTORYA
O JANASZU KORCZAKU
I O PIĘKNEJ MIECZNIKOWNIE.
POWIEŚĆ
z czasów Jana Sobieskiego,
przez
J. I. Kraszewskiego.

DWA TOMY W JEDNYM.



WARSZAWA.
Nakładem MICHAŁA GLÜKSBERGA Księgarza.

1875.
Дозволено Цензурою.
Варшава, Января 9 дня 1875 г.
Warszawa. — Druk S. Orgelbranda Synów, Bednarska Nr. 20.






Jesień pozłociła już dąbrowy — lasy stały w tych sukienkach różnobarwnych, które kładną, nim mróz liście zwarzy, a wicher je rozniesie po świecie. Na polach jeżyła się ścierń żółta i gdzieniegdzie spóźniony tylko owies leżał w kopach roztrzęsionych; posiewy ozime czerwieniały miejscami lub zielenią majową łudziły oczy. Wędrowne ptastwo odlatywać zaczynało. Czuć było, że się kończy uroczystość letnia życia, a spoczynek zimowy ma rozpocząć. Mało było ruchu na drogach i łanach, ludzie zebrawszy, co Bóg dał, do domu, gospodarzyli w obejściach swoich. Szlachty wiele było wyciągnęło z królem Sobieskim pod Wiedeń; nadstawiano ucha co ztamtąd przyjdzie, czy odgłos zwycięztwa czy okrzyk klęski. — Chrześcijański król musiał iść w obronie stolicy cesarstwa walczyć i powstrzymać nawałę dziczy, która groziła Europie; niejeden przecież potrząsał głową lękając się, aby ta wojna na kraj zemsty nie sprowadziła.
Na kresach było chwilowo bezpieczniej, bo się turcy z wielką siłą wybrawszy na cesarstwo, a pociągnąwszy za sobą ordy tatarskie, nie mieli czasu zabawiać napaściami na granice.
Oddychała więc cała rubież choć chwilę.
Od czasu jak Turcy Kamieniec zajęli i zamki poobsadzali, mało kto ważył się mieszkać w tych stronach, i wprzódy już dość pustych. Majętności, jakie tam szlachta posiadała, przez rządców i dzierżawców trzymane, rzadko pana widywały, a płacił z nich co kto chciał, najczęściej nic, bo pozorów nie brakło, aby się od tego uwolnić.
Pustoszały i zarastały pola, niszczały zamki i dwory, czekano lepszych czasów.
Na granicy Podola, w kącie dosyć odosobnionym, między wzgórzami porosłemi dębiną i gęstemi krzakami, z pośrodka których gdzieniegdzie nagie boki skał wyglądały, stał zasunięty głęboko stary zameczek obronny niegdyś, którego mury jeszcze się dotąd w dosyć dobrym stanie utrzymywały. Okolica była mało osiedlona, wzgórza po większej części lasem okryte, pól wydartych mało i podróżny — który przypadkiem tu zawitał, stawał zdziwiony na widok zamczyska niezapowiadającego się niczem w okolicy.
Drogi wiodące doń były tak mało wyjeżdżone, że gdyby deszcze i słoty ich nie wymywały, dawnoby chwasty porosły. W tym kraju dosyć jest małej rozpadliny w ziemi, którą struga wody z góry ściekać może, aby w przeciągu niewielu lat, stała się wąwozem.
Gdziekolwiek wozy przejeżdżały a wybiły koleje, popłynął deszcz, uniósł z sobą gliniastą ziemię i robił trwały gościniec. Mało go potem ludzka poprawiała ręka. Czasu na to nie było. Jeżeli w poprzek przebiegła woda i wyryła dół, nie stawiono mostu; co najwięcej rzucił kto dla przejazdu wiązkę chróstu lub trochę kamieni i po nich się dostawano na brzeg drogi.
Okolica dziwnie była piękna wśród tej ciszy, jaka tu panowała. Tu nie czuć było wojny — nie słychać gwaru życia, tylko ptactwo bujało, zwierz dziki pasł się wygodnie i krzewy a rośliny gęsto puszczały, nie trzebione.
Pomiędzy zielonemi wzgórzami, które się rozstępowały dosyć szeroko, tworząc dolinę, płynęła żartko mała rzeczułka Lesicą zwana, stał na cyplu nagim, nad stawem z niej powstającym ów zamek stary, dawniejsze pono czasy niż korybutowskie pamiętający. Od strony stawu wzgórze było pod nim oberwane jak ściana, gdzieniegdzie wystającą najeżone skałą, z drugiej przekop wodą napełniony dzielił go od osady na podzamczu uczepionej.
Nędzna to była, niewiedzieć jak nazwać, wieś czy mieścina...
Osadnicy uprawiali małe kawałki roli po większej części, niektórzy zajmowali się prostemi rzemiosłami, kilku żydów prowadziło jakieś tajemnicze handle na kresach. W rynku było parę domostw obszernych, ale tak samo z gliny i chróstu lepionych jak chaty włościan. Nikt tu nie zmagał się na porządniejsze budowle drewniane, bo tatarskie napady były częste, a gdy się Lipki albo i Budżaki pokazały w okolicy, co żyło biegło z całem mieniem na zamek, a tłuszcza paliła chaty i szopy.
Wprawdzie niejedna taka burza Gródek ominęła, bo i trafić doń nie bardzo było Tatarom łatwo, a szlaki ich dalej przechodziły i zapuszczać się w wąwozy wiodące w ten zakąt nie było bezpiecznie, gdyż lada garść żołnierza mogła zadać wielką klęskę.
Ludność, jeśli Lipki ją zaskoczyły tak, że na zamek zbiedz nie mogła, rozpierzchała się w lasy i góry poblizkie, gdzie też bezpieczne znajdowała schronienie. Starsi z osady znali wnijścia do pieczar tak ukrytych, że ich nikt w świecie dojść nie mógł, a Tatar lasów nie lubił i w odkrytych tylko polach nawykł harcować.
Bezpieczniej tu też było może niż gdzieindziej na pograniczu, a w złym razie i zameczek mógł się tak długo bronić, ażeby dzicz co nigdy nie oblegała długo, odeszła.
Zamek na cyplu miał mury choć stare, ale krzepkie, z kamieni wzniesione przed laty, grube i wysokie dosyć. Z tej strony, która na staw wychodziła, dwie rondele po rogach, od fossy i miasteczka, oprócz narożnych baszt, bramę obronną, także dwóma wystającemi bastyonami osłonioną. Już przed nią niegdyś zwodzony most być musiał, lecz dawno go nie stało i na fossie most lichy na palach wzniesiono, który w czasie niebezpieczeństwa rozbierano lub podpalano. Kilka śmigownic w murach, wprost nań wykierowanych broniły przystępu. Stał jednak zamek, raczej siłą dawną budowy swej, niż staraniem, którego tu wcale widać nie było. Gdziekolwiek dachu kawałek został, składał się z krokwi odartych lub gontów słomą połatanych. Brama blachami okuta pordzewiała i płaty z niej opadały niepoprawiane. Znać jej też może i nie otwierano nigdy, bo wystarczała obszerna furta obok, w którą się i wóz włościański mógł zatoczyć.
Wszedłszy z miasteczka na zamek i szeroką minąwszy bramę podwórzec widać było prostokątny, dosyć obszerny, zewsząd kurtynami staremi otoczony. W głębi od strony stawu, stary piętrowy budynek murowany przypierał też niemal do kurtyny. Gdzieniegdzie szopy popod murami i horodnie widać było w dosyć złym stanie, a pod niemi, począwszy od odwiecznych kul kamiennych, połamanych wozów, zapasu drzewa, słomy, wszelaki sprzęt stary pozrzucany na kupy.
W podwórzu oprócz kilku wydeptanych ścieżek i około bramy miejsca wydeptanego, kędy wozy stawały, rosła trawa i chwasty. Po murach czepiały się gdzieniegdzie dzikie krzewy, ożyny i drobne roślinki, z pośrodku kamieni dobywające się na świat. W jednem miejscu płotem z kołków zagrodzonem, był mały ogródek warzywny — i fasole, kukurudza, różne zielsko na parze grządek bujało.
Podwórze to wchodząc od głównej bramy widać było można zamknięte w głębi murowanym domem, który niemal całą połać zasłaniał — za zamczysko same.
Nie kończyło się ono tu przecież i choć przez dom nie wiodło żadne przejście, w prawo i lewo dwie drożyny prowadziły do wązkiego murami ściśniętego przesmyku, w którego kurtynie warowna brama osłonięta przepuszczała do wnętrza dawnej cytadeli. Bramę tę zupełnie nowsza znać budowa zakrywała. W pierwszym podwórcu były jeszcze życia jakiegoś ślady, na drugim już pustka odwieczna.
Wrota wiodące w ciasniejszy dziedziniec drugi, otwarte od wieków, wisiały na zardzawiałych wrzeciądzach, jakby się już zamknąć nie mogły. Kawał zarzuconego płotu chrościanego je zastępował. Można go było odchylić i cokolwiek pod górę idąc przypatrzeć się opuszczonej warowni. Przestrzeń zajęta nią była znacznie mniejsza; gdzieniegdzie obnażoną skałą szarą przecięta, wreszcie porosła trawami. Dwie rondele ze wschodkami otwartemi wznosiły się na rogach. Mniej więcej w pośrodku stał podnioślejszy nad kurtyny budynek niewielki kwadratowy, znać starożytny bardzo, lecz dziś już nie zamieszkały. Drzwi i okna jego zczerniałe, zabrukane, pozamykane były. Gdzieniegdzie w górnych zabrakło błon w ołów oprawnych, a jaskółcze gniazda w wielkiej ilości okrywały swobodnie wszystkie muru wyłomy.
Choć opuszczona, budowa ta niegdyś musiała być bardzo starannie wzniesioną, bo dotrwała dziwnie całą i nienaruszoną. Dach tylko gontowy porósł zielonemi mchami.
Oprócz podniesionego mieszkania na dole, dwa rzędy okien nieregularnie rozrzuconych w ścianach dwa piętra wskazywały; główne drzwi we wgłębieniu muru po wschodach od dziedzińca dosiądz tylko było można. Nad niemi wpuszczony kamień miał na sobie zatarte herby i napisy. Jeszcze wyżej w wyżłobieniu widać było mały posążek N. Panny z dziecięciem Jezus Chrystus na reku. Okrywał je z góry niegdyś daszek, którego teraz tylko szczątki zostały.
Stada wróbli, którym tu nikt gospodarować nie przeszkadzał, przelatywały swobodnie, świergocząc dzień cały. W baszcie na prawo, w ciemnym kącie siedziała stara ogromna sowa, której może przez przesąd jakiś nie prześladowano. W nocy wylatywała na żer, we dnie drzemała w tym kącie, który za swe niezaprzeczone nawykła uważać dziedzictwo. Wróble tylko napadały ją stadem we dnie, lecz nawykła do ich szczebiotania całkiem na tę zgraję krzykliwą nie zważała.
Zamek nie był wcale wesoły, a mieszkalną ledwie ta część, która w pierwszem podwórzu stała.
Tu murowane domostwo, acz opuszczone bardzo było obszernem.
Zajmował je pod te czasy, już od lat wielu, zwany Podstarościm Paweł Dorszak, rządzący Gródkiem z przyległościami w imieniu Miecznika Zboińskiego, którego dobra te były dziedzictwem. Na zamku od bardzo dawna dziedzic ani z ramienia jego nikt nie postał. Dorszak się tu za pana samowładnego uważał i choć raporta pisał czasem, czując się sam panem, rządził jak mu się podobało. Kilka osad, słobód i wielka przestrzeń ziemi do Gródka należała, lecz nigdy z tego Miecznik grosza nie miewał.
Od dnia do dnia a do spokojniejszych czasów odkładano uporządkowanie majętności, w której żyć nie było bezpiecznie, a gospodarować trudno.
Przed laty piętnastu, gdy stary Podstarości zmarł, zjawił się u Miecznika, mieszkającego w Lubelskiem ów Paweł Dorszak, cale mu nieznajomy, ofiarując usługi swoje. Za całe polecenie miał jakieś podejrzane pod pieczęcią świadectwo, jako u panów Potockich, na ich dobrach około Zbrucza kilka lat siedział a wyszedł z nich tak, że doń pretensyi nie miano.
Miecznik właśnie kłopotał się kogo tam pośle, bo mało kto się ważył na kresy życie stawić i nędzę cierpieć, a wieczną groźbę tatarskiej niewoli. Spadł mu jak z nieba ów Dorszak, choć się nikomu nie podobał. Chłop był jak wół ogromny, silny, czerwony, ryży, oczów dzikich i bystro biegających, uśmiechu niemiłego, śmiały i zawadyaka. Strój z kozacka tatarski nosił i z jednym pacholikiem do cygana podobnym na dwór przybył. Po polsku mówił, mieszając tatarskie wyrazy i plącząc się w mowie.
Opowiadał się szlachcicem od Halicza, ale o sobie i rodzinie mało mówił. Żonatym być miał i bezdzietnym. Za powierzony zamek i dobra gardłem chciał ręczyć, że je w całości dochowa. Miecznik wahał się długo, tak mu przybyły był nie do smaku. Miecznikowa też odradzała, człek był nieznany, a świadectwo podejrzane. Lecz nie było nikogo, a w Gródku szkody uczynić nie mógł, bo oprócz murów a ziemi nic tam Miecznik nie miał, a z ziemi choć żyznej, czynszów, osypów i danin nigdy grosza nie widział. Szło to zawsze na reperacye, dachy, mosty, wyderkafy różne. Złamany szeląg nie wpłynął. Dorszak się klął, że intratę da i nie małą. Z góry nawet ją obliczał. Dał się przeto namówić Miecznik i pełnomocnictwo przed aktami spisawszy, wyprawił nowego podstarościego.
Od tej pory listy wprawdzie przychodziły, ale pieniędzy wcale nie. Na naglące domagania się o przyjazd, o rachunki, odpowiedzi były wykrętne, często milczenie po kilka miesięcy, a potem pismo, w którem nie to stało, czego się spodziewano.
Miecznikowi na Mierzejewicach, Opolu i Woli Zbrzeskiej działo się bardzo dobrze, mógł się bez owego Gródka obejść wyśmienicie, przecież korciło go dobra mieć, a z nich tynfa nigdy nie dostać i jakby na urągowisko pisma takie, które przeczytawszy, w garści nieraz zmiął i w kąt cisnął.
Byłby sam pewnie się wybrał oddawna zrobić tam porządek, ano czasu nie było. Miał miecznik zawsze jakąś posługę publiczną, od której się wymówić nie mógł. Mąż był rycerski, rycerskiemi sprawy zajęty, w sile wieku — więc jeśli nie na wojnie i nie w obozie, to na komisyi, to z poleceniem króla na sejmiku, na dworze i t. p. Tchnąć nie było czasu i nawet się w swoich Mierzejewicach rozpatrzeć. — Miał naówczas pan Zboiński lat pięćdziesiąt, a od kilkunastu żonatym był. Istny obraz ówczesnego szlachcica, zahartowanego za młodu, zdrów, przystojny, do konia i do korda dzielny, niezmordowanie czynny, zawsze myśli wesołej, do wszelkiego dzieła obywatelskiego gotów, do zwady i do biesiady stający ochoczo; długo w domu nie zagrzewający miejsca nigdy — Miecznik był i szczęśliwym i kochanym. Nic mu na świecie nie brakło, bo i substancya starczyła i miłość była u ludzi.
Ożenił się też był jak nie można lepiej, pojąwszy jedyną córkę przyjaciela swego Musińskiego, najpiękniejszą, najmajętniejszą pannę w okolicy, do tego humorem i charakterem dlań jakby stworzoną. Musiński rotmistrz hulaka trochę, ale z kościami poczciwym. Rotmistrzówna zawczasu po śmierci matki nauczyła się w domu ojca gospodarować i rządzić, więc później za mąż poszedłszy, u Miecznika wprędce wszystko w kluby wzięła. A była to potrzeba wielka, bo sam pan na to czasu nie miał.
Nazywał ją mąż, całując po rękach, złotą Handzią swoją, a przez lat kilkanaście żyjąc z sobą, nigdy się jedno na drugie i zmarszczyć nie miało powodu. Po śmierci Musińskiego objął Miecznik po nim majętność niemałą, tak że go za pana miano.
Ówczesnych kobiet los był taki, iż większą część życia w tęsknicyby, a wyglądając panów mężów spędzały, gdyby nie to, że pracy miały tyle, iż na nią czasu nie stawało. Miecznik rzadkim był gościem w domu, a gdy przyjechał, gody i szczęście z sobą przywoził, ale często nim konie od ganku odeszły, już je na jutro dysponowano. W jego niebytności Miecznikowa gospodarstwo i ład domowy i interesa miała na głowie, nie licząc wychowania córki, z którą się nie rozstawała. Dwa tylko lata ostatnie Jadzia spędziła w klasztorze przy ksieni panien Brygidek, która była Miecznikowej cioteczną. Zdało się to dobrem, aby i robótek i książek i pobożności i światła z sobą do domu przyniosła trochę, w dodatku do tego, co od matki wziąść mogła. Wyrosło dziewczę jak dwie krople wody do matki podobne, hoże, świeże, śmiałe i do pracy niezmiernie ochocze i czynne...
Gdy pod Wiedeń ciągnąć przyszło, wezwał Sobieski Miecznika z sobą, powierzając mu dowództwo w wojsku komputowem. Byłaby się jejmość sprzeciwiła tej wyprawie dalekiej i niebezpiecznej, gdyby ona nie była przeciwko wrogowi chrześcijaństwa wymierzoną, więc obowiązkiem, gdyby przytem królowi co odmówić było można i gdyby Miecznik się dał powstrzymać.
Mowy więc o tem być nie mogło. Właśnie przed tem niedawno, pozwał był sąsiad pana Zboińskiego o granice. Gdyby był po ludzku a po bratersku przybywszy sam zagaił sprawę, kompromis by był łatwym, ale słowa nie rzekłszy Miecznika przed sąd ciągnąć — oburzyło oboje.
Zboiński pięścią w stół uderzył.
— Zje kaduka, rzekł — papiery mam, obronię się, a nie... będę go choć po sądach ciągał, aby znał co powinność braterska każe. Pieni mu się chce, będzie ją miał... bo się lada pozwu, chwalić Boga, nie zlęknę.
Szło tedy o dokumenta.
U pana Miecznika papierów w domu wiele nie było. Wszystkie jakie miał tytuły posesyi: działy, testamenty i odwieczne skrypta chowano na wypadek nieszczęścia w jednem miejscu. Jeszcze po dziadzie odziedziczony kuferek jak długawy wałek okrągły wyglądający, skórką jakąś z włosem obity, gwoździami mosiężnemi przytwierdzoną, o dwu zamkach — stojący zawsze w kancelaryi Miecznika, mieścił w sobie archiwum dosyć porządnie fascykułami pozwiązywane. Tam też spoczywały w rurach blaszanych mappy posiadłości.
Zaraz po otrzymaniu pozwu Miecznik wezwał jejmości do siebie i zabrał się z nią razem do poszukiwania dokumentów granicznych. Robota była niemała, bo owe fascykuły nie dobrze były uporządkowane. Niektóre z nich do spraw dawno ukończonych i do dóbr wyszłych z imienia się odnosiły. Wszystko jednak przeglądać przyszło, bo akta graniczne głęboko gdzieś utkwiły.
Gdy tak oboje stare owe dzieje lustrowali, wpadł Miecznikowej w ręce fascykuł z napisem: „Papiery Grodka Bracławskiego tyczące.“ Odłożono go na bok. Znalazły się dokumenta graniczne. Zaczęto napowrót do kufra pakować, ale dawno nie widziany Grodecki fascykuł, ciekawość samej pani obudził. Miecznik go też, jak powiedział, nigdy w rękach nie miał. Jedwabnym był sznurkiem zielonym związany i znać długo z nim leżał, bo się wpił w papiery, a węzeł przypłaszczył, że go trudno przyszło rozplątać. Gdy nareszcie rozbierać poczęto pożółkłe notaty, inwentarze i informacye, trafiła się notatka niewyraźna, ręką dziada jegomości pisana, w której stało opisanie loszku zamurowanego na zamku i złożonych w nim ze skrzynią kosztowności i pieniędzy.
Miecznik o nich nigdy w życiu nie słyszał, lecz z opisu tego, co się tam znajdowało, wnosić mógł, iż ojciec ani dziad zamurowanej skrzynki nie dobyli. Ruchomości tego rodzaju święcie się w rodzinach przechowywały, nigdy ich nikt nie sprzedawał, chybaby szło o okup z niewoli pogańskiej.
Można było przypuszczać, iż owa skrzynia po dziś dzień się na zamku jeszcze znajdować musiała. Nie był to skarb tak znaczny, aby się zbyt oń troszczono, przecież ze spisu wnosząc, kilka a może kilkanaście tysięcy czerwonych złotych wynosił. Mogło być bardzo, że go ktoś tam domyślił się, wyszukał i przywłaszczył, wątpliwość wszakże zostawała, a miecznikowa gorąco się wzięła za to, że należało do Gródka jechać i skrzynię odzyskać. Tyle lat ona tam już przetrwała, iż Miecznik chciał czekać ażby się wiedeńska potrzeba ukończyła, a on sam po nią mógł się wybrać. Jejmość była przeciwnego zdania. Zdało się jej iż i Gródek obejrzeć i Dorczaka gospodarstwo w miejscu osądzić czas był wielki, a nigdy bezpieczniej się to dopełnić nie mogło jak teraz, gdy Turcy i Tatarowie gdzieindziej byli zajęci. Ofiarowała się, jako dla rozrywki, bodaj z córką jechać, zapewniając iż radę sobie da i skrzynkę przywiezie.
Zakrzyknął miecznik niechcąc na tę niebezpieczną wyprawę żadną miarą pozwolić, ale się złota Handzia uparła i na pół żartem, pół doprawdy zagroziła gniewem, jeśliby jej też, jak mówiła, na potrzebę tę iść zabroniono.
Długie o to były spory i nie jeden dzień trwające, wszakże, jak się to pospolicie dzieje, gdy jejmość czego mocno zapragnie, na swojem postawi. Nie rychło wreszcie zgodził się miecznik, choć z największą w sercu trwogą. Tatarowie choć ich znaczna część wyszła, włóczyli się nad granicami, a dosyć było kupki małej, aby wielkie nieszczęście stać się mogło. Śmiała się z tego miecznikowa. Gdy przyszło do obmyślania wyboru w podróż, spory też powstały wielkie, bo ona chciała w małym poczcie, a mąż rad był dla bezpieczeństwa dać ludzi co najwięcej i dobrać co najdzielniejszych, na których się mógł spuścić bezpiecznie. Za warunek to położył, iż sam dwór towarzystwo naznaczy.
Na dworze miecznika znajdował się naówczas, daleki powinowaty, chłopak ubogi, ale wielkich nadziei, Janasz Korczak. Dwudziestoletnie pacholę, byłby on na wiedeńską wyprawę się wyprosił, gdyby nie przypadek, który mu niskiego trudu podjąć nie dopuszczał. Najeżdżając konia pod miecznika, gdy się ten pod nim związał, Janasz nogę złamał. Wprawdzie mu ją doktór Niemiec, sprowadzony z Lublina, natychmiast wziął w leszczotki i młode kości się doskonale zrosły, ale mu jeszcze ani wiele chodzić, ani do znużenia jeździć nie dozwalano. Janasz się klął że najmniejszego bólu nie czuje, że zdrów i siły ma; na wyprawę iść mu nie dał miecznik. Lecz gdy przyszło dwór dla jejmości zbierać, padł do nóg panu Zboińskiemu, aby się wprosić i dla bezpieczeństwa być dodanym. Trudno było mu oprzeć się, a prawdę rzekłszy, nie mała to była rękojmia, bo Janasz ciałem i duszą był oddany miecznikowstwu, mężny był, przebiegły, roztropny i niezmordowany. Śmiało mu rodzinę mógł miecznik powierzyć. Staruszek kapelan ksiądz Fabian Żudra, nie wielką być mógł pomocą, lecz i ten aż wzdychał, nie śmiejąc się narzucić, a kraje nieznane bardzo pragnął oglądać. Staruszek był krzepki, nie uciążliwy nikomu, w rozmowie miły; miecznikowa go też zabrać przyrzekła. Do koni i dla obrony, wybrano sześciu ludzi co najtęższych i do państwa przywiązanych. Oprócz tego dwu hajduków, Hołoba i Trakienicz i węgrzynek Giczy, jechać mieli.
Janasz choć najmłodszy, podejmował się dowodzić i marszałkować. Broń dla wszystkich ludzi, nietylko tę jaką przy sobie mieć mogli, ale zapaśną, na wozy wzięto, koni luźnych od wypadku trzy, prochu i kul poddostatkiem. A że krajem nie zawsze ludnym i gościnnym jechać miano, wszelkiego jadła, okrycia i czegokolwiek w podróży potrzeba, przysposobiono. Miecznikowa i o chorobie, uchowaj Boże na kogo, pomyślała, ziółek i kropli i różnych medykamentów upchawszy puzderko całe.
Mierzejewice więc na czas jakiś opustoszeć miały, bo miecznik z wojskiem ciągnął, a pani w drogę się zaraz wybierać chciała, aby przed zimą powrócić.
Zdawało się Zboińskiemu iż najlepiej uczyni, gdy do Dorszaka przodem zaufanego człowieka z kartką pośle, oznajmiając mu o przybyciu pani, aby przynajmniej izby oczyszczone znalazła, i co do życia było potrzeba zasposobione. Miecznikowi to humor na wyjezdnem znacznie popsuło, nie mówił nic, ale się lękał. Wprawdzie Gródek od napaści dotąd był wolnym, ale okolica i sama blizkość Tatarów a włóczęgów niepokoiła go mocno. Przeciwnie sama pani, córka, Janasz, co miał dowodzić wyprawą ksiądz nawet, myśli byli najlepszej i cieszyli się zawczasu tem, co oglądać i co przywieść z sobą mieli.






Słońce zachodziło za wzgórza opasujące dolinę. — Ku mieścinie u stóp zameczku położonej z dwu stron przeciwnych zdążało dwóch jeźdźców, wzajem się zdala przypatrując sobie.
Jeden z nich chłop ogromny, na silnym koniu, okrytym potem i pianą, jechał zwolna. Dwa silne, bure charty wołoskie w ślad za nim biegły. Odziany był z kozacka, w małej czapeczce barankowej na głowie, w siwym żupaniku, skórzanym paskiem ściągniętym, w długich butach, a bat miał przez plecy przewieszony. Twarz czerwona, plamista — odrażającą była. Najeżony wąs ryży jeszcze jej dzikszego dodawał wyrazu. Małe oczki czarne, niespokojne, siedzące głęboko, ocieniały brwi najeżone. Usta obwisłe, spękane od gorąca czy niezdrowia, wyglądały jak poranione. Choć ubogo na pozór wyglądał, lecz dumę i samowolę czuć w nim było jakby zwycięzkiego rozbójnika.
Z drugiej strony na silnej szkapie z jukami w trokach, dążył burką z ramiona nieco zsuniętą okryty, chłop, zdrów, silny, wesołej twarzy, poświstując piosenkę; pospolite rysy, opalona skóra, zaniedbane włosy, sam ubiór okazywał sługę lub posłańca.... możnego domu...
Rozglądał się jadąc ciekawie bardzo i nie spiesząc podążał do miasteczka. Wjechawszy tu stanął przed karczmą, wywołał żyda i o cóś go zapytawszy, zwolna drogą ku zamkowi ruszył. Zobaczywszy to pozostały za nim jeździec z chartami, konia ścisnął i dogoniwszy jadącego, zwrócił się ku niemu namarszczywszy, pytając z ruska.
— A dokąd to?
Zagadnięty popatrzył.
— A wam co do tego? odparł.
Zaczerwieniła się twarz rudego i ręką w bok się ujął.
— Ale! krzyknął — jużciż do tego, boście na moim gruncie...
— Nieprawda — rzekł drugi...
Wzdrygnął się rudy i musiał konia mimowolnie pocisnąć nogami, bo przed nim skoczył, za co go ściągnął bez litości bizunem i osadził.
— Kto wy? wrzasnął na głos... jak śmiecie!..
— Nie gorącujcie się, zawołał śmiejąc się posłaniec.
— Ja tu pan!
— Nieprawda! powtórzył drugi.
Oczy rudemu krwią zabiegły...
— Mów coś za jeden...
— Ja tu na drodze z wami rozhoworu prowadzić nie potrzebuję — rzekł spokojnie zagadnięty.
— Chcecie wiedzieć com za jeden, jedźcie za mną na zamek, powie wam Podstarości...
— Jaki Podstarości?
— Ponoś jakiś Dorszak.... niedbale dodał podróżny.
Na chwilkę zamilkł rudy...
— No, to ja jestem podstarości Dorszak...
Jeździec odwrócił się, uśmiechnął, czapkę zdjął... i nie powiedział nic.
— Co to jest? w jaką to grę z sobą gramy? podchwycił Dorszak...
— W żadną — rzekł drugi — jadę do pana z listem od Jaśnie Wielmożnego Miecznika.
Słowa te zmięszały nieco pana Dorszaka, na pozór się uspokoił i złagodniał.
— Także gadajcie! zawołał — ja — ja tu pan jestem z ręki Miecznika. — U nas się ludzi luźnych włóczy dosyć, porządku pilnować muszę.
— Toć nie mówię nic — rzekł posłaniec — alem was nie znał.
— Jedźcie za mną do zamku...
To mówiąc obejrzał się na flegmatycznego posła Dorszak, na charty, które się w miasteczku rozporządzać zaczynały, świsnął i kłusem pojechał przodem.
Drugi koniowi też dał ostrogą i w milczeniu ruszył za nim.
Na miasteczku scena ta krótka już była ludzi z domostw wywabiła... Żydzi stali przed karczmami, chłopak jakiś wysworował się w rynek i chart go był już potarmosił, gdy podstarości nań świsnął. Czapki i jarmułki po drodze uchylały się i ludzie kłaniali nizko. Od miasteczka droga nieco pod górę prowadziła na zameczek. Trzeba było przebywać chwiejący się i lichy most, który pod końmi trząsł się cały, naostatek furtą sklepioną wjechali w podwórze.
Tu, jak wprzódy na charty, Dorszak przeraźliwie świsnął — i z pod szopki wyskoczył chłop w koszuli zgrzebnej i wyrostek w świtce krótkiej, którzy konia wzięli. Zsiadał też już i posłaniec powoli, naprzód nieco koniowi popuszczając popręgi. Dopiero gdy tego dopełnił, a zobaczył przed sobą podstarościego, stojącego z oznakami niecierpliwego oczekiwania, nic nie mówiąc począł dobywać z za sukni zawinięty w chustę starannie papier, który panu Dorszakowi wręczył.
— Chodźcie za mną do zamku, to się tam w izbie na dole rozgościcie — odezwał się Podstarości.
— Dziękuję panu — odparł posłany, ale naprzód o koniu i jukach pomyśleć muszę.
Na to nic nie odpowiedział Podstarości i ku zamkowi poszedł szybko. Mrok padał, a w podwórzu murami osłoniętem ciemnawo się robić zaczynało. — Posłaniec wdał się w rozmowę z parobkiem troszcząc o konia. Sam zdjął powoli juki, siodła jednak zrzucić nie dozwolił — dopóki by szkapa nie wypoczęła.
Podstarości minąwszy dół, po kamiennych wschodach szybko wszedł na piętro, a charty za nim pobiegły...
We drzwiach stała nań oczekując kobieta... Spojrzawszy na nią łatwo było poznać typ wschodni.
Średnich lat, niegdyś zapewne piękna bardzo, brunetka z oczyma czarnemi, z brwiami obfitemi, rzymskiego nosa, ust kształtnych, zdawała się zestarzałą przedwcześnie, znużoną, chmurną, ale wyraz energii wielki przetrwał w całej fizyognomii. — Głowę bujnemi okrytą włosami, które się z pod jedwabnej chustki wymykały rozrzucone, niosła dumnie do góry. Miała na sobie odzież białą, a na niej z tureckiej materyi obszerny kaftan. Ciekawemi oczyma nic nie mówiąc, zmierzyła wchodzącego i list, który trzymał w ręku.
Jakby się domyślał, że ją we drzwiach znajdzie, podniósł głowę także, ale się nie pozdrowili nawet. Spotkawszy jego wejrzenie, kobieta odeszła zostawując drzwi otwarte. Izba, do której wszedł za nią Dorszak, była obszerna, a za nią ukazywały się dalsze, dziwnemi zastawione sprzętami, pomiędzy któremi tureckie kufry, sofy i nizkie stoły odbijały od starych krzeseł i szaf ciemnych.
Kobieta założywszy ręce na piersi padła na nizkie siedzenie. Dorszak wchodził zamyślony.
— Głodny jestem jak pies... i psy też głodne być muszą — odezwał się złamanym językiem rusko-polskim...
— Zaraz ci jeść dadzą — obojętnie odpowiedziała kobieta i podniósłszy głos zawołała — Tatiano!
Nierychło wtoczyła się kobieta opasła w bardzo zaniedbanym stroju i potoczyła oczyma.
— Jeść! krzyknął Dorszak, siadając za stół, i światła — a prędzej.
Rozłamał był już pieczęć i niecierpliwie usiłował czytać, ale mrok nie dopuszczał; list rzucił na stół.
— Miecznik człowieka z listem przysłał, mruknął, co mu tam do głowy przyszło, on sobie zawsze myśli, że jest tu panem. Ha! ha!
— A któż? odezwała się kobieta.
Dorszak się rozśmiał i w piersi palcem stuknął.
— Któż, jeśli nie ja! Kto tu szyi nastawia tyle lat, aby się w tej dziurze ukrywać? Zje kata, jeśli mi ją z rąk nazad wydrze.
Kobieta ramionami ruszyła.
— Jak mi raz dał tu wleść, niewykurzy mnie tak łatwo — mówił, nie zważając, jakby do siebie, Dorszak. Zechce to mu tam z listem co zapłacę... alem nie darmo pracował, aby drudzy korzystali. Gdzie człowiek lat tyle siedzi i haruje, to sobie własność przecież musiał wysiedzieć.
Czego on odemnie chce...
Kobieta patrzała na mówiącego, jakby z politowaniem, ale nie mówiła już nic.
W tej chwili wniosła kobieta świecę i postawiła ją na stole; Dorszak porwał list, począł go czytać, brwi mu się ściągały, plunął i rzucił go znowu na stół — począł chodzić — potem wziął pismo, aby je raz jeszcze odczytać i powtórnie cisnął niem od siebie, ręce w kieszenie włożył, przechadzał się chmurny.
— Ale tego, tom się i niespodziewał — zawołał nagle stając przed kobietą, wszak to Miecznikowa z całym dworem jedzie do Gródka.
Począł się śmiać.
— Dalipan, zabawna historya! Herod baba.... Zdaje im się, że wszystkich Tatarów zabrał z sobą Kara Mustafa! i że tu jak u Boga za piecem siedzieć można!
Zobaczemy...
— Ale ja ich tu mieć nie chcę — dodał — i prędko wykurzę, aż im ochota od zaglądania w moje gospodarstwa odpadnie...
Kobieta słuchała milcząca, podparła się na ręku i patrzała w okno, jak gdyby dawno wiedziała, że z nim ani się poczciwie rozmówić, ani go opamiętać nie potrafi.
Im dłużej chodził i myślał Dorszak, tem zdawał się mocniej obruszać i gniewem płonąć. Ruchy jego gwałtowne i cała postać przekonywały, że się powstrzymuje tylko, aby nie wybuchnąć.
W tem kobieta wniosła ręcznik, misę i miskę. Dorszak spojrzał tylko i rzucił się za stół, a psy z obu stron siadły, patrzając mu w oczy. Nim począł jeść, dostał z szafki flaszkę, wypił kieliszek i postawił ją przed sobą. Skutkiem poruszenia i napoju, twarz mu cała się zaogniła... Strasznym był — kobieta ilekroć nań spojrzała, odwracała oczy ze wstrętem...
— A ty jadłaś? spytał kobiety zwracając oczy na nią.
— Nie głodnam, rzekła — trudno było czekać dzień cały...
Urwała natychmiast rozmowę.
— Dziś cię znowu twoja chandra, widzę, napadła? rzekł Dorszak.
— Takam ja dziś jak byłam wczoraj — odparła krótko.
— Człowiek do domu się przywlecze i niema do kogo gęby otworzyć, ani z kim pogadać poczciwie!
Kobieta ruszyła ramionami i zmilczała. Dorszak, jakby dalej rozmowy prowadzić nie chciał, podniósł głowę ku drzwiom i począł wołać:
— Tatiana!
W progu ukazała się kobieta.
— Kumysu! krzyknął...
— Tatara z ciebie zrobili — szepnęła siedząca na poduszkach — i nietylko do kumysu ale i do ich obyczajów nawykłeś.
Jakby nie słyszał tej wymówki Dorszak, siedział zamyślony — kobieta przyniosła wysoką szklankę z białawym napojem, który wychylił chciwie, wąsy otarł i dopiero po odejściu sługi, począł jakby sam do siebie:
— A czemu nie mam być Tatarem! mają oni rozum. Bujają w stepie, pracować nie potrzebują.
Żyją w swobodzie i Murzy ich bogatsze od nas... Mało to oni łupów nabiorą...
— I to się wam życiem do zazdrości wydaje, taka pogańska włóczęga... poczęła kobieta...
— Co ty, babo, znasz! co ty rozumiesz! krzyknął Dorszak — siedziałabyś cicho! Mnie ty będziesz rozumu uczyła, co złe a co dobre? wiem ja i bez ciebie, o radę cię pytać nie będę.
— Toż to i bieda — westchnęła siedząca... inaczej byś żył, gdybyś mnie słuchał i byłoby błogosławieństwa Boże w domu...
Dorszak się śmiał.
— Już ja te litanie znam... do cerkwi z niemi! do cerkwi! ja tego nie potrzebuję.
Skończył jeść, parę ochłapów rzucił psom, które się o nie poczęły z sobą ujadać, kopnął nogą jednego i odszedłszy parę kroków rzucił się też na siedzenie, ale opodal od kobiety. Na nizkim stoliku leżał szyty złotem worek i długi cybuch stał przy nim.
Nałożył fajkę i kurzyć począł, nogi założywszy po turecku...
— Hej, babo — kawy! zawołał — a żywo...
Słowa te stosowały się do kobiety siedzącej, która ani ruszyła się, ani zdawała uważać na nie. Po chwili dopiero zawołała na Tatianę...
Ta już wedle obyczaju niosła blaszany imbryk i małe findżaneczki, które postawiła na stoliczku przed panem. Dorszak nalał sobie czarnego płynu i chwycił go pożądliwie.
Milczenie panowało przez chwilę — kobieta zdawała się jakby uśpioną, a charty chrapały znużone na podłodze. Dorszak, który patrzał zrazu bezmyślnie przed siebie, powoli oczy na kobietę obrócił i długo się przypatrywał siedzącej.
Brwi mu się coraz bardziej marszczyły.
— Słuchaj ty, Agafio! zawołał — długo my tak z sobą jak pies z kotem żyć będziemy?
— Dopóki pies albo kot nie zdechnie — rzekła powoli.
— Psu się nie chce zdychać — rozśmiał się Dorszak dźwigając szerokie ramiona, psu się jeszcze życie śmieje, a kot też, chwała Bogu, zdrów.
Czasby mieć rozum.
— To prawda — rzekła kobieta.
— Nie mnie ale wam, przerwał wybuchając mężczyzna. — Co ci to źle? zbywa ci na czem?
— Wolałabym nędzę — odparła kobieta. Myślisz że mi ten twój chleb smakuje, co go mi codzień posypujesz popiołem? Czy ja nie wiem zkąd się twe mienie bierze i jak na nie zarabiasz?
Dorszak się zerwał z siedzenia.
— Jak? jak? mów! krzyknął podnosząc cybuch.
— Nie trzeba mówić, spokojnie oczu na niego nie zwracając, odezwała się kobieta — wiesz ty co te twoje mienie znaczy i zkąd płynie.
Mruczał coś niezrozumiałego gryząc cybuch Dorszak, ale się pomiarkował i zmilczał.
— Chcesz mieć spokój? dodała kobieta — ja chętnie do rodziców powrócę, ino puść.
— Żona z mężem żyć powinna — słyszysz — zawołał Dorszak.
— Dawnobyś się mnie pozbył — odrzuciła kobieta, gdyby nie to, że się po mnie spodziewasz posagu, na któryś chciwy.
— A pewnie, bo mi się należy za to, żem sobie taką kwoką świat zawiązał — począł Dorszak. Diabeł cię wiedział, gdyś młodo i pięknie wyglądała, że mi życie zatrujesz! Myślałem, że biorę potulne i posłuszne stworzenie, a gałąź ostu dostałem. Jam nie takiej potrzebował kobiety za żonę, a tyś była na mniszkę stworzona.
Kobieta nie odpowiadała już, zanurzona w myślach, cisnęła białe ręce, aż słychać było jak w stawach trzaskały. Głowę opuściła na piersi, nie widać było łez, ale się ich łatwo mógł domyśleć Dorszak, który dziko na nią spoglądał.
— Ot to moje śniadanie i obiad i wieczerza, — rzekł — człek do domu powraca jak do piekła!
Twarz mu zapaliła się, podniósł cybuch, zdawało się że uderzy siedzącą kobietę, która drgnęła tylko, ale wnet odwróciła się, zmierzyła go oczyma strasznemi, ręka jej sięgnęła do pasa pod suknię.
Dorszak znać zrozumiał ten ruch i cofnął się. Syczał przez zęby.
— Żmija — gadzina!
— Raz w życiu ścięgnąłeś na mnie rękę, odezwała się kobieta drżącym głosem — naówczas nie spodziewałam się, aby mężczyzna śmiał się targnąć na żonę... a i tu jeden raz odpłaciłam ci jak byłeś godzien. Od tej chwili bez noża nie stąpię, tknij mnie a zginiesz. Wiesz, żem silna i że się ciebie nie boję.
Zmierzyli się oczyma. Dorszak po głowie potarł ręką drżącą.
— E! gdyby nie twój ojciec! gdyby nie matka!
— Gdyby nie posag! — szydersko wtrąciła Agafia.
— Dałbym ci ja, siedziałabyś pod kluczem zamknięta jak pies na łańcuchu.
— E, gdyby nie Bóg, nie sumienie, Pawle, dawnobyś nie żył, a jabym była wolną, odpowiedziała kobieta, której oczy pałały.
Podszedłeś rodziców mianując się panem na Gródku, a kto wówczas wiedział, żeś rozbójnik.
— Milczeć! — krzyknął Dorszak — milczeć — dosyć tego, baby nikt nie przegada, a no zobaczemy nakońcu, kto tu kogo zmoże.
Rozśmiała się Agafia.
Za progiem słychać było stąpanie ciężkie. Dorszak się odwrócił. Powoli odchyliły się drzwi i posłaniec Mierzejewicki rozglądając się ciekawie, stanął w progu.
— Niech będzie pochwalony — rzekł.
Dorszak coś mruknął, kobieta podniosła się i odpowiedziała cicho — na wieki.
— Czego chcecie? — spytał podstarości.
— A no, by nie zawadziło pogadać — rzekł odchrząkując dworak, który śmiało się rozglądał. Nasza jasna pani wysłali mnie przodem, aby tu wszystko było w pogotowiu.
Chmura osłoniła twarz Dorszaka.
— Cóż ja tu im w pogotowiu mam stawić? — zawołał gburowato. W pogotowiu! kukurudzę „mamałygę,“ w tej pustce, w tej ruinie! Co im do głowy przyszło tu włazić, a biedy szukać.
— To nie moja rzecz — rzekł dworak — rozmówicie się o tem z jaśnie panią jak przyjadą. Mnie kazano mieszkanie oczyścić, miejsce na konie opatrzyć, obroki i chleby dla ludzi nagotować.
Dorszak się śmiał szydersko.
— A wiele was tam jest? — spytał.
Dworak się zamyślił. — A no, do dwudziestki się zbierze.
Zdziwienie odmalowało się w twarzy podstarościego.
— Aż tyle!
— A juści! — rzekł dworak. Pani nasza, panna, pan Janasz, kapelan, dworscy, masztalerze, posługa, hajduki, węgrzynek.
— To się chyba samemu wynosić dla nich i koczować pod namiotem — zawołał Dorszak i począł przechadzać się zamyślony.
— Jaśnie pani mówili mi, aby na drugim podwórcu starą wieżę dla niej wyporządzili — odezwał się dworak.
— Pustka, sowy w niej mieszkają — rzekł podstarości.
— Toć sowy wypędzić się da, a choćby co więcej niż sowy — dodał naiwnie posłaniec.
W podstarościm zaszła znać jakaś zmiana wewnętrzna, powoli opamiętywał się, stygł i łagodniał.
— Toć dziś noc — odezwał się — idźcie spocząć na dole, pogadamy. Bywajcie zdrowi.
Posłaniec popatrzał na Dorszaka, na kobietę — i wyszedł.
Podstarości gdy go z oczów stracił, mrucząc coś sam do siebie, chodzić począł szparko po izbie. Stawał, biegał i ani spostrzegł jak Agafia powstawszy z siedzenia, powolnym krokiem wysunęła się do drugiej izby. Kilka razy z flaszeczki sobie nalewał, pił i chodził myśląc. Świeca dogasała w mosiężnym lichtarzu... Zrzucił z siebie odzież, poprawił skórzane poduszki na sofie, i na pół rozebrany rzucił się spocząć. Wkrótce zagasło światło i fajka tylko, którą palił, chwilami czerwonawym blaskiem rozjaśniała nieco kątek, gdzie Dorszak spoczywał.
W dziedzińcu słychać było stróżów grzechotki i charty chrapały na podłodze. Po nad bramą ukazał się księżyc z za chmur i zajrzał bladym promieniem do izby....






Dworski z Mierzejewic, którego dobrze wybrano i opatrzono przestrogami na drogę, nie bardzo ich potrzebował. Z całej czeladzi pana miecznika był to najroztropniejszy i najprzebieglejszy, zimnej krwi, męztwa spokojnego, siły wielkiej człek, do państwa przywiązany, bo w domu ich zrosły sierota. Zwano go Nikitą Jedynakiem. Przydomek dostał mu się w dzieciństwie. Rodziców nie znał, a mało o nich co i we dworze wiedziano. Chował się na folwarku, potem przy panu, a że łatwo wszystko pojmował i uczył się każdej rzeczy, coraz go do ważniejszych posług używano. Nie jeden raz samowtór po kilka tysięcy talarów woził w baryłkach i listy takie, które chować było trzeba, a pilnować ich jak oka w głowie.
Z obozem miecznika i na wojnie bywał, a o ludzi się różnych ocierał.
Z pierwszych słów Dorszaka poznał, a choć wieczorem na zamek zajechał, już przechadzając się opatrzył cały, już z ludźmi potrosze i jakby niechcący się rozgadał. Wreszcie, gdy mu na dole ladajaki barłóg wskazano, juki swoje złożywszy w izbie, choć już noc nadchodziła, powlókł się na miasteczko do karczmy. Instynkt prostego człowieka uczył go, że się trzeba było o zamku nie na zamku dowiadywać. Kilka lichych karczem stało przy rynku pustym. Do jednej z nich poszedł Nikita.
Widzieli go już żydzi, gdy na zamek jechał, a czegoś się domyślali, gość w tym kącie był rzadki. Gdy do izby wszedł, a zobaczono go, poczęli się doń cisnąć żydzi. Chciano go częstować wódką, ale tej Nikita nie pił, znalazło się wino kwaśne i tego kazał sobie postawić, aby mieć przy czem siedzieć. W nizkiej izbie dosyć obszernej, z małemi okienkami, nikogo już z miasteczka nie było, rodzina tylko żydowska liczna bardzo, wychodziła krążąc około przybysza i przypatrując mu się ciekawie. Z tym, który grał rolę gospodarza, średniego wieku mężczyzną, rozmówić się było trudno, takiego języka używał. Dopiero w kwadrans dobry zwlókł się stary, z siwą brodą o kiju żyd w czapce wysokiej, który aż do stołu podszedłszy, milcząco począł Nikicie się przypatrywać. Od słowa do słowa przyszło do rozmowy.
Cały rozum w tem był, aby nie wiele mówić, dowiedzieć się jak najwięcej. Z początku oba pono zarówno zamiar ten mieli, ale stary zgłodniał na ludzi i dał się za język wyciągnąć.
Nikita nie taił z czem przybył.
Stary patrzał nań z wielką uwagą. Zdawał się badać rzucanemi słowy, z jakim człowiekiem miał do czynienia i czy z nim mówić było bezpiecznie. Z mowy widać było, iż ludzi się obawiał i świata znał dosyć, aby nie dowierzać nikomu.
Ażeby coś ze starego wyciągnąć, jął opisywać Nikita wrażenie, jakie na nim zamek i okolica czyniła.
— Jeżeli tu jaśnie pani przyjadą — odezwał się Żyd — a będzie czego potrzeba, poślejcie do nas; co będzie można, dostarczym.
— A zkad-że weźmiecie?
Żyd minę zrobił dziwną.
— Albo to i do Kamieńca dojechać nie można, choć tam Turki siedzą. My zwyczajnie nadgraniczni ludzie, od Paszy mamy glejty, i z Tatarami się znać musiemy...
— Toć i pan Dorszak toż? — rzekł Nikita.
Stary mocno trząść głową począł, ale słowo jakby mimowolnie się z niego dobyło.
— Wun! — zawołał. — On z nim fajkę pali! on z nim kawę pije, on z nim je baraninę, on jemu najlepszy przyjaciel! I ręką w powietrzu znak zrobił osobliwy, a głowę przechylił.
— Za to pana Boga chwalić — odparł Nikita — bo nasza pani przynajmniej będzie bezpieczną.
Staruszek milczał bardzo długo zamyślony i nierychło rzekł.
— A pewnie! — Ale ramionami ruszył dziwnie.
Z godzinę tak może Nikita się powoli dobywał do zaufania starca, który w końcu usiadł przy nim. Pytał o Miecznika, zamożność jego, stosunki i znaczenie, a słuchając wzdychał. Nikita w najnaturalniejszy sposób odmalował mu swego pana w najpochlebniejszych barwach. Wysłuchawszy, stary mu na ręku położył dłoń i szepnął:
— Bądź asan ostrożny.
Nikita płacąc za to zaufanie, rzekł mu do ucha:
— Dosyć na niego popatrzeć, aby sobie samemu to powiedzieć.
— To jest niebezpieczny człowiek — dodał Żyd — ale tsyt... i sza...
Znowu szło ciężko, a Nikita opowiedział o panu i jego dobroci a wdzięczności dla tych, co mu poczciwie służą. Żyd słuchał. Spytał go potem poufnie, jak sobie miał poczynać.
Zamyślił się stary.
— Asan rozum masz — rzekł — nic nie trzeba się bać, a trzeba pilnować. Ja wam jedno powiem słowo. On tu już sobie sam panem być chce... jemu goście nie potrzebni. On może wszystko zrobić, aby się ich pozbyć, a jemu nie kosztuje nic cudze życie, bo sumienia u niego niema... On gorzej Tatara...
Wstrząsał się aż stary mówiąc i oglądał bojaźliwie.
— Ale my z sobą o tem nie gadali, a stary Abram nic nie wie.
I głowę zanurzył w ramiona.
— Każecie mi słomy posłać w kacie, ja tu przenocuję — rzekł Nikita.
Pistolet, który za pasem miał zawsze z tyłu, pod ręką położywszy, otulony burką, w kącie izby późno zasnął Nikita. Długo sen go nie brał, ale znużenie przemogło. Że się między dwojgiem okien położył, świtanie go zbudziło. W karczmie też ruch się rozpoczynał. Wstał co prędzej, pomodlił się, wódki na ranny chłód nie odmówił, chlebem z czosnkiem zakąsił i na zamek szedł.
Słońce już było weszło gdy w bramie stanął. Naprzeciwko, w domu na wschodkach stał właśnie Dorszak i ludzi zwoławszy hałasował, dopytując o niego. Zobaczywszy idącego krzyknął zdaleka:
— A coście to na zamku nie nocowali?
— Albom ja to się z tego rachować obowiązany? — rzekł spokojnie Nikita.
— A juścić! jam tu podstarości.
— Ino nie nademną — odparł Nikita — z przeproszeniem Jegomości, jam tu gość i mnie pod rozkazy wasze nie poddano.
— Więc ja mam was słuchać! — wrzasnął Dorszak.
— Ja też rozkazywać nie myślę — mówił, zbliżając się Nikita, a strachu nie znam i nie zlęknę się nikogo.
Popatrzał nań z góry Podstarości i zmiękł nieco.
— Cóż, zły był nocleg na zamku? — zapytał.
— Weselej mi się zdało w karczmie — rzekł Nikita — i po wszystkiem.
— Tożeście chcieli komnaty dla państwa oglądać — zwrócił Podstarości.
— I na tom gotów.
— A ja czekać na was nie mam czasu — podchwycił, brzękając pękiem kluczów, Dorszak — ja muszę jechać.
— Aby klucze... ja sobie obejrzę sam, co potrzeba.
Słysząc to podstarości, z gniewem pęk kluczy na rzemieniu cisnął z ganku pod nogi stojącemu Nikicie, który zrazu skłoniwszy się, stał z czapką na głowie i rękami w kieszeniach.
Parobek i chłopak na uboczu przypatrywali się tej scenie z widocznem podziwieniem, jakby pojąć nie mogąc śmiałka, który się ich panu sprzeciwiał.
W tem Dorszak o konia zawołał i oba rzucili się mu go podawać. Nikita też ustąpił nieco, ale nie śpieszył na drugie podwórze, aby zobaczyć, co to będzie za koń i jazda. Wnet też przywiódł parobek deresza z długą grzywą i ogonem, konia widocznie z turków rodem i z turecka osiodłanego. Charty wnet zbiegły i stały przy nim, zszedł też zwolna Dorszak, poklepał konia po szyi, na siodło skoczył i słowa już nie mówiąc, pojechał ku bramie. Tu stanął i zawrócił się.
— Słysz, ty! — odezwał się, ręką wskazując Nikitę — a kiedyż te wasze goście tu być mogą?
— Nie wiem, to w liście stać musi, mnie nie mówiono.
— A jak ci się zda?
Nikita ruszył ramionami.
— Nie wiem nic — powtórzył.
— Jakąż drogą jadą?
— Tego mi nie mówili!
— Stoś... zjadł... a cóż wiesz! — krzyknął Dorszak.
Nikita spokojny zawsze, ziewnął, ręką się zasłaniając (grał umyślnie nieświadomego) i rzekł powoli:
— Ono to wiem, że mam mieszkanie i stajnie i co się patrzy gotować.
Dorszak spojrzał nań, konia zaciął gniewny i ruszył kłusem.
Parobek i chłopak słuchający rozmowy, uszom swym nie wierzyli, a ze strachu pod okap daszku stajennego powciskali się.
Dopiero gdy już dosyć opodal był Podstarości i na moście zatętniało, co znaczyło, że zamek minął, parobek się zwolna wydobył z kryjówki.
Nikita klucze trzymając w ręku, nie śpiesząc okrążał wielkie domostwo, aby się dostać na drugie podwórze. Ciekawość i chęć posłużenia może śmiałemu Nikicie, poprowadziły za nim parobka, który obejrzawszy się ostrożnie, powlókł w jego ślady.
Odchyliwszy płot wchodził na drugi dziedziniec dworski, gdy parobek przy nim się znalazł.
Był to chłop niezdarny, zahukany znać za młodu, milczący, opalony na czerwono; włos na głowie krótko postrzyżony, czoło i twarz w fałdach cała, broda na cal odrosła, oczy małe, nos spłaszczony, wyraz wszystek zwierzęcy, ale pokorny, chytry razem i zobojętniały. Gruba koszula i spodnie go okrywały. Pas zielony je trzymał. Na nogach miał skórznie rzemykiem ściągnięte. Z pod płótna widać było pierś spaloną jak twarz, włosem porosła jak u zwierzęcia, zapadłą i pogarbioną dziwnie. Oczyma bojaźliwemi ścigał przybysza i zdawał się chcieć do niego przemówić.
— Jak wam imie? — spytał Nikita.
Namyślał się parobek z odpowiedzią i do głowy poszedł ręką w przódy, nim się zdobył na nią.
— Hm! Parfen.
— Chcecie mi pomódz do zamku, dam na wódkę!
Chłop głową kiwnął na znak zgody i poszedł za nim. Pomoc w istocie była potrzebną, bo gdy do pierwszych drzwi przyszli i otwierać je, dobrawszy klucz, począł Nikita, zamka zardzewiałego zmódz o własnej sile nie mógł. Klucz był ogromny, a żelaza zaklęsłe i przyrosłe do zamka. Nie rychło siląc się i kręcąc, potrafili wreszcie nim rygle podźwignąć. Drzwi były otwarte już, a dwojga ramion nie nadto znowu, aby je popchnąć.
— Nikt tu znać nie chodził? — zapytał Nikita.
— Po co? — odparł Parfen — tu dyabli nocą wyprawują wesele.
Gdy się stare dębowe drzwi rozwarły, można było w istocie sądzić, iż tam we wnętrzu nie czysta poruszyła się siła. Nietoperze i sowy mieszkające od dawna w sieniach, zatrzepotały skrzydłami; parobek odskoczył żegnając się. Strzymał się i Nikita, ale do nóg mu potoczył się nietoperz i poznał przyczynę tego ruchu, a śmiejąc się, wszedł do środka. Rozglądnąwszy się bacznie parobek, nie śmiało za nim kroczył.
Sień była kamieniem wyłożona, w lewo z niej izba duża sklepiona z kominem ogromnym, pusta... złamanej ławy kawał leżał w kącie. Kraciaste dwa okna oświecały ją słabo. Na prawo drzwi odmykać musieli. I tu mniejszą znaleźli sklepioną izbę, ale pełną łomu, który leżąc długo zbutwiał, porozsypywał się i pyłem porósł grubo. Resztki kul, żelaztwa, dzid, siekier, pomięszane były z rozsypaną klepką, połamanemi stoły i tarczanami.
Powietrzem wilgotnem i zatęchłem ledwie odetchnąć było można.
W głębi sieni wązkie wschody kamienne prowadziły na górę. Tu drzwi kute staranniej, lepszego się mieszkania kazały spodziewać. Gdy odemknęli, Nikita postrzegł znowu salę sklepioną, z kominem i piecem na wysokich nogach, z oknami w błonach, głęboko w mur wpuszczonemi. Podłoga była drewniana popruchniała. W pośrodku stół na nogach krzyżowych, kilka krzeseł skórą obitych. W sieniach pułki i szafki jeszcze się utrzymały i u drzwi kropielnica, a nad nią Chrystus na krzyżu. Po kilku wschodkach wchodziło się ztąd do mniejszej izdebki, gdzie łóżko upadłe na ziemie stało i odarte. Kije od kotary malowane sterczały dziwnie się powychylawszy. Stoliczek, szafa pusta, zydel... nic więcej. I znowu dwa wschodki w dół, izba wązka, cegłą wyłożona, pusta... W niej okna wiatr powybijał i powietrze przechodziło. Na prawo wązkie drzwiczki wiodły do małej kaplicy. Poznać ją było można po drewnianym ołtarzu nagim i dwóch prostych lichtarzach. Nad nim obraz z ram się wywiesił na poły. Po bokach szafeczki małe, kilka zbutwiałych ksiąg kościelnych. Z kapliczki wązkie drzwi wiodły w korytarz, w którym znowu wschody były niewygodne do drugiego piętra, opuszczonego, z powybijanemi oknami. Stał tu tylko kufer próżny, a w nim podarte papierów odwiecznych szmaty.
Nikita obszedłszy wszystko zadumał się. Byle ściany a dach, wszędzie można znośne znaleźć schronienie. Do wielkich wygód nikt naówczas nie rościł prawa, ale smutno było na starej wieżycy... wiało pustkowiem i śmiercią. Okna zabrukane, wązkie, mało przepuszczały światła, sklepienia nizkie ciążyły nad głowami. Kamienne to było więzienie. Do dworów drewnianych przywykłemu zamek się wydawał strasznym. Nic nie mówiąc, drzwi tylko zostawiając otworem wszędzie, Nikita z parobkiem, towarzyszącym mu wiernie, spuścił się napowrót do sieni. Tu rozglądając się po ciemnych kątach, znalazł pod wschodami drzwi, ale do tych klucza nie było. Na próżno próbowali wszystkich, żaden nie wchodził. Wzięli się więc oba silnemi ramionami i skoble wysadzili. O mało nie popadali, gdy się ruszyły drzwi, a pod niemi pokazały wschody w dół.
Nikita posłał parobka po światło, ale może rad był się go pozbyć, bo zaledwie odszedł, znalazł podróżnego kawał stoczka przy sobie, miał krzesiwo i knot nasiarkowany, zapalił więc łatwo i puścił się wilgotnemi stopniami w głąb’. Lochy stały otworem, od kortyny tylko małemi okienkami gdzieniegdzie oświecone; potłuczone butelki i okruchy różne walały się po kątach. W jednym z nich mało znaczna klapa dębowa, którą za ucho do góry podniósł, okrywała wschody znowu, lecz głębiej już się Nikicie iść nie chciało, zakrył otwór i obchodził inne lochy, gdy z góry głos parobka posłyszał. Parfen sam w tę głębiny iść się nie ważył. Wrócił do niego dworak i wydobyli się nareszcie na światło i powietrze dzienne.
Nikita pierwsze drzwi zaryglował, Parfenowi tynfa dał, za co parobek mu się do nóg pokłonił i pociągnął, klucze schowawszy, do pierwszego dworu, gdzie wczoraj juki zostawił. Obszerna ta budowla zdawała mu się dla miecznikowej dogodniejszą, lecz wyraźny miał rozkaz, choćby niewygodne w starej wieży przygotować mieszkanie.
Ledwie się, dumając, do juk wziął swoich, gdy drzwi otwarto i młode czternastoletnie dziewczątko weszło, niosąc mu śniadanie. Bosonoga służka w szarej koszuli, z wyblakłym włosem w kosy splecionym i nad czołem obwiniętym; miała smętny uśmieszek na ustach. Widać w niej było stworzenie, którem się wszyscy posługiwali. Młodość nie doszedłszy do niej, uciekła. Cerę miała zwiędłą, oczy zapadłe; wychudłe ramiona, chude ręce a zapracowane dłonie. Niosąc miskę, chleb i flaszkę, patrzała w oczy nieznajomemu, jakby wylękła i zdziwiona.
Postawiła śniadanie na małym stoliczku, przysunęła ławkę, obejrzała się w koło, rączkami chwyciła za koniec fartuszka i odsunąwszy się ku drzwiom, ze spuszczonemi oczyma czekała.
Nikicie się nie bardzo jeść chciało.
— E, co wy na mnie będziecie czekali — rzekł — ja powoli jem.
Dziewczę spojrzało bystro, zarumieniło się, jak te istoty się rumienią, którym krwi nawet na rumieniec nie staje, machnęło ręką, ale stało.
Nikita patrzał na to biedactwo.
— Jak tobie na imie?
Zasłoniła się aż fartuszkiem i z za niego szepnęła: — Horpyna!
Raz otworzywszy usta ośmieliła się widać i ciągle mnąc w ręku końce fartucha, poczęła cichuteńko:
— Pani z wami chce mówić, ale... ale...
Nikita patrzał ciekawie.
— Jak Tatiana pójdzie na miasto... bo ona donosi... a nietrzeba, żeby kto wiedział.
Odprawiwszy to poselstwo trudne, pomyślała chwilkę czy już wszystko i pędem skoczywszy do drzwi, wybiegła. Słychać było jej bose nogi na wschodach.
Nikita się zamyślił, głową kręcił, tajemnica ta wydała mu się bardzo dziwną.
Około południa, nie mając co robić, poszedł w dziedziniec; potrzebaż było stajnie dla koni obmyśleć. Nic tu do nich podobnego nie było, ale pod kortynami kawał dachu jako tako osłaniał połamane i pogryzione żłoby. Niektóre z nich na ziemi leżały. Z biedą można było konie pomieścić. Parfen się za nim włóczył i pokazał mu lepszą nieco stajenkę, ale w tej kilka koni Dorszaka stało, pookrywanych derkami i nie można się było spodziewać, ażeby chciały ustąpić. Wśród tych oględzin, Nikita spostrzegł otyłą kobietę, z twarzą nabrzękłą, która z koszykiem szła ku bramie. Domyśliłby się był w niej Tatiany, choćby Parfen nie zawołał jej po imieniu. Musiał więc iść rozmówić się z panią, a zdało mu się, że najłatwiej będzie czekać w izbie na dole na ową małą Horpynkę. Zaledwie za sobą drzwi zamknął, zjawiła się ona w istocie, nie mówiąc nic i dając tylko znak ręką.
Nikita poszedł za nią na górę.
W tej samej izbie co wczoraj, na sofie, siedziała Dorszakowa, czekając widać na niego. Po dniu wydała mu się wychudłą i bladą. Czarne oczy świeciły jakby łzami obmyte. Zwróciła się zaraz do stojącego we drzwiach, palec kładąc na ustach.
— Człowiecze — zawołała — nie darmo cię panowie wysłali, rozum mieć musisz... miej-że go tu za dwóch, bo nie będzie i tego za wiele, bądź ostrożnym... Kraj to zły... ludzie nie dobrzy... obyczaje pogańskie. Kto tu pozna zbójcę? Kto tu wie, który poczciwy?
Po Bożemu przestrzegam..... a nie mów nic nikomu. Wszystkich się strzedz trzeba, wszystkich. Nocą nie spać... dniem czuwać.
Ruszyła ramionami.
— Dnia ani godziny niema bezpiecznej, ja ci mówię.
— Bóg zapłać za dobre słowo — odpowiedział Nikita — my naród wojskowy, do wszystkiego nawykli... będziemy sobie rady dawali, a Bóg... od czegóż opieka jego?
— Tak, tak, ale strzeżonego pan Bóg strzeże — żywiej coraz poczęła mówić kobieta. — To nie u was tam w Polsce, gdzie wszyscy swoi, tu wszyscy cudzy. Góry pełne włóczęgów, szlaki zbójców pełne, domy zdrajców i szpiegów, a szarańcze wiatr przynosi.
Westchnęła.
— Jeszcze stokrotnie mówię „Bóg zapłać“ — odezwał się Nikita.
— Podstarości, mój mąż — dodała, oczy spuszczając — a no człek srogi.... okrutny... popędliwy... Na swojego mówić — grzech, a nie przestrzedz — wina.. co robić? Jątrzyć nie trzeba, a pokornym być też źle. Człowiek rozumny wie jak mówić i co czynić. Idźcie z Bogiem... dosyć... dosyć...
Zakryła sobie oczy rękami.
Nikicie żal się jej zrobiło.
— Niech Bóg stokroć płaci — powtórzył raz jeszcze — o mnie to tam nie wiele chodzi, ale o moją panią, za którą by człek życie dał, a jak będzie potrzeba, każdy z nas je da.
— Po cóż kobietom jechać tu było! Po co? — powtórzyła Dorszakowa.
Nikita ramionami ruszył.
— A toć to się nazywa ich majątek. Jejmość nasza bardzo skrzętna, chciało się choć zobaczyć to pustkowie. Nie powiem, żeby kraj był zakazany, boć jak u nas pięknie, a miejscami oczy razi. Co potem, kiedy ludzie nie dobrzy i dzień cały wsi ni człeka nie ujrzeć.
— Za to jeszcze Bogu dziękować — dodała Dorszakowa — gorzej takiego spotkać, od którego życia i mienia prosić trzeba.
Niespokojnie obejrzała się do koła.
— Idźcie z Bogiem — rzekła — a milczcie. Palce położyła na ustach.
Nikita wyszedł. Nieopodal na czatach stojącą zobaczył Horpynkę, która doczekawszy się go, szybko wbiegła do pani.
Biednemu posłańcowi nie chciało się już do izby powracać, tak mu to wszystko co widział i słyszał po głowie chodziło. Czuł potrzebę sam z sobą się naradzić.
Z tej narady wyszło to, co prawie zawsze: zdawało mu się, iż lękać się tak bardzo nie było czego. Nie zastał tu wprawdzie tak dobrze, jak pragnął i spodziewał się, ale źle też nad miarę nie było. Nawykły do wypraw wojskowych po gorszych jeszcze pustkowiach, do niebezpieczeństwa, które wesoło i ochoczo się zwyciężało, niemal był rad, że tu z założonemi rękoma siedzieć nie było można. — Dorszak zły, to prawda — mówił w duchu — a jeden zły człowiek może wiele, są za to dobrzy drudzy, a nawet własna jego żona. I człowiek przestrzeżony, co wiele znaczy. Łatwo się więc mieć na baczności, a przecież nie ja sam tu będę... dopilnujemy go i nic złego nie damy zrobić... Tak sobie męztwa dodając, poszedł Nikita do starego Żyda.
— A co — rzekł, przywitawszy się — podstarości znowu na polowanie się wybrał.
Abram ramionami ruszył.
— Na polowanie! — rzekł — ale na jaką zwierzynę on poluje, tego nikt nie wie, ani dokąd jeździ. Dosyć, że go nigdy w domu nie ma. Szczęście jeszcze, jeżeli na noc powróci. Gdzie bywa w gościnie i jakich tu czasem ludzi sprowadza, a jak im wszystkim z oczów patrzy.... nu!
I zamilkł Żyd.
Nikita sobie powiedział, że musi na wszystko mieć oko.






Dzięki pani Miecznikowej w Mierzejewicach było jak mało w którym dworze dostatnio i z ładem, a nawet dla oczu miło.
Mało bo na świecie takich kobiet jak ona i nie darmo ją swą Handzią złotą pan Miecznik nazywał. Stworzona była do pracy wesołej, jak ptaszyna. Nigdy się jej lice nie zachmurzyło, nie wyszło z ust narzekanie, ani skarga na znużenie. Ubolewała tylko, że jej życie tak szybko upływało. Mąż rzadko w domu przesiadywał i był tu prawie gościem, ona stała za niego i za siebie.
Dzień był zużytkowany cały, żadnej chwili straconej. Inni też ludzie we dworze, widząc panią tak czynną i ochoczą do pracy, próżnować nie mogli. Ruszało się tam wszystko jak w mrowisku. Dwór był liczny, ale krom starego Deliana, rezydenta, który dla podeszłego wieku od pracy będąc wolny, jeszcze ryby łowił, lub w ogródku dozorował, każdy miał zajęcie i nikomu odpoczywać nie było wolno.
Miecznikowa choć córkę miała w latach szesnastu, sama wyglądała świeżo i młodo. Słusznego wzrostu, zbudowana silnie, krew z mlekiem, zęby jak perły, usta rumiane, oczy patrzące śmiało i prosto, a mówiące szczerze, uprzedzały na pierwszy rzut oka ujmująco. Ale przy tem wszystkiem powaga była wielka i zmuszająca do poszanowania. Coś rycerskiego w sobie miała córka żołnierza, a mimo to wdzięk kobiecy i czułość niewieścią. Nie lubiła się stroić, a nigdy jej nikt nie widział opuszczonej od rana. Znajdowała to i mówiła otwarcie, że kobieta powinna starać się, aby pięknie wyglądała, ale nie jak papuga. Najczęściej też czarno bywała ubrana, ale świeżo i ze smakiem. Nie zlękła się ani konia, ani strzelby, bo ją ojciec nieboszczyk, syna nie mając, dla zabawy do wszystkiego przyuczał. Mówiono, że strzelała sławnie, lecz poszedłszy za mąż, już się tem nie bawiła.
Jadzi też swej nie uczyła strzelać, ale jej wlała swe męztwo i otwartość i ten charakter rycerski a umysł wesoły, który nie daje nigdy upaść na duchu.
Młode dziewczę podobne było do matki, tylko smuklejsze jeszcze i piękniejsze nad nią, bo rysy miała wypieszczone, delikatne, więcej niewieściego uroku i blasku. We dworze panienkę kochali tak wszyscy, żeby się za nią pozabijać dali. Dość jej było westchnąć za czem, choćby nie skinęła nawet, co żyło, siliło się spełnić jej życzenia.
Wdzięczny jej uśmieszek stał za nagrodę. Najstarszy ze wszystkich, blizko osiemdziesiąt-letni Delian, nie zapierał się tego, że był w niej rozmiłowanym.
Cóż dopiero powiedzieć o młodym Janaszu, który się z nią prawie wychował i był jej najpilniejszym sługą, a jakby bratem? Prawda, że poczciwy Korczak, od dzieciństwa w tym domu, kochał tak samo Miecznikowę i Miecznika i poślubiał wszystkie sprawy i uczucia ich obojgu, lecz dla Jadwisi życiaby nie żałował.
Małą dzieciną osieroconą, wynędzniałą, przywieziono go z rozkazania Miecznika do Mierzejewic. Byli mu ci Korczakowie dalekiemi powinowatemi. Ojciec Janaszka niegdy zamożny, całą majętność puścił w świat przez swawolę. Nie było sejmikowicza straszniejszego nad niego, pił jak gąbka, rąbał się co dzień, twarz miał całą popisaną szablami, z czego chluby szukał. Byle słowo, pluł w garść i brał się do karabeli. Wiosek dwie poszło na biesiady z dobrymi przyjaciołmi, z których ani jednego nie stało, gdy go objedli i opili. Matka ze zgryzoty zmarła; nareszcie starego Korczaka, lepszy od niego rębacz, dojechał po karku tak, że nie wymówiwszy „Jezus“, padł krwią oblany. Zostało dziecię sierota, którym się tak krewni opiekowali, że mu gęsi pasać dawano. Zmizerował się biedak i o mało nie zmarł, gdy go Miecznik przygarnął. Przywieziono na furze do Mierzejewic tylko cień dziecka w podartej koszulinie; bose to było, brudne i ledwie dyszące. Miecznikowstwo oboje litość mając nad nim, szczerze się wzięli, aby to odchuchać. Jakoż wprędce dziecka poznać nie było można. Chłopak był rzadkiej piękności, a gdy na dostatniejszy chleb popadł, rosło to jak na drożdżach i wybujało na panicza. W zarodku znać miał tę naturę szlachetną, a że wpadł między dobrych ludzi, stał się z niego chłopak, którym pochwalić się mogli Miecznikowstwo. Zrazu go w domu uczył przyjęty bakałarz, potem go dano do szkół do Lublina, gdzie chciwie naukę łykał, wreszcie przy Mieczniku się na żołnierza usposobił. Łatwo mu szło wszystko, bo umysł był bystry i Zboiński mawiał:
— Niema to, jak gdy człek za młodu biedy zażyje, potem buja jeszcze raźniej i wszystko mu dobre i wszystko łatwe.
Była to prawa ręka we dworze, do wszystkiego, choć sercem najwięcej miłował rycerską sprawę i życie. Koń, szabla, rusznica, łuk, najmilszemi mu były zabawami. Ale z prawnikami o jurysprudencyi niczego umiał się rozprawić, z księdzem o rzeczach świętych, ze staremi o przeszłych.
We dworze niemal jak własne dziecko go utrzymywano, ale Janasz dobrze pamiętał czem był i co był winien Miecznikowstwu, więc im mu więcej było wolno, tem mniej z tego korzystał, bo dziwnie był skromny i pokorny.
Dosyć powiedzieć, iż mając szesnastoletnią córkę w domu, Miecznikowstwo z powodu tego ślicznego chłopca dwudziestoletniego, najmniejszej troski nie mieli. Kochało się to po Bożemu, jak brat z siostrą, nie tając, nie kryjąc, ani pragnąc więcej nic nad to, żeby z sobą co dzień mówić, uśmiechnąć się sobie mogli i jedno drugiemu usłużyć. Często bardzo przy Janaszu rozprawiano o przyszłych losach dziedziczki Mierzejewic, dla której się bodaj kogoś z senatorskiego domu spodziewać godziło. Janaszek tylko jednego pragnął i życzył: aby człek był jej godzien.
Jadzia żartowała z Korczaka, że się on kiedyś ożeni i naiwnie mu prorokowała posażną pannę i piękną wioskę. Prawda że tak zagadnięty Janasz czerwieniał mocno i z zapałem wielkim zaręczał, że się nigdy nie ożeni, że rycersko chce służyć, a żołnierzowi żonatym być nie przystało, bo mu zawsze serca braknie, gdy rodzinę wspomni. Czasem aż do przysięgi się na to rwał, ale się z niego śmiano, a niedopuszczano na lekko się kląć, bo w ówczas jurament w oczach Boga, tak wiązał człowieka iż go żadna siła w świecie z niego rozwiązać nie mogła...
Pomimo młodego wieku miał Korczak tyle doświadczenia, zimnej krwi i wytrawności, iż mu Miecznik rodziny powierzyć się nie wahał. Dwór też cały był dobrany tak, że z nim ani Miecznikowa, ani on kłopotu mieć nie mogli. Złego się sam w Mierzejewicach nic nie uchowało długo.
Ks. Żudra Kapelan, niegdyś także towarzysz z chorągwi hetmańskiej, choć ksiądz, mężny był i spokojnego ducha, a roztropności wielkiej. Często się go Miecznik radził i dla Janasza w drodze wielką mógł być pomocą, bo choć w krajach tamtych nie bywał, tyle z ludźmi różnemi przestawał, tyle się po świecie nasłuchał, iż więcej od drugich wiedział...
Sześciu ludzi czeladzi, dobrano co najtęższych i pewnych, chłop w chłopa — Hajducy, Hołoba i Trakiewicz, głową przerastali wszystkich, a byli też na taką wyprawę jakby stworzeni.
Oba przeto w obozie wąchali, a nie łatwo ich było czem ustraszyć. Najsłabszy ze wszystkich Węgrzynek Giczy, choć pono z Węgrów pochodził, wychowany z dziecka na dworze, przyswoił się zupełnie, a był zwinny, żwawy, trochę łotrowaty, ale odważny jak stary i gotów się porwać na olbrzyma.
Chociaż Miecznikowa wcale się o tę podróż nie troszczyła, będąc pewną, że Turcy i Tatarowie co innego teraz mają do czynienia... sam stary, nie trwożąc się, ludziom pojedynczo zalecił jak największą ostrożność w podróży. — Konry, brat Nikity miał zawsze poprzedzać na kilka godzin dwór, a dano mu najlepszego konia, aby w razie niebezpieczeństwa jakiego, mógł zawrócić i w czas dopaść z oznajmieniem. Dwóch ludzi składało straż tylną, reszta się gromadziła około kolebki, wozu, na którym jechał ks. Żudra i drugiego z obrokami zapaśnemi i kuchnią.
Jesień bardzo szczęśliwie trafiła się ciepła i pogodna. Nocy bywały chłodne, ale dnie gorące prawie... Jadzia która niewiele podróżowała, dziwiła się i cieszyła wszystkiemu, miastom i kościołom, wsiom i lasom i górom zielonym i różnemu ubiorowi i rozmaitej mowie ludzi.
Pierwsze dni podróży szły bardzo pomyślnie, koń nie zakulał, koło się żadne nie popsuło, nie zgubiono nic, a mimo krzyżujących się dróg, nigdzie się nie zbłąkano. Miecznik na karcie wypisał cały szlak i niemal popasy, a noclegi tak rozumnie, iż się jego drogoskazu trzymano, nic zmieniać nie potrzebując...
Janasz Korczak prawie cały czas przy kolebce jechał konno, pannie tłumacząc co rozumiał i ukazując co mu w oczy wpadło.
Kawalkata była pańska i ludzie jej z gościńca ustępowali chętnie, kłaniając się nizko...
Na popasach i noclegach, gdzie tylko kościół znalazł ksiądz Żudra zachodził na plebanią lub do klasztoru dostając języka, a często i serdeczne przyjęcie.
Tak znaczniejszą część drogi odbyto i Wołyń przejechała Miecznikowa szczęśliwie. Zbliżono się do granic Podola i do Gródka. Konie trochę były znużone, więc w Starym Konstantynowie dzień spocząć zamierzano. Kraj okoliczny, żyzny i piękny podobał się wielce, mniej mieścina licha, w której tylko zamku reszty, dominikański i kapucyński klasztor całą były ozdobą. Dom zajęto w rynku i rozgościli się swobodnie oddychając, a też i deszcz jesienny, który długo wisiał nad niemi, lać zaczął... Ks. Żudra nie zważając nań poszedł zaraz do ks. Dominikanów.
Było to nad wieczorem. Przeora znalazł w domu, trafem dziwnym był nim dawny znajomy, niegdyś żołnierz także, którego potem w habicie spotykał ks. Żudra — ks. Jacek Zając.
Zobaczywszy go aż się Przeor przeżegnał.
— A ty tu ojcze co robisz? wszelki duch pana Boga chwali! Zkądeś się wziął?
— Z deszczem spadłem, śmiejąc się odparł Kapelan.
Posadziwszy go tedy i lampeczkę wina kazawszy przynieść, począł dopytywać ks. Zając... Wszyscy naówczas ciekawi byli tej wyprawy króla Jana przeciwko niewiernym, o której sława się rozchodziła, że w lidze z innemi monarchami chrześcijańskimi zadać może cios śmiertelny potędze Turków w Europie.
Tu na kresach niemal siedząc, daleko mniej wiedziano co się na drugiej granicy działo, więc pytań było bez końca. O ile mógł zaspokajał je ks. Żudra.
— Ojcze najprzewielebniejszy, rzekł w końcu — dajcież mi też dopytać się u was o to czego potrzeba...
— Mów! księżuniu — odparł Przeor wesoło...
— Macie tedy wiedzieć, żem ja tu nie sam przybył i nie per pedes apostolorum, ale z dworem mojej pani a dobrodziejki, pani Miecznikowej Zboińskiej z Mierzejewic.
Jedziemy, mogę powiedzieć, na kraj świata. Święta i zacna jest pani nasza, ale gdy czego zapragnie, rozstąp się ziemio — musi to być. Mają Miecznikowstwo z dawnych lat na samem Podola pograniczu...
— Gródek — przerwał Przeor — znam, wiem, bom tam bywał.
— Chwałażci panie — zawołał powstając Żudra, to mi przynajmniej powiedzieć możecie co o nim i jak tam dojechać i jak tam poczynać.
Przeor się zdawał namyślać chwilę, a Żudrze w oczy patrzał.
— Ze wszelkim respektem dla pani Miecznikowej waszej — począł — powiem wam, że prawdziwie kobiecym rozumem sobie tę podróż osnuła. Dojechać możecie, ale żebyście mieli cało powrócić! Za to nikt rozumny nie zaręczy...
— Dla czego? zawołał przestraszony Żudra ręce łamiąc.
— Dla tego że niebezpieczniejszego kąta nad ten w świecie niema. Tatarowie Lipki, włóczęgi, bandy najrozmaitszego tałałajstwa tam sobie na kraju obrały siedlisko. Cóż wy im prosto w paszczę leźć chcecie?
Zatrzymał się ks. Przeor i dodał po chwili:
— Nie macie nic lepszego do czynienia tylko wypocząwszy w Konstantynowie, w imie Boże zawrócić do domu.
— Ale to nie może być! to być nie może — rzekł ks. Żudra, trzeba znać Miecznikową — hic mulier, córka też dziecko prawie, ale mężnego ducha.
— Co? i z dzieckiem się wybrała? zakrzyknął Przeor dźwignąwszy ramionami. Głowyście potracili...
Niezmiernie się zmieszał ks. Żudra. — Co tu począć?
— Co począć? zawracać! mówię wam, o podróży nie myśleć! Sądzicie, że wszyscy Tatarowie poszli na Wiedeń? Zostało tej szarańczy do zbytku po rubieżach... Nieprzebrana ćma na granicach czatuje aby plądrowała...
Widząc, że Żudra głowę w rękach ukrywszy mocno się zadumał, Przeor mówił ciągle chodząc i czarnego pociągając pasa, bo był dosyć otyły i miał zwyczaj go zawsze poprawiać, żeby mu do góry nie zbiegał.
— Niechcę wam próżnego czynić strachu, ale niedosyć że Gródek ten w dziurze na samiutkiej granicy, a trzy zameczki też turkami poosadzane — jeszcze tam mieszka istny dyabeł, któregoście sami zainstalowali... Wiecie dla czego nigdy na Gródek napaści nie było? bo ten łotr Dorszak z Tatarami się zna, na wioski ich naprowadza, łupami z niemi się dzieli. Znają go w okolicy, a wszyscy przed nim drżą. Udając się za dziedzica Gródka, boć nim prawie jest, jeśli nie de jure to de hajda — ożenił się z córką bogatego ormianina w Kamieńcu, której tam męczeńskie z nim życie... Wszyscy o tem wiedzą... Gdyby się udało królowi Janowi Turka wypędzić precz, niejeden by rachunek z Dorszakiem przyszedł na stół do likwidacyi.
Łotr z pod ciemnej gwiazdy! zakończył Przeor... ma w tem interes, aby mu tam nikt wody nie mącił, a Miecznikowa sama mu się jedzie oddać w ręce...
Co — chyba szaleństwo.
— Mój ojcze, myśmy o tem wcale nie wiedzieli, to są rzeczy nowe — zawołał Żudra... Łaska Boża i prawdziwa opatrzność, żem jakiś instynktem wiedziony tu zaszedł i z wami się spotkał. To jedno ocalić nas może... Ale, mój ojcze, wy mi tego, dla miłości Zbawiciela nie odmówicie, że pójdziecie ze mną do Miecznikowej — choć to wszystko jasne, choć rozum mówi: wracajcie pókiście cali, myślicie, że ja wierzę w to, iż się ta kobieta zlęknie i wróci?
Ruszył ramionami — Przeor się uśmiechnął.
— Jużciż pani rozumna...
— Daj Boże każdemu...
— Dziecko kocha...
— Rozpada się za niem... ale, mój ojcze, to córka żołnierza i serce rycerskie... Ludzie, dwór, córka, wszyscy, choć dziś na koń i na Tatara... Któż ich wie? im to jeszcze pachnąć gotowo co nas trwogą przejmuje.
— A no, dobrze, podchwycił Przeor — gdyby mieli z sobą choć z pięćset ludzi dobrze zbrojnych — a wieleż was jest?
— Wszystko wszystkiem do dwudziestu się ledwie doliczy...
Przeor głośno śmiać się począł, lampkę swoją wychylił i kładnąc rękę szeroką i pulchną na ramieniu ks. Żudry, rzekł.
— Uspokójcie się — nie damy jej zrobić tego szaleństwa. Pójdę do niej jutro sam, albo lepiej, zaproście ją do nas na mszę świętą — odśpiewam sam wotywę na ich intencyę do Ducha Świętego — potem na śniadańko do mnie... Rozmówiemy się, a już ja będę wiedział jak mówić.
— Miecznik wam będzie wdzięczen — poparł Żudra. — Okrutnie był markotny... bardzo się temu przeciwił.... ale jejmości się zapragnęło, dziecku też... nie było sposobu...
— To tylko dowód, jak wy zdala kraju nie znacie, mówił Przeor... kiedyście tam sobie mogli ten utrapiony kąt wyobrażać bezpiecznym...
Rozmawiali jeszcze długo, kapelan wyszedł jak zwarzony. Msza była zamówiona na godzinę dziesiątą. Powrócił do gospody do Miecznikowej, wspomniał o Przeorze, o zaproszeniu, przebąknął coś o tem, że ludzie w okolicy, do której zmierzali nie najlepiej mówią, ale szeroko się nie rozgadując, odłożył sprawę do jutra, na Przeora ją zdawszy.
Nazajutrz się szczęściem wyjaśniło zrana, zostało tylko owe nieprzebrnione błoto wołyńskie, w którem ludzie częstokroć buty gubią, tak dobrze za nogi chwyta... Zaprzężono kolebkę, bo od Rynku do Dominikanów kawał drogi był dobry, a po tarcicach i cegłach przejście niewygodne.
Kościół dziś stojący ruiną, naówczas wspaniale wyglądał. Ledwie weszli doń Miecznikowa z córką Kapelan i Janasz i służba, wnet zasygnowano na wotywę i wystąpił Przeor z asystencyą przed ołtarz Ś. Ducha... Zagrały organy, uradowały się dusze, bo nabożeństwo było piękne i wspaniałe... Zaledwie się skończyło, a ks. Zając przyszedł z pateną do Miecznikowej, kapelan który już wszystkie drogi znał, poprowadził do celi Przeora. Tam go nie zastali jeszcze, bo się modlił po mszy, ale śniadanie gotowem było, a niewiele poczekawszy i ks. Zając z wesołą twarzą się zjawił, witając miłych gości i wyrażając radość, że ich w ubogim klasztorze przyjmować może.
Przyjęcie wszakże wcale ubóstwa nie oznajmywało, i owszem obfite było i pokaźne... Poczęła się rozmowa wesoło...
— Mówił mi wczoraj, mój stary przyjaciel ks. Żudra — rzekł Przeor — że się pani Miecznikowa do Gródka wybrała: uszom wierzyć nie chciałem.
— A to dla czego? ks. Przeorze dobrodzieju...
— Boć to sama turecka granica, i sam zbójecki kąt, osławiony, dokąd z dobrej woli nikt by dziś się nie wybrał.
Spojrzał na panią Miecznikową, która właśnie śliwki z rożenka zdejmowała, lecz na jej twarzy najmniejszej alteracyi znaku nie dostrzegł.
— A! mój ojcze, odpowiedziała śmiejąc się — strachy na lachy... Zdaleka wszystko straszne, ale my jakoś, choć kobiety, mężne serca mamy i nie trwożym się, jak widzicie. Przeor spojrzał na Żudrę, Żudra na niego... — Źle...
— Piękna to rzecz męztwo — odparł Dominikanin ale napróżno się narażać...
— Cóż i kto nam uczynić może? zapytała Miecznikowa...
— Naprzód i droga, dojeżdżając wąwozami, nie bardzo od napaści bezpieczna, mówił Przeor, powtóre — niechce mi się mówić, ale Podstarości Dorszak w złej jest renomie. Ludzie go posądzają że z rabusiami Lipkami na jedno targuje...
— Toć dla nas bezpieczeństwo! odezwała się spokojnie Miecznikowa, bo swoim panom nie da krzywdy uczynić...
— A myśli pani, że im tam rad ów będzie? spytał ksiądz...
Miecznikowa trochę się zastanowiła.
— Może to być — rzekła — a no — Boża pomoc i opieka nie dopuści złego. Tyle się już drogi odbyło, niewiele co pozostało, gdybyśmy stchórzywszy powróciły, śmiech by był nie mały.
— Przyznam się Jaśnie Wielmożnej Miecznikowej, przerwał Przeor, iż wolę śmiech niż płacz...
— Bóg nie dopuści — spokojnie odparła pani Zboińska. Jest nas kupka, ludzie dobrze zbrojni...
— Jeśli o stu Tatarów idzie — wtrącił się Janasz, ja z naszemi ludźmi stawię czoło śmiało, ani dbam, więcej zaś ich tam trudno pono teraz znaleźć, bo to się wszystko powlokło pod Wiedeń...
— Co asindziej mówisz! zakrzyknął gorąco Dominikanin. Wy tych krajów nie znacie. Mrówia tyle tam jest, że gdyby kilkadziesiąt tysięcy wyszło, dosyć na naszą klęskę zostanie. Niedawno dwie wsie w perzynę poszły, z dwóch dworów szlachtę poprowadzili w jassyr....
Miecznikowa patrzała na mówiącego nie ulękniona...
— Jestci tam zamek obronny... rzekła... gdyby i napadli...
— E! to byśmy się obroniły! zawołała Jadzia wesoło...
— Myśmy niedarmo żołnierskie córki i żony — dodała Miecznikowa, dałybyśmy sobie rady! A! gdybyś, ks. Przeorze dobrodzieju, naszych ludzi znał i ich męztwo, mógłbyś być tak spokojnym jak ja jestem...
Ks. Zając tak był zdziwiony, iż mu na chwilę mowę odjęło, patrzał na te kobiety nieulęknione, słuchał spokojnych ich odpowiedzi i żegnał się nieznacznie, pojąć tego nie mogąc.
Nareszcie westchnął głęboko.
— Życzę się dobrze namyśleć — dodał, bo niebezpieczeństwo większe może niż się zdaje...
— I wdzięczni jesteśmy, jegomości dobrodziejowi za przestrogę — odezwała się Miecznikowa, bo go połowa ubywa, jak skoro o niem wiemy.
Spojrzała na Janasza, któremu się oczy zaiskrzyły.
— Nieprawda, Janaszu — rzekła, że nam przez to nie ubędzie serca?
— Urośnie go chyba — odparł żwawo Korczak...
— Z uwielbieniem na to patrzę — wtrącił Przeor — ale proszę o jedno. Nie wierzycie mi, albo lekko bierzecie co mówię, raczcie ludzi spytać... niech powiedzą inni...
W tej chwili po czole się uderzył.
— Za pozwoleniem — dodał — właśniem w kościele widział szlachcica, którego brat u nas w nowiciacie jest, Sieniuta się zowie... Z tamtych bodaj stron jedzie... Jeśli go zastanę, poproszę go, żeby przyszedł zdać sprawę.
Ruszył się Przeor ku drzwiom i braciszkowi coś szepnąwszy do ucha, — wysłał go zaraz po Sieniutę.
Kilkanaście minut upłynęło, nim się drzwi otwarły znowu i szlachcica wprowadzono, który przedewszystkiem Przeora w rękę pocałował, a niedaleko od progu zajął miejsce.
Osobliwa to była figura, więcej do siodła stworzona, niż do piechoty... mały, nogi miał od jazdy pokrzywione, jak dwa kabłąki, ramiona niemal tej szerokości, ile wzrost trzymał wyżyny, na nich głowa wielka, podgolona, z wąsem wiechciastym, czoło jakby trzema częściami, trzema zmarszczkami grubemi przerznięte... Ręce spadały mu niemal do kolan, a buty do nich z drugiej strony dochodziły... Gruba kurtka pasem nabijanym ściągnięta okrywała mu pierś szeroko... Stać był może nie nawykł, bo się niespokojnie z jednej na drugą nogę przechylał i deptał, a że jeszcze mówić nie miał co, więc chrząkał.
— Panie Cześnikowiczu — odezwał się Przeor, podobno wy od granicy jedziecie?
Tubalnym nieco schrypłym głosem, rozśmiał się najprzód, gładząc czuprynę, Cześnikowicz Sieniuta.
— A no! a juścić, rzekł — co — bo to to... mosanie tego... (tu westchnął), rodzice kwaśne jabłka jedli, a dzieciom zęby cierpną... ale! mosanie. Mieliśmy tam piękne dobra! a teraz na psy zeszliśmy! Ja ledwie na hutorze.... a brat w klasztorze i oba goli... mosanie — ale tego!
Pogładził się po czuprynie znowu, na drugą nogę przestąpił, chrząknął i dorzucił.
— A juścić...
— I cóż tam słychać! spokojnie? pytał ks. Zając...
Sieniuta się śmiać począł i głowę trzeć a chrząkać... Chrząkanie mu znać służyło do zebrania myśli....
— Kiedyż to, mosanie, tego... z pozwoleniem, w osiem gnieździe spokojnie? ale? ale?
— Ale Tatarów niema? zapytał ksiądz?
— Jak niema? Tego paskudztwa kiedyżby to nie było? Ich niema a są? pochowają się — ale tego — w mysze dziury... a razem...
Tu szlachcic wrzasnął, aż kobiety wezdrgnęły, naśladując wrzask dziczy...
— Razem... jak gradu! jak gradu! Trudno się było z fantastycznym panem Sieniutą rozmówić, więc Przeor wprost rzekł:
— Jaśnie Wielmożna Miecznikowa Zboińska, właśnie się o to wybrała do swoich dóbr... pewnie je Cześnikowicz znasz... ten Gródek co na granicy?
— A to Dorszaka Gródek? podchwycił Sieniuta.
— To nasz Podstarości! rzekła Miecznikowa.
Sieniuta oczy mocno rozwarł i usta oddął...
— Ale tego, bąknął — a on się tam dziedzicem i panem mieni!
A co mnie do tego, niech będzie czyje chce! I ręką zamachnął...
— A bezpiecznież tam jechać? spytał ksiądz... Cześnikowicz stąpając z nogi na nogę, namyślał się i odchrząkiwał.
— Łgać przed J. W. panią i przed J. M. X. Przeorem najłaskawszym, u którego mój rodzony znalazł przytułek — niech mnie Matka Boska broni — rzekł powoli. To się po Sieniucie nie okaże... Zeszliśmy na psy — niema słowa, aleśmy psu oczu nie sprzedali — ale tego... Więc powiem całą prawdę.... Dorszak urwisz, a okolica — jak w pokrzywach...
Chrząknął mocniej jeszcze....
— A no, żeby dla wilka nie iść w las — to znowu, mosanie — ale tego, nie wypada... Może być termedya — może ujść na sucho... Na dwoje babka wróżyła. Człowiek się raz rodzi i raz umiera...
Miecznikowa się uśmiechnęła...
— Masz waćpan zupełną słuszność, panie Cześnikowiczu — zawołała... ja dla tego jadę właśnie, że Dorszak urwisz... boć go ztamtąd wyprzeć raz trzeba. Dziesięć lat złamanego grosza nie daje.
Cześnikowicz oczyma błysnął...
— A kutwa — ale tego, pieniędzy ma jak żyd... począł — i zkąd? Bóg jeden wie, on drugi, dyabeł trzeci... a tatar czwarty... Hm! hm!
Ruszył się bardzo żywo.
— Dokąd waćpan jedziesz panie Sieniuto? spytała Miecznikowa.
— Niby to ja? wskazując na pierś palcem, odezwał się szlachcic...
— Tak, waćpan...
— Przyjechałem brata odwiedzić, bo mi się śniło że jadł kwaśne mleko... myślałem, uchowaj Boże, czy mu się jakie nie trafiło nieszczęście... No! a złożywszy rewerencyę ks. Przeorowi i uściskawszy brata — co mam robić? Na hutor mój powrócę.
— W tę samą stronę?
— Ono to w tę samą...
— Przyłącz-że się W. mość do nas — zawołała Miecznikowa, najprzód koń i nic kosztować nie będzie, a potem, jak da Bóg do Gródka... jeszcze się coś znajdzie...
Skłonił się do samej ziemi Cześnikowicz i odezwał:
— Na powodyra zdam się — a gdyby przyszło i ognia krzesać... przecież to Sieniutów krew... nie zawiedzie... Klnę się — ale tego — i submituję...
Próźno już było i pracować nad panią Miecznikową, która pożegnawszy Przeora, zostawując ofiarę na kościół, odjechała do gospody... dokąd Sieniuta się na wieczór stawić obiecał, oznajmiwszy, że ma samopał, pistolet i szablę...
Zaraz tedy nie czekając broń kazano w Konstantynowie opatrzeć, ludziom ładunki pobrać... a że się pod noc jaskrawo wyjaśniło, nazajutrz w dalszą podróż do dnia wyruszyć miano...






Wedle zapowiedzi Cześnikowicza Sieniuty, który z samopałem, wąsa nastrzępiwszy jechał przodem, mila tylko już pozostawała do Gródka... kraj coraz się stawał dzikszym, piękniejszym, górzystszym, a droga coraz gorszą. Na tę jedną milę parę godzin dnia pozostałych nie było za wiele, gdyż wlec się musiano niemal noga za nogą. Powymywane ścieżyny, któremi tylko dwukołowe arby czasem się przewlókły, na kolebkę za ciasne, pełne kamieni i dołów, niezmiernie utrudniały drogę, tak że powóz to z jednej to z drugiej strony ludzie podtrzymywać musieli i prawie na rękach unosić, aby się nie wywrócił... Zaroślami okryte wzgórza puste się zdawały i nieme. Ptactwa nawet, co je ożywiało latem, większa część odleciała. Kiedy niekiedy orzeł się majestatycznie podnosił do góry, płynął powoli, stawał w powietrzu i zdawał rozglądać po ziemi... W krzakach czasem zaszeleściało, jakby zwierz pomknął spłoszony... i znowu cisza do koła... uroczysta... a smętna...
Miecznikowa i Jadzia ciekawie wyglądały z powozu obie.... Po drodze żywej nie spotkano duszy. Zrana tego dnia jak przez brudne mrówisko przejechali obronną ręką przez obóz cygański. Rzuciła się ta dzicz pod pozorem żebraniny, a w rzeczy samej dla kradzieży, na powozy i ludzi. Miecznikowa garść groszaków sypnęła, aby się pozbyć, a ludzie musieli do szabli się później brać, aby łapiących konie za uzdę przepłoszyć. Jednego luźnego, co się uląkłszy oderwał, już byli cyganie pochwycili i gnali z nim w las, gdy Sieniuta dopędził ich, dał ognia na wiatr, płazem kilku poczęstował i konia odzyskał.
Od tej pory człowieka, ani zwierza, ani mieszkania ludzkiego już nie spotkali. Kilka spalonych węgłów i osmalonych kominów stały nad drogą. Na jednem takiem rumowisku popasać musieli, korzystając z tego, że w blizkości dobra dla koni była woda i pasza, bo o sianie już i mowy nie było.
Kraj jednak dziwnie był piękny, jakby na ludzi czekał z bogactwy swojemi. Wszystko rosło bujnie, wysoko, gęsto. Ale dawniej uprawne pola leżały odłogami, a wśród nich ledwie gdzie zdziczałe żyto co się samo siało, dawało świadectwo o przeszłości. Na wzgórzach widać było czasem nagie ściany zamków obalonych, które chwasty i zarośla na pół okrywały.
Ku wieczorowi droga, którą Sieniuta prowadził, wcisnęła się między góry i wąwozy. Rzadko gdzie zazieleniała dolina. Dębina krzywa pokrywała wzgórza i zarośla tak gęsto, że oko o krok nic dopatrzeć nie mogło.
Janaszek jechał już teraz z Sieniutą, bo przy powozie miejsca nie było. Czasami tylko dobiegł do drzwiczek, aby coś powiedzieć, o coś spytać, w oczy spojrzeć Jadzi, i z nich odgadnąć, czy czego nie pragnie. Dziewczę ciągle główkę wychylało dziwując się bożemu światu. Wieczór był złociście piękny, niebo jasne, a gdzie promień padł słoneczny jakby złotogłowiem wysłał drogę. Nad drogą — choć późna jesień była, gdzieniegdzie spóźniony kwiatek oczy i ręce nęcił. Stał jakby zdziwiony w pośród łodyg suchych, gość nieproszony a smutny. Niektóre drzewa jeszcze były zielone, inne żółte inne rumiane, na niewielu wiatr zimny wysuszył liście i otrząsł. Wśród tej ciszy, gdy powóz się zatrzymał, aby obmyśleć jaką przeprawę, słychać było szmer strumieni, które z gór, bełkocząc, płynęły spienione w dolinę.
Sieniuta jechał rozglądając się bacznie z powagą hetmańską, którą starej krwi swej przypisywał; za nim Janasz oczyma biegając ciekawemi po górach. Ludzie nie śmieli się odzywać, ale wielce się im ten piękny kraj pustynny, z jego drogami piekielnemi kląć chciało. Ksiądz Żudra na wozie, dobywszy brewiarz pacierze odmawiał, a Boga wielbił. Na drugim Franka, jedyna niewiasta do posług wzięta, którą ciągle rozbójnikami straszono, z trwogi, blada, ręce łamała.
Godzinę się już tak coraz ciemniejszemi wąwozami wleczono, słońce skryło się za górami, choć jeszcze nie było zaszło, zaczynało się robić ciemno, i Sieniuta dla złych dróg radził pośpieszać.
Miecznikowa widząc się już niemal u portu, tryumfowała potrosze, że się próżnym strachom odwieźdź od swego zamiaru nie dała. — Gródka tylko co nie było widać.
Jadzię bawiło wszystko, a wiele rzeczy zdały się jej całkiem nowemi. Kraj w istocie cale różną przybierał postać; aż do skał i kamieni nieznane to były istoty.
Zmierzch padał, gdy Janaszek do drzwi przyskoczył, że wąwóz ostatni się kończy, i że zamek gródecki za chwilę zobaczą.
Nie było już sposobu miecznikowej i Jadzi w powozie utrzymać, którego firanki widok zasłaniały. Kazały stanąć i wysiadły. W istocie wąwóz szeroko otwarty, dozwalał spojrzeć na ciasną dolinę, wśród której na cyplu, oświecony odblaskiem łuny zachodniej, szary zameczek się wznosił.
Miecznikowa odmawiała modlitewkę dziękczynną. Jadzia także. Oczy jej promieniały.
Znać się jednak po zamku czegoś innego spodziewać musiała, wydał się jej ponurą ruiną, bo szepnęła matce.
— Dzikie to — matuniu i — smutne.... Jeszcze nędzniej od zamku wydawało się miasteczko ze swemi domowstwy z chróstu i gliny i karczmami, pozapadanemi w ziemię. Wszyscy ludzie patrzali też na zamek ciekawie, ale nie wesołemi oczyma. W istocie podobny był do niemieszkalnej ruiny. Z jednego komina trochę się dymu wiło do góry.
Powozy i konie stały tak chwilę, wydobywając się z wąwozu, aż Sieniuta zakomenderował, że czas jechać, bo mrok potem nagle chwyci. W istocie, im niebo czyściejsze, a chmur mniej, które, jak zwierciadła, resztki światła dłużej ku ziemi odbijają, tem noc nadchodzi naglej. Ruszyli więc powoli, bo już nie było pół godziny drogi do zamku.
Miasteczko coraz wyraźniej się pokazywało. W niektórych oknach czerwone zabłyskiwały światełka. Już się ku niemu zbliżali, gdy pędem na koniu nadbiegł jeździec. Zbliżył się ku powozowi, czapkę do góry uniósł i okrzykiem radosnym witał. Był to Nikita, który zdala u wąwozu dostrzegłszy kawalkadę, konia dosiadł i wybiegł panią powitać. Okrzykiem też go przywitała Miecznikowa.
— Jest gdzie przenocować? — zapytała.
Nikita ramionami ruszył.
— A juścić — rzekł — ale nie na gody pani tu jedzie, a no, o tem potem, dobrze że szczęśliwie i zdrowo.
Pocałował w rękę. — Jeszcze z panem Janaszem słówko mam do pogadania.
I odbiegłszy na konia siadł, aby przodem jadącego dognać.
Sieniuta z samopałem u siodła składał straż przednią, można więc było rozmówić się swobodnie. Janaszka lubili wszyscy.
— Paniczu — szepnął, doganiając go Nikita — długo by gadać, com ja tu zastał, powiem jednem słowem: źle się święci, trzeba się mieć dzień i noc na baczności i z oka nie spuszczać Dorszaka.
— Już nas po trosze uprzedzono — rzekł Janasz — ale ja serca przez to nie tracę... Zamek ty znasz dobrze?
— Wszystkie kąty schodziłem, w każdą dziurę zajrzałem — rzekł Nikita.
— Ludzi on tam swoich dużo ma? — pytał Korczak.
— Tego tam niema co i liczyć, ale z kim on się wącha, Bóg jeden wie. Zamek dwojaki: dolny i górny. Oprócz kolebki i koni, które muszą bodaj zostać na dolnym, nam ani popasać, tylko wszystek górny zająć samym i nikogo tam więcej nie puszczać. Prawda, że się wrota nie zamykają, alem ja je opatrzył, jak my się weźmiemy do nich, muszą się zawrzeć.
— Nie odchodź-że odemnie i bądź mi do pomocy — szepnął Janasz — na ciebie liczę, jak na siebie samego.
— O! musiemy się krzepko trzymać, chcemy-li wyjść cało — mruknął Nikita. — Dorszak nie głupi, będzie pewno pani nadskakiwał i udawał wiernego sługę, ale panią ostrzedz należy.
— Oh! oh! — rzekł Janasz — odgadnie ona go przez skórę...
Tak rozmawiając zbliżali się do miasteczka, a że z niego na dolinę był widok odkryty i ludzie powozy łatwo dojrzeli, wysypała się cała ludność na targowicę. Zbierana to była drużyna, po większej części osiedlone włóczęgi: wołochy, rusiny, ormianie, niewiadomego pochodzenia ludzie, powierzchowności dzikiej i niewiele uderzającej. Stali w koszulach, w narzuconych na ramionach świtach, w kurtach, jedni z głowy pogolonemi, drudzy z włosami długiemi na ramionach, jedni z odkrytemi, drudzy w czapkach baranich i krymkach tatarskich, dzikiemi patrząc oczyma, ponuro i groźnie. Przed karczmami stali żydzi, żydówki i dzieci.
Miecznikowa i Jadzia spoglądały z ciekawością. Powóz zwolna sunął się ku mostowi zamkowemu. Tu dojechawszy, Nikita skoczył radząc pani, aby wysiadła, bo most był nie bardzo pewny i życzył też konie przeprowadzić, a kolebkę przepchnąć. Z drugiej strony, za mostem, już widać było Dorszaka, który, choć mu się twarz od złości i gniewu krzywiła, stał ubrany paradnie — żupanik jedwabny, kontusz czarny aksamitny, szabla u boku, żółte buty, czapka pod pachą — a na ręku trzymał na półmisku chleb i sól.
Starał się widocznie przybrać jak najłagodniejszą twarz, jak najpokorniejszą postawę. Niewiadomo czy sama z siebie, czy z jego rozkazu, wyszła też i stała po za nim pani Dorszakowa w czarnej sukni i kaftaniku tureckim, głowa jedwabną piękną chustką zawinięta. Twarz jej wschodniego typu, mimo wynędznienia uderzała dumnemi resztkami dawnego wdzięku. Po za niemi parobcy, Tatiana, dziewczę małe, cała nędzna załoga zamkowa.
Miecznikowa, która nigdy Dorszaka nie widziała, zdala już idąc, przypatrywać mu się zaczęła bacznie. Nie podobała się jej twarz, ale tego po sobie znać nie dała, owszem wesoły przybrała wyraz. Jadzia spoglądała na mury, ludzie przypatrywali się też ciekawie tej ruinie. Wszyscy zaraz z siodeł skoczyli i szli pieszo konie prowadząc. Dorszak, choć najwięcej się wpatrywał w Miecznikową, liczył też siły jej towarzyszące i ludziom się przypatrywał. Marsowe i spokojne oblicza, nie zbyt mu się pewnie podobały. Piękny Janasz idący przodem, kilka razy zwrócił na siebie jego oko. Znać w nim było dowódcę.
Przestroga Nikity okazała się bardzo dobrą, gdyż most pod ciężarem kolebki uginać i chwiać się począł, konie i ludzi przeprowadzono też z osobna.
Gdy się pani Zboińska zbliżyła do Podstarościego, ten postąpił kilka kroków na powitanie.
— Wielkie to i niespodziewane dla nas szczęście, że do nas jasna pani zawitać raczyła — rzekł z wymuszonym uśmiechem — daj Boże, abyśmy ją tylko dobrze przyjąć mogli.
— Aby dobrem sercem, ja na resztę zważać nie będę — odezwała się Miecznikowa — nawykłam do wszystkiego. Prowadź nas, panie Dorszak, na górny zameczek.
Zdziwił się i zwrócił aż, posłyszawszy o górnym, pan Dorszak nie sądził, aby tak Miecznikowa już oświadomioną była.
— A! proszę jaśnie pani, to pustka! Ja bym życzył u nas na dolnym się rozłożyć, tam będzie nie wygodnie, bo to od wieków nie zamieszkane i... to tam tylko szczury, nietoperze i puchacze.
Janasz spojrzał oczyma dając znać, aby Miecznikowa stała przy swojem, a ta dodała wnet:
— My sobie z niemi radę damy, ja Wacpaństwu — rzekła, kłaniając się żonie Dorszaka, która ją pozdrowiła — ja Wacpaństwu nie chcę być zawadą i wolę tam być sama ze swoim dworem.
— Pani tego pożałuje — przerwał Dorszak — to rudera są...
Nie było na to odpowiedzi, weszli właśnie w pierwsze podwórze, które też nie bardzo świeżo wyglądało. Budynek w głębi tak zakrywał wnijście na górny zameczek, że aż Jadwisia spytała:
— A którędyż droga dalej?
— Otóż to, proszę jaśnie pani — rzekł Dorszak — że tu nawet dostać się na górny zamek trudno, a co dopiero tam żyć.
Nikita wyrwał się przodem, pokazując drogę, szli więc wszyscy za nim, szedł i Dorszak, ale widocznie gniewny, pod nosem mrucząc.
Kolebkę kazano wypakowywać na pierwszym dziedzińcu i rzeczy znosić na górę. Podstarości sprobował jeszcze nawrócić Janasza, w którym się domyślał dowódcy, lecz chłopak odparł mu od razu, że wola Miecznikowej spełnić się musi.
— No, to ja za nic nie odpowiadam — krzyknął Dorszak — jak mi Bóg miły, tam i dach na głowy się obalić gotów, ale co mnie do tego.
Ciasnym przejściem po za budynkiem szły obie kobiety, po kamieniach i ostach, co w Jadzi podskakującej śmiech i wesołość obudzało. Doszli tak do wrót i spojrzeli na starą wieżę.
— A! — odezwała się pani Zboińska — jeszcze to nie tak bardzo źle wygląda.
Drzwi stały otworem. Nikita już tam się, jak umiał, zagospodarował. Pełniąc rozkazy pani, chciał koniecznie wieżę wyporządzić, do czego Dorszak, złoszcząc się, wszelkiej odmówił pomocy, a ze swej strony przygotowywał obok siebie pokoje. Nikita, który kłócić się nie chciał, najął sobie ludzi z miasteczka, sprzęt pozbierał u Żydów, wyszorować go kazał i jako tako wieżę zagospodarował. Smutne to było, lecz z biedy, na krótki czas, za przytulisko służyć mogło.
Miecznikowa nie mówiła nic. Jadzia biegła przodem, dziwując się pięknemu widokowi z tej wyżyny. W istocie okryte lasami góry, zielone łąki, rzeczułka płynąca po skałach, szare gdzie niegdzie ściany głazów, mimo wieczornego mroku, stanowiły krajobraz bardzo wdzięczny. Lecz rozpatrywać się w nim nie było czasu. Nikita już izby poprzeznaczał w myśli dla dworu i czeladzi. Dół zajmować miały kuchnię i straż. Szli tedy na górę. Dorszak chmurny nie mówił nic.
Pierwsze piętro jako tako obmyte, oczyszczone, opatrzone w ławy i stoły, z ogniem na kominach, nie przeraziło bardzo przybyłych. Zaszły kobiety aż do kaplicy, gdzie Nikita też o ile umiał, trochę zrobił porządku. Nawet obraz rozdarty, który wisiał na pół, przybił, obmył i okazał się Chrystus na krzyżu, starego greckiego znać malowania, a pod nim Jan Ś-ty i Matka Boża. Nie było to pewnie arcydzieło sztuki, lecz wielka idea ofiary biła i z tego starego obrazu i wszyscy przed nim na modlitwę poklękli. Ksiądz Żudra przesunąwszy się na przód, zajął swe miejsce na wschodku i litanią odmawiać począł głośno.
Mrok wdzierający się przez szyby wązkich okien, nadawał tej scenie nieprzygotowanej, dziwnej, charakter poważny i tajemniczy. Podróżni ci w ubraniach pyłem okrytych, w ubiorach zmiętych, z twarzami zmęczonemi, rozpoczynali życie na pustkowiu tem u kresów, od modlitwy.
Dorszak nie wchodząc do kapliczki za niemi, bo ledwie kilka osób pomieścić mogła, zdala od progu, przypatrywał się z twarzą chmurną i posępną.
Dopiero po ukończeniu litanii, wstawszy, Miecznikowa się odezwała do Podstarościego:
— Widzisz waszmość, nie jest tu tak źle, a jeszcze i kapliczka w dodatku. Jutro nam ksiądz Żudra będzie mógł Mszę świętą odprawić, bo portatil z sobą mamy, jeśli go tu nie znajdziemy.
Wrócili więc znowu do wielkiej izby, gdzie już szybko, pod dozorem Nikity, znoszono rzeczy, tłómoki i kufry. Janasz pobiegł na dół zamek oglądać i ludźmi rozporządzić. Sieniuta też był czynny.
Dorszak jakiś czas stał niby na rozkazy wyczekując, bąkając ni to ni owo, wreszcie zobaczywszy, iż się bez niego rozporządzają i obchodzą łatwo, wybiegł gniewny. Postrzegł już był wprzódy Sieniutę między dworem, ale sobie tylko w oczy popatrzyli i Dorszak brwi ściągnął strasznie. Teraz zbiegłszy na dół, znalazł go na krzywych nogach stojącego u drzwi, jak na straży i kręcącego wąsa.
— A waszmości tu jakie licho przyniosło i po co? żeby więcej gąb do żywienia na zamku było? — krzyknął na pół żartobliwie.
— Ale tego — odchrząknął Sieniuta wcale nie zmięszany przywitaniem — nie czyni to ujmy honorowi szlacheckiemu i krwi, mosanie, Sieniutów, iż pod czas jestem we dworze JW. Miecznikowej. Ot co!
Dorszak ramionami ruszając, zbliżył mu się niemal do ucha.
— Kat cię tu wniósł! stary wygo — rzekł sierdzisto — pewnieś tam paplał.... a no.... byleś tego nie żałował...
Pogroził mu na nosie.
— Mosanie, ten — rzekł nieulękniony Sieniuta — kto ma czyste sumienie, ten się języków nie lęka, a jam nie dziecko, aby mnie kto nauki dawał.
Dorszak słuchał jednym uchem, a drugie zdawał się niespokojnie nastawiać, bo Janasz już rozkazy wydawał, co do koni i ludzi, a właśnie się do nich przybliżał.
Namarszczył brwi.
— Za pozwoleniem — wtrącił — ja tu nie wiem, co za rolę będę grał! Myślałem, że rozporządzenia należą do mnie, albo że się ze mną choć rozgadacie, a widzę, że ja tu na gracyalistę wyjdę. Kto tu z nas rządzi?
Janasz mu się lekko skłonił.
— Na teraz — rzekł — dopóki pani Miecznikowa na zamku, ja jestem z ręki Miecznika dowódcą i ja sam rozkazuję.
Dorszak zczerwieniał cały.
— Dobrze wiedzieć — odparł krótko. Wnet jakby się namyśliwszy i spojrzawszy na młokosa złagodniał znowu.
— No, niema tu tak dalece co robić — rzekł — chodźcie do mojej żonki, wypoczniecie u nas, dereniak mam sławny. Ludzie sobie rady dadzą, jest tu ten wszędobylski Nikita, to i dosyć.
— Bardzo panu za gościnność dziękuję — wesoło odezwał się Janasz — ale dziś niema czasu, muszę sam dopilnować wszystkiego, ludziom stanowiska oznaczyć, konie pomieścić, broń opatrzyć.
— Oj! oj! a cóż to, wojna! — rozśmiał się Dorszak — po co tu tak wielkie ostrożności. Cha! cha!
— A no, nie zawadzi ludzi czujnymi trzymać — rzekł Janasz — u nas w drodze taki zwyczaj. Darujesz Waszmość.
Skłonił się i odszedł, bo Nikita mu znaki dawał.
Dorszak stał jak wkuty, chciał zda się odejść i nie mógł, patrzał za odchodzącym, a po chwili zwrócił się do Sieniuty.
— Co to za jeden? — spytał.
— To, słyszę wychowanek i faworyt Miecznika, tęgi — ale tęgo, mosanie, chłop i pałka zdrowa i ręka silna.
Pokiwał głową, poprawił czapki.
— A waszmość, panie Sieniuta, na dereżniaczek do mojej baby.
— Bóg zapłać, ja też mam moje funkcye, dziękuję.
Dorszak się zakręcił — niespokojny. Mrok coraz silniejszy padał. Zapalono w zacisznych przymurkach pochodnie, a służba się ciągle krzątała. Podstarości zdawał się ich oczami liczyć, a usta mu się skrzywiły jakby na śmiech, gdy postrzegł broń i amunicye które z wozów znoszono na dół do wieży. Kiwał głową, potem krokiem powolnym, pociągnął na pierwsze podwórze. Miał już bramę przechodzić, gdy trafił właśnie na to, jak się z nią i ze staremi zawiasami mocowali ludzie, usiłując ją zamknąć. Nikita i Janasz stali przy tem. Dorszak się śmiać począł mocno i stanął.
— Cóż to jest? po co? na co? pół wieku się te wrota nie zamykały, jeszcze komu na kark się obalą i przybiją! Wrota są w pierwszym dziedzińcu, po cóż te?
Nikita nie odpowiedział nic. Janasz także, ludzie dalej swoje robili.
— Ale to boki zrywać! mówił Dorszak, co wam się śni? tu żadnego niebezpieczeństwa nie ma? po co śmiech z siebie robicie?
— A co wam to szkodzi? — odparł Janasz spokojnie.
Widząc że już tu ich nie przemoże — Podstarościc rzucił jakieś przekleństwo pół cicho i poszedł do mieszkania. Wszedł do izby drzwiami rzucając. Żonę już zastał na sofie jak zawsze. Nie chętnie z nią rozmawiał, tym razem jednak ze ścianami by się był wdał w rozmowę, tak w piersi miał pełno.
— Poszaleli ci ludzie! krzyknął! to ten Sieniuta musiał im nagadać. Ledwie mi głową Miecznikowa kiwnęła, a gadać prawie nie chce i sami tu się rozporządzają, jak we własnym domu. Ale ja tego nie ścierpię.
— Milczałbyś — odezwała się Agafia — dosyć było twojego panowania.
— Jeszcze to nie koniec! syknął Dorszak, zobaczemy, niech się sztyftują jak chcą.... kanalije....
Żona śmiać się zaczęła, co go jeszcze większym gniewem napełniło. Nie mówił nic tak aby go zrozumieć było można, mruczał i chrapał jak zwierz rozzłoszczony, niekiedy pięść wyciągając ku górze. To znowu oknem wyglądał na krzątających się ludzi, którzy nie pytając go, przestawiali, nosili, zabierali, łamali jedno, ustawiali drugie.
Parobek przyszedł mrucząc i w głowę się drapiąc.
— Oni nas tu wygonią, co tu robić! oni tu gospodarują jak w domu.
— Niech ich czarci rwą — rzekł Dorszak, niech wszystko do góry nogami wywracają co zechcą — nie długo tu będzie ich panowania.
Milczeć.... rozumiesz....
Parobek wyszedł.
Janasz tymczasem niezmiernie był czynnym, obchodził z Nikitą wszystkie kąty i zakątki. Gdy dla Miecznikowej podróżną gotowano wieczerzę, a dla dworu krupnik z półgąsków, on z Nikitą, jakby na obozowisku, stał przed nieprzyjacielem, opatrywał się i nie tracąc chwili ład zaprowadzał wojskowy.
Zameczek górny, pomimo opuszczenia, samem położeniem swem, dosyć był obronny, przeciwległą ścianę od wnijścia, na urwisku wzniesioną, oblewał staw, tak że przystęp ztąd był prawie niepodobieństwem: w prawo i w lewo woda nie dochodziła do góry, a szczególniej z jednej strony dosyć suchego było gruntu. Z małą garścią jednak bronić się tu było można i odeprzeć napaść wszelką.
Najsłabszą była ściana dzieląca zameczek od dolnego. Mur ten nie wysoki, porozbijany, na który wdrapać się było łatwo, zamykała brama stara, słabo trzymająca się na zawiasach, którą ledwie zatrzasnąć zdołano. Ale żelaztwo z niej poopadało, drzewo było popruchniałe, zgniłe, dziur wiele. Furty nawet niegdyś należącej tu i uzupełniającej ją — brakło. — Tę miano w nocy zbić z desek, które Nikita w pierwszem podwórzu napatrzył wcześnie. Tam na dole jak najmniej chciano zostawiać rzeczy, a ludzi ściągnąć na górę do jednego. Nikita się ofiarował straż po drugiej stronie wrót odbywać. Janasz był już na obu basztach, a Nikita mu odkrył po za jedną z nich tajemną wycieczkę. Pod murami szły zarzucone na pół gruzem lochy, które dawniej cały znać zamek otaczały i miały różne wyjścia i rozgałęzienia. Miecznikowa z Jadzią i kapelanem posilały się na górze i rozmawiały cicho, a Janasza doczekać się nie mogły. Czynił swoją powinność. Dopiero postawiwszy straże, dawszy rozkazy ludziom, zbierał się iść sobie kąta szukać na drugie piętro, gdy na wschodach zobaczył Miecznikównę....
Dziewczę ze świecą w ręku, patrzało w głąb szukając go oczyma. Nie spostrzegłszy zrazu Jadzia wołała.
— Wołać pana Korczaka.
— Panno Miecznikówno! jam tu! — odparł śmiejąc się chłopak.
— A! dobrze, chodź waszmość burę wziąść od jejmości. Gdzież się dziewasz! Poszedł i przepadł. Minkę zrobiła groźną, ale się śmiała do niego.
Janasz zbliżył się i za rękę ją wziął, całując z uszanowaniem.
— Jaka panna Jadwiga dziś straszna — zawołał — a cóż kiedy ja się nie boję!
— Chodźże waszmość jeść, a to nam dowódca armii z głodu umrze! — przerwała Jadzia.
— Wolne żarty — rzekł Janasz ocierając pot z czoła, a tu, doprawdy, nie ma z czego przedrwiewać. Kraj jak stworzony dla rozbójników (zniżył głos) a Dorszak jakby na dowódcę urodzony.
— Ale kraj na dziwo piękny! — zawołała Miecznikówna podnosząc oczy do góry — pusto, cicho, zdaje się że od niebios głos aniołów dopłynie. W duszy się robi dziwnie słodko, patrząc na tę opuszczoną ziemię, czekającą na rękę człowieka, aby żyć — coś tak, jakby się na kolebkę patrzało, w której uśmiechająca się spoczywa dziecina.
Stali na wschodach, ona o kilka stopni wyżej, on przed nią zapatrzony na zarumienioną jej twarzyczkę.
— Tak! tak! zawołał — wszystko to dziś piękne, bo nowe i świeże, ale mieszkać tu bez ludzi w wiekuistej trwodze?
— Jakiej? czego? podchwyciła Jadzia, ramionami ruszając — całą drogę nas straszyli nadaremnie i nic się przecie nie stało! E! wszyscyście tchórze, nie wyjmując was, nawet, mości hetmanie.
— Prawda, że się boimy, panno Miecznikówno, ale wierzcie mi, nie o siebie.
— O kogóż?
— O was, o skarb nam powierzony! W drodze szczęśliwie się udało ujść niebezpieczeństwa, tu — Bóg wie, co da. Patrząc na Podstarościego rozumiem dla czego nas nim straszono.
Jadzia pokiwała główką.
— Nie piękny, prawda, ale....
— Co to — nie piękny? — przerwał Janasz. Szkoda mówić, żeby i Sieniuta był do malowania — ale mu poczciwie z oczów patrzy, a temu. I — rudy! szepnął Korczak.
— Dosyć tej rozmowy na wschodach.... matka musi być niespokojną, zrywając się biedz poczęła Jadzia, waćpan mnie bałamucisz! chodź, ja za niego burę dostanę.
Wyprzedzając go wbiegła na górę wesoło.
— Prowadzę jeńca! — zawołała.
Miecznikowa siedziała za stołem.
— Gdzieżeś się waszmość dziewał? — zapytała.
— Musiałem naprzód obozowisko opatrzeć, rozśmiał się Janasz, straże postawić, rzeczy poumieszczać.
— A teraz siadaj i jedz — co Bóg dał.
Podsunięto mu miski, Jadzia gospodarowała.
— Jeszcze nic nie wiem co tu można dostać i czem będziemy żyli — jutro pójdziemy na zwiady — rzekła Miecznikowa.
— Z przeproszeniem pani — odezwał się Janasz, na zwiady nikt bezemnie nie pójdzie.
— Ani ja? — spytała Miecznikowa.
— Pani najmniej?
— Dla czego?
— Bo.... bo.... jesteśmy na skraju od nieprzyjaciela, a ja szyją moją odpowiem za drogie ich osoby.
— Ze strachu wielkie oczy! ruszając ramionami, poczęła Miecznikowa. Miała się rozmowa wytoczyć, gdy do drzwi zbliżyły się kroki; wszedł Dorszak, czerwony na twarzy i widocznie zburzony. U progu ledwie głową kiwnął, jedną rękę miał założoną za pas, fantazya zmieniona. Stał czas jakiś sapiąc w milczeniu, a nikt też go zaczepiać nie śpieszył.
Wpatrując się w twarz łatwo było dostrzedz jak się mieniła, gwoli myślom, które się w nim ucierały. Można było sądzić, że wybuchnie... potem chłódł, stygnął, rozważył, pomiarkował się, rękę od pasa odjął i spuścił, twarz potarł nią, jakby z niej ślady wzburzenia chciał zetrzeć.
— Przyszedłem, rzekł — ochrypłym nieco głosem — czy jaśnie pani co nie rozkaże?
— Dziękuję waszmości, panie Podstarości, z powagą podnosząc się z krzesła i podchodząc ku niemu, mówiła Miecznikowa, rozkazów dziś jeszcze żadnych do dania nie mam, ale pytaćbym go o wiele mogła, nic tu jeszcze nie znam.
Dorszak stał niby pokorny, ale z oczów mu błyskały jak iskry gniewu. Pan samowładny przez czas tak długi, schodził na sługę....
— Do granicy tureckiej daleko? — spytała Miecznikowa.
Namyślał się z odpowiedzią.
— Turcy tu mają, w sąsiedztwie kilka zamków zajętych — rzekł — ot i Bar, ale my z niemi jako tako żyjemy. Paszowie są ludzcy.
— A Tatarzy?
— Tatarzy — oczy błysnęły Dorszakowi — zwyczajnie dzicz, to tam nikogo nie słucha — ale teraz o żadnych napaściach nie wiemy. Siedzą spokojnie. Czasem trzodę jaką porwą nad granicą, albo chłopów parę, ale to tam nic.
— Bóg da, że się my z tego sąsiedztwa uwolniemy, poszedł król nasz pod Wiedeń, pociągnęły wojska wielkie, jak ich tam zbiją, to i Podole się oswobodzi.
Uśmiechnął się Dorszak złośliwie.
— Ale jak ich nie zbiją, to się na nas mścić będą — mruknął.
— Ja — dodała zmieniając rozmowę Miecznikowa, gdy nieco spocznę i rozpatrzę się tutaj — radabym i po włościach i ziemiach się przejechać, granice zobaczyć, osady, jakie są.
— Pustka to jaśnie wielmożna pani — rzekł po chwili namysłu Dorszak, któremu oczy zajaśniały jakąś radością niedobrze ukrytą — ale zawsze obejrzeć warto. Ziemi nie zasadzonej szmat. Byłoby na czem de cruda radice wsie i miasta zakładać, gdyby się ludzie naleźli. A kto tu zechce pod strachem Bożym mieszkać i z samopałem na pole jeździć!
Namyślił się i dodał ciszej:
— Gdyby jasna pani tylko, raczyła zawczasu dzień oznaczyć — posłałoby się trochę zarośla przetrząść i drogi naprzód opatrzeć. Ja muszę koniecznie, choć na dwa razy dwadzieścia cztery godziny wprzódy wiedzieć kiedy to nastąpi.
— Słusznie, panie Dorszak, ja to waćpanu oznajmię — a teraz, spocząć pora. Dobranoc waćpanu.
Już miał odchodzić, gdy Miecznikowa, jakby coś sobie przypomniała, zatrzymała go.
— Poczekaj waszmość — rzekła — i szepnęła coś Jadzi, która do drugiego pokoju wybiegła. Po chwili wyniosła pudełko, które Miecznikowa otworzyła, dobywając z niego coś skrzętnie.
— Mąż mój niechciał, abym tu z próżnemi rękami przybyła, starym obyczajem, gościniec się przywozi.
Przyjm waszmość dobrem sercem tę drobnostkę — rzekła — podając mu złoty pektoralik w dwóch kopertach, rzecz naówczas cenioną i piękną. Potem dobyła złotego łańcuszka.
— A to dla jego żony — dodała.
Dorszak rad nie rad, zmięszany trochę do kolan się schylił, mrucząc jakieś podziękowanie. Zaczem skłonił się raz jeszcze i wyszedł.
Milczenie panowało chwilę. Janasz też wstał, poszedł w rękę pocałować Miecznikowę, Jadzi się pokłonił, księdzu Żudrze także i zniknął.
Na górze Nikita mu posłanie przysposobił, wprawdzie bez łóżka, bo tych nie stało, a nawet tapczana nie było z czego zbić, lecz słomy poddostatkiem. Janasz wprzódy się jednak spuścił na dół, ludzi zobaczyć, czy w miejscu byli i czujni, chociaż Sieniuta, który się też na pod-hetmana wyswatał, uczynił to przed nim jeszcze. Niektórzy spali już po podróży, inni czuwali mając się mieniać godzinami. Noc była chłodna, spokojna i dosyć jasna, za górami łuna blada zwiastowała księżyc. Białe obłoczki przebiegały po niebiosach. Z okna sypialnego pokoju, gdy obchodził do koła wieżę, wyjrzała główka z rozpuszczonemi na ramiona włosami, w ciemnościach znać domyśliła się Janasza, i po nad nim jak szmer wietrzyka.... jak liść spadający na ziemię.... zaszeleściało słówko:
— Dobranoc.
Janasz podniósł oczy, w górze nikogo nie było.






Nieopodal od pasma wzgórz, które opasywały Gródek, ciągnęła się znacznej rozległości płaszczyzna, kilku tylko bałkami czyli wąwozami przecięta. Step to był dosyć szeroki, w oddaleniu już łysemi tylko pagórkami opasany, spalony od słońca, wyschły, żółty, dziki.... Resztki bujnych na wiosnę traw teraz sterczały łodygami wyschłemi. Gdzieniegdzie widać było kurhan krągły, a na niektórych z tych mogił odwiecznych, sterczały na pół w ziemię zapadłe, dziwne, nieforemne, z kamienia wyciosane posążki, jakby niewiast na kolanach trzymających naczynia....
W stepie mało było życia śladów, gdzie niegdzie niezatarte jeszcze koczowiska tatarskie, pokopane na ogniska jamy, powybijane kołami dziury i ziemia końskiemi kopytami zbita. Po nad łożyskami wyschłych strumieni, trochę krzaków, stepową okrytych kurzawą, a w krzakach trochę życia, zwierz dziki — ptaków stado....
Jak okiem zajrzeć łyse wzgórza, poryte strumieniami i rozbiegające się w różne strony. W Bałkach musiało się kryć, jeśli było, jakie życie. W prawo można też dostrzedz było w oddali jakby tabun koni pasący się w cieniu wzgórz i poruszający czasami.
O rannej godzinie od strony Gródka zjawił się jeździec na stepie, para hartów za nim; jechał wyciągniętym kłusem, koniowi puściwszy cugle, bez drogi. Koń wiedział znać dokąd ma iść i mierzył czując tabun ku swoim. Dzień był ciepły jesienny, a na stepie przypiekało. Coraz bliżej i wyraźniej ukazywało się stado — aż konie poczęły od niego rżeć ku jeźdźcowi, i koń im odpowiadał. Charty poparły przodem, jeździec parę razy konia uderzył i w czwał zbliżył się ku tabunowi.
Tabun sobą zakrywał obozowisko u wnijścia bałki nad strumieniem. Nędznie ono wyglądało, kilka namiotów z ciemnych wojłoków, ciemnych i małych, kilka szatr gałęźmi pokrytych. Gdzie niegdzie kamieniami otoczone kurzyły małe ogniska. Kilkunastu ludzi odartych włóczyło się do koła. Po opalonych twarzach, płaskich nosach, oczach wklęsłych, wystających kościach policzków, poznać było łatwo Tatarów, w odzieży brudnej, ze wzrokiem dzikim przechadzających się jakby koni dozierali. Z namiotu wyjrzał jeden i jakby na żart dobywszy łuk i z łuba strzałę zmierzył do jadącego śmiejąc się zębami białemi. Wycelował, strzałę puścił, około uszów świsnęła. Nie uląkł się jej przecie jadący; konia ścisnął, dopadł namiotów i z kulbaki zeskoczył. Tatarskie psy wołochate, z najeżonym włosem poczęły burczeć witając się z chartami.
Po za namiotami, które z przodu widać było, stał nieco opodal obszerniejszy i czyściejszy. Ku niemu zmierzał z konia zsiadłszy podróżny. Puszczono go bez przeszkody jak dobrego znajomego.
Gdy cieniem swem wnijście to zasłonił gość, ze środka chrapliwy głos się odezwał. Odpowiedziano pozdrowieniem. Schylając się wszedł gość, rękę do ust przyłożywszy. Koń niepotrzebujący stróża sam pozostał, głowę tylko ku tabunowi ciekawie zwracając.
Wnętrze namiotu było podzielone, w pierwszej jego części na poduszkach skórzanych, z nogami pod siebie założonemi siedział mężczyzna czarny, opalony, z głowią obwiniętą rodzajem zawoju, ubrany w kaftan czerwony zbrukany.
— Dorszak! odezwał się, oczyma wesołemi rzuciwszy.
— No — ja Murzo-Szejtanie — rzekł — siadając naprzeciw niego Podstarości, przybyłem w gościnę.
— My dobrym gościom radzi, a ty dobry gość — począł Murza-Szejtan, co u was słychać?
— Hm... hm... byłoby co posłuchać — mówił Dorszak — ale — ale trzeba do tego iść powoli.
— Idźmy powoli — rozśmiał się Tatar, aby iść.
— Wam tak nudno w stepie siedzieć.
— Śmierć — odparł Szejtan — dwóch ludzi zabiłem z nudów — a jeden.... jednego mi żal nawet.... nikt tak barana nie piekł jak on. Machnął ręką. — Ludzie gnuśnieją. Żałuję, żem nie poszedł na wojnę. Tu nie ma co robić, po zamkach się pilnują, wioski puste, daleko w kraj puszczać się niebezpiecznie.
— Pewnie, pewnie.
Popatrzyli sobie w oczy uśmiechając się.
— Ty, ty nie darmo przybyłeś — odezwał się Murza — ty coś wieziesz za nadrą, mów.
— Za nadrą nie, ale tu — wskazał na głowę.
— Gadajże....
— A gdyby co dobrego się trafiło — co mi dacie? Na Alkoran przysięgając....
Murza oczyma go zmierzył.
— Ty chciwy, tybyś rodzonego brata sprzedał — odezwał się Tatar.
— Jakby mi dobrze zapłacono! rozśmiał się Dorszak. Wam wiadoma umowa: czwarta część czy łupu czy okupu — moja.
— Byle ludzi nie tracić, bo ja ich mało mam, dwóch zabiłem, i niewielu zostało.
— A nie możecie wziąć pomocy z innego kotła?
— I z drugiemi się dzielić i z tobą! potrząsł głową Tatarzyn.
— Byłby połów dobry i łatwy....
— Mów, zgodziemy się — zaczął Murza. Kiedy? gdzie? na kogo polowanie?
Dorszak przechylił mu się do ucha.
— U mnie są goście.
— U was? kto?
— Baby: żona i córka wielkiego urzędnika polskiego, bogatego pana, kobiety piękne i okup być może dobry.
— Na co okup kiedy piękne! zaśmiał się Tatar, ja je sprzedam do seraju sułtana. Gdzież one?
— Gdzie — poczekajcie! ja wam je na granicę od czarnej Bałki mogę przyprowadzić. Tam zrobicie zasadzkę. Weźmiecie je jak swoje. Stu ludzi, pięćdziesięciu starczy, bronić ich nie będzie komu.
Murza słuchał zdziwiony.
— Ty chyba sam na mnie chcesz uczynić zasadzkę — rzekł — to nieprawda, ty niewierny psie, kłamiesz.
— Zdradziłem was kiedy? spytał Dorszak, żyjemy z sobą jak dobrzy przyjaciele, po sąsiedzku. A zdradziłem was nasławszy na osadę, z której nabraliście i baranów i chłopców, i kobiet i koni? A co się mnie dostało?
— Wszakżem ci twoją część zapłacił.
— Tak — jaką chcieliście, takąście mi wydzielili.... ale ja spokojny człowiek.
— O! rozśmiał się Tatar, ty dobry człowiek! o! ty człowiek spokojny. Kiedyż w Czarnej Bałce zasiąść... mów.
Dorszak się zdawał namyślać.
— Jeźli dzień będzie pogodny — za trzy dni, jeźli słota, w pierwszy dzień pogody.
Tatarowi oczy zaświeciły, w ręce zaczął klaskać: nadbiegło chłopię. Kazał podać kumysu. Siedzieli w milczeniu i pili rogowemi kubkami. Murza się namyślał. Dorszak dumał.
— Być może — odezwał się, że jaki dzień posiedzicie nadaremnie, a no warto czatować na połów taki!
— A z mężczyzn?
— Być może kilku.
— Będą się bronić?
— Muszą, ale co zrobią w czterech na pięćdziesięciu lub stu?
— A ty? — zapytał Murza.
— Ja będę, niech twoi do mnie nie strzelają, dam znak świśnięciem, a sam ucieknę, mruczał Dorszak, który po tatarsku mówił dobrze.
Podali sobie ręce.
— Po zapłatę przyjedziesz na drugi dzień — ja zobaczę kobiety, wiem co u nas która warta.
— Ja wiem co okupu dać mogą. Zamilkli. Dorszak zadumany posiedział chwilę. Murza mu fajkę dał i karmić go chciał, ale spojrzał ku słońcu i wstał. Jeszcze raz ręce sobie na znak dali. Koń stał u namiotu, psy leżały u nóg jego. Dorszak poskoczył na siodło i ku zielonym górom w oddaleniu kłusem się puścił. Słońce dopiekało. Nie rychło dobił się do cieniu i wąwozu, i tu dopiero on i koń odetchnąć mogli. Znajomemi sobie ścieżycami, skracając ile możności drogi podstarości nad wieczorem dostał się do Gródka. Nie dojeżdżając do zameczku, mierzył go ciekawemi oczyma. Na moście właśnie stała Miecznikowa, Jadzia, ksiądz Żudra i Janasz. Rozglądali się ztąd po okolicy. Zobaczywszy Dorszaka jadącego na uznojonym koniu, Miecznikowa się odezwała:
— Prawda że twarz nie miła, głos dziki, wejrzenie ostre — ale człowiek temu nie winien, a daleko lepszy jest niż wygląda. Ogadano go. Cały dziś dzień widzę okolicę sam, narażając się na niebezpieczeństwo, przetrząsał, aby się przekonać czy bezpiecznie oglądać ją mogę. Jestem mu za to wdzięczną.
— A ja mam taką do niego odrazę, — przerwało dziewczę.
— Ale cichoż! — zbliża się — zgromiła matka.
Dorszak wcześnie zsiadł z konia i czapkę zdjął witając.
— Objechałem — rzekł — nietylko naszę ziemię, alem się puścił trochę na step i w różne znane mi zakąty, nigdzie żywej duszy. Tatarów wyciągnęli, włóczęgów ani śladu, spokojnie; mogę powiedzieć że oddawna nigdyśmy takiej ciszy i spokoju nie mieli.
— Bóg zapłać za dobrą wieść — odpowiedziała pani Zboińska — idźże waszmość odpocząć, proszę, a później pomówiemy, kiedyby się wybrać można i jak?
— Ja mam wózek lekki i konia doń nawykłego, którym wszędzie prawie przejechać można. Wózek nie trzęsie, koń spokojny, drogi przez te dni, nawet po lasach powysychały.
Janasz patrzał nie mówiąc nic. Na uboczu stał Nikita i słuchał tego opowiadania ciekawie. Miecznikowa wzięła rzecz do namysłu — a Dorszak widząc ją milczącą, poszedł na zamek.
— Aż mi się serce śmieje do tej przejażdżki po lasach i górach — poczęła szczebiotać Jadzia — co to będzie za śliczna rzecz! Co my tam za drzewa, kwiaty, zwierzęta, ptaki zobaczemy! Już i tak wiele z tych którem widziała tu, gdybym opisała u nas, toby mi nie uwierzono. A tenże krzaczek co piórami i puchem różowym kwitnie[1]? a te lilie! I w ręce klasnęła.
Janasz patrzał jakoś smutnie, a Nikita chmurno i z niecierpliwością źle tłumioną. Można go było posądzić, że gdyby na odwadze nie zbywało, do rozmowyby się wmięszał.
— Tak, śliczna to rzecz — rzekł Janasz, nowe kraje i nowe cuda wszechmocności Bożej, ale ja zawsze swoje, że na przejażdżkę nie mogę pozwolić, póki lepiej nie zbadam, którędy ona poprowadzi.... i.... to moja rzecz.
Rozśmiała się pani Miecznikowa.
— Tyran waszmość jesteś z tą swoją troskliwością o nas, poskarżę się jegomości, gdy powrócimy. Słyszysz!
— Słyszę i na karę choćby o chlebie i wodzie gotów jestem, bylem obowiązku dopełnił.
Jadzia zbliżyła mu się do ucha i szepnęła, zasłaniając się rączką: — tchórz! tchórz! tchórz.
Janasz się zarumienił.
— Zajęczą skórkę wam daruję, gdy do Mierzejowic wrócimy....
— Od pani przyjmę ją z wdzięcznością — rzekł Janasz, będzie mi przypominać dopełnione officium.
A ksiądz Żudra, który milczał dotąd dołożył:
— Choć to młokos, ale my go słuchać musiemy. Wotuję za hetmanem.
— Piękny mi hetman co odwagi nie ma! — wtrąciła Jadzia.
— Ale ja gotówem choć dziś i sam bez towarzysza, gdzie każecie, odparł Janasz wesoło — tylko nie z paniami memi, za które gardłem odpowiadam. Miecznikowa milczała patrząc i przysłuchując się sporom.
— No, dosyć — rzekła — dosyć — hetman niech wysyła aby języka dostał, a ja od swojego nie ustępuję i Jadzia też: trochę świata zobaczyć musiemy.
Zatem zamilkli wszyscy.
Nazajutrz mgła od rana rozwiesiła się po górach i deszcz pruszyć zaczął, a ku południowi lał na dobre i wszystkie plany wycieczki pomięszał i zawiesił.
Wszedł Korczak, ubrany po codziennemu w szarym żupaniku i długich butach, z wesołą jak zawsze twarzą... Miecznikowa nim mówić zaczęła, skinęła nań, aby za drzwi wyjrzał czy sami byli.
— Choć nic złego z czem byśmy się kryć potrzebowali nie przedsiębierzemy, rzekła z uśmiechem — jednakże lepiej ludzi nie kusić i uniknąć gadaniny niepotrzebnej. Dziś nikt z nas nie wybierze się na przejażdżkę... deszcz leje... miałabym co robić na zamku, ale radabym się do tego wziąć ostrożnie...
Janasz jeszcze o niczem nie wiedział, dała mu Miecznikowa notatkę czytać starą, poszedł z nią do okna...
Pismo było blade i zżółkłe, dzień chmurny, nie rychło więc sobie z niem dał radę, ale w miarę jak czytał, lice mu się rozjaśniało.
— Cóż waćpan na to? zapytała Miecznikowa w boki się biorąc.
— Historya ciekawa i osobliwa! wykrzyknął Janasz, ale, pani a dobrodziejko najłaskawsza, jeśli mam cokolwiek wiary i zaufania, na miłość Bożą ostrożnymi być musiemy! wszyscy się na to godzą, że Dorszak jest zły człowiek, że chciwy... Cóżby to dopiero było, gdyby się dowiedział, że mu tu jakie skarby na zamku dobywamy?.. Dziś nie bardzośmy bezpieczni, cóż gdyby łakomstwo jego podżegnięte zostało....
Samo szukanie już mu da do myślenia.
— Aleć on tu przecież bez mej wiedzy nie wnijdzie... rzekła pani.
— Zapewne, lecz i ludzie nie dobrze żeby o tem wiedzieli oprócz Nikity, nie żebym im wiary nie dawał — mówił Janasz, ale po kieliszku wódki, mimowoli się języki rozwiązują...
— Masz słuszność — roztropny jesteś... Śmiejąc się dorzuciła Miecznikowa.
Jadzia zdaleka spojrzała nań, słysząc tą pochwałę, i, jakby na przekorę główką potrząsła.
— Cóż radzisz? spytała starsza pani.
— Najprzód trzeba spenetrować czy jeszcze co jest, bo od tylu lat jak ludzie obcy tu gospodarowali, kto wie czy już dawno miodu nie podebrano... odezwał się Janasz. — W notatce wyraźnie nie stoi nawet, gdzie tego loszku zamurowanego szukać mamy.
— Wczytaj no się lepiej... odezwała się Miecznikowa, u dołu skazówka osobna...
— A! tak! rzekł Janasz cicho decyfrując pismo stare: — Wszedłszy do lochu przed wieżą, po prawej ręce szyja prowadząca do głębszej piwnicy. Na ścianach jej trzy krzyże wydrapane... Z prawej strony, w środku między dwoma cegła polewana, cyndrówka, którą wyjąć należy...
— Nie mogę, dodał Janasz, nikogo do tej roboty użyć oprócz Nikity... Zawiniemy się tak, aby nas nikt nie widział.
Miecznikowa wskazała ręką na znak zgody; a ks. Żudra przeżegnał odchodzącego.
W sieniach we drzwiach stał znudzony Nikita, z założonemi na piersiach rękami i ziewał. — Korczak go po ramieniu poklepał i dał mu znak, aby z nim szedł...
— Słuchaj, Nikita, mamy we dwóch co do roboty, a no tak, aby ludzie nie widzieli. Weźmij tępą siekierę, młot, kawał żelaza jakiego... i chodź ze mną.
Nikicie oczy zaświeciły i rzucił się ochoczo, męczyła go bezczynność. Aby nie dawać pozoru, że w lochu czego szukać mają, kazał Janasz butelki, jakie z sobą przywieźli, znosić do niego Nikicie, a w narzędzia się opatrzeć pokryjomu. Ludziom na dole stojącym dano hasło, ażeby Dorszaka, jeśliby przyszedł odprawili pod jakimbądź pozorem i nie wpuszczali do środka....
Zapaliwszy więc światło i pobrawszy kosze, zeszli zwolna do lochu. Drzwi na wszelki przypadek zamknięto za sobą...
Znalazła się zaraz na prawo szyja i piwnica, zarzucona potłuczonem szkłem i gruzem....
Podniósłszy światło, acz z trudnością dośledził na ścianie Janasz krzyżów i pomiędzy dwoma owej cegły polewanej, zyndrówki, która się zdała wyszczerbioną. Mur wszakże pod nią i nad nią był nienaruszony i pyłem starym okryty...
— W murze zamurowana skrzynka z papierami i rzeczami — szepnął Janasz, kawał muru wyjąć trzeba, nie czyniąc hałasu...
Nikita ledwie dosłyszawszy, z żwawością człowieka chciwego do roboty, porwał się i żelazem cegłę podważył. Zdało się że nawet na wapnie umocowaną nie była, bo zaraz wyszła i ukazał się otwór za nią. Janasz rękę wsunął i namacał skrzynkę.
— Jest! zawołał z radością, a więc, niema co, musiemy tyle cegieł wyjąć, ile trzeba aby skrzynię dobyć.
Nikita tylko głową poruszył i już się brał do roboty... Ale dalej szło trudniej daleko, cegły siedziały jak wkute i bić je trzeba było, a łamać, aby otwór powiększyć... Nie obeszło się więc bez głuchego w mur pukania.
W piwnicy u góry, czego zrazu nie uważali było małe okno kraciaste, wychodzące na podwórze od kortyny...
Mało bardzo wpadało niem światła, jednak dało się czuć będącym we środku, że coś ten otwór zasłoniło...
Janasz podniósł głowę i ujrzał przylepioną do krat twarz czerwoną Dorszaka... Trącił Nikitę, który zaraz roboty zaprzestał...
Dorszak złapany na śpiegostwie, nie ustępował.
— Co W. mość tam robicie? zawołał z góry...
— Mamy tu co do schowania... rzekł Janasz, trzeba półkę do muru przybić.
— Chę? chę? rozśmiał się Podstarości, do schowania! chyba szukacie, czegoście nie zgubili...
I znikł z okna...
Była to przygoda nieszczęśliwa wielce. Nikitę zostawiwszy na dole, Janasz pobiegł sam, zmięszany wielce, do Miecznikowej.
— Stało się, rzekł wchodząc — czego przewidzieć nie było podobna...
— Co? skrzynka zabrana? rozśmiała się tem niezmięszana jejmość.
— Ledwie nie gorzej — zaczął Janasz. Skrzynka jest na swem miejscu, pełna czy pusta tego niewiem jeszcze, lecz Dorszak nas z góry przez okno podpatrzył, znać stukanie posłyszawszy.
— Jakbyśmy to u siebie w domu nie byli i swej własności nie odzyskiwali — zawołała p. Zboińska... Więc cóż? niema się co taić...
— Dobywać? spytał Janaszek...
— To się rozumie, teraz już czynić tajemnicę, stokroć by było gorzej... wrócił więc Korczak do lochu... Zbiegając na dół, we drzwiach dolnych ujrzał stojącego Dorszaka, którego nie wpuszczono...
— Panie Korczak — krzyknął zagniewany Podstarości — czy to ja już za obcego i nieprzyjaciela jestem miany, że mi przystęp wzbroniony.
— A czegoż pan życzysz sobie?
— To piękne pytanie? jam gospodarz... chcę wnijść...
— Ale Miecznikowa w tej chwili widzieć się nie może...
— Ja też niechcę...
— Z kimże pan się widzieć pragnie? pytał Korczak.
— Z tem, co panowie na dole dobywacie — z uśmiechem wtrącił Dorszak.
Janasz ruszył ramionami.
— Niema tam nic ciekawego.
— Ja myślę przeciwnie, kiedy Miecznikowa aż tu jechała umyślnie, ażeby się temu zblizka przypatrzeć. Bo teraz przyjazd jej rozumiem.
Natrętny Dorszak stał we drzwiach.
— Nie rozumiem nic — odparł Janasz — a że czasu nie mam, przebaczysz mi waszmość.
To rzekłszy, począł wschodkami na dół się spuszczać, a Podstarości widząc, że nic nie utarguje, odszedł gniewny. Janasz zastał Nikitę uznojonego, wyłom w murze znaczny, a przez otwór widną już dosyć skrzynkę, a raczej kufer okuty, pyłem, pleśnią i pajęczynami okryty, którego żelaztwo rudą rdzą było osnute. Nie zważając już na to, czy ich kto podpatruje czy nie, podstawiwszy cegły pod nogi, przystąpili oba do dźwignięcia skrzyni, lecz na dwóch była za ciężka, a przy tem od stania długiego, jakby do muru przyrosła. Musieli więc różnych używać środków do podważenia jej i ściągnięcia na dół powoli.
Nierychło namęczywszy się i upociwszy, mogli ją wreszcie na ziemi postawić. Antaby pokruszone, drzewo spróchniałe, sypało się wszystko. Na wschody ją dźwigać nie było sposobu, poszedł więc Janasz po panią i na dół ją z Jadwisią sprowadził. Sam zarządził wypróżnienie paru kufrów podróżnych, mając w myśli wydobycie tego, co się w skrzyni znajdowało i przeniesienie na górę.
Kluczów nie było, zamki więc musiano odbijać, ale to łatwo przyszło. Skrzynia wewnątrz okazała się nietknięta, pełna, a choć wiele rzeczy popsutych było leżeniem długiem, złoto i klejnoty i oręż kosztowny nie ucierpiały wcale.
Miecznikowa rada była niezmiernie. Jadzia ciekawa chwytała wszystko. Przywłaszczyła sobie różaniec stary i pas równie dawny, który jej matka chętnie oddała. Resztę rzeczy Nikita z Janaszem przenieśli na górę, a pustą skrzynię oczyściwszy do dna, zostawiono w loszku.
W Dorszaku ta myśl, że się tam mogło w lochu coś ukrywać, o czem on przez lat tyle nic nie wiedział, że on tu strzegł cudzego skarbu, który tak łatwo sobie mógł przyswoić, czyniła wrażenie niewysłowione. Na samą tę myśl burzył się z gniewu i zębami zgrzytał. Rozumiał teraz w istocie, dlaczego tu Miecznikowa przybyła i nie mógł sobie przebaczyć, że nigdy po zamku ani w lochach nie szukał nic.
Gdy pod wrażeniem tego nieszczęścia wszedł do izby, w której żona jego coś dla rozrywki siedząc w oknie wyszywała, poznała zaraz, iż mu się coś stać musiało. Zęby miał obnażone z pod warg podniesionych, oczy jakby z powiek wyskakiwały, ręce drżały.
— Złodzieje! — zawołał w progu — zbójcy.
I stanął.
— Kto? gdzie? — zapytała żona.
— A ta baba i ze swoim dworem przeklętym! Ho! nie głupia i nie darmo się tu wlekła. Teraz już wszystko wiem.
Choć nie zwykł się nigdy był przed żoną wynurzać, tym razem tak był poruszony, że się wstrzymać nie mógł. Chodził po izbie i mówił jakby sam do siebie:
— Doszli że tu był skarb zamurowany na zamku! Któż się tego mógł domyśleć. Przyszli jak po swoje i wydarli mi go. Tam, w lochu...
Żona podniosłszy oczy słuchała ciekawie.
— Gdzie? jak?
— Słyszę — mówił Dorszak — coś bije pod ziemią, wali, jakby mury tłukło. Chodziłem właśnie oglądać baszty i kurtyny, zazieram do lochu zkąd sztukanie dochodzi, a tam Nikita z tym młokosem mur łamią i dziurę wybijają...
— A zkąd-że wiesz, na co oni to robili?
— Zkąd! hm! Jam tu dawno o skarbie przez starostę zamurowanym słyszał, alem się śmiał jak z babskiej bajki, kat mógł się domyśleć... Miałem tyle lat czasu, mogłem wszystkie mury powybijać... ale kiedy komu nieszczęści się, to się już nie wiedzie w niczem...
Zaśmiał się dziko.
— Z przed nosa mi moją własność wydzierają.
— Twoją! — szydersko spytała żona.
— Tak, moją, moją, bo tu wszystko moje — zakrzyczał Dorszak — słyszysz ty, babo, milcz... Moje! jam tu pan, nie oni. Ich królowanie krótkie... nie dam im ztąd wywieźć nic.
Opamiętawszy się skończył mruczeniem, kilka razy spotkał wejrzenie kobiety i zamilkł. Złość całą w sobie stłumił.
Począł wołać Tatiany. Weszła owa otyła kobieta, ocierając się fartuchem.
— Słyszysz — rzekł — odziej mi się zaraz, weź owoców, miodu na talerz i nieś do Miecznikowej na górę. Ale żebyś mi oko miała na wszystko co robią, co na stole leży? Jeśli podsłuchasz co gadają, tem lepiej... rozumiesz? powracaj mi zaraz.
Tatiana znikła, bo jej poselstwo, za które mogła otrzymać podarek, było pożądanem. Dorszak wziął się do cybucha i fajki. Żona szyła w milczeniu. Nie spojrzał już nawet na nią.
Dobre pół godziny upłynęło, nim Tatiana, odziana od święta, w spódnicy z galonami, w chustce na głowie, w fartuchu białym, w koralach, stanęła znowu w progu. Dorszak się podniósł.
— A co? — zawołał.
Tatiana głową kiwać poczęła.
— Co ja tam widziała! — rzekła, ręką biorąc się za twarz — co ja tam widziała! Oni mnie się nie spodziewali, drzwi były odemknięte, aż wezdrgnęli gdym weszła. Zaraz pani dała mi dwa tynfy i odprawiła, ale mnie dosyć było rzucić okiem. A panie! paneczku! oni z sobą skarby świata tu przywieźli... pełne skrzynie złota.
— A co? — krzyknął Dorszak — a co? nie mówiłem... kroć sto tysięcy.
— Cicho! — podchwyciła żona.
— Ty milcz! — zawrzasł pięść podnosząc Podstarości. — Mów Tatiano.
— Albo to ja potrafię — jęknęła kobieta, ciągle głową kołysząc i trzymając się ręką pod brodę — tyle wiem, że klejnotów i złota stoły pełne i skrzynki. Jejmość, panna jej, ksiądz i ten młody grzebali się w tem. Jakiem weszła, to gdyby złodzieje na uczynku schwytani się zmięszali, to też mnie odprawili wnet, żem i dobrze widzieć nie mogła.
— A no, dosyć — zawołał Dorszak — ja już wiem swoje i będę teraz myślał co począć.
Agafia nagle przestała szyć, chustka jej i ręce na kolana opadły, piękna twarz przybrała wyraz głębokiego zamyślenia, w okno zwróciła oczy, i jak martwa, bez drgnienia pozostała czas jakiś zatopiona w zadumie.
Dorszak chodził po izbie, posłyszał szelest jej sukni, gdy nareszcie wstać chciała i stanął.
— Słuchaj ty, babo — zawołał — my między sobą mamy rachunki. Ty mnie zdradzasz. Dwa razym cię złapał na rozmowie z tym młokosem, ty ich ostrzegasz, ty ich straszysz, ty...
— Tak, tak — głosem śmiałym poczęła Agafia — i jeśli będę mogła, to ich obronię, bo ci nie dam popełnić ani jednej zbrodni więcej i twoją szyję od szubienicy ocalę, na którą zasłużyła.
Dorszak podbiegł ku niej, ona rękę włożyła za pas i dobyła nóż, który nosiła zawsze przy sobie.
— Nie dotykaj mnie! bo zabiję! — krzyknęła — zabiję i nie będę miała na sumieniu, bo lepiej byś nie żył, bo wolałabym cię widzieć i na marach, jak....
Dorszak blady z gniewu, podniósł cybuch, który znalazł pod ręką i zamierzył uderzyć ją po głowie, gdy Agafia odskoczyła, nóż trzymając ciągle w ręku.
— Myślisz że nie wiem gdzieś był wczoraj? u Szejtana.... u druha? myślisz, że nie zgaduję po co?
Dorszak cały drżał, ale walczył z sobą, nie chciał ani bójki w zamku przy obcych, ani do ostatka rozdraźniać żony. Jak człowiek, który nie ma na czem wywrzeć swej złości, cybuch potrzaskał w kawałki i rzucił je w kąt, a sam upadł na poduszki, rwąc włosy na głowie. Usta jego rzucały stłumionemi przekleństwami, głowę opuścił, myślał długo i znać coś postanowił, bo nagle uspokoił się i podparł na łokciu, już jakby nie zważając na Agafię.
Ta popatrzała nań i wyszła.
Wkrótce potem zbiegł ze wschodów Dorszak. W dolnej sieni parę razy się przeszedł i Horpynę przechodzącą posłał po Tatianę.
Na wpół ze swych szat uroczystych rozebrana, zeszła na dół.
— Ta wilczyca mnie zabija — rzekł stłumionym głosem Dorszak — ta kobieta mnie zgubi, trzeba się ratować.
Kobieta, której rysy wyrażały głupawą obojętność zwierzęcą, jak wierny pies, spojrzała mu tylko w oczy i kiwnęła głową.
Dorszak odprowadził ją do kąta i gwałtownie, szybko szeptać zaczął. Zrazu kobieta kołysała głową, niepewną będąc co ma czynić, nareszcie, gdy począł nastawać, zdawali się godzić z sobą. Spuściła oczy ku ziemi i poszła powoli. Raz i drugi odwołał ją, dodając ciche jakieś przestrogi.
Dorszak mimo deszczu wybiegł z domu na miasteczko.
W murowanym gmachu po wyjściu jego cicho było długo jak w grobie.... potem słychać było otwierające się jedne i drugie drzwi i chód szybki i milczenie znowu.
Gdy Dorszak z miasteczka wrócił, czekała nań na wschodach Tatiana, blada i zamyślona, poszeptali coś z sobą. Czoło mu się rozjaśniło, śmiało wszedł do izby. Agafii już tu nie było, nie było jej też w jej izbie, ani w żadnej na górze, a Horpyna, którą nazajutrz o panią spytał Nikita, powiedziała mu że nie wie dokąd pojechała....
Jakoż na zamku jej od tej chwili niewidziano. Miecznikowej oświadczył Podstarości, że żona jego do chorego ojca nocą wyruszyć musiała i westchnął nad tem, że jej nie mógł towarzyszyć.






Dzień dżdżysty ku wieczorowi się nieco rozjaśniał, wiatr spędził resztę chmur z nieba — zielonawy lazur ukazał się na zachodzie, i ludzie na jutro obiecywali pogodę. Janasz rozpytał dokładnie Dorszaka, jakiemi drogami miał oprowadzać Miecznikową, aby nazajutrz je przetrzęść. Podstarości zrazu mu się ofiarował sam za przewodnika, potem, po namyśle niejakim, nie upierał się przy tem i rozpowiedziawszy drogi, chciał dać konnego parobka. Janasz i tego nie przyjął.
— Powiesz mi pan jak mam jechać, myśmy ludzie wojskowi łatwo się na manowcach i w górach oryentujemy... rzekł Janasz. Wstyd by nas było przewodników z sobą ciągnąć i na taką objażdżkę....
Dorszak miał znać powody, dla których na tę wyprawę niekoniecznie się napraszał — zamilkł i nienalegał. Posłyszawszy tylko że czterech ludzi się wybiera razem z Janaszem, rozśmiał się.
— Do zbytku — rzekł — wielka kawalkata, samowtór najwygodniej.
Nie było na to odpowiedzi.
Granice Gródeckich posiadłości z dawna były kamiennemi krzyżami poznaczone na rubieżach, na dębach też były znaki, a zewsząd wodociecze same i strumieni łożyska stanowiły szlak łatwy do poznania. Janasz i Nikita, nie spuszczając się na opowiadanie Dorszaka, w mieście dostali języka i nazajutrz do dnia, korzystając z pięknego ranka ruszyli.
Oprócz Nikity, wziął dwóch hajduków Janasz, a pozostałym pilną straż polecił na zamku. Spuszczali się od bramy ku mostowi, gdy ich tu Dorszak, ranniejszy od nich ptak, spotkał, już powracając z miasteczka.
— No! szczęśliwej drogi! — rzekł szydersko, abyście tylko przed nocą byli z powrotem, bo szmat jest do obejrzenia okolicy.
Janasz jechał nic nie odpowiadając. Zaraz miasteczko pominąwszy, wzięli się w góry i wjechali w wąwozy, któremi do granicy dostać się mieli.... Ranek był ciepły i niemal wiosenny, słońce na niebie bez chmur wyiskrzone wesoło. Nikita obeznany przez ludzi miejscowych z okolicą, prowadził.... Lecz, zaledwie wjechali w cienisty parów, nad którym zwieszały się drzewa i gałęzie poplątane... Janasz się rozpytując o różne szczegóły zagadał z Nikitą, hajducy dopomogli do rozmowy i ani się spostrzegli, jak zamiast w lewo parowem, pojechali nim wprost.... przed siebie.
Nie pomału się też zdziwili, gdy po przeszło godzinie drogi, gdzie mieli trafić na polany i stare szopy, a potem na mogiły, nie znaleźli ani jednych ni drugich, i miasto tego kręty wodowyj, coraz węższy zaprowadził ich w gąszcze, kędy się już niemal bez śladu drogi przeciskać było potrzeba.
I Janasz i Nikita poznali błąd, a nawracać się im nie chciało. W śmiech to puścili. Młodemu chłopkowi tak było raźno na koniu, w lesie, na wolnem powietrzu, w tej pustyni, że się wcale za obłęd nie gniewał. Towarzysze też śmieli się z przygody.
Godzina druga upłynęła. Drapali się ku górze, potem jechali grzbietami, aż wreszcie poczęli się spuszczać ku dołowi przeciwnym temu stokiem, którym w tę dziką przybyli okolicę.
Krzaki zaczęły rzednąć, a z za gałęzi przeglądał jakby step. Nikita poparł konia przodem, drudzy za nim, lecz o kilkanaście kroków stanął, w milczeniu nawołując ręką swoich.
Czując już że się cicho zachować należało, Janasz i dwaj hajducy, przecisnęli się przez krzaki ostatnie nad urwiskiem — i stanęli.
Przed niemi była szeroka dolina, ale tak samo jak Grodecka wzgórzami, po większej części zarosłemi otoczona.... W drugim jej końcu.... pasł się tabun koni.... Kurzyły się ogniska i widać było parę stożkowatych namiotów.
Nikita nie wielki bywalec, nie mógł dobrze zrozumieć co miało znaczyć to obozowisko. Janaszowi dosyć było spiąwszy się nieco na strzemiona spojrzeć, ażeby poznać Tatarów. Niewidać ich tam było, ale namioty i konie zdradzały. W milczeniu, cofnąwszy się nieco w zarośla patrzyli tak zdumieni, gdy Janasz dał znak do odwrotu, i natychmiast znowu schowali się w gęstwinę.
Zdala dolatywało ich rżenie koni, lękali się, aby własne ich nie odpowiedziały tamtym, coby było zdradziło. A choć w gąszczy ukryć się i uciec mogli od pogoni, Janasz wolał nie być postrzeżonym.
Nie mówiąc słowa, odjechali napowrót kawał drogi, nim skupiwszy się, znowu rozmawiać zaczęli.
— Tatarzy — nieochybnie — rzekł Janasz, jam się już z niemi widywał, a dużom słyszał o nich. Miarkując z liczby koni, nie wiele ich tam być musi, bo zawsze we czwórnasób tyle u nich stadniny co ludzi — a no, zawsze we czterech, choćby na czterdziestu naskoczyć, nie zdrowo...
— Musieliśmy się odbić dużo od naszej granicy — dodał Nikita, trzeba już tą samą drogą, po własnych śladach powracać, a drugi raz przewodnikiem nie gardzić.
Na Janaszku nie uczyniło to tak wielkiego wrażenia, przyrzekł sobie tylko Miecznikowej nie puścić. Zdawało się, że rychło powinni do Gródka powrócić, lecz konie w lesie popaść musieli, a potem drogi szukać i ledwie pod wieczór, wyjechawszy z wąwozów, ujrzeli zameczek przed sobą. Wstyd było trochę Korczakowi, że tak jak z niczem powracał, przecież starczyło za skutek, że do Tatarów dotarli.
Słońce zachodziło, gdy do mostu zamkowego się zbliżyli. Tu stał Dorszak jakby oczekujący na nich. Janasz z konia zsiadł.
— Czołem.
— Czołem.
— A kędyż to pan bywał? jeżeli się zapytać wolno? — urągliwie zapytał Dorszak.
— Wstyd mi powiedzieć, ale kłamać nie lubię — rzekł Janasz, ani wiem kędym był.
Podstarości śmiać się począł.
— Ja oto wiem, żem się z Tatarami spotkał.
Dorszak minę zrobił zdziwioną i osobliwszą.
— Gdybyś się pan miłościwy z nimi spotkał — rzekł — tobyś tu na wieczór nie był.
— Jeśli chcesz prawdy szczerej, nie przyszło do spotkania, aleśmy obóz, konie i namioty doskonale widzieli.
— Gdzie? — marszcząc się spytał Dorszak — to imaginacya.
— Nie — czterech nas jest — pytajże waszmość.
— Gdzie? u nas? po nad granicą Tatarzy? to nie może być!
Wszyscy razem gwarnie i wyprzedzając się zaczęli mu potwierdzać. Dorszak się marszczył coraz bardziej.
— Bajka! jako żywo! to nie był obóz tatarski. Śniło się waszmościom! U stracha wielkie oczy. To była nasza straż pograniczna.
Janasz zakrzyknął.
— Tak jest — powtórzył Podstarości, ja się waszmościom klnę, że to byli nasi. A że oni po tatarsku obozują, to prawda, i że obyczaje tutejsze przejęli — to też pewna. Niech pan z siebie śmiechu nie robi — rzekł zwracając się do Janasza — mówiąc o Tatarach.
Korczak zmilkł.
— Gdybym był mógł to przewidzieć, odezwał się, bylibyśmy podjechali.
— Ale dokądże pan zabrnąłeś? tamtędy nie wasza była droga.
— To prawda — odezwał się Janasz.
Pewność, z jaką to mówił Dorszak, oddalenie obozu, który zaledwie zdala dostrzedz mogli, pomimo niewielkiej ufności w Podstarościego słowa, wpłynęły na to, że uwierzył mu i zamilkł Janasz.
Bolał go dzień stracony.
— Jutro ja z wami pojadę — dorzucił Dorszak, przekonacie się jakeście dziś błądzili.
Ze spuszczoną głową powrócił Janasz do wieży, szukając zdala Jadzi, która pono — może z nudów w tej samotności — wyglądała go także oddawna. — Spotkali się na górze w sali, gdzie pod czas Miecznikowej nie było. Jadzia podbiegła aż do progu podając rękę staremu przyjacielowi.
— Cóż to wam? jakby z polowania gdy zając z przed chartów uciecze. Widzę na czole chmury.
— Wstyd, panno Miecznikówno — porwałem się wędrować po nieznanym kraju, i... zmęczyliśmy siebie, konie, a — postrzelili bąka.
— No? cóż się stało, świetny rycerzu? śmiejąc się szczebiotała Jadzia — mów, a prędko, wiesz jak jestem ciekawa?
— Zabłądziłem — począł Korczak.... Jeździliśmy cały dzień, e! już i przyznać się nie chcę.
— A! a! przedemną? jakto? przedemną? wszak my dla siebie nie mamy tajemnic?
— A ja nie wiem? — zaśmiał się Janasz — co ja — to pewno — ale panna Jadwiga.
Jadzia się mocno zarumieniła.
— A to pięknie! pan mnie nie wierzysz! to kwita z przyjaźni, kiedy tak.
Janasz ręce złożył. — Wierzę!
— Mówże jak na spowiedzi — ja nie wydam.
— Wie pani co się stało? — błądziliśmy cały Boży dzień. — Najechaliśmy zdala na jakieś obozowisko, przysiągłbym, że tatarskie.
— Jezu! Marya! — krzyknęła Jadzia składając ręce i blednąc.
— Ale Dorszak się śmieje i ręczy i przysięga, że to nasza była straż pograniczna, która tak po tatarsku obozować zwykła.
— E! Dorszak! — odrzekło dziewczę — opisz mi pan jam taka ciekawa.
Janasz z największemi szczegółami począł opowiadać całą wyprawę, i jak im się wydało obozowisko, konie i namioty.
— Ponieważem się, jak się zdaje, omylił — odezwał się w końcu — niech panna Jadwiga nic już o tem, nie wspomina. Jutro jedziemy już z Dorszakiem.
Jadzia zamyśliła się, westchnęła.
— A my? kiedyż pojedziemy?
— Droga panno Miecznikówno — przerwał Janasz, nie napierajcie się zbytecznie. Kto wie co się w tych górach i okolicy kryje? Nim pani Miecznikowa wyjechać będzie mogła, pozwólcie mi dobrze splądrować kraj ten do koła. Na Dorszaka spuszczać się nie można.
— Pan wiesz, przerwała Jadzia — żonę swoją nocą niewiem dokąd wyprawił — niema jej na zamku.
— Straże całą noc stoją, nikt nie wyjeżdżał.
— Ale jej niema.
— Dziwna rzecz! — odparł Janasz.
Miecznikowa wyszedłszy nie wiele się dowiedziała od Korczaka. Unikał on sam dłuższej rozmowy, i wyszedł zaraz. Na dole czekał na niego Nikita.
— Paneczku, Dorszak kłamie — szepnął mu — to byli Tatarzy! Pytałem ludzi, ale dla czego on kryje to? na co jemu potrzeba, żebyśmy my o Tatarach nie wiedzieli, niechno pan wymiarkuje! to zły człowiek.
— Cichoż! do jutra! jutro nas czterech, on jeden, zobaczemy.... musi się to wyjaśnić.
— E! mruknął Nikita — co to długo myśleć i mówić — to jawny zdrajca, jabym go w kij związał zaraz.... a inaczejby się wszystko wyjaśniło. Póki on nas tumanić będzie, nigdy się prawdy nie dowiemy.
Korczak dał mu znak, aby milczał — i na tem się skończyło.
Na noc, jak zwykle rozstawiono straże, Nikita je obchodził. Ostróżność była może zbyteczną, ale Janasz widział jej potrzebę. Lepiej było nadto niż za mało się pilnować. Na zaraniu wyjeżdżać mieli. Nikita jeszcze przededniem blady zbudził Janasza.
— A co? czas? — zawołał zrywając się.
— Dosyć będzie czasu — odparł Nikita — a co — co innego jest?
— Cóż? co?
Chłopak postał chwilę milczący. Machnął ręką.
— Tu źle, tu wszystko źle, westchnął — tu dusze pokutują.
— Co takiego? podchwycił Janasz.
— Mówię panu, tu dusze w tych pustkach pokutują....
Wiara w te dusze jęczące, pokutujące i dopominające się modlitw u żyjących, naówczas była powszechną. Janasz tak dobrze wierzył w nie jak Nikita.
— Niechno pan posłucha — mówił dworak zniżając głos i żegnając się. Wiadomo panu, że ja nocką straże obchodzę, i dziś też trzy razy wstawałem, bo Hałaburda, aby siadł to śpi, a jak śpi to można mu i buty pozdejmować — nie posłyszy. Właśnie byłem na straży, obchodzę po nad murami zamek dycht, jak się należy. Kiedy się zbliżam po pod mur do dziedzińca, w rogu, cicho było jak mak siał, słyszę jakby pod mojemi nogami jęczenie. Przeżegnałem się i plunąłem na marę. Mówię zdrowaśkę. Słucham. Jęczy, ale tak jak z pod ziemi, i tak jakby ludzki płaczliwy głos, a potem stukanie, niby podemną. Wszelki duch Boga chwali; włosy mi na głowie stały kołem. Mówię drugą zdrowaśkę — jęczy. Nie strzymałem i uciekłem.
— Tchórz jesteś, wiatr wiał kędyś i wył — rzekł Janasz.
— Wiatru odrobiny nie było. Tchórz! czyż pan na mnie to mówić może, niechno pan posłucha, — mówił żałośliwie Nikita — Tchórz! ja żywego człowieka się nie lękam, ale z duchami nie wojować grzesznemu człowiekowi. Ja sam sobie powiedziałem, tchórz, ot! W godzinę, idę drugi raz. Tylko com się do tego miejsca zbliżał, było cicho, a ledwie stąpiłem na kamienie, jęczy znowu! Zrobiłem znak krzyża świętego i uciekłem. Nie było rady.
Janasz już burkę narzucał na siebie, na niebie ledwie szarzało.
— Prowadź mnie tam — zawołał....
Nikita choć wahając się, wstał i poszedł przodem. W dziedzińcu pusto było, ludzie nad rankiem pozasypiali na posterunkach, na niebie ledwie szarzało. W powietrzu cisza. Ostrożnie zbliżyliśmy się do rogu muru. Janasz szedł w ślad za przewodnikiem. Stanęli. Nikita grubemi okutemi butami ledwie na bruk stąpił, gdy w istocie stłumiony, jakby krzyk i wołanie odległe słyszeć się dało. Nie można było rozpoznać dobrze zkąd wychodziło — zdawało się dobywać z pod ziemi.
Obu im włosy na głowie się jeżyły, poczęli się modlić pocichu.
— Nikita — ani słowa o tem nikomu — odezwał się Janasz. Ksiądz Żudra mszę odprawi i będzie spokojnie.
— E! e! jak to już tak jęczy — rzekł Nikita uroczyście — to mu jedna mszyczka nie pomoże....
Pokiwał głową. Słuchali jeszcze chwilę, głos jakby wysilony umilkł. Dniało zwolna i szare światło coraz wyraźniej dawało rozeznać przedmioty. Janasz usłyszał zarazem, że w pierwszem podwórzu ludzie już wstawali i brali się do koni, kazał więc Nikicie przygotowywać je dla siebie i ludzi. Snu przerwanego nie czas już było sobie nagradzać.
Ze smutnem jakiemś wrażeniem, Korczak odziewać się począł. Gdy potem na znak, że konie gotowe, zszedł na dół, znalazł Dorszaka już na siodle z fantazyą wielką, charty wyciągające się po śnie, przy nim.... ludzi w gotowości, i pochmurnym randem, który jednak obiecywał pogodę, ruszyli na objazd granic.






Zostawione niemal po całych dniach samym sobie lub zabawiane staremi opowiadaniami, dobrze im znanemi przez księdza Żudrę, Miecznikowa i Jadzia nie nudziły się wcale. Przybyło im teraz zajęcie z uporządkowaniem tego zdobytego skarbczyka, który się w całości znalazł takim, jakim go właściciel opisał. Czyszczono klejnoty, zbutwiałe worki zastąpić musiano nowemi. Miecznikowa cieszyła się, że mężowi, który pod Wiedeń idąc, wiele grosza na ekwipowanie się wydać musiał — przywiezie łup zdobyty tak szczęśliwie na przeszłości.
Jadzia ciekawie opatrywała wszystkie kąty zamkowe. Z dwóch baszt narożnych widok na okolicę był bardzo piękny. Wchodziło się na nie po wschodkach kamiennych. Na górze parapet szeroki dozwalał usiąść wygodnie. Spędzała tam pogodne godziny na rozpatrywaniu się po okolicy, po pustych pożółkłych górach. Bystre jej oko w niezmiernem oddaleniu mogło dojrzeć najmniejsze poruszenie. Lecz bardzo rzadko cokolwiek bądź ciszę i spokój tej okolicy zaklętej przerwało.... Martwo, nieruchomie stał ten krajobraz ogromny, który chyba przelatująca chmura rzuconym cieniem przebiegła.... Zdala jak srebrna wstęga wydawała się rzeczułka, a obnażone skały jak widma śród zarośli. Jadzię zajmowała nowość tego widoku. Oprócz tego na wierzchołku murów, które wiatry okryły pyłem, rosło mnóstwo drobnych traw, mchów, a nawet krzewów, przez burze z lasów naniesionych w ziarnach.... Ptaszki słały tam gniazda i stada ich unosiły się nad murami. Widok był smętny, ale wspaniały. Z po za pasma pierwszego wzgórz, wysuwało się drugie, jakby siną zasłoną mgły okryte, a gdzie niegdzie wyższe jeszcze wierzchy oddalone zdawały się tonąć w chmurach.
Jadzia zgadywała myślami, lecąc po za te szranki, światy jakie się tam kryły. Tego dnia trochę była niespokojną. Dla czego? nie wiedziała sama. Prześladowała Janasza skórką zajęczą, ale się lękała za niego. Znała jego męztwo i zapał, tyle mówiono o niebezpieczeństwach, że wreszcie gotowa była w nie uwierzyć. Ten brat jej i przyjaciel więcej ją obchodził niż się przyznawała. Nawykli byli do siebie; trudno jej było pomyśleć o rozstaniu, drżała na samo przypuszczenie niebezpieczeństwa. Czasem się trochę na niego gniewała, a potem pilno jej było się pogodzić; gdy go miała przy sobie czuła się spokojną, gdy na dłużej się oddalił — wszystko wydawało się smutnem. W rozbiór natury tego uczucia nie wchodziła wcale Jadzia, było ono naturalnem, spokojnem, uświęconem jawnością i w myśli jej równało się braterskiemu. Nie inaczej, jak się zdało, kochałaby była brata.
Teraz z baszty spoglądając w dal, chciała odgadnąć, gdzie się on też mógł znajdować? Widziała jak z Dorszakiem wjechał kłusem w wąwóz i zniknął. Zdala jeszcze odwrócił się kilka razy ku niej, poznał ją widać, bo czapkę podniósł do góry, a Jadzia białą chustką wiała długo na znak, że go zobaczyła. Aż do chwili gdy znikli w wąwozie, ciągle widziała tę rękę podniesioną i ciągle sama odpowiadała jej wzruszona, szepcząc: szczęść Boże!
Potem usiadła na kamieniach i pozostała tak z oczyma wlepionemi w dal.
Matka wiedziała już gdzie jej szukać w porze obiadowej. Siedli do stołu z księdzem Żudrą, który bawić się starał jak mógł, ale czuł, że i jemu bez Janasza było smutno i czegoś niedostawało, jakby jednej nuty w chórze.
— Już to prawda, odezwał się kapelan, że bez tego chłopca, nie raźno i nie wesoło. Życie z sobą przynosi, dalipan.
— W oczy mu tego nie powiem, rozśmiała się Miecznikowa, aby go nie popsuć, ale w istocie Pan Bóg nas pobłogosławił tym sierotą — i mąż mój dobrze został wynagrodzonym za swój dobry uczynek. Do niego się wszystko przyjęło: i nauka z książki i rycerska sprawa i każda rada zbawienna. Jadzia się zarumieniła z radości słysząc te pochwały, ale do nich nic nie dodała, w duchu tylko powiedziała sobie, że o tem kiedyś Janaszkowi wspomni.
— A przywiązany do nas — mówiła dalej Miecznikowa, że mnie nie raz rozczula troskliwością swoją.
— I pobożne chłopię — dodał ksiądz — a taką jak jego pobożność lubię, bo z serca płynie i nie dla popisu jest robioną. Nie szuka z niej chwały.
— Dorszak — poczęła po chwili Miecznikowa, jak się ze wszystkiego okazuje, niepewny człowiek i zadługośmy go tu trzymali, że się w końcu panem sądził, gdyby jegomość mnie posłuchał, powinienby tu Janasza posadzić. Na kresach to tu dla niego miejsce właśnie.
Jadzia niemogła się powstrzymać.
— Ale, kochana matuniu, rzekła — toćby nam bardzo go żal było. Tak daleko! On nam w Mierzejewicach potrzebny. Zobaczylibyście jakby tam bez niego było pusto.
— Ale dla niego tuby lepiej było, cóż on u nas wysiedzi, a tu — mówiła matka — tuby się czegoś mógł dorobić.
Spuściła głowę Jadzia na serwetę i zamyśliła się.
Dzień ten płynął powoli. Po obiedzie wyszła Jadzia znowu na drugą basztę karmić wróble szczątkami chleba od obiadu i wypatrywać powrotu brata. Mówiła sobie w duchu:
— Na to ojciec nie pozwoli, żeby za kraj świata wysłać Janaszka i posadzić go na tych pustkach! Ja sama ojcu powiem, że to nie może być. Prawdziwie nie wiem coby było, gdyby go u nas nie stało — choć z nudów umierać, do nikogo słowa przemówić, ni z kim się pośmiać, ni podrażnić. To przecie mój najlepszy sługa i przyjaciel. O! że nie puszczę go, to nie puszczę, na to nie pozwolę. Już znajdę na to sposób, aby zapobiedz. Nie, nie.
Słońce zachodziło za góry zwolna, gdy z wąwozów ukazali się powracający. Przodem jechał Janasz z Dorszakiem, ludzie za niemi. W lesie znaleźli jeszcze zielone gałęzie ze świeżemi liśćmi i umaili sobie niemi kapelusze. Janasz spostrzegłszy znowu Jadzię, podniósł czapkę do góry, ona go ochoczo chustką białą witała. Popędzili kłusem ku mostowi i zamkowi. Zrazu myślała Jadzia wyjść ku niemu, ale jej wstyd było Dorszaka i zatrzymała się na baszcie, mówiąc sobie — on tu przyjedzie! Nie omyliła się, gdyż Janasz ledwie konia oddawszy pobiegł najprzód ku baszcie, od której mu biała chustka wiała.
— A! wróciliście przecie — zawołała zobaczywszy go w dole Jadzia, no, mówcież, mówcie, coście widzieli?
— Lasy i wąwozy, wąwozy i lasy, skały i drzewa, drzewa i skały i więcej nic.
— A ludzi?
— Nikogo, pustynia! — odezwał się wchodząc kilka stopni w górę, aby się zbliżyć do Jadzi, która siedziała na parapecie. Bardzo to ładne musi być na wiosnę, ale teraz.... niema tak dalece co oglądać.
— Otóż masz! — zawołała Jadzia — i powiesz to pan matce, aby popsuć nam przejażdżkę.
— Gdybyście mnie panie posłuchać chciały. —
— Ja wolę, żebyś pan nas słuchał — przerwało dziewczę.
Rozśmiał się Janasz.
— Proszę się nie sprzeciwiać.
— Nie śmiałbym.
Pogroziła mu palcem.
— Owszem, owszem, w tej drodze pan sobie bardzo pozwalasz! Komenderujesz, dokazujesz, a nas uważasz za niewolnice.
— Panno Jadwigo! czyż się godzi.
— Ale bo pan mi psujesz wszystko! Ja potrzebuję widzieć dużo, dużo, a pan ciągle roisz o jakichś niebezpieczeństwach.
— Nie lękam się ich dla siebie.
— To już słyszałam, ale nas trzymasz w kurateli.
— Trudno się nam zrozumieć, panno Jadwigo, to kraj, w którym nigdy nikt bardzo bezpiecznym nie był. Jesteśmy na samem pograniczu, włóczęgów pełno, najgorsze i najzuchwalsze bandy tatarskie zostały dla strzeżenia granic. Jak Bóg da, że nasz król Turków przepędzi precz z całego Podola i Kamieńca, wówczas przybędziemy tu i wszystkie najmniejsze kątki zwiedzimy. Pieczary....
— Widzisz pan — są pieczary, przerwała Jadzia — a ja jak żyję nigdy w żadnej nie byłam.
Janasz westchnął. W tem nadeszła Miecznikowa od dziedzińca.
— Patrzajcież, rzekła śmiejąc się i wskazując palcem na Korczaka — powrócił, ja czekam, czekam, a on poszedł pierwszy raport zdawać pannie Jadzi, o mnie zapomniawszy.
— Niech się matusia nie gniewa, on nic nie winien — szybko wtrąciła Jadzia — ja go zawołałam.
Trochę skłamała Jadwisia, aby go uniewinnić.
— Ale mówże, mości Korczak — co tam?
— Objechaliśmy część znaczniejszą granic, oprócz nich nie widzieliśmy nic więcej.
— A więc i my byśmy pojechać mogły.
— Ale tak! tak! w ręce klaszcząc i wstając zawołała Jadzia z baszty biegnąc ku matce, jedziemy, jedziemy!
— Więc — jutro, odezwała się stanowczo Miecznikowa. Dorszak da wózek dla nas. On i Janasz będą nam towarzyszyli.
— Przepraszam panią Miecznikową — wtrącił Janasz — nie mogę pozwolić na to. Najmniej dziesięciu ludzi dobrze zbrojnych wezmę.
— Po co? na co? co waści w głowie? rozśmiała się jejmość — dałbyś pokój, abyśmy do śmiechu nie nastręczali powodu.
— Ja śmiech biorę na mój rachunek, jeśli potrzeba — odezwał się Janasz seryo — ale inaczej nie będzie. Wyrazy te wymówił poważnie i tak śmiało, że pani Zboińska już się nie sprzeciwiała. Właśnie i Dorszak, który może z za muru część rozmowy słyszał, wsunął się przez bramę.
— Zatem na jutro jaśnie pani dysponuje? — spytał, wózek, konie.... ja i pan Korczak.
— I dziesięciu ludzi zbrojnych w konwoju — dodał Janasz.
— Po co? sameś się pan przekonał, że spokojnie i bezpiecznie.
— Ale ja spokojnym i bezpiecznym inaczej nie będę — dodał Korczak — o tem niema co i mówić.
Skłonił się Korczak i odszedł.
Dorszak ramionami ruszał i uśmiechał się.
— Daj mu pokój — szepnęła pani Miecznikowa do Podstarościego z uśmiechem — uparty człek, przekonać go niepodobna.... co to szkodzi.... niech sobie za nami jadą.
— Hm, hm, bąknął cicho Podstarości — zapewne nie szkodzi, a no i nie pomaga. Dziesięciu ludzi, to już kupka. Czasem tentent tylu koni gotów istotnie na nas licha naprowadzić jakiego. Po co ich brać.
— Jak to? zapytała Miecznikowa, więc byłoby się czego obawiać.
— No — nie, ale włóczęgi są.
Dorszak, markotny, ręką machnął i stał milczący. Jakoś mu to widocznie nie smakowało.
— Niech jaśnie pani każe — ozwał się pomilczawszy. Cóż tu ten jegomość ma dysponować.
— Ten jegomość — żywo wtrąciła Jadzia, której twarz się zarumieniła — przez ojca został do tego przeznaczony, aby komenderował; to trudno.
Twarz Dorszaka przekrzywiła się, złośliwie spojrzał na dziewczę, lecz Jadzia oburzona odeszła.
Janasz już w dolnej izbie wydawał rozkazy ludziom i dobierał co najtęższych, rozporządzając jaką broń wziąźć z sobą mieli na jutro. Nie zważał na nikogo i chociażby wycieczka miała się wydawać śmieszną, chciał ją uczynić bezpieczną. Ksiądz Żudra wpraszał się także. Dorszak, który parę razy usiłował się wtrącić, widząc, że ładunki robią, rusznice i pistolety nabijają i szable opatrują, musiał pójść z kwitkiem; Janasz udał, że go ani widzi ani słyszy.
Nazajutrz do dnia na zamku ruszać się wszystko poczęło, wyprowadzano konie, ludzie się przybierali, Janasz jeszcze opatrywał każdego z osobna i wózek dla kobiet przeznaczony. Nikita miał jechać na szpicy, bo już był z okolicą obeznany, za nim Janasz konno i ksiądz Żudra, który też chętnie dosiadał stępaka; reszta ludzi po bokach i z tyłu rozdzieloną była.... Zdawało się że dzień jakby umyślnie wybrano dziwnie piękny, jasny i ciepły. Nim wyruszyli jeszcze, Dorszak zapowiedział, iż dla ukazania piękniejszych miejsc, cokolwiek inną poprowadzi drogą. Nie uderzyło to nikogo.
Ze wschodem słońca w gotowości było wszystko, Miecznikowa przeżegnawszy się siadała na wózek z Jadzią, Dorszak na koniu się już zwijał, ludzie swoich dosiadali, Janasz rozstawiał — i tak cała ta kawalkata przebywszy most i miasteczko z którego chat i domostw wybiegło ludzi mnóstwo, dla przypatrzenia się jadącym, ruszyła przez dolinę w wąwozy. Jadzia więcej stała niż siedziała na wózku, unosząc się od pierwszych kroków w wąwozach, nad pięknością drzew i gór otaczających.
W szczególnym humorze był Dorszak, jak gdyby zwykłe swe milczenie i kwasy chciał wynagrodzić, ożywiony opowiadał różne podania, o dawnych napadach, bitwach staczanych, porwanych jeńcach i t. p. Każdy kątek miał tu jakieś krwawe wspomnienie.
Im głębiej wjeżdżali w góry, tem ściany ich wyżej się podnosiły i las starszy był a poważniejszy. Strumienie przebiegały drożynę, skały szare gdzie niegdzie piętrzyły się nad nią, lub z pod darni wybijały się okryte grubym mchów pokładem, zieleniejących teraz właśnie barwami najżywszemi. Miecznikowej wskazywał Dorszak zapadłe w ziemię krzyże graniczne i zaciosy rubieżne na dębach.
Jechali tak spokojnie aż do południa prawie. Słońce podniósłszy się rzucało z góry promienie w te zakąty leśne, resztę dnia stojące w cieniach. Niekiedy w wąwozach obwiewał ich chłód dolin, to znowu wpadał prąd ciepły rozgrzanego powietrza. Konie dobrze już były zmęczone, gdy wjechali w dolinę miedzy górami, na której u skraju lasu widać było dwie mogiły. Jedna z nich odmienna od tych które dotąd widywali, opasana była jakby pierścieniem zielonym do koła, usypanym niegdyś wałem, wklęsłym teraz w ziemię.
— Możeby tu jaśnie pani kazała koniom wypocząć! — odezwał się Dorszak.
— A dobrze! dobrze! przerwała Jadzia — u mogiły — ale jakże się ona zowie?
— Han-Kurhan! — rzekł Dorszak....
Drzewa, które znać po usypaniu obu kurhanów porosły, do pół osłaniały je gałęźmi. Po za pniami ich była gąszcz krzewów, głogów, dereniów, skompii, róż poplecionych z jeżynami dzikiemi.
Do koła zieloną równinę, którą przerzynał strumień, otaczały piękne wzgórza. Nie widać ztąd nawet było, aby do niej inna wiodła droga nad tę, którą wjechali podróżni. Cisza panowała do koła. Miecznikowa i Jadzia wysiadły z wózka, ksiądz z konia, ludzie zaczynali też z kulbak złazić. Janasz jeszcze siedział i rozglądał się, zapewne dla wyboru miejsca na spoczynek, gdy wśród milczenia głuchego, ucho jego chwyciło w dali rżenie koni.
Gdyby był w tej chwili spojrzał na Dorszaka, dostrzegłby był jak pobladł nagle.
Zaledwie się to oddalone rżenie słyszeć dało, gdy stojącemu przy sobie Nikicie Korczak rzucił w ucho.
— Wszyscy do koni i do broni, nie zsiadać, kołem stanąć.
Dorszak więcej się domyślił rozkazu niż go posłyszał.
— Niech ludzie spoczną — odezwał się, niech broń złożą, bo się nadźwigali darmo przez drogę. Konie by trzeba napoić.
Janasz skinął na Nikitę.
— Ani mi się ważyć.
Miecznikowa i Jadzia z podziwieniem spoglądały na niego i nie umiały sobie wytłumaczyć tego niepokoju.
Dorszak niby cóś około siodła poprawiając, niezsiadał z niego i oczyma niespokojnie do koła rzucał.
Chwilę jakąś trwało oczekiwanie, gdy ziemia tętnieć zdala zaczęła nagle, coraz gwałtowniej, coraz bliżej i z prawej strony ukazał się niedaleko jakby tabun koni, które prosto gnały na obóz.
Miecznikowa miała się czas przeżegnać i pochwycić córkę w ramiona, gdy już Janasz i ludzie stanęli zastępem między nią a tym widokiem dla niej niepojętym. Obejrzała się na Dorszaka i ujrzała go, co koń wyskoczyć mógł, uciekającego w stronę przeciwną. Zdało się jej tylko, że ręką jakieś znaki dawał — komu? ludziom co ją otaczali, czy też napastnikom rozeznać było niepodobna. W tejże chwili świst strzał, które się posypały gradem, biły w gałęzie i padały, chwiejąc się, w pnie drzew wbite, dał się słyszeć dokoła.... Janasz z ludźmi już gotowymi ku obronie stał osłaniając sobą Miecznikową.
Nie stracił on ani męztwa ani przytomności, oczyma starał się obliczyć siłę, przeważającą ogromnie, nieprzyjaciela. Pisk i krzyk Tatarów, tentent koni, ukazujące się twarze czarne z zębami białemi, padające strzały, nie strwożyły też garści tej ludzi, którą Janasz dowodził. Dopuściwszy tłuszczę na strzał, dali ognia.... Ten niespodziany znać opór nieco powstrzymał napastników, ale obiegać poczęli w lewo i osaczać do koła garść napadniętą, którą tylko las osłaniał z drugiej strony. Janasz krzyczał nakazując, aby Miecznikowa z córką nie odstępowała szyku bojowego, i zakomenderował powolne cofanie się ku wąwozowi. Boki jego okryte były gęstemi zaroślami i na górę nie prędko się Tatarzy wedrzeć mogli. Parów więc stanowił rodzaj naturalnej twierdzy, w której się jakkolwiek z małym tym pocztem trzymać było można. Zrozumieli to wszyscy. Ksiądz Żudra pochwycił za rękę Miecznikową i stanął z nią za wozem, który usiłowano też wciągnąć do bałki. Konie tylko wystraszone wrzaskiem i strzałami, zrazu się nie dały pokierować. Rozpaczliwa to była obrona. Tatarzy obiegali coraz ciaśniejszem kołem i wciąż puszczali strzały.
W pierwszej chwili przelękła Miecznikowa, powoli odzyskała cokolwiek przytomności i męztwa. Zaczęła wołać, aby jej i Jadzi podawano rusznice do nabijania. Jadzia też była jakby owiana jakimś duchem rycerskim. Żaden z ludzi nie padł jeszcze, dwóch było rannych. Janasz miał w czapce dwie strzały i rękę jedną ranną, ale ani wiedział o tem, ani tego czuł. Cofając się zwolna do wyjścia wąwozu, potrafili kobiety osłonić, a że wązka była szyja, którą wychodził na dolinę, dziesięciu ludzi mogło się na dwa rozdzielić szeregi, jeden z nich mógł dawać ognia, podczas gdy drugi gotował się do niego. Janasz stał na przedzie, rozgorączkowany, zapalony, wściekły; czując że tu życiem przypłacić przyjdzie, a myśląc tylko o tem, jak Miecznikową i Jadzię ocalić. Jedna ucieczka na ślepo, w gąszcz lasów, mogła je albo cudem uratować, lub też, jako nie świadomych miejscowości, napędzić właśnie w sidła. W tej zaś chwili nawet ucieczka była niepodobieństwem, bo wąwóz się ciągnął daleko, a dwie ściany obejmujące go, prostopadłe niemal były jak urwiska.
Miecznikowa tuląc córkę, w modlitwie, cofała się zakryta wózkiem i końmi. Jadzia wołała: — Dawajcie rusznicę. Janasz rachował czas, jak długo się będą mogli utrzymać, myślał czy cofać się dalej, czy stać w miejscu.
Cofanie się ścieśnioną garścią nie było też dobrem, gdyż stawiało ich na cel strzałom. Tatarska dzicz ogromnem kołem objęła ich z przodu. Kilka koni i ludzi rannych od strzałów padło, rozjuszyło to więcej jeszcze napastników, którzy co raz bliżej nacierali.
Z rozpaczą prawie ujrzał Janasz, że część Tatarów z końmi, część odbiegłszy koni, na prawo i w lewo puściła się gąszczami, widocznie dla osaczenia obu ścian wąwozu, z których wierzchołków strzałami wygodnie schowanych tam ścigać mogli i zmusić w końcu do poddania się. Na czoło nawet mniej nacierano. Ksiądz Żudra posłyszał drapanie się przez krzaki i mimowolnie wydał okrzyk:
— Teraz jesteśmy zgubieni!
Matka pociągnęła ku sobie gwałtownie córkę, objęła ją ramionami i obie tak stały, czekając co Bóg przeznaczył i chcąc już tylko ginąć razem.
Lecz pierwsze łby i krymki tatarskie, co się górą w wąwozie ukazały, ledwie miały czas wyjść z gąszczy. Jednego kulą obalił Nikita, drugiego Janasz. Z lewej strony rażony Tatar, próżno się chciał chwycić za krzaki, potoczył się po stromej ścianie, brocząc ją krwią, i zawisł niemal nad Miecznikową, w splecionych korzeniach drzewa, w które się uplątał. Lecz w miejsce ich już cisnęli się drudzy. Obrona ze wszech stron stawała się niepodobieństwem, rusznice nabijać było potrzeba, a znosić sypiące się strzały. Janasz już ran miał kilkanaście. Szczęściem gruby kaftan który wdział dnia tego, znaczniejszej ich części nie przepuścił głęboko. Tkwiły w nim i opadały.
Jednego z ludzi strzała raziła w oko i utkwiwszy aż w mózgu, ubiła w miejscu, potoczył się z konia, chwytając go rękami, jęcząc i konając. Ksiądz Żudra pochwycił za cugle konia, głową pożegnał Miecznikową i dosiadł go, biorąc po zabitym rusznicę.
W prawo i w lewo z gąszczy cisnęła się tłuszcza z wrzaskiem dzikim. Tak byli pewni jeńców, że już strzelać zaniechali, co prędzej tylko spuszczali się w dół, aby kobiety pochwycić. Znać było, iż im szło o nie i o to, kto je pierwszy porwie, aby do okupu miał prawo.
Miecznikowa i córka stały chwilę osłupiałe, głowami przytulone do siebie, lecz nagle Jadzia się porwała. Twarz jej pałała.
— Janasz — krzyknęła — pistolet! dawaj broń!
— Dawajcie broń! — zawołała Miecznikowa — broni! broni!
Korczak który się cały w tę stronę obrócił, chwycił istotnie pistolet, który coprędzej nabił, wziął drugi od człowieka i podał obu kobietom. Tatarzy zsuwali się po ścianach wąwozu w dół. Chwila była straszna.
Ze dwudziestu ich naliczył Janasz, już niemal dosięgających dna wąwozu. Od doliny nie broniąc się nawet, dawał ognia na tych, którzy już w środku parowu grozili. Szło nie o to, aby się ocalić, gdyż ocalenie było nie podobieństwem, ale by umrzeć rycersko i walcząc do ostatka.
Dwóch Tatarów na pół wyżyny wąwozu ugodzonych śmiertelnie, stoczyło się konać na dno i wiło się o kilka kroków od Miecznikowej. Janasz celował do najbliższych. Coraz to wśród wrzasku tego krzyk rażonego słyszeć się dawał, a za nim mściwe odgłosy napastników, coraz bardziej rozjuszonych.
Jak zwity kłąb wężów na wiosnę, kilkunastu razem Tatarów puściło się wreszcie z góry wprost ku kobietom. Jednego z nich trafiła kula i posoką obluzgał wszystkich; spuścili się, ciągnąc z sobą już trupa na dół, a zaledwie oparłszy się o ziemię skoczyli ku wozowi i wprost do Miecznikowej.
Najpierwszemu, który się zbliżył, dopuściwszy go niemal do siebie, gdy już ręką sięgał, aby ją pochwycić, pani Zboińska roztrzaskała głowę strzałem z pistoletu, padł — a dwóch innych rwało ją już za ramiona. Jadzia strzeliła nie wiedząc sama jak, spostrzegłszy dziką, zwierzęcą twarz nad sobą. Janasz był tuż i z dobytą szablą płatał, co napadł.
Ksiądz Żudra, który nie miał broni, wyłamał wysiłkiem gwałtownym lusznię od wozu i bił nią po łbach cisnących się napastników.
Chwila była straszliwa.
Wśród tej wrzawy krzyk i tentent głośniejszy niż dotąd zawrzał od doliny. Janasz odwrócił się, spodziewając ujrzeć za sobą Tatarów, którzy mogli teraz siąść już na kark prawie bezbronnym, gdy ze zdumieniem postrzegł, że ta tłuszcza co opasywała do koła, zaczynała się rozpierzchać szybko. Niektórzy popuszczali nawet konie, które samopas rozbiegały się po dolinie. Z prawej strony sypnęły się z niewidzialnego miejsca, osłonionego drzewami, strzały broni ognistej, w ostatku z małego działka polowego huknęła kula. Tatarowie pierzchali.
Ci, którzy byli w wąwozie, usłyszeli nad sobą krzyki i nawoływania, stanęli niepewni co to znaczyło, a ciągle ostrzeliwani, zaczęli się mięszać i jedni napowrót na górę usiłowali się wydostać, drudzy wąwozem zbiegali.
Niewidzialna siła jakaś przyszła w pomoc. Jeszcze chwila, a z Tatarów zostali tylko pozabijani i dogorywający. Zdumienie ogarnęło wszystkich. Janasz, któremu z kilkunastu ran krew płynęła, odwrócił się jeszcze ku dolinie, i ujrzał niepocześnie wyglądającą konnicę i piechotę, która gnała za Tatarami.
Miecznikowa dopiero teraz czując się ocaloną, osłabła i oprzeć się musiała na córce, której lice pałało. Słowa jeszcze przemówić nie mogły obie, ściskały się ze łzami. Ludzie opatrywali sobie wzajemnie rany, bo wszyscy niemal byli ranni, ale uszedłszy śmierci i jassyru, śmieli się już i wykrzykiwali.
Ks. Żudra zsiadł z konia.
— Na kolana — co należy Bogu! za ocalenie. Stał się cud!
Janasz chciał się z konia zsunąć, ale zaledwie nogą dotknąwszy ziemi, uczuł mrok jakiś na oczach, chwycił się za piersi i upadł. Nikita ranny także, podchwycił omdlałego.
W chwili, gdy klęcząc się modlili, a ks. Żudra głośno odmawiał: „Cześć ci i chwała, Boże zastępów!“ na przeciw wąwozu ukazał się na koniu mężczyzna.
Podniósł czapkę, czekał, aż się skończy modlitwa.
Wszystkich oczy zwróciły się ku niemu. Człek był nie powszedni i nie z tych co się każdego dnia spotykają. Statury ogromnej, lecz jakby z samych kości zbudowany, chudy, coś miał bohatera i wiele Don-Kiszota w sobie. Łeb śpiczasty, twarz długa a żółta, wąs siwy ogromny, szyja żylasta ogorzała, nogi długie, ręce niedźwiedzie, w pasie wązki, w piersiach szeroki; na koniu silnym i rosłym, wydawał się, jakby z teatru wyjechał na pobojowisko. Strój też miał na sobie osobliwy. Kaftan łosiowy pikowany spodem, na nim kontusz wytarty z grubego sukna pąsowego, na piersi kawał zbroi i ryngraf złocisty z Matką Boską, na głowie misiurkę złoconą z czepcem drucianym, a w nią u góry wpięte pióro czaple. Szarawary jedwabne karmazynowe, buty do kolan, za pasem pistolety, szabla u boku, rusznica u siodła. Wszystko to nie wytworne było, zużyte, stare, ale mocne, a sam człek krzepki i zawiędły.
Popatrzał na kobiety, na omdlałego Janasza, na ludzi postrzelanych i leżące trupy i... przeżegnał się.
Potem powoli z konia zlazł. Pachołek za nim jadący, stary i siwy jak on, zaraz wziął wierzchowca. Po za nim przebiegło kilkudziesiąt jezdnych goniąc Tatarów i nadbiegła odarta piechota z berdyszami i rusznicami, która dalej pociągnęła.
Zdala jeszcze stojąc u konia, przez respekt dla kobiet, nieznajomy pociągnął żupana i kontusza, poprawił misiurki, zbroję nieco przechyloną w miejscu osadził i kręcąc wąsa zbliżył się powoli a poważnie.
— Submittuję się — rzekł kłaniając zwolna i rękę przysuwając do misiurki. Jeśli się nie mylę — jaśnie wielmożna Miecznikowa Zboińska.
Podniosła się z ziemi pani Miecznikowa wpatrując w dziwne to zjawisko.
— Przypominam się, miałem to ja honor i szczęście lat temu, prawda dziesięć, przez półtory godziny, gościć w Mierzejowicach, pułkownik cudzoziemskiego autoramentu, straży nateraz granicznej, Jan Gracyan Dulęba.... tak, mościa dobrodziejko, z tych starych Dulębów, karmazynów.
— Winniśmy ci, pułkowniku życie i wolność! lecz jakimże sposobem?
— Ale, ba, opatrzność Boża — rzekł Dulęba. Ja tych psich synów, z pozwoleniem pani, tępię, ścigam i jak mogę nękam. Otóż Bóg mi dał że ich zwąchawszy, w Czarnej Bałce na zasadzce schwytałem.
Spojrzał na Janasza. Jadzia cała we łzach, przyklękła była przy leżącym i płakała ocierając mu twarz ze krwi.
— Nic mu nie będzie — temu młodzieńcowi, trochę krwi stracił, a no, wody — rzekł Dulęba. W wózku była szczęściem i woda w baryłce i wino. Jadzia już cała rannym zajęta, pobiegła po jedno i drugie.
Pułkownik spojrzał znowu na leżące trupy Tatarów, z których jednego ubiła Miecznikowa, drugi ranny był strzałem Jadzi i oderwaną miał szczękę.
— I myśmy dziś wyszły na żołnierzy, odezwała się Miecznikowa, jednego, zdaje mi się, zabić ja musiałam, drugiego postrzeliła Jadzia.
— Tak jest niezawodnie! — rzekł ksiądz Żudra, bom na to własnemi oczyma patrzał....
— Heroiny! heroiny! — zawołał Dulęba, a jam dziś szczęśliwszy niż w całem życiu mojem, żem tak w porę przybył, ażeby ocalić drogie życie wasze.
— Jeden z naszych zabity, odezwała się Miecznikowa.
— W dobrej sprawie zginął — rzekł Dulęba — piękna śmierć, niema go co żałować. Umrzeć trzeba, a jużci lepszego zgonu niema jak w polu, bodaj od tej paskudnej strzały tatarskiej.
Gdy Dulęba spokojnie, wyprostowany rozprawia z Miecznikową, Jadzia ciągle klęcząc nad Janaszem, cuci go i ociera. Własną ręką musiała przemagając obawę i wstręt, wyjąć kilka strzał, które jeszcze tkwiły w nim. Rany nie były niebezpieczne, lecz było ich wiele i krew płynęła obficie. Janasz począł się ocucać, oczy otworzył, zobaczył twarz Jadzi i prędko je zamknął.... Dopiero po chwili głos jej usłyszawszy, przyszedł do siebie i podnieść się usiłował.
— Panno Jadwigo, proszę iść, do matki, rzekł — proszę, i oczyma wskazał ku niej. Jadzia się nie ruszała. Wyciągnął ku niej rękę nie czując, że krwi była pełną, Jadzia uścisnęła ją, zaczerwieniwszy się gdy ciepłą tę krew uczuła. Nikita szepnął, aby odeszła i dała się nareszcie znaglić do tego. Spojrzała na rączkę swą zakrwawioną i wzdrygnęła się.
Pułkownik naglił do powrotu....
— Jeżeli pani Miecznikowa pozwoli, przeprowadzę do Gródka — rzekł — choć w drodze niema się czego obawiać. Tałałajstwo to, gdy raz pierzchnie, bierze nogi za pas i nie oprze się aż na stepie.
Ksiądz Żudra się zajmował rozporządzeniem powrotu. Janasza trzeba było położyć na wózku, bo zdało się że konno jechać nie mógł. Na luźnego konia, musiano ciało zabitego przywiązać, aby go nie zostawiać tak na pastwę nocną dzikiemu zwierzu.... Dulęba samowtór ofiarował się do konwoju, rozporządziwszy swoim oddziałem. Nim jednak przyszło do wyruszenia z miejsca, Nikita rany Janaszka pozawiązywał, obmył, i Korczak napiwszy się trochę wody i wina, wstał o swej sile. Blady był wprawdzie, nogi miał niebardzo pewne, lecz zaklinał się, że z pomocą Nikity na koniu dojedzie.
— Dlaczego dojechać niema? — zawołał Dulęba, ja płatnięty przez Turka w ramię do kości, horribile dictu, rana była choć w nią dłoń wpakować, trzy mile jechałem do obozu i dopierom zemdlał, gdy już nie było nic lepszego do roboty. Kawaler młody, a rany tatarskie, to tak jak po dużych komarach.
— A! westchnęła Miecznikowa patrząc na Janasza, za mnie to ty nieboraku pokutujesz, boś mnie od wycieczki odwodził — a jam się uparła, a Dorszak ten....
— Gdzież Dorszak? — spytał Dulęba — był on tu? Zabili go może.
Ni fallor, — rzekł ksiądz — fugam dedit, drapnął.
— E! to kawał franta, żeby nie rzec gorzej! mruknął pułkownik — ja go znam i zdala nań mam oko. Jeżeli nie — infamis, niewiele do tego braknie.
Westchnął. — O! ja go zdawna znam — dodał — ja tu na Podolu od lat wielu. Ten człowiek mi Ormiankę, z którą się żenić miałem, pochwycił, obałamuciwszy rodziców, z pod nosa i z serca. Jeśli przypadkiem zginął — no — to powiem tylko, że tak delikatnej śmierci nie wart był. Winien umierać na gnoju. Pułkownik wąsa pokręcił.
Miał swadę, jak widziemy, nawet w najprzykrzejszych życia okolicznościach, łatwą i obfitą. Na ten raz szczęściem to może było dla pań i księdza, bo im dozwalało uspokoić się — i milczeć. Dulęba mówił za wszystkich.
Janaszowi Nikita pomógł wsiąść na konia. Jadzia nie spuszczała go z oka. Dwóch ludzi miało jechać koło niego, pułkownik dosiadłszy swojego rumaka, ruszył przodem, trzech ludzi za nim, dalej Janasz ze dwoma, wózek i reszta jezdnych, wiozących ciało zabitego.
Ranna podróż była wesołą — lecz jakże okropnie skończyła się, jak straszne po sobie zostawiła wspomnienia! Jadzia chwilami przypominając sobie co przebyła, wzdrygała się, chwytała matkę i płakała całując ją. Miecznikowa modliła się i płakała także. Ta chwila ostateczna, w której już same się bronić musiały, stała im jeszcze przed oczyma. Coś w tem było strasznego jak sen — nieprawdopodobnego, jak zmora, ale dosyć było spojrzeć na Janasza bladego, jadącego przodem, a Jadzi na okrwawioną rączkę, której obmyć nie chciała — aby uwierzyć w rzeczywistość.
Jechały milcząc obie przytuliwszy się do siebie. Pułkownik, chociaż go nikt nie słuchał, rozprawiał głośno, niekiedy zwracając się do Janasza i księdza i wywołując ich aprobacyę.
Gdy z wąwozów, które się im wydały teraz nieskończenie dłuższemi, wydobyli się na dolinę, w której zamczysko na jaśniejszem niebie czarno stało i ponuro, był już wieczór późny, noc prawie. W miasteczku ledwie parę okien świeciło.
Po odjeździe Miecznikowej kilkunastu ludzi jej dworu, pozostałych pod dowództwem prostego hajduka Hołoby, zabawiali się przy dzbanach i porozsiadali swobodnie na murach. Nakazał im był Janasz pilno strzedz wewnętrznego zamku i dwóch we drzwiach umieściło się na progu, lecz reszta używała wczasu i zawodziła tęskne pieśni. Nudno im było w tym obcym kraju; wśród ludzi nieskorych do towarzystwa, milczących i niedowierzających, radziby byli powracać co rychlej. Kraj piękny nie podobał się im wcale, wzdychali za równinami i pagórkami śmiejącemi się a ludnemi około Mierzejowic.
Na wspomnieniach o domu czas upływał. Hołoba, rozsądny i stateczny człek, od młodego we dworze wychowany, chwilowo czując się starszym i odpowiedzialnym, chodził po podwórcu z pistoletem za pasem.
Rozmowy rozlegały się po murach, gdy z górnej baszty, Waśko zawołał podnosząc rękę.
— Hej! hej! co koń wyskoczy, ktoś leci na zamek, co to jest! Koń Dorszaka! To Dorszak, ale sam! Poskoczyli niektórzy na mur patrzeć, inni ku wrotom.
Popędził i Hołoba. Spojrzał i zawołał:
— Na miejsca! Każdy na swoje!
Sam ku bramie pobiegł.
A tu już na moście tentent się rozległ i w pierwszym dziedzińcu krzyk. Hołoba skoczył zkąd go głos dolatywał i nadszedł, gdy Dorszak okrwawiony, w odzieniu poszarpanem z konia się staczał. Parobcy jego nadbiegli także, Dorszak pomazany krwią, opylony, z niezmiernem wzruszeniem krzyczał:
— Tatarzy! Tatarzy!
Hołoba stał przed nim drżący.
— Pani nasza! gdzie pani!
— Albo zabita, lub w niewoli, zaryczał Dorszak udając przerażenie i rozpacz i łamiąc ręce.
— A wy! wyszliście cało! odezwał się z gniewem Hołoba. A jakże to może być!
Spojrzał nań ponuro Dorszak....
— Milczeć; co ty mnie tu sądzić będziesz, chamie jakiś! Broniłem póki mogłem, dobrze żem z życiem uszedł.
Hołoba stał blady i oniemiały.
Biegli i inni ludzie z górnego zameczku. Dorszak z konia się zwaliwszy jak nieprzytomny, obłąkanemi rzucając oczyma do koła, to stał, to poruszał się niewiedząc co począć.
Hołobie, który załamał ręce — łzy ciekły z oczów jak groch — głowę spuścił na piersi i mruczał: pani, panienka! Trzeba im było jeździć.... o! nieszczęście, Janaszek! i ten.... Jak się tu teraz pokazać przed panem! O Boże, co tu począć.
Dorszak kazał sobie przynieść wody i wódki i nie wchodząc do domu, napił się w dziedzińcu. Twarz jego zamazana krwią i pyłem, wyglądała nie lepiej od tatarskiej — jakaś niecierpliwość i niepokój go opanowywały. Chodził jakby niepewien co pocznie, naradzając się sam z sobą....
Parobcy niemi patrzali nań, w ganku Horpynka przestraszona i Tatiana z rękami w tył założonemi.
Chwila upłynęła, Hołoba nieco do siebie przychodzić zaczął.
— Ale jakże się to stało? — odezwał się.
Dorszak, gdyby rażony, odwrócił się wściekły.
— Kroć sto, co tobie mnie pytać? jak ty śmiesz! Ja tu pan, ja tu teraz pan.
Hajduk podniósł głowę, nie odpowiedział nic i cofnął się. Skinął na swoich, którzy stali osłupieli — i pociągnął ich z sobą na górny zamek.
Dorszak oczyma poszedł za niemi.
Ważył jeszcze co pocznie — aż ręką machnął i szybkim krokiem udał się na górny zamek.
W bramie stał Hołoba z ludźmi, rusznica w ręku, pałasz u boku. Dorszak postrzegłszy go, mruknął.
— Ja tu teraz odpowiadam za wszystko, i wy i co jest należycie do mnie. Tu ja rozkazuję.
Hajduk dał mu mówić, patrzał nań z podełba.
— Paneczku — rzekł drwiąco — mnie tu postawili na straży, i póki ja żyję, ani wasza, ani niczyja noga tu nie stąpi.
Podniósł rusznicę do pół.
Dorszakowi zatrzęsły się ręce, odstąpił krok.
— Coście wy poszaleli? zaryczał, pani zabita, z tamtych niewiem czy noga ujdzie. Ja odpowiadam za wszystko przed Miecznikiem.
— Pewnie, najprzód za życie jejmości i jedynego pańskiego dziecięcia — przerwał oburzony Hołoba — siebie toście uratowali przecie. Zmierzyli się oczyma, lecz Hołoba się nie zląkł wcale.
— Ja was wszystkich tu, zwoławszy ludzi z miasteczka, powiązać każę i do lochu wrzucę.
— A no! abo my co lepszego od pani! — wrzasnął hajduk — paniąście wydali Tatarom, możecie i nas im sprzedać.
Słowa te natchnęło Hołobie znać to co na miasteczku słyszeć mógł między ludźmi.
Z niewypowiedzianą złością rzucił się ku niemu Dorszak, ale zmiarkowawszy, że za słabym jest, odstąpił. Krzyknął na parobka. Ten ukazał się z za muru.
— Na miasteczko! ludzi zwołać na zamek!
— Dzieci, krzyknął Hołoba do swoich, rusznice sposobić! do bramy! do mnie!
Ruszyli się wszyscy. Podstarości, któremu się zdawało, że zastraszy, począł chodzić przed wrotami cały w pasyi, pięści podnosząc.
Milczenie trwało kilka minut, zbliżył się do hajduka łagodniejąc.
— Nieszczęście się stało — zawołał jęczącym głosem — cóżem ja temu winien! Któż tu mógł przewidzieć szajkę Szajtana. Nie bądźcież bezrozumnymi, trzeba to ocalić co zostało. Puście mnie, pozamykać muszę i spisać.
— Pozamykano — rzekł hajduk krótko.
— Ale cóż wy, poszaleliście czy co? jutro lub pojutrze głodem was wezmę.
— A no! jak się uda — odparł Hołoba — ja i jutra czekać może nie będę: wozy spakuję i pojadę z niemi, do domu.
— Ja nie puszczę! ja przed panem za to stoję! krzyczał Dorszak.
— Albo ja, bom ci tak dobry przed panem jak i wy, wtrącił Hołoba.
— A to! piekło z tą hołotą, zaśmiał się dziko tupiąc nogami i zgrzytając zębami Dorszak.
Hołoba tym czasem wrota i furty założyć kazał drągami i znikł. Podstarości pochodził jeszcze, rwąc się za włosy i skoczył do domu. W ganku stała jak wprzódy Tatiana.
Dlaczego mu tak pilno było dostać się na górny zamek, to się tem chyba tłumaczyć może, iż się skarbu domyślał i co prędzej go w ręce swe chciał pochwycić. Pomiarkował jednak, wysławszy na miasteczko zwoływać gromadę, że zbytni rozgłos natychmiast po wypadku nie był dobrym. Kazał Horpynie odwołać nazad posłanych, aby wracali.
Sam zwolna wstąpił na ganek.
Kobieta patrzała nań długo i jakby szydersko. Zmęczony był i zdawał się pijanym.
— Cóż z panią i panienką? — spytała pocichu — i z temi ludźmi i z tym młodym?
Ruszył ramionami.
— Nu — napadli, musieli zabić jeśli się bronili, a nie to w jasyrze.
Tatiana patrzała mu w oczy, tak że jej natrętnego wzroku znieść nie mógł.
— No — może teraz jejmość wypuścić! — szepnęła.
— Jeszcze nie czas — niechaj siedzi ta jędza, nic się jej nie stanie. Wskazał ręką ku górnemu zamkowi.
— Mnie tam trzeba! ludzie poszaleli, puszczać nie chcą. Idź ty do nich, powiedz im, że ich zły los spotkać może. Ty się z niemi rozmówisz lepiej.
Tatiana pokręciła głową — krótko go zbyła słowem: nie chcę!
I powróciła do domu uchylając się od dalszej rozmowy. Na przymurku od wschodów stała flaszka z wódką, Dorszak się napił, namyślał się widocznie co robić. W chwili upojenia jakiegoś osnuł tę zdradę, teraz mimo hartownego sumienia, pomimo że, mu się zdrada powiodła, czuł ten niepokój bezprzyczynny, który zawsze opanowywa po dopełnionej zbrodni. Tłumaczył się przed sobą i gniewał na siebie, strach go ogarniał niewysłowiony, choć niespowodowany niczem. Każdy szelest go przerażał. Uczynił co chciał i radby był odwołać co zrobił.
Rozrachowywał czy się to w jakikolwiek sposób wydać nie może. Dalej nie wiedział co począć.
Chodząc mówił sam w sobie:
— A cóż! uparły się baby jechać! co ja winien, odradzałem! Stu na jednego? miałem się dla nich dać zarąbać. Coby to było pomogło? Tatarzy wszystkich do nogi wybić musieli pewnie, bo się nie poddał ani ten butny młokos ani żaden. Nie wyjdą przecież świadczyć z pod ziemi! A gdyby, toć przecie, ja o niczem nie wiem. Co ja tu winien? Opiszę Miecznikowi wszystko jak się stało. W wigilią objeżdżaliśmy — nie było nic. Po co im było tu leźć, po co — w gardło wilkowi! Otóż mają za to.
Ja też mogę powiedzieć, żem ranny — krew widzieli wszyscy....
Przechadzał się tak rozprawiając, to stawał niekiedy, to wodę pił, to wódkę i drżał jak w febrze.
Wieczór nadchodzić zaczynał, na drugim dziedzińcu zatarasowali się ludzie, postawili straż i słychać było jakby już znosili i zrzucali rzeczy a zabierali się do drogi.
Dorszak stał i słuchał. — Żebym ja im dał skarby wywieźć ztąd! Niedoczekanie! To nie może być... Nie zechcą po dobrej woli, muszę gromadę gorzałką spoić i kazać ich powiązać. Bronić się długo nie mogą... nie...
Zbiegł ze wschodków i bez myśli kołując tak, gnany niepokojem, zszedł aż do mostku. Chciał widać do miasteczka sam iść, aby ze starszyzną pomówić. Gęsty mrok padał, noc się zbliżała. Wahał się: iść czy odłożyć na jutro.
W tem bystre ucho jego pochwyciło jakby tentent koni w dolinie. Stanął... Wieczór był cichy, milczenie grobowe, po spadłej rosie wieczornej głos się rozchodził zdala. Dorszak pojąć nie mógł co tętniało. Stado z paszy idące inaczej bieży. Rozeznawał konie kute i regularny powolny chód ich ciężki. Zdało mu się, że słyszy szczęk broni. Oczy otworzył chcąc coś ujrzeć w dali, lecz mrok na dolinie pochłaniał wszystko.
Jak błyskawicą przeszła mu po głowie myśl, że się ocalić mogli, ale się z niej rozśmiał jak z dziecinnego strachu.
Tymczasem tętent się coraz przybliżał, słychać było skrzypienie wózka, a nawet donośny głos rozprawiającego niezmordowanie Dulęby. Włosy najeżyły mu się na głowie; drżeć zaczął.
— Duchy? nie wierzył w duchy. Strach coraz większy go ogarniał; tentent się już przybliżał do mostu. Nie licząc nic, nie wiedząc nawet dobrze co robi, Dorszak spuścił się w parów, na którym stał most, z takim pośpiechem, że gdyby za gałęzie krzaków nie chwycił, potoczyłby się był na dno. Wkrótce potem na most wjeżdżał Dulęba i na pół omdlały Janasz i wózek, z którego Miecznikowa z córką wysiadły. Wszystko to ciągnęło w milczeniu żałobnem, ludzie tylko szeptali pomiędzy sobą, a Dulęba głośno coś rozprawiał o Ałsan-Ghiraju.
Dorszak poznał go po mowie. Nie mógł dojrzeć, kto jechał, kto ocalał, kto zginął, lecz jasne suknie kobiet dwóch mignęły mu przez szczeliny mostu i dłonią uderzył się po czole. Zdało mu się, że widma wracają z drugiego świata. Dulęby przytomność tłumaczyła cud. Zgrzytnął zębami... Nadrabiać zuchwalstwem i pokazać się na zamku, czy uciekać? Nie ruszając się ze swej kryjówki, myślał tylko o tem.
Na zamku o powrocie jego powiedzieć musiano. Jak się tłumaczyć? Uchodzić? Wahał się, a pot zimny spływał mu po skroni. Słyszał jak zdala na zamku okrzyki się słyszeć dawały i wrzawa, jak ludzie witali ocalonych. Położenie jego na zamku przy Dulębie stawało się niebezpiecznem. Miecznikowa mogła mu go oddać pod straż, a byli z sobą oddawna na noże.
Westchnął. — Nie — uciekać trzeba... uciekać... Jak?....
Parobków swoich był prawie pewny... Wysunął się po cichu na brzeg, drapiąc rękami i nogami, podsłuchiwał... Cała wrzawa i tłum wszystek i ciekawi nawet parobcy i dworzanie cisnęli się na zamek górny. Noc już była ciemna. Z bijącem sercem przekradł się niepostrzeżony do pierwszej bramy, pod której sklepieniami i we dnie postrzedz było trudno, co się w kątach kryło. Ztąd mógł wygodnie zajrzeć na podwórze: stało puste. Przemknął się biegiem po pod szopami, kryjąc, do murowanej budowy, wbiegł na wschodki, wszędzie było pusto. W izbach mieszkalnych i po ciemku mógł znaleźć, co chciał. Dopadł szafy, którą otworzył, dobył z niej skórzany trzos, którym się opasał, zarzucił burkę na ramiona, posłuchał i nazad puścił się wschodami. Szczęściem nie spotkał nikogo. Wyjrzał z ganku, podwórze stało puste i ciemne, z przeciwnej strony dochodził gwar i wrzawa ludzi Miecznikowej. Jednym skokiem stanął na dole, a do szop, w których były konie, miał dwa kroki. Gdy raz tu się dostanie, nikt go nie dojrzy będzie bezpieczny. Co żyło zajęte było Miecznikową, cisnęło się na zamek górny. Dorszak miał czas konia znaleźć, kulbakę z kołka zdjąć i drżącemi rękami rzucić ją na grzbiet najlepszego ze swoich wierzchowców. Uzda i popręgi nie wzięły wiele czasu. Konia wyprowadził pocichu, i korzystając z ciemności wywiódł go powoli przez most, wybierając tak miejsca znane sobie, aby jak najmniej tętniało. Zaledwie minął most, rzucił się na siodło, cugle zebrał, nahajką ściągnął konia co siły i popędził w czarną noc, nie pytając o drogę.
Zatętniało chwilę i.... ucichło.... Na górnym zamku jak w ulu szumiało. Wszyscy byli na nogach, około rannych. Miecznikowa zaledwie przysiadłszy wstawała, rozporządzając co czynić należało. Jadzia ani pomyślała o spoczynku. Nie było naówczas zwyczajniejszej rzeczy nad rany; w powszedniem życiu niemal codziennie rębali się przyjaciele i wrogi. Strzelali przy lada waśni. — Nie było też domu szlacheckiego i rycerskiego, gdzieby kobiety około ran chodzić nie umiały, a i mężczyźni bez plastra, bez kawałka płótna nie ruszali się o krok z domu. Nikita był na pół felczerem, ksiądz Żudra pół doktorem. Miecznikowa jeszcze za ojca czasów wprawiała się w opatrywanie skaleczonych. Janasza więc opatrzono natychmiast, inni sami o sobie pamiętali. W sklepionej izbie pod basztą tymczasowo złożono zabitego.
Janasz miał ran wiele od strzał tatarskich, trzy tylko głębsze i niebezpieczniejsze.... Nie zdawało się jednak, by strzały być mogły jadem jakim zaprawne. Krwi utracił dużo, gorączka się już objawiała, więcej może ze wzruszenia niż od postrzałów. Jadzia chciała być przy nim nieodstępną.
— On za nas życie stawił! wołała z zapałem — jemuśmy winne, że nas wprzód Tatarowie nie porwali nim odsiecz nadeszła, niegodzi się, byśmy mu nie odpłacili staraniem za krew przelaną.
Miecznikowa się nie sprzeciwiała wcale. Sama też ciągle zaglądała do chorego.
Dulęba z księdzem Żudrą poszli się rozpatrzywszy posilić i siedli w izbie księdza na gawędkę, której pułkownik tem radniejszym był, że jej u siebie w obozie nie miał tak dobornej, a nowy człowiek lepiej zawsze słucha.
Znalazła się flaszeczka wina, chleb, wędlina i arbuz podolski.
Wiedzieli już że Dorszak uciekł i był na zamku.
— Ciekawym go też widzieć! — rzekł Dulęba — posłaćby po tego patra, a zajrzeć mu w oczy.
Wyprawił ksiądz zaraz, lecz sługa obieżał zamek dolny, izby mieszkalne, szopy, hukał, pytał i nigdzie ani śladu nie znalazł. Dorszak już się był cichaczem wyprowadził.
Gdy dano znać, że go nie mogą odpytać, Dulęba się rozśmiał.
— Byłem tego pewnym — rzekł — drapnął nie czekając reszty porachunków.
Albo to lepiej albo gorzej — dodał. To pewna, że jeśli Dorszak uszedł, o czem się przekonać łatwo, spokoju mieć nie będziemy.
— A cóż może być? — spytał ksiądz Żudra.
— Co? napaść mogą Tatarowie na zamek, jak nic.
— Ale, gdzież zaś!
— Kobiet straszyć nie trzeba, ale to tak pewna jak dwa a dwa cztery.
Dorszak do nich drapnął i naprowadzi ich. Zna wszystkie słabe strony, przejścia, siłę, amunicyę. Będzie wiedział nawet o jakiej godzinie to zrobić, i dobierze właściwą.
Ksiądz załamał ręce i głowę spuścił.
— Wielu macie ludzi? — zapytał pułkownik.
— Jest nas z rannemi i niedołęgami jak ja — około dwudziestu.
— A broni?
— Dosyć na dwudziestu.
— Amunicyi?
— No — niewiem dokładnie — zawołał ksiądz Żudra, gdyby Janaszek pozdrowiał nieco, wiedzielibyśmy najlepiej i co robić i co jest.
— On rychło odejdzie — zdrowa krew, wtrącił pocieszając Dulęba. — Tatarskie strzały jeśli nie zabiją, to po nich rany tyle tylko, że nudne. Dorszak ani dziś ani jutro nie może ich tu sprowadzić. No — jutro!....
— Lecz mógłżeby? czyż godzi się go o to posądzać?
Dulęba się śmiał rozparłszy w krześle.
— Księżuniu — zawołał — jesteś niewinny jak dziecię. Toć łotr, to zbój, dla którego nic świętego niema. Gdy na Orchowce najechały Tatary, widzieli go ludzie między niemi uganiającego się z nahajką w tatarskiem stroju i prowadzącego ordę.
A dziś-że, mój ojcze, czyby umykał, gdyby na złodzieju czapka nie gorzała?
— To co innego — począł ksiądz Żudra — to co innego, ze strachu mógł umknąć, aby posądzonym nie być.
— Już kiedy kto dom opuszcza — dodał Dulęba — chyłkiem, nocą, w takich ewentach, nie wiem czem to pachnie.
Zafrasował się ksiądz Żudra, tak że stanąwszy zamyślony, nie wiedział co począć.
— Pułkowniku! na miłość Bożą, ty nas nie opuszczaj! krzyknął, za ręce go chwytając.
Dulęba wąsa kręcił.
— Co ja wam tu jeden pomogę?
— Poślemy po waszych?
— Ale ja mam ordynanse, na miłego Boga — ozwał się pułkownik, ja około zamku obozem, ani w zamku siedzieć nie mogę. Moja rzecz krążyć po nad granicą, a mam dosyć do czynienia z tem tałałajstwem.
Zaniepokojony do najwyższego stopnia ksiądz — niewiedząc co począć, wylękły dzisiejszemi wypadkami, pomyślał, że w niedostatku Janasza, który majaczył trochę pod noc i z którym naradzić się nie było sposobu, należało choć Nikitę sprowadzić do rady. Po Korczaku był to najzdolniejszy z ludzi, a choć ranny, nie stękał na kalectwo i krzątał się jak zdrowi.
Wybiegł więc sam wołać Nikity. Dworak stanął natychmiast. Zawiązaną miał, prawda, głowę, obandażowaną rękę, na jedną nogę trochę kulał, bo mu ją konie ścisnęły aż zsiniała — ale na twarzy śmiało się mu zwycięztwo i przygoda, której teraz, gdy się szczęśliwie skończyła, niemal był rad. Napił się już parę razy wódki, zjadł chleba ze słoniną i uczuł się pokrzepionym.
— Nikita — zawołał ksiądz widząc go ukazującego się w progu — na tobie teraz wszystko! Ja w tem, że ci pan da swobodę i grunt.... ale.
Nikita ramionami ruszył, rozśmiał się głośno i nie dał dokończyć.
— A! dobrodzieju! co tam o tem mówić, mówcie co pilniejsze....
— Dorszak zdrajca umknął z zamku — kończył Żudra. Pułkownik ręczy, że na zamek Tatarów ćmę naprowadzi.
— A pewnie! — zawołał Nikita.
— Nie wiemy ani dnia ani godziny, trzeba się do obrony sposobić.
— Ja jutro co świt do moich pojadę, wtrącił Dulęba — i przyślę wam na załogę z dziesięciu.
— No, to i dobrze — zaśmiał się Nikita — obroniemy się tej szarańczy, choćby ich było i....
— A no, powoli — oto! — rzekł podnosząc się Dulęba — powoli, a nie tak butno. Dorszak lepiej od was zna wszystkie dziury tego sowiego gniazda. Obroniemy się albo nie.
Nikita się zamyślił, oczy wlepiwszy w podłogę.
— Jak on ich na dolny zamek przyprowadzi — rzekł Dulęba — toście zginęli, a dolnego zamku bronić — ani myśleć.
Ta! syknął Nikita namyślając się — albo, albo. My sobie chodząc po zamkach pozawczoraj z panem Janaszem baraszkowali i żartowali, jakby tu przyszło bronić się od nieprzyjaciela. Nasz Janaszek to głowa generalska, on na hetmana stworzony, dodał Nikita — a wiecie co mówił?
— Tom ciekawy! uśmiechnął się Dulęba, cóż ta generalska głowa tak mądrego znalazła?
— Bardzo prosta rzecz, panie pułkowniku. Spalimy most.... na dolny zamek nie dostaną się.
Pułkownik stał zdziwiony.
— A! jak mi Bóg miły, rozumnie. Tylko wprzódy mnie dajcie się ztąd wydobyć. Dziś na noc posłać dwóch ludzi, niech pale u dołu poobwiązują słomą i dziegciem osmarują, w godzinę mostu nie będzie.
— My tu z głodu poginiemy! — zawołał ksiądz.
— Trzeba z miasteczka nocą ściągnąć nie prosząc, co się znajdzie — dodał Dulęba. — Na to, mości Nikita masz całą noc i kawał dnia jutrzejszego. Ja pod wieczór przyślę wam załogę, więc z paleniem mostu się nie śpieszcie, ale tak, aby nikt nie wiedział, przygotować wszystko. Na górny zamek się nie dobiorą, chybaby jaka wycieczka była tajemnemi lochami, któremiby Dorszak mógł ich wprowadzić.
Ksiądz Żudra załamał ręce....
Nikita głową kręcił... — Ale czy to, proszę pułkownika, ozwał się po chwili — czy to istotnie może być, żeby ten łotr.... Czy to może być?
— To nietylko może być, ale niezawodnie będzie — począł Dulęba. Trzeba znać Dorszaka i Tatarów.
— A nie lepiejby było zabrawszy się uchodzić? spytał Nikita.
— Z choremi? w dziesięciu czy piętnastu zdrowych, żeby was na drodze napadli? — mówił pułkownik. Myślicie że on tu, na zamku i w miasteczku szpiegów nie ma? że mu nie doniosą?
— Wyrzucić baby i parobków jego — rzekł Nikita — i to nie czekając.
— Baby strzedz, a parobków wygnać dziś, czy nie, to nic nie pomoże. Na dziś pilniejsza rzecz — żywność na zamek sprowadzić i most przygotować.
Dulęba kończył, gdy Miecznikowa weszła powolnym krokiem. Przed kilką chwilami już stała u progu słuchając rozmowy. Na twarzy jej nie widać było cale obawy, ale smutek i powagę wielką.
— Wszystkom słyszała — odezwała się wchodząc. — Mój Nikito, póki Janaszek nie wyzdrowieje, ty nas broń. Dworski z uniesieniem rękę pani pochwycił i do ust poniósł.
— Niech jasna pani będzie spokojna. Bóg łaskaw — rzekł głosem wzruszonym. Kiedy on nas dziś wyrwał z takiego niebezpieczeństwa, nie da nam zginąć marnie. Ja póki starczę rozumem, pociągnę, a zabraknie, przyjdę po radę.
— Ja spać nie myślę się kłaść — odezwał się Dulęba — bywaj z raportem, będziemy radzili.
— Bóg cię nam zesłał, pułkowniku! — rzekła Miecznikowa.
— Niech pani spocznie spokojną, proszę bardzo, trzeba sił i na jutro, mówił Dulęba, e! jakoś to będzie. I zbliżył się, aby Miecznikową w rękę pocałować.
— Tylko spokojnie — dodał.
— O nas się nie lękajcie — odpowiedziała Miecznikowa, myśmy obie natury mężnej dosyć, a jeśliśmy dziś ze strachu nie pomarły, już nas nic pewno nie ulęknie. Najboleśniej mi tylko, że z mojej przyczyny, cierpi Jadzia, ludzi tylu. — Janaszek.
— Nie trzeba go pieścić — podchwycił pułkownik, cieszyć się powinien, że taka mu się gratka trafiła, i wyszedł z niej mało co naszpikowany. To mu na zdrowie wyjdzie i na sławę. Dzielny chłopiec — ale go pieścić — to go popsuć.
Miecznikowa westchnęła.
— Mój pułkowniku, odezwała się nieśmiało — nie gniewajcie się na mnie.
— Ale? za co?
— Coś pragnę uczynić, coście powinni dobrem sercem przyjąć, dokończyła. Winnam wam życie moje i córki jedynaczki i moich wszystkich. My o was pókiśmy żywe nie zapomniemy, — ale dodała prędko.... chcę wam ofiarować pamiątkę.
Żachnął się Dulęba.
— Mościa dobrodziejko — wyjąkał. Ja zasuszony żołnierz stary.... ja.... tego.... żadnych pamiątek nie potrzebuję, żeby szczęścia nie zapomnieć. A toż było istne błogosławieństwo Boże. Ale pfe! ale pfe! rękami obiema, jakby odpędzał coś natrętnego, machając Dulęba.
Miecznikowa stała i z pod chustki drżącą ręką dobywała — karabelę. Oczy pułkownika padły na nią, i przestał się opędzać.
Karabela była stara, z pozoru można się było domyślać, że klingę miała turecką. Oprawa była złocista czy złota, ale prosta i nie wytworna.
— Jak mi Bóg miły! Karabela, ale zkądże?
— Umyślnie dla was się tu znalazła.
— Ale nie, nie przyjmę, nie — począł oczyma ją ścigać Dulęba — tylko proszę pokazać.
Była to stara szabla znaleziona w skrzyni na zamku. Ten co ją składał tam, dobrze wymaścił oliwą, tak że nic nie zardzawiała, a odczyszczona świeciła jak srebrna. Dobytą klingę oparł Dulęba o podłogę, zgięła się w kabłąk i wyprostowała drżąc; świeciły mu oczy do niej.
— Musisz ją wziąść pułkowniku! nalegała gospodyni.
Dulęba w milczeniu schował do pochwy i westchnął.
— Nie mogę.
— Czemu?
— Czemu? przesądny jestem: żelazo przyjaźń rozcina.
— Karabela doskonała, apetyt do niej nie mniejszy, ale — nie mogę.
— Daj mi pół tynfa za nią! rozśmiała się Miecznikowa.
— A no — zgoda, rumieniąc się rzekł Dulęba, i zrobił ruch jakby sakwy szukał, chociaż wiedział dobrze, iż próżną znajdzie. Nie miał i pół tynfa w kieszeni. Wstyd mu było. Wymówił się, że kieskę zgubił znać po drodze.
— Dam na kredyt, śmiejąc się, prędko dorzuciła Miecznikowa.
Pocałował znów piękną rączkę Dulęba, ale przypomniawszy sobie obowiązek, schwycił za czapkę, którą miał w kieszeni, bo misiurkę dawno zdjął — i poszedł po zamku szukać Nikity. Chcąc nazajutrz odjechać rano, aby ludzi przysłać na posiłek, musiał z nocy korzystać.
Pomimo znużenia nikt na dole nie spał. Cześć czeladzi gwarzyła o wypadkach dnia dzisiejszego w sklepionej izbie u wnijścia, reszta się uwijała po pod murami, koło koni, opatrując otwory, obwarowując bramę. — Nikita był w podwórzu. Dulęba go znalazł w rogu pilno nastawiającego ucha.
— Co to jest? — zapytał.
— Kto jego wie, cicho rzekł Nikita — albo tu dusza pokutuje — albo ja już nie rozumiem nic.
— Gdzie?
— Tu — aby stąpić, słychać jęczenie i stuk.
Pułkownik nie był zbyt łatwowiernym; wierzył w duchy, ale gorzej się obawiał zdrady i Dorszaka. Stanęli słuchać. Jęk się z pod ziemi dobywał głuchy. Dulęba położył się na kamieniach i ucho przycisnął do nich. Wstał po chwili i rzekł:
— Coś siedzi. Musi to być loch, a w lochu, bodaj, nie kto zamknięty. Gdy tak gwarzą pomięszani, spojrzeli, pod murem gryząc fartuszek w zębach stała mała Horpynka. Dziewczę miało twarz przestraszoną jakąś i całe było drżące. Białe to widmo z początku ich też przeraziło.
— Czego ten tu szurgot się włóczy! Krzyknął Dulęba — co ty tu robisz? Szpiegujesz? hę? to pewno ze dworu Dorszaka.
Popatrzył Nikita. — A no — ale to biedne zahukane stworzenie. I odezwał się do niej: — Idź ty sobie ztąd? po coś tu przyszła, po co, ruszaj pókiś cała!
Dziewczę stało gryząc koniec fartucha, widocznie mówić coś chciała i nie śmiała. Na pułkownika rzucała przestraszony wzrok, to znowu na Nikitę. Dopatrzywszy chwili, gdy na nią Dulęba nie spoglądał, skinęła na Nikitę. Ten się zbliżył. Musiał się aż pochylić do jej ust, bo chłop był jak dąb a dziewczę małe i drobne.
— To ona tam jęczy! to ona! Jak Bóg miły!
— Kto? zapytał Nikita.
Dziewczę oczy spuściło i zamilkło i gryzło fartuszek znowu.
— E! toż wiecie! szepnęła i obejrzała się. Pan uciekł, to wy ją powinni uwolnić.
— Ale kogo?
Dziewczę znowu milczało; Dulęba zdziwiony czekał aż się skończą te szepty.
— Co ty się tam durzysz z tem dzieckiem, przerwał, szkoda czasu.
Nikita nie słuchał.
— Mów — kogo?
— Panią! panią wrzucili do lochu! Tatiana! On kazał! Tatiana! Tatiana! powtórzyła kilka razy, zakryła sobie oczy i chyłkiem pod murem, jakby się zlękła tego, co powiedziała, biedz poczęła ku bramie, przychyliła się, popełznęła pod nią jak kot i znikła.
Nikita stał myśląc. — Dziewczyna powiada — odezwał się do pułkownika, że Dorszak tam żonę trzyma zamkniętą.
Dulęba zaledwie to usłyszawszy, za rękę go konwulsyjnie pochwycił.
— Gdzie! jak! człowiecze! Gdybym miał karku nadkręcić, ja ją uwolnić muszę, prowadź! którędy?
Nikita nic już nie mówiąc, rzucił się do bramy, pułkownik za nim. Trząsł się cały.
— Infamis! rozbójnik! łotr! powtarzał — dajcie mi go w ręce, na moją odpowiedzialność — na gałąź! na gałąź!
Obiegłszy dom za bramą do koła, bo Dulęba nie szedł ale leciał gniewny, wpadli na ganek i po wschodach na górę.
Drzwi były ze środka zamknięte. Poczęli stukać i dobijać się mocno. Zrazu grobowa im cisza odpowiadała, dopiero gdy we dwu poczęli drzwi wysadzać, kroki się słyszeć dały. — Kto tam?
— Otwierać! krzyknął Dulęba.
W zamku odezwał się klucz i na progu pokazała się tłusta owa Tatiana z ogarkiem w ręku. Dzikiem wejrzeniem zmierzyła wchodzących. Twarz jej zwierzęco obojętna, a razem chytra, oświecona blaskiem światła, które ręka zasłaniała, pełna była i gniewu hamowanego i trwogi.
— Gdzie twoja pani? krzyknął Dulęba przystępując.
— Albo ja wiem, pojechała! z pozorną obojętnością — poczęła kobieta — co ja wiedzieć mogę.
— Kłamiesz wtrącił Nikita.
Kobieta zbladła i chciała odchodzić; Dulęba żelazną dłoń położył jej na ramieniu.
— Mów! — zawołał — lub z życiem nie wyjdziesz. Bierz klucze i prowadź.
— Zamknęłaś ją do lochu z rozkazu pana — rzekł Nikita. — Kobiecie drgnął ogarek w ręku, krzyknęła, z za ramienia odwróciła się ku Dulębie.
— Co wam do jego żony! co wam do niej! Ona się z nożem do niego rzuciła, to wściekła, ona szalona. To ich sprawa nie wasza, a on się pomści. Jej puszczać nie można!
— Prowadź, nie gadaj — zawołał Dulęba — natychmiast.
Tatiana chciała się im wyrwać z rąk, ale z drugiej strony chwycił ją Nikita i wyrywała się napróżno.... Ogarek potoczył się na ziemię, ale nie zagasł szczęściem, i Dulęba go jedną ręką podjął zręcznie. Obłąkanemi oczyma rzucając napróżno do koła, jakby ratunku szukała, Tatiana płakać zaczęła ze złości.
Dulęba wołał: prowadź.
— Puścicie mnie wolno! — zawołała w końcu jakby z rozpaczą.
Pułkownikowi tak szło o uwolnienie nieszczęśliwej kobiety, iż natychmiast wykrzyknął.
— Puszczę, gdy ją znajdziemy.
— Klnij się na Boga! — zawołała Tatiana.
— Klnę się na Boga.
— Na Trójcę.
To naleganie byłoby powinno zrodzić podejrzenie w pułkowniku, lecz się zapalił tak losem uwięzionej, że na nic nie zważał i przysięgał.
Kazała mu powtórzyć przysięgę Tatiana i dopiero się ruszyła.
Nie puszczając jej z rąk szli niemi przez izbę naprzód, w której jeszcze szafa stała otworem od ucieczki Dorszaka, a u okna robota jego żony i jedwabie rzucone bezładnie — potem przez sypialnię pustą, przez sień, z której wschody wiodły w dół, do zamkniętego lochu. Gdy się drzwi jego otworzyły, Tatiana drżeć poczęła, wskazała ręką — tam.
— Prowadź! nalegał Dulęba.
Szli znowu po wschodach. Loch był pusty. Tatiana spodziewała się może wyrwać, uciec i drzwi za sobą zatrzasnąć, bo ich milcząc obwiodła po pustych lochach. Tu śladu nie było, ani głosu żadnego nie słychać. Pułkownik zaczynał żelaznemi rękami cisnąć ją tak, że Tatiana z bólu syknęła. Zaczęła jęczeć i płakać. Stali w lochu, którego środek zajmował kamień z uchem żelaznem, wskazała go nogą...
W chwili, gdy Nikita się schylał, aby go podnieść, Tatiana szarpnęła się chcąc uciekać, ale Dulęba oburącz ją porwawszy, zgniótł tak, że na ziemię upadła.
Wieko podniosło się lekko... małe wschodki w dół się kręciły.
— Krzyknij! wołaj! odezwał się Dulęba. Nikita pochylił się nad czarnym otworem i począł hukać jak w lesie.... Chwila upłynęła w milczeniu. Zdawało im się, że posłyszeli szelest. Tatiana drżała cała.... Głos bolesny odezwał się z głębi.
Nikita wołał ciągle. Czekali. Blada, wynędzniała, zmieniona twarz, z obłąkanemi oczyma pokazała się nad otworem, włosy poplątane spadały jej na ramiona okryte chustką zbrukaną. Na widok tego widma, Dulęba krzyknął, Tatiana zakryła sobie oczy, jakby się skryć chciała....
Nikita rękę podawał.
— Niech pani wychodzi — rzekł — i nie boi się, Dorszaka niema.... uciekł.... Jakby nierozumiejąc jeszcze i nie poznając nikogo, wodziła ciągle oczyma po nich kobieta, podniosła rękę wychudłą, przetarła powieki. Stała, nieśmiała iść dalej. Czy sił jej brakło?.... Nikita niemal gwałtem chwyciwszy ją za ręce wyciągnął milczącą, osłupiałą do górnego lochu.... Stanęła tu, wpatrując się w Dulębę jakby go rozpoznać chciała a nie mogła. Dostrzegła Tatianę i cofnęła się z trwogą.
— To ona, to mój kat — zawołała.
— Jam niewinna.... jęczała Tatiana — ja sługa.
— Wychodźmy z lochu! zawołał Dulęba głosem, który słysząc zadrżała kobieta i poczęła się przypatrywać jeszcze baczniej. Nie puszczając Tatiany w obawie jakiej zdrady, pchnął ją przed sobą Dulęba. Milcząc wydobyli się z lochu na wschody. Kobieta próbowała się wyrwać pułkownikowi razy kilka, napróżno. Dopiero gdy stanęli w izbach mieszkalnych, a Dorszakowa padła na poduszki, Dulęba zapomniał o Tatianie i puścił ją. Nim się opatrzyli, rzuciła się ku drzwiom i znikła.
Dulęba z politowaniem niewysłowionem wpatrywał się w tę piękność, która go niegdyś zachwycała.
— Pani mnie nie poznałaś — rzekł — a jam to ten nieszczęśliwy Dulęba....
— Gdzież ten człowiek? gdzie ta kobieta? dlaczego wy tu jesteście?
Trudno było razem na wszystkie odpowiedzieć pytania. Uspokojono ją najprzód, że męża się nie ma co obawiać, a Tatiana jego powiernica i prawa ręka, pewnie uciec musiała. Zaczęła płakać. Siadł przy niej pułkownik i chwilę tak na łzy jej patrzał nie mówiąc nic. Nikita zawołał tymczasem do posługi Horpynkę, która pani do nóg płacząc upadła i zostawił ich — sam śpiesząc do mostu i do miasta.
Nie było chwili do stracenia.
Noc to była bezsenna cała i niepokoju pełna — z przestrachu, wzruszenia, ran i wysiłku nadzwyczajnego w obronie Miecznikowej i Jadzi Janaszek dostał gorączki. Chociaż Dulęba ręczył, że rany od strzał tatarskich nie były niebezpieczniejsze nad ukąszenie komara, jednakże kilka z nich wbiły się w ciało głęboko, a wyjmowanie ich rozdarło rany. — Korczak stracił wiele krwi — nim ją zatamować zdołano. Trudno go było uspokoić i na łożu utrzymać, zrywał się ciągle z krzykiem wielkim, chcąc biedz na ratunek.
Słysząc ciągle z ust jego imie swoje i matki, Jadzia nie mogła się od łez powstrzymać. Głos jej uspakajał go na chwilę; jak muzyką poił się nim. Spoglądał w tę stronę, z której go dochodził, potem zamykały się mimowolnie powieki.... usypiał i zrywał się pod wrażeniem strasznych snów, w których powtarzała się scena poranna.
Ani Jadzia, ani Miecznikowa szczęściem nie były ranne; obowiązek czuwania nad sobą i ludźmi dodawał im sił, chociaż i one czuły się znużonemi. Dość było tę chwilę przypomnieć, gdy się przed niemi zjawiły ohydne twarze dzikich, z których jeden już niemal rękę kładł na ramieniu pani Zboińskiej. Jadzia chodziła także jak w gorączce, lecz zajęta ciągle Janaszem, nie miała czasu rozmyślać o strasznej przygodzie swej. Gotowano ziółka, przysposabiano bandaże, modlono się pocichu i tak noc zeszła cała. Miecznikowa wiedziała, że cokolwiek uczynić można, to ksiądz Żudra z Dulębą i Nikitą dla obrony zamku przedsięwezmą. Nie rozpytywała się więc napróżno. Z północy już, widząc światła w oknach, a sam się nie kładąc Ks. Żudra zastukał do izby, w której Miecznikowa siedziała zamyślona.
— Pani moja powinna i sama iść spocząć i pannie Jadwidze toż samo polecić. Gdzież panna Jadwiga? Spi?
— Gdzie tam, mój ojcze, siedzi przy łóżku Janasza. Nie mogę jej od niego odciągnąć. Prawda, że poczciwe chłopię za nas cierpi.
— Ja ją wyręczę i jeśli potrzeba, pobędę przy nim do rana, a jej spocząć czas. Bóg wie czy następną noc spać będziemy.
— Idź-że, mój ojcze, i przyślij ją do mnie. Sadzę, że i Janaszowi też byłoby lepiej, żeby zasnął.
Ksiądz Żudra wyszedł zaraz i wprost udał się do izby, w której ze służącą razem Jadzia czuwała nad chorym. Znalazł ją w krześle obok łóżka, z rekami załamanemi na kolanach, z oczyma wlepionemi w chorego, zapłakaną. Kobieta, która jej towarzyszyła, siedziała obok ale dawno uśpiona.
Ksiądz szepnął, aby Jadzia szła do matki — ale Jadzia głową tylko poruszyła.
— Ja tu muszę siedzieć, bo mu z tem spokojniej i lepiej, odezwała się cicho.
— Ale on uśnie i lepiej mu będzie z tem daleko, bo sił nabierze.
Jadzia główką potrząsła, ksiądz nalegał, wstała więc pocichu i ruszyła się kroków kilka, gdy, jakby przeczuwszy jej oddalenie, Janasz się porwał z krzykiem i zawołał:
— Tatarzy! Tatarzy! Nikita, stawaj, zasłońmy panią, pal!
Gorączkowy, dziki głos Janasza i rwanie się jego jakby szukał oręża, natychmiast Jadzię zwróciły. Przystąpiła znowu do łóżka i odezwała się:
— Proszę leżeć cicho. Jesteśmy na zamku!
Chory zamilkł, obejrzał się, posłuchał, ona powtórzyła raz jeszcze co mówiła, zamruczał coś i posłuszny legł na poduszki. Jadzia mu rękę przyłożyła do czoła, potrzymała ją tak chwilę — i znowu usypiać zaczął. Ksiądz Żudra patrzał trochę zdziwiony i zakłopotany. Dał jej nic nie mówiąc znak, aby odeszła. Posłuszne dziewczę odjęło rączkę, i wnet chory jęczeć i poruszać się zaczął — spojrzało na księdza, przyłożyło ją — i ucichł.
— Panno Miecznikówno, odezwał się ksiądz Żudra — już tylko idźcie, ja na niego też sposób znajdę...
Choć z widoczną przykrością i odwracając się ciągle ku niemu, Jadzia wreszcie odeszła — Janasz się ruszył i zaczął jęczeć, ksiądz schylił się ku niemu i przemówił słodko. Reszty już dziewczę nie widziało, bo musiało iść do matki. Zeszło więc ze spuszczoną głową, powoli, zamyślone. W progu Miecznikowa ją uściskiem powitała.
— A! co za dzień! co za dzień, dziecko moje. Ja jeszcze do siebie przyjść nie mogę. Bóg mi ciebie ocalił. Łzy wdzięczności płyną. Idź — spocznij, Korczakowi nic nie będzie....
— Cierpi bardzo — matuniu — a we śnie, żebyście wiedzieli — o niczem nie mówi tylko o tobie i o mnie. Śni mu się jeszcze ta straszna chwila.
— Mnie ona życie całe przytomną będzie — odparła Miecznikowa, bo ja — ja ją mam na sumieniu....
— Matko — i ja! Ciągle go prześladowałam, że tchórz, mój Boże! — zawołało dziewczę; zakryło sobie oczy.
— Jednakże, Jadziu moja, dodała cicho matka — nie dobrze, byś tam zbyt długo przesiadywała przy nim.
— Dlaczego? spytała zdziwiona Jadzia.
— Nie pora ci to tłumaczyć — dziecko moje — dlaczego nie chciałabym, aby poczciwy Janasz ciągle cię miał na oczach. Już i tak aż nadtoście do siebie przywykli.
Jadzia tak była tą mową zdziwiona, iż chwilę stała, jakby jej zrozumieć nie mogła.
— Ależ, moja matuniu!
— Jadziu droga, on młody, jemu się w głowie łatwo przewrócić może.
Jeszcze dziewczę nie zdawało się rozumieć, ale rumieniec na twarz jej wytrysnął.
— Dlaczego mu się ma zawracać głowa? — odparła powoli. — Myśmy z sobą od dzieciństwa jak siostra z bratem. Cóż w tem złego? a wczoraj, czy dziś — bo już nie wiem kiedy — krwią jego nasza drużba się zapieczętowała.
— Ale ja wam tej braterskiej przyjaźni nie bronię — odezwała się matka zmieszana nieco.... tylko....
— Niechże matunia mówi wszystko, wtrąciła Jadzia — proszę, proszę.
— Niepodobna się tak przywiązywać zbytnio choćby do brata — dodała Miecznikowa. Żyć z sobą nie będziecie zawsze.
— Jak to? dlaczego?
— Przecież i jego los gdzieindziej powoła, i ty — i ty opuścisz nas a pójdziesz z kim innym.
Jadzia westchnęła.
— Ja o tem pomyśleć nie umiem! — rzekła — bez was, bez ojca, bez ciebie, bez niego — a! jakżebym ja żyć mogła! nie mówmy o tem.
— Nas, moje dziecko — mówiła matka poważnie, nas mieć będziesz zawsze, my cię nie opuścimy i nie damy cię nikomu, coby me jedyne dziecię gdzieś uprowadził daleko, ale Janasz! Z niego będzie albo żołnierz, albo gospodarz, on musi gdzieś pójść szukać szczęścia, dorabiać się doli o własnej sile. Z nim zawsze nie będziemy.
Jadzia stała zamyślona głęboko, jeszcze nie chcąc słów matki zrozumieć i wziąć za prawdę. Miała to za groźbę tylko, groźbę niebardzo jasną.
— Przyznam się matuni, że ja — jabym, gdziekolwiek będę, Janaszka wzięła sobie. Ja nie mogę pomyśleć nawet o tem, żeby bez niego żyć, tak do niego przywykłam.
— Ale to właśnie — źle! — zawołała Miecznikowa.
— Źle? powtórzyła pytając Jadzia.
Niewinne dziecko matka pocałowała w czoło, przycisnęła do siebie i chciała ją odprawić, aby spoczęła — lecz dziewczę zwróciło się do niej jeszcze.
— Po co Janasz ma gdzieś między obcymi szukać szczęścia i doli? Czyż my mu jej zapewnić nie możemy? Jabym się z nim jak z bratem podzieliła! a! najchętniej!
— Zostawmy to ojcu — dziecko moje — zakończyła matka — to do niego należy, a teraz zaśnij, proszę cię. Idź, jeźli chcesz, powiem ci, że przykazuję.
Pocałowała w rękę matkę Jadwiga, uczuła krzyżyk który jej matka zakreśliła nad czołem, i wyszła. Miecznikowej nie do snu było. Pierwszy raz miała taką znaczącą rozmowę z córką i czuła się niespokojną wielce. Dotąd to przywiązanie wcale jej nie trwożyło; teraz głębsze w wyrazach Jadzi wyczytała znaczenie. Dziewczę wyspowiadało się przed nią, odkryło jej serce. Miecznikowa się przestraszyła. Dzień ten nową przynosił trwogę, jakiej dotąd nie miała. Dzieci kochały się — nadto. Niewinne uczucie mogło w każdej chwili wybuchnąć płomieniem. Dla serca matki było w tem coś przerażającego. Sierota, chłopak bez domu i rodziny, miałby śmieć na Jadzię podnieść oczy! Miecznik nie mógłby nawet przypuścić nic podobnego, ni w żadnym razie zezwolić. Nie przeszło mu to przez myśl, tak jak dotąd matce. Należało więc co rychlej ich rozdzielić, pod jakimkolwiek pozorem, aby niebezpiecznemu przywiązaniu nie dać się rozrosnąć zbytecznie. Miecznikowa miała nadzieję, że dokona tego zręcznie i jak najmniej dla obojga boleśnie.
Była pewna, że Janasz ani mógł śnić o Miecznikównie — i to ją pocieszało; chłopak był nadto skromny, pokorny i pamiętny tej nędzy, z jakiej go wyrwano. Jemu też nie przypisywała wcale, żeby zbytnią poufałością wywołał to uczucie, ale — rozmarzonej główce córki i bujnej młodości, która ma zawsze serce pełne, a zbytek jego wylewa na świat i ludzi, nie patrząc kto miłości godzien.
Ile razy na myśl przyszedł jej mąż, drżała, poczciwy i zacny pan Miecznik, powolnym był w wielu rzeczach, ale dla córki marzył losy świetne, może daleko świetniejsze niż matka.... Cóżby powiedział, gdyby mu choć w żarcie wspomniano Janaszka? Kochał go jak dziecię, to prawda — ale społeczne warstwy w jego sercu i głowie układały się w pewnym porządku, którego nic, nawet największa miłość naruszyć nie mogła.
Tak myśląc Miecznikowa, przyszła jednak do przekonania, że obawy jej były próżne, że dziecka nie zrozumiała i że zgrzeszyła zbytkiem troskliwości. Przeżegnała się, pomodliła, uspokoiła.... i znużona gdy dzień już szary do okien zaglądał, padła w krzesło snem złamana.
Na zamku ruch był wielki.
Nikita sam pobiegł na miasteczko do znajomego Abrama, po radę i zapasy żywności.
Nad spodziewanie całą rodzinę zastał na nogach. Tu już wiedziano o wszystkiem co się stało i o ucieczce Dorszaka, a stary wnosił także, iż orda na zamek napadnie. Właśnie jeden z rodziny zbierał się iść prosić, aby ich przyjęto do zamku, bo najazd najprzód musiał bezbronne dosięgnąć miasteczko.
— Zabierajcie co najwięcej żywności z sobą, zawołał Nikita — i nie opóźniajcie się ze schronieniem na zamek, bo, (tu szepnął mu w ucho) most spalimy.
— Ja to chciał mówić — rzekł Abram — inaczej się opierać trudno.
To mówiąc stary odciągnął go na stronę.
— Dorszak uciekł?
Nikita począł z zapałem opowiadać o losach zdrajcy i jego żony. Stary głową trząsł i niepokoił się coraz mocniej.
— No — Dulęba, to cała nadzieja, on nas może uratować, jego się Tatarowie boją — on jeden im straszny; a no....
Nie dokończył Abram i nachylił się do ucha Nikicie, lecz jakby namyśliwszy się i nic nie powiedziawszy odstąpił, dając znak ręką, że się to na nic nie zdało.
— Mów, podchwycił Nikita.
— Jest lepsza u nas kryjówka niż na zamku — a no, już może do niej późno. W miasteczku o niej nie wie osób więcej jak dwie lub trzy. Dorszak napróżno zawsze starał się ją odkryć. Tajono ją przed nim. Kilkaset lat temu już, jak się ludzie w niej od napadów dziczy tej kryli.
— Gdzie?
— W górach, niedaleko, jest pieczara, do której trafić, kto nie wie, niepodobna. Wielu ona już tysiącom ocaliła życie, ale — zapóźno do niej, a w biały dzień, nie można.
Nikita wyjrzał przez okno: na niebie zaledwie szarzało.
— Gdyby to pewne było, niechby pani i panienka się skryła, my byśmy się na zamku bronili.
Abram też do okna poszedł.
— Późno — rzekł — nim się wybiorą, nim wyjdą, dzień się zrobi, nic nie gotowe.
— Zatem na zamek — dodał Nikita, możecie się schronić i wy i kto z wami będzie, ale żywność zabierajcie.... Jeżeli Tatary do nocy nie nadejdą, no — a pani zechce — przyszłej nocki możemy się schronić do pieczary.
Wyszedł Nikita, a choć jeszcze dzień zaledwie się obiecywał, na miasteczku spotkało go dużo ludzi. Wszyscy chodzili niespokojni.... Spędzano bydło, ładowano wozy, niektórzy prosili się na zamek, inni milcząc wybierali się w góry i parowy. Wszyscy niemal pewni byli, że Tatarzy przyjdą. Znali Dorszaka.
Wzdychając patrzeli niektórzy na swe domy, które z płomieniem pójść musiały. Niewielu ufniejszych w to, że orda się nie waży, że pułk Dulęby ją odstraszy, chcieli pozostać na miejscu. Ale i ci rzeczy znosili do lochów i dołów, szukali kryjówek, aby w pierwszej chwili schronić się do nich, gdyby orda wpadła. Wiedzieli, że nigdy Tatar długo ani oblega, ani w miejscu uleżeć może — że tylko pierwsza jego napaść najstraszniejsza.... Tu zaś, czyby zamek wzięli czy nie, osadzać go nie mogli.
Dwóch ludzi korzystając z mroku, już pod mostem pale słomą okręcało, oblewając smołą i dziegciem. Nikita wpadł na zamek z nowiną o pieczarze, wprost do pułkownika, który w izdebce księdza Żudry dnia oczekiwał, wcale kłaść się nie myśląc. Popijał co mu dawano, przekąsywał co się znalazło, ziewał i gadał nieustannie, a oknem wyglądał, czy nie czas mu do swoich, aby zaraz posiłek dać zamkowi i w porę ludzi przysłać.
Gdy Nikita ze swą obwiązaną głową zjawił się we drzwiach, Dulęba właśnie opowiadał ze szczegółami księdzu, jak się kochał w Agafii i jak ona naówczas wyglądała. Klął, wzdychał i pił, cały rozogniony tem, że mu los zdarzył ją dziś z tego okropnego wyzwolić lochu.
— Do pierwszego spotkania z Dorszakiem, mówił — za to obejście się okrutne z kobietą — będzie wisiał, jakiem żyw.
A cóż ty powiesz? — odezwał się obracając do Nikity.
— Wszystko co było zrobić można, to się już zrobiło. Most do podpalenia gotowy. Z miasteczka ludzi dużo na zamek dolny ciągnie, by się schronić, i co mają żywności to zabiorą z sobą. Ale — rzekł — gdyby my się wcześniej opatrzyli, byłby może lepszy sposób niż na zamku ich czekać.
Poskrobał się w głowę.
— Cóż takiego? — zapytał pułkownik.
— Ludzie tu wiedzą o pieczarze, do której się nie jeden raz kryli przed Tatarami.
— Myślisz że Dorszak i Tatarzy o niej nie wiedzą?
— Tak mówią.
— Alboż nie było już tu takich historyj, gdy po kilkuset ludzi dymem duszono w tych jaskiniach? rzekł Dulęba. Tam, gdy wyszpiegują, niema ratunku, tu się przynajmniej bronić można, a choćby poledz uczciwie.
Jak dzień, Dulęba konie kazał siodłać. Żegnać się z Miecznikową nie było czasu, bo czekać nie mógł, a budzić nie chciał. Dzień się obiecywał mglisty i wilgotny. Pułkownik pokrzepiwszy się dobrze, zszedł już ze zbroiczką i misiurką i dwóma szablami, z których jedną w ręku trzymał, na dół w dziedziniec. Konie stały pokulbaczone. W podwórzu pełno było przyciągających z miasta wozów i ludzi, którzy dłużej czekać nie chcieli. Obóz zakładano na dolnym zamku, gdzie się ledwie było można przecisnąć. Żydzi, Rusini, Ormianie, Wołochy, koczowali po pod murami przy kupach rzeczy swych, węzełkach i worach, które tu pościągali. Widok był osobliwy tego spłoszonego ludu obojej płci, leżącego i siedzącego na ziemi. Kobiet z dziećmi u piersi i na kolanach, wozów, na których dziatwa drzemała ponakrywana świtami, beczących owiec, bydła, powiązanych ladajako koni i snujących się wśród ciżby starców.
Stary Abram ze spokojem człowieka, który dopełnił co mógł, przywdział śmiertelną koszulę, obwiązał rękę i odprawiał modlitwy, nie zważając na to, co go otaczało. Zamek już był pełen, a z miasteczka jeszcze opóźnieni ciągnęli przez most i rozkładali się w bramie i na wałach. Na moście stała straż od świtu. Dulęba już miał na koń siąść, gdy mu Agafia na myśl przyszła i ochota go wzięła ją pożegnać.
Poszedł więc do murowanego domu i jak się spodziewał, znalazł ją w tem samem miejscu, gdzie zostawił, na poduszkach, wtuloną w kąt i jakby zdrętwiałą. Horpynka na ziemi siedząc u nóg jej, drzemała.
— Jedziecie pułkowniku i opuszczacie nas? — zawołała zrywając się Agafia — to my tu przepadniemy! a ja dostanę się znowu w ręce tego zbója.
— Jest komu zamku bronić — rzekł Dulęba — nie ma się czego lękać. Ja do komendy rad nie rad jechać muszę, dlatego że i tu ludzi trzeba przysłać w pomoc. A dlaczego macie przepadać?
— Któż lepiej zna zamek nad niego? — przerwała Dorszakowa — wieleż to my tu lat mieszkamy? Każdy kąt on opatrzył sto razy. Samam słyszała od niego, że wie o takiej wycieczce, którą, prawda, z zamku się można wydobyć, ale i do zamku dostać. Czyż on z tego teraz nie skorzysta? Zastanowił się nieco Dulęba.
— No! choćby tam jaka dziura była — rzekł — nie może nią więcej wchodzić ludzi, jak po dwóch, to ich tu ci Miecznikowscy, determinowane chłopy, jak szczurów wytłuką.
Agafia podniosła czarne oczy na Dulębę i uśmiechnęła się gorzko.
— Oni pewnie cisnąć się nie będą — rzekła — dosyć by baryłkę prochu podłożyli, to kawał muru wysadzą i ludzi wybiją.
Schwycił się za głowę pułkownik....
— Nie może to być! nie może! nie mówcie nawet o tem. Bóg łaskaw, nie dopuści. Nim się oni zbiorą — moi ludzie tu będą, mury osadzimy i z oka ich nie spuścimy.... Rusznice mają dobre, do zamku się zbliżać nie dadzą.
— Daj to Boże — zawołała Agafia — a jeśli żyć będziemy, pułkowniku! zaklinam cię, odeślij mnie do rodziców, ja tu zginę, oni mnie strują lub umorzą.
Nie chciał słuchać dłużej Dulęba, niemogąc nic doradzić, pocałował ją w rękę i wyrwał się jak oszalały. W podwórzu konia dosiadł, odwrócił się głową żegnając Nikitę i księdza, i zatętniało tylko po nim na moście.
Dzień się robił coraz większy, ale mgła gęstsza była coraz. Dalszych gór na wzdłuż doliny już dojrzeć nie było można. Postawione na basztach straże miały rozkaz, okrzykiem i strzałem dawać znać, gdyby się co ruszyło w dolinie, a u mostu natychmiast podpalić miano pale.
Pomiędzy ludem zdania były różne. Niektórzy utrzymywali, że próżny popłoch puszczono, bo Tatarowie się nie ważą, inni rachowali, że prędzej jak jutro być nie mogą. Zgadywano o jakiej porze dnia oczekiwać ich należało.
Kto mógł się wdrapać na mur, spoglądał z góry. Niektórzy na dachach siedzieli. Na wypadek szturmu starsi ludzie nagotowali kamieni, kupami je kładnąc, bo starym obyczajem niemi się tylko bronić było można, dział nie mając dostatkiem ani prochu. Z pierwszego podwórca bruk prawie cały wydarto, i co gdzie było gruzu pościągano wszystek.
W miarę jak czas upływał spokojnie — otucha w serce wchodziła.
— Nie ważą się — mówiono.
Lecz nikt napowrót do miasteczka nie odchodził. Nadeszło południe, mglista dolina leżała cichą i pustą.
Na górze już ze dniem, ledwie przespawszy się, powstawali wszyscy. Ksiądz porzuciwszy Janasza, który głębokim snem usnął nareszcie, przygotowywał się do odprawienia Mszy świętej, choć noc całą prawie spędził na czuwaniu. W maleńkiej kapliczce zebrało się kilka osób, klękła Miecznikowa z córką, modlili się wszyscy gorąco, było za co dziękować i o co prosić. Dziwny gwar, z dolnego zamku, ludu, który się tam zgromadził, dochodził aż tutaj — przerywając modlitwę.
Tak się rozpoczął ten dzień niepewności i trwogi.
Jadzia natychmiast chciała biedz na górę, ale ją Miecznikowa zatrzymała łagodnie:
— Poczekaj, moje dziecko, rzekła, nie przerywajmy mu snu, potrzebuje go wiele. Ksiądz Żudra da nam znać, pójdziemy razem.
Jadwisia się zarumieniła. Spójrzała na matkę, nie odpowiedziała nic i usiadła smutna.
Ksiądz zastał na górze Janasza uśpionego głęboko i pilnującą go kobietę, także snem zmożoną. Usiadł z brewiarzem około łóżka, oczekując przebudzenia.
Tak upłynęła godzina może, westchnienie słyszeć się dało, potem krzyk i Janasz się zerwał, oczyma przestraszonemi wodząc do koła.
Ksiądz Żudra zlekka go ujął za rękę.
— Przeżegnaj się — rzekł, opamiętaj się — no — i powiedz mi, jak się czujesz. Po chwili dopiero mógł mu odpowiedzieć Korczak zebrawszy myśli i ochłonąwszy z marzeń nocnych.
— Czuję się trochę osłabionym — rzekł.
— A ból w ranach?
— Nie wielki! Co się dzieje z Miecznikową?
— Zdrowi wszyscy, z łaski Bożej.
— Co to za gwar? spytał nastawiając ucha.
Ksiądz namyślał się co miał odpowiedzieć, gdy wszedł Nikita, któremu pilno było zobaczyć panicza. Z radością przypadł do łóżka.
— Co to za gwar? powtórzył Janasz.
— A no, ludzie z miasteczka, co ich tu pełne podwórza — odparł Nikita nierozumiejąc, aby co taić było potrzeba. Wszystko się to ściągnęło ze strachu.
Janasz spojrzał. — A o cóż obawa?
— A Tatary! zawołał Nikita, toć wszyscy mówią na pewniaka, że ich tu Dorszak naprowadzi....
Dopieroż wszystko Janaszowi powoli wytłumaczyć musiano, a Nikita mu wyśpiewał nawet historyę Agafii. Janasz słuchał z uwagą.
— Cóżeście zrobili dla obrony zamku?
Dworak z chlubą opowiadał jak się doskonale urządził.
— Chwała Bogu — rzekł Korczak, nie czuję się dziś źle, muszę wstać, aby się też na coś przydać.
Ksiądz chciał go wstrzymać.
— Ani myśl, dobrodzieju — odparł. Żadna siła ludzka mnie w łóżku nie uwięzi, kiedy jest niebezpieczeństwo. Gorączka przeszła, rany nie znaczą nic, a robić jest co!
— Zaczekaj tylko chwilę — proszę cię — rzekł ksiądz póki ja nie wrócę.
Nikita zabawiał go rozmową, gdy ksiądz Żudra się wymknął i poszedł o wszystkiem uwiadomić Miecznikową, która się zaraz sama iść wybrała. Jadzi radziła zostać, lecz dziewczę spojrzało tak smutnie i błagająco na matkę, że jej wreszcie iść z sobą pozwoliła.
Wśród rozmowy z Nikitą, weszły obie; Janasz poruszył się i zarumienił.
— A pani! zawołał — przebaczcie, jam już dawno na nogach być powinien, wstyd mi, że leżę.
— Zakazuję waćpanu się ruszać — pod posłuszeństwem — odezwała się Miecznikowa. Niema żadnej ani potrzeby, ani obawy. Ludzie sobie uroili, że nas i tu mogą napaść Tatarowie, że ich ma Dorszak naprowadzić, ale to czyste sny są i strachy.
Jeszcze mówiła Miecznikowa, gdy ogromny krzyk dał się słyszeć od dolnego zamku. Zadrżeli wszyscy, Nikita się rzucił zaraz....
Cisza trwała chwilę, potem gwar. Wszyscy pobiegli do okien, ale ztąd nic widać nie było.
Już miał się ksiądz Żudra wybrać na zwiady, gdy Nikita zdyszany powrócił.
Miał kawał żółtego papieru w ręku i minę trochę skłopotaną.
— Kto ich wie co to to jest, odezwał się, papier podając. — Jakiś człek od gór czwałem świszcząc przyleciał do mostu, na moście papier rzucił i wnet nazad w las uciekł. Niepodobna było za nim puścić się konno.
Miecznikowa, Jadzia, przychodzący właśnie ks. Żudra zebrali się nad tym tajemniczym papierem, usiłując go przeczytać.
Nie było to rzeczą łatwą, bo pismo nie czytelne, pomylone, blade, niewiedzieć w jakim języku pisane, było do zrozumienia trudnem. Rodzaj pieczęci z liter jakichś splątanej wybity był u spodu. Musiał to być znak szejtana.
Tatar groził na zamek napaścią, zniszczeniem, ogniem i mieczem, lub żądał okupu, który był na wagę oszacowany, a oprócz tego wydania całego mienia Dorszaka, jego sług i żony w lochu zamkniętej.
— Ale jakaż pewność, że okupiwszy się, jutro nie będziemy napadnięci? odezwała się Miecznikowa.
Ksiądz milczał. Spojrzeli na Janasza, który drżał cały. Nikita pokornie u drzwi stojąc czekał, nie śmiejąc się odezwać.
— Proszę jaśnie pani, rzekł w końcu, niemogąc się utrzymać, ja jestem głupi chłop — ale ja tak sobie mysie — że gdyby oni mieli siłę i moc nad nami, po coby się prosić potrzebowali i tak nad nami litować?
— Masz słuszność! dodał Janasz — z rozbójnikami w targi wchodzić nie godzi się. Pani Miecznikowa dobrodziejko, pozwólcie mi wstać, idę obejrzę obronę, nie może to być, ażebyśmy się ich tu mogli lękać. Pułkownik Dulęba obiecał posiłki.
— Żonę i mienie Dorszaka wydać mu, odezwał się ksiądz, ale więcej nic. Miecznikowa nad papierem zadumała się. Skinęła na Nikitę, szepnąwszy mu, ażeby szedł po Dorszakową, a sama z córką zeszła do swego mieszkania. Jadzia ociągała się trochę z wyjściem, popatrzała na Janaszka, który się do niej uśmiechnął, skinęła mu ręką, ale matka już ją z sobą ciągnęła.
Janaszowi sił niecierpliwość dodała — począł się zaraz z łóżka dźwigać i odziewać.
Pani Zboińska jeszcze stała nad tą kartą, z którą nie wiedziała co począć, gdy weszła Agafia.
Widok jej mógł przestraszyć, tak wybladłą była, zbrukaną i jakby nieprzytomną. Od wyjścia ze swego więzienia nie poprawiła nic na sobie — zapomniała o wszystkiem. Włos rozpuszczony spływał na ramiona, oczy pałały jakimś ogniem rozpaczy i przerażenia, podarta suknia szmatami wlokła się po ziemi.
Weszła, stanęła, ale z powagą odbijającą dziwnie od tego wynędznienia i opuszczenia, nie ulękniona ani upokorzona widokiem Miecznikowej, która ciekawe na nią skierowała wejrzenie.
— Co ludzie mówią? co ten człowiek mi powiadał? odezwała się nagle nie skłoniwszy nawet głowy — mnie mają wydać? czy ja jestem czyjem bydlęciem?
— Mąż się o was upomina! odpowiedziała Miecznikowa, tak sądzę. Złego mieliście męża, to prawda, lecz jesteście jego żoną.
— Ja? jego żoną? tego co mnie więził w lochu? tego zbójcy i złoczyńcy — poczęła gwałtownie, podnosząc ręce Agafia, ja go znać niechcę! ja go przeklinam.
— Pani — poczęła rzucając się wśród izby na kolana i załamując dłonie — ulituj się nad nieszczęśliwą. Broń mnie, weź mnie z sobą — ja ci służyć będę, ja się wykupię, ja....
Tu łkanie jej przerwało.
— Ale mnie nie dawaj na pastwę zbójcy, on mnie zabije.
— Uspokój się — rzekła, zbliżając się do niej Miecznikowa, gwałtem niktby cię nie wydał.
Agafia wstała powoli, przyszła do ręki stojącej Miecznikowej, chwyciła ją gwałtem prawie i gorąco całować zaczęła.
— Wy nie znacie tego człowieka! wy nie wiecie co ja z nim wycierpiałam. Któż to wypowie?!
I łzy się jej rzuciły z oczów.
Kobiety popłakały się wszystkie, zbliżyły do niej i pocieszać zaczęły.
Ksiądz Żudra stał zadumany.
— Cóż zrobić z tym papierem? — rzekł cicho.
— Wyrzucić go precz, zawołała Agafia.
— Idź i bądź spokojną — odezwała się Miecznikowa, a jeśli czujesz się tu bezpieczniejszą, przychodź do nas, nie zostawiemy cię samą.
Gdy się ta scena odbywała w izbie Miecznikowej, Janasz już był wstał i choć się czuł słabym zszedł na dół. Zbladłą miał twarz, rozognione oczy, ale siły wyrabiała w nim wola. Nim otworzył drzwi, powiedział sobie, iż nie da poznać, że cierpi, że zdrowym być musi. Wszedł z uśmiechem na ustach. Nic nie mogło powstrzymać Jadzi, aby nie pośpieszyła przeciwko niemu. Patrzała mu w oczy, usiłując w nich wyczytać boleść, ale jej tam nie znalazła. Widok dziewczęcia resztę jej rozpędził.
Agafia odeszła — zaczęto na nowo rozczytywać się w papierze. Dwanaście godzin dawał w nich Tatarzy do złożenia okupu, a snać gdzieś w poblizkich górach, czaty mieć musieli, gdyż nakazywali białą na baszcie wywiesić chorągiew, albo — jeśliby żadnej nie było do wieczora, grozili napadem.
— Na tatarską wiarę się zdać niepodobna, rzekł Janasz — na zamku bronić się można, choć z garścią małą. Tatarowie dział nie mają, mury wysokie są i mocne, a staw, a broń przecie, której dosyć na nas jest, a ciżba ludu, w obronie własnej także czynną być musi!
Dziej się wola Boża!
Słowa te powtórzyła Miecznikowa.
— Dziej się wola Boża!
Nikita podsłuchiwał podedrzwiami, obawiał się, ażeby dla spokoju okupu nie dano. Odszedł prawie uradowany i świszcząc siadł pod murem, z chlebem i ogórkiem w ręku.
W drugim dziedzińcu obcych nie było, bo tu ich nie wpuszczano. Większa część ludzi obiadowała i gwarzyła w dolnej izbie, reszta na basztach i przy murach czatowała. Zdziwił się podniósłszy oczy Nikita, gdy w tem samem miejscu co wczora zobaczył znowu Horpynkę, stojącą z fartuchem w zębach. Wyglądała tak jakby i teraz chciała coś powiedzieć.
Nikita, któremu wynędzniałego dziewczęcia żal było, podniósł chleb swój do góry, pokazał go jej i zapytał: czy chce jeść?
Potrząsła głową.
— Cóż ty tak tu stoisz pod murem? — zapytał.
— Ja coś mam powiedzieć — szepnęła — ale się bardzo boję.
Nikita skinął, aby podeszła; zawahała się, obejrzała lękliwie i kołując powoli przybliżyła ku niemu i sparła o mur, bose wyciągając nogi, pokaleczone, poobwiązywane liśćmi i szmatkami.
Fartuch jej pomagał, bo go gryzła ciągle, nim się na słowo zebrała. Pochyliła się ku Nikicie.
— Ona już powróciła! — szepnęła szybko i podniosła się, jakby nie mówiła nic.
— Któż ona?
Znowu chwila upłynęła.
— Ona, Tatiana.
— A! zawołał Nikita, to cóż?
— Ona już tu nie darmo.
— A gdzież jest?
Dziewczę ramionami ruszyło.
— Albo to kto może wiedzieć?
— Przecież powiadasz, że wróciła?
— Bom widziała jak się wkradała, a potem, o ho! ona tu zna kryjówki wszystkie, mysze dziury — ona tu pani, jej tu nikt nie znajdzie.
Schyliła się ku Nikicie.
— Siedziałam pod szopą, gdy weszła przelękła. Śliznęła się gdyby wąż, zobaczyła mnie, podbiegła. — A ty tu? żmijo! Ona mnie nazywa żmiją! Ona sama gorsza od żmii. I w ucho mi krzyknęła: — Jak słowo powiesz komu, żeś mnie widziała — zaduszę.
Zamilkła chwilę....
— Albo to ona zadusić nie może? Może, ale ja nie mogę milczeć. Tyle dusz chrześciańskich — ona wszystkich zgubić gotowa. Ona może, ona może.
Dokończyła poruszeniem głowy i rękami.
Nikita słuchał zdziwiony i niespokojny razem.
— Mówże gdzie jej szukać? jak ci się zdaje?
Horpynka mocno podniosła ramiona, a wyciągnęła ręce, mnąc w nich fartuszek.
— Albo ja wiem, poczęła — tu lochy a lochy i pod lochami lochy, het — wszędzie, w murach nawet jakieś chodniki. Kto tu co znajdzie! Tu strach mieszkać i duchy złe i ludzie źli mogą się skryć. Podstarości tu wie jeden, a Tatiana druga, bo ona dawno u niego, ona tu i panią była.
Zamilkła nagle. Spojrzała na zamyślonego Nikitę i poczęła się odsuwać popod murem. Zabierała się do ucieczki. Powoli skradała się do wrót, obejrzała w około i umknęła.
Nikita nie wziął tego tak bardzo do serca, co mu oznajmiła Horpyna. — Zdawało mu się, że jedna kobieta niczem grozić im nie może i że to nawet wspomnienia nie było warte. Wstał więc, aby czaty obejrzeć i gwar nieznośny na pierwszym dziedzińcu uspokoić, potem wyjrzeć na most, gdyż tam najpilniej trzeba było strzedz się, aby w porę podpalić. Wieczorem spodziewano się posiłków od Dulęby. Czas poobiedni zszedł prędko i mrok padać zaczął, a obiecanych żołnierzy nie było. Zdawało się nawet, iż przybyć już nie mogą. Obawiając się, aby na moście nie zaniedbali się ludzie, gdyż tu ciągle zwijało się dosyć gminu z miasteczka i w rozmowę ich wciągali, Nikita sam noc tu przebyć postanowił.
Noc była najniebezpieczniejszą. Janasz wyszedł także obejrzeć straże i obwołać porządek między schronionymi, grożąc tym, coby go zachować nie chcieli, że ich będzie musiał z zamku wydalić.
Uciszyło się więc prędko i wszystko zdawało się iść po myśli, tylko Dulęba obietnicy nie dotrzymał. Co się z nim stało? czy się opóźnił, czy go w drodze napadnięto, łatwo mogąc uczynić zasadzkę? — domyśleć się nie umiano. W lasach dokoła było spokojnie. W dolinie nie przemknęło się nic do wieczora. Noc nadeszła rychło, bo mgły i chmury zawisły nad całą okolicą i deszcz drobny puścił się, jakby na długo....
Janasz wcale się do snu nie sposobił: potrzeba było czuwać. Wieczorem przyszła gorączka, ale ta raczej pomogła niż zaszkodziła, dawała siłę choć kosztem życia i chwilowo. Któż się z godzinami jego rachuje, gdy o spełnienie świętego obowiązku chodzi?
Obwinięty płaszczem, Korczak postanowił od jednej do drugiej chodzić straży i czuwać nad ludźmi, których łatwo mógł uśpić pozór bezpieczeństwa. Wszystko to, co on i Nikita słyszeli na zamku od ludzi, przekonywało, że Dorszak, znający miejscowość doskonale, mógł sam naprowadzić Tatarów. Tatiana, którą widziano przesuwającą się, gotową była pomódz im do wdarcia się we wnętrze jakąś nieznaną drogą, mogła podrzucić ogień. Ciemna noc ułatwiała podkradnięcie się pod mury. Ludzie nie umieli odgadnąć z której bałki można się było napaści spodziewać, musiano więc ze wszech stron się pilnować. Szczęściem noc była cicha i tentent koni słyszeć było można zdaleka.
Ludzie stali nastawiając ucha. Na zamku nakazano milczenie i czaty się tylko odzywać miały prawo.
Kilka razy wchodził Janasz na jedną i drugą basztę, usiłując przejrzeć gęste ciemności, lecz noc pokryła świat tak grubą zasłoną, że zaledwie niebo od ziemi rozróżnić było można.
Miecznikowa świadoma niebezpieczeństwa, dzielić je chciała z innymi, nie kładła się więc i z różańcem chodziła po izbie, zamyślona o domu, o mężu, o dziecięciu i o powrocie do Mierzejewic. Niepokoiło ją to, że Dulęba słowa dotrzymać nie mógł a ludzi było niewielu, Janasz słaby i nikt, oprócz Nikity, zastąpić go nie mógł. Posyłała kilka razy dowiadywać się o niego, czy poszedł odpocząć — odpowiadano jej, że nie wracał do mieszkania i czuwał z innemi.
Ksiądz Żudra, choć ochotny wielce, sprawy rycerskiej zapomniał był i małą mógł być pomocą.
Miecznikowa rozmawiała z nim, gdy Jadzia, która długo od okna do okna chodziła, wyrwała się niepostrzeżona.
Pocichu zbiegła ze wschodów, na których teraz ciągle palono lampę i posunęła się ku głównym drzwiom, spodziewając się może znaleźć Janasza. Tu nie było nikogo, ludzie tylko spoczywający przy ognisku w wielkiej izbie, która za kuchnię czeladnią i odwach służyła, gwarzyli głośno.
Wyjrzała drzwiami na podwórze, tu było ciemno, cicho — i deszcz ściekał kroplami z dachów.
Wśród milczenia głuchego jak stłumione mruczenie dochodziły głosy z dolnego zamku.
Smutkiem i trwogą zadrgało serce dziewczęcia. Cień jej zapewne spostrzegłszy we drzwiach, Janasz zbliżył się powoli; poznała go po chodzie.
— Co słychać? szepnęła.
— Ciszę — rzekł Janasz, nic, nastawiamy ucha, przykładamy je do ziemi. Wracam od mostu, ludzie przy nim stoją w gotowości, nikt nie śpi, pilność największa. Panie się przynajmniej położyć możecie i spocząć ufając we mnie.
— Spocząć! zasnąć! aby się zbudzić na krzyk dziczy i wrzawę — nie! nie! odezwała się Jadzia — wolę niebezpieczeństwo widzieć przychodzące, niż uczuć je gdy na nas spadnie, ale z którejże strony.
— Nikt tego odgadnąć nie może — mówił Janasz, ludzie się spierają; Tatarzy jak pamięć zasięga nie napadali już na Gródek. Mówią, że ich tu niegdyś zaskoczono i pobito, nim uciec zdołali, że kośćmi ich usłane uroczysko, które się do dziś dnia Tatarskiem zowie i że nie radzi puszczać się od stepu między góry. Ale mają dobrego przewodnika w Dorszaku.
— Mój Boże! zawołała Jadzia, gdym po raz pierwszy go zobaczyła, strach mnie przejął; na twarzy miał napisaną zdradę.
Westchnęło dziewczę.
— Gdyby nie wy, po nas by było! odezwała się cicho — dziś byśmy spętane nosiły wodę koniom tatarskim.
— A! nie wspominaj pani o tem, przebyliśmy za łaską Bożą tę chwilę — zapomnijmy o niej.
— Wam to wolno, nam nigdy — mówiła Jadzia. Ja nie zapomnę nigdy i tego, żem wam życie winna i że śmiałam was tchórzem nazywać, gdyście nam odradzali.
— Nie śmiałem mówić wam tego, dodał Janasz, lecz gdym po raz pierwszy sam wyjechał na objazd granic, zabłądziwszy, najechaliśmy na obóz w dolinie, który nie mógł być innym jak tatarskim. Dorszak śmiał się ze mnie mówiąc, żem pograniczną straż wziął za ordę, ale ja przecie obóz komputowych rozeznać bym umiał, a Dorszak miał do tego pobudki, że mi przeczył.
— Jakto? widzieliście?
— Tak, dodał Janasz, zdala dostrzegliśmy namioty ich i tabun koni, aleśmy z gęstwiny niepostrzeżeni ujść mogli.
Jadzia zamyśliła się i wzdrygnęła.
— Bardzo wam dolegają rany? spytała.
— A! nic a nic! rzekł Janasz, tyle tylko bym pamiętał, że gdy się najbezpieczniejszym człowiek czuje, ostróżnym być powinien.... i — nikomu nie wierzyć.
— Jakto, nikomu? zapytała Jadzia.
— Nieznajomemu — wytłumaczył śmiejąc się Janasz.
— Ale byś dobrze zrobił, żebyś poszedł spocząć, panie Janasz, ozwała się.
— Niemogę, wy spoczywajcie. Któż wie gdzie teraz Miecznik i czy ma chwilę spoczynku? Wstydby mi było zmrużyć oczy na chwilę.
— A mnie was żal! żal....
— Panno Jadwigo, ale ja jestem najszczęśliwszy z ludzi! Możeż być większe szczęście jak dobrodziejom swym służyć. Ja pamiętam dobrze, żem wam winien wszystko.
— Zapłaciłeś nam już dług z nawiązką — rzekła Jadzia — i myśmy wam obowiązani.
— Godzi się to mówić!
— Jabym wam daleko więcej powiedzieć chciała, ale — mi niewolno — szepnęła Jadzia. Matunia mi dała burę, gdym chciała iść was pilnować,.... nie wiem prawdziwie dlaczego.
Spuściła oczy. Janasz drgnął i zarumienił się, ale po nocy nie można było dostrzedz wyrazu jego twarzy. Zbliżył się z uszanowaniem do Jadzi i całując ją w rękę, rzekł głosem wzruszonym pocichu: noc taka słotna i wilgotna — proszę was, wracajcie na górę.... I szybko zszedł parę wschodków na dół, tak, że nim Jadzia główkę podniosła, już go nie było.
Stała jeszcze chwilę we drzwiach, patrząc w ciemności i powoli wróciła na wschody wzdychając.
Janasz odszedłszy kilka kroków, stanął jak wryty. Biło mu serce, nie myślał teraz o niebezpieczeństwie, ani o Tatarach, rozważał tych słów kilka, które się dziewczęciu wyśliznęły z ust mimowoli — i rachował się z sumieniem.
Jadzia była tak młodą i tak dziecinną jeszcze — do niego należało trzymać się od niej zdala i nie rozbudzać uczuć, które w nim dawno mieszkały, ale wyjść na świat nie miały prawa. Miecznikowa więc spostrzegła zbytnie spoufalenie i zbliżenie? Może posądziła go.... Myśl ta paliła Janasza. Czuł się niewdzięcznym i zdrajcą, uznawał winnym. Nie widział w tem nic złego, co już oku matki niebezpiecznem się wydawało!
Był im może ciężarem!
Szlachetne serce sieroty wzdrygało się na samo posądzenie go o tak czarną niewdzięczność.
Nigdy nie podniósł oczów na Miecznikównę z myślą jakąś zuchwałą; była ona dlań istotą świętą — czemś więcej niż siostrą; a dziecię to tak było anielsko dobre, iż go swą zbytnią poufałością zbliżało, ośmielało, zmuszało zapominać jaka ich niezmierzona przepaść dzieliła.
Nigdy dotąd nie miał zamiaru, sam dobrowolnie opuścić dom Miecznikowstwa, teraz widział, iż powinien to był uczynić, aby im przykrości wyprawiania go oszczędzić. Na cóż miał sobą obudzać niepokój i sam się przywiązywać do tego dziewczęcia, które musiało dlań pozostać czystym obrazkiem zawieszonym w obłokach? Przypomniał sobie młodość sierocą, niedolę, ubóstwo, opuszczenie, opiekuńcze skrzydła, które go przytuliły i ogrzały i wzdrygnął się znowu — widząc że mógł mimowolnie opłacić dobrodziejstwo troską i niepokojem.
— Dosyć już tego — rzekł w duchu — Miecznikową trzeba odprowadzić do domu, a potem ich pożegnać; muszę sam poprosić Miecznika, aby mi odejść pozwolił — zaciągnę się choć bez pocztu pod czyjąkolwiek chorągiew. Tak zawsze trwać nie może.
I myśl mu uprzytomniła rozstanie, odjazd, pożegnanie na wieki, puszczenie się w świat obcy, tęsknoty za tym domem, który dlań był rodzicielskim. Gdyby się nie wstydził, zapłakałby był może.
— Nie trzeba dać sercu przyrastać, aby się nie krwawiło, gdy oderwać je przyjdzie. Czem prędzej tem lepiej — w świat! w świat!
Poruszył się z miejsca, w którem stał i począł po ciemnem podwórcu przechadzać. Potrzebował gwałtownego ruchu i zajęcia, aby o tym bólu jednem słówkiem wywołanym zapomnieć. Chciał popełniony, jak mu się zdawało, błąd naprawić. Jadzia nie była winną — on jeden — a Miecznikowa już dostrzegła, że zbyt z sobą byli poufale, powinien więc był zejść na stopień właściwy i nie zapominać, że był sługą i ubogim sierotą. Nie miał żalu do Miecznikowej — ale do siebie.
— Zapomnieć się było łatwo, przy ich dobroci — rzekł — ale opamiętać czas! Żywym krokiem pobiegł na zamek dolny, do bramy i mostu znowu. Ludzie stali w miejscu. Najmniejszego szelestu, żadnego znaku niebezpieczeństwa.
Nikita pilnował także i wesołą rozmową ludziom dodawał otuchy.... Koguty piały już na północ. W powietrzu nic się nie zmieniło; chmury ciemne ciągnęły nizko nad ziemią i deszcz zwiększał się jeszcze. Na dolnym zamku gromada ludzi, poosłaniana rozpiętemi radnami, poprzytulana do daszków i szop, tuląc się pod wozy, zasypiała. Czasem tylko rżenie koni lub beczenie owiec zbitych w kupę, przerywało tę ciszę straszną oczekiwania. Godziny wydawały się długiemi jak wieczność. Janasz powrócił na górny zamek, wszedł na jedną z baszt, popatrzał w ciemności, powrócił na dół i trawiony myślami i gorączką, błądził tak z miejsca na miejsce z wzruszającym w duszy niepokojem.
Koguty zapiały raz wtóry, sił na tę przechadzkę brakło, obwinął się więc w płaszcz, siedział w progu, oparł o drzwi i pozostał tu na straży. Czaty się obwoływały.
Nareszcie ta nieprzebyta noc zbliżała się ku końcowi, na wschodzie niebo cokolwiek się stało jaśniejszem, z pod chmur pas blady światła wystąpił i zwolna rozszerzać się zaczął ku górze, deszcz się zmniejszył, obłoki zbiły w gromady, wiatr zerwał — chmury pędziły po niebie...
Ta chwila brzasku, zdaniem ludzi, miała być najniebezpieczniejszą, bo napady często nad ranem, gdy sen bywa najcięższy, zdarzać się zwykły. Wstał więc Janasz obchodzić straże i rozbudzać je, bo wielu pousypiało. Zmieniono ludzi i postawiono nowych. Nikita poszedł sam opatrzyć pale czy słoma nie zamokła od deszczu.
W tem, gdy u mostu oba stali, zatętniało w dali.
Nikita drgnął pierwszy i dał znak Korczakowi.
— Baczność — baczenie! rozległo się ciche nawoływanie. Janasz skoczył do bramy, aby z górnego piętra spojrzeć zkąd tentent pochodził. Stawał się on coraz wyraźniejszym. Zdało się jednak, że nie tabun szedł, ale niewielka ilość koni — i to zwolna. Może jaka straż przednia.
Z bramy, której wyższe piętro stało pustkami, okna otwarte na cztery strony dozwalały sięgnąć daleko wzrokiem. Janasz spostrzegł od zachodu z wąwozu wyjeżdżającą gromadę ludzi. Mrok ranny nie dawał ich rozpoznać. Sporym kłusem zbliżali się do miasteczka, bez okrzyku i w porządku.... Ludzie się już na dolnym zamku budzić zaczęli i niewiedzieć zkąd rozszedł się okrzyk — Tatarzy! ale Janasz zbiegłszy co rychlej, nakazał milczenie. Straże czuwały, a kobiet przestraszać nie chciał.... Jedni budzili drugich, w chwili wszystko na nogi się przerażone porwało.
Konni znikli za dachami miasteczka. Liczba ich najmniejszej nie sprawiała obawy. Zdawało się Janaszowi, że nie było ich więcej nad kilkunastu, przypuszczał, że Dorszak się puścił na zwiady.
Nikita na wszelki przypadek, już był ognia naniecił, aby pale podżegnąć, gdyby się nieprzyjaciel ukazał, gdy za mostem ukazała się gromada jadąca powoli. Tu ją już dobrze rozeznać było można. Przodem jechał we zbroi lekkiej, młody i piękny mężczyzna, okryty burką podszytą szkarłatem, na koniu strojnym w rząd złocisty. Za nim kilkunastu ludzi w porządku postępowało, na dzielnych wierzchowcach, jednako ubranych. Podjechawszy pod most i postrzegłszy straż, stanęli. Janasz naprzeciw wyszedł.
Przodem jadący zsiadł zaraz z konia i postąpił ku niemu.
— Czołem.
— Czołem.
— Dowiedziałem się od pułkownika Dulęby — ozwał się przybywający, że tu może być ludzi potrzeba pani Miecznikowej Zboińskiej. Mnie tu los skazał na nieczynność, a raczej król jegomość, bo mi przy pułkach na pograniczu zostać polecił i swoich a cudzych majętności pilnować. Z obowiązku więc pośpieszam z odsieczą.
Janasz się skłonił.
— Jestem Jabłonowski, Kasztelanic Bracławski, rzekł młody człowiek.
— Bardzośmy Waszej Miłości wdzięczni za pomoc w złym razie, bo nam tu Tatarowie grożą.
— Słyszałem o wszystkiem — odezwał się przybywający. Tatarzy, rozzuchwaleni a raczej rozjuszeni, być może iż się pokuszą, ale nie damy się im, śmiejąc się dodał kasztelanic i uderzył po szabli.
— Więc na zamek proszę, rzekł Janasz.
— Któż wy jesteście? zapytał Jabłonowski.
— Jestem Janasz Korczak, sługa p. Miecznika — rzekł z pokorą chłopak kłaniając się — zastępuję tu dowódzcę, gdy lepszego pod czas niema.
Na zamku wygody mieć nie będziecie, lękam się, ale uczynimy co można, aby konie i ludzie głodni nie byli. Ponieważ na dolnym zamku ludu siła się schroniło, na górny, do nas, proszę.
Miał czas zbliżywszy się przypatrzeć Kasztelanicowi Korczak. Była to tak piękna a pańska postać, tak szlachetne oblicze, razem męzkiej zawczasu powagi pełne i dobroci, że się w niem na pierwsze wejrzenie pokochać było można. Rycersko wyglądał Jabłonowski i imieniowi już dobrze zasłużonemu zaszczyt czynił postawą, która wodza w przyszłości dzielnego obiecywała. Niebieskie oczy wypukłe, śmiejące się trochę duże usta, wąsik złocisty podkręcony do góry, twarz biała i zarumieniona świeżo, młodość niemal dziewiczego wdzięku — mimowoli nęciły wejrzenie. Na widok wchodzącego lud w pierwszym dziedzińcu, poczuwszy jakąś w nim starszyznę, podniósł się z ziemi i pozdrowił go szmerem niewyraźnym. Widok ludzi i koni przybywających rodził otuchę.
W porządku przeszli podwórzec pierwszy i zawrócili do drugiego, gdzie ich straże wesołym powitały okrzykiem. Dzień się robił coraz jaśniejszy. Ksiądz Żudra, który tylko co był wstał, wyszedł na ganek i zdziwił się a uradował widząc posiłki. Zaraz tedy obmyślono miejsce na konie przy murach, ludzi do izby na dole wproszono, a Janasz Kasztelanica przepraszając za to, że go nie przyjmuje jakby należało w imieniu Miecznika, na górę z sobą prowadził.
Jabłonowski choć pańsko patrzał ale ludzkim był i wielkim kortezanem. Janasz mu się jako sługa przedstawił, ale to w owe czasy nie szkodziło znaczeniu człowieka, gdy u brata szlachcica był na służbie. Marszałkowali Wojewodowie u książąt Ostrogskich, a najpiękniejszego imienia potomek mógł być u starszego sługą. Więc dlań Kasztelanic był grzecznym i niemal znim poufałym, acz Janasz trzymał się trochę zdaleka.
Wszedłszy na górę do trochę nagiej izby i zrzucając z siebie płaszcz, Kasztelanic zawołał wesoło:
— Ogadaliście swoje zamczysko, żołnierzowi tak wiele niepotrzeba! Na Boga! za kołnierz nie ciecze! okna prawie całe, a w kominie się resztka ognia świeci. To więcej niż człowiek śmiał zapragnąć.
— Chwalić Boga, żeście nie wymagający, raczcież się rozgościć — rzekł Janasz, a ja zbiegnę, żebym coś wyprosił, czem byście się rozgrzeli po nocnej słocie.
Korczak szedł na dół, gdy na połowie drogi Miecznikową już ubraną spotkał. Spojrzał na nią — serce mu się ścisnęło, wspomniał wieczorne słowa Jadzi, pocałował matronę w rękę.
— Pan Bóg nam posiłek zesłał i pewnie silniejszy niżeliśmy się spodziewać mogli. Zamiast ludzi z cudzoziemskiego autoramentu od pułkownika Dulęby, mamy Kasztelanica Jabłonowskiego z jego konnicą, dzielnych kilkunastu żołnierzy.
— Już wiem — odparła Miecznikowa.
— Kasztelanica by czemś przyjąć potrzeba, polewki zagrzać....
— Idź do niego, ja wszystko przygotuję i przyślę. Moglibyście zejść i na dół do nas, bośmy ubrane i już po modlitwie, a radabym poznać syna, bo ojca znam dobrze i podziękować mu za chętną pomoc.
Zwrócił się więc Janasz na górę, aby Jabłonowskiemu oznajmić, że go prosiła Miecznikowa.
Młody chłopak właśnie był się trochę otrząsł i ociągnął, bo przebierać się pono nie miał w co, a że znać o pięknej swej twarzy wiedział i pamiętał, w zwierciadełku Janasza muskał wąsika. Włos mu się na głowie, choć krótko postrzyżony w pukle sam zwijał i gdy czapkę zdjął, a czoło i cała twarz się odkryła, jeszcze wydawał się piękniejszym.
Janasz też miał młodość i wdzięk rzadki, ale się mierzyć nie mógł z paniczem, którego młodość choć rycerska, ale bez troski zbiegła wesoło. Teraz znój, rany, znękanie Korczaka czyniły niepokaźnym prawie chłopakiem.
— Dulęba mi o was rozpowiadał — rzekł Jabłonowski — alem się spodziewał was znaleźć w łóżku nie na nogach, boście byli ciężko ranni.
— Alić nie czas się lizać i chorować, odparł Janasz wesoło. Zmęczonym się czuję i osłabłym, zresztą nic mi nie jest.
Rozmawiając o ostatniej przygodzie, zeszli wkrótce na dół. W salce zastali już panią Zboińską i Jadzię skromnie bardzo ubrane. Jabłonowski spojrzał na piękną dzieweczkę tak zdumionemi oczyma, że i ona się zapłoniła i on potem zmięszał witając. Ale prędko przyszedł do siebie, bo choć młody, wiele świata widział, podróże odbywał i nie łatwo mu co mogło odebrać zaufanie w siebie. Był, co się naowe czasy zwało, kawalerem wykształconym i dworakiem, francuzkiego tonu i maniery, jak przystało otoczeniu Maryi Kazimiry. Poznała to zaraz Miecznikowa, a w Jadwisi musiał przynajmniej zdumienie wywołać, bo jemu podobnych nie widywała jeszcze. Młodzież, którą w domu rodzicielskim spotykała, wyglądała nieco odmiennie.
Jabłonowski był tak dobrej otuchy jakby już pobił Tatarów i cale się o nich nie zdawał troszczyć. Miecznikowa opowiadała mu jakie jej pismo wczora podrzucono i że wykupu dać nie chciała.
— Bardzo słusznie! odparł młody Kasztelanic, jeźli zechcą poprobować swych zębów na murach, to je pewnie połamią; czekajmy, zobaczemy czy się ważą. Mówił a oczyma piękny chłopak ścigał Jadzię i ile razy wejrzenie jego trochę natrętne spotkało się z jej oczyma, dziewczę zaniepokojone niem rumieniło się i spuszczało źrenice.
— Panieście się jak heroiny znalazły, opowiadał mi Dulęba — zawołał Jabłonowski — jeszczem w życiu o niczem podobnem nie słyszał.
— Nas do tego zmusiła konieczność — rzekła spokojnie Miecznikowa — śmierć lub niewola zaglądała w oczy, rozpacz kazała się ratować, ale nasz obrońca (wskazała na Janasza), ten wart najwyższej chwały.
Korczak odstąpił krok, jakby zawstydzony, Jadzia spojrzała nań i oczy jej żywiej błysnęły....
Nadszedł ksiądz Żudra przystrojony na cześć Kasztelanica w sutannę nową, która jako świeżo wyjęta z tłumoka, jeszcze na sobie podróży nosiła ślady. Rozmowa się wszczęła ogólniejsza. Janasz nie śmiejąc się mięszać do niej, pocichu ku drzwiom kroczył. Skutkiem utraty krwi, znużenia nocnego, czy towarzyszących im wzruszeń, właśnie gdy miał wyjść, uczuł nagle szum w głowie, zaćmiło mu się w oczach, ręce wyciągnął usiłując się za coś chwycić — i padł na podłogę omdlały.
Miecznikowa krzyknęła, Jadzia łamiąc ręce przypadła, zapomniawszy o wszystkiem, nadbiegł ksiądz Żudra, zawołano ludzi. Zaczęto trzeźwić biednego Janasza, który nie rychło oczy otworzył, z wysiłkiem wielkim rzucił się zawstydzony podnieść chcąc, i opadł powtórnie omdlały. Wzięli go więc Nikita z Hołobą pod ręce i wynieśli na górę. Jadzia podbiegła zrazu, ale wzrok matki ją powstrzymał, musiała zostać, ksiądz Żudra podjął się pilnować Janaszka i zmusić go, aby spoczął dopóki sił nie nabierze.
Kasztelanic zaś z wielką uprzejmością podjął się zaraz zamek opatrzeć i zarządzić czujność ku obronie. Jadzia z zapłakanemi oczyma, nie spostrzegła już nawet jak ją ścigał wejrzeniami i żegnał....
Tak się ten nowy dzień rozpoczął, z lepszą nadzieją. Po słocie wczorajszej, choć chmury pozostały, deszcz ustał i wicher tylko obłoki pędził obiecując, że się ku wieczorowi wyjaśnić może. O Tatarach słychać wcale nie było, lecz niemniej na baczności się mieć musiano, można bowiem przypuszczać było, że rachować będą na znużenie długiem oczekiwaniem, które zawsze karność rozprzęga i niespodziewanie napaść dozwala.
Kasztelanic, chociaż na dworaka wyglądał, żołnierzem był świadomym rzemiosła, przezornym i bacznym. Poszedł natychmiast oglądać mury, obliczyć ludzi, broń i zapasy i Nikicie się prowadzić kazał wszędzie. Nie było kąta, do któregoby nie zajrzał, więc i do budynku w pierwszem podwórcu, gdzie go Agafia przyjęła pokłonem. A że tu wiele izb pustych stało, wybrał sobie parę dla spoczynku, aby Janaszowi nie być ciężarem.
Dorszakowa rada, że obrońcę znajdzie, sama mu się ofiarowała je wyporządzić, bo się o siebie lękała, gdyby sama z Horpyną miała pozostać. Cienie Tatiany i męża chodziły za nią.
Do południa się tak zabawiano, przyprowadzając wszystko do porządku, bo Jabłonowski ludzi swoich, obeznanych z krajem, rozstawił też między innych do pilnowania po murach.
Janasza tymczasem znowu objęła gorączka, której się bronił napróżno. Ksiądz mu w łóżku kazał pozostać. Miecznikowa sama poszła zobaczyć co się z nim dzieje, lecz Jadzi nie puściła już pod pozorem, że tam się z Jabłonowskim spotkać może.
Zaprzątniono się około obiadu, który wytwornym być nie mógł, bo wielu doń rzeczy brakło, a najprzód chleba, który podpłomykiem zastąpić musiano. Piec go nie było ani gdzie, ani komu.
Gdy około południa zjawił się znowu Kasztelanic na ów obiad oblężonych, stół już był nakryty, a Miecznikowa wzdychając przepraszała, że głodem morzyć gościa musi.
— Ale cóż dalej poczniemy! odezwała się, gdy zasiedli. Tatarowie się nie śpieszą, a nas głodem wziąść mogą, bo zapasów wielkich nie mamy. Jam tu niepotrzebna, radabym dziecko i siebie cało ztąd uprowadzić, ale jak?
— Nie wiem jak lepiej radzić — rzekł Kasztelanic — zamek bogdajby przyszło porzucić na mieszczan: nic się tu tak bardzo złego stać nie może. Lecz teraz, gdy się szarańcza poruszyła i łakomstwo jej rozbudzone, gorsza napaść na drodze niż na zamku, a któż wie czy szpiegów tu nie mają. Spieszyć się więc z odwrotem nie można — i gdyby się doń uciekać przyszło, tak go trzeba wykonać, aby był jak największą tajemnicą osłoniony.
— Rada zdrowa, odparł ksiądz Żudra, nic innego do czynienia niema. Zbierać się pocichu do odwrotu, a pierwszą burzę przeczekać. Ordę trzeba znać, ruchawa jest, lecz nie wytrzymała. Zobaczemy co będzie.
— Najpewniej, da Bóg, nic — odezwała się cicho Jadzia — a ztąd się wyrwać co najrychlej, to najlepiej.
— Ludzi kilku postrzelanych mamy, i dla tych trzeba wstrzymać się z odwrotem — mówiła Miecznikowa.
— Żywności i na tydzień starczy, rzekł Jabłonowski — spokojnie więc można czekać, a potem ja i moi ludzie służemy w konwoju aż do bezpiecznego miejsca.
Skłoniła się Miecznikowa; mówiono o czem innem; obiad się skończył. Jabłonowski poszedł z dobrej woli Janasza odwiedzić. — Chory choć z silną gorączką, miał całą przytomność i usiłował niepokazywać po sobie, że cierpiał. Z żywej tylko mowy, ze wzroku i oddechu poznać było można, że nie w zwykłym znajduje się stanie.
Kasztelanic rad że rówieśnika znalazł i mógł pogwarzyć wesoło, przysiadł się u jego łoża. Począł opowiadać przygody swe podróżne, pobyt na królewskim dworze we Francyi, wyśmienite figle i zabawy w Jaworowie i Żółkwi i tęsknice swe za tem życiem, od którego był oderwany. Wolałby był stokroć pójść pod Wiedeń z Hetmanem i Królem, ale go żelazna wola Sobieskiego skrępowała tu na pograniczu. Z mowy domyślać się było nawet można, iż piękne chłopię coś zgrzeszyć musiało, za co mu pokutować kazano.
Janasz pierwszy też raz w życiu młodzieńca tego rodzaju widział zblizka i lekkości a swobodzie jego umysłu wydziwić się nie mógł. Czasem go raził, niekiedy pociągał, bo w nim było tyle szlachetności co pustoty.
Dotknęło go tylko boleśnie, gdy się bardzo troskliwie o Jadzię dopytywać zaczął i niezmiernie jej piękność wychwalać, którą wyznawał się zachwyconym.
— Prawda, rzekł, że oczy moje na tej pustyni od cudnych twarzy pań naszych odwykły, żem zgłodniały na wdzięki niewieście, ale wśród dworu nawet i najpiękniejszych pań naszych, jeszczeby panna Miecznikówna prym wzięła.
Na pytania natrętne ledwie pół słowy odpowiadał Janasz, z wielkiem poszanowaniem dla pań swoich.
— Nie wiem czemu — ozwał się Jabłonowski, panna Miecznikówna na mnie większe czyni wrażenie urokiem niewinności i prostoty, niż nasze dwórki wyuczone kunsztownego szczebiotania i krygów. — Niebezpieczna zaprawdę, bo się w niej do szaleństwa rozkochać można.
— Ale pan Kasztelanic raz ją tylko widział — zamruczał Janasz smutnie.
— Alboż to waszmość niewiesz, że miłość nie inaczej przychodzić zwykła, tylko od pierwszego wejrzenia! zawołał Jabłonowski. Inna niewiele warta.
Płocha ta mowa zmusiła zamilknąć Janasza; niewysłowienie go bolało uwielbienie dla Jadzi, której zdawało się, w jego przekonaniu uwłaczać. Kasztelanic zaś z człowiekiem, którego za dworaka tych pań uważał, nie myślał zbytnio słów swych rachować: mówił co mu przyszło do głowy. Chodził po izdebce, czasem do zwierciadełka zaglądając, podśpiewując i ciągle wracając do badania o stosunki, majętności i położenie Miecznika, o którym słyszał i wiedział mało. Janasz zmuszony do odpowiadania, starał się w jak najświetniejszych barwach odmalować dom i pana, usiłując natchnąć dlań większem poszanowaniem.
Ale dworak, który się o Senatorów poufale ocierał, słuchał tego dosyć obojętnie i wszystkiego mu znać było mało, bo z tonu swojego nie spuszczał.
— Panna jak malinka! — wołał — jak różyczka — une beauté accomplie! incomparable!
Mięszał Kasztelanic dużo francuszczyzny, od pobytu swojego w Paryżu. Naówczas już ona, jak w listach Jana III i innych panów, w części łacinę zastępowała do szpikowania chudniejącej polszczyzny. Z milczenia Janasza mógłby był Jabłonowski wnieść, że mu ta rozmowa przykrą być musiała — ale się nie chciał tego domyśleć. Nagradzał to wielką troskliwością o chorego, któremu z dobrego serca sam poduszki poprawiał, bandaże zawiązywał i wody podawał. Gniewać się nań nie było podobna, a jednak Janasz czuł doń urazę za Jadzię. Nie dziwiłby się uwielbieniu — przykre mu było dworackie paplanie i rozbieranie jej wdzięków, zwłaszcza, że Kasztelanic i o Miecznikowej nie z większą rewerencyą mówić sobie pozwalał.
Tak dzień spłynął do wieczora. Nareszcie o mroku poczuł się Jabłonowski do obowiązku obejścia zamku, a Janasz sam pozostał. Odetchnął swobodniej. Oczy mu się powoli przymykały do snu, był sam na sam, czuł potrzebę spoczynku, gdy drzwi uchyliły się zwolna i na palcach weszła Jadzia.
Korczak w mroku poczuł ją raczej niż zobaczył i zerwał się z poduszek.
— Panno Jadwigo, zawołał — Królowo! pani! co czynisz! co powie pani Miecznikowa — pani tu!
Jadzia się zmięszała.
— Mama nic nie powie — rzekła zbliżając się, a jeśli mnie połaje, zniosę, chciałam widzieć was na oczy moje; tęskno mi, niespokojną byłam, wytrwać nie mogłam. Myśmy ci tyle winne! Czyż grzech, że cię kocham jak brata, mój Janaszu!
Korczak oczy sobie zakrył.
Jak pieśń anielska brzmiały mu te słowa.
— Panno Jadwigo, jam sługa, jam nie wart. Pani Miecznikowa gniewać się będzie nie na was, ale na mnie, bo pomyśli żem.... żem.... zapomniał kto ja jestem, kto wy, panno Jadwigo.
— Jakto? brat, siostra? któż inny?
— Pani — i — sługa, sierota.
Zamilkła Jadzia.
— Nie dobry jesteś dla mnie.
— A! panno Jadwigo, życie moje weź, będę szczęśliwy, lecz nie czyń mnie niewdzięcznym.
I powtórzył jakby przerażony:
— Co powie pani Miecznikowa?
Nie odpowiadając na to słowa, Jadzia zbliżyła się do niego, dłoń drżącą położyła mu na czole spieczonem gorączką.
— Idę już, rzekła smutnie — bądź spokojny, Janasz! ty jesteś dla mnie nie dobry. Ale nie — nie — żal mi cię. Jam dziecko nieroztropne i nieposłuszne.
Dobranoc ci — idę.
Janasz nie słyszał, bo zemdlał....
W godzinę dopiero ksiądz Żudra przyszedłszy znalazł go walczącym jeszcze z mdłościami. Krew się rzuciła z rany. Musiano go cucić, zawiązywać, otrzeźwiać. Dano pocichu znać Miecznikowej i posadzono kobietę na straży.
Noc już nadchodziła i mrok gęsty padał na dolinę, gdy ludzie przerażeni usłyszeli daleki tentent z końca drugiego wąwozu płynący i po nad rzeczką postrzeżono mrowie czarne zwijające się kłębami. Z drugiej strony pędził także oddział na miasteczko. Ze wszystkich parowów razem wysuwała się dzicz jakby na skinienie jedno i z wrzaskiem już biegła ku zamkowi. Lud w dolnem podwórzu cały ruszył się i mury rozległy krzykiem:
— Tatarzy! Orda! Tatarzy!
W tej chwili Nikita z dwóma hajdukami podpalali już most na przekopie dzielącym zamek od miasteczka. Płomię buchnęło do góry i rozświeciło razem bramę, w której oknach widać było głów mnóstwo, a w przeciwnej stronie tłum dziczy, która dobiegłszy do na wpół rozrzuconego, palącego się mostu, stanęła jak wryta. Była chwila milczenia a potem ze wszystkich stron, zaczęli krzyczeć Tatarowie: Ałłah! Ałłah.... i w pisku ich pomięszanych głosów nic już, oprócz groźby i zajadłości rozeznać nie było można.
Na górnym zamku panowało milczenie.
Janasz chciał się zerwać z łóżka, krzyknął: Tatarowie! — i padł bezprzytomny.

Koniec tomu pierwszego.

W zamku co żyło zerwało się na nogi na odgłos — orda idzie! orda. Tatarzy! Miecznikowa usłyszała wrzawę, otworzyła okno, doszły ją te wyrazy, ale mężna niewiasta zamiast się zwrócić tam, gdzie panowała trwoga, poszła tam gdzie pokój znaleźć zawsze mogła, do ołtarza. Uklękła w kapliczce z Jadzią na krótką modlitwę. Jedna lampka oświecała ją słabem światełkiem, które drgało na zwieszonej konającego Chrystusa głowie. Pocichu odmówiły obie — Kto się w Opiekę... i pod Twoją Obronę...
Miecznikowa wstała pokrzepiona i wyszła do pierwszej izby, rozmyślając czy tu ma czekać na jakieś wieści, czy wynijść do ludzi. Zdało się jej na teraz właściwszem pozostać, gdyż więcejby tam przeszkodzić niż dopomódz mogła. — Stanęła więc w oknie, z którego część podwórza, murów i zamku widać było. Most palący się jeszcze łuną czerwoną rozświecał okolicę na tle jej czarne mury stały groźne i posępne. Widać było przy blasku pożaru ludzi biegnących zewsząd ku murom i basztom, spinających się na dachy, i Jabłonowskiego, który ze swemi porządek starał się utrzymać.
Największy gwar, jęki płynęły od dolnego zamku gdzie się znaczniejsza część ludności schroniła, przestrach był wielki i wyrażał się ślochaniem, a zawodzeniem kobiet, płaczem dzieci, wykrzykami gromady.
Stary Abraham chodził w śmiertelnej koszuli i modlił się, inni jego wyznawcy kulili się po kątach.
Większa część ludu wysypała się przed wrota ku palącemu się mostowi, w pewnem oddaleniu widać było kupkę jezdnych i kręcące się gromady niszczącej dziczy. Nieśmiała ona przypaść bliżej, znać obawiając się strzałów. Niektórzy jakby dla postrachu tylko wypuszczali z łuków pociski, które padały na bramę i między ludzi, ale bezsilne. Most suchy płonął częścią w górze częścią obalony w wąwozie, kawałami opadał, iskry sypały się z dymem, płomię przygasało i wzmagało z nową gwałtownością. Ogień przeskakiwał z pala na pal i szedł niszcząc całą starą tę budowę.
Tatarzy dosyć gwałtownie przypadłszy pod zamek, znać się nie spodziewali, aby miano czas most podpalić lub nawet przygotować się do tego. Myśleli, że wprost przypadną do pierwszej bramy bez przeszkody, podłożą ogień i opanują podwórze, które zająwszy, łatwo górny zamek do poddania się zmuszą. Pożar, który ich przywitał, zdumił razem i złość pobudził. O ile widzieć było można przy łunie pożarnej, znaczna część skoczyła zaraz na bezbronne miasteczko, w domu już żywej nie było duszy. Najśmielsi pozakopywali się w lochach, dołach i pokopanych pod domami pieczarach.
Domy pustkami stały. Ci co mieli trzody uszli z niemi w góry i pochowali się w znanych sobie jaskiniach. Nie było więc na kim złości swej wywrzeć. Miasteczko z chat i domów lepionych z gliny i chrustu złożone, z dachami słomą i trzciną krytemi, łatwo było podpalić.
Była to pierwsza zemsta za most, który ich wstrzymał. Tu dogasały głownie dymiąc w przekopie, gdy nie opodal płomię buchnęło po rogach mieściny. Lud, który zbiegł z domostwa odpowiedział jękiem ogromnym. Nędzne te chaty były jedynym jego przytułkiem. Wspinano się na mury, aby dojrzeć zkąd szło płomię i czy się co cudem nieda ocalić. Miasteczko położone w dolinie widać było jak na dłoni. Dym buchał z kilku zażegniętych ognisk stłumiony jeszcze, zwolna dobywając się gęstemi kłęby czerwonemi z pod dachów. Wśród rynku, płotów i po ogródkach uwijały się kupy dziczy plądrując, przetrząsając kryjówki i szukając tych co się tam schronić mogli. Kiedy niekiedy jęk bolesny i krzyk radosny dolatywały razem. Pożar szerzył się szybko, gdyż Tatarowie pamiętali o tem, aby od wiatru podłożyć ogień, i mieć w pomoc pęd jego, który niósł iskry i żagwie na dachy. Szerzej jeszcze niż przedtem od mostu, rozjaśniała okolica, nawet bliższe góry zarumieniły się łunami, które, chmury pędzące po niebie odbijały jak zwierciadła.
W strumieniu krwawy blask, czynił go jakby potokiem krwią płynącym. Teraz dopiero można było całe niebezpieczeństwo i siły tatarskie rozmierzyć. Zalegali całą dolinę, podzieleni na różne kupy, które niespokojnie kręciły się do koła. Po kikadziesięciu puszczali się pod zamek, stawali wrzeszcząc, jak najbliżej murów, potrząsali łukami, puszczali strzały na lud, który po blankach się ukazywał, i biegli dalej szukając kędyby przystęp był łatwiejszy.
Tymczasem Kasztelanic, który z dworaka nagle stał się żołnierzem, z zapałem rzucił się ku obronie. Przemówiła krew i rycerskie tradycye, zapomniał o pięknej twarzy, o stroju i o wszystkiem. Biegał, zagrzewał i śmiejąc się dodawał otuchy. Tak zwiedzając wszystkie kąty napadł na obalone w kącie dwie stare śmigownice, znalazł się i moździerz dawny, niewiele wart, ale mogący nastraszyć nieprzyjaciela. Ze swoimi ludźmi, z których jeden był, jak mówił, kawałkiem puszkarza, zajął się opatrzeniem tej od Boga zesłanej artyleryi. Jedna ze śmigownic z dawnych czasów znać zagwożdżoną była, druga całą. Moździerz też z biedy mógł służyć. Kule acz kamienne jakieś stare, do kalibru się znalazły..... a gdyby ich nie było, siekańcami by strzelać można. Z jednej strony staw zamku bronił tak, iż się doń dostać nie było podobna. Śmigownicę więc na boczny mur wciągnięto jedną, a po drugiej stronie ustawiono moździerz. Ponieważ w nocy podkradzenia się lękać było można, po rogach rozpalono ognie, aby mury w ciemnościach strzedz od drabin i cichej jakiej próby, którą Dorszak mógł pokierować.
Tatarzy jawnie ani się kusić nawet zdawali nocą, i poczęli kłaść obozem w dolinie, podzieleni na różne kotły i kupy. Tu i ówdzie zaświeciły ich ogniska, a przy nich naprędce postawiono namioty. Tuż naprzeciwko mostu, w niewielkiem oddaleniu, położył się znać Murza Szejtan, bo tam był namiot największy, a przed nim na kiju zatknięty powiewał buńczuk z ogona końskiego.
Przy świetle płonącego miasta, można było widzieć przed buńczukiem, na trzech pikach, dla postrachu wetknięte, trzy ludzkie głowy — mieszczan których z lochów wydobyto i pościnano. Tłum który stał w bramie poznawał te twarze i głowy ze zgrozą i spierał się o nie. Kobiety płacząc ręce łamały, starsi stali w ponurem milczeniu.
— Lepszy jassyr! — mówili jedni.
— Lepsza śmierć — odpowiadali drudzy.
Niektórym zdało się, że przy namiocie Szejtana rozpoznawali Dorszaka, chodzącego w krymce tatarskiej na głowie i przyodziewku, jakiego ani Nogajcy, ani Budżaki, ani Lipki nie nosili.
Całą noc, jak się zdawało, potrzeba było w oczekiwaniu i czujno spędzić, bo któż mógł przewidzieć co zdrada obmyśli i spróbować może?
Lud też wszystek zagrzany był niezmiernie zemstą za zamordowanych i gotów ku rozpaczliwej obronie. Wprawne oko tych, co kupy tatarskie widywali, rozliczało tabor ten Tatarów na tysiące, chociaż w ciemnościach dojrzeć było trudno, ale z rozległości obozu wnoszono. Jabłonowski ledwie na tysiąc głów go rachował. Na zamku tych, co bronić się mogli i umieli ani sta nie było, ale mury i woda, brzeg stromy i męztwo wielkie. Wiedziano też że Tatarowie nigdy długo nie stoją i nie trwają w jednem miejscu, a ten rój, zebrany z różnych band rozpierzchłych, prędko rozstroić się musiał.
Od miejscowych ludzi dowiedział się Jabłonowski, że Dorszak pewnie na noc rachował, mając kogoś ze swoich na zamku i zdradliwą jakąś gotując niespodziankę. — Żona jego jak tylko pierwsza wrzawa powstała, zabrać kazawszy co miała swego, schroniła się z Horpynką na wieżę pod opiekę Miecznikowej. Chociaż tylko jedno dziewczę mówiło że postrzegło Tatianę, wierzono iż ona musiała się na zamku ukrywać i przybyła tu niedaremnie. Ludzie suche dachy i kawałki drzewa zbierali, koląc na drzazgi, aby ogień przez noc dla oświecenia bliższych części zamku utrzymać.
Tak zbiegł czas do północy.
Pierwszy popłoch przeszedł powoli, niektórzy kładli się pod wozami znękani, niedbając już co się z nimi stanie. Powoli gwar ustawał, cisza się rozciągała po nad popieliskami dogorywającej mieściny i na zamku; ostatnie głownie dogasały.... Dolina pełna była duszącego dymu, który wilgotne powietrze przyciskało do ziemi. Kiedy niekiedy odzywały się czaty. Jabłonowski z dziedzińca nie schodził. Był w swoim żywiole i piękna twarz pałała mu rycerskim ogniem; zapomniał o wszystkiem oprócz boju, którego był żądny.
Kobiety patrząc nań zdala z okien nie mogły się powstrzymać od wdzięczności, a Miecznikowa szczególniej bohaterem go znajdowała. Córka żołnierza, nie mogła się nacieszyć młodzieńcem, który i rycerskie przymioty i ogładę dworaka łączył w sobie. W jej oczach był to ideał, o jakim marzyła, żywego nigdy nie spotkawszy w życiu. Bolała, że jej Bóg nie dał takiego syna, a pocichu, wzdychała może żeby takiego mogła mieć zięcia. Daleko chłodniej patrzała nań Jadzia, ale i jej się podobał. Smutno jej tylko było, że chory Janasz nie mógł stanąć obok niego i niepośledniejszej odegrać roli. — Widziała przed sobą Kasztelanica, ale myślała więcej o tym, którego nie było....
Jabłonowski, który się często po górnym zamku przesuwał, zobaczywszy w oknie kobiety, podnosił ku nim piękną swą głowę, witał je, otuchy dodawał i zawiązywał krótką z Miecznikową rozmowę. Pani Zboińska nie mogła się owego kawalera tak mężnego, przytomnego i tak zręcznego odchwalić.
Jadzia milczała podparta na ręku. Ile razy wzrok Kasztelanica padał na nią, spuszczała oczy i starała się patrzeć gdzieindziej.
Z północy się wszystko uspokoiło. Pożar, który zniszczył miasteczko, znikł był zupełnie, a głownie pozostałe ze spalonego mostu dymiły w parowie. Spuszczono się na nie zrazu nie oświecając tej strony zamku. Teraz prawie była ciemną. Dosyć głęboki przekop zdawał się z tej strony zabezpieczać. Straże stały u bramy w pewnem oddaleniu.
Nikicie, który tu objął stanowisko i ucho miał czujne.... zdało się że posłyszał szelest naprzód ze strony przeciwnej parowu, potem w samej jego głębinie.
Ciemno już było, rzucił się na ziemię i podpełznął na sam brzeg, gdzie para osmalonych palów stała. Chwycił się za jeden z nich ręką i pochylił przysłuchując w głębinie. Z początku cicho było, leżał nieruchomy, szmer i szeptanie usłyszał po chwili.
Odgadnąć było łatwo, że się musiano podkradać zwolna, korzystając z ciemności i że tylko Dorszak znający doskonale miejscowość, mógł tędy ludzi prowadzić. Co prędzej podpełznął Nikita ku bramie, cicho się ze swoimi kilku rozmówił i wszyscy pobrawszy rusznice, znowu tuląc się do ziemi, unikając najmniejszego szelestu, zbliżyli się nad samo urwisko, rozłożyli rzędem i legli.
Po chwili mogli już rozeznać drapanie się przez krzaki, brnięcie ostrożne przez wodę, ciche nawoływania i chód ku brzegowi, którego pilnowali.
Nikita posłał uwiadomić Jabłonowskiego, ale zażądał, aby nie czyniono najmniejszego hałasu. Ciemność nie dozwalała widzieć ilu Dorszak mógł mieć z sobą ludzi. Zdawało się, że coraz nowi spuszczali się z przeciwnego brzegu i zalegali parów. Wprawnem uchem Nikita rozmierzał odległość od siebie tych, którzy torowali drogę. Ciche szepty ich zbliżały się.
Jabłonowski nadbiegł ze swemi ludźmi i kazał się im na ziemi położyć, i jak pierwsi.... tak, aby na dany znak ognia dać mogli. Na bramie przygotowano suche drzewo na sklepieniu drugiego piętra, i Kasztelanic poleciwszy je wstożek ułożyć na grubym murze okna, smołą podlane, nagle kazał zapalić. Błysnęło w górze jasne płomię, a światło padając na część parowu, odkryło całą jego ścianę jakby usłaną głowami tatarskiemi. Jedni stali na dnie, drudzy się ku niemu spuszczali. Kilkunastu już pięło się do góry. Na znak od ognia, Nikita i z nim będący ludzie, wypalili z rusznic do parowu. Za nimi skoczyli Kasztelanica ludzie i strzelili po raz drugi.
Jak w poruszonem mrowisku zawrzało wszystko w głębi przekopu, krzyk powstał dziki, którym Tatarzy nawykli byli straszyć równie jak strzałami. Ci co stali na spadzistości sypnęli niemi.... Tymczasem Kasztelanic sam jako tako wycelowawszy śmigownicę, podpalił ją. Huk się rozległ ogromny. Kłęb dymu okrył na chwilę głębię parowu i Tatarzy z popłochem wielkim uciekać zaczęli. Nikita już miał czas rusznice ponabijać, dano z nich ognia raz jeszcze do pierzchających, a ludzie Kasztelanica poprawili wkrótce.... W głębi widać było i słychać pluszczących się w wodzie ranionych i ciała zabitych. Kula ze śmigownicy padła szczęśliwie w samą gąszcz i stłukła kupę na miazgę. Niewysłowiona trwoga i złość razem objęła dzicz, której wrzaski powtórzył obóz rozbudzony.... W tem nagromadzone łuczywo w oknie bramy dogasało i ciemność znowu zaległa przed chwilą krwawą scenę.... Słychać było kupy uchodzące, niezrozumiałą wrzawę i przekleństwa. W pewnem oddaleniu zatrzymało się to wszystko. Na zamku znowu cisza była. Ludzie w dolnem podwórzu wylękli i ściśnięci w kupę, zaczynali się uspokajać. Jabłonowski pod karą nakazywał milczenie.
Po tej nieudałej wycieczce, zdawało się że noc przejść może spokojnie i że się już drugiej obawiać niema potrzeby. Było jeszcze godzin kilka do dnia. Jabłonowski z tryumfem wrócił na górny zamek, a spostrzegłszy Miecznikową w oknie z Jadzią, poszedł je uspokoić.
Zboińska powitała go we drzwiach, twarzą jasną i wyrazami wdzięczności.
— Mój Kasztelanicu, jakże my się wam wywdzięczemy, za wasze dla nas poświęcenie!
— Ale to szczęście prawdziwe trafić na tak wyśmienitą grę, jaką mam z łaski pani Miecznikowej, odezwał śmiejąc się Kasztelanic. — Dwadzieścia lat czekać potrzeba nim się co podobnego trafi! To prawdziwa gratka dla młodego jak ja wojskowego.
Tatarzy chcieli nas wziąść cichaczem pociemku podpełzłszy pod bramę. Nikita pani podsłuchał ich, zakradł się, i — prawdą a Bogiem, jemu należy się główny dank za to, żeśmy im dali naukę. Nie wiem ilu padło, ale musiało sporo legnąć, bo mi śmigownica dobrze dopisała i ludzie usłużyli wybornie. Słowem, że na dzisiejszą noc spokojni być możemy i przyszedłem prosić pani Miecznikowej, aby raczyła spocząć bezpiecznie.
— A! mnie się wcale na sen nie zbiera, westchnęła Zboińska.
— Ale pannie Jadwidze pewnie piękne oczki się kleją.
Nazwanie pięknemi jej oczów, zdało się oburzać Jadzię, która zdziwioną i dumną minkę zrobiła.
— O! mnie się wcale spać nie chce, gdy drudzy dla nas czuwać muszą, rzekła spokojnie, prędzejbym na basztę poszła gdzie się przyglądać.
— Na nieszczęście nie widać nic a nic, oprócz ciemnej jak piekło nocy, odezwał się Kasztelanic nieco zbliżając się do Jadzi, która powoli oddalała się w miarę jak ku niej postępował.
Spostrzegłszy to Jabłonowski, stanął, pokręcił wąsika, nie nawykł znać był do tak surowego obejścia. Matka też znajdowała go niewłaściwem w Jadzi, gdyż chętniejby zbliżeniu się pomogła niżeli zaszkodziła.
Kazano przynieść wina, którego był jeszcze zapas, znalazł się piernik toruński i Miecznikowa rada była, że gościa czem przyjąć miała. W tem nadszedł i ksiądz Żudra, pot ocierając z czoła.
— Cóż Janasz? spytała Jadzia, podchodząc, z widoczną niespokojnością.
— No, teraz już nic — odpowiedział ksiądz Żudra, jakoś mi się udało go uspokoić. Na pierwszy okrzyk, który się dał słyszeć, zerwał się był, ubrał i wyskoczył na wschody, opaski mu z ran pospadały, krew zaczęła uchodzić, i ledwiem go zmógł, że na pół omdlały, dał się do łóżka położyć. Przez cały czas, gdy trwała wrzawa, na siłę go mogłem przytrzymać, bo się jak szalony wyrywał, dopiero gdy ucichło, mogłem go gwałtem do łóżka zmusić i usnął osłabiony. Kara Boża z tą młodością! dodał kapłan.
Jabłonowski się rozśmiał.
— Przecież się i ona na coś w świecie przydać może! zawołał na Jadzię patrząc.
Miecznikowa milczała, córka oczy miała wlepione w księdza, blada była i wzruszona. Poznać było łatwo, że gdyby jej dozwolono, pobiegłaby zobaczyć co się tam dzieje, lecz teraz ani o tem myśleć mogła. Surowy wzrok matki trzymał ją przykutą.
— Młodość, dodał Kasztelanic, i na to się jeszcze zda, że tam gdzie stary by nie wytrwał, młody się wyliże. Goi młodość rany, choć — nie wszystkie — rzekł ciszej, z rycerza przechodząc w uśmiechu na dworaka. Serdeczne za to rany dla nas niebezpieczniejsze.
Miecznikowa odpowiedziała mu uśmiechem. Znajdowała ten ton młodzika, du dernier galant. Bardzo się jej to podobało. Spojrzała na Jadzię: ta ze spuszczonemi oczyma stała, nie zdając się smakować w zagajonej rozprawie o medycynie serca.
Matce się dziwnem wydawało, że Jabłonowski tak na dziewczęciu mało czynił wrażenia. Chociaż czas był nie potemu myśleć o czem innem nad to, co dolegało, pomyślała znowu, iż Janasza należało oddalić koniecznie. Czuła, że ta braterska miłość bez wiedzy niewinnej Jadwisi na inną wcale zmienić się w jej sercu musiała.
Kasztelanic pił za zdrowie Miecznikowej i panny Jadwigi razem, szukając jej oczyma, gdy kieliszek mu o mało nie wypadł z ręki.
W pierwszem podwórzu jakby jednym głosem i z jednej piersi zaryczał krzyk dziki. W tejże chwili w okna wieży uderzyła łuna światła.
Jabłonowski nie żegnając się, wybiegł po wschodach. Ludzie na dole biegali jak oszaleli, pokazując palcami do góry, potraciwszy głowy. Z dolnego zamku ciągły ryk i jęk płynął. Gdzieś w dali odpowiadały mu wiski tatarskie. Kasztelanic zrozumieć nie mógł co się stało. Biegł przez podwórze sądząc, że Tatarzy powtórnie od parowu napadli, gdy ludzie właśni zatrzymali go, pokazując mu dach na murowanym domu, w którym niegdyś mieszkał Dorszak, płonący w dwóch rogach, już rozżarzonem płomieniem.
Zkąd się tam ogień mógł wziąść na strychach? Nikt inny jak zbrodnicza ręka, podłożyć go nie mogła. Przerażenie ogarnęło wszystkich. Łatwo było Tatarom korzystając z niego i z łuny, która biła do koła, napaść z której bądź strony zamczysko. Jabłonowski rozrachował łatwo ogrom niebezpieczeństwa....
W rogu wieży Agafia stała z Horpynką, a dziewczę łamiąc ręce, wołało płaczliwie:
— Tatiana! Tatiana!
W tej pierwszej chwili wszystko zależało na utrzymaniu porządku, na rozdzieleniu sił....
Wody do ratunku nie było.... wiatr niósł płomię coraz rosnące, na inne dachy stare, cały zamek łatwo mógł spłonąć i w gruzach zasypać wszystkich.... Zdaje się, że dzicz tatarska musiała to przewidywać i czekać tylko na ogień, bo po nad parowem zjawił się tłum, który strzałami sypać i wrzaskiem popłoch wzbudzić usiłował. Chwila była nad wyraz straszna, stanowcza. Z początku wszyscy stracili przytomność, ratunek zdawał się niepodobieństwem, lecz wnet przytomniejsi się znaleźli.
Nikita krzyczał, że należało dach rozrywać, aby się nie dać szerzyć ogniowi. Siekiery znalazły się w wozach u ludzi, drabin kilka było pod murem, śmielszych garstka ofiarowała się na dach.
Nikita chwyciwszy topór, który mu podano, chciał dać przykład i wpadł do murowanego domu, aby probować ratunku ze wnętrza. Wyłamano drzwi, dymu już było pełno.... W progu jakieś ciało leżało zapierające drogę. Nikita schylił się i poznał uduszoną od dymu Tatianę, która jeszcze w konwulsyjnie ściśniętej ręce trzymała drzazgi i siarkowane nici. Nie probując ją cucić, po ciele jej wpadł dalej, inni poszli za nim. Środek dachu zdawał się jeszcze niezajęty od ognia, ale dla gęstego dymu, który oczy wyjadał, trudno było postąpić dalej. Musiano się zwrócić ku drabinom, i po nich wlazłszy dach rąbać.
Jabłonowski zostawiwszy ratunek od ognia Nikicie, sam już tylko pilnował rozstawiając ludzi z rusznicami, ażeby z popłochu nie skorzystała orda. Do koła widać ją było stojącą w dolinie.
Pożar tymczasem coraz się powiększał, ogromne płomieni snopy, chylone od wiatru rzucały się ku dachom jeszcze nietkniętym, których nie było czem ani oblać, ani komu wczas rozerwać. Wprawdzie gromadę z dolnego zamku popędzono do ognia, ale starcy, kobiety, wyrostki, mało co pomódz mogli. Część dachu zawaliła się na pułapy.... belki gorzeć zaczynały.
Miecznikowa z Jadwigą, obie blade i strwożone zeszły milcząc, czekając co Bóg ześle. W tem z górnego piętra usłyszały biegnącego człowieka.
Jadzi uderzyło serce. Był to Janasz, który burkę narzuciwszy na siebie, leciał na ratunek. Dziewczę chciało go wstrzymać, lecz jak obłąkany wyśliznął się jej z rąk i pobiegł na pierwsze podwórze. Kilka kroków za nim zrobiła Jadzia, matka milcząc chwyciła ją za rękę i wstrzymała.
Janasz pierwszemu, którego spotkał, wyrwał z rąk siekierę i rzucił się na drabinę. Miał gorączkę i odzyskał siły. Nikita i on dostali się na dach budynku i w płomieniach rąbali co napadli, gorejące głownie strącając w podwórze, gdzie je ludzie gasić mogli.
Za nimi dwóma poszli drudzy. Przerąbano w środku dach, aby przerwać drogę płomieniom. Gruba nalepa gliny na górze nie dała belkom rozgorzeć. Wciągano wiadra z wodą i polewano głownie. Pożar się zmniejszał.
W kilku miejscach zapalone dachy zdołano natychmiast ugasić. Nikicie i Janaszowi winien był zamek ocalenie swoje.... Tatarzy widzieli czujność wszędzie i z chwili trwogi skorzystać nie mogli.
Gdy ostatnią gorejącą płatew nogą na dół strącił Janasz, zachwiał się sam, głową upadłby na rozżarzone resztki krokwi, gdyby Nikita go nie pochwycił. Korczak znowu zasłabł był z wysiłku, a krwią płynął cały. Silniejszy od niego wziął go na barki dworak i z pomocą ludzi zsunął na dół po wątłej drabinie. Tu go znalazł ksiądz Żudra, który w milczeniu ręce załamał.
— Ten chłopiec bo szuka śmierci! zawołał, byłoby się bez niego obeszło.
— Przepraszam jegomości dobrodzieja — rzekł Nikita, gdyby nie on, a troszkę ja, to byśmy się byli wszyscy na pieczyste dla Tatarów upiekli. Jam tylko patrzał i dziwował się, jak on rąbał i zkąd on brał tę siłę. A to belki, którchby człek pod spokojny czas nie dźwignął, rzucał jak słomę.
Gaszono resztki pożaru, gdy Janasza ponieśli ludzie na górę. Na drodze stała Miecznikowa, zbliżyła się doń, popatrzała na bladą twarz, załamała ręce. Jadzia podeszła za nim aż do drzwi wieży, ale matka ją odwołała, tak żałośliwym głosem żądając by została przy niej, że posłuchać musiała. Agafia, która była też w podwórzu, choć nie bardzo przytomna, ofiarowała się pójść dozorować chorego. Był też ksiądz Żudra i stara sługa Miecznikowej, tak, że mu na opiece zbywać nie mogło.
Zdawało się na dzień zanosić, gdy naostatek niepokój ten ustał i ludzie posiadali, pot ocierając z czoła.






Po jaskrawej łunie pożaru, nastąpił mrok znowu. Niebo okrywały gęste chmury, czas był jesienny, przykry i smutny.
Jabłonowski okrywszy się płaszczem, obchodził ziewając mury i straże. Jemu i wszystkim zdawało się, że do rana przynajmniej wytchnąć będą mogli.... Nie zaniedbano jednak ostrożności i ludzi część czuwała. Nikita nie znużony, choć z ranami, opalony i zmęczony, krzątał się ciągle. Od krzyku zachrypł był i czuł w sobie gorączkę, ale na nią leczył się jak był zwykł, pijąc wodę wiadrami i wódkę po kieliszku, a nie dopuszczając choroby. Strząsnął się czasem, gdy po nim dreszcze przebiegnęły i szedł do nowej roboty.
Zdało mu się teraz rozejrzeć do koła. Choć od stawu nic nie groziło, wszedł powoli na basztę z tamtej strony i nie dochodząc do wierzchołka, przez jedną ze starych strzelnic spojrzał na staw. Wiatru szum głuszył słabsze głosy i wrzawę, zdało mu się jednak, iż plusk niezwykły dochodzi od wody. Staw nie był tu bardzo głęboki. Wlepiwszy weń oczy, dostrzegł Nikita na nim poruszające się postacie jakieś, których zrazu zrozumieć nie mógł; wdrapał się więc wyżej na mur i z wierzchołka zaczął się przyglądać wodzie. Jakkolwiek ciemno było, rozeznał na niej płynących z końmi w znacznej liczbie Tatarów. Dorszak zapewne musiał kierować nimi, wiedząc, iż ta cześć zamku, którą staw otaczał najsłabszą była i najmniej obronną, i że się ztąd wcale nieprzyjaciela nie spodziewano. Odkrycie to raziło go jak piorunem, zbiegł co najrychlej po Kasztelanica, gdyż chwili nie było do stracenia i należało się ze znaczniejszą częścią sił przenieść tam, gdzie dotąd najmniej ich było.... Jakkolwiek mury dosyć wysokie miał zamek z tej strony, a góra urwistą była, nie można było ręczyć czy w niej o tajemnem jakiem wnijściu nie wiedział Dorszak, którego chciał użyć.
Na stawie płynące konie i ludzie zajmowali przestrzeń znaczną, a za niemi mogło pójść więcej, należało śpieszyć, pókiby podwórza zamkowego nie zajęli.
Jabłonowski tylko co miał iść na górę, gdy Nikita nadbiegł i szepnął mu, że Tatarzy przez staw idą.
Nie czyniąc popłochu, trzeba było co rychlej się z tej strony obwarować. Jedna śmigownica i moździerz ustawione były ze strony przeciwnej, nakazał Jabłonowski moździerz co rychlej dźwignąć na jedną z baszt i posłał z tem Nikitę, sam zaś pobiegł niespokojny przekonać się oczyma własnemi, że rzecz, o której mu doniesiono, możebną była.
Z pierwszej strzelnicy, do której oko przyłożył, przy szarem światełku przedświtu łatwo mógł dostrzedz, iż ogromną przestrzeń stawu zajmowali Tatarowie, płynąc swoim obyczajem ze związanemi ogromnemi pękami sitowia i trzciny, które ich po nad wodą unosiły nieco. Zachowywali jak największe milczenie, rachując na to pewnie, iż nie będą postrzeżonymi i nagłem najściem przerażą. Nikita wprzódy jeszcze opowiadał, że obchodząc zamek ścieżką od stawu, w tej stronie postrzegł znaki dwóch wycieczek, które zarówno z zamku jak do zamku prowadzić mogły, ale od podwórca nigdzie do nich wnijścia nie znaleziono. Dorszak mógł wiedzieć drogę i dostać się do wnętrza, nimby się opatrzono.
Posłał Jabłonowski w cichości po ludzi, po kamienie, któremiby razić można z góry, tych bowiem przygotowanych nie było. Zwrócono uwagę i pilność całą na inne strony, tę poczytując za najlepiej ubezpieczoną.
Nie można też było ogołocić z ludzi parowu i zostawić go bezbronnym. Tatarowie mogli z jednej strony uderzając na trwogę, na drugą rzucić się tem pewniej, jako na opuszczoną. Ze wszystkich chwil tej nocy niepokoju, ta się zdawała najgroźniejszą. Niebezpieczeństwo ze wszech stron było wielkie, a ludzi do odparcia go mało. Na niebie coraz widoczniej jaśniał pierwszy brzask dzienny. Dymy pożaru zalegały dolinę, nie dając dobrze widzieć poruszeń ordy.
Pierwszy raz Kasztelanic na chwilę uczuł się niepewnym co pocznie i zwątpił o sobie i losie zamku. Lecz trwało to mgnienie oka, zbiegł w dolne podwórze i lud rozłożony w niem posłał na boczne ściany, swoich i Miecznikowej ludzi, zostawił tylko kilku do pokierowania obroną, jeśliby się Tatarowie i ztamtąd pokusili, najzręczniejszych zabrał z sobą na ścianę od stawu.
Moździerz już z pomocą drągów i desek wsuwano na basztę pocichu. Nie szło i to łatwo, a choć puszkarz Kasztelanica kierował ustawieniem, miejsce samo, znużenie i noc, nie rychło dozwoliły dokończyć roboty. Kobiet musiano użyć do noszenia kamieni; wszystkie kotły zabrano do grzania wody, aby mieć wrzątek także w niedostatku innej broni.
Gdy się to działo, pierwsze konie tatarskie dosięgały wązkiego brzegu pod zamczyskiem. Nie obrachowali się z tem napastnicy, że się nie będą mieli gdzie pomieścić, gdyż stroma góra prawie tonęła w wodzie. Konie więc rzucić trzeba było, a pieszo co rychlej drapać się na górę, aby innym miejsce zrobić. Znaczniejsza cześć przesunęła się na prawą stronę zamku, gdzie brzeg od stawu był szerszy. Szmer było słychać mimo nakazanego milczenia, i pierwsi wyładowujący nie wiedzieli co uczynić z sobą, wahali się, czekali, gdy już drudzy ze stawu parli się na wybrzeże. Motłoch ten stał gęstą kupą coraz się powiększającą. Można było dostrzedz kogoś, co się zdawał dowodzić i wskazywać. Lecz wdzieranie się na opokę stromą nie było łatwem. Rozstawieni na murach ludzie, którym nakazano czekać hasła, z rusznicami w strzelnicach, wyglądali tylko rychło im znak dadzą. Jabłonowski czepiał się po murach, zaglądał, niebardzo wiedząc co począć i czy rozpoczynać.
Bądź co bądź nie było już nic do stracenia. Sam Kasztelanic wziął za rusznicę, zmierzył w ciemności ku tej kupie, w której dowódzcy się domyślał, i — wypalił. Za jego strzałem buchnęły całym rzędem wszystkie, a po chwili puszkarz na los szczęścia moździerz podpalił i posłał kulę, która padła na płynących stawem.
Razem z hukiem strzałów dał się słyszeć krzyk dziczy zaskoczonej niespodzianie. Przez otwory w murach słabe ręce pchały bryły kamieni i gruzu, wprost padające na głowy napastników. Zwinęli się Tatarzy chcąc cofnąć i wielu słychać było wpadających do stawu. Puszczone z łuków strzały, zakrytymi murami wcale szkodzić nie mogły.
Kilku z ordy stoczyło się rażonych na dół. Zdawało się, że między sobą zaczęli zwadę, a znaczniejsza część pierzchnęła ku prawej stronie. Tu także toczono na nich kamienie. Gromada spędzona z pierwszego dziedzińca rozbierała budynki, wyjmowała bruk, chwytała co było pod ręką... Orda, która płynęła jeszcze, po strzale z moździerza rażona zaczęła się cofać napowrót, zostawiając tych, co byli pod zamkiem, samych. Dano powtórnie ognia. Dzicz nieśmiała już drapać się na górę, ale oblegała wybrzeże szarpiąc się bezsilnie. Dzień, który wstawał, czynił jej położenie coraz niebezpieczniejszem. Moździerz nabity na nowo, wystrzelono raz jeszcze. Popłoch się zwiększał, lecz z innych stron Tatarzy opasywali także zamczysko, mianowicie od przekopu, który widocznie przejść chcieli, aby się dostać do pierwszej bramy. Ta już była wprawdzie jakokolwiek zatarasowaną i obronną, ale zdobycie jej łatwiejsze niż wdrapanie się na mury. Kilku ludzi z piętra strzelało do pełznących przez wąwóz, prawie nadaremnie, liczba ich coraz się zwiększała. Wreszcie i ci, którzy przez staw się dostali a z przeciwnej strony stracili nadzieję wdarcia się na mury niepostrzeżeni, teraz biegli prawym brzegiem, aby zająć bramę, nie było sposobu obronienia jej. Jabłonowski z przerażeniem, ledwie uspokoiwszy się o jedną połać, wpadł na górne piętro pierwszej bramy i tuż pod nią zobaczył tłum Tatarów; z wszystkiemi siły trzeba było teraz przenosić się tu, gdzie niebezpieczeństwo było najbliższe. Śmigownica wczoraj na dalszą wymierzona metę posłużyć tu nie mogła, bo Tatarowie byli u stóp samych wrót i bili w nie kamieniami, siekierami, drągami. Z okien zaczęto strzelać i rzucać cegłę, gruz, bruk.... a głownie pozostałe od wczorajszego pożaru.
Niewiele to wszakże pomagało, bo rozwścieczona obroną dzicz.... po trupach poległych parła się i cisnęła ku wrotom, które nie długo wytrzymać mogły. Jabłonowski obrachował już, że dolnego zamku obronić nie będzie w stanie. Zdało mu się koniecznością ograniczyć na górnym. Natychmiast śmigownicę kazał przenosić na górny, a gromadzie nieszczęśliwych chronić się za drugie wrota. Pierwsze tymczasem ludzie zamurowywali kamieniem, który ze spalonego noszono budynku.
Grożące niebezpieczeństwo podwajało siły. Płacząc i rozpaczając pomagali wszyscy aż do dzieci. Wozy, mienie wszelkie, starcy, kobiety zaczęły już zalegać ciasne podwórko górnego zamku. Miecznikowa dostrzegła to i zrozumiała, że niebezpieczeństwo się wzmogło. Uścisnęła córkę, pomodliły się w milczeniu i zeszły obie aby i swoje ręce ofiarować tam, gdzie ich brakło, a nadewszystko serca mężne i myśl nieustraszoną.
Żudra nie mówił słowa, dźwigał, kierował, nabijał broń, dozorował, i czując, że na drugich wrót obronie teraz najwięcej zależeć będzie, jął się około ich opatrzenia. Musiano kamień przygotowywać dla zamurowania ich, gdyż łatwo podpalone być mogły. Dolny zamek stawał się co chwila puściejszym, pozostał na nim Jabłonowski ze swemi strzelcami tylko, i od czasu do czasu słychać było huk rusznic dających ognia, a po nim coraz wścieklejsze krzyki.
Dniało już jasno. Cały tłum Tatarów obrócił się na pierwsze wrota do góry zawalone kamieniami. Strzelano jeszcze, gdy podłożono ogień wielki pod nie i suche drzewo zaczęło się palić. Kamienie, któremi je przywalono, zagradzały jeszcze wnijście. Jabłonowski po ostatnim wystrzale ludziom się cofnąć kazał. Musiano uchodzić. Łatwo przewidzieć było, że gdy wrota przetleją, cała kupa kamieni runie na Tatarów, ale ich nie powstrzyma.... Kasztelanic dobiegał ze swymi ludźmi do drugich wrót, gdy z ogromnym hukiem ściana tu obaliła się, wrzask dał się słyszeć, milczenia chwila i z nową wrzawą dzicz, jak strumień błotnisty z gór, wlała się w pierwsze puste podwórze.
Chociaż ponieśli stratę znaczną, Tatarowie tryumfowali: zdało się im, że zamek był już zdobyty. Orda natychmiast rozpostarła się w podwórzu i poczęła pędzić na górny zamek. Mówiliśmy już że wnijście nań było osłonione budynkiem murowanym w którym mieszkali Dorszakowie. Wązkie przejście dzieliło mur drugi od niego. Na gmachu tym w nocy dach był spłonął. Ściany jego okrywały bramę nieco, niedopuszczały przybliżyć się Tatarom, ale z wierzchołka ich mogli razić strzałami znajdujących się w podwórzu ludzi, ściśniętych tak iż przejść między nimi było trudno.
Zaledwie Jabłonowski dopadł bramy i ludzie za nim się schronili na górny zamek, wzięto się do zamurowywania wrót w inny sposób, tak, aby spalenie ich nie zagrażało tej na prędce wzniesionej ścianie.
Kasztelanic był tak znużony i upokorzony tem, iż obronić się na dolnym zamku nie umiał, że padł we drzwiach targając włosy z rozpaczy.
Nie postrzegł nawet Miecznikowej, która stała nad nim, blada ale spokojna i zrezygnowana.
— Kasztelanicu — rzekła trącając go w ramię, to, co się stało, złem nie jest, jesteśmy w ciaśniejszym obrębie ograniczeni, ale w nim daleko bronić się nam łatwiej, i tu — Bóg łaskaw, obronimy się.
Te słowa niespodziane poruszyły Jabłonowskiego, który powstał na nogi z otuchą nową.
— Tak jest — zawołał — i ja mam nadzieję, lecz wszystko zależy od ludzi, i od tego, by im sił starczyło.
— Ludziom kazałam rozdać jedzenie, wódkę, wodę, ludzie są dobrej otuchy. Proch i kule są jeszcze.
— Mamy ich tyle, ile potrzeba na odstrzeliwanie się do wieczora, a szczędząc — do jutra.
— Tatarowie nie pozostaną tu dłużej — rzekła Miecznikowa, mam tę mocną nadzieję.
— A więc, na mury! — krzyknął Jabłonowski rzucając się ku bramie.
Śmigownicę ustawiano właśnie tak, aby na obronę wrót służyć mogła.
Wśród tego huku i zamętu, Janasz, którego złożono w izdebce na górze, przebudził się po śnie pokrzepiającym. Siedziała na straży przy nim Agafia, którą Jadzia uprosiła pocichu, aby go nie odstępowała. Myśli jej musiały być gdzieindziej, bo każdy wybuch i krzyk konwulsyjne w niej wywoływał drżenie. Biegała do okien, łamała ręce, siadała znowu przy chorym, wpatrywała się weń z politowaniem, a potem znowu zaczęła rzucać się po izdebce jak szalona. Z okna widać było twarze — wszystko co się w podwórzach działo. Agafia padła na kolana, postrzegłszy, że dolny zamek był zdobyty; twarz ukryła w dłoniach. Potem z zapasu dobyła nóż, który jej nigdy nie opuszczał, poprobowała jego ostrza i zaspokojona nieco zatknęła go znowu.
Janasz po wysiłku na dachu, który zdawał się mu odbierać resztę mocy, usnął był twardym jakimś snem nieczułym, tak, że nawet strzały i wrzawa przebudzić go nie mogły. Agafia spoglądając na zbladła piękną twarz jego, kilka razy zwątpiła była o życiu i przykładała dłoń do jego czoła, przysuwała się ku niemu, aby przekonać się, że oddycha. Spał mocno i spokojnie — i ten odpoczynek zdawał się dziwnie go pokrzepiać, bo zlekka twarz się zarumieniła, aż wreszcie przebudził się, podniósł o swej sile, obejrzał i zebrawszy myśli zapytał Dorszakowej: co się działo?
Agafia nie śmiała mu powiedzieć o tem czego była świadkiem. Poruszyła głową, rozwarła ręce i milczała.
— Dosyć już tego odpoczywania, odezwał się Janasz — słyszę, że się bronią. Tatarowie są, trzeba iść w pomoc.
— Ale waćpan do progu nie dojdziesz — rzekła Agafia.
— O nie! czuję, że mi lepiej, rany się pozasklepiały, krew nie płynie. Nie wyleżę w łóżku. Bądź pani tak miłosierną, daj mi się napić czego, coby mnie trochę pokrzepiło. Ja muszę, muszę iść, bądź co bądź.
To mówiąc postrzegł Korczak stojącą buteleczkę i kubek, sięgnął po nie sam, wychylił i skinął głową prosząc Dorszakowę, aby do sąsiedniej izby wyszła. Nie mogąc mu się oprzeć, posłuchała. Janasz przeżegnał się i ubierać począł. Gorączka zupełnie była ustała właśnie, gdy się zwiększenia jej spodziewać było można. Czuł się silniejszym. Pozbierał broń, zatknął pistolet za pas, przypasał szablę, pościskał bandaże na ranach.... wypił jeszcze pół kubka, przeżegnał się znowu, i stał w progu. Miał drzwi otworzyć, gdy te się uchyliły i krzyk dał się słyszeć. Stała przed nim Jadzia, blada i drżąca. Patrząc nań łzawemi oczyma podała mu rączkę. Sobą chciała wyjście zasłonić.
— Panno Jadwigo — odezwał się spokojnie Korczak — Pan Bóg mi na to siły powrócił, abym ich użył w waszej obronie. Nie ma tu już czego szczędzić, bo zginiemy wszyscy. Niemówił mi nikt, ale wiem, widziałem we śnie — zamek dolny wzięty!
— Ah! tak! tak! Tatarzy cisną się zewsząd, ludzie nasi cudów dokazują, ale godzina, dwie i wszystko się skończy i — umierać potrzeba.
— Wszystko się skończy — zawołał Janasz — ale wcale inaczej niż panna Miecznikówna sądzi. Daj mi pani błogosławieństwo.... ja iść muszę.
Jadzia obejrzała się trwożliwie na wszystkie strony. Z szyi zdjęła prędko medalik z Matką Boską i pocałowawszy go, włożyła nań.... Janasz ukląkł, do ręki jej usta przyłożył i zbiegł.
Olśnił go blask dnia, ogłuszyła wrzawa. Naprzeciwko na dachu spalonego domu stali już kupą Tatarzy i sypali strzałami. Na murze naprzeciw nich Jabłonowski ze swoimi ludźmi odstrzeliwał się. Słychać było głuche bicie we wrota.
Kiedy niekiedy odezwała się śmigownica. Lud z miasteczka znosił kamienie i ciskał je z bocznych murów, które także oblegali Tatarowie. Walka rozżarta była z obu stron. Z ciężkością ludzie się z sobą rozmówić mogli, taki szum i krzyk nieustanny wił się w powietrzu. Pomagał mu wiatr silny, który niebo oczyścił z chmur. Słońce wschodziło krwawo i jaskrawo. Dymy osiadały w dolinie porozciągane jak zasłony pół-przejrzyste.
Na górze w oknie, ksiądz Żudra w komży i stule, z krzyżem w ręku, z brewiarzem w drugim, kończył ranne modlitwy.... Wizerunkiem Zbawiciela żegnał mężnych obrońców i kreślił krzyż w powietrzu, jakby chciał nieczyste rozpędzić siły. Za nim stojąca Miecznikowa różaniec przebierała w palcach, ale na stole przed nią nabitą broń widać było. Przewidywano ostateczność, gdy się już na samej wieży bronić przyjdzie. Pani Zboińska kazała kamienie z podłóg wyrywać, na dole gotowano wrzątek w kotłach.
Jadzia wchodziła do izby, gdy pani Miecznikowa ujrzała Janasza, który biegł ku wrotom, prowadząc za soba Nikitę.
— Jak to? zawołała — Janasz wstał?
Nikt jej nie odpowiedział.
Widać było ztąd jak z rusznicą stanął, podniósł ją i wypalił, potem ludzi począł rozstawiać i przebiegł na inne miejsce.
Jabłonowski stracił był już znowu nadzieję i przytomność, chodził zburzony, popod murem ręce łamiąc i ludzi swych popychając. Wnet go w dowództwie zastąpił Janasz i objął je. Z murów można było dojrzeć tatarskie obroty. Zalegali oni dolny zamek cały, budynek przed bramą i rojem leżeli od wąwozu. Część ich drabiny wiązała, aby się wdrapać na mur dzielący dwa podwórza.
Ale tu obrona była dzielna i trupami już podesłany wązki przesmyk dowodził, że oblężeni nie stracili otuchy. Nikita skradał się na pnących ku górze i więcej ich obalił kamieniami niż drudzy strzałami.
Lecz liczba oblegających była tak wielka, iż w końcu zdobycie stawało się nieuchronnem.... bo środki obrony wyczerpać się musiały. Strzelano już oszczędzając prochu i kul. Kamienie, które spychano, mogły w końcu wał pod murem usypać, któryby wdarcie się nań ułatwiał.
W podwórcu lament i rozpacz były okropne, kobiety zawodziły jak przy umarłych, tuliły dzieci i zachodziły się od płaczu. Starcy siedzieli jak skamieniali i zobojętnieli.... inni o mur głowami tłukli, modląc się razem i przeklinając.
Tatarowie zdołali podłożyć pod bramę ogień, pomimo strzałów, i kłąb dymu już się koło niej podnosił powoli....
Udało się Janaszowi, śmigownicę tak wykierować, iż zmiotła z dachu przyległego budynku cześć Tatarów. Kula przebiła wczoraj nadpalony pułap i reszta dziczy stojącej na nim, zawaliła się z trzaskiem i krzykiem w głąb budowy. W ten sposób obroniono się od dokuczliwych strzałów, które sięgały do wnętrza, a ściana budynku stawała się zasłoną.
W chwili, gdy się to stało, dzicz oblegająca wydała wisk mściwy i zajadły, od którego wszyscy zadrżeli.
Był to pierwszy prawdziwie szczęśliwy wypadek od rana. Ludzie Miecznikowej powitali go radośnym okrzykiem. Jabłonowski usłyszawszy to, pobiegł do Janasza, który już znowu śmigownicę ładował.
Słońce wschodziło po nad otaczające wzgórza, wiatr poczynał ustawać; tatarska orda skupiona zdawała się rozważać: co czynić i czekała na rozkazy.... gdy z lasu ukazało się wypadających jeźdźców kilku. Miotali rękami i krzyczeli coś zdala. Krzyk ten podawany z ust do ust poszedł aż pod zamek i po nim nastąpiła chwila milczenia. Tłum stał wryty.
Nagle co żyło z zamku się wysypywać zaczęło, przeganiając, tłocząc, arkanami łapiąc rozbiegujące się konie. Opóźnieni jakby z trwogą zaczynali uchodzić, wpadając do parowu, który się wypełnił tą zgrają, a już na przeciwnym brzegu wydrapywali się zeń inni i biegli ku tabunom i obozowisku.
Nie można było zrozumieć co zrodziło ten popłoch nagły i ucieczkę. Na zamku stali wszyscy jakby cudem zdumieni, niedowierzający oczom swoim.... Nikt się nie śmiał ruszyć jeszcze z miejsca. Jabłonowski wołał, że to jest podejście i że temu dowierzać niepodobna. Lecz na dolinie niektóre kupy już rychlej gotowe gnały ku wąwozom. Tam gdzie stał namiot Murzy Szejtana widać było ruch największy.
Z górnego piętra wieży stojąca w oknie Agafia, dostrzegła człowieka, którego z obnażoną głową prowadzono ze związanemi w tył rękami, na arkanie na szyję zarzuconym.
Nie można było poznać ani domyśleć się twarzy, ani ubioru.... a jednak oczy kobiety przylgnęły do tej postaci, w której czuła Dorszaka. Ona jedna widzieć go w niej mogła i widziała.
Tatarzy w pośpiechu siadali na konie, jeden tylko czekał, aż przyprowadzono przed niego chwyconego na arkan człowieka.
Stali przed sobą ci dwaj chwilę. Jakby zwołany podbiegł trzeci.... mignęła mu w ręku szabla i głowa stojącego potoczyła się na ziemię, kadłub zachwiał się i padł. Tatar przypadł do głowy, chwycił ją za włosy, podniósł do góry i przywiązał do konia. Wszyscy dosiadali koni, niektórzy biegli już ku lasom, inni zbijali się w kupki. Agafia patrzała stojąc jak wryta, twarz jej jakby płomieniem oblała się krwią i zbladła jak marmur, oczyma wiodła za Tatarem, który głowę unosił, obłąkany jej wzrok ścigał go, szukał, ginął w tłumie i znajdował go znowu.... tak szła za nim aż do podnóża gór, aż do wąwozu, w którym znikł....
Westchnienie dobyło się z jej piersi, ręką potarła po czole, oczy zwróciły się w ten punkt, gdzie jak czarna plama leżało ciało w kałuży krwi, patrzała teraz na nie i wzroku odeń odwrócić nie mogła. Posągiem się stała bezmyślnym.... skamieniałym. Lecz ani jedna łez kropelka nie pociekła z jej oczów.
Gdy Tatarzy zapędzali się po bałkach uchodząc, z wąwozu naprzeciw ukazała się biała chorągiew i głucho odezwały się dwa kotły. Za niemi jechało kilkadziesiąt koni i sunęła się zbrojna piechota. Przodem w swej czerwonej opończy, w misiurce na głowie, ręka w bok, jechał pułkownik Dulęba. On i jego konnica puścili się zaraz za uciekającymi Tatarami pogonią ku górom, ale ich doścignąć nie mogli.
Janasz ujrzawszy chorągiew i usłyszawszy kotły, krzyknął zwracając się ku pani Miecznikowej:
— Górą nasi! górą nasi!
Na całym zamku okrzyk ten echem się odbił. Lud przed chwilą na pół umarły ze strachu, zrywał się na nogi, inni klękali na modlitwę. Korczak kamieniem zawaloną bramę oczyszczać kazał.
Agafia stała jeszcze w oknie.
Ku temu miejscu, w którem leżało we krwi ciało, zbliżał się oddział Dulęby. Chorągiew przystanęła. Kołem okrążono trupa. Ludzie z koni patrzali nań długo.... potem nadeszli piesi i otoczyli go kołem. Agafia drgnęła, poruszyła się i szybkim krokiem wyszła z izby. Nie patrząc przed siebie, puściła się ze wschodów, przez tłum przebijając się przeszła podwórze. W bramie wdrapała się na kamienie i spuściła z nich do furty.... Potem widać ją było wychodzącą z zamku, brnącą przez parów i ciągle z oczyma wlepionemi w jeden punkt, idącą wprost ku trupowi.... Jakaś siła nadprzyrodzona zdawała się ją ciągnąć i prowadzić. Wojskowi jadący ku zamkowi ustąpili jej z drogi, nie spojrzała na nich — nie widziała pewnie że ich pominęła....
Na kilka stai od trupa stanęła, ręce załamała opuszczone i znów, parta naprzód, poszła.
W miejscu ubitem kopytami tatarskich koni na tokowisku leżało ciało Dorszaka bez głowy. Krew po części w ziemię wsiąkła, w części zgęsła stała czarną prawie kałużą. Ręce miał jeszcze sznurem związane.... Agafia siadła naprzeciw niego, podparła się dwiema dłoniami, patrzała znowu, jakby nasycić się chciała tym widokiem.
Wrażenie tej pierwszej chwili po oswobodzeniu od niebezpieczeństwa które się zdawało nieuniknionem, od groźby śmierci którą wszyscy mieli przed oczyma — porównać chyba można do przebudzenia się człowieka po śnie i duszącej zmorze, gdy nagle otwarłszy oczy ujrzy światło, zobaczy błękit niebios, posłyszy ptactwo śpiewające pieśni poranne, gdy mrok grobowy, co mu ugniatał powieki rozpierzchnie się jakby cudem.
W kaplicy zapalono świece.... Ks. Żudra prowadził ich przed obraz Chrystusa, wołając na kolana! na kolana! Za nim cisnęli się wszyscy. Przodem szła Miecznikowa z córką, za nią Kasztelanic, Janasz, Nikita, hajducy, ludzie Kasztelanica. A że kapliczka była szczupła, napełnili pokoje, sienie i wtórowali pieśni, gdzie kto stał. Przeszła ona w podwórce i podwórzec rozlegał się dziękczynieniem.
Ludzie, którym pilno było na swe zgliszcza, wysypywali się już z zamku, biegnąc ku miasteczku. Tym czasem p. Dulęba z odsieczą przybywszy nad parów, w kotły kazał bić i na rogach grać, bo innej muzyki wojskowej nie było. Z drugiej strony wąwozu nadbiegający ludzie witali zbawców okrzykami. Do zamku dostać się inaczej nie było można, jak brnąc przez parów. Zaczęto myśleć o położeniu kładek do przejścia. Dulęba nie wiele myśląc konia porzuciwszy, ważył się brnąć do kolan prawie w wodzie, aby prędzej na zamek się dostać.
Skończone już było nabożeństwo i ksiądz Żudra wyszedł naprzeciwko niego.
Dulęba właśnie z błota wyłaził.
— Witajże nam, witaj pułkowniku, zawołał — w samąście porę przybyli, aby nam życie ocalić — zawołał. Dolny zamek już był zdobyty, trzymaliśmy się na górnym opieką boską raczej niż siłą własną. W kilka godzin później jużbyś nas nie zastał.
— A kwadransem wprzódy, Bóg świadek przybyć nie mogłem — rzekł pułkownik wydobywając się z parowu. Zanimem siłę moją rozproszoną zgromadził, zanim tyle zebrał, żeby módz tej szarańczy stawić czoło, upłynęło czasu dosyć. Dowiedziałem się od szpiegów, że się ta dzicz tu ze wszech stron zlała. Z lada czem się porwać nie było można.
— Cośmy tu doznali od wczorajszego wieczora, język ludzki nie wypowie — zawołał ksiądz Żudra. Dopomagał nam Kasztelanic Jabłonowski i jemuśmy też po części winni, żeśmy się tak długo trzymać mogli. Nigdyby napaść tak upartą i obrachowaną nie była — gdyby ich Dorszak nie prowadził.
— Ostatnia to jego wyprawa — rzekł Dulęba.
— Zginął? — spytał ks. Żudra.
— Tatar go ściął, trup leży na dolinie.
— Mściwa ręka Boża! westchnął ksiądz.
— A Dorszakowa? — spytał Dulęba.
— Mówiono mi, że oto nie dawno z zamku wyszła.
— Dokąd?
— Nie wiem.
Pułkownik uganiał się właśnie za Tatarami, gdy przebywała dolinę, aby się dostać do trupa, dlatego nie spotkał jej i nie wiedział o niej.
Szedł tedy prowadzony przez ks. Żudrę na zamek pułkownik.
Tu na górze zastał wszystkich zgromadzonych około stołu, bo w czasie napadu nikt w usta nic nie wziął i z głodu marli teraz wszyscy.
Przyjęto go okrzykiem. Dulęba stanął w progu misiurkę zdejmując z przywitaniem starem.
— Niech-że będzie pochwalony....
— Na wieki! — odpowiedziała zbliżając się Miecznikowa. Niech będzie pochwalony na wieki ten, który cuda sprawia i niegodnych dłonią swą wszechmogącą ratuje.
Skłonił głowę Dulęba.
— Trochem się spóźnił, Miecznikowo dobrodziejko, począł stękając — alem to już ks. Żudrze tłumaczył — nie sposób było z małą garścią iść na tę szarańczę, a ludzi musiałem zbierać po nad granicą. Chwilim nie stracił — a tu słyszę było gorąco.
— Jużeśmy żadnej ocalenia nie mieli nadziei; tylko było patrzeć śmierci — odezwała się Miecznikowa. Ksiądz Żudra przystępował z lampeczką.
— Pułkowniku, za wasze zdrowie!
Kasztelanic, który był zupełnie przyszedł do siebie i już dworował wesoło, przystąpił też do pułkownika. Podali sobie ręce.
— Najpiękniejszą chwilę mojego życia winienem wam, rzekł — gdybyście wy mi nie powiedzieli, nie przybyłbym tu i nie miałbym szczęścia stanąć do usług pani Miecznikowej.
Mówił o matce a spojrzał na córkę. Jadwisia, jakkolwiek szczerze wdzięczna, nie odpłaciła mu wejrzeniem. Spuściła powieki i powoli je podnosząc, podniosła na Janasza, który stał w kątku skromnie, oparłszy się nieco o ścianę, bo znowu po przebytem niebezpieczeństwie, czuł że mu na siłach zbywa.
Byłby odszedł może, urok go tu trzymał jakiś, nie mógł się ruszyć. Jadzia spoglądała na niego.
— Kiedyście tu wszyscy panowie razem, prosząc siedzieć, poczęła pani Zboińska — dajcie mi radę powiedzcie co czynić mam! Chciałabym te strony opuścić, potrzebuję odetchnąć, a sama na nic się tu nie przydam. Ale jakże wyruszyć ztąd, czy bezpieczne drogi? czy....
— Pani Miecznikowa pozwoli — wtrącił Kasztelanic — ażebym ja jej z ludźmi moimi służył jako straż i osłona. W tej stronie ku Konstantynowu nie możemy się obawiać napaści. Dosyć będzie kilkunastu koni, a do pierwszej stannicy i pułkownik przecie doda nam od siebie ludzi.
— Sam jeśli trzeba służę — odparł Dulęba.
— Lecz niech ludzie wypoczną — odezwał się ks. Żudra, kilka dni musiemy przynajmniej po tych kilkunastu godzinach dychać, aby siły odzyskać. Janasz ranny i zmęczony. Nikita już się położył, znajdą się i inni.
— A któż zaręczy, że Dorszak nie przyprowadzi ich tu znowu! — odpowiedziała Miecznikowa.
— Za Dorszaka to ja ręczę, mościa dobrodziejko — odezwał się Dulęba. Wątpię, żeby go z tamtego świata puścili ci, którym legitime dusza jego należy.
— Jakto? — zawołała Miecznikowa — ja nic nie wiem.
— Tatarzy są ludzie prędko ekspediujący — mówił Dulęba. Naprowadził ich tu, pościągał, zaręczył znać za znaczną zdobycz i jeńców. Nie udało się. Sąd doraźny stante pede, arkan na szyję, i nim ztąd odjechali, ścięli go, ot, tam w dolinie. Gdzie wina tam i kara. Łaska i to Boża dla nas wszystkich, bośmy się od łotra uwolnili, a i żona jego odetchnie.
— Ale Tatarzy!
Dulęba głową potrząsł.
— Nie przyjdą a przynajmniej nie tak rychło. Zameczek trzebaby oprawić, zda się.
— I kogóż w nim zostawić! Komu powierzyć! Zapytała jakby sama siebie Miecznikowa.
Był moment milczenia.
Janasz ze spuszczonemi stał oczyma, podniósł się zwolna i cichym głosem się odezwał:
— Jeśli pani Miecznikowa rozkaże, bylem jaką taką siłę miał, ja na Gródku zostanę.
Jadzia drgnęła cała, zaczerwieniła się mocno, groźno spojrzała na Janasza.... on oczy spuścił. Zboińska nie odpowiedziała nic.
— Jabym za tem wotował — dodał Dulęba, dał jegomość pan Korczak i męztwa i roztropności dowody. Dla młodego tu miejsce, a gdy, Bóg da, król jegomość nam powróci rozprawiwszy się tam z Turkami, możemy mieć z nimi harc — co się zowie! Pole do popisu nie może być lepsze....
Miecznikówna, którą wejrzenia Kasztelanica prześladowały, ustąpiła nieco zarumieniona i niespokojna.... Janasz wysunął się powoli i powlókł na górę.
W izdebce swej nie znalazł już Agafii, ale natomiast Nikitę, który posławszy sobie wiązkę słomy, wyciągnął się na niej na dobrze zasłużony odpoczynek. Zobaczywszy Janasza zerwał się wprawdzie, lecz go uprosił przybywający, aby się dla niego nie podnosił.
— To prawda — rzekł Nikita, że kości bolą strasznie, bośmy tych kilkanaście godzin nie próżnowali. Dopiero teraz człek czuje, że go i belka niejedna przytłukła i rany swędzą i ręczyska bolą. Przyznam się panu, ciężka była sprawa — a no, teraz gdy przeszła, aż się dusza raduje, na całe życie będzie co wspominać i mówić o czem. I mnie to jeszcze nic, ale co to będzie z paniczem?
— Jak z tobą, mój Nikita, nic — przejdzie i pogoi się a zapomni.
— Nie, nie zapomni, mruknął dworak. Straszna to dzicz, ślepia jak u kotów błyszczą, zęby, a! a!
Nikita oczy zatulił.
— Terazby co rychlej panią i panienkę ztąd ratować, dodał. A co będzie z zamkiem kiedy, słyszę, Dorszakowi łeb ucięli.
— Może ja tu zostanę — szepnął Janasz. Dworak się porwał.
— To nie może być! a! nigdy w świecie! Jejmość i jegomość kochają was jak syna, panienka jak brata, gdzieby zaś was mieli na tej pustyni zostawiać na pastwę tej dziczy.
— Żołnierz jestem — rzekł Korczak, wojować muszę — a w Mierzejewicach zgnuśnieję.
Nikita potrząsnął głową. Drzwi się otworzyły; weszła Agafia z włosem rozpuszczonym jak obłąkana. Stanęła w środku izby i obejrzała się.
— Pochować go trzeba! rzekła.
Janasz i Nikita słuchali w milczeniu.
— Pochować go muszę — dodała i zwróciła się do Nikity.
Dworak zwlókł się, choć stękając.
— Weźmiemy ludzi i przyniesiemy ciało.
Agafia potrząsła głową i zwróciła się ku drzwiom.
— Chodźcie — rzekła — ja zapłacę.
Otworzyła drzwi i oglądając się wyszła. Janasz, którego litość brała, wstał także. Poszli za nią, a z dziedzińca zabrali jeszcze dwóch ludzi.
Z okna zaś zobaczywszy Agafię Dulęba, zbiegł także i przyłączył się do nich.
— Trzeba wziąść księdza — odezwał się. Kobieta jakby nie słyszała, nie zwróciła się ku niemu; potem tylko potrząsła głową. Szli więc dalej. Ponieważ przez parów przebrnąć się było trudno, Nikita w lewo zobaczywszy czółno, które Tatarzy tu zostawili, odwiązał je i siedli doń wszyscy. Agafia ciągle milcząca, zamyślona, patrzała w miejsce, gdzie ciało leżało. Około trupa stały głodne psy z miasteczka, zakryła sobie oczy.
Gdy wysiedli na ląd poczęła iść znowu na prost. Na widok ludzi psy szczekając poodbiegały, ale kałuża krwi była wypita i na szyi nieszczęśliwego znać było zęby głodnych zwierząt.
— Tu — rzekła krótko Agafia, siadając i wskazując palcem. Tu: —
Ludzie, którzy mieli rydle z sobą, kopać poczęli w milczeniu. Dulęba stał nic już nie mówiąc i patrząc z politowaniem na kobietę.
Szybko dół się coraz głębiej otwierał.... Ludzie powskakiwali weń co prędzej wyrzucając ziemię. Wszystkim przykro było patrzeć na Agafię, która suchych oczów od ciała odwrócić nie mogła. Widać było, że dopełniała obowiązku, że grzebała bolesną przeszłość — ale cierpiała nią jeszcze....
Gdy grób wybrany był głęboko.... obejrzała się do koła, jakby szukając całuna, którego nie było. Dulęba, który czuł jej boleść i zrozumiał wejrzenie, zrzucił burkę z ramion i podał ją ludziom.
Obwinięto w nią ciało. Agafia wstała.... zbliżyła się nad brzeg dołu. Trup okryty burką spuszczał się do grobu, gdy brzęk jakiś zwrócił uwagę kopaczy. Jeden z nich włożył rękę pod burkę, namacał trzos i odpiąwszy go rzucił zwolna pod nogi kobiety, która go nie podniosła.
Spuszczono ciało na dno.... Pierwsza Agafia wzięła oburącz ziemi i rzuciła ją na nie. Siadła potem na dawne miejsce. Trzos podniósł Dulęba widząc, że nikt o nim nie myśli. Zaczęto sypać mogiłę, każdy się przyłożył do niej. Milczeli wszyscy.... Gdy się dół zrównał, zdawało się ludziom, że było dosyć, Agafia żądała, aby sypali jeszcze i rzuciła garść pieniędzy z kieszeni.
Otaczający ją patrzyli na siebie i na nią — nie poruszyła się. Kurhan był już nie mały, Dulęba skinął by przestali. Jakby przebudzoną ze snu wziął Agafię za rękę.
— Gdzież? dokąd? spytała.
— Wrócimy.
— Do rodziców! tak! odwieziesz mnie do matki! tam! — wskazała ręką.
— Gdzie zechcecie.
Odwróciła się raz jeszcze do mogiły, okiem potoczyła do koła.
Dulęba przestraszył się, słysząc ją nagle śmiejącą się dziko, ale po chwilce śmiech ustał.
— Tak — skończyło się — rzekła.
Zwróciła się do mogiły.
— I to już niepotrzebne — odezwała się wyjmując nóż z zapasa, który w świeżą wbiła ziemię.... Spuściła głowę, dając się prowadzić bezwładnie.
Wszyscy powoli szli za nią.
Straszny wyraz jej twarzy, czarne rozpuszczone włosy, zapadłe a błyszczące oczy, dziwnie ściśnięte usta, pomarszczone czoło, obwisłe ręce, suknia oszarpana, obudzały litość w patrzących. W milczeniu odprowadzono ją na zamek i oddano pod straż Horpynce.






Pułk p. Dulęby, a raczej oddział piechoty i trochę konnicy którą dowodził, położył się obozem pod zamkiem, obwarowując stawem z jednej strony, z innych wozami i ostrokołem na prędce zarzuconym. Miecznikowa czuła się w obowiązku wybawicieli swych nakarmić i napoić, a w zamku wszystkiego brakło. Musiano więc prosić Dulęby, aby kilku ludzi wysłał za potrzebnemi zapasami, na które znaczną sumę wyznaczyła p. Zboińska. Oprócz tego szeregowi dostali wszyscy podarek pieniężny. Ludziom z miasteczka dopomódz było potrzeba. Krzątano się około wszystkiego, a na wieżyczce w salce pełno było ciągle wchodzących i wychodzących. Gospodarowała sama pani, po części też córka, pomagał Janasz i Nikita.
Kasztelanic zaś skorzystał ze zręczności, aby się zalecać pannie. Matka udawała, że tego nie widzi, ale widocznie była rada. Jadzia zmuszona przyjmować grzeczności, potroszę odpowiadać na nie, czyniła to okazując maleńkie zniecierpliwienie. Była jeszcze tak szczerem i naiwnem dziecięciem, że z uczuciami swemi dla przyzwoitości wcale się taić nie umiała.
Chłód jej nie zdawał się nic a nic zrażać Jabłonowskiego; dotknięty nim był, ale tem mocniej starał się go zwyciężyć. Opowiadał wesołe przygody dworskie, bawił jak umiał i uśmiech czasem wywoływał na usta.
Janasza nie było w salce, gdyż ciągle za czemś chodzić musiał, posyłała go Miecznikowa. Tak upłynął czas do wieczora. Zmierzchało się, a ruch na zamku nie ustawał, ludzie wchodzili i wychodzili, ci, co brali udział w obronie, dopiero teraz dziwy o niej mieli do opowiadania. Janasz właśnie wybiegł był z poselstwem jakiemś na dół, gdy posłyszał kroki za sobą. Jadzia szła za nim i zawołała nań głośno.
— Czekaj — proszę.
Stanął Korczak chcąc ją przepuścić przez wschody, ale się zatrzymała.
— Mam do was wielki żal — zawołała: — Jakieście mogli pomyśleć tu zostać?
— Panno Miecznikówno, tu czy gdzieindziej, wszak trzeba raz opuścić Mierzejewice.
— Dlaczego?
— Aby mnie nie wypędzono!
— Co się wam śni? co się wam stało? ręce łamiąc poczęła Jadzia. — Któżby śmiał to uczynić!
Janasz zamilkł.
— Ja to przeczuwam — odezwał się po chwili.
— A ja wam powiadam, że nie dopuszczę abyście tu zostali. Padnę dziś jeszcze do nóg matce. Ale to nie może być!
— Zrobię, co mi każą — odpowiedział Janasz wstrzymując się.
Oczy Jadzi iskrzyły się — podała mu rękę. — Jesteś mi bratem, pamiętaj! nie zdradź mnie, ja potrzebuję cię mieć przy sobie. Proszę ani myśleć o tem i być posłusznym. Dokończyła szybko, ścisnęła go za rękę i powróciła na górę, Korczak potarł czoło, zacisnął usta, poszedł do swych ludzi....
Gdy się ściemniło, wszyscy powoli rozchodzić się poczęli. Pożegnał Kasztelanic Miecznikową, Dulęba także, a że w budynku, którego dach był spalony, na dole niektóre izby zostały nietknięte zawalonym dachem i sprzętu w nich było dosyć — oba się tam na nocleg udali. Agafia także zajęła część dawnego swojego mieszkania.
Tytuń i cybuchy nawet po dawnym gospodarzu znaleźli tu jeszcze goście.... a sofy za wygodne służyły posłanie. Dulęba chodził zamyślony i daleko uparciej milczący niż kiedykolwiek bądź, Kasztelanic za to był gadatliwy i wesół jak nigdy. Dobrali się więc bardzo dobrze.
— Pułkowniku! wołał wyciągając się z rozkoszą Jabłonowski, winienem ci więcej niż sądzisz, winienem dozgonną wdzięczność.
Dulęba stanął: — Za co, za guzy?
— Ale, gdzież zaś! Zakochałem się, krzyknął Jabłonowski. Pułkowniku, od zmysłów odchodzę! Dziewczyna....
— Jaka dziewczyna? gdzie? — odparł Dulęba ozięble.
— Miecznikówna!
— Dziecko.
— Piękne mi dziecko! lat ośmnaście. Diana! mówię ci posąg! piękność! bogini! cud! anioł! Wyrazów niemam! Oczy! Widziałeś oczy? Usta! chyba ust jej nie uważałeś.
— Ale, patrzałem na nią — rzekł Dulęba — i nie widzi mi się, aby to było coś osobliwszego nad inne niewiasty! Gdybyś był Kasztelanic widział tę kobietę.... tę.... p. Dorszakową, gdy była młodą, dopiero piękność była, a dziś? przy tym grobie. Co to za postać? Co to za wejrzenie! Mrówki po mnie chodziły. Królowa jeszcze dziś! królowa!
Jabłonowski się rozśmiał, pułkownik oburzył.
— Ze wszelkim respektem dla kasztelanicowskiej waszej mości — odezwał się sucho, nie macie smaku!
— Ale ja ją widzę jak ona jest dziś w tej odartej sukni, z rozpuszczonemi włosami, a pan pułkownik — jak kiedyś była.
— Ale dla mnie — z respektem. — Miecznikówna dziecko, i po wszystkiem.
— Bo się nie znasz pułkowniku! odparł Jabłonowski i począł żywo: Jak mi Bóg miły, rodzina dobra, majętność znaczna, panna urodziwa, sama Opatrzność mi ją zaswatała, gotówem się żenić.
— Tak! tak! jeśli p. Kasztelan i p. Kasztelanowa i cała rodzina pozwoli... a, w dodatku jeśli się Miecznik zgodzi.
— A toż co? Miecznikby miał mi jej odmówić? mnie? Jabłonowskiemu.
Ex ducibus Prussiae, dołożył Dulęba kłaniając się — a no, powoli. Z respektem, Miecznik córkę kocha, jedyne dziecko, bardzo mu to pochlebiać będzie gdy się z nią Jabłonowski ożeni, lecz — szlachcianka w pańskim domu! Los nie do zazdrości. Będą na nią zawsze koso patrzali. Ojciec o tem myśleć musi.
— Matkę będę miał za sobą, już to widzę — zawołał Kasztelanic — dobra, miła kobieta i hic mulier. Gdy ona zechce.
Dulęba głową pokiwał, stanął naprzeciw Jabłonowskiego i rzekł, długą swą wyciągając rękę.
— Z respektem, życzyłbym naprzód wypróbować afekt, bo to być może ogień płomienny, a przytem co też panna powie na to!
— Tu sęk! rozśmiał się młody, a! pułkowniku, nie chwaląc się, gdzież tak łatwo drugiego, coby ze mną poszedł o lepszą, znajdzie.
— A! z respektem! — co powiedzieć na to przysłowie — de gustibus non est disputandum?
Jabłonowski poświstywać zaczął, a Dulęba chodził wielkiemi krokami.
— Cobyś Kasztelanic powiedział na to gdybym ja się z nią ożenił? — zapytał.
Jabłonowski się porwał. — Z kim? co, waszmości?
— A no, z wdową, to moja pierwsza, to jest, tak jak pierwsza miłość, prawie pierwsza, bo tam tych kilka głupstw młodzieńczych liczyć się nie powinno.
— Ale łysina i szron! — zawołał Kasztelanic.
— Pod hełmem, to wiadoma rzecz, łysieje się i siwieje prędko, ona też ma lata stateczne — i ja kocham ją, jak mi Bóg miły.
— A ona was? — panie pułkowniku — spytał mszcząc się Kasztelanic.
— No — nie wiem, ale dalipan nie ma nic lepszego do roboty, rzekł Dulęba. Jest tam gdzieś kawał ziemi, znajdzie się trochę grosza, czas by już dostać panem bene merentium i — żyło by się.
Kasztelanic nieznacznie ramionami ruszył.
— W tem sęk, że rodzice jej w Kamieńcu, a Kamieniec w ręku Turków i koniecznie go wprzód odbić potrzeba!
Westchnął.
Ja jej odprowadzić do rodziców, jak sobie życzy, nie mogę, kończył Dulęba, Turcy by mi łeb ścięli jak makówkę, znają mnie i nazywają, Mirza Dulbi, a oprócz tego, paskudne dodatki czepiają. No! pogany zwyczajnie.
Kasztelanic, który wcale się nie zdawał słuchać, co tamten mruczał — wtrącił nagle:
— Ja gotówem odprowadzić je, choćby za Konstantynów. W podróży będę miał sposobność się zbliżyć — a kto wie — może matce przyznać się do afektu.
— Co nagle, to po diable! mruknął Dulęba — afekt, afekt, a on dopiero wczoraj się urodził.
— Waćpan, panie pułkowniku, na tych sprawach się nie znasz.
— Tak! tak, z respektem, łysy i siwy, żebym nie miał doświadczenia.
Nie mogli się porozumieć.
W ciągu rozmowy wreszcie leżący na sofie Kasztelanic zdrzemnął się, a Dulęba siadł fajkę palić, w szerokiej dłoni tuląc czoło i zasnął.... Cybuch mu się wysunął, głowa pochyliła w tył, chrapać począł.
W sąsiednim pokoju słychać było ciche kroki, Agafia chodziła po nim noc całą.
Na wieży, gdy się rozeszli wszyscy, i Miecznikowa także odprawiwszy modlitwy, siadła spocząć, Jadzia w kątku przez ciemne okno patrzała na noc czarną. Smutną była. Parę razy wejrzenie matki padło na nią.
— Jadziu! zawołała — czas by ci pójść odpocząć, biedne dziecko — o czemżeś się tak zamyśliła? — chyba o pięknym Kasztelanicu....
Zerwało się dziewczę piorunem.
— A! krzyknęła — ja, o nim!
— Przecież kawaler co się zowie! galant i mężny, dworak i żołnierz, imie piękne, prozapia znakomita, a jabym, przyznaję się, niczego nie życzyła więcej, jak takiego męża dla ciebie.
— Na to, matuniu, dość będzie czasu. Samiście mnie mówili że nie radzibyście młodo wypędzać z domu, po cóż?
Miecznikowa zatamowała dalszą mowę uściskiem, ale szepnęła?
— Jakto? niepodobał ci się?
— Nie — nadto wesoły, i taki natrętny!
— Wiesz dlaczego? bo tyś mu się podobała! o! bardzo! widzę jak cię ściga oczyma. Nie bądź-że dlań tak surową.
Jadzi się na płacz zbierało.... Miecznikowa pochmurniała, założyła ręce na piersiach, poczęła chodzić żywo.
— Dla ciebie, moje dziecko, trudny, widzę, wybór. Już to nie od dziś postrzegam, że u ciebie jak nie Janasz to nikt — to źle, to bardzo źle.
Jadzia oczy podniosła.
— Janaszek dobre chłopię, nie przeczę, ale sierota, biedak i nieokrzesany, a doprawdy aż drżę żeby ci głowy nie zawrócił. Coś ty się natroskała o niego. To źle! doprawdy, to źle.
Zdawało się, że Jadzi te słowa własne serce otwarły i że w nie dopiero teraz zajrzała. Zapłoniła się mocno.
— To braterskie kochanie, ciągnęła dalej Miecznikowa, już jakoś mi nie do smaku. Pókiście byli dziećmi — ale dziś!
Wejrzenie na córkę zmusiło Miecznikową do milczenia. Kochała ją nadto, by jej przykrość uczynić chciała, pomyślała w duchu, że przeciw temu przywiązaniu innych środków użyć należy, pocałowała Jadzię i dokończyła:
— Idź spać — nie mówmy o tem, idź spać.
Wysunęła się Jadzia — a p. Zboińska zadumała. Zamknęła potem drzwi od sypialni i kaplicy i wyrostkowi kazała zawołać Janasza.
Żywego temperamentu, nie umiała nic w sobie długo powstrzymać. Gdy Janasz powoli wszedł — usunęła się z nim w przeciwny kąt izby.
— Wspomniałeś mi — rzekła — że chciałbyś na Gródku zostać?
Janasz się zaczerwienił. — Nie pragnę tego, ale jeśli będzie potrzeba i rozkaz.
— Tak, tak, jest tego potrzeba — poczęła Miecznikowa. Pieniędzy na zwerbowanie ludzi i na opatrzenie zamku dostarczę. Tak go zostawiać na łasce Bożej nie można.
Janasz milczał.
— Młody jesteś, ale dałeś dowody, że masz rozwagę i męztwo potrzebne. Czemubyś nie miał zostać na zamku?
— Gdy pani każe.
Miecznikowa stanęła naprzeciw i wlepiła w niego oczy.
— Z tobą mogę mówić otwarcie, bom pewna, że ty temu nie winieneś — dodała. Jadzia się bałamuci. Przywiązała się do was jak siostra, a to już nie wiek do tych dzieciństw. Afekt się w jej sercu zmieni przecież, asindziej miarkujesz sam, że tak wysoko sięgnąć nie możesz i pomyśleć....
Janasz się cofnął przerażony.
— Ale jakżebym ja śmiał!
Miecznikowa za rękę go chwyciła.
— Ja cię znam, tyś poczciwe dobre chłopię, powinieneś mieć rozum za siebie i za nią. Musisz się oddalić. Ot i teraz, Jabłonowski się nią widocznie zajął, tożby to było błogosławieństwo Boże! a ona na was patrzy.... za tobą lata!
— Pani dobrodziejko! — przerwał Janasz — Bóg świadkiem duszy mojej, nie miałem grzesznej myśli.
Uderzył się w piersi.
— Nie — zawołał nagle — nie — na Gródku ja nie mogę zostać. Odpowiedzialność za wielka; ja głowy na to nie mam. Jeśli łaska wasza, odpuścić mnie, a ja choć jutro sobie znajdę — gdzie się podziać.
Mówił to z takiem wzruszeniem, że Miecznikowej macierzyńskie serce zadrżało.
— Ale nie potrzeba znowu, tak.... tak się gorącować. Ja waćpanu mówię co obowiązek matki nakazuje — a nic tak pilnego niema. Pomyślemy.
— Przepraszam p. Miecznikową, zawołał Janasz schylając się do jej kolan — dla mnie pilno — to sprawa sumienia i honoru, ja o uwolnienie proszę.
Zawahała się p. Zboińska, schwyciła za głowę.
— Czekaj, nie rwij się, z wami młodemi niewiedzieć jak gadać, zaraz was opanowuje gorączka.
Janasz w istocie drżał.
— Jesteś ranny, życie stawiłeś za nas, a jabym cię miała teraz odprawić! Cóżby ludzie pomyśleli? Zlituj się.
— Niech mnie pani jutro wyśle do jegomości, samowtór pojadę — rzekł Janasz, tam się biją.... Rozejdzie się po świecie o tym napadzie; p. Miecznikowi Bóg tam wie co donieść mogą.... rzecz prosta, że pani mnie z pismem pośle.
Głos mu drżał i jakby tłumione przerywało go łkanie.
— Ale rany twoje.
— Co tam, rany! nie boli mnie nic! — westchnął. I jakby nie chciał już słyszeć tłumaczenia żadnego, dodał żegnając się:
— Jutro będę gotów do drogi — niech pani pismo raczy tylko przysposobić — ja jadę, ja muszę jechać.
Wyszedł nim się Miecznikowa na odpowiedź zebrała. Stała długo zamyślona, łza się jej zakręciła w oku.
— Tak będzie lepiej — tak lepiej. — Gródek oddam Dulębie w opiekę, niech jedzie. Co z oczów to z myśli. Jadzia potęskni i zapomni.
To mówiąc, przypomniała sobie p. Miecznikowa Chorążego, który się o nią starał, który jej był miłym, po którym płakała i o którym.... zapomniała także. Łza się zakręciła w oku.
— Niech jedzie, dosyć już tego niedorzecznego bałamuctwa, dosyć. Chciała siąść zaraz i pisać do Miecznika, lecz oczy miała jakąś mgłą zaszłe. Otarła je i wstała, pisanie odkładając na jutro. Chciała drzwi sypialni otworzyć, coś się im stało, że nie dawały się odsunąć. Zwolna je cisnąc, wejrzała wewnątrz. U drzwi w jednej koszulce i spódniczce, z rękami na piersi złożonemi leżała omdlała Jadzia.
Skoro świt zbudzony starym nałogiem, pan pułkownik Dulęba wstał z sofy, na której się wyspał wygodnie. Naprzeciw niego Kasztelanic twardym jeszcze snem po trudach spoczywał. Nie budząc go wstał pułkownik, odział się i wyszedł. Izba i powietrze zamknięte nie smakowały mu, potrzebował mieć czem odetchnąć, chciał też zajrzeć do swojego obozu, bo żołnierz, którym dowodził, nie odznaczał się karnością wielką, potrzebował nietylko oka pańskiego, ale często i ręki.
Dulęba w tym kraju, gdzie zawsze groziło niebezpieczeństwo, musiał trzymać ciurów w ryzie....
Wyszedłszy za bramę przekonał się zaraz iż niedaremnie był niespokojny: w obozie panował nieład wielki.
Chorąży krzyczał i pohamować nie mógł ludzi, którzy się z sobą zajadali. Co rychlej więc po kładce, którą na parowie położono, poszedł ku obozowi, zdala już grzmiącym gromiąc głosem i ręką a pięścią grożąc rebellizantom.
— Dam ja wam! ciury jakieś przeklęte! dam ja wam! czekajcie no!
W tem tentent konia posłyszał za sobą; odwrócił się. Janasz jechał samowtór z hajdukiem Hołobą.
— O! tak do świtu? a toż dokąd? zapytał.
— Z listami do p. Miecznika — odezwał się Janasz stając. Dulęba patrzał nań.
— Z respektem — odezwał się — ale wyglądasz waszmość jak z krzyża zdjęty i wybierasz się w taką drogę? Blady, ranny....
— Tak się zdaje — nic mi nie jest!
— Gadaj zdrów, ależ oczy mam! wołał Dulęba. Nie miała p. Miecznikowa kogo innego do posłania? Niechbyś się choć wylizał.
— Nie ma już o czem mówić, na koniu siedzę, ale mój pułkowniku, ozwał się pochylając ku niemu Korczak — na rany Chrystusowe — nie dozwólcie Miecznikowej wyrwać się ztąd bez przyzwoitej osłony i bez konwoju, zaklinam was.
— Po co zaklinać! ruszył ramionami Dulęba — to się samo z siebie rozumie. Nie masz się o co troszczyć. Gdybym ja się zaniedbał — szepnął śmiejąc się pod wąsem, toć jest Kasztelanic. — Zakochany jak kot w pannie Miecznikównie, opętany, z respektem, młokos, choć Kasztelanic. Ten ją będzie przeprowadzał choćby do Chin, mościdobrodzieju i nie da pewnie jej narazić się na żadne niebezpieczeństwo.
Spłonął Janasz jak wiśnia — zdjął czapkę, ścisnął rękę Dulęby i puścił konia kłusem. Stary długo patrzał za nim zadumany, aż w ostatku zawrócił do obozu, w którym na jego przybycie już się nieco było uciszyło.
I tego dnia do czynienia dość zostało na zamku. Krzątali się wszyscy. Nikita tylko chmurny stał patrząc w tę stronę, w którą Janasz odjechał. Ruszał ramionami i wąsami potrząsał.
— Wyrwał się — mruczał — pilno im było go się pozbyć, hę! gdzie jeszcze oblegnie. Żeby choć dwa dni wydychał te tarapaty, ale to u nich tak, choćby i u Miecznikowej, człowiek się za nich bije, a litości nad nim nie mają. I....
Ręką zamachnął, niechcąc kończyć, bo gotów był co niedorzecznego powiedzieć. Czuł to sam, wolał więc dobrowolnie zamknąć usta.
Miecznikowa do salki wyszła sama i z westchnieniem oświadczyła księdzu Żudrze, że Jadzia z tego przestrachu i wzruszenia zachorowała nieco i że jej kazała pozostać w łóżku. Na twarzy matki smutek i strapienie było widoczne. Ta jedna noc więcej ją znękała, niż wszystkie dni poprzednie; modląc się w kapliczce, płakała.
Gdy się na śniadanie zeszli wszyscy, zdziwił się Dulęba niewidząc Miecznikównej, a Kasztelanic przestraszył się i natychmiast zapytał o nią.
— Trochę mi słaba — odpowiedziała matka, spuszczając oczy — ale to przejdzie. Cóż dziwnego! W tych dniach przebyłyśmy więcej niż słabe siły nasze dźwignąć mogą. Ja sama czuję się nie dobrze. Musiemy już wracać do domu.
To mówiąc zwróciła się do Dulęby.
— Mój pułkowniku — rzekła — ja do twej łaski się uciekam. Myślę, że dla obu stron to będzie dogodnem. Chcę mu Gródek zdać. Będziesz miał przyporzysko dla ludzi, a mnie te rudera zachowasz do lepszego, da Bóg, czasu. Z zamku i z ziemi nie mieliśmy nic, z miasteczka też. Są czynszownicy, mogłoby być gospodarstwo. Jeśli chcecie, zajmijcie się tem. Co Bóg da, tem się podzielimy, bośmy nigdy ztąd grosza nie widzieli. Co nam dacie, to będzie jak znalezione.
Dulęba aż wstał. Na myśl mu przyszło, że i Agafia mu zostawała przy tem gospodarstwie.
— Ale, Miecznikowo dobrodziejko — zawołał, choć perspektywa dla mnie, starego, nader uśmiechająca się, niewiem czy podołam, et haec facienda, et alia non omittenda. Muszę się z sumieniem obrachować. Jeśli ramiona dźwigną, do usług waszych jestem.
— E! ramiona silne! — odparła Miecznikowa — rady sobie dacie, na oprawę zamku zostawię ile potrzeba i na pierwsze gospodarstwo. Proszę was o to.
— Z duszy serca, bylem podołał — rzekł Dulęba — alem ci to ja niby pułkownik nad tymi nieszczęsnemi ciurami. Chorąży ani porucznik im rady nie dadzą. Z posterunku, na którym mnie Rzeczpospolita postawiła, dezerterować nie mogę.
— Ale to się doskonale godzi — macie stolicę, z tej będziecie robić wycieczki, macie schronienie.
Dulęba pomyślał:
— I pani Dorszakowa pod moją opieką!
Tego jednak nie powiedział — skłonił się.
— Pozwoli pani, wezmę to ad deliberandum.
— A ja już jak na Zawiszy na panu polegam.
Kasztelanic chodził jak nie swój od drzwi do okna, od okna do komina i napowrót — wzdychał. Rozmowa mu nie szła, humor stracił. Wyszli po śniadaniu, siadł na stopniach domu i przesiedział tak do południa. Na obiad jeszcze Jadzia się nie pokazała. Spytał o nią Jabłonowski, matka coś niewyraźnego odpowiedziała. Twarze wszystkich były posępne.
Dulęba zgodził się pod opiekę wziąść Gródek. Miecznikowa chciała wyjeżdżać co prędzej, lecz i Jadzia nie zdrowa była i ludzie potrzebowali wypoczynku i pakunek a przygotowania do drogi nie małą były rzeczą. Wszystko nie kleiło się i nie szło.
Dulęba, który o niczem nie wiedział, wyrwał się po obiedzie z niepotrzebnem westchnieniem.
— Z respektem należnym, powiem Miecznikowej dobrodziejce, że wyprawienie tego posła dzisiaj rano, trochę mnie zdumiało. Nie wiem jak on dojedzie i nie ręczyłbym, że się gdzie w drodze nie położy. Aż mi go żal było, nieboraka.
Zarumieniła się i zakłopotała Miecznikowa.
— Wierz mi pułkowniku, sam chciał, zawołała — sam się wyrwał — jam była przeciwną.
— Trzeba mu było auctoritate zabronić — bo w takiej drodze, o takiej porze, z ranami, trudno, by wyszedł cało; a chłopak, mało takich.
Westchnieniem odpowiedziała Miecznikowa.
— Co się stało, to się stało — mówił Dulęba — z respektem, ja żołnierz i zahartowany, alebym go nie puścił.
Na tem się skończyło. W oku Miecznikowej zaświeciła łza, kochała go jak syna, lecz córkę więcej jeszcze. Wieczorem Jadzia nie wyszła, ani nazajutrz zrana. Kasztelanic na sofie w swem mieszkaniu leżał i wzdychał. Dulęba — z respektem, podżartowywał z suspirów. Tegoż dnia usiłował złożyć uszanowanie wdowie Dorszakowej i uczynił o to staranie, meldując się przez Horpynkę. Dziewczę biegało dwa razy nie mogąc się z panią rozmówić, wreszcie Dulęba nie opowiadając się wszedł. Zastał Agafię jeszcze na poły osłupiałą, siedzącą na poduszkach niby z robotą w ręku. Wzięła ją była znać z nałogu, ale igła, którą szyła bardzo pilnie, nie miała zawleczonej nitki; większą część ściegów robiła w powietrzu. Gdy Dulęba wszedł, obróciła ku niemu oczy, patrzyła długo i zdawała się go niepoznawać.
— Jak się pani ma? przyszedłem się dowiedzieć?
— Jak ja się mam? prawdziwie, nie wiem — odpowiedziała Agafia. Prawda że jeszcze na grobie nie porosła trawa.
A! to pułkownik Dulęba!
— Tak, to ja — odparł pułkownik.
— Pan nie wie? te psy? psy — one go odkopać nie mogły?
— Ale na żaden sposób.
— Pochowali go bez głowy? Proszę cię pułkowniku, głowę u Tatarów można wykupić? Prawda? Zły był człowiek! ale być pochowanym bez głowy?
— Niech już pani o tem nie myśli — rzekł Dulęba.
— Radabym, a no, nie mogę, stoi mi w oczach. Same trupy.... Ta niepoczciwa Tatiana udusiła się. Jak Tatarzy wpadli tam, uszy jej poobcinali. Niewiem czy ją kto pochował. Niegodzi się, by psy jadły chrześciańskie ciała.
— Pochowano wszystkich — przerwał nagle Dulęba, kazałem kurhany posypać i Tatarów nawet pogrześć. — A no, dosyć tego, mówmy o sobie.
Agafia spojrzała na niego i szyć zaczęła pilnie, bez nitki.
— Mnie tu pani Miecznikowa oddaje Gródek do rządu i opieki.
— A! a! to dobrze! Ja do rodziców pojadę.
— Ale rodzice w Kamieńcu....
— W Kamieńcu.
— I Turcy tam — rzekł Dulęba.
— A! prawda! Turcy.
— Nikt was tam odprowadzić nie będzie śmiał.
— Więc cóż? mam i ja się dać pogrzebać? spytała chłodno.
— Pani moja — odezwał się Dulęba zbliżając do niej — chociaż się odsuwała — pani zostaniesz na zamku, także pod opieką moją, aż dopóki się coś nie rozwiąże.
Uśmiechnęła się Agafia.
— Gdyby nie to, że Dorszak pani dojadł za życia, i że nie ma co po nim płakać, nie śmiałbym tego jej powiedzieć, tak świeżo po jego zgonie.
— Piękny zgon, psy go jadły! mruknęła Agafia, i pochowany bez głowy. Ale cóż mi chcesz powiedzieć?
— Jabym się z panią ożenił, Bóg widzi, rzekł nagle Dulęba.
Agafia zaczęła się śmiać.
— Ja jestem stara kobieta — rzekła — uboga, chora, daj ty mi pokój.
— Ale ja cię kochałem i kocham....
— Nie — nie — nie, dosyć miałam jednego męża! dosyć! dosyć. Wstrząsnęła się.
I on mnie niby kochał dopóki się nie ożenił, a potem bił mnie cybuchem i zamykał w lochu, choć mu byłam wierną jak pies. Nie — nie chcę.
— Ale to był zły człowiek! — zawołał Dulęba.
— A któż może przed ślubem powiedzieć jakim będzie po ślubie? O! nie! nie! i potem, broń Boże śmierci, znowu bez głowy! Mówiła jakby na pół obłąkana.
— Nie będę nalegał — kończył Dulęba — lecz zostań pani — zobaczemy....
Jeśli powrót do rodziców będzie możliwy.... Żal się ukoi, pani mnie lepiej poznasz.
Agafia szyła bardzo pilnie, zdawała się patrzeć na chustkę i nie widziała nic. Potrząsała głową zamyślona.
— Ja jestem stara kobieta, mruczała — niewiem kiedy się zestarzałam, bo mi się zdaje że wczoraj byłam młodą, ale to jakoś przeszło. Obudziłam się obita; sińce, krew i siwizna.
To mówiąc rękami chwyciła rozrzucone długie włosy i zaczęła je rozbierać.
— Ja ci pokażę — mam siwe włosy, mam, kwiatki mogilne. Któż się żeni z siwemi włosami? Potem jakby coś przypominając sobie, puściła warkocze i pochyliła się ku Dulębie szepcząc cicho:
— Zapomniałam zdjąć mu pierścionka, pochowali go z nim, jakże ja mogę iść za mąż raz drugi, ja jestem zaręczona z mogiłą? Któż wie? Psy, może psy pogryzły ręce.
Strząsnęła się.
— Pani potrzebujesz spocząć.
— Tak, w mogile — dodała, wprzódy to trudno! Któż to może spać! Tylko szczęśliwi śpią, a my? nigdy. Mnie sen męczy, ja się budzę jak po rózgach, mnie on we śnie bije. Ja spać nie chcę. Na jawie go nie widzę, we śnie ciągle, nie chcę spać, o! nie.
Dulębie przykro się zrobiło.
— Czas to uspokoi i zatrze.
— Pewnie, pewnie! szyjąc znowu, odezwała się Agafia.
Sądząc, że jej jest natrętnym, Dulęba wstał: podniosła oczy ku niemu.
— Siedź — rzekła — będziemy gadali — myśmy starzy przyjaciele. Waćpan byłeś zawsze dobrym człowiekiem i nie biłeś mnie nigdy cybuchem. Raz nawet, pamiętam, przywiozłeś mi wianuszek bławatków, trzymałam go w wodzie. Wiesz! do trzeciego dnia opadły!
Dulębę wspomnienie to rozczuliło; wziął ją za rękę i chciał pocałować. Zlekka ukłóła go igłą.
— Dajże pokój! daj! To już nie ręce; ja dawniej miałam piękne i białe, a te, to kości i skóra — i brudne — nie do całowania.
Westchnęła. Chustkę szytą niby położyła na kolanach, zaczęła ją przeciągać, łzy spadały na nią.
— Pan jeszcze nie wiesz nic! nic! panie pułkowniku: jaką ja miałam śliczną dziecinę! To była córeczka; oczy czarne, duże, usta malusie. Gdybyś widział te pulchne rączki, a! zjeść je się chciało pocałunkami. Karmiłam ją sama. Przyszedł pijany, od słowa do słowa, począł mnie bić. Opanował mnie gniew, pokarm żółć zatruła i dziecina umarła.
Zakryła oczy.
— Znajdę tam Marynię na drugim świecie, bo juści jest świat drugi? Ale jego tam nie będzie, bo musi być i świat trzeci.
Dulęba słuchał i czuł, że mu się chwilami zbierało na łzy, opuścił głowę.
— Nieszczęśliwa kobieta! — rzekł w duchu.
Jakby zapomniawszy o dziecku, Agafia nagle spytała.
— Powiedz-że mi, kiedy mogiła porośnie?
— Prędko, prędko, na wiosnę — rzekł pułkownik, ale nie myślmy o tem. Jeśli to dla waszego spokoju potrzebne, ja ją odarniować każę.
— Tak! tak! odarniować, oszukamy czas i serce, powiemy sobie że to już bardzo stara mogiła. Ale w niej pierścionek....
Dulęba znowu wstał.... Agafia wydawała się jakoś przytomniejszą. Zawołała Horpynki, która była w drugiej izbie.
— Sorbet przynieś pułkownikowi, wody, co chce, kawy, niech nie odchodzi. Samej mi straszno.... Tylko cybucha nie! nie! Mógłby mnie nim bić! Nie mogę znieść jego widoku.
— Zlituj się pani! któż rękę na kobietę podnieść może?
Agafia poczęła mu się przypatrywać.
— Nie wierzysz? — rozśmiała się.... a! boś żony nie miał! Żony bywają złe, a mężowie bywają pijani.
Musiano aż odwołać pułkownika tak się u wdowy zasiedział; wychodząc pot kroplisty otarł z czoła — Dulcis recordatio praeteritorum, mruknął — tyle tego!






Drugiego dnia wyszła z matką razem Jadzia, blada, z oczyma trochę zaczerwienionemi, ale spokojna. Kasztelanic ją przywitał bardzo troskliwie, dopytując się o zdrowie: popatrzała nań trochę, podziękowała mu cicho i odeszła. Nawet ksiądz Żudra znajdował, że się czegoś zmieniła bardzo, przypisując to wrażeniom, wśród których najmniej się czuje bólu, ale on po nich dopiero przychodzi, gdy się zmierzy niebezpieczeństwo. Miecznikowa mocno była ciągle zajętą, nie dziw więc, że zostawiła Jabłonowskiego i księdza Żudrę, a na gospodarstwie w zastępstwie swojem Jadzię. Kasztelanic próbował z nią na rozmaite sposoby rozmowę prowadzić ożywioną, — a była zimną, przerywaną i ceremonialną. Z różnego tonu starał się ją rozpoczynać, nie szła z żadnego. Jadzia słuchała roztargniona, odpowiadała półsłówkami, często zdawała się nie słyszeć i nie rozumieć. Kto inny byłby zrozpaczył, Kasztelanic miał tę szczęśliwą ufność w siebie, która nie daje się przełamać; zresztą dosyć mu było patrzeć w piękne oczy Jadzi.
Kochał się jak młodzieniec, który potrzebuje się kochać koniecznie, a że obrany przedmiot w istocie był zachwycającym, miłość stawała się gwałtowną i niepohamowaną. Natrętnie więc przesiadywał przy Miecznikównie. Matka przechodząc mogła to widzieć, nie mówiła jednak nic — i owszem cieszyła się, że Jadzię to rozerwie, a któż wie, na czem się skończyć może.
Jakimś przypadkiem potrącił Jabłonowski o imię Korczaka: twarz Jadzi się ożywiła, oczy błysły, usta otwarły.
— Jak się panu zdaje? — zapytała — czy też Janasz zajedzie do Mierzejewic? a potem, a potem, czy się do ojca dostać potrafi?
— O ilem ja tu Janasza widział, odparł Kasztelanic, który się nie domyślał żadnych dlań szczególnych względów — zdaje mi się, że sobie da rady wszędzie.
— Ale ranny był! — westchnęła Jadzia.
— Młodość szybko leczy rany, zwłaszcza gdy się pieścić niema czasu.
— Gdzie on teraz może być! — odezwało się dziewczę zamyślone.
— O! co to, odgadnąć trudno! odparł śmiejąc się Kasztelanic.
— A my kiedy wyruszymy? — zapytała Jadzia.
— No — tego nie wiem — rzekł Jabłonowski, zdaje mi się, że posłano po Sieniutę, który się ma przyłączyć do naszego orszaku, a on jako tutejszy i najlepiej wiedzący gdzie się obracają Tatarowie, które szlaki bezpieczne, zawyrokuje, kiedy jechać mamy.
— A! Sieniuta! ten co nas tu od Konstantynowa prowadził! — westchnęła Jadzia....
— Jabym rad, żebyśmy na Sieniutę jak najdłużej czekali, grzecznie dodał Jabłonowski, żeby on nas tu jak najdłużej trzymał i żeby droga była powolna, bardzo powolna.
— A toż dlaczego? — spytała Jadzia.
— Bobym dłużej mógł z miłego towarzystwa korzystać.
— Księdza Żudry? — przebąknęło dziewczę.
Kasztelanic się rozśmiał.
— O! wysoko je szacuję, kłaniając się mówił Kasztelanic — ale — ale jednak pani towarzystwo.
— Moje? — ze zdziwieniem mówiła Jadzia. Przepraszam Kasztelanica — ale go nie rozumiem. Moje towarzystwo mało zabawić go może. Jestem prostem wsi dzieckiem, pan nawykł do dworu.
— Ale pani mogłabyś być jego ozdobą? mówił Kasztelanic.
— Niech mnie Bóg od tego broni — odezwała się Jadzia — ażebym kiedy zmuszoną być miała na nim występować. Boję się go i.... wolę to życie, do którego nawykłam.
W tym rodzaju i nie dłuższe bywały rozmowy Kasztelanica z Jadzią, która zdawała się dosiadywać przez posłuszeństwo. Ksiądz Żudra jako milczący świadek, chodził zamyślony po izbie, czasem nadszedł Dulęba, który pilnował Agafii, siedzącej spokojnie nad dziwną robotą swoją, z igłą bez nici; niekiedy przysiadła się Miecznikowa — i natychmiast coś sobie przypomniawszy odchodziła.
Czekano na Sieniutę z niecierpliwością. Dulęba tymczasem między obozem a wdową się dzielił. Zaraz następnej nocy po pogrzebie Dorszaka, pułkownik wpadł na myśl osobliwą. Dostał desek na zamku, kazał z nich zbić trumnę i dobrawszy ludzi którzy się niczego nie lękali, o świcie odkopał mogiłę Dorszaka. Miał z sobą całun i ów drewniany domek ostatni, kazał więc bez zgryzoty sumienia dobyć ciało, a korzystając z przekładania go do trumny, opatrzył ręce trupa i z palca mu zdjął pierścionek. Dopilnował potem zabicia wieka, sam ziemi sypnął na oczy, mogiłę sporą kazał zrobić, odarnować ją i przykryć kamieniami.
Pierścionek ten obmywszy, Dulęba włożył na palec i pojechał do Agafii. Zastał ją siedzącą w tem samem miejscu, ale staraniem Horpynki trochę przybraną i z włosami uczesanemi.
Gdy wszedł i usiadł przy niej — zapytała go czy mogiła nie porosła już?
— Kazałem ją darniną obłożyć i kamieniami z góry przykryć — rzekł Dulęba. Za to staranie los mi wypłacił, bom w tem miejscu znalazł pierścionek.
— Hę? pierścionek? jaki? — zawołała Dorszakowa. Spojrzała mu na rękę, zarumieniła się i krzyknęła.
— To nie może być!
Dulęba pokazał go jej zblizka, potrząsła głową. — Osobliwsze zdarzenie. I zaczęła szyć znowu.
Tego dnia była spokojniejszą, mówili o dawnych czasach.
Wieczorem nadjechał Sieniuta i wprost z konia poszedł do Miecznikowej.
Gdy o nim oznajmiono, wybiegła przeciwko niemu.
Kłaniał się do kolan czapką, śmiał się i wąsa pokręcał.
— Sługa jaśnie pani, stawię się!
— Panie Sieniuto, co słychać? możemy jechać? gdzie Tatarowie? nie zrobią na nas zasadzki.
— Któż to tam w tym psim kraju, z pozwoleniem, za co ręczyć może — rzekł Sieniuta — ja jak się rano budzę, zawsze Panu Bogu dziękuję gdym głowę na karku znalazł. — I zamilkł z nogi przestępując na nogę.
Tandem, dodał — posyłałem szpiegi. Tatarowie głowę sobie sami ucięli, nie tak są straszni. Murzie ich Szejtanowi syna tu ubito, nie bardzo radzi iść nowej biedy szukać. Tałałajstwo się to zebrało, ściągnęło tu jak na wielką wyprawę, bo ich jakiemiś skarbami złudzono; teraz się znowu rozpierzchli w stepie. Gdyby nawet wyrwała się banda, to nie liczna.
Postanowiono tedy po naradzie, ażeby Dulęby oddział ciągnął po nad granicą, zasłaniając od napadu, a Miecznikowa pod konwojem Kasztelanica, Sieniuty i kilkunastu ludzi miała wyruszyć, aż do Konstantynowa nie stając prawie i nie odpoczywając. Dalej już gościńce były bezpieczne.
Strzeżono się rozgłaszać o wyjeździe w obawie szpiegostwa, bo parobków Dorszaka i niektórych ludzi z miasteczka za szpiegów miano. Wyjazd miał być niespodziany. Potajemnie naznaczono dzień blizki. Wozy ładowano kryjomo. Nikita tem kierował. Ludzie Miecznikowej cieszyli się wielce, bo im serdecznie do domów pilno było. Sieniuta za dwa dni, około pełni, pogodę potrzebną do podróży wróżył.
Nareszcie po rannej mszy, o brzasku dnia, szybko zaczęto wozy zaprzęgać, konie siodłać i do drogi się sposobić. Sieniuta z hajdukami wystąpił jako straż przednia, Kasztelanic stanął u kolebki od strony Jadzi. Miecznikowa już siedziała, gdy niespodziewanie zaszła drogę w czarnej sukni Dorszakowa.
— Co ja tu pocznę sama? — zawołała ręce załamując.
— Pułkownik Dulęba zostaje! odezwała się Miecznikowa — przyrzekł mi nad wami opiekę.
Obejrzała się Agafia.
— A tak! to już Dulęba! Ruszyła ramionami. Niech będzie Dulęba, a panią niech Bóg prowadzi szczęśliwie.
Obejrzała się i rękę podała pułkownikowi.
— Miecznikowa mnie waćpanu oddaje — ona pani — co czynić, trzeba słuchać! Niemam nikogo! Powóz wyciągał już z zamku przez na nowo sklecony most, a za nim widać było w czerni stojącą Dorszakowę, która patrzała jak osłupiała.... to na oddalającą się kawalkatę; to na świeżo usypaną mogiłę.
Jadzia obejrzała się kilka razy na zamek, na okolicę, która jej się niegdyś wydawała tak piękną i wesołą, a teraz tak smutną. Tyle tu przeżyła — i z tak różnem uczuciem wracała do domu. Szczebiotanie wesołego Kasztelanica dochodziło jej uszu, ale go zrozumieć nie mogła. Miecznikowa odmawiała „Pod twoją obronę.“
Ranek był już chłodny, lecz jeszcze piękny i pogodny, konie dobrze wypoczęte. Więc po przebyciu wąwozów, gdy na równiejsze drogi wydobyła się kolebka, ruszono dosyć sporo. Sieniuta kłusował i zagrzewał do pośpiechu, ażeby się wydobyć co rychlej z okolicy, którą jeszcze za niebezpieczną uważał. Szczęściem obawy były płonne i oprócz gromadek ludzi z wozami i zbożem jadących na targi, nie spotkano prawie nikogo do Konstantynowa. Jabłonowski pierwszego dnia był myśli wesołej i zabawiał jak mógł, sobą, rozmową, koniem, z którym dokazywał i strzelaniem do ptactwa, jakie się nawijało.
Jadzia tę drogę wspomnień przebywała milcząca. Jabłonowskiemu dalej nad Konstantynów jechać nie było można, ani potrzeba.
Pokazał się wreszcie drugiego dnia pośpiesznej podróży dominikański klasztor i zamek, a Kasztelanic na widok miasteczka westchnął ciężko. Nie skorzystał wiele z podróży, lecz zakochał się już tak, że postanowił na własną rękę Miecznikowej do nóg paść i o pannę prosić.
Mrok gęsty padał, gdy stanęli w miasteczku i gospodę dawną zajęli, w której Sieniuta z konia zsiadł, tak się czując zmęczonym, iż odwiedzenie brata do następnego dnia odłożył.
Ponieważ podróż nadzwyczaj była przyśpieszoną i nużącą, a ludzie i konie głodne, wnet czując się tu bezpiecznymi wszyscy, rozłożyli się obozem wesołym. Miecznikowa zadysponowała wieczerzę, i Kasztelanica zaprosiła na nią. Ludzie czuli się tu już jak w domu, rozchmurzyły się czoła — przeszłość snem się wydawała. Mówiono o niej wesoło.
Kasztelanic smutny był i pomięszany, przy wieczerzy mówił mało. Zaraz po niej wyszła Jadzia do bokówki, ks. Żudra pociągnął do Sieniuty naprzeciwko, Jabłonowski został sam na sam z Miecznikową. Była ona na niego tak macierzyńsko łaskawą, iż go do siebie ośmieliła. Przewalczywszy więc chwilę, przystąpił do niej Kasztelanic niby z pożegnaniem. Miecznikowa sposobiła mu się pamiątką wywdzięczyć za jego opiekę i z owego skarbca dobyty rzęd sadzony agatami przynieść kazała.
Gdy się więc żegnać począł, ona pierwsza dziękowała mu czule i dodała: — Nie odmówisz mi, Kasztelanicu, wiem że ci na niczem nie zbywa, i że w domu wszystkiego masz poddostatkiem, ale ja w imieniu męża muszę prosić, abyś przyjął małą pamiątkę odemnie.
I odkryła dopiero leżący na ławie pyszny rzęd ów pozłocisty.
Kasztelanic zarumienił się całując jej rękę.
— Pani Miecznikowo dobrodziejko.... jeśli kto ma komu dziękować to ja wam; z waszej łaski najpiękniejsze dni w życiu przeżyłem, a gdy się kończą — tęskno mi do nich i serce się za wami wyrywać będzie.
A! karz mnie pani jako chcesz! za śmiałość moją, prawda żem młody, że sobą nie władnę, że od rodziców zależę, — ale sercem mojem ja sam władam tylko, a te, Bóg widzi, pannie Miecznikównie oddałem całe i na wiekuistość. To mówiąc i całując rękę Miecznikowej, pokląkł przed nią.
— Pod waszą się opiekę oddaję! — zawołał.
Zarumieniła się p. Zboińska i kładnąc palce na ustach, podniosła go z ziemi.
— Wstań, panie Kasztelanicu — na miłość Bożą, wstań, proszę.
Ze wyruszenia mówić nie mogła.
— Jeżeli afekt wasz dla córki naszej stały a prawdziwy — rzekła w końcu, jeżeli Jadzia wam sprzyjać będzie, jeżeli Kasztelaństwo zezwolą, ja z serca pobłogosławię.
— Nic nie wiem, z zapałem począł Jabłonowski, oprócz że kocham pannę Miecznikównę z serca całego i że byłbym najszczęśliwszym, gdybym ją za sociam vitae mógł pojąć. O to się starać, do tego dążyć nie przestanę, a w p. Miecznikowej dobrodziejce chcę mieć orędowniczkę moją i o łaskę jej błagam.
Po takiem zagajeniu sprawy, Miecznikowa trochę z radości popłakała, łzy otarła i siadłszy w krześle, a przy sobie posadziwszy Kasztelanica, dłuższą z nim o jego rodzinie rozpoczęła rozmowę. Ta dość jej była znaną z odgłosu powszechnego; coś się bliższego o niej dowiedzieć chciała.
Wywnętrzył się, w tem usposobieniu będąc Jabłonowski — ze wszystkiemi troskami i nadziejami swemi, poprzysięgając że, gdyby przeszkody jakie zaszły, woli czekać lat dwadzieścia niż się wyrzec szczęścia nadziei.
Zapał, z jakim mówił, przejął niezmiernie matkę, która przyrzekła opiekę wszelką i pomoc stateczną. Po czem Kasztelanic ucałowawszy ręce jej, prosił jeszcze jako o łaskę, ażeby mógł widzieć Miecznikównę i chociażby chwilę z nią pomówić.
Prośbie jego zadosyć czyniąc, poszła p. Zboińska do bokówki po córkę i razem z nią zaraz do pierwszej izby wróciła. Jadzia miała zasępioną twarzyczkę i wzrok smutny, a gdy się Kasztelanic raźno ku niej posunął, nie mogła się powstrzymać od cofnięcia na kilka kroków.
Miecznikowa coś miała do dysponowania, pozostali więc tak jak sami w rogu obszernej izby.
Kawaler począł oświadczać jak mu przykro i smutno tak miłe towarzystwo opuszczać, po którem wiekuistą czuć musi tęsknotę. Spokojnym głosem podziękowała Miecznikówna za wszystkie dla nich podjęte trudy, zapewniając iż mu wdzięcznemi pozostaną. Ukłonem chciała rozmowę tę zakończyć prędko, lecz Jabłonowski się zbliżył i dworskiemi komplementami a wyrazami gorącemi pamięci dopraszać się począł i łaskawego serca.
Panienka rumieniła się mocno.
— Mami nadzieję — rzekł — że gdy się wojna skończy, a swobodnym będę, Bóg da, przypomnieć się, do Mierzejewic przyjadę. Jakże mnie przyjmie panna Jadwiga?
— Jak najgościnniej będziemy się starali Kasztelanica przyjąć u nas i wdzięcznem sercem.
Spojrzał, westchnął, ale spojrzenie padało na spuszczone powieki, a westchnienie rozwiało się niedosłyszane.
Jadzia ukłoniła się raz drugi, chcąc rozmowy dokończyć, Kasztelanic przeciągnąć ją napróżno usiłował, zawróciła się i odeszła szybko.
Miecznikowa przystąpiła doń.
— Nie mam łaski u panny Jadwigi, — rzekł wzdychając.
— Dziecko trwożliwe, to się znajdzie później — nieśmiała jest, miej waszmość cierpliwość, ja nad nią pracować będę.
Całował jeszcze ręce Miecznikowej Kasztelanic, a że godzina była spóźniona, żegnać już musiał. Na valetę jeszcze naprzeciwko kazał dać wina zaprosiwszy dwór i towarzyszów podróży, Sieniutę i ks. Żudrę, i jakoś wielki smutek, który miał na sercu, trochę przepadł i zwolniał.
Nazajutrz do dnia potrzeba było powracać Kasztelanicowi — i choćby się chętnie jeszcze zatrzymał, musiał rad nie rad wyruszyć.
Znużone konie i ludzie wymagali tu spoczynku choć przez dzień jeden. Na podziękowanie Bogu za ocalenie cudowne, posłała p. Miecznikowa piękny dar do klasztoru o wotywę dziękczynną nazajutrz prosząc. Ksiądz Żudra napisał list do księdza przeora Zająca, a Nikita poniósł go do dnia do Dominikanów.
Właśnie się wybierano na mszę, gdy długo z powrotem napróżno oczekiwany Nikita przywlókł się z klasztoru, ale tak posępny i przybity, jakby go tam jakie nieszczęście spotkało.
Stanął w bramie z założonemi rękami i namyślać się zdawał co począć. Zwrócił się wreszcie do ks. Żudry i wziął go na bok.
— Cóż ty mi tam niesiesz, że się tak zbierasz, jak czajka za morze, spytał kapelan.
— Licho, licho — rzekł Nikita, jużbym nic mówić nie wolał.
— Cóż tam?
— Wszak ci to nasz Janasz bez nadziei życia leży u Dominikanów, i już go słyszę na śmierć dysponowali. Wpuścili mnie do infirmeryi gdzie leży, nie poznał, a ja jego, gdybym nie wiedział, kto wie, czybym też mógł poznać.
Wyprawili go na zgubne imię.... dowlókł się tu ledwie i jak padł tak już nie wstał. Przyszła jakaś zła gorączka, choć ratunek był wszelki, zapóźno pono! Takiego człowieka zgubić! mój Boże!
I zapłakał Nikita.
Wszczęła się tedy sprzeczka czy mówić lub nie p. Miecznikowej, bo się to zdawało nie potrzebnem, nadaremnie ją martwić, gdy już ratunku żadnego nie było. Szeptali tak pocichu, gdy drzwi, pod któremi stali, otworzyły się i z załamanemi rękami wypadła z nich Jadzia zapłakana.
Rzuciła się do Nikity.
— Widziałeś go?
Dworak się zmięszał widząc, że został podsłuchanym, niewiedział jak odpowiedzieć. Jadzia krzyknęła i pobiegła jak nieprzytomna do matki. Właśnie się Miecznikowa wybierała z różańcem i książką do kościoła, gdy ujrzawszy córkę w tym stanie, nie wiedząc co się stać mogło, domyślając się czegoś okropnego, pobiegła ku niej strwożona.
— Co ci jest! Jadziu! na rany Boże!
— Matko! On umiera — zawołała ręce łamiąc w rozpaczy i padając na kolana — on umiera.
— Kto?
— Janasz!
Miecznikowa stała osłupiona, gdy wbiegł ks. Żudra, a za nim Nikita. Odkryło się wszystko.
Strwożona sama, natychmiast zaprzęgać kazała p. Zboińska, zamknęła jednak wprzód drzwi i zostawszy sama z córką, usiłowała ją utulić.
— Bardzo piękna miłość bliźniego i miłość braterska dla sieroty, odezwała się potem surowiej nieco, ale niech Jadzia nie zapomina, że ludzie nie nawykli do takich przyjaźni, źle je widzą i źle tłumaczą. Obcy człek! na miłość Bożą.
— Jakto obcy? matuniu — przerwała Jadzia — wychowaliśmy się razem, przywiązałam się do niego i nie mam płakać, gdy za nas i z naszej przyczyny umiera.
Miecznikowa sama mocno zmięszana, przerwała zaraz rozmowę, otarła oczy Jadzi, zarzuciła jej zasłonę na twarz i kolebkę podawać kazała. Całą drogę jechały milczące, matka słyszała łkania córki i udawała, że nie wie o nich. Zajechała kolebka wprost przed kościół, gdy na wotywę uroczystą dzwoniono, weszły więc zaraz, poklękły, a ks. Zając już z zakrystyi do ołtarza kroczył z asystencyą. Przez cały czas nabożeństwa, Jadzia miała głowę spartą o ławkę i płakała.
Najgorsza chwila nadeszła, pragnęła p. Zboińska widzieć chorego a córkę zostawić, aby jej oszczędzić bolesnego wrażenia, lecz Jadzia stanowczo się oparła, poczęła ją całować po rękach, chciała upaść do nóg i Miecznikowa lękając się oczów ludzkich, zaleciwszy spokój, musiała wziąść ją z sobą.
Janasz leżał w osobnej celi przy infirmeryi. Była ona maleńka, o jednem oknie, z prostym tapczanikiem i stoliczkiem w głowach jego. Braciszek nowicyusz siedział przy chorym odmawiając różaniec. Smutny nad wyraz widok uderzył ich oczy. Wyżółkły, wychudzony, z zamkniętemi powiekami, z otwartemi usty, z obwiązaną głową Janasz leżał na poły już umarły. Na stoliczku stała gromnica zagasła. Przed kilką godzinami dysponowano go na śmierć, choć mało miał przytomności. Na obnażonej piersi widać było blizny od strzał tatarskich i medalik Jadzi. Miecznikowa i Jadzia stanęły w progu, ale dziewczę poruszone zapomniało o wszystkiem, wyrwało się, przypadło do łóżka, poklękło i zwieszoną stygnącą rękę chorego wzięło w gorące dłonie.
Umierający drgnął, poruszyła się głowa, przymknęły usta, powoli ociężałe podnosić się zdawały powieki.
Cichym głosem, jakby go napowrót powoływała do życia, Jadzia szepnęła:
— Janasz! Janasz!
Głos ten zaledwie dosłyszany, wśród ciszy klasztornej doszedł ucha chorego, Janasz poruszył się znowu, ale głowa zaledwie nieco dźwignąwszy się nad poduszki, padła na nie i powieki napowrót się zwarły. Miecznikowa nieśmiała już odrywać córki od niego.
— Janasz! — głośniej poczęła wołać Jadzia, prawie rozkazująco.
Chory otworzył oczy, powiódł wzrokiem błędnym, źrenice zbladłe zatrzymały się, wlepiły w twarz Jadzi i zdając się czerpać z niej siłę do życia, otwierały coraz więcej. Błysk jakiś zaświecił w nich jakby promieniem odbitym od oczów Jadwigi. Uczuła zimną rękę jego drżącą w swych dłoniach. Głowa podnosiła się, dźwignęła, sen zdawał się rozpraszać. Chory spoglądał w koło niedowierzając sobie. Po chwili jakby znużony zamknął powieki, padł znowu i westchnienie ciężkie wyrwało mu się z piersi.
— Janasz! głośno już powtórzyła Jadzia.
Usta chorego poruszyły się.
— Kto mnie woła?
— Ja! siostra — zawołała Jadzia — ty musisz żyć — tyś żyć powinien — ja nie chcę byś ty umierał. Janasz! Ostatni wykrzyk był pełen boleści i błagania.
Miecznikowa stała bezsilna; łzy jej ciekły po twarzy, chciałaby była odwołać córkę, czuła się przykutą do ziemi, patrzała jak na cud, na to wołanie do życia, płynące z serca i dokonywające cudu w jej oczach.
Korczak zerwał się i siadł, wstrząsnął cały. Oczy otwarły się wielkie, ręką potarł czoło, patrzał i poznawał Miecznikową, Jadzię, ale nie mógł myślą pochwycić zerwanej nici żywota.
— Janasz, ty będziesz żyć! głośno poczęła Jadzia, ty musisz żyć — ty nie umrzesz.
Chory poruszał się jakby bronił nakazowi, jakby mu od progu śmierci ciężko było powracać do życia, lecz przytomność, siła, oddech, ożywiały już tego, który był trupem prawie przed chwilą.
Miecznikowa przystąpiła z kolei.
— Jesteśmy przy tobie, Janaszku — rzekła, nie opuścimy cię — Bóg łaskaw, siły ci wrócą. Masz opiekę, nie jesteś sam. My z tobą.
Oprzytomniały milczał długo.
— Gródek! klasztor — zabili Tatarowie, niewiem, zapomniałem — odezwał się — czyż trzeba żyć? Niemogę.... wstać niemam siły, ale będę posłuszny, pani każe jechać? ja jadę, za kraj świata. Nikita.... Konia.... Gdzie ja jestem?
Jadzia widząc ten stan — poczęła go łagodnym uspokajać głosem.
— Odpocznij, będziemy nad tobą czuwali, nie pojedziesz sam, z nami — ale trzeba wyzdrowieć — trzeba żyć.
— Trzeba żyć! powtórzył wzdychając chory....
Nie mógł się jednak długo utrzymać i choć ręką opierał się o ścianę, opadł na poduszki. Braciszek aptekarz, który przed chwilą stanął był w progu i przypatrywał się tej scenie, wsunął się teraz powoli, niosąc napój, który naprędce przyprawił.
— Bóg łaskaw, cud — przesilenie — kryzys, trzeba mu dać pić — rzekł — i podał kubek. Jadzia wzięła go z rąk księdza i zbliżyła się do chorego. Pochyliła się nad nim i szepnęła:
— Janasz, trzeba to wypić.
Posłuszny wyciągnął rękę drżącą szukając kubka, ale Jadzia mu sama naczynie przyłożyła do ust spiekłych.
— Pij — rzekła — i niech ci napój ten da życie.
Janasz otworzył oczy, wlepił je w nią z zachwytem niewysłowionym i począł pić i wypił do dna. Naówczas przymknęły mu się oczy. Odstąpiła Jadzia.
— Teraz trzeba mu dać zasnąć — szepnął braciszek, a ja pozostanę przy nim teraz. Bóg łaskaw — mam nadzieję.
Skorzystała z tego Miecznikowa, aby Jadzię pochwycić i odciągnąć od łóżka. Dała się nic nie mówiąc zabrać, tylko z progu spojrzała jeszcze na usypiającego. On, jakby poczuł ten wzrok, otworzył oczy, uśmiechnął się łagodnie i zamknął powieki.
W korytarzu stał ks. przeor Zając, który pokornie zapraszał Miecznikową dla odpoczynku do siebie. Byłaby może odmówiła, chcąc spocząć swobodniej w gospodzie, lecz Jadzia się chwiała na nogach, jej potrzeba było przyjść do siebie. Część życia oddała jemu.
Nikita został przy chorym.
Od przeora dowiedzieli się szczegółów o chorobie Janasza, który ledwie się przywlókł z gorączką do miasteczka i obległ w gospodzie. Ztamtąd go dowiedziawszy się księża zabrali do klasztoru i nie szczędzili starań, aby utrzymać przy życiu. Nic jednak nie pomogło i gdy Miecznikowa przybyła, nie miano już żadnej nadziei. Wypadek ten tak był zajął z początku wszystkich, iż o niczem więcej nie mówiono, gdy w rozmowie ks. Zając słowo rzucił:
— Wiekopomne Janowe zwycięztwo....
— Jakie? podchwyciła Miecznikowa poruszając się na krześle.
— A więc wielmożna pani dobrodziejka nic dotąd nie wiesz! — zawołał ks. Zając — i ja będę tak szczęśliwy, że ją pierwszy o tem uwiadomię.... Doszła tu do nas radosna nowina przez lwowskie kresy, że król nasz Jan, zaledwie pod Wiedeń przybywszy, venit, vidit, vicit, Turków siłę nieprzeliczoną, która Wiedeń oblegała, pobił na głowę i rozpędził; niezmierne skarby dostały się w ręce nasze. Wzięta rękami dzieci naszych wielka chorągiew proroka. Bóg dał nam tryumf w obronie Ewangelii.
Z wszystkich piersi okrzyk się wyrwał, ręce dziękczynne się złożyły.
— Możeż to być? — wołała p. Zboińska.
— Rzecz jest pewna — bo do Królowej Jejmości przybył goniec z listem, który król pisał z namiotu Wezyra.... Po całym kraju biegają gońce, wszystkie kościoły rozlegają się pieśnią Św. Ambrożego dziękczynną, co żyje cieszy się i raduje, że nam dano było skruszyć tę potęgę i krwią naszą krzyż Chrystusa od zniewagi obronić.
Radość i uniesienie ożywiły wszystkich i gdyby nie choroba Janasza, Miecznikowa była by biegła co prędzej do domu, aby się coś więcej dowiedzieć, a szczególniej o mężu, który był przy boku króla.
O stratach jeszcze naówczas nikt nie wiedział, chodziły tylko słuchy, iż stosunkowo do otrzymanego zwycięztwa nie były wielkie.
Na opowiadaniach i chwytaniu posłuchów wszelkich, jakie krążyły o cudownem pogromie nieprzyjaciela, upłynęła godzina, wstała Miecznikowa, aby odejść i sama już, litością zdjęta, zażądała jeszcze zajść do celi przy infirmeryi, aby się dowiedzieć co się z Janaszem dzieje. Nikita, który był na straży, powiedział u progu, że ksiądz zakazał pokrzepiającego snu przerywać, i zaręczył że dzień i noc sam tu siedzieć będzie, da znać o chorym.
Tak tedy nieco uspokojone siadły do kolebki. Miecznikowa dwojako wzruszona: otrzymaną wiadomością i widokiem, jaki przed oczyma miała. Jadzia chmurna, zapłakana, milcząca, jechała jakby się wstydząc tej chwili uniesienia u łoża chorego. Matki myśl z przerażeniem wracała do tej chwili. Poczuła całą siłę przywiązania, które się objawiło w tym momencie stanowczym, trwożyła się o przyszłość.
Pragnęła uzdrowienia Janasza, ale zarazem oddalenia jego — drżała obwiniając siebie samą o to, że uczuciu temu dała wzrosnąć do takiej gwałtowności. Żałowała córki, lękała się męża, przypomniał się jej Kasztelanic, słowem czuła się znużoną i niepewną tego, co ma począć, modląc się, aby Bóg zesłał radę i ratunek. Z tą nieszczęśliwą miłością sama nie wiedziała jak ma walczyć, a niemniej pokonać ją musiała. Cóżby to powiedział Miecznik, gdyby mu na myśl przyszło, że ubogi sierota wykradł mu jego skarb jedyny!
Radaby była wyspowiadać się z tego, szukać rady pani Miecznikowa, a niemiała nikogo komuby się zwierzyć mogła. Ks. Żudra nie był wcale właściwym do takiej sprawy powiernikiem.
Podróż cała zwichniętą też została tym niespodziewanym wypadkiem. Liczyła już dni, gdy się znajdzie w Mierzejewicach, teraz trzeba było może czekać tygodnie na ozdrowienie Janasza, lub przynajmniej na to, by go uspokojonym porzucić można, tak aby mu nie zagrażał powrót choroby.
Jadzia ledwie wróciwszy do gospody, pobiegła niemal zawstydzona do swej bokówki i tam upadła na łoże, modląc się i płacząc. Obawiała się łzy pokazać przed matką.
Nim wieczór nadszedł, dwa razy miano wiadomość z klasztoru. Przybył Sieniuta od brata i doniósł, że chory się przebudził i długo dosyć mówił z Nikitą, że się miał widocznie lepiej. — Potem przybył sam Nikita z weselszą twarzą, zapowiadając także iż „panicz“ daleko teraz nawet pod wieczór, czuł się silniejszym i jakby z grobu powstał, bo już się ze światem pożegnał był na wieki. Zabrawszy dla chorego co tylko sądził, że mu potrzebnem być może, wybrał się do niego na noc i miał już odchodzić, gdy Jadzia potajemnie wybiegła i szepnęła mu ażeby od niej pozdrowił Janasza jeszcze. Na znak dała mu, niemając co, chusteczkę, którą z szyi zdjęła. Nikita rozczulony pocałował ją w rękę, chustkę jak najtroskliwiej schował i czemprędzej się oddalił.
Nazajutrz rano Sieniuta nacieszywszy się bratem siadł na koń, aby do domu powrócić. Miecznikowa nie pewną była co z sobą pocznie. Wczorajszy dzień uczynił ją posępną i zamyśloną, chciała jechać i wahała się — a nie śmiała, z Jadzią nie mówiąc wcale ani o Janaszu ani o dalszej podróży. Unikała widocznie tego przedmiotu.






We trzy dni Janasz już mógł wstać i przejść się o swej sile po celi, był jednak osłabiony i zmieniony do niepoznania. Zdawał się starszym znacznie, młodość z sobą choroba ciężka i troska zabrała. Nikita nastawał mocno, aby z ks. Żudrą siadłszy na wóz jechał do Mierzejewic, gdzie go samo powietrze uzdrowić musi. Droga nie była straszna, bo od starego Konstantynowa jechać mieli nie tak już śpiesząc, szczędząc zmęczonych koni i ludzi. Braciszek aptekarz wprawdzie nie radził się jeszcze na jesienne narażać powietrze, Miecznikowa milczała, Janasz także.
Jadzia dwa razy była z matką u chorego, lecz niemal zawstydzona tem, że się pierwszą razą znalazła tak nieopatrznie, chłodniejszą teraz była i na pozór obojętną.
W parę dni potem Janasz czuł się tak dalece silnym, że sam do podróży się zaczął gotować. Naznaczono odjazd, dzień jeden jeszcze dając do wypoczynku, wreszcie po wotywie na intencyę podróżnych, Korczak podziękowawszy Ojcom za ich gościnność, zabrał się do miasteczka, gdzie już w gotowości stały wozy i ludzie. Wprawdzie nie mógł jeszcze bez zadychania się długo iść o swej sile, lecz z każdym dniem i godziną było mu lepiej. Miecznikowa śpieszyła teraz niespokojna. Codzień nowe przychodziły wieści o wiedeńskiej potrzebie, a o mężu od nikogo się dowiedzieć nie mogła. Jesień była dosyć sucha i pogodna, więc i wołyńskie drogi niepopsute. Na każdym popasie i noclegu spotykano przejeżdżającą szlachtę, która nowe dziwy rozpowiadała o rozbiciu Turków. Jadwisię tem cieszyli jakby już Kamieniec i Podole z rąk ich były wyrwane, drudzy zemstę srogą zapowiadali. Godzili się jednak na to wszyscy, iż odniesione zwycięztwo było chlubą wielką w oczach Europy i mogło podnieść na nowo sławę rycerstwa.... O kilku już poległych pod Wiedniem wiedziano, o kilku rannych z przedniejszych dowódzców i osób przy królu zostających, tylko o Mieczniku było głucho.
Ksiądz Żudra powtarzał, iż to właśnie najlepszém było, iż nowin nie mieli żadnych.
Miecznikowa wzdychała i modliła się. Tak ciągnąc się a coraz bliżej będąc znajomych okolic, na noclegu w karczmie na Podlasiu szczęśliwie trafili na sąsiada. Był nim stary pan Chorąży Bielski, przyjaciel Miecznika, gospodarz i prawnik wielki, człek dobry i znany, lecz zrzęda i nudziarz a robigrosz, zakłopotany nieustannie swemi folwarkami i interesami. Chorąży miał nadzwyczajną ochotę nabywania ziemi i majątków, kupował co tylko mógł, często bez pieniędzy, wykręcając się rozmaicie, nie zawsze wychodząc szczęśliwie, a na stare lata nabrawszy na głowę kłopotów co niemiara. A że majętności te bardzo były rozrzucone, Chorąży nieustannie był w drodze z jednej do drugiej, żadnej pono dobrze dopilnować nie mogąc. Spotkali go właśnie przejeżdżającego z Lubelskiego w Podlaskie, gdzie ogromny szmat błót i piasków zakupił, które mu nic nie dawały. Jechał oglądać czy potuszów palić i smoły nie będzie mógł pędzić.
Ksiądz Żudra naprzód go zobaczył i poznał. Chorąży porwał się od bigosu podróżnego, przy którym siedział właśnie, i począł go obejmować i ściskać.
— Więc wracacie? cali! Chwalić najwyższego, już o resztę nie pytam, zawołał. Do nas tu straszne i głupie jakieś dochodziły wieści.
— O! w istocie przebyliśmy srogie tarapaty — odezwał się ksiądz Żudra — ale Bóg uratował, a pocieszył nas victorią, o której nas wieści na drodze doszły. Ale o Mieczniku dotąd nic nie wiemy.
Chorąży czegoś chrząknął, pasa poprawił, czuprynę potarł.
— Nie słyszałem nic — odparł krótko. Ale oczyma tak dziwnie powiódł po księdzu jakby skłamał, do czego nie był nawykłym.
— Nie mieliście listów? — zapytał.
— Może w domu czekają.
Chorąży zmilczał, prosił na bigos, ksiądz odmówił, zaczęły się opowiadania. Potem stary wąsy otarł i zabrał się iść pokłonić Miecznikowej, ale wprzód pośpieszył coś ludziom szepnąć.
Z panią Miecznikową rozmowa była urzędowa, o sprawach ogólnych, de publicis, o sąsiedztwie, o Mierzejewicach. Chorąży zaręczał, iż nic prawie nie wie, bo ciągle jest na dyszlu. Zdawało się jednak jakby się za język kąsał. Posiedziawszy chwilę, pożegnał sąsiadkę i z ks. Żudrą poszedł do drugiej izby.
Jakoś się dziwnym wydał kapelanowi: mówił, urywał — zaczynał, nie kończył — patrzał księdzu w oczy, zdawał się namyślać. Wreszcie wziął go pod rękę.
— Księżuniu — rzekł — tu niema co obwijać w bawełnę, nie chcę być złych wieści posłem. Może to są rzeczy niepewne, ale żeby się Miecznikowa insperate nie dowiedziała, — gadają że Miecznik pod Wiedniem ranny. Otrzymał postrzał i to w nogę. Noga — jak u Achillesa tak u nas, najniebezpieczniejsza rzecz.
Ks. Żudra żachnął się i ręce załamał.
— Mogą być bajki — dodał Chorąży, ale chcę żebyś wiedział o tem, aby was to nie zachwyciło nagle.
Milczał kapelan zafrasowany.
Chorążego konie były już gotowe, siadł więc i ruszył zaraz. Ks. Żudra pobiegł do Janasza, który w drodze nietylko był nie osłabł, ale się miał znacznie lepiej. Nie mógł utrzymać przy sobie nieszczęśliwej wiadomości — zwierzył się z nią Korczakowi. Janasz jak piorunem był rażony. Kochał Miecznika jak ojca, szanował nad wyraz wszelki — osłabiony jeszcze, od łez się nie mógł powstrzymać. Prędko jednak łzy otarłszy, oświadczył Ks. Żudrze, że jeśli się wiadomość sprawdzi, on natychmiast ruszy do Miecznika, choćby go na drugim końcu świata szukać było potrzeba.
Rozjaśnione nieco lice Janasza, znowu sposępniało, zbliżanie się do Mierzejewic przyczyniło się też do tego. Nie wiedział jaki go tam los czekał — ale nie spodziewał się nic dla siebie dobrego, czuł, że z tego raju wygnanym być musi i powinien. Nie miał ani żalu ani gniewu, widział konieczność — dla szczęścia Jadzi. W podróży spotykali się często oczyma, ale matka zapobiegała zbliżeniu się, choć na pozór nie było to widocznem. Zawsze się tak jakoś składało, iż spojrzeć mogli na siebie zdaleka, przemówić coś obojętnego, ale nigdy poufalej i dłużej rozmawiać. Miecznikowa nie okazywała Janaszowi ani urazy, ani mniej dobroci jak zwyczajnie, nie zmieniła postępowania z córką, ale czuwała.... Z wielką trafnością umiała postępować, nie dając poznać po sobie, ażeby to było obrachowanem.
Przed ostatnim noclegiem, który przypadł o mil trzy od Mierzejewic — a zkąd ludzie przodem wysłani być mieli, i Janasz się wybierał z niemi; napędził ich znajomy Podkomorzy brzeski Buchowiecki, powinowaty Miecznika, człek lat średnich, gaduła wielki, orator sławny, galant dla kobiet, które się z niego od lat dziesięciu wyśmiewały. Chciał go złapać ks. Żudra, aby go przestrzedz, iż Miecznikowa o niczem nie wie, gdy Podkomorzy przypadł do kolebki i odrazu począł od kondolencyj.
— Pani Miecznikowej dobrodziejce! co za szczęśliwe spotkanie, zawołał z admiracyą wlepiając oczy w nią, gdyż był jej wielbicielem wielkim. — Już widzę że panią ta wieść do domu z powrotem pędzi — ale niema nic tak strasznego, niema nic strasznego, a bohatersko się też znajdował!
Pobladła wychylając się Miecznikowa.
— Mów, błagam — cóż się stało, ja nie wiem o niczem.
Podkomorzy zrazu osłupiał i zaciął się, lecz zawrócić już było zapóźno. Uderzył się dłonią po ustach.
— Otom się spisał — krzyknął, niechże mnie. Niema nic! Ludzie plotą jakoby Miecznik był ranny, nic pewnego niema, bajka to być musi, kiedy pani dobrodziejka nie wiesz nic.
Miecznikowa płakać zaczęła, Jadzia krzyknęła. Przypadli ludzie, Buchowiecki stał jak wryty.
— Język przeklęty! — mruczał — świerzbiło mnie pleść! A to skaranie Boże! nigdy się więc tego nie oduczę.
— Zkąd pan to wiesz, Podkomorzy, łaskawco! mów! wołała Miecznikowa.
— Bębnią wszyscy, plotą, nic nie wiem.
— Cóż mówią! zlituj się! co mówią — jaka rana?
— W nogę, jakoby postrzał, ale to nic — noga, cóż noga.
— On zawsze na nogi i tak się skarżył, poczęła Miecznikowa — o mój Boże!
Padł tedy niespodziewany frasunek na nieszczęśliwą kobietę. O nocowaniu nie było mowy. Drogi znane dobrze dozwalały ciągnąć nocą, a nadedniem księżyc jeszcze świecił. Kazano popaść w miasteczku rozpytując Bochowieckiego, który wciąż na swą długojęzyczność narzekał. Ks. Żudra nie przyznał się, że o tem już wiedział od Chorążego. Z zamięszania, jakie z tego powodu powstało, skorzystał tylko Janasz, bo się po raz pierwszy na progu mógł do Jadzi zbliżyć, po raz pierwszy od tej chwili dlań pamiętnej w celi dominikańskiej, gdy głos Jadzi do życia go na nowo powołał.
— Ja już wiedziałem o tem nieszczęściu — rzekł — posłyszeliśmy o niem pierwszy raz od pana Chorążego, śpieszyłem do domu aby zaraz nazajutrz wybrać się w drogę. Żadna siła wstrzymać mnie nie może: ja przy moim dobrodzieju być muszę.
— Jedź — odpowiedziała krótko Jadzia. Czemuż ja nie mogę! Biedny ojciec....
— Bóg da, że nie będzie to tak strasznem jak się dziś może wydaje.... ludzie mówią....
— A! odpowiedziała Jadzia — żyłam krótko — ale jużem się tego nauczyła że zawsze straszniejszą jest prawda niż ludzkie przeczucia! Z jakąż ja radością wybierałam się w tę drogę, jak pilno było matuni! Któż z nas odgadł co nas tam czekało.... i że wy nam ocalicie życie, poświęcając wasze.
— Panno Miecznikówno dobrodziejko — rzekł Janasz wzruszony — pani ja też moje winienem. Byłem umarłym, głos jej z grobu mnie wywołał.
— Bom potrzebowała was, mój dobry bracie — rzekła Jadzia — sama jestem na świecie, i bez was byłabym sierotą.
Janasz spuścił oczy. — Pani sierotą nie będziesz, masz rodziców, znajdziesz łatwo opiekuna i przyjaciela.... Mógłbym powiedzieć nawet, żeś go już znalazła.
Zarumieniła się Jadzia.
— Wiem o kim mówisz — odezwała się chłodno — ale ten moim przyjacielem nigdy nie będzie. — Czuję to. Mam wstręt do niego, nie mogłam mu go okazać tylko, bom musiała być wdzięczną.
— Pozwólże mi jako bratu i przyjacielowi — przerwał Janasz — wziąć jego stronę. Ja go tam poznałem bliżej. Mężny jest, szlachetny, serce ma dobre. Pochodzi z pięknego rodu, nic mu zarzucić nie można, a to wiem, bo to wiedzą wszyscy że pannę Miecznikowę kocha.
Jadzia się zarumieniła jak wiśnia, widać było zniecierpliwienie i zdumienie na jej twarzy.
— Wy za nim mówicie? Janaszu? zapytała — wy, za nim?
— Bo mi tak sumienie każe, bo wiem że i pani Miecznikowa jest za nim, a serce matki najlepiej czuje.
Jadzia mu nie dała dokończyć.
— Ja go znieść nie mogę — zawołała żywo. Widział jak byłam dla niego obojętną, a dręczył mnie ciągle. Proszę was, nie mówcie mi o nim.
— A jeśli to przeznaczenie wasze? — spytał Janasz.
— Nie — zawołała stanowczo Jadzia — mojem przeznaczeniem raczej będzie klasztor. Wrócę do matki przełożonej do Lublina.
Zakryła oczy, Janasz zmilczał.
— Jak wy mi to mówić możecie? — dodała po chwili, wy coście przyjacielem moim? wy? a! tegom się nie spodziewała.
Ja nie chcę iść za mąż — dokończyła nagle — i nie pójdę, tylko za tego kogo moje serce wybierze, a serce moje wybrało. Czekać potrafię.
Milczał Korczak stojąc z głową spuszczoną. Jadzia, która stała na progu, wyżej od niego, uderzyła go ręką po ramieniu.
— Słuchaj — a ty? czekać potrafisz?
— Ja? jakto panno Jadwigo?
— Powinieneś umieć czekać, być milczącym i cierpliwym, tyle ci chciałam powiedzieć, rozumiesz mnie?
— Nie — rzekł drżącym głosem Janasz — nie mogę zrozumieć, nie śmiem!
— Jesteś dla mnie dziś bardzo niedobrym bratem — podchwyciła Jadwiga. Przypomnij sobie głos mój w celi, zrozumiesz może.
Janaszowi zabrakło głosu, podniósł głowę.
— Panno Miecznikówno — rzekł powstrzymując się — miejcie litość nademną, nie dawajcie mi nadziei, której ja przyjąć nie mogę. Jam sierota, ja winienem wam wszystko, jam sługa. Cóżby ludzie powiedzieli, gdybym śmiał.....
— Jesteś mi bratem, przyjacielem, nie sługą, szybko poczęła Jadzia. Bądź cierpliwym, czekaj i wierz mi, więcej nic nie chcę.
Odwróciła się szybko i wbiegła do gospody. Janasz stał długo ruszyć się nie mogąc. Zawołać go musiano, gdy konie były gotowe. Miecznikowa śpieszyła teraz z niecierpliwością niewysłowioną.
Już mieli ruszyć z gospody, gdy z przeciwnej strony krzyki słyszeć się dały: — Stój! stój!
Wóz wysłany wysoko najechał prawie na konie kolebki p. Miecznikowej. Wpół siedział, na pół leżał na nim mężczyzna średnich lat. Janasz wybiegł, aby zobaczyć co było przeszkodą do wyjazdu, i zbliżywszy się do wozu, poznał na nim Rotmistrza Horbowskiego.
— Na Boga? wy tu co robicie? — zawołał.
— A no — jadę — odparł Rotmistrz — i to na wozie, bo chodzić nie mogę.
— Jużeście z powrotem?
— A no — z pod tego przeklętego Wiednia, gdzie mnie ostatni Turcy, co szable mieli, porąbali wszetecznie; nie wygoiłem się jeszcze. Musiałem do domu wracać.
— My z panią Miecznikową z Podola wracamy, szybko rzekł Janasz, na miłość Boga, prawda to, że Miecznik ranny? Wiecie o tem?
— Jako żywo! kłamstwo! bałamuctwo! przerwał Horbowski.
— Schylił się do ucha Janaszowi —
— Gorzej niż ranny! w niewoli! w niewoli!
Korczak chwycił się za głowę.
— Nie mówcie Miecznikowej.
— Głowę zakryję i widzieć jej nie chcę, bo kłaniać nie umiem. Bywaj zdrów.
— Nie wiecie jak się to stało?
— Dowiecie się aż nadto wcześnie, daj ty mi święty pokój — niechcę prawić banialuków, a różnie słyszałem.
Rotmistrz kazał od wrót zawrócić, aby przepuścić kolebkę, i Miecznikowa, która już w niej siedziała, wyjechała nie wiedząc nic i nie zobaczywszy Rotmistrza.
Siadłszy na wóz, Janasz na ucho szepnął księdzu Żudrze:
— Albo to lepiej, lub gorzej — ale nasz Miecznik pono nie ranny, tylko w niewoli u Turka.
Znowu tedy lament był nowy.
— Jeśli się skończy na okupie — to jeszcze nic — rzekł Janasz — wieziemy z Gródka czem zań, choćby na wagę złota, zapłacić.
Ludzi kilku zostawiwszy przy kolebce, Janasz z kapelanem pośpieszyli przodem do Mierzejewic, ażeby choć ognia napalić i izby ogrzać kazać, więcej zaś, by się coś pewniejszego dowiedzieć i umówić jak o tem Miecznikową uwiadomić.
Konie, które czuły już blizkość domu, nie potrzebowały być naglone do pośpiechu: rwały się same. Z północy zajechali przed dwór w Mierzejewicach, ciemny zupełnie. Wszyscy spali, nikt się tu powrotu pani nie spodziewał, tylko warta koło budynków chodziła. Na głos Janasza dobrze znany, jeden z wartowników pobiegł zaraz do Podstarościego Wojdy, a drugi począł stukać w okna ochmistrzyni pani Tulskiej, aby co prędzej wstawała. Tulska zlękła się zrazu pożaru i odeszła od przytomności, kobiety płakać i krzyczeć zaczęły, lecz wnet się porozumiano.
Wojda nadbiegł w kożuchu, który narzucił naprędce, buty wdziawszy na bose nogi — i bez czapki.
— Wszelki duch Boga chwali! Janasz! zawołał — a pani?
— Za godzinę najdalej będzie. Co o panu słychać?
— Nic nie wiecie! — spytał Wojda.
— Owszem, gorzej niż nic, bo płoche wieści. Ranny, w niewoli.
— No — tak — w niewoli! — rzekł Wojda. Są listy do Miecznikowej, piszą, że król gotów w zamian zań dać co ma jeńców najprzedniejszych, ale trzeba, żeby tam kto do obozu jechał.
— Toć ja! choć jutro! — zawołał Janasz. Niema co taić przed panią — lepsza pono niewola niż rana.
Wojda głową kręcił. — Obie licha warte.
— A pani zdrowa? — spytał.
— Słyszeliścież wy o nas?
— Tak jak nic.
— Ledwieśmy się Tatarom na zamku obronili.
Wojda krzyknął i za włosy się porwał: — Jezu Nazareński! ale zdrowe!
— Bóg łaskaw.
Tulska biegła do ganku drzwi otwierać. Pobudzili się ludzie, zapalono światła. Zobaczyła jejmość Janasza i krzyknęła.
— Co waćpanu było? Jak Piotrowin wyglądasz....
— Bom chorował i naprawdę jakby z grobu wracam.
— A pani?
— Jedzie, tylko co nie widać — więc ognia na kominy!
Nie było czasu w długą się wdawać rozmowę, dwór cały rozbiegł się, gotując na przyjęcie ukochanej pani. Przybycie jej łzy wyciskało z oczów, bo przypominało biednego Miecznika, którego tak twardy los spotkał.
Ksiądz Żudra poszedł do swej zimnej izdebki, w której mu chłopak dopiero ognia niecił. Janasz spoczął u Tulskiej, która go zaprosiła, aby się u niej ogrzał. Oczekiwano tak na panią Miecznikową, która w parę godzin, gdy już dwór cały zebrany był w ganku, nadjechała. Wojda miał czas czamarę wdziać, Tulska czepiec, pobudzono czeladź; co żyło, zerwało się na nogi. Łzawe było powitanie. Miecznikowa pytać nie śmiała — dwór nie miał odwagi odzywać się, witano tylko ściskając za kolana i popłakując pocichu. Gdy w ganku opatrzyła jejmość wszystkich, że zdrowi są i żywi, weszła dopiero na próg, z kropielnicy wody święconej wziąwszy, z modlitwą na ustach.
Wojda i Tulska szli za nią.
Wszystko było w porządku, dom się uśmiechał jak dawniej, ale wspomnienie szczęśliwych chwil w nim przeżytych, zatruwała myśl o Mieczniku. Nie śmiała pytać jejmość — oglądała się jakby szukała oczyma tego, którego jej tu brakło.
— Waszmość, panie Wojda, musisz mieć wiadomość o panu, odezwała się głosem drżącym Miecznikowa.
— Tak jest, jaśnie pani.
— Mów proszę — męztwo mam, siebie oszczędzać nie potrzebuję i chcę by mnie nie oszczędzano. Całą prawdę mówić zalecam.
— Nie śmiałbym też jej przed jaśnie panią ukrywać, odezwał się Wojda. — Pan Miecznik w niewoli u Turka.
— W niewoli! Jezu drogi! i ranny?
— Nie — zdrów jest. Pacuk był razem z jaśnie panem wzięty i umknął: on najlepszą potrafi zdać relacyę.
— Jest tu? — spytała Miecznikowa.
— Jest, aleśmy mu kazali tymczasowo się nie pokazywać, pókiby pani przywołać nie kazała.
— Niech przyjdzie! niech natychmiast przychodzi! odezwała się pani Zboińska — chcę wiedzieć wszystko.
Pacuk był pachołkiem przy Mieczniku, chłopak roztropny, ale prosty. Zaledwie poń posłano, zjawił się, jeszcze w tej odzieży odartej, w jakiej się wyrwał z rąk tureckich.
Litość brała patrząc nań, tak wyglądał zbiedzony i wynędzniały. Przyszedłszy do nóg padł Miecznikowej, zrazu przemówić nie mogąc, płakał i zanosił się od łez, lecz gdy mu mówić nakazano, począł zaraz otarłszy łzy i odzyskując przytomność.
— Po tych wszystkich zwycięztwach i nieszczęśliwościach — rzekł — jakicheśmy doznali i pod tym skaranym Wiedniem, gdzie nas tak przyjęto, że i nieprzyjacielowi nie życzyć lepiej, król jegomość i my z nim pociągnęliśmy zdobywać Parkany przeklęte. Niech już o tem kto inny rozpowiada, dosyć było biedy, anośmy na swojem postawili i znowu Niemcom zamek oddali.
— Siłaby mówić. Pan Miecznik pomimo tych niewygód, ba i pory takiej często że psaby na podwórze nie wypędził, był zdrów i wesół. Dusza się radowała patrząc na niego, bo się ze wszystkiego śmiał, choćby bieda była największa. Nieraz król jegomość bez namiotu legał, a co mówić o nas. Nieraześmy się suchym chlebem dzielili, dobrze kiedy i ten był. Zaraz pod Parkanami, gdy już je wzięto, powróciwszy pan Miecznik do namiotu raz wieczorem, powiada do mnie: — Pacuk, podobno się do drogi gotować, do królowej z listami pojadę, a może się uda i do Mierzejewic doskoczyć. Mnie się aż serce zagotowało z radości. Zaczęliśmy się pakować, choć niewiele tego było, bo lekko jechać mieliśmy. Nazajutrz listy już były gotowe. Pan Miecznik samotnie zemną i z Dąbskim ruszył. Jeszcze z rozkazu królewskiego miał opatrzyć oba pola bitwy, pod Parkanami — bo tam okropna rzeź była, i trupów jeszcze siła leżało — i zamki w Parkanach i Ostrzygoniu, czy jak się tam to licho nazywało. Wyjechaliśmy wzdłuż obozu Niemców, bo wodą na łodzi zamku opłynąć nie było podobna, tak trupy rzekę zawaliły, opatrzyliśmy zewsząd i ruszyli do Komorna. A do tego Komorna, ani pan ani my drogi nie wiedzieliśmy. Pan się śmiał — droga? na końcu języka! Nie dalej było pono jak mil pięć — ale kto go wiedział; którędy się tam dostać? Jechaliśmy po nad Dunajem, rzeką, która tam płynie. Przyłączyło się do nas Niemców kilkunastu, którzy też w tę stronę dążyli, zdawało się że lepiej być nie może. Miecznik z Niemców żartował, a o Turku nikt i nie myślał, choć się tam ich ciurów dużo zawsze wałęsało. Kiedy tak na nasze nieszczęście jedziemy, aż oto przed nami kupa ludzi — w białych płaszczach. Było ich może z półtorasta. Pan Miecznik powiada: — To Kroaty cesarskie, ja z niemi się rozmówię i języka dostanę. Jakoż ścisnął konia, a my za nim. Te łotry w białych płaszczach patrzą na nas i stoją jak murowane, nie ruszają się. Byliśmy od nich o jakie trzydzieści kroków, kiedy patrzę, dobyli nagle szabel i jak się na nas nie rzucą, z impetem strasznym. Koni już ani strzymać było ani zawrócić, bośmy pędem lecieli. Aniśmy się obejrzeli, gdy nam na karkach siedli. Niemcy, co z nami byli, ognia dali. Mnie zaraz jeden powalił na ziemię, ażem się krwią oblał i z rąk mi szabla wypadła. Miecznik siedział na szpaku, miał jeszcze czas się zawrócić i byłby może ujść zdołał, gdyby w pędzie Niemiec, który za nim leciał koniem go i sobą nie uderzył, tak iż szpak i pan padli na ziemię. Miecznik się zaraz porwał i chciał się bronić, lecz go opasali w około. Patrzę, jeden mu rękę podaje, bronić się nie było sposobu. Mnie drugi za kołnierz chwycił i ciągnie. Takeśmy się nędznie do niewoli dostali. Lecz że p. Miecznika starszy Turek wziął, a wiele sobie znać po nim obiecywał, łagodnie się z nim obszedł. Co z nami było i co się oberwało, mówić nie chcę. Było nas niewolnika pozbieranego, Niemców szczególniej, głów kilkanaście, pod wieczór ustawiono nas pośrodku, straż z dzidami do koła i tak pieszo iść musieliśmy do zameczku, który oni tam zajmowali. Rzeczkę, co go oblewała, przejść musieliśmy pieszo. Przed bramą Turcy dali ognia z pistoletów, bo u nich taki zwyczaj, gdy z jeńcami wracają. Już późną nocą wpuścili nas do środka. Turków było pełno. Poczęli nas prowadzić od jednego do drugiego, a każdy z osobna trząsł, szukając czyśmy przy sobie czego nie mieli, nawet w butach. Miecznik był, mimo nieszczęścia, tak wielkiego serca, żem go nigdy nie widział spokojniejszym. Wzięli mu pektoralik, pierścienie, kiesę, wszystko. Od Annasza do Kaifasza wodzili wypytując przez tłumaczów, którzy tam byli Węgrowie zbiegli i zdrajcy, ale Miecznik nic mówić nie chciał, z nas dwu żaden nie miał im co powiedzieć. Tak się nasza nędza zaczęła.
Nas przy dozorze zaraz nazajutrz do roboty zaparli; chcieli i pana zaprządz do niej, ale powiedział wręcz, że do tego nie był nawykły. Strawą mizerną trzeba się było obchodzić.
Żeby powiedzieć, iż się bardzo nad nami znęcali — nie mogę.
We dwa czy trzy dni i my i p. Miecznik przez tego, który nas wziął, zaprowadzeni byliśmy do starszego, którego tam zowią Paszą. W pierwszej izbie buty nam pozrzucać kazali, bo to u nich uszanowanie, głowa nakryta, a nogi bose. Dopiero nas wprowadzono do drugiej izby, której podłoga kobiercem była pokryta z kawałków zszywanym. Pasza siedział na podniesieniu, ostawiony poduszkami w kącie, między dwoma oknami, a posłanie pod nim czerwono okryte i do koła poduszki. Nad nim szabla wisiała i buńczuk z końskiego ogona czerwony.
Tu dopiero poczęła się na nowo indagacya: gdzie, jak — co; ale Miecznik mało co mówić chciał i dali mu pokój. Pozwolili siąść na ziemi i tego, co oni tam piją, przynieśli w filiżance.
Wszystkich jeńców rozpatrzywszy, jegomości i mnie odesłał Pasza synowi swojemu na miasto. Tu już trzymali nas jak Bóg dał, nie wiele się troszcząc, byleśmy żyli — dla okupu. We dnie ze sługami, a na noc.
Tu się nieco zawahał Pacuk.
— Na noc nas zamykali do lochu, mnie i dyby na nogi kładli.
— A Miecznik? — zapytała głosem drżącym pani Zboińska.
— Nie śmieli mu ich kłaść — rzekł sługa. Biedy i głodu i nędzy zażyliśmy wielkiej, ano Miecznik jeden nie tracił ani humoru ani męztwa. Mnie już dopiekło to do śmierci. Gdybym na pana nie patrzał i od niego strofowany nie był, sądzę, żebym ziemię już gryzł.
Jednego dnia, gdyśmy tak siedzieli na górze w izbie, a służba się porozchodziła, bo przy niej mówić nie było bezpiecznie, gdyż niektórzy z nich rozumieli coś języka naszego — odzywa się p. Miecznik do mnie:
— Pacuk, ja ciebie poznać nie mogę. W pierzynieś się nie chował, a stękasz i skwaśniałeś gorzej odemnie, no — to idź ztąd do licha.
— Wolne żarty, jasnego pana, rzekłem.
— Nie żartem ci to mówię, mógłbyś i sam być wolny i mnie uczynić przysługę, boby się ludzie przez ciebie dowiedzieli: gdziem jest i co się zemną dzieje.
— A jakże ztąd uciekać?! — zapytałem. — Chciej-no tylko i myśl — powiedział pan. Jabym to dawno uczynił, alem trochę za stary.... tyś młody i znajdziesz sposób się ztąd wyrwać. Odzież i tak dali ci, że po niej nie poznają, parę słów nauczyłeś się od nich. Weź ino na rozum.
Otóż to słowa pańskie poskutkowały, wziąłem się od tego dnia myśleć, jakim umknąć sposobem. Nie bardzo też oni nas, a więcej Miecznika dla okupu pilnowali. W lochu, w którym nas na noc zamykano, począłem się grzebać. Miałem kąt osobny. Zrana wynosiłem ziemię, którą w nocy wydarłem rękami, a jamę cegłami zastawiałem.
Tydzień cały kopiąc się, dopierom poczuł, że mi niewiele zostało, aby się na wolność dobyć. Jama była taka że siłą i mocą ledwiem się mógł przecisnąć. Dom stał na pogorzelisku, opodal od zamku. Powiadam więc panu — jednego dnia; nazajutrz idę: Co pan przykaże? — Ha — rzekł Miecznik — innej dyspozycyi nie daję — z przeproszeniem jaśnie pani — ale to własne słowa jegomości — nie bądź kpem i nie daj się złapać, powiedz, że mnie Turcy tu trzymają, a znajdzie się kto co wymieni lub wykupi. Pocałowałem w rękę pana, pożegnał mnie. Nocą, gdy wszyscy spali, wlazłem w jamę, jeszczem ją za sobą zamknął i dobyłem się na podwórze. Pieszo umykać nie było sposobu, konia musiałem szukać. Wiedziałem gdzie była stajnia Kiaij, bom co dzień musiał im konie czyścić; wszedłem do niej i już kulbaki nie szukając, ledwie uzdę nałożywszy, stępią wysunąłem się za miasto. Bóg ich ślepotą nawiedził, że mnie nie zobaczyli. Puściłem się na los szczęścia, co koń wyrwie. Nad ranem byłem w obozie u Niemców. Tu mnie poprowadzili opatrując za osobliwość, a że koń był, chociażem go pociemku brał, najlepszy, samego Kiaij — zaraz mi go tam niemiecki pułkownik zagarnął. Szczęście, że i mnie razem z nim przyjaciele nie wzięli do niewoli. Napotkałem naszych panów, którym rozpowiedziałem wszystko, a z furami dostałem się do Krakowa. Stąd już pieszo.
Słuchano — nie przerywając Pacukowi.
— Król jegomość już wie o wszystkiem, dodał w końcu, i dał słowo swe, że choćby dziesięciu najprzedniejszych jeńców oddać przyszło, p. Miecznika zamianą dostanie bez wykupu.
— I o wykup nie będzie trudno — zawołała Miecznikowa. Lecz kogóż tu użyć?
Janasz wystąpił.
— Ja powinienem i muszę jechać: albo niewolę z panem dzielić i w niej mu służyć, lub go z niej uwolnić. Poprzysiągłem to sobie.
Miecznikowa spojrzała nań.
— Dobre z waszmości dziecko — rzekła — ale wiesz że na co się porywasz?
— Zdaje mi się, że przy pomocy Bożej podołam temu — odezwał się Korczak. Gdziekolwiek król jegomość się znajduje, czy w polu, czy w powrocie, najprzód do króla jechać muszę, potem tam, gdzie pan Miecznik, choćby....
Niedokończył, płakała p. Zboińska. — Gdybym nie była kobietą poszłabym ja — rzekła — jedź waszmość. Spocznij teraz i nabierz sił, pomówimy o tem jutro.
— Jabym i dnia nie chciał zwlec — odezwał się Janasz — myśląc o tej niewoli, której Pacuk pewnie wszystkich okropności opowiedzieć nam nie mógł. Każda godzina droga — po cóż zwlekać? Czas wielki!
Miecznikowa namyślała się.
— Jutro — rzekła — albo raczej dziś, bo jeśli się nie mylę, już dnieje. Idź waszmość spocznij, ja się pomodlę i — obmyślimy co czynić należy.
Wistocie dniało, gdy Janasz naostatek do dawnego swojego mieszkania poszedł, ale tu o spoczynku nie było co myśleć, trzeba się było do drugiej, cięższej niż pierwsza sposobić podróży. Wojda, który go odprowadził, Pacuk, Nikita, zeszli się wszyscy do niego gwarzyć, stękać i dowiadywać się jedni od drugich, ci o Podolu, drudzy o Mieczniku. Ani się spostrzegli, gdy dzień biały w oknach zaświecił, a dzwonek kapliczny na mszę świętą ranną zawołał. Ksiądz Żudra już był w zakrystyi, cały dwór, mnóstwo ludu ze wsi, czeladź, czynszownicy, gracyaliści, służba wszelaka zbiegła się witać panią Miecznikową.
Wyszła nareszcie w czarnej sukni, smutna ale zrezygnowana i mężna, córkę prowadząc za sobą. Niewytłumaczona otucha jakaś wstępowała w jej serce. Słowo króla Jana było zapewnieniem swobody, należało tylko przyśpieszyć ją i wyprawić kogo do obozu, a nikt nad Korczaka zdolniejszym do tego być nie mógł. Spojrzała nań zdaleka: wychudły był, zmęczony, ale na bladej twarzy nosił wyraz takiej energii i męztwa, znała go tak dobrze, że nikomu więcej zaufać, niczyjej gorliwości pewniejszą być nie mogła.
— W imie Boże — niech jedzie, rzekła w duchu — i to dobrze, że się od Jadzi oddali i że dziewczęciu wyjdzie dziecinne przywiązanie ku niemu z głowy. Może też tam gdzie Miecznik go dobrze umieści. Pragnę dlań wszelkiego dobra.... tylko już w Mierzejewicach dłużej go trzymać nie można. Świat szeroki, chłopiec poczciwy, wyposażenie się znajdzie. Bóg mu pobłogosławi, a mnie z serca wielki ciężar spadnie.
Więc — niech jedzie! dodała Miecznikowa, tak najlepiej.






W ten sposób Janasz zaledwie dzień jeden przeczekawszy w Mierzejewicach, wybrał się zaraz w drogę. Dano mu Pacuka, na nowo go oblókłszy, i dwóch ludzi, bo Miecznikowa musiała z pieniędzy w Gródku odmurowanych, dać na przypadek wykupu pięć tysięcy czerwonych złotych. Była to suma znaczna, ale wiedziano, że Turcy za niektórych i po dziesięć z razu żądali, grożąc, że im głowy pościnają, jeżeli tych pieniędzy nie dostaną. Miecznikowa zaś dla prędszego oswobodzenia męża z niewoli, nietylko gotową była oddać wszystko, co w gotowiźnie w domu się znajdowało, ale spieniężyć się do ostatniej łyżki, a bodaj majętności zastawić. Niechciała więc, aby po pieniądze wracano i dała je, aby w pogotowiu były.
Ponieważ zapewne nie wiedziano gdzie się król znajdował, a na zimę miał do Krakowa powrócić, gdzie już nań królowa oczekiwała, Janasz miał na Kraków jechać, szukając tam sposobności dostania się na Węgry, gdzie się Turcy byli cofnęli i zamki trzymali.
Rano tego dnia odprawił mszę ksiądz Żudra na intencyę podróży i wykupienie Miecznika, poczem Janasz poszedł pożegnać panią, przed którą pokląkł prosząc ją o błogosławieństwo na drogę, gdyż nie można było wiedzieć pod owe czasy, jaki los spotka człowieka, w podróży i zajściach z niewiernymi, którzy słowa nie zwykli byli dotrzymywać.
Rzuciły się łzy pani Miecznikowej z oczu, bo do Janasza przywiązaną była, niemal jak do dziecka, które się w jej oczach wychowało. Ścisnęła go za głowę wzruszona i pobłogosławiła. Jadzia stała na uboczu; poszedł do niej rękę jej całując, a dziewczę miało mocy tyle nad sobą, iż nie okazało co czuło. Odezwała się tylko: — Wracaj do nas zdrów z ojcem, będziemy się za was modlili i czekali.
Głos jej zadrżał, zakryła oczy, ścisnęła Janasza za rękę i odwróciła się. Wyszedł Janasz w dziedziniec gdzie go wszyscy jeszcze pożegnać i uścisnąć pragnęli, bo kochanym był we dworze, a nie jeden się upłakał, widząc że mizerny, z ledwie przygojonemi ranami, puszczał się w tak niebezpieczną drogę. Dano wóz kuty, mocny pod rzeczy i pieniądze; na nim dwóch ludzi dobrze uzbrojonych siadło, Janasz zaś, jak zawsze, tak i teraz konia dosiadł, Pacuka mając za sobą. Napierał mu się Nikita, ale temu i spoczynek się należał i Miecznikowa go też w domu potrzebowała.
Zima się już zapowiadała, więc drogi nie były dobre, powietrze ostre i dni krótkie — podróż więc nie łatwo szła. Do Krakowa przybywszy dowiedział się Korczak, że króla się spodziewano, ale go tam jeszcze nie było, więc korzystając ze sposobności, bo się tam od królowej z listami szlachcic Kożuchowski z dobrym konwojem miał przedzierać, nie wiele spocząwszy, ruszył z nim razem. A było to bardzo szczęśliwem dla niego, bo przy pośle owym ludzie się znaleźli doskonale dróg świadomi, przebiegli i umiejący prowadzić pewnemi manowcami, kędy się mało z kim spotkać było można, bo naówczas nie jednego Turka lękać się musiano, ale włóczęgów i zbiegów węgierskich, plądrujących na swoją rękę, Kroatów cesarskich i wszelakiego ludu, co z wojny korzystał dla bezprawia. Uszli przecie obronną ręką wszelkiego niebezpieczeństwa i cudem prawie króla z wojskiem zastali u oblężenia Zeczyna, małej mieściny z zameczkiem, otoczonym wodą i murami, w którym się Turcy ze znacznym oddziałem bronili.
Nad wieczór przybywszy do obozu, pozyskanego w drodze Kożuchowskiego użył Janasz, aby sobie zaraz u króla posłuchanie wyrobić, nie zwlekając i chwili. Wpuszczono z listami od królowej Kożuchowskiego, a w godzinę potem, gdy król listy przeczytał, bo do tych się zaraz rzucił jako zgłodniały wielce wiadomości, przyszło pacholę po Janasza, że się stawić może.
Królewski namiot ogromny był jak największy dwór i bardzo piękny a dogodny. Wszystek z wzorzystej materyi tureckiej podbitej suknem, z sznurami jedwabnemi i kotarami długiemi, a izbami ściany poprzedzielanemi. Można się w nim było zgubić, ktoby drogi nie wiedział, lecz pacholę prowadziło i podniósłszy płotek, wpuściło Janasza do środka. Pierwszy raz mając majestat królewski oglądać, Korczak strwożony nieco, u płotka zaraz stanął, pokłon czyniąc i nierychło oczy śmiejąc podnieść.
Dopiero po chwili, usłyszawszy głos, zwrócił wejrzenie na to miejsce, z którego wychodził. Izba była w namiocie pośrodku kolista, obszerna, karmazynowym suknem ze złotemi galonami cała wybita, kobiercami grubo wysłana. Na stole krągłym zaciągniętym makatą paliły się dwie świece i listy jeszcze leżały, tylko co porzucone. Król na składanym krześle z tasiem jedwabnych siedział w popielicowym kożuszku, na żupan wdzianym, ręce na kolanach, twarz jasna i spokojna. Tuszy już był znacznej, ale mimo to krzepki i silny. Wielką powagą swą uczynił wrażenie na przybyłym, ale nie mógł Korczak wstrzymać się w duchu od myśli, że na szlachcica raczej wyglądał zamożnego, niż na bohatera. Wielka prostota i dobroć blask królewski przyćmiewała. Buty tam szlacheckiej było dosyć, lecz łagodnej a miłościwej. Patrzał na Janasza i westchnął.
Waszmość jesteś przysłany od pani Miecznikowej Zboińskiej! Miły panie, choć milczysz jakbyś mi wymówkę przywiózł, żem dotąd mojego dobrego przyjaciela i towarzysza z rąk tych pogan uwolnić nie mógł — ale chyba Bóg nie łaskaw, musiemy go wprędce dostać.
— N. Panie — odezwał się Janasz — pani Miecznikowa do stóp W. K. Mości się ściele, a prosi jeno o pomoc i pośrednictwo, choćby przyszło okup zapłacić!
— Niech Bóg uchowa — przerwał król — mam ja dosyć pochwytanych ich paszów, dam ile zechcą, byle raz do ładu z nimi przyjść. Lecz z przewrotnym narodem tym wiedzieć trzeba jak się układać, im człek więcej nalega, tem więcej robią trudności, a cenę podnoszą.
Przecież już mi słowo dali i umowę byli podpisali, że Miecznika wydadzą — a no im się zdało targować jeszcze, aby więcej wydrzeć.
— Gdyby łaska W. K. Mości ułatwić mi tylko przystęp do mojego pana, jabym już i sam.
Król Jan się rozśmiał.
— Dobre chęci waszmości — rzekł — jakże się zowiesz?
— Korczak — odparł Janasz.
— Dobre chęci, mości Korczak, ale więcej serca gorącego niż znajomości tego, co się tu dzieje. Tu i wytrawni rady nie dadzą — cóż dopiero człek nowy! Z poganami sprawa.
Westchnął król.
— Przeczekajcie dzień, mam coś na myśli.
— Mam z sobą N. Panie, pięć tysięcy dukatów na okup, lękam się o nie, W. K. Mość pozwolisz abym je złożył do kasy pańskiej.
Ramionami ruszył król i wąsa pokręcił.
— Niepotrzebnieście je wieźli, bo my go, Bóg da bez pieniędzy dostaniemy. Pojmuję niecierpliwość p. Miecznikowej.
— A! N. Panie — gdybym się ja tam tylko mógł dostać — rzekł Janasz.
— Poślemy do Neuhasel, gdzie nieboraczysko siedzi, to się przyłączysz — odparł król po chwili — lecz uprzedzić sam muszę, iż Miecznik pokorną tam przybrał postać, aby go nie obdarto, i nie rad, by się bardzo nim zajmowano.
W tem nadchodzący Denhoff po rozkazy, przerwał rozmowę. Król wstał i zbliżywszy się do Janasza po ramieniu go klepnął.
— Bądź dobrej myśli, a bezemnie się z niewczesną gorliwością nie wyrywaj, abyś mnie i Miecznikowi sprawy nie popsuł.
A popatrzywszy na Janasza dodał:
— Hoży z waszmości chłop — i na żołnierzabyś się zdał, lecz cóżeś to tak wymizerniał?
— Choroba, N. Panie, a wprzódy jeszcze ciężkie przejście z Tatarami, jakiegośmy z Miecznikową na Podolu doznali, — zdrowie mi odjęło!
— A cóżeście mogli, wy z Tatarami, mieć do czynienia?
— Oblegli nas na zamku, tośmy się w kilkudziesięciu na tysiąc ich opierać musieli.
— No — i cóż! oparliście się? jak się patrzy....
— Myśmy się trzymali dopóki było można, choć dolne zamczysko już wzięli, aż pułkownik Dulęba na odsiecz nadciągnął.
— Miecznikowa ma nieszczęście prawdziwe do tych niewiernych, dodał król, lecz się to prędko skończy i wygnamy ich raz na zawsze z Europy, a nasze Podole odzyskamy. Amen, domówił król.
Janasz rękę jego ucałował i odszedł. W obozie choć znajomych nie było znaleźć łatwo, przyjaciele zaraz się nastręczyli — i Korczaka wzięto, bo każdy był z Polski nowin chciwy.
Wojsko znać było zmęczone wielce pochodem a nieustannemi utarczkami pognębione, lecz duch w niem panował i ochota niezmierna. Łupów najrozmaitszych namioty i wozy były pełne.
Za bezcen sprzedawano najosobliwsze sprzęty, z któremi nie wiedziano co czynić, bo ich za sobą wieźć nie było podobna. Wychudzeni, ogorzali, pomarzli, odarci, często głodni, śmieli się rycerze, wesołością nadrabiając, gdy czego brakło. Janasz się owego wieczora nasłuchał dziejów, których przez życie całe nie zapomniał. Sami je bohaterowie opowiadali, nie szukając z nich chluby.
Nazajutrz szturm miano przypuścić do Zeczyna, w którego murach odkryto wyłom na prędce kołami i ziemią zabity. Jak świt ruszono się z obozu, a Korczak wytrzymać nie mogąc, na ochotnika się wprosił pomiędzy jazdę. Rychło jednak konia rzucił, a sam z innemi, szablę dobywszy, pobiegł do szturmu, który ze dwóch stron przypuszczono. Niemal jednym z pierwszych dostał się mimo gradu kul pod wrota, pod które już petardę miano podsadzić, aby je podpalić i skruszyć, gdy naparci Turcy i z tej strony i wyłomem przez cisnącą się piechotę regimentu Denhofowskiego, wywiesili białą chorągiew.
Król sam stał na koniu nieopodal, gdy się Denhof z Agą Czorbadżym umawiać zaczął. Zezwolono aby z życiem szli wolni, bez broni i bagażów. — Janasz z wyprawy swej powracał mimo tego miejsca, na którem król stał. Poznał go Sobieski zaraz i skinął aby się zbliżył.
— Dzielne serce — zawołał śmiejąc się — takich lubię. Wczoraj z drogi, a dziś na ochotnika poszedł.
Janasz był lekko draśnięty w rękę.
— Chciałem też mieć szczęście pod rozkazami króla przelać krwi kropelkę za wiarę świętą.
Król głową skinął i wąsa pokręcił.
— Cóżeś tam słyszał? Denhoff ich widzę puszcza wolno?
Turcy w tej chwili poczęli się przez wrota tłoczyć, mimo króla ciągnąc. Przyskoczył Denhoff.
— Nie może to być — zawołał Jan, abym ich puścił wolno wszystkich, kiedy oni mi Miecznika trzymają, mimo obietnicy. Agę z synem i co przedniejszych zatrzymać, aż go uwolnią.
Wstąpiła dusza w Korczaka, widząc jak król o Zboińskim pamiętał. Napróżno się Turcy prosili, błagali i wymawiali — nie pomogło nic. Janaszowi zaraz myśl przyszła, ażeby z tych zatrzymanych w niewoli korzystać i gdy Zeczyn zajmowano, przez Kożuchowskiego się jął u króla dopraszać, aby mu ze dwoma Turkami dozwolono jechać, i wydania Miecznika domagać się w zamian za Agę, jego syna i zabranych przedniejszych dowódzców.
Zrazu król się opierał, kogo innego wyznaczyć chcąc, potem Węgra dodawszy, zezwolił, Turkom jadącym z niemi przez tłumacza zapowiadając, że jeśliby posłom włos z głowy spadł, jeńców natychmiast śmiercią ukarze.
Tak tedy króla pożegnawszy i nasłuchawszy się nauk i przestróg wielu, jak sobie miał poczynać, Janasz tegoż dnia przed wieczorem w niebezpieczną wyruszył drogę.
Turcy dodani, choć się sprawowali spokojnie, milczący jechali i widocznie gniewem na giaurów przejęci. Wzrok ich, postawa i mruczenie ciche, nic dobrego nie wróżyły. Węgier milczał, Janasz się opiece Bożej powierzał, jedno sobie powtarzając, iż bądź co bądź Miecznika oswobodzić musi, choćby sam miał tam przepaść.
Drugiego dnia nad wieczorem ukazał się zameczek przez Turków zajęty i pogorzelisko około niego a dom ów murowany, w którym u syna Agi, Miecznik w niewoli zostawał. Najprzód jednak przewodnicy zmusili Węgra i Janasza na zamek iść do Paszy. Gdy do wrót przybyli, a z załogi postrzeżono swoich, którzy dwu chrześcian prowadzili myśląc iż to byli jeńcy, uradowano się wielce. Wkrótce jednak radość ta spełzła, gdy poczęli przybyli opowiadać, że Zeczyn został wzięty. Wielka wściekłość opanowała ich, na zamku ruch się wszczął ogromny, a stojący w podwórzu, wśród odgrażającego się tłumu mogliby paść ofiarą, gdyby przewodnicy nie zapowiedzieli co im król mówił i jako bezpieczeństwo posłów poprzysiądz musieli. Godzina dobra upłynęła, nim się na zamku nieco uspokoiło, a do Paszy ich puszczono. Węgier tu głównym był, bo się po turecku mógł rozmówić, Janasz szedł za nim.
Wprowadzono ich do tej izby, którą opisywał Pacuk, a zastali w niej znowu Paszę z cybuchem, na poduszkach, z szablą i buńczukiem wiszącemi nad głową. Człek był stary, z brodą długą, z różańcem w jednym ręku, z nogami podkurczonemi. Oczy miał z gniewu krwią nabiegłe. Zaledwie weszli a Węgier mówić począł, wybuchnął Pasza z odgróżkami, iż za wszystko Polakom zapłacą, że stokroć większe wojsko ściągną i kamienia na kamieniu nie zostawią.
Węgier go spokojnie słuchał aż wszystką swą złość wywarł, dopiero spokojnie rzekł:
— Nie potośmy tu przyszli, abyśmy tych obietnic słuchali. Wiecie co się stało. Król swojego sługi który u was w niewoli zostaje, domaga się. Przyrzekliście go wydać i zatrzymali, wziął więc waszych przedniejszych, Agę-Czorbadżego i jego syna i trzymać ich będzie, póki tego nie wydacie, po któregośmy tu przybyli.
— Ja królewskiego sługi nie mam, bom go synowi darował — rzekł Pasza — z nim o okup się układajcie.
— Nie o okup myśmy się tu przyszli umawiać ale o wymianę. Król wam daje więcej niż złoto, bo potrzebnych wam i mężnych dowódzców waszych.
Zmilczał Pasza.
— My ich i tak odzyskamy — mruknął, a tego wykupić musicie!
Janasz nie rozumiejąc jak sprawa stała, mięszać się nie mógł — uprosił wszakże Węgra, aby mu widzenie się z Miecznikiem wyrobił. Niecierpliwie czekał Korczak, jaki skutek weźmie umowa i owo bełkotanie Turka z Węgrem, o którem tyle tylko wiedział, iż się mocno sprzeczali. Naostatek Węgier mu opowiedział, iż jeśli chce, nazajutrz z Miecznikiem dzień spędzić może, gdyż teraz noc już była i jeńcy w lochu zamknięci.
Turcy przybyli z nimi znać musieli opowiedzieć Paszy, że królowi wielce chodziło o uwolnienie sługi swojego, gdyż się zaciął i zarzekał, że go inaczej nie da jak za dziesięć tysięcy sztuk złota.
Na tem tego wieczora stanęło.
Pasza nieco ostygnął i odprawił ich na nocleg w zamku pod strażą. Dano im izbę osobną, zimną, w której rogoży i wojłoków tyle było, żeby się na nich przespać można. Położyli się więc jak stali, a sen ich niebardzo brał, bo długo słyszeli opowiadania Turków, co z nimi przybyli i wykrzyki gniewne, które im towarzyszyły.
Skoro świt budzić się w zamku i ruszać zaczęto, a Janaszowi już pilno było iść szukać i widzieć Miecznika, domagał się więc przewodnika co rychlej i nakoniec doprosił, iż go Czausz z zamku na owe pogorzelisko do widnego zdala domu murowanego poprowadził.
Tam już od wczoraj wiedziano pewnie o posłach, gdyż izbę więźniów Janaszowi pokazano. Niektórzy z nich w nędznej odzieży zamiatali właśnie przed stajnią, w dziedzińcach i u wrót, ale Miecznika między nimi nie było.
Zobaczywszy Janasza kilku towarzyszów, a sądząc że jeniec nowy przybywa, zbiegło się doń ciekawie. Już z ich twarzy i postawy mógł się domyśleć jak p. Miecznika znajdzie. Począł o niego pytać. Wskazano mu izbę na górze, a Kurczaba, szlachcic, który na nogach miał łańcuszki a w rękach miotłę, rzekł:
— E! Miecznikowi się jeszcze jako tako dzieje, bo się za niego dużo złota spodziewają. Choć się krył z sobą, przewąchali że to nie taka jak my golizna. Ale go za to nie łatwo puszczą, gdy nas daliby pewnie dwu za jednego konia dobrego, gdyby im go kto przyprowadził.
Rozmowy dłuższej nie chcąc zawiązywać, Janasz pośpieszył na górę.
Z bijącem sercem drzwi otworzył.
W kubraku nędznym, podpasany krajką, w ladajakich chodakach, tyłem do drzwi siedział na posłaniu z wojłoków Miecznik i w okno patrzał smutnie. Chociaż tak okrutnie tą nędzą zmienionego, poznał go zaraz Janasz.
Nie rychło zamyślony jeniec głowę odwrócił, lecz spostrzegłszy we drzwiach twarz, której sobie wytłumaczyć nie mógł, a do tego wychudzoną i zmienioną — przestraszony przeżegnał się.
Jak w tęczę patrzał milczący na Korczaka, gdy ten mu się płacząc do nóg rzucił. Dopiero ręce podniósłszy do góry, zawołał:
— Janasz! ty! zkądżeś się wziął?
— Umyślniem przybył, panie, po was, dla uwolnienia waszego.
— Z domu? wprost?
— Tak jest.
— Jejmość! Jadzia! mów.
— Wszyscy zdrowi.
— Bogu chwała? — odetchnął Miecznik.
— Ale ty jak z krzyża zdjęty.
— Chorowałem.
Zamilkli.
— Podróż jak poszła?
— Dobrze — dobrze — zawołał Janasz; niechcąc opowiadaniem na razie go zatrważać. Natychmiast po powrocie wysłała mnie pani do obozu, a król jegomość pozwolił tu dojechać. Agę i jego syna i trzydziestu ich przedniejszych zatrzymał dla was, aby wymienić.
— Dobry król.
— Jam przywiózł pięć tysięcy dukatów.
— Ha? zkąd?
— W Gródkuśmy skrzynię znaleźli.
Miecznik się poruszył.
— Ani grosza tym zbójom nie dam. Milcz — i z tem mi się nie odzywaj. Dosyć mnie namęczyli — ale ja tak i twardszy od nich. Otóż, jak widzisz, nic mi, do ich chleba nawykłem. Apetyt mam jakiego nigdy nie było.... drwię z nich.
Janasz go począł po rękach całować.
— Puścić mnie muszą, a pieniędzy nie będą widzieli!
Nagle z zamyślenia jakby wychodząc, wtrącił Miecznik.
— Kobyła bułana oźrebiła się?
Janasz osłupiał.
— Tak jest — bąknął.
— Mówiłem, że źrebak będzie — nieprawdaż?
Naprawdę Korczak o niczem nie wiedział, ale potwierdził.
Uścisnął go za głowę stary.
— Ty myślisz — odezwał się — że ja na twoje przyjęcie taki dobry humor dobyłem z zapasu? Jako żywo! ciągle go mam i z Turków drwię. Wściekają się, a ja się śmieję. Skorzystałem z niewoli tyle, żem się cale nieźle tego ich psiego języka poduczył i mógłbym z biedy drogmanem być.
Janaszowi się na łzy zbierało, a stary śmiał się. Wprawdzie na twarzy niewola się mocno wypiętnowała, lecz oczy śmiały się jak zawsze. Począł rozpytywać o wszystko.
Treści nie brakło do opowiadania, ale Korczak to tylko mógł mu donieść coby próżnej z sobą nie przyniosło troski, bałamucił więc i wywijał się różnie, szczególniej o całej podróży na Podole i przygodach doznanych zamilczawszy.
Godziny płynęły niepostrzeżone.
— Panie — odezwał się Janasz — Węgier tam układa się o uwolnienie nasze, ale Turcy się upierają.
Ja myśl mam inną. Jeśli przyjmie Pasza, zostanę za was zakładnikiem, chodzi o to, aby mnie tylko przyjęto.
Miecznik się rozśmiał.
— Nie wezmą cię, chudy jesteś — rzekł — a u nich chudy, mężczyzna czy kobieta, nic nie warci. Za młody jesteś, aby cię za mnie pomieniali.
— Toż jeśli o niewolnika do pracy idzie, młodszy lepszy.
— Im nie o pracę chodzi, ale o pieniądze, nie! nie! rzekł Miecznik. My tu może, jeśli Węgier nic nie poradzi, co innego poczniemy. Masz pieniądze?
— Sumę całą w królewskich zostawiłem rękach, bo niebezpiecznie było ją brać z sobą — a w kieszeni około stu czerwonych złotych się znajdzie.
To mówiąc sakiewkę dobył Janasz i położył ją na stole.
Miecznik popatrzał na nią i schował.
— Chodźmy na podwórze, bo ja się tu mówić lękam — szepnął.
Zeszli tedy po wschodach i na brukowany dziedziniec, po którym sami się przechadzać zaczęli.
Miecznik pokazał drzwi do loszku.
— Zajrzyjno, z pozwoleniem, nierogacizny bym w nim nie zamknął, a oni nas tam na noc i to jeszcze okutych lub w dybach zapierają. A wiesz? czasem się tak śpi, że nie można lepiej. Człowiek do wszystkiego przywyknąć może. Kazali mi z początku konie czyścić, ale zaraz się spostrzegli, że to nie moja rzecz i dali pokój. Z miotłą jeszcze jako tako.
Mamy tu — szepnął wreszcie — wcale nie złego człowieka dozorcę — słowak jest zbisurmaniony i kupić go można a drapnąć. Bardzo mi się chce im tego figla zrobić.
— Ale kiedy i tak wolnym być można? po cóż się podawać w niebezpieczeństwo? — rzekł Janasz. Węgier się układa — a dwóch Agów....
Miecznik głową potrząsnął.
— Zobaczemy — zakończył. Już mi wreszcie ta niewola dojadła — stęskniłem się za domem: dosyć tego!
Około południa nadszedł Węgier ale z twarzą posępną.
— A co? — zapytał Miecznik.
— Chcą okupu nie zamiany — odezwał się poseł.
— Diabła zjedzą! grosza nie dam! — zawołał Miecznik.
— Pani Miecznikowa mi kazała powiedzieć, wtrącił Janasz, że pieniądze są i gotowa zebrać nie dziesięć ale dwadzieścia tysięcy byleś pan był co rychlej wolny.
— Albo mi to tu tak źle? Żaden doktór takby mnie z otyłości nie wyleczył, jak te bisurmany. Czysty zysk! brzucham się pozbył. A no, za kuracyę im płacić nie myślę. Wracajcie do króla i powiedzcie, że ja tu sobie posiedzę.
Spojrzał z ukosa na Janasza.
— Jeżeli p. Miecznika nie uwolnią — począł Korczak — ja z nim zostanę.
— Po co? żebyś mnie odjadał? oni cię darmo karmić nie będą.
— Jadło ja znajdę, a posłużę przynajmniej.
— Kiedy mnie teraz bez sługi tak dobrze, jakbym go nigdy nie miał. Pieścić się nie myślę. Ty mi nad uszami skwierczyć będziesz. Jedź do Mierzejewic, kłaniaj się im wszystkim i powiedz, że ja, za łaską Bożą, sam też się wkrótce tam wrócić spodziewam. Niechaj Wojda pszenicę młóci.
— Ja bez pana Miecznika nie pojadę — stanowczo rzekł Janasz.
Zboiński mu w oczy spojrzał.
— Jak mi Bóg miły — bij mnie pan czy ubij — nie ruszę się ztąd.
— To oni cię wypędzą, a nie to w niewolę zapiszą, rozśmiał się Miecznik. Tym bowiem heroizmem kłopotu mi tylko przysporzysz.
Zmilczał Janasz.
— Cóż będzie? — zapytał Węgier.
— Powiedz Paszy, że ja jestem goły, pieniędzy nie mam, a król takich sług jak ja na seciny liczy, gdyby ich miał tysiącami opłacać, nie stałoby mu na koszulę. Jak sobie chce. Turcy pójdą w Żółkwi wały sypać, a ja będę tu podwórze zamiatał.
Całe poobiedzie upłynęło na układach, Węgier poszedł do Paszy, który się zaciął i żądał sumy coraz większej. — Miecznik chciał, aby Janasz wracał; ten stał przy swojem. Odłożono resztę sprawy do jutra, gdy wieczór nadszedł i Janaszowi kazawszy zostać na boku, Miecznik poszedł się o coś z nadzorcą układać. Szeptali długo. Korczak miał czas się przypatrzeć człowiekowi, a ów zbisurmaniony Słowak przykre i wstrętliwe na nim uczynił wrażenie. Był to mężczyzna ogromnego wzrostu, żółty, twarzy pociągłej, nosa wielkiego, małych oczów czarnych a bystrych, ruchów niespokojnych. Fałsz mu patrzał z twarzy całej.
— Wyrobiłem u dozorcy — odezwał Miecznik, że nam obu na dzisiejszą noc da izbę osobną i od łańcuszków na rękach mnie uwolni. Przegadamy z sobą te godziny, bo jest jeszcze i o co pytać i co opowiadać.
Spojrzał z ukosa na Janasza — jakoś znacząco.
Z oczów mógł się domyśleć, że na wszystko się ważyć będzie.
— Co u licha — szepnął — żeby też Pacuk miał być rozumniejszy i szczęśliwszy nademnie? a toćby już wstydzić się trzeba!
Weszli razem do izby.
— Słuchaj Janasz, to bydło śpi jak zabite, koło domu zewnątrz żadnej straży nie ma, żebyśmy też uciekli?
To dopiero im psikusa wyprawimy, ani Agi ani pieniędzy...
— Na miłość Bożą! — zawołał Janasz, panie mój! Niebezpieczeństwo! mogą nas schwytać, mogą....
— Wszystko mogą, strzelić i zabić — odparł Miecznik — ale dlatego ważyć się trzeba i szczęścia sprobować. Mogłem od lada kiepskiej kuli zginąć na wojnie.
Gdzie zaś, umkniemy! zobaczysz. Przecież ty nie stchórzysz?
— Ale ja o siebie najmniejszej nie mam obawy! — rzekł Janasz.
— A ja o siebie — dodał Miecznik, do Matki Boskiej Częstochowskiej się modliłem, na tę intencyą...
Sam, albo i z Pacukiem nie ważyłbym się, z tobą — śmiało!
Próżne były prośby Janasza i uwagi; Miecznik stał przy swojem.
Węgrowi dano znać z wieczora, aby sobie, jeśli chce powracał, choćby natychmiast. Zresztą, przyznać należy, iż o niego wcale się Miecznik nie troszczył.
— Gdyby Basam teremtete posiedział tu na mojem miejscu jaki ruski miesiąc — toć go licho nie weźmie. Łatwiej go uwolnią niżeli mnie.
Zamknęli się na noc w izbie im przeznaczonej. Słowak przyniósł lampkę, gotowanego mięsa trochę, suchego chleba i wody. Miecznik się wesoło wziął do tej wieczerzy.
— W Mierzejewicach — odezwał się, bywały lepsze wieczerze, krupniczek z półgęską, palce oblizywać! kasza ze słoninką! zrazy! Tu jakieś ochłapy dają, Bóg raczy wiedzieć z czego i z kogo, zamiast węgrzyna wodę, chleb spleśniały, a smakuje to jak specyały. Co to za mistrze, nędza i głód! Ha! ha!
Janasz niespokojny nie jadł nic i milczał.
Miecznik palcami sobie do tej wieczerzy posłużywszy, obmył ręce i zaczął myśleć o ubiorze i o ucieczce. Korczak przekonał się dopiero, iż była postanowioną niezmiennie, i że Miecznika nic już odwieść od tej myśli nie mogło. Czekał tylko godziny właściwej.
— To źle że na nas dwu jedna szabla — rzekł stary — ale na to rady niema.
Janasz nie spieszył z oddaniem swojej, bo jeszcze choć słabą miał nadzieję, że Miecznika powstrzyma. Noc ciemna była bardzo i dosyć wietrzna. Wydawało się to przyjaznem dla ucieczki. Wicher stukał w okna i okiennice, że mało co oprócz tego świstu i szumu słyszeć było można. Z północy Miecznik jakie tylko miał odzienie, włożył na siebie; Janasz mu płaszcz na ramiona swój rzucił, ale tego nie przyjął, pod pozorem, żeby mu zawadzał. Z pokrajanego w pasy kobierca skręcono sznur, którego nie wiele było potrzeba, ażeby ziemi dosięgnąć.
— Dobyć się ztąd — rzekł Miecznik — nie jest żadną sztuką, to dopiero mniejsza połowa roboty, ale koni dostać i uciec, w tem gra!
Janasz mu się raz jeszcze do nóg rzucił błagając, aby myśl tę odepchnął; uściskał go, zmilczał, ale swoje dalej robił.
— Na przód się nie wyrywaj — idź zamną i bądź posłusznym, nie wymagam więcej. Głowy nie trać. Milczeć.
To mówiąc przeżegnał się stary, okno otworzył, sznur powoli dla próby spuścił, ręce poobwijał i nim Janasz ostatnim wysiłkiem powstrzymać go jeszcze chcąc, potrafił pochwycić, był już na oknie i na sznurze.
Pozostawało jedno tylko Korczakowi iść za nim. Niemiał czasu rąk obwarować, zsunął się więc odarłszy je ze skóry, czego na razie nie poczuł.
Miecznik stał już na dole na gruzowisku w ciemnościach i prowadził. Przy domu była sklecona na prędce szopa, w której stały konie Agi. Do tej dostać się z zewnątrz nie można było inaczej jak wyrywając deski, które ścianę stanowiły. Wziął się do tego Miecznik dzielnie, a Janasz jął mu pomagać szybko, bo już ważąc się raz, trzeba było doprowadzić zamiar do skutku.
Licha budowa nie wielki stawiła opór. Miecznik dostał się do stajni bez wielkiej trudności i pochwycił jednego z koni, którego podał Janaszowi, na drugiego sam skoczył w szopie i wyjechał z niej prędzej niż spodziewać się było można.
Dotąd szło wszystko tak szczęśliwie, iż w Janasza duch wstąpił. Oba siedzieli oklep na koniach dobrych, a wiedział już z doświadczenia Pacuka, iż ucieczka była możebną, bo odległość od obozu polskiego nie była zbyt wielką. Ruszali z miejsca już, gdy poza nimi w podwórcu, słyszeć się dało wołanie, krzyk i wrzask, który się rozległ natychmiast po całym budynku. Miecznik konia ścisnął, Janasz postanowiwszy jechać za nim, dobył szablę, którą miał u pasa, konia płazem ściągnął — zaczęli uciekać szybko.
Noc była przerażająco czarna, ale Zboiński przez czas pobytu swojego miał zręczność dobrze się w okolicy rozpatrzeć, pokierował więc konia w stronę, gdzie droga była najgładszą i najprościej wiodła do celu. Janasz tuż jechał za nim. Z tyłu dochodziły ich krzyki i hasła. Oczywistem było, że Turcy ucieczkę postrzegli i że pogoń puścić się miała za niemi. Lecz mogła obrać inną drogę i nie doścignąć ich, gdyż mieli czas się oddalić. Konie jednak bić było potrzeba, bo od stajni nie bardzo im się iść chciało, czuły jakby nieprzyjaciela na sobie, zżymały się i opierały nieposłuszne.
Biegli tak wśród ciemności, oddalając się coraz dalej od zameczku, gdy Janasz tentent posłyszał za sobą. Zbliżał się widocznie.
— Panie — zawołał — gonią nas.... uchodź, ja ich zatrzymam, jeśli dognają.
Nieposłyszał już odpowiedzi Miecznika, i koń jego poparł żywiej naprzód. W tem pogoń słyszeć się dała tak blizko, iż ujść od niej było już niepodobieństwem. Sapanie koni czuł pozasobą i przekleństwa ścigających Turków. Koń Janasza zaczął zwalniać biegu. Miecznika widać nie było. Wziął się więc do szabli Korczak. Turek siedział mu już na karku, kilka razy świsnęła szabla w ciemnościach napróżno, raz ścięły się z sobą żelazca.
Janasz uczuł w ramieniu ból, z dwóch stron oskakiwali go Turcy; koń padł i on z nim na ziemię. Nie myślał wcale o sobie — patrzał co się mogło stać z Miecznikiem, ale wśród zamięszania jakie powstało między pogonią, która go chwytała, zdało się, że miał czas ujść niepostrzeżony.
Pochwyciwszy go więc Turcy i natychmiast ręce związawszy, nie zważając na ranę, okładając razami zaciągnęli napowrót do domu Agi. Tu wszystko było na nogach, gotowe na przyjęcie nieszczęśliwego. Miecznik tak długo siedział w niewoli spokojny, iż Janaszowi przypisywano zachęcenie do ucieczki i jej ułatwienie. Znęcano się więc nad nim jako nad winowajcą.
Chciano go zrazu ściąć bez dalszego rozpatrywania sprawy, przyszła potem rozwaga i okutego w kajdany zamknięto do osobnego, wilgotnego lochu, do którego woda ściekała, i w którym kamienia nawet nie było, aby na nim usiąść sucho.
Janasz nie rozumiał języka; na wszystkie krzyki i łajania, nie odpowiadał nic, stał cierpliwie znosząc razy i wrzaski. Dano zaraz znać do zamku, gdzie Węgier nocował, ażeby i tego jako współwinowajcę uwięzić.
Z tym jednak nie poszło łatwo, gdyż zemstę im przypomniał, jaką król zapowiedział, jeśliby któremu z nich włos spadł z głowy.
— Kilka dni się zwlecze — rzekł — a jak niepowrócą, głowy tureckie spadną.
Postawiono więc straż przy nim na noc i tak się przewlokło do rana. Do dnia przyprowadzono go przed Paszę, który już o przygodzie nowej był uwiadomiony i Janasza też w kajdanach przywieść kazał. Turcy już naprzód pochwyciwszy go odarli do koszuli, zabrali suknie, pieniądze, szablę i stary dali przyodziewek tylko. Z lochu do zamku był kawał drogi po błocie, który Janasz przebył plącząc się w łańcuchach na bosych nogach, ale bez oznaki najmniejszego strachu i bólu. Postawa jego i to milczenie zrobiły nawet na Turkach wrażenie.
Pasza, gdy ich wprowadzono, rzucał się jak wściekły na swoich poduszkach i znowu śmiercią groził. Rozkazał Węgrowi pytać jeńca o ucieczkę, ale Janasz odrazu odparł tylko, że niema nic do powiedzenia, a robić z nim mogą co chcą, bo jest w ich mocy.
Węgier więc za siebie i za niego tłumaczyć się musiał.
Stanęło na tem, że Korczaka Pasza zatrzymać postanowił i za nic go wydać nie chciał, a Węgra rad nie rad puścił, domagając się przez niego wydania uwięzionych w Zeczynie, za których Janasz miał gardłem odpowiadać. Gdy ich potem obu razem wyprowadzono, zbliżył się do Węgra Korczak i prosił go tylko, aby królowi o losie jego oznajmił. Zdawało się, że Miecznik nocą uchodząc, przedrzeć się musiał do obozu niemieckiego lub polskiego, gdyż o pochwyceniu go wiadomości żadnej nie było. To pocieszało Janasza, który już wcale ani rany, ani ciężkiej niewoli nie żałował.
W istocie była ona nad wyraz wszelki ciężką i bezlitośną. Słowak renegat, wszyscy słudzy i młody Aga mścili się na nim za stratę koni, bo drugi padł od rany zadanej mu pałaszem w głowę, a obchodzili się jak ze skazanym na śmierć. Jedzenie rzucano mu jak psu i to takie, które zaledwie na utrzymanie życia starczyć mogło, na noc zamykano w tym samym lochu — i kajdany zdejmowano tylko wtenczas, gdy pod dozorem pracować musiał czyszcząc stajnie i podwórze. Nieumiejętność języka oszczędzała mu przykrości jakiejby doznał słysząc nieustanne łajanie i szyderstwa.
W takim położeniu jedynym ratunkiem jest cierpliwość niema, spokojna, kamienna. Gniew cieszy oprawców i nasyca, żelazna obojętność pozbawia ich przyjemności i owocu znęcania się. Nużą się w końcu widząc, że nie zmogą. Janasz miał tyle siły, że się na nic nie skarżył, o nic nie prosił i oczów nawet nie podniósł ku katom. Nie miał czem rany zawiązać, zaschła na zimnem powietrzu i goiła się sama. Cierpiał głód, pragnienie, pracę, barłóg mokry nocą, a gdy Słowak się zeń naśmiewał, spuszczał głowę i zdawało się że go nie słucha i nie słyszy. Zdumiewało to Turków.
Wszystkie niewygody, które powinny były przy ostrem powietrzu dobić chorego, dziwnym sposobem hartowały go tylko. Widząc go pracującego w kajdanach na podwórzu, Turcy przychodzący do Agi, rzucali mu jałmużnę. Zrazu nie brał jej Janasz, w końcu ta litość dzikich zdała mu się uczuciem ludzkiem, którem gardzić nie widział potrzeby. Te groszaki dozwalały mu kupić trochę lepsze jadło i opatrzyć się w szmaty na obwiązanie rany.
Był pewnym, że Miecznik i król uczynią o niego staranie — ale co się ze starym stało? dowiedzieć się nie było podobna, z obozu żadna też wieść nie przychodziła.
Turcy zdawali się obojętnieć dla niego, Słowak tylko mu zapowiadał, że zgnije w więzieniu, lub pójdzie przykuty robić wiosłem na galerach. Widząc go tak wytrwałym, ceniono go jako niewolnika i bydlę do pracy.
Upłynęło dni kilka, tydzień i drugi: nie zjawiał się nikt. Jednego dnia tylko Słowak wypędzając go na robotę, powiedział że Agę i zabranych za Miecznika ludzi w Zeczynie wydano, ale Pasza jego uwolnić nie myśli bez osobnego okupu, takiego, jakiby za Miecznika był mógł otrzymać.
Zima nadchodząca, przerwała wojnę nieco, ale niewolę uczyniła nieznośniejszą jeszcze. Noce szczególniej, bez odzieży w zimnym lochu na ziemi wilgotnej, straszne były. Trochę wyżebranej słomy służyło za pościel i okrycie.
Turcy w końcu, gdy mrozy się powiększały, pożałowali marnującego się człowieka — i na nocleg zapędzali go do izby na dole, gdzie chłód mniej był dojmującym. Kajdany, które się zrazu wjadały w ręce i nogi, namulały skórę i wyrobiły sobie łożysko zdrętwiałe, w którem już ból był mniej dojmujący.
Polskich jeńców, po największej części rannych, poddostatkiem było na zamku, ale z temi żadnego nie mógł mieć Janasz stosunku — nie posyłano go tam nigdy.
We trzy tygodnie dopiero po ucieczce Miecznika, ojciec Agi darował mu znowu jeńca Polaka, którego dla pomocy w robocie około domu, przyprowadzono. Był to ciężko ranny szlachcic, towarzysz pancernego znaku, niejaki Zbylutowski, Krakowianin, chłop ogromny, ale nędzą i niewczasem a niewolą wychudzony i przywiedziony do ostatka. Gdy się po raz pierwszy ukazał w podwórcu i spojrzeli sobie w oczy, poznali, że byli jednego rodu i narodu. Zbylutowski spytał go — zkąd?
Z lubelskiego.
— Ja z pod Krakowa.
— Gdzie cię wzięto?
— Samem im w ręce wpadł — rzekł Janasz, alem pana mojego a dobrodzieja miał szczęście uwolnić.
— Słyszałem o tem — odezwał się Zbylutowski. Oba pono zamrzemy tu u nich. Mnie wykupić niema komu, wymienić prędzej zapomną niż będą pamiętać — a no, wola Boża. Waści się też coś liberować nie spieszą.
Była to pociecha mieć choć pomówić z kim i wspólnie się ratować. Zbylutowski znosił niewolę też z cierpliwością wielką, chociaż zostawił pozasobą żonę, od roku dopiero poślubioną i dziecię.
Gdy o nich wspominał, łza mu sama ciekła z oczu, niepostrzeżona; ocierał ją i milczał.
— Żołnierzowi żenić się i szczęścia pytać, nic potem, szeptał — człowiek od tego mięknie, a nam hartu trzeba stalowego.
Zrana musieli konie czyścić, wody przynieść, jęczmień siać, stajnię zamiatać, podwórze też i sienie. Wszystkie posługi domowe, nawet noszenie drzewa na barkach, na nich Turcy zdawali. Słowak, gdy mu fantazya przyszła, smagał bez przyczyny pletnią, aż krwi dobył i śmiał się.
Wieczorem zamykano ich do izby na dole, w której wcale nie palono; nakładano dyby i łańcuszki.
Na sen nieraz długo czekać było potrzeba, gwarzyli więc pocichu, głośno bowiem nie wolno było, Słowak posłyszawszy przychodził ich za to mordować. Janasz opowiedział Zbylutowskiemu całe dzieje swoje, ten też się wyspowiadał z doli i niedoli. Człek był już od Janasza znacznie starszy i wiele rzeczy pamiętał. Gdy nie stało własnych, bawili się powieściami o cudzych losach, dla zapomnienia teraźniejszości.
Raz, gdy tak gwarzyli, Zbylutowski, który był chodzącą genealogią szlachecką, bo wszystkie domy znał i ich kolligacye po całej Rzeczypospolitej, przypomniał, że Korczaków znał w Sandomierskiem; jednego szczególniej sławnego sknerę i pieniacza, któremu dano przydomek Skwarka, dlatego, że chlebem i przyskwarzoną słoniną żył cały okrągły rok, w poście tylko zamiast niej, oleju do chleba używając.
O tym Korczaku słyszał coś i Janasz, wiedząc, że było jakieś pokrewieństwo między nimi, ale gdy go rodzice odumarli a do niego się z sierotą zgłoszono, miał odpowiedzieć że — szpitalu u niego niema. Nigdy się więc już potem o niego nie dowiadywał i zapomniał był cale. Przesunęło się to wspomnienie razem z innemi i więcej o tem mowy nie było.
Około świąt Bożego Narodzenia, między Turkami poczęły chodzić wieści, iż sułtan Kara-Mustafę, zięcia swojego, za nieszczęśliwą wyprawę, w której tyle ludu pogubił i taki srom na chorągiew Proroka sprowadził — śmiercią ukarał, wedle ich obyczaju. Posłał mu pismo i jedwabny sznur, którym go uduszono. Mówiono też o strasznej sile, z wiosną mającej się wylać na kraje chrześcijańskie.
Z obozów i od króla nic jeszcze słychać nie było. Janasz dziwił się tej obojętności, ale wreszcie zdrętwiał, zwątpiwszy już, aby mógł być uwolnionym. Zapowiadano mu, że go do Stambułu odprowadzić mają. Trudno się było okupu tak wielkiego, jakiego Aga żądał, spodziewać. Dziwiło go to jednak, iż dosyć się w końcu względnie z nim obchodzić zaczęto, i gdy raz zachorzał był, nawet w cieplejszej izbie leżeć mu dozwolono. Wygadał się w końcu Słowak, że już trzy razy przyjeżdżano dając zamianą kilkunastu Turków za niego, lecz Aga, im więcej o to naciskano, tem wyżej cenę podnosił.
— Jeszcze waszmość się wydostaniesz jako tako — mówił Zbylutowski, ale co ja, zginąć tu muszę, a że twardo dusza siedzi w ciele, będzie tej męki na długo. Byle człek modlitwy nie zapomniał i w bydlę się nie zmienił. —
Tymczasem stało się to, czego się najmniej spodziewano: jednego poranku wyciągnięto Zbylutowskiego z izby i zapowiedziano mu, że go wymienić mają. Zrazu nie mógł swego szczęścia zrozumieć, tak przychodziło nieoczekiwane; potem osłupiał, wreszcie całkiem oszalał. Janasz miał tylko czas żegnając się z nim, prosić go, aby o nim doniósł, że żyw jest, bo Turcy różne czasem wieści puszczali, i że cierpliwie czekać będzie, aż nań kolej przyjdzie wydobycia się z niewoli.
Został więc Janasz sam znowu i z podwójną robotą, bo na niego za obu spadła. Minęły znowu tygodnie i miesiące. Zbierało się już ku wiośnie, gdy Aga przybywszy raz z zamku, więźnia do siebie zawołać kazał.
Młody ten Turek, którego zdala tylko widywał dotąd Janasz, nielitościwym był dla ludzi swych i jeńców. Zdziwił się wielce Korczak, gdy mu do niego iść kazano, bo do nowej winy się żadnej nie czuł. Przez czas pobytu swojego nieco języka się nauczywszy, mógł rozumieć cokolwiek i bez tłumacza, ale Słowak, który z nim szedł, miał służyć za drogmana.
Gdy go do izby wyprowadzono i stanął u progu, długo milcząc czarnemi oczyma wpatrywał się w niego i badał Turek; naostatek pytać go kazał, z zaklęciem na Proroka Chrystusa, (jak się wyrażał) ktoby on był w istocie, i jakie miał środki do wykupu?
— Żadnych a żadnych nie mam — odpowiedział Janasz, jestem sierota, ubogi i oprócz łaski pana, u którego służyłem, nic więcej nie posiadam. Turek wołał, że to nie może być, że tyle starań o niego czyniono, iż ze znacznej rodziny być musi.
— Gdyby w istocie tak było, dawnobyście okup otrzymali.
Nie mogąc więcej nic z niego dobyć, odprowadzono go napowrót do izby. Słowak, którego obejście się z jeńcem cokolwiek się zmieniło, powiedział mu na ucho, iż o wymianę i okup przysłano i że za niego syna jakiegoś Paszy ofiarowano, a Aga tysiąc jeszcze dukatów mieć żądał.
Do wieczora nie zmieniło się nic; trocha nadziei wstąpiło w Janasza, ale gdy się nic do późna nie doczekał, westchnął i położył się w słomie, nie myśląc o tem więcej. Nazajutrz rano o tej godzinie gdy zwykle do roboty go pędzono, nie przyszedł nikt. Później dopiero nieco Słowak drzwi otworzył, i Janasz ujrzał tego samego Węgra, z którym pierwszą razą przybył, uśmiechającego się doń zdaleka.
— A toć waszmość chwała Bogu żyw — odezwał się, bom sądził, że cię już dawno na tym świecie niema. Turcy przy wymianach, znać posądzając, żeś coś więcej wart od drugich, mówili waszmości umarłym.
Uszom swym nie wierząc prawie, wstał Janasz, ale też mu kajdanki na zamek zakładane zaraz Słowak zdjął i puścił. Do młodego Agi nie było po co iść, ale na zamek do ojca jeszcze go zaprowadzono, gdzie obu kawą poczęstowano, a Węgier zaraz od żołnierzy odzież kupił, bo Janasz był straszliwie odarty i w łachmanach cały. Ledwie się odziawszy chciał spieszyć Bogu dziękować za swobodę — ale i konia jeszcze dostać było potrzeba i Węgrzyn miał innych do wydobycia z niewoli. Tak się ich zebrało Polaków i Niemców do dziesiątka — i w wesołem towarzystwie, wszyscy Bogu dziękując, pośpieszyli do Komorna.
Janasz, w którym życie na poły było wygasło wśród tej nędzy, której końca dojrzeć nie mógł, powoli rozmarzał się, poczynał myśleć i snuć plany przyszłości. Wracały nadzieje i smutki dawne. Były one innego rodzaju nad to co doznawał w niewoli. Tam dźwigało się życie z obowiązku, teraz przychodziła znowu walka z sercem i losem na pozór lżejszym, w rzeczy tem sroższym, że bólu nikt widzieć, ani oń mógł posądzać.
W podróży towarzysze jego wszyscy, gdy się już z pod panowania tureckiego wydobyli, okazywali wesołość niemal do szału posuniętą, on jeden był smutny. Strofowali go więc, że Panu Bogu za łaskę wdzięczen być nie umiał. Milczał na to tak jak w niewoli, gdy go smagał dozorca.
W podróży garstka towarzyszów powoli się rozpierzchła po świecie, tak iż we czterech ledwie dostali się do Krakowa.
Janaszowi powiedział Węgier, iż królowi szczególniej winien był oswobodzenie swoje, należało więc upaść do nóg i podziękować.
Lecz w dziwacznym tym stroju, który mu Węgier kupił, na pół tureckim, pół węgierskim, jak się było na zamku pokazać? Pieniędzy na zakupienie innych sukni nie miał. Wprawdzie obyczajem ówczesnym wracający z jasyru, jak kto stał, szli do kościoła i do króla jegomości, niektórzy nawet kajdany niosąc, jeśli je zabrać z sobą mogli. Janasz, łańcuch, który na rękach nosił, dostał w podarunku od Słowaka i chciał go w kaplicy w Mierzejewicach powiesić.
Wjechawszy do miasta, które z powodu pobytu króla i królowej pełniuśkie było ludzi, Janasz szukał jak błędny kwatery, gdzieby mógł się oczyścić i odpocząć, gdy z konia zsiadłszy a wiodąc go za sobą, poczuł nagle, że mu ktoś na szyję rękę zarzucił i całować go począł.
Odwrócił się nagle i postrzegł do niepoznania zmienionego Zbylutowskiego.
Odżywił się już był na krakowskim chlebie, wybielał i przyrumienił, a strój piękny czynił go nowym człowiekiem.
— Otom szczęśliwy! — krzyknął na cały głos Zbylutowski — jam tu z żoną i z dzieckiem od tygodnia. Jak na nowo powrócony do życia, cieszę się, rozkoszuję i nigdy mi tak nie smakował świat jak dziś, gdym pożegnawszy się z nim, napowrót doń powrócił. Niechże się z tobą podzielę szczęściem, towarzyszu niedoli.
Zaczęli się ściskać w ulicy, aż ludzie ich kołem otoczyli z ciekawości. Janasza po stroju było poznać, że z niewoli wprost jechał.
— Zajeżdżaj do mojej gospody — zawołał Zbylutowski — żonka się postara, abyś głodnym nie był. Porwał go tedy pod rękę i wiódł jak swojego.
— A chcesz — rzekł po chwili szlachcic, to cię jeszcze ze Skwarką Korczakiem poznam, wszak ci tu jest! widziałem go. Wyszedł na dziadka kościanego, tak zestarzał, a kaszle, dychawicę ma czy co...
— Bóg tam z nim! anim jego ani dychawicy nie ciekawy — odezwał się Janasz.
Tak rozmawiając, do gospody się dostali. Nie osobliwa była, ale dla Janasza izba, a dla konia kawał żłobu się znalazł. Nie dając odetchnąć Korczakowi, Zbylutowski go do żony poprowadził, której wiele o nim opowiadał. Kobiecina była młoda i skromna z synaczkiem na ręku. Tego zaraz mężowi oddała, aby się z jego wąsami bawił, a sama poszła o jedzeniu pomyśleć.
Tak szczęśliwie Janasz, który się tu obawiał zostać bez znajomych i pomocy, znalazł ją w Zbylutowskim, chętną i serdeczną.
Rad się był coś o Mieczniku dowiedzieć, lecz szlachcic mu w tem posłużyć nie mógł. Reszta dnia zbiegła na wypoczynku i przypomnieniach niewoli. Zeszło się i więcej ciekawych i do nocy gwarzyli. Nazajutrz począł się Janasz krzątać, żeby na zamek do króla trafić i o Mieczniku dostać języka. Wszyscy mu radzili tak iść jak stał, to też Korczak uczynił. Ale na zamek do króla się dostać nie było łatwo, bo cały Boży dzień dziedzińce były pełne senatorów, duchowieństwa, cudzoziemców, wojskowych, ciżby wszelkiego rodzaju i języka. Zameldował się więc Janasz jako powracający z niewoli i czekał.
Było z nim kilkudziesięciu uwolnionych, więc Sobieski ich razem do ucałowania ręki przypuścił. Pamięć miał prawdziwie hetmańską, bo kogo raz, szczególniej w polu i wojsku widział, rysy sobie natychmiast przypominał a często i nazwisko.
Janasza spostrzegłszy, stanął i myślał długo. Uderzył się w czoło.
— Gdzie ja waszmości widziałem? — odezwał się.
— Pod Zeczynem, N. Panie, gdym z okupem dla p. Miecznika Zboińskiego przybył.
— Już wiem! tak — rzekł Sobieski, ale mu się twarz chmurą okryła — i oba z Miecznikiem pięknieście się mi spisali, jak dwu wartogłowów. Żeś też waszmość od tego kroku nie powstrzymał starego, co go omal życiem nie przypłacił!
— Jam niewinien N. Panie — odezwał się Janasz, Miecznika żadna siła nie pohamuje, gdy nań chwila taka przyjdzie.
— Ja go znam, to prawda — rzekł król — a i waszeć dobrą odbyłeś pokutę. Turcy cię za umarłego podawali przy wymianach, a potem się na okup zasadzili, ale przecie jakoś się udało.
— Przybyłem do stóp Waszej Królewskiej Mości podziękować.
— Chwała Bogu, chwała Bogu i Bogu nie mnie dziękuj. Miecznik tam asindzieja bodaj opłakał, bom mu doniósł, że umarłeś. Ucieszy się, gdy cię żywym zobaczy.
Popatrzał król na niego.
— No — wyglądasz jak wracający z niewoli, wytchnij tu sobie — rzekł — a masz-że jaki grosz przy duszy, czy nie?
Janasz zmilczał.
— Pewnie jak święty turecki, od Turków wracasz — dodał śmiejąc się i odwrócił zaraz do stojącego za nim marszałka dworu:
— Dwadzieścia czerwonych złotych każcie mu wyliczyć, a ja się z Miecznikiem porachuję.
Janasz się skłonił.
— Odpoczywaćbym tu nie chciał — odezwał się — i prosiłbym, żebym mógł zaraz jechać.
— No — to jedź — a Miecznikowi powiedz niech mi się wysztyftuje, bo aby cokolwiek ciepła, musi zemną znowu iść. A waszeć? — zapytał Sobieski.
— Gdyby p. Miecznik się zgodził, miałbym się za szczęśliwego, gdybyś mi W. K. Mość pod swoją chorągiew zaciągnąć się pozwolił, choćby w cudzoziemskim autoramencie, bo pocztu jako sierota niemam z czego wystawić.
— To ci się nawet należy — odezwał się król — boć na Turkach revanche wziąść potrzeba za to, co się od nich ucierpiało. Jedź-no jedź, a gdy się odpasiesz, miejsce ci znajdę.
Król mu dał rękę do pocałowania — i na tem się posłuchanie skończyło. Wychodzącemu we drzwiach marszałek oddał dwadzieścia dukatów; Janasz wyszedł z zamku już tylko myśląc jakby się do Mierzejewic dostać co najprędzej.
Nim jeszcze na zamku, był w kościele rano; nie pozostawało więc nic, tylko do gospody spieszyć, Zbylutowskich pożegnać i o furze myśleć, gdyż na koniu się tak stłukł osłabły Janasz, że na nim już podróży odbywać nie mógł. Wprost tedy szedł do Zbylutowskich.
Ledwie się we drzwiach pokazał, z drugiej izby wyjrzawszy towarzysz zawołał:
— Otóż i on jest.
A w tem wyjrzała siwa głowa i twarz w marszczkach cała, przygarbionego nieznajomego człowieka. Starowina był jakiś nędzny, pokorny, ubogi, w wyszarzanym i zleżałym kontuszu długim, który niegdyś na lepszą tuszę był robiony, bo na nim wisiał jak na kołku. Oczyma małemi przymrużonemi, namarszczywszy czoło pilno się wpatrywał w nadchodzącego. Zbylutowski się śmiał.
— Poznajcie się ichmoście, bo to jedna krew, obaście Korczaki.
Dopiero się Janasz domyślił, że to był ów sławny Skwarka, który niegdyś przytułku mu odmówił, zarzekając się, że u niego szpitalu niema.
Więc zdala mu się bardzo pokłonił i nie myślał narzucać.
Skwarka zaś obie ręce rozstawiwszy, przyszedł doń niezmiernie czule ściskać, szepleniącym i cieniuśkim odzywając się głosem:
— Kochaneczek! Korczak! mój Boże, nasza krew, z niewoli! z tureckiej! Niech cie uścisnę, mój gołąbku!
Janasz dał się uścisnąć, w ramię go pocałował, już poczuł stęchliznę kontusza, ale wnet odstąpił. Korczak stary siadł i jak w tęczę w niego patrzał — zmrużonemi oczyma, powtarzając — gołąbeczek!
— Pan Korczak — rozśmiał się Zbylutowski — bardzo was chciał poznać. Wszakżeście krewni.
— Myślę, że dalecy — odparł Janasz.
— Albo dalecy albo i nie tak bardzo, gołąbku mój, rzekł stary, twój dziad był Fabyan, a z moim ojcem Sebastyanem rodzeni byli, tak, kochanie moje. Nam w rodzinie zawsze się nieszczęściło. Wola Boża, kogo kocha Bóg temu krzyże zsyła, tak! mój gołąbku. Waszecia ojciec wszystko stracił, mój także; nie miałem nic, wyszedłem w świat w łatanej koszuli.
— Aleś się waszmość za to pięknej fortuny dorobił — rzekł Zbylutowski.
Stary rękami potrząsł.
— Ja? któż to wam mówił. Nędza! długi, bieda! nieurodzaj, procesa, pieniacze; ostatni grosz patronowie wyssą z kieszeni.
Nędzarz jestem! —
Spojrzał na Janasza, który nie mówił nic. Pilno mu było myśleć o podróży, ale Zbylutowscy od obiadu puścić nie chcieli. Misa już szła na stół z krupnikiem. Niespodziani goście czynili przyjęcie nieco trudnem, talerze się jakieś znalazły, ale łyżek brakło.
Okazało się że stary Korczak, obyczajem dawnym, za pazuchą miał łyżkę podróżną, którą wożono niegdyś zawsze, bo szlachcic bez szabli, noża, łyżki i krzesiwa nie stąpił. Dla Janasza pożyczono u gospodarza i śmiejąc się do stołu zasiedli, a przypominając jak żyli i karmili się u Agi.
Słuchała pani Zbylutowska wzdychając i męża pocałowała za to, że tyle wycierpiał. Korczak wzdychał nad nieszczęściami dwu jeńców, ale jadł łakomie i chciwie, z oczów Janasza nie spuszczając.
Polewka i pieczone mięso cały obiad składały, gąsiorek zieleniaku stał na stole, aby było czem popijać. I tego staruszek skosztował, a jakoś mu po nim oczy się otworzyły — bo zrazu jak kret patrzał — i usta się na uśmiech zbierały.
— Choć to niegrzecznie ledwie usta otarłszy łaskawych gospodarzy żegnać, rzekł wstając Janasz, ale komu w drogę, temu czas.
To mówiąc gosposię w rękę pocałował; towarzysza w twarz z obu stron, małego chłopaka w czoło, Korczakowi się nizko skłonił i chciał wychodzić, gdy stary co rychlej czapki i koszturka zaczął szukać i razem z nim pośpiesznie się za próg wybrał. Towarzysz to był niespodziany i niezbyt pożądany dla Janasza. Za progiem pochwycił go za rękę.
— Gdzie, kochanie, mieszkasz? — spytał — jabym słóweczko chciał z tobą pogadać.
Stali przy drzwiach izdebki, Korczak wszedł.
— Czego to ty, gołąbku tak się śpieszysz? — szepnął oglądając się — ja... ja chciałbym cię poznać i jeszcze lepiej pokochać. Bo i tak kocham, jako swoją krew.
Obejrzał się i głos jeszcze zniżył.
— Ja, ubogi jestem, to prawda, mówił dalej — strasznie ubogi... zjadły mnie z kretesem pieniacze, ale coś tam jest! cośby się tam po mojej śmierci znalazło. Ja dzieci nie mam, Stefuś mój w szóstym roczku biedaczyna skończył. Zestarzałem, zeszkapiałem, oczy nie służą, dychawica męczy. Spojrzał na Janasza, który milczał spokojnie, i wziął go za rękę:
— Gdybyś ty mnie chciał służyć i pomagać, a oddać mi się cały, hę? cośby się tam znalazło! Już nikogo nie mam.
— Ja wszystko winienem Miecznikowi — przerwał Janasz.
— A co ci Miecznik da? — zawołał Korczak — dudka na kościele? U mnie zawsze coś tamby się znalazło później. Już to biedy i głodu trzebaby przymrzeć, bo u mnie w domu chudo! ale.... Popatrzał znowu w oczy Janaszowi.
— Hę? gołąbku? co mówisz?
— Dziękuję panu dobrodziejowi za jego łaskawe względy — odparł Janasz. Bez żadnej nawet nadziei i nagrody gotówbym mu służyć, ale — jam do rycerskiego rzemiosła tylko zdatny.
— Piękne rzemiosło — syknął stary — guzy w zysku! Co waszmości potem? Na starość pod kościołem siedzieć: do czego ci to?
— Pan Miecznik mnie wychował jak własne dziecię, słucham go jak ojca, bez niego sobą nie rozporządzam, odezwał się Janasz, a oto i król jegomość, obiecał mi miejsce w swym pułku.
Korczak ramionami ruszył.
— Ale bo ty gołąbku, nie wiesz nic — rzekł — to się tak mówi, propter invidiam, że się niema nic. Ja tam wielkich rzeczy nie mam, ale zawsze coś jest. Kawałek ziemi nie szpetny.... jakbyś go oczyścił. —
Janaszowi pilno było.
— Daruj mi waćpan dobrodziej — rzekł — na prawnikam się nie rodził i nie uczył.
— O ja ci mówię, nie zarzekaj się, serdeńko moje, nie pluj na wodę, namyśl się. Ja poczekam. Jadę do domu, pisz do mnie na Sandomierz do Macieńczyna. Rozumiesz, gołąbku? Macieńczyna? Już tylko do Sandomierza, a tam mnie znają.
Począł ściskać mocno Janasza i nareszcie wyszedł.
Tegoż dnia Korczak najął konie i przed nocą już był w drodze....






W Mierzejewicach we dworze z powodu zapust zjazd był wielki.
Tak mówiono — chociaż sprowadzone skrzypki i sproszeni goście pod tym pozorem, zarazem byli przez pana Miecznika powołani, aby o domu jego popularności i zamożności w oczach Kasztelanica Jabłonowskiego świadczyli.
Jadąc z Podola do rodziców na Ruś, Kasztelanic tak jakoś się pokierował, ażeby mógł pani Miecznikowej złożyć uszanowanie.
Trafił tu na wielką radość z powodu oswobodzenia i powrotu samego Miecznika, który już od kilkunastu tygodni był w domu, i na smutek razem, acz ten milczeniem zbywano — gdyż przyszła wieść była z Krakowa, że Janasz, który ratował swego pana i dobroczyńcę, padł poświęcenia swojego ofiarą.
Miecznik nadzwyczaj to uczuł mocno. Przez dni kilka chodził jak osowiały, wzdychając i łzy ocierając, bo chłopca kochał bardzo. Jadzia zachorowała potem i tydzień była w niebezpieczeństwie, a wstawszy z łóżka, nie mogła jeszcze przyjść do siebie. Oboje rodzice pieszczotami starali się dziecię do życia przywrócić. Uśmiechała się im smutna, nie mówiła nic, ale chodziła jak cień i zmieniła się na twarzy straszliwie.
Miecznikowa jedna wiedziała przyczynę tego smutku dziecięcia, ale nawet przed mężem nie mówiła o tem, przed córką udawała, że się niczego nie domyśla, przed sobą nie taiła, że Bóg powołując do siebie Janasza, od wielkiego ją wybawił niepokoju. Modliła się za jego duszę i uznawała w tem Opatrzność Boską. Była bowiem pewną, że Jadzia przeboleje, przetęskni i zapomni.
A gdy wśród tej troski o jedyne dziecię, nadjechał niespodzianie Kasztelanic, o którym wiele mówiła mężowi, ucieszyła się niezmiernie, będąc pewną że to córkę rozerwie.
Nie był pan Miecznik od tego, ażeby świetną koligacyą dom swój podnieść, inaczej się jednak cokolwiek na to zapatrywał.
— Moja jejmość, moja panno — mówił do żony — piękne to imie i dom wielki i majętności rozległe, ale, wolałbym dziecko dać szlachcicowi, toby to tam uszanowano, a w pańskim domu zawsze się im zdawać będzie, że mi łaskę zrobili. Tymczasem pan Miecznik Zboiński, simplex servus Dei, niczyjej łaski nie potrzebuje, a panna Miecznikówna ma taki kawałek chleba zapasem, że sobie męża może wybierać, jakiego zechce!
— Ale możeż wybrać lepiej jako jego? — mówiła Miecznikowa — chłopiec jak lalka, dworak, żołnierz, mężny, szlachetny.
— Ta, ta, ta, przerwał Zboiński, pewnie, pewnie, ale jabym takiego rubasznego szlachcica wolał, coby go choć trochę czosnkiem słychać było, bo ja w piżmo nie wierzę, a ten mi piżmem śmierdzi.
Jadzia na wiadomość o przybyciu Kasztelanica zbladła i przestraszyła się tak, że matka ją niemal trzeźwić musiała i widząc trwogę uspokoiła tem, że nigdy nikt jej w świecie zmuszać nie będzie. Ucałowała ze łzami ręce matki i dała się namówić, by wyjść do niego, ale tak wylękła, blada, chłodna, iż Kasztelanic, który był wesół bardzo, odrazu jak ścięty głowę zwiesił.
Nie takiego się powitania spodziewał. Zbliżył się zaraz pierwszego dnia kilka razy do niej, lecz ledwie słówka z ust jej doprosił. Podwajała za to uprzejmości matka i ojciec był też serdecznym wielce.
Ponieważ Kasztelanica przyjąć wypadało a właśnie były zapusty, Miecznik posłał do sąsiadów prosząc na chrust — z tem, że i skrzypki będą.
Jakkolwiek dom był zamożny jak mało i ptasiego mleka w nim chyba brakło, jednak oprócz muzyki, wiele drobnych rzeczy musiano kazać przywieźć z miasteczka. Było to w niedzielę zapustną; Nikitę posłano, aby kapelę zamówił, żydowską, bo innej nieznano, i po różne ingredyencye domowej apteczki, dlatego tylko, aby uchowaj Boże, czego nie zabrakło. Nikita, który od czasu jak o śmierci Janasza przyszła wiadomość, chodził smutny jak po bracie, ciągle mówiąc o tym paniczu drogim — pojechał, rad że przynajmniej w miejscu siedzieć nie będzie, gdzie mu wszystko Korczaka przypominało. On jeden z Jadzią najmocniej odbolał śmierć Janasza, a raz Miecznikówna mu nawet powiedziała pocichu:
— Mój dobry Nikito! my tylko pono dwoje żałujemy tego człowieka, który za nas życie dał.
Żałowali go wszyscy, nikt może więcej nad Miecznika, ale ten nie zwykł był po sobie okazywać strapienia — trzymał je zamknięte we wnętrzu.
Nikita małemi saneczkami jednokonnemi przed wieczorem dobiegał do miasteczka. Tu, jak to pospolicie bywało u nas, każdy dwór miał swą gospodę, do której ludzie jego zajeżdżali; a której właściciel był zarazem faktorem i pełnomocnikiem pana. Ledwie konia postawił i do izby wszedł, Majerek przyszedł się go rozpytywać po co, dlaczego przyjechał i czy czasem jego pośrednictwo nie będzie potrzebne. Dowiedział się naturalnie: kto był we dworze, jacy goście byli zaproszeni, i co się z tego święciło.
— E! rzekł w końcu Nikita — wszystko nadaremne, panna za niego nie pójdzie, ja wiem, że nie pójdzie!
— Nu? a dlaczego?
— Bo nie chce.
— A dlaczego niechce? — pytał Żyd.
— Dlatego że jej się nie podobał, i nie pytaj mnie więcej. Posyłaj do Kwinty po muzykę i po wszystkiem. Kwintą przezwano wirtuoza, który zarazem nogą orkiestrę prowadził, a ręką na skrzypcach wygrywał pierwszy głos. Kapela to była samorodna, coś nakształt węgierskich, z pamięci grająca wszystko, ale z niezmiernym zapałem i werwą, czasem, pod dobry humor, szaloną. Szczęściem Kwinta jeszcze zamówiony nie był. Nikita zbywszy się tej najważniejszej sprawy, siadł przy stole obu łokciami się podparłszy, gdy wśród mroku, postrzegł sanki zachodzące właśnie do gospody. Na nich siedział ktoś — rozpoznać go nie mógł — ręką wskazujący dom Majerka.
Śnieg trochę pruszył i przybyły otrząsał się z niego w sieni, a potem drzwi otworzywszy wszedł do izby. Nikita siedział wprost wnijścia i podniósłszy oczy — otworzył usta, rzucił się, wstał z siedzenia, a naostatek krzyknął:
— Wszelki duch Boga chwali!
— A! Nikita! — odparł Janasz przybywający właśnie.
— Panicz! żywy! mój pan! — począł biegnąc Nikita i rzucił mu się do kolan. — Jezu miłosierny! wy to jesteście!
To serdeczne przywitanie rozczuliło Korczaka, który uściskał chłopaka nie mogąc przemówić słowa.
W tem nadbiegł Majerek, żona jego, dzieci. Wszyscy wiedzieli o śmierci Janasza, i osłupieli widząc go żywego. Gwar, szwar, wykrzyki powstały w karczmie.
Na tysiące zapytań ledwie piąte przez dziesiąte mógł Korczak odpowiedzieć. Nikita plątał się, gadał, śmiał, podskakiwał, szalał. Janasz też choć smutnie się uśmiechał.
— Zdrowi wszyscy? co się u was dzieje? co z Miecznikiem?
Nie było końca opowiadaniom.
Konie, któremi Janasz przybył, zmęczone były bardzo, dalej już iść nie mogły, nie miał więc zamiaru na noc stanąć w Mierzejewicach. Nikita także chciał był nocować, lecz zmienił plan.
— Panicz tak chcesz spaść jak z nieba, bez oznajmienia, to nie może być — odezwał się. Lepiej będzie jak ja trochę przygotuję. Panienka chora, jegomość świeżo po chorobie, jak się pan tam pokaże, nie! to będzie źle. Ja na całą noc pojadę — a panicz dopiero jutro rano....
Nie sprzeciwiał się Janasz: — Rób jak chcesz.
W chwilę też zdawszy małe sprawunki na Majerka i poleciwszy mu, aby je do sani Janaszowi włożyć, Nikita wódki się napił i jakby inny człowiek pośpieszył napowrót do Mierzejewic. Korczakowi tymczasem izbę ogrzano i p. Majerkowa wieczerzę jakąś przygotowała.
W chwili, gdy się go jak najmniej spodziewano, Nikita już o późnej godzinie zajechał przed stajnię, konia oddał fornalowi, a sam, że się jeszcze u Miecznika świeciło, pobiegł do niego.
Miecznik swoim zwyczajem powróciwszy do sypialni, klęcząc pacierze odmawiał, odwrócił głowę, zobaczył Nikitę, trochę się zżymnął, lecz modlitwy kończył. Dworak stał u progu. Po chwili trzykroć uderzywszy się w piersi z całych sił, pochyliwszy przed obrazem, stary oparł się o łóżko, dźwignął i — wstał. Popatrzał na Nikitę.
— Czegóżeś ty waryacie, leciał tak po nocy, na skręcenie karku! wilcy stadami chodzą! Konia pewnie ochwyciłeś. Czemuś nie nocował w miasteczku? co to jest!
— Gdzie tam, proszę jasnego pana, nocować było — koni pełno, ludzi tłok, noc jasna, nie spędziłem szkapy.
— A co ci tak było pilno? — to nie darmo — zawołał Miecznik.
Nikita pomilczał.
— Kwintę zamówiłeś?
— Będzie jutro.
— Ryby dostałeś?
— A jakże.
— Gdzież u licha, po nocy?
— To Majerek.
Miecznik ramionami ruszył.
— Zobaczę jutro konia — którego ci dali?
— Żarnowskiego gniadego.
Sapnął stary.
— No — to ruszaj spać.
— Proszę jaśnie pana, choć to może nie pewne, ale w gospodzie byli ludzie jadący z Krakowa. Otóż jeden z nich bajki plótł.
— Co za bajki?
— Że tam dużo jeńców naszych król jegomość wymienić kazał teraz, i że jeden z nich do Mierzejewic o furę pytał.
Miecznik przyskoczył do niego z oczyma iskrzącemi.
— Na Boga! nie pytałeś jak wyglądał?
— Mówili, że młody, tylko zmizerowany.
Łzy stanęły w oczach Miecznikowi i ręce podniósł do góry.
— A! gdyby też Bóg cud uczynił! gdyby to był Janasz poczciwy — cobym dał! cobym dał!
— No, tak z opisu toż się zdaje — dołożył Nikita patrząc mu w oczy i uśmiechając się dziwnie.
Zboiński wpatrzył się w niego i więcej się począł domyślać niż słyszał. Przystąpił doń i uderzył go po ramieniu.
— Ty coś wiesz! gadaj! nie bierz mnie na męki.
— Proszę pana, ja myślę, że on żyje!
— Myślę! myślę! mów, wiesz i lękasz się powiedzieć. — Co to, ja dziecko? trutniu jakiś.
Nikita się w głowę poskrobał i za kolana go pochwyciwszy, wybuchnął:
— Jaśnie panie, Janasz żyje! żyje! na mojem go oczy widział.
Miecznik podskoczył, ale też do łóżka się odwrócił, do obrazu Chrystusa, padł i ręce rozłożywszy, głośno począł dziękować Bogu.
O Nikicie jakby zapomniał.
— Jejmość! Pójdź zakołacz do Tulskiej, spytaj czy pani się położyła.
Nikity już w izbie nie było, Miecznik chodził poruszony, trąc czuba.... śmiejąc się sam do siebie.
— Bóg łaskaw, Bóg dobry, z sumienia mi kamień spadł.
W tem pani Zboińska, jak stała w białym przyodziewku i czarnej katance, w czepku nocnym zjawiła się we drzwiach. Postrzegłszy męża, który chodząc po izbie nogą podrzucał do góry jak był zwykł, gdy mu się co nadzwyczaj szczęśliwego trafiło — osłupiała.
— A tobie co przyszło do głowy?
Zboiński zbliżył się, objął za szyję i całować począł.
— Otóż ci się na czułość zebrało!
— Kochanie, panno moja, na czułość, na radość, na niewypowiedzianą rozkosz, za którą Bogu dziękuję. Zgadnij co ci powiem.
Miecznikowa stanęła zdumiona.
— Cóż ty ze mną w zagadki grasz? Mieczniku, co ci jest?
Zboiński do góry rękę podniósł.
— Chwała panu na wysokościach.... Janasz żyje!
Pani Zboińska krzyknęła, ale zamiast radości, której się Miecznik spodziewał — stanęła niema, zamyślona dziwnie, a po chwilce uchwyciwszy blizko stojące krzesło, siadła na niem i w milczeniu na ręku się podparła, patrząc w ogień palący się na kominie.
Zboiński nie mógł tego jej usposobienia zrozumieć: zmięszał się.
— Moja dobrodziejko — jakoś dziwnie tę wiadomość przyjmujesz — rzekł zcicha. Bóg widzi, pojąć nie mogę. Żeby nieprzyjaciel z grobu zmartwychwstał, byłoby się czemu radować, a cóż dopiero to dziecko wychowane w domu naszym, które za ciebie piersi swe zastawiało, a za mnie życie dało też, tylko go Bóg miłosierny nie wziął.
Zboińska ciągle siedziała zamyślona, spojrzała na męża, jakby badając go i namyśliwszy się poczęła:
— Bogu niech będą dzięki, tak — cieszę się i ja, dla was, dla nas, dla niego, cieszę się, ale mój drogi Krysiu, radość to z piołunem zmięszana.
— Nierozumiem — słowo ci daję.
— Kiedy już Bóg tak zdarzył, to może lepiej, abyśmy się rozmówili bez ogródki.
— Ale na rany Chrystusowe! moja panno, mów — a prędko. W istocie do mojego szczęścia naleliście piołunu, nic nie rozumiem, trwożę się w końcu. Co tam chowasz takiego?
Stanął przed nią Miecznik, ta się wahać zdawała jeszcze — powstała z krzesła.
— Wola Boża — ja matka nie podołam temu, dla ojca tajemnic być nie powinno.
Wszyscyśmy Janasza kochali jak dziecko, ale pono nasza Jadzia pokochała go zanadto. Rozumiesz mnie. On temu nic nie winien. Uciekał prawie od niej. Dziewczę niewinne nie widziało w tem nic złego. Już w Gródku to postrzegłszy, starałam się ich rozdzielić; Janasz chciał tam zostać z dobrej woli, potem wyjechał do jegomości z listami i obłożnie zachorzał w Konstantynowie. Przybyłyśmy tam, gdy go już na śmierć dysponowano, leżał jak trup. Jadzia przypadła doń i głosem swoim do życia go w moich oczach przywołała. Chłopiec temu nic nie winien, ale ich trzeba rozdzielić. Widziałeś co się z nią stało, gdy przyszła wiadomość o jego śmierci?
— O małośmy dziecka nie stracili!
Westchęła Miecznikowa.
— Teraz, gdy się już z tą myślą oswajać zaczęła, ten powraca.
Załamała ręce. Miecznik stał jak wkuty do ziemi, pobladł, zmienił się, usta wydął.
— Chciałoby się nie wierzyć tej biedzie, rzekł zmienionym głosem, — ale ty, moja droga, masz oczy kobiety i matki, musi to prawdą być.
— Głowę tracę.
Oboje zaniemieli na chwilę, Miecznik się przechadzać zaczął sumując.
— Co tu począć?
— Ja ci się z radą nie śmiem wyrywać — rzekła powoli Miecznikowa. Nikita może się jeszcze nie wygadał, zawołaćby go, zakazać mu, żeby nikomu ani pisnął, a posłać do Janasza, niech do Krakowa do króla jedzie. Dziewczę zapomni, Kasztelanic się znią ożeni, i....
Miecznik głową trząsł:
— Komplikacya — zawołał — a w dodatku kłamstwo, a nuż się wygadają! I znowu chłopca mi żal, ja mu życie winien, a odpędzę go od progu jakby on tu co zgrzeszył. Przecież jejmość mówisz sama, że on tego na sumieniu niema. Jakże z nim tak postąpić?
— Wszystko to prawda, łagodnie zaczęła Miecznikowa, ale tu o dziecka jedynego szczęście i spokój chodzi.
Ona go już pogrzebła i opłakała. Przyjedzie, uraduje się, serce wróci do dawnego przywiązania, a potem my je znowu rozdzierać będziemy musieli.
Słuchał pan Miecznik smutny i wzdychał, łzy ocierał.
— Jak mi Bóg miły, pierwszy raz w życiu tracę głowę, nie wiem co począć.
— Przecież mu jej dać nie możemy? — zawołała matka.
— Ani śnić o tem! — wybuchnął Miecznik — chłopak mi drogi — ale ani on może tak wysoko sięgnąć, ani ja tak się poniżyć! Gdzie? co za podobieństwo.
Chmurny przeszedł się parę razy, otworzył drzwi i krzyknął w sień:
— Nikita!
Chłopak pobiegł wołać przybyłego. Stanął we drzwiach z twarzą rozjaśnioną.
— Czyś ty się już przed kim z tą nowiną nie wypaplał? — zapytał Miecznik.
— Ja? żywej duszy nie widziałem. Chodziłem do kredensu, czy co zjeść nie znajdę.
— Jak ty mi piśniesz — rzekł pocichu przystępując do niego stary i palcem grożąc mu na nosie — to mi się nie pokazuj na oczy.
Nikita ramionami ruszył, nie mógł nic zrozumieć.
— Idź zaraz do stajni, każ sobie dać do sanek srokacza, weź chłopca dla bezpieczeństwa. Wracaj natychmiast do miasteczka do Janasza, dam ci list.
— Ale — milczeć — bo....
Ani słowa też nie odpowiedział pomięszany Nikita. Wszystko to mu się zdawało tak dziwnem, że niemal na pana i panią się gniewał, ale do stajni po srokacza poszedł.
Miecznik siadł zaraz pisać; Zboińska nie wychodziła.
— Niewdzięcznie się znajdujemy względem niego — odezwał się stary głosem, w którym łzy czuć było. Serce mi się kraje, brzydzę się sobą — ale dziecko! jedyne dziecko! Bóg przebaczy.
Moja jejmość, krew się pieniędzmi nie płaci, to prawda, miłość się nie nagradza posagiem — ale niechże biedak choć głodu nie cierpi. Trzeba go wyposażyć.
— Daj co chcesz! — zawołała Zboińska.
— Tysiąc dukatów mu poślę, niech ma się czem z pocztem postawić.
Ale — żebym też, choć pokryjomu widzieć go nie mógł!
— Gościa masz w domu — odezwała się Zboińska, na jutro zaproszonych osób tyle.
Nagle w głowę się uderzył Zboiński.
— Aleć w miasteczku go żydzi poznali i widzieli, to się nie utai — zawołał.
— Zakażemy mówić! Któżby śmiał! Mejer swoim zapowie, żeby milczeli.
Widocznem było, że środek ten nie po myśli był Miecznikowi, że użyłby innego, gdyby mógł, ale jejmość stała przy swojem. — Westchnął i siadł pisać. Ręka mu się trzęsła, oczy ocierał; wreszcie pióro rzuciwszy wstał:
— Dopisz kilka słów — rzekł do żony — tyleśmy mu choć winni.
Miecznikowa, która widziała wzruszenie męża, przybiegła do stołu, pogładziła go po twarzy.
— Serce moje, pamiętaj, że to dla Jadzi czynimy. W sumieniu nie mamy nic. Chcesz mu ją dać?
Miecznik za głowę się pochwycił.
— Ale dajże mi pokój, wiesz, że umarłbym, gdyby tak za mąż wyjść miała! Ignominia! chłopak u nas wychowany w domu! Do czegoby to było podobne. Nie mów mi tego, proszę.
— Mówiłeś o tysiącu — dodała Zboińska — daj mu dwa!
— Niech mu wiezie trzy — rzekł spokojnie Miecznik, ale ja ci się klnę, że on i jednego nie weźmie. To wszystko jedno.
Siadła pisać pośpiesznie Zboińska, a że w spokojny czas nieosobliwie wcale z piórem się obchodziła, teraz trudno było wyczytać co nakreśliła. Miecznik chodził jak oszalały, za głowę się rwąc.
— Tego mi jeszcze było potrzeba! — mruczał — po niewoli, po tych wszystkich plagach.
I ręce załamywał i wzdychał. Nierychło go żona nieco ukołysała. Dobyto dwa spore worki zielone z kuferka, dla bezpieczeństwa jejmość kazała przynieść kobierczyk i zawinęła je, związała krajką po wierzchu. Posłano po Nikitę. Hołobę trzeba było zbudzić, aby zawiniątko do sanek nieść mu pomógł. Drzwi się zamknęły, posłaniec milczący od stajni ruszył.
Szczęściem, że mu chłopca dano, który srokacza prowadził, bo Nikita sam nie byłby pewnie trafił do miasteczka, tak przybity jechał i zrozpaczony prawie.
Ust nie otworzył przez całą drogę.
Zabierało się na dzień, gdy czarne dachy miasteczka, których śnieg od dymu okopciał, pokazały się na polu okrytem biało.... W karczmie zamkniętej spało wszystko, trzeba było bić do drzwi długo, nim zaspany belfer przyszedł otworzyć. Nikita wydobył swój ciężar z sanek i poszedł do izdebki w której spał Janasz. Zrazu nie bardzo go chciał budzić, lecz słysząc hałas, Korczak sam się zerwał pytając czy dnieje. — Pilno mu było do Mierzejewic.
W tem na progu ze świeczką pokazał się Nikita.
Przetarł oczy Janasz, popatrzał nań.
— Co się z tobą stało? zabłądziłeś? nie dojechałeś do Mierzejewic?
Nikita rzucił zawiniątko, siadł na ławie i list dobył. Twarz jego mówiła wiele, domyślił się Janasz czegoś złego i rękę drżącą po list wyciągnął. Serce mu biło — odgadł niemal co go czekało. Przy ogarku począł czytać list Miecznika — krótki, serdeczny ale okrutny zarazem. Czytał raz, błądził po nim oczyma, czytał — drżał mu papier w rękach — potrzebował długiej chwili czasu, nim przyszedł do siebie. Zabrakło mu głosu, Nikita patrzał nań z politowaniem, z bólem, z gniewem przeciw Miecznikowi — ale nie mówił też nic.
Przemógłszy ból wreszcie, Janasz list położył, głowę podparł, dumał.
— Mój Nikito — rzekł — kiedy taka wola państwa Miecznikowstwa, ażebym ja pozostał umarłym, proszę cię zakaż Mejerkowi, ażeby nie gadał o mnie, ja zaraz ztąd ruszać muszę, tubym długo nie mógł zostać.
Pieniądze — dodał — odwieziesz napowrót, ja ich nie potrzebuję, ja ich przyjąć nie mogę. Król mi dał na drogę, to starczy napowrót, lub..... nie wiem. Trzeba sobie szukać kąta.
W tem Nikita wybuchnął.
— Ani po panu ani po panim się tego nie spodziewał.
— Na miłość Boga — cicho — przerwał Janasz — oni wiedzą co czynią. Ja im tego za złe nie mam, tak musiało być. Zawiniłem, żem się z Krakowa nie zgłosił.
Rozpłakał się Nikita. Janasz wstał co żywiej, aby tęż samą furę napowrót do Krakowa zamówić. Niechciał bawić do dnia, aby go więcej osób nie widziało i wymknął się niepostrzeżony. Nikita kilka razy narzekania poczynał, ale mówić mu nie dał. — Za karczmą ścisnęli się w milczeniu, a dworak widząc oddalające się sanki, stał długo jak wryty.
Poczciwe jego serce pojąć nie mogło tego postępowania Miecznikowstwa. Nie czekając na Kwintę i muzykę, natychmiast gdy srokacza popasł, kazał chłopcu zaprządz, zawiniątko wrzucił w nogi i do Mierzejewic powrócił.
Mejerowi tylko zapowiedział, że gdyby o Janaszu mówił, na wieki u Miecznika łaskę straci.
— Coś chłopiec przeskrobał! — rzekł żyd w duchu, ale co mnie do tego! co mnie do tego! Chcą, żeby jego nie było — niech go nie będzie.
Ruszył ramionami i swoim też milczeć kazał.
Następny dzień w Mierzejewicach, który usiłowano uczynić wesołym, nie był nim wcale. Coś ciężyło na wszystkich sercach, jakiś niepokój widać było po twarzach. We dworze, chociaż nie wiedziano nic, nocna wyprawa Nikity do miasteczka, narady długie w pokoju państwa dawały do myślenia. Tłumaczono to sobie przygotowaniami na przyjęcie gości, ale Nikita, zapytywany, milczeniem swem upartem budził podejrzenia. Z obojga państwa niespokojnych i zadumanych także się domyślano, iż coś zaszło niedobrego, co ukryć się starano.
Przed południem nadjeżdżający goście szczęściem przynieśli z sobą roztargnienie. Wesoły humor Miecznika chwilami brał górę. Pani Zboińska krzątała się podwajając starań i gościnności.
Jadzia wyszła też ubrana wedle rozkazu matki, ale z twarzą, której żaden nakaz nie mógł odmienić. Uśmiechała się łagodnie, smutnie, roztargniona i jakby na wszystko obojętna. Rówieśnice napróżno się ją rozbawić starały i przyjaciółki wypytać.
Odpowiadała im, że od chwili tej, gdy ją z matką Tatarowie napadli i śmierć lub niewolę widziała już przed sobą — do dawnej wesołości powrócić nie może.
Kasztelanic jawnie już występował jako starający się o serce panny i nie opuszczał jej na chwilę, lecz rozbawić nie mógł.
Inne za to dziewczęta unosiły się nad nim, a to go pocieszać nieco musiało, bo się nie kryły z tem, iż się im dworak zręczny, dowcipny, młody i ładny wielce podobał.
Gdy wieczorem skrzypki się odezwały, Jadzia przybiegła do matki, głowę na jej piersiach położyła, uścisnęła ją i szepnęła: — noga mnie boli — tańcować nie mogę, matuniu, nie będę — proszę was, nie przymuszajcie mnie, proszę.
Spojrzała na nią łzawemi oczyma; matce też zakręciła się łza w oku — pocałowała ją w czoło i nie odpowiedziała nic. Nie poszła więc Jadzia w taniec, chociaż ojciec, który sobie w końcu trochę podchmielił, sam się jej za tancerza ofiarował, aby upór zwyciężyć. Pocałowała go w rękę, popatrzała w oczy, Miecznik, wyrazem jej twarzy przestraszony niemal, odstąpił.
Skoki więc i muzyka były dla drugich, a Kasztelanic w końcu trochę dotknięty, wybrał sobie pannę Starościankę Bielską i uwijał się z nią, dokazując niezmiernie. A trzeba było wyznać, że tańcował cudownie, bo się w stolicy tańca, w Paryżu, u najpierwszego ćwiczył mistrza. Podziw obudzała piękna jego prezencya i niezrównana gibkość ruchów. Starzy i młodzi stawali kołem, gdy Starościankę wziąwszy wywijał z nią pośród sali.
Jadzia z założonemi rękami patrzała obojętnemi oczyma.
Wśród wiwatów, wystrzałów i dobrej myśli, dociągnięto tak do dnia. Jabłonowski miał pono zostać przez ostatni wtorek, ale zrana pożegnał oboje gospodarstwo i niespodziewanie wyjechał.
Matka, która pilne miała na córkę oko, dostrzegła że posępna twarzyczka jej, po odjeździe Kasztelanica wyjaśniła się i wypogodziła. Trwały zabawy umyślnie następnego dnia, aby się ludziom nie zdawało, że je tylko dla Jabłonowskiego wyprawiano. Jadzia i tego dnia nie ruszyła się, ale rówieśnice zachęcała i krzątała się zastępując matkę, chociaż na jedną nóżkę kulejąc.
Odetchnęła dopiero swobodniej, na mszy popielcowej.
— A! przecież się to skończyło.... szepnęła pocichu.
Macienczyn, dwór pana Korczaka, o parę mil od Sandomierza, znany był w koło na mil wiele, jako miejsce, które ludzie w największej nawet potrzebie schronienia omijać musieli. Nigdy tam nikt znaglony przypadkiem w podróży do wrót nie zapukał. Wpośród starych drzew, których gałęzie z kory były poodzierane, opasana płotami połamanemi, stała przy kupie gruzów, na starem pogorzelisku, porosłem chwastami, murowanka, która znać z niedogorzałego dworu dawnego pozostała. Dziwnie to wyglądało okopciałe, brudne, słomą pokryte, bokiem do dziedzińca, z oknami na pół w błonach, pół z drzewa. Przez zarosły dziedzińczyk wiła się ścieżynka kręta, wiodąca do drzwi zamczystych. Obok stała prosta chałupa zastępująca folwark, szopka, która musiała być stajnią i kilka klatek, a w tych domyślać się godziło chlewów i obór.
Wieś nie opodal rozłożona nad rzeczułką, daleko zamożniej wyglądała od dworu. Położenie było wesołe i piękne. Na wzgórzu murowany kościołek i plebania panowały okolicy.
W dzień zimowy, furka dosyć nędzna stanęła u wrót dworu, których otworzyć nie było komu. — Dwa brzydkie psy, z sierścią najeżoną, wyskoczyły ujadając ku bramie; postać jakaś w kożuszku brudnym ukazała się na progu murowanki i znikła. Mężczyzna młody wysiadł z sanek i począł furtki szukać dla wnijścia, ale tej nie było i wrota trzeba było zasypane śniegiem odsunąć nieco, aby się dostać w podwórze.
Widząc, że przybyły tak stanowczo się dobija, wyszedł chłopak odarty z chałupy.
— Jest pan Korczak w domu? — zapytał gość.
Chłopak patrzał i milczał, nie śmiał odpowiadać. Po chwili zapytał sam:
— A wasza miłość kto?
— Pytam cię o pana?
— Albo ja wiem.
Postać w kożuszku pokazała się w progu, chłopiec na nią rękę zwrócił.
Przybyły broniąc się jak mógł psom, zbliżył się do murowanki. Po kilkakroć stojący tam w kożuszynie, to chował się, to pokazywał....
— Pana niema w domu! niema w domu! — rzekł wkońcu zdala.
Przybyły rozśmiał się smutnie:
— Ale panie Korczak, sam-że nim jesteś.
Kożuszek się schował i znowu wyszedł. Rękę do oczów przyłożył.
— Nie mam honoru znać?
— Jakto! w Krakowieśmy się spotkali! Przypomnij pan sobie! Korczak Janasz.
— E? nie przypominam.
— U Zbylutowskich w gospodzie. Korczak stary począł głową kiwać.
— Gdzie? kiedy to było? W Krakowie?
— Ale — niedawno.... Kazałeś mi pan pisać do Macienczyna, wolałem przybyć sam.
— Kto taki? kto?
— Korczak.
— Jaki Korczak! Korczaków teraz jak grzybów narosło! Hę? gdzie stąpisz, Korczak — a mnie co do tego! mnie co do tego!
— Aleś mi pan kazał przybyć?
— Ja? śniło się? hm! ja?
— Przypomnij pan sobie.
Zamyślił się stary i ustami zaczął robić jakby co przeżuwał:
— A no? a no? Nie chciałeś waszmość mnie, kiedym ja go prosił. Przyszła koza do woza: ja waszmości teraz nie potrzebuję. Widzisz sam jaka tu nędza — hę? co?
Janasz popatrzał nań, skłonił się i już chciał odchodzić.
Stary za nim oczyma powlókł i zawołał:
— Stój waszmość — czekaj. U mnie w izbie nie palono, ale na kominek trzasek przyniosą, chodź się ogrzej — z drogi, chodź.
Janasz się zawrócił. Przez bardzo brudną sionkę weszli do izby, której okna były tak pozamarzane i brudne, że w niej o białym dniu mrok panował. Tu stał stół prosty, nakryty wyszarzanym kilimkiem w pasy, poodzieranym po końcach, kilka stołków i szafa pomalowane niegdyś niebiesko. Komin wystygły pełen był popiołu i śmiecia, w rogu izby leżała kupa rzepy, pokrytej słomą, a woń od niej rozchodziła się szeroko.
— Siadaj, gołąbku, siadaj — rzekł Korczak — zawsze tu zaciszniej niż na podwórzu. Ja ciepła nie mogę znieść, odwykłem, choruję od niego, a zdaleka, kochanie?
— Z Podlasia.
— Kawał drogi — a dokąd?
— Sądziłem, że do Macienczyna.
Westchnął stary.
— A coby ty tu robił? — kochanie! ty widzę słabowity, delikatny, do ciepła przywykły, do gorącej strawy, do przysmaków, do mięsa, a u mnie tu bieda. Ja żyję chlebem i wodą, szczególniej teraz w post.
Nie było co mówić ze starym, który oczyma świdrował przybyłego.
— O no to prawda, że mnieby się do papierów pomoc zdała — ale u mnie praca i życie ciężkie.... Inaczej zbawionym być trudno, gołąbeczku mój, człowiek się psuje, mięknie.
Janasz nie mówił nic.
Stróżka, istny obraz nędzy i brudu, niosąc w fartuchu trzaski, weszła hałaśliwie i spytała: gdzie zapalić?
Stary się zawahał nieco.
— A no tu! tu!
Przysiadła więc przy kominie usiłując ognia naniecić. Był to znać zwyczaj przy gościach. Trzaski dużo dymu wydały, dym z zimnego komina rzucił się na izbę i wkrótce ciemniej w niej było jeszcze niż wprzódy, a dotego i duszno.
— To nic, kochanie, to przejdzie — zdrowo. Chłopi zawsze w dymie się wędzą, dlatego tacy krzepcy. Rozmowa w czasie pobytu stróżki zupełnie się przerwała. Dopiero, gdy ogień błysnął i kobieta trzaskając drzwiami wyszła, Korczak westchnąwszy począł znowu:
— Cóż ty, kochaneczku, myślisz teraz z sobą?
— Nie wiem — rzekł Janasz — dostanę się do Krakowa, do króla, a tam co.... Bóg da.
— E! do króla! do króla! zapewne! mówił stary, juści mu żołnierzy potrzeba, ale to tam głową nałożyć można jak nic, a szkodaby twej młodości, kochanie. Już to ja, prawdę powiedziawszy, gdym się wypaplał w Krakowie przed waszmością, że radbym mieć kogo do pomocy, głowę trochę straciłem. Gdzie mnie o tem myśleć! Z czego tu wziąć? pieniacze, pieniacze mnie jak kość do żywego ogryźli. — Golizna!
Milczeli — Janasz patrzał w komin, okrył się opończą, bo w izbie było zimno, w rodzaju obojętnego osłupienia siedział, a stary mu się przypatrywał.
— Jegomość piszesz? kochanie moje?
Janasz się uśmiechnął.
— I po łacinie nawet, expedite — byłem ci u ks. jezuitów w Lublinie.
— A prawa cokolwiek znasz?
— Tyle tylko, co się gdzieś posłuchało o niem z przypadku.
— Ale nie święci garnki lepią — rzekł stary — ja nie umiałem nic a nic, a no, teraz konstytucyę na pamięć, statut i korrekturę pruską. Byle ochota, kochanie.
— Nie mam jej — rzekł przybyły krótko.
Korczak ustami począł coś żuć znowu długo.
— Wiesz co, ja waszmości powiem, mój gołąbku, bo mi ciebie żal, żeby cię Turcy gdzie zabić mieli, bo ty taki prawdziwy jesteś Korczak. Posiedź tu u mnie sobie, tak dla wypoczynku, czasem dla zabawy co przepiszesz, czasem się przejedziesz. Jeść, no jeść, krupnik się znajdzie, jeśli już koniecznie trzeba; chleb razowy, bo to najzdrowszy, a wodę mam w stadni, jakiej nigdzie na świecie niema. Odpić się nie można. Zobaczysz, ona cię odżywi. Trunki wszystkie dyabła warte.... to boży trunek.
Janasz zamyślony nie odpowiadał nic.
— Izba jedna stoi próżna, ja ci ją pokażę, chodź, to tu przezedrzwi! Ruszył się starowina opasując kożuszkiem.
Weszli do ciemnej sionki: z niej drzwi nie zamknięte prowadziły do izdebki tak brudnej jak pierwsza o jednem oknie. Tarczan w niej stał nagi, stołek jeden i skorupa pusta; zamiast podłogi cegły leżały potłuczone na ziemi. W kącie piec bez drzwiczek, lepiony, wiał chłodem.
Straszne to było i przypomniało mimowolnie Janaszowi tureckie jego więzienie. W niem on nawykł do wszystkich niewygód. Teraz było mu obojętnem, gdzie się podzieje, byle znaleźć przytułek. Króla prosić nie bardzo sobie życzył, odpadła ochota i od rycerki — cały świat stał się obojętnym; pragnął spokoju, ciszy, choćby klasztoru. Żyć, aby żyć, mógł tak dobrze tu jak gdzieindziej.
Cicho więc odpowiedział Korczakowi, że się zgadza pozostać. Staremu oczy zabłysły:
— Ja ci, kochaneczku, nie obiecuję nic, pamiętaj to sobie dobrze, no — dach nad głową, dobre serce; nędzą się dzielę, ja sam biedny — widzisz.
Janasz mu odpowiedział, że nic nie żąda.
Tak tedy stanęła jakaś umowa i swój tłumoczek kazał Janasz przenieść do izby, postanowiwszy sam już ją sobie wyporządzić. Co dalej miał począć, dobrze nie wiedział.
Rozglądał się właśnie po tem nowem schronieniu, gdy Kożuszek powrócił.
— Ale oto, gołąbeczku — odezwał się, o jednej bardzo ważnej rzeczy zapomniałem. Pobożny jestem i Pana Boga chwalę, i ty kochanie do kościoła, żebyś sobie poszedł się pomodlić, a! i owszem, ale — na plebanię, to wara! Kto u mnie mieszka, ten do proboszcza nie gada! To mój wróg, klecha obrzydły! U ołtarza szanuję, ale więcej z nim stosunku żadnego. To sobie waruję: na plebanię żebyś nie chodził.
Janasz zdziwił się niezmiernie.
— Czyżbyś mi pan miał bronić znajomości zrobić? zapytał Janasz — a toćby była niewola gorzej tatarskiej.
Skwarka złożył ręce.
— Kochanie! gołąbku! nie bronię, tylko przestrzegam — klecha, obrzydły jest, powiadam ci, klecha, sknera, skąpiec, dusigrosz. Ja się go boję, ja cię przestrzegam. Chytry, niebezpieczny.
Nie śmiejąc znać puszczać się w dalsze wywody, Korczak natychmiast się wysunął. Objęcie nowego mieszkania wiele pracy kosztowało Janasza, lecz było to razem zajęcie i rozrywka, której potrzebował.
Stary zdaleka przyglądał się z pewną nietajoną radością, jak sobie sam nosił wszystko, uprzątał gość miły. Z pozostałego grosza dokupił nawet, co było potrzeba, ażeby tę pustkę uczynić mieszkalną. Korczak udawał, że tego nie rozumie. W miarę jak izba stawała się schludniejszą, przychodził ją oglądać i cieszyć się tem. Piec stanął nareszcie, a trzasek do niego i suszy Janasz sobie przysposobił sam, z pomocą najętego ze wsi parobka.
Korzystał z tego Korczak: pocichu i wieczorem, temi drewkami sam potajemnie u siebie palił.
Trzeciego dnia wszedł zrana, uprzejmy jak zawsze, utyskując nad tem, że teraz, gdy już do roboty nic nie ma, Janasz się nudzić może.
— Ja mam tu papierek, możebyś sobie dla zabawki przepisał — rzekł — dokumencik wielce zajmujący w sprawie granicznej.
Janasz wziął się do przepisywania. Charakter podobał się staremu.
— O! o! jak to to pisze! — zawołał — palestrancka ręka, wyraźnie, czysto i ślicznie.
Znalazły się zaraz i inne dokumenciki nader interesujące do kopiowania. Jeść nie było wiele, ale Korczak sobie pomagał tem, że przechadzając się, do karczmy wstępował, gdzie parę jaj a czasem ryby gotowanej mógł dostać. Na utrzymanie życia to starczyło.
W jednej z tych popołudniowych przechadzek, przez wieś idąc, Janasz spotkał duchownego — mężczyznę słusznego wzrostu z laską w ręku, który mu się pilnie przypatrywać zaczął. Szlachetne rysy twarzy, energii pełne, oczy bystre, ruchy żołnierskie prawie, zastanawiały w przechodzącym. Łatwo się w nim było domyśleć owego osławionego klechy, przeciw któremu ostrzegał Skwarka gościa swego. Obudzało to ciekawość raczej niż odstręczało. Janasz ukłonił się zdala, ksiądz mu ukłon oddał i zbliżył się uśmiechając:
— Ze dworu waszmość? prawda? zapytał, nowa ofiara tego pająka.... Już tedy ma znowu kogoś w świecie? A pewnie cię ostrzegał, żebyś od klechy był zdaleka?
Obcesowe to nieco powitanie, trochę zdziwiło z początku Janasza, ale wprędce przyszedł do siebie.
— A wiesz dlaczego ci kazał od klechy trzymać się zdala? ciągnął dalej proboszcz wywijając laską. Dlatego że ja wszystkie jego sprawki znam! że go nawylot nauczyłem się i że radbym z jego szpon wydrzeć każdego, co w nie wpadnie.
Janasz milczał z początku.
— Przebaczysz mi, mój ojcze — odpowiedział — wszyscyśmy nie święci i potrzebujemy miłosierdzia dla wad naszych.
Rozśmiał się proboszcz.
— To coś szczególnego, waszmość czujesz się w obowiązku starego bronić.
— Bo ja nie potępiam nikogo.
Popatrzał nań ksiądz długo.
— Słyszałem, że się waszmość też Korczak zowiesz? — czy krewny?
— Bardzo daleki.
— Cóż cię tu przypędziło?
— Łatwo się domyśleć, mój ojcze — bieda.
Proboszcz zdawał się być ciekawym, Janasz nie miał powodu taić, ale nie chciał też spowiadać się kładnąc winę na Miecznika, część więc życia pokrył zupełnie, mówił tylko o niewoli, o spotkaniu z Korczakiem i o schronieniu, którego potrzebując, znalazł tutaj.
— A wytrzymaszże waszmość z tym kutwą, na skwarkach i oleju? — spytał ksiądz.
— Niewola turecka wiele uczy.
Pomimo, że nie potakiwał wcale proboszczowi, podobał mu się widać Janasz, bo po chwili ksiądz rzekł:
— Dałci mi naukę, za którą, choć duchowny, wdzięcznym być muszę. Jestem do zbytku gorączka i oburza mnie ludzka złość niepomiernie. Jako ksiądz pobłażliwszymbym być powinien, ale natury nie zwyciężyć, choć człowiek nad tem pracuje! Bardzo mi waćpana żal, że cię losy do tego sknery zagnały — ale to wasza rzecz. Kiedy ci z tem dobrze, co mnie do tego. Ino słuchaj — jakbyś z głodu marł, przyjdź do mnie na barszcz, in extremis. To mówiąc poszedł żwawo wywijając laską.
Zaledwie Janasz do murowanki powrócił, gdy się drzwi otworzyły i Kożuszek, straszliwie przeżuwając i gębę krzywiąc, co było u niego znakiem zakłopotania i złego humoru, wsunął się.
— A co? już z klechąścię się zetknęli? — wybuchnął — cóż ci mówił, gołąbku? Prawda? wieszał psy na mnie?
— Nie — bo jabym tego nie zniósł — odparł Janasz. Mieszkamy razem, jestem u waszmości w domu, więcbym pokrzywdzić nie dał.
Korczak spojrzał zdumiony, prawie uszom niedowierzając.
— Aniołku, serce — chyba kłamiesz? odparł po chwili — ja mam takie szczęście psie do ludzi, że mnie nigdy nikt poczciwego nie dał słowa.
— Ja nigdy nie kłamię — rzekł Janasz krótko.
— A to z ciebie, gołąbku — bardzo porządny człowiek! odezwał się stary. Są tacy ludzie, co wszystko miodem smarują w oczy, znałem takich, ale za oczyma dziegciem — może ty do nich należysz?
— Przekonasz się pan — rzekł Janasz krótko, chcąc przerwać rozmowę.
Milcząc dobył Korczak plik papierów z za kożuszka i położył go przed Janaszem.
— Żebyś się nie nudził u mnie — szepnął. Poszedł ku drzwiom i wrócił.
— Miałem jeszcze jedną propozycyjkę do zrobienia. Młodemu ruch potrzebny, to ja wiem. Jabym ci furkę dał do Lublina, mam sprawkę w trybunale. Jest tam łotr, pijanica, zbój patron co jej pilnuje, ale jego trzeba pilnować. Ze mną się obył tak, że mnie już nie ma za Boże stworzenie. Możebyś ty się przewietrzył?
— Dlaczego nie? — rzekł Janasz — pojadę.
— Na drogę coś nie coś dam, z domu się weźmie chleb, obrok, sianko, bo takiego sianka jak nasze nigdzie nie dostać. Sera może też kawałek zawiędłego znajdzie gospodyni. Młodemu nie wiele potrzeba. I zdrowiej — słowo daję.
Janasz się uśmiechnął, a stary zaczął także śmiać się, jakby z samego siebie.
— Bez pieniędzy, ściśle biorąc, możnaby się całkowicie obejść, gdyby nie ci rozbójnicy karczmarze, którzy postójnego wymagają, chociaż naprawdę winniby zapłacić, gdy koń postoi. A nawóz? To też na ogrodach u nich dynie jak beczki! zkądże to? z naszych koni. Fortuny robią karczmarze, taki świat! To darmo. Więc na postojne i na bułeczkę dla odmiany kilka groszyków dałbym, ale proszę z nich o rachunek ścisły. U mnie zwyczaj taki.
Janasz się uśmiechnął znowu i Kożuszek śmiał się także.
Usiadł na próżnej skrzyni i począł cicho:
— Ludzie po większej części, gołąbku mój, expensują dla oka. Nie tyle dla żołądka, co dla próżności. Patrzno na futra: kołnierz ogromny, świat chyba grzeje, bo nie tego, co go nosi; półmisek srebrny, by się ludzie dziwowali i zazdrościli. Drugi z niestrawności umiera, ale specyały je, które mu nie smakują — aby pana znali. Ja tej próżności nienawidzę. Niech mnie ludzie za nędzarza mają, tom spokojny. Oni się ze mnie śmieją, a ja z nich.
Począł się śmiać — Janasz pióro temperował.
— Zatem jutro do Lublina. Sprawę znasz, boś dokumenta spisywał. Sprawa złota, czysta, jasna, ale ją te jury-chwosty zagmatwali. Mecenas nasz zowie się Pampowski; brzydko się nazywa, ale familia stara. W herbarzu jej może niema, a no w Knapiusza przysłowiach stoi. Człowiek byłby głową swą królem jurów na całą Rzeczpospolitą, ale pijak. Sprawę zapije często lub prześpi i kondemnaty dopuści.
Począł tedy długie opowiadanie o sprawie Skwarka i godzinę o niej prawił. Janasz, któremu trochę się przejechać milej było niż siedzieć w ciemnej izbie u swego kuzyna, przyrzekł zrobić cokolwiek się da z Pampowskim i sprawą.
Przyszło do wyboru; dosyć wspaniałe obietnice gospodarza znacznie się w rzeczywistości zredukowały. Wreszcie gdy przyszło do pieniędzy, zmuszony je wyciągnąć z kieszeni, Skwarka dał starte, najgorsze, jakie miał i to z bolesnem westchnieniem. — Kiedy się to powróci! — rzekł cicho. Fura pełna była siana, obroku i chleba, obrachowanych na podróż z powrotem. Koń wyglądał jakby długie odbywał posty, chłopak miał siermiężkę łataną, ale Janaszowi wszystko to było obojętnem. Pożegnał starego — powlekli się.
Tegoż samego dnia, ponieważ izba zajmowana przez Janasza i przez niego wyporządzona, była daleko wygodniejszą niż jego własna, Skwarka się wniósł do niej ze wszystkiem mieniem swojem.
— Młodemu to wszystko jedno! — mruknął dla uspokojenia sumienia.






Po zapustach i wyjeździe Kasztelanica, w Mierzejewicach znowu pusto było, cicho i smutno. Jadzia chodziła jak dawniej z żałobną swą twarzą, którą tylko promyk czasem jaki rozjaśnił, gdy na równie smutne oblicza rodziców spojrzała. Dla nich przymuszała się do uśmiechu i wesołości, ale nie było to już dawne dziewczęcia wesele, ani dawna Jadzia, której śmiech i śpiew cały dom napełniał życiem.
Od tego wieczora, gdy Miecznikowa nakłoniła męża, aby o Janaszu zamilczano i odprawiono go w świat tak bez litości — jakby sobie słowo dali oboje, nie wspomnieli o nim więcej. Gdy Nikita chmurny powrócił i odwiózł Miecznikowi pieniądze nietknięte, wcale tem nie zdziwiony stary, schował je napowrót pod klucz, słowa nie rzekł, ale chodził jak struty. Żonie raz tylko szepnął:
— A co, nie mówiłem? pieniądze powróciły.
Zbladła jejmość, zmięszała się i potem nie mówili już więcej. Zdawało się jej i jemu, że spełnili obowiązek święty; tłumaczyli to sobie na różne sposoby dla uspokojenia sumienia, a oboje cierpieli. Jejmość udawała wesołą dla córki i dla męża, siliła się na to, a gdy została samą, wzdychała i popłakiwała.
Miecznika trudno było poznać. Z natury swej wesół, rubaszny, nawykły sobie wszystko na dobre tłumaczyć, śmiać się nawet z rzeczy, które drugich gryzły i niecierpliwiły — zrobił się teraz nadzwyczaj popędliwym i gniewnym. U tego rodzaju ludzi, żywego temperamentu, wesołość się zwykle w niecierpliwość i wybuchy żółciowe obraca. Widziała to jejmość, doznali ludzie i cicho szeptali, że Miecznikowi niewola bisurmańska zmieniła charakter.
Na Jadzię nawet, owo dziecię jedyne, pieszczone i ukochane, gniewał się czasami i gderał.
— Ale czegóż-bo waćpanna chodzisz jak ze środy na piątek i wzdychasz a zamyślasz się, mówił do niej. Na to młodość jest, żeby z sobą niosła wesele? Chcesz czego? powiedz.
— Niczego w świecie nie żądam! dobrze mi, tatku — mówiła Jadzia, ale trudno się do wesołości zmusić, taka natura moja.
— A dawniej nigdy taką nie była? zagadywał ojciec.
— Ja nie wiem.
— A ja wiem, trzeba się z tego otrząsnąć.
Dobierał zabaw i rozrywek napróżno. On i żona chodzili niepokojeni w sumieniu, patrzeli na siebie i gryźli się sobą i córką. Jednakże żadne z nich nigdy o tem rozmowy nie wszczęło; o Janaszu, jakby go na świecie nie było, milczano w domu. Zdawało się, że wszyscy sobie słowo dali, aby go nigdy nie wspominać. Raz tylko Jadwisia z przypadku przypomniała ojcu, że obiecał był na pamiątkę wychowańcowi krzyż na cmentarzu postawić, choć ciało jego tam nie spoczywało, ażeby się ktoś czasem za jego duszę pomodlił.
Miecznik strasznie się zmięszał.
— Kochany tatku — rzekła Jadzia — przecież on sobie na to zasłużył. Uratował mnie i matkę w Gródku — ratował ciebie, sam zginął.... to mu się należy.
Miała łzy w oczach i głos drżący — ojciec popatrzał zdziwiony:
— Jak tylko się słowo rzekło — to, to się zrobi, — to się zrobi....
— Krzyż nie będzie dużo kosztował, dodała Jadzia — jabym nawet.... ja mam trochę oszczędzonych pieniędzy, od moich krówek; mnie to niepotrzebne, jabym to dała na krzyż dla niego.
Dokończyła bardzo cicho, spuściwszy oczy. Miecznik stał i palcami kręcił nie wiedząc co odpowiedzieć.
— Ale to się i bez tego zrobi. Kiedy ci mówię....
Zląkł się w rzeczy, aby córka bez wiedzy jego żywemu nie postawiła krzyża, co uważał za uczynek grzeszny, a grzech ciężyłby mu na sumieniu.
— Proszę cię — zostaw to mnie — dodał — ja to sam, w swoim czasie, każę zrobić.
— Ale, tatku, pacierze przepadają, któreby mu krzyż przyciągnął. Jakaż dusza ich nie potrzebuje?
Zboiński oczy spuścił. — Cały dzień potem chodził znowu gniewny, a nazajutrz na trzy dni w sąsiedztwo wyjechał.
Nie mógł sobie darować, że poszedł za radą żony. Miecznikowa też czuła, że postąpiła bez namysłu, z wielkiej troski o los dziecka. Gryźli się oboje.
Przeszedł wielki post, nadeszła Wielkanoc i wiosna. W tym roku spóźniona ona była, ale jak zwykle tem szybsza. W oczach, z dnia na dzień zazieleniał świat, popękały drzewa i powietrze nagle ocieplało. Jadzi przypomniała ona dawne lata, wznowiła żal i tęsknotę za przeszłością. Chodziła do ogrodu płakać. Krzyż, którego wystawienia tak mocno żądała, niepokoił ją. Obliczyła się ze swemi pieniędzmi, a miała więcej niż trzydzieści bitych talarów, to jest dwa razy tyle ile na najpiękniejszy krzyż naówczas było potrzeba. Chciała je powierzyć podstarościemu, ale ten zajęty był niezmiernie i nigdy się z nim spotkać nie mogła. Postanowiła więc użyć Nikity, który tak kochał Janasza — i wyszpiegowała go po obiedzie gdy stał w ganku, aby z tem wybiedz do niego.
— Mój Nikito — zawołała żywo — mam prośbę do ciebie — wielką prośbę, ale ty o tem nikomu nie mów.
Zbliżyła się oglądając.
— Prawda — kochałeś Janasza....
— O! panienko! jak ja jego kocham — odezwał się Nikita.
— Ja dawno ojca prosiłam i proszę: obiecał mi że dla jego pamięci, żeby się ktoś choć za duszę jego pomodlił, każe na cmentarzu krzyż postawić; ale ojciec zajęty, tyle ma rzeczy na głowie — ja pieniądze dam, ty mi to zrób....
Słuchając Nikita zbladł, zmięszał się nadzwyczajnie, zadumał, nie wiedział co mówić.
Wreszcie po długim namyśle, odezwał się:
— Proszę panienki, to w żaden sposób nie może być.
— Dlaczego?
— Bo Turcy to naród bez czci i wiary. Oni powiedzieli, że umarł, a kto to wie?
— Jakto? — zawołała chwytając go za ręce — ty sądzisz, że on żyje? ty myślisz, że on żyć może?
Zarumieniła się, oczy zaiskrzyły, — Nikicie zrobiło się dziwnie w sercu, żałował jej, ale ust otworzyć nie mógł.
— Co ja wiem, proszę panienki? — rzekł powoli — co ja głupi, prosty człek mogę wiedzieć? Ja sobie tylko tak myślę: albo to jeden raz tak bywało, że kogo za umarłego w jasyrze ogłosili, a potem i w dziesięć lat powrócił. Któż, proszę panienki, nie słyszał o pani starościnie Strojnowskiej, której męża Turcy zabrali, no, i ks. Trynitarze nawet, co jeździli z okupem, świadczyli, że umarł, aż on się zjawił, gdy starościna już z drugim żyła mężem?
Gorąco to jakoś prawił Nikita, ale się wnet zmiarkował, widząc jakie wrażenie czyni na Jadzi, że z tego może być bieda — i zafrasował się.
— Ale niech panienka dobrodziejka zlituje się: nie mówi, że takie rzeczy odemnie słyszała — podchwycił prędko — tu we dworze u nas o tem mówić nie wolno. Panby mnie kazał obić, gdyby się dowiedział.
— A! nie lękaj się — poczęła Jadzia, której twarz się zarumieniła i rozpromieniła — ja ci serdecznie jestem wdzięczna! Turcy kłamią! tak! On żyje, on wróci — ja to czuję, tyś dobry, dobry, poczciwy człowiek, tyś mi życie wrócił. I wsypała mu talary w rękę.
— Weź to dla siebie, na wesele. Masz słuszność! nie godzi się stawiać krzyża, a nuż on żyje? O! mój Boże, toby śmierć wywołało! Jaka ja byłam nieopatrzna, a ojciec! ojciec pewnie myślał tak samo; tylko mi nie chciał powiedzieć!
Mógł sobie powinszować dobrego uczynku Nikita, gdyż od tego dnia, od tej chwili, Jadzia z tą myślą że on żyje, przestała modlić się za duszę — zaczęła modlitwy na intencyę powrotu, nie możemy zaręczyć czy nie rozpoczęła nowenny do św. Antoniego, patrona rzeczy zgubionych i ludzi zatraconych.
Nikt w domu nagłej tej zmiany wytłumaczyć sobie nie umiał. — Matka się dopytywała bacznie Jadwisi, lecz nic wydobyć z niej nie mogła, oprócz tego, że w jej duszy świecił promyk jakiejś nadziei.
Zlękła się czy nie dowiedziała się Jadzia o Janaszu, lecz to było niepodobieństwem. Miecznik skorzystał ze zmiany wprost i otwarcie rając córce młodzież, której cały spis miał w pamięci; lecz, jak tylko rozmowę tę począł, Jadzia się nachmurzyła:
— Nienaturalna rzecz! — mruczał — żeby panna w jej wieku za mąż iść nie chciała.
Potajemnie więc przez przyjaciół zachęcał młodzież do konkurów. Zjeżdżali się synowie okolicznych obywateli — lecz Jadzia nielitościwie obchodziła się z nimi.
Jeden śmielszy gdy słówkiem strzelił, odpowiedziała mu stanowczo — iż za mąż iść nie myśli i gdyby nawet rodzice sobie tego życzyli — będzie ich prosić, ażeby jej wolę własną zostawili. — Drugi prosił o pozwolenie starania się, — Jadzia mu rzekła — możesz się pan starać, ale na wszystko najświętsze zaręczam mu, że czas stracisz — ja za mąż nie pójdę.
Poszło to po sąsiedztwie, a krążąc dojechało do Miecznikowej, którą ta śmiałość Jadzi zdziwiła i zniecierpliwiła. Zaczęła jej to wymawiać.
— Moja matuniu — zawołała Jadzia, niechcecie mnie czynić nieszczęśliwą? — prawda? — pozwólcież mi zostać przy was, jak jestem. Nie chcę i nie pójdę za mąż.
— Ale to być nie może.
— Jeśli mnie kto zmuszać będzie, do klasztoru gotowam....
Matka już nie odzywała się więcej. Ojciec coraz chodził chmurniejszy. — Z sobą o tem mówić unikali. W domu nigdy tak im obojgu obco, dziwnie, przykro nie było. Miecznik uciekał z niego pod różnemi pozorami, matka płakała. Rady nie mogli znaleść oboje.
Sam przed sobą Zboiński mawiał:
— Otóż to tak Pan Bóg za kłamstwo i niewdzięczność karze! Otwarcie postępując, mógłbym był dziewczynie powiedzieć, aby to sobie z głowy wybiła, z żywym borykać się — to jeszcze — a z umarłym....
Mówiliśmy, że Jadzia część swojego wychowania odbyła w klasztorze Brygidek w Lublinie. Przełożona jego, krewna Zboińskich, kochała Jadzię, miała na nią wpływ wielki. Przyszło więc na myśl Miecznikowej u niej szukać rady i ratunku. Chciała, by ona Jadzi wmówiła posłuszeństwo dla rodziców, którzy jej tylko szczęścia pragnęli.
Pod pozorem więc potrzebnych do domu zakupów różnych, szepnąwszy o tem mężowi, który się zgodził chętnie, około Zielonych Świątek, zaczęła się wybierać do Lublina. Jadzia, która jechała także, cieszyła się niewymownie, że zobaczy matkę Anielę. Pan Zboiński — jak zawsze — sam wybrał konie, dopilnował zaprzęgu, przejechać je kazał przy sobie. Nikitę dodał dla straży i w ganku stojąc pożegnał odjeżdżające.
— Ażeby mi Jadzia rozumniejszą wróciła — zawołał śmiejąc się.
W Lublinie także mieli państwo Miecznikowstwo zwykłą swoją gospodę u Izraelity, który się zwał Łosicki, bo niegdy z miasta Łosic pochodził. Był to razem kupiec i właściciel zajazdu, czasu trybunału robiący wielkie interesa, gdyż miał stosunki z deputatami i pośredniczył między prawującymi się i nimi. Łosicki chlubił się, że on więcej spraw wygrywał niż mecenasi najwziętsi.
Gdy powóz pani Miecznikowej poprzedzony przez Nikitę, wjeżdżał do domu, Łosicki z rożkiem w ręku, którym wykadził izby, wyszedł na spotkanie ubrany w szabasowy żupan. Rękę miał jedną za pasem, drugą przy jarmułce. Z wielkiem zajęciem popatrzał na pannę Jadwigę, znajdując że jaśnie panna urosła i złożył powinszowania z powodu wszystkich szczęśliwie przebytych wypadków.
Dnia tego nie było mowy o udaniu się do klasztoru, gdyż furta wcześnie bywała zamykaną. Nazajutrz rano Miecznikowa, która miała szczególne nabożeństwo do Drzewa Krzyża świętego, najprzód się udała do Dominikanów. Ztąd dopiero pojechały do Brygidek i konie odprawiwszy pozostały tam dzień cały.
Nikita nie miał co robić — poszedł na miasto przypatrywać się splendorom trybunalskim, zaciągającej warcie i honorom oddawanym Marszałkowi.
Dzień był dziwnie piękny, można powiedzieć, że w powietrzu czuć się dawała wesołość — oddychało się nią. Nikita też w dobrym był humorze, a szczególniej bawił się końmi panów deputatów. Postrojone one były, ale mało które dobre. Świeciło się na nich, a pod uprzężą pokaźną, większa część była kaleków. Nikita sam dla siebie postrzeżenia czynił.
— Ściga się. Spleczony, bez nóg, i t. p.
Nagle oczy podniósł, wlepił je i stanął osłupiały. W lichej odzieży, przy szabelce ladajakiej, w czapczynie wytartej, ale dziwnie pańsko wyglądający szedł młody mężczyzna z papierami pod pachą, obok drugiego otyłego czerwonego, z zaiskrzonemi oczyma, który chociaż w ulicy, głośno wrzeszczał i rękami wywijał, jak wiatrak skrzydłami.
W młodym aplikancie poznał Janasza, lecz oczom niechciał wierzyć. Zdawało mu się niepodobieństwem, ażebyto on mógł być. Poruszony wielce podbiegł i pochwycił go, gdy już do gmachu trybunalskiego się zbliżał.
— Panicz! — zawołał na głos.
Janasz się odwrócił.
— Nikita! co ty tu robisz?
W tem czerwony towarzysz posunął się jakby chciał umknąć. Janasz zawołał — czekaj tu na mnie i poszedł go doganiać. Razem z nim weszli do gmachu.
Nikita stał, popychany ze wszech stron.
— Co tu teraz począć? myślał, hm? Chwilę nie było Janasza, który natychmiast zjawiwszy się, Nikity w tłumie szukać zaczął.
— Nikita, co ty tu robisz? bracie! jakżem ja szczęśliwy. Bóg mi cię zesłał. Mów mi o nich!
W ulicy rozmówić się nie było podobna, skręcili więc w prawo do winiarni. Zarumienił się jednak w progu Janasz i stanął.
— Zostańmy tu — rzekł — wszedłszy, musiałbym coś kazać postawić — a, no — po starej znajomości — nie mam nic.
Nikita ręce załamał, popatrzał na suknie, i te świadczyły, że nie wiele mieć musiał.
— Będzie nam i tu dobrze — dodał Korczak — mów, proszę.
— Mój paniczu, mój złoty, mój dobrodzieju — podchwycił Nikita, już się nie wstydź, a pozwól mnie kazać co postawić. Dali Bóg nie zubożeję.
I uderzył po kieszeni, w której brzęczały talary.
— Wcalebym się nie wstydził od ciebie przyjąć, mój Nikito, ale ja nic nie piję — odwykłem.
Uśmiechnął się: — Żebyś wiedział jakie życie prowadzę!
Ruszył ramionami.
— To wszystko jedno — dodał — mów o Mierzejewicach; Miecznik, jejmość — zdrowi?
Nie śmiał zapytać o Jadzię, ale się zarumienił. — Nikita z ukosa spojrzał.
— Ale ja tu z panią i panienką: dziś siedzą u panny Anieli, u Brygidek!
Janasz zadrżał i zmilczał.
— Zdrowi?
— Wszyscy — wszyscy, dzięki Bogu — tylko starzy państwo od tej nocy, kiedy was tak odprawili, niech im Bóg nie pamięta — chodzą oboje jak pościnani. Jedno na drugie spojrzeć nie śmie.
— Ale to inaczej być nie mogło — podchwycił żywo Janasz — cóż oni winni? Jam winien! — że żyję....
Westchnął.
— Dali Bóg — kończył Nikita — oni was wszyscy żałują, i pan i pani, a co panienka, to — jak brata.
— Dobre, złote serce — szepnął Janasz, któremu się łza zakręciła w oku.
— O! serce, paniczu, anielskie.
E! tak i panu powiem wszystko, począł dworak. Panna zawsze was ma za umarłego. Otóż poczęła prosić ojca, żeby na cmentarzu krzyż wam kazał postawić, żeby się za waszą duszę ludzie modlili. Miecznik się wykręcał, odkładał, aż panienka raz wychodzi do mnie na ganek. Zebrała biedniaczka od swoich krów kilkanaście talarów i koniecznie, żebym ja się tego podjął krzyż za jej pieniądze kazać zrobić. — Tak mnie zagadnęła — co tu począć? — Poszedłem do głowy po rozum. Powiadam, że Turcy często kłamią, że ludzie czasem i w dziesięć lat z jasyru wracają, przypomniałem Starościnę Strojnowską. A! paniczu, żebyś ją widział, jaka mi była wdzięczna! I te talary, co miała na krzyż, darowała mi — na wesele. A co? musiałem przyjąć.
Milcząc słuchał Janasz, oczy miał łez pełne.
— A! rzekł cicho — gdybym ją mógł widzieć — ale tak, żeby ona mnie nie zobaczyła.
Nikicie oczy błysły. — Czekaj! — zawołał.
— Nie — nie! w tejże chwili podchwycił Janasz — nie godzi się — nie! Ja dziś jadę. Jużbyśmy się w ulicy spotkali. Na co? doczego. Bóg tak chciał — rozdzielił los. Niemożna — nie godzi się.
Zarzucił ręce na ramiona Nikicie, który go usiłował powstrzymać i wyrwał mu się szybko.
— Sumienie nie pozwala! — Nie — kradzione szczęście nie przystało dla nas obojga. Bądź zdrów, poczciwy Nikita, niech ci Bóg nagrodzi dobre serce dla mnie.
Powiedziawszy to Janasz, odwinął kołnierz od kontusza, zakrył sobie twarz i zniknął. Dworak stał, powtarzając — Sumienie! I jemu się łza w oczach kręciła...
Szczęściem dla Janasza proces był dokończony, Skwarka jakimś trafem miał sprawę słuszną i — co dziwniej — wygrał ją. Mógł więc postawiony tu dla dozoru Janasz powracać do tego, co się teraz jego domem nazywało.
Na chwilę uczuł się szczęśliwym, potem posępnie znowu zasnuło mu się niebo. W gospodzie nie było prawie rachunku, chłopak chętnie zaprzągł nędzną furkę i ruszyli przed wieczorem z miasta.
Podróż była tem dłuższą, że musieli ją odbywać o zielonej paszy. Siana dawno nie stało, obroku nie było kupić za co, ledwie chleba. Koń więc na brzegach lasu spętany się posilał, a Janasz z chlebem i solą siadł pod drzewem.
Uczucie spełnionego twardego obowiązku, czyni czasem człowieka szczęśliwszym niż ulegnienie sercu i uczuciu. Tryumf nad samym sobą — daje dopiero miarę własnej siły. Janasz czuł się w tej chwili takim zwyciężcą. Uśmiechał się swej nędzy, upokorzeniu i dobrowolnej ofierze. Wspomnienie Jadzi przepełniało mu serce. Chciał być jej godnym, choć duszą czystą i sumieniem.
— Zapomni i będzie szczęśliwą, ja — nigdy — mówił do siebie. Widzę ją zawsze przed sobą, zdaje mi się, że głos jej słyszę.
Jechali z takiemi myślami aż do Macienczyna. Wypadło tak, że po owych popasach i noclegach na odłogach i w zaroślach, dobili się do niego rankiem. Chłopak nie żałował bicza na konia, choć go tam we dworze nie czekały rozkosze, ale miał starą matkę na wsi.
Stanęli przy wrotach i ze drzwi Kożuszek się pokazał, zgarbiony bardzo, o kiju. Janasz, który miał papiery przy sobie, wysiadł i poszedł ku niemu.
Skwarka jakoś źle wyglądał, kaszlał i nogi miał płachtami brudnemi poobwiązywane.
— A! przecież! — rzekł — przecież się doczekałem. A cóż, dyabli wzięli sprawę.
— Nie — rzekł Janasz.
— Cóż — odrzucona?
— Nie.
— Więc co?
— Wygraliśmy.
Skwarka rzucił kij aby go uścisnąć.
— Ot toś mi się spisał, ot toć tego się już nie spodziewałem. Dopiero Cześnik będzie się wściekał! a ha! dobrze tak! nie zaczepiaj Korczaka!
Odżył stary.
— Ale, widzisz gołąbeczku, kochanie moje, co z mojemi nogami się dzieje, brzękną łajdaczki. Smaruję kociem sadłem, co mnie ono kosztuje! dwa cudze koty musiałem kazać zabić! Nie pomaga nic. Chodź do izby.
Weszli do środka. — Ja tu, mój gołąbku — rzekł Korczak — żeby ci twoja izdebka nie pustoszyła się, tom się do niej wniósł z rupieciami. Ty sobie, kochanie, moją pięknie wyporządzisz — tak? nieprawdaż? Będzie ci wygodniej, teraz ciepło, a ja chory.
— A no, dobrze, pan jesteś gospodarzem w domu, rzekł Janasz obojętnie.
— Ty jesteś złoty chłopiec, odparł stary, ale daj dekret, niech przeczytam.
Rozłożył papier i począł się macać szukając okularów.
— Tybyś z drogi co zjadł? hę? kochanie moje, ale niema w domu nic. Suche dni, ja tego ściśle pilnuję. Z tego całe niebłogosławieństwo Boże.
Mruczał już tylko zatopiony w czytaniu. Janasz poszedł do nowego mieszkania i żeby rozmowy dalszej uniknąć. Ledwie spocząwszy trochę, trzeba było zająć się restauracyą izby, którą długi w niej pobyt Skwarki uczynił istną ruiną. Janasz się śmiał i wzdychał — ale miał robotę.
Cały wieczór spłynął na rozmowie o procesie. Korczak był rad nieskończenie.
— Teraz toś mi się wywdzięczył za wszystko, cokolwiek uczyniłem dla ciebie — odezwał się stary. Zobaczył, że Janasz się uśmiecha i sam też śmiać się począł.
— Mój gołąbku — wtrącił — dobrodziejstwa się łokciem nie mierzą — grosz wdowi. Ja biedny. Dałem ci schronienie z dobrego serca.
— Nie mówmy lepiej ani o tem co pan dla mnie, ani co ja dla pana zrobiłem — rzekł Janasz.
Wlokło się życie postaremu. Drugiego dnia dokumenta dla zabawki do przepisywania się znalazły, ale stary Korczak z wiosną był słabszy. Nogi mu puchły, ledwie się ruszał. Janasz radził do doktora.
— Ta! ta! ta! do jakiego doktora. A iluż to ich jest, przy królu jegomości jeden i to żyd — a w Krakowie może ze dwu. Tam się na wagę złota niedokupić rady — dopieroż apteka! Czy mnie na to stać! Ruina....
Słuchać o tem nie chciał. — We wsi była baba sławna ze swych dekoktów, smarowideł i zamawiania. Z jej to rady używał już stary kociego sadła, ale to nie pomagało. Przywołana Wojcieszyna, kazała nogi odwiązać.... Czerwono wyglądały i lśniąco. Spaliła około nich parę lnu pasemek, mrucząc i rzucając coś precz. Kazała na nowo poobwijać i dała jałowcowe jagody do picia.
Przez parę dni zdawało się lepiej. Skwarka mówił o nowym procesie, ale wstać nie mógł, a żywić się lepiej nie chciał. Jaja, na które się namówił, kazał zbierać po wsi u litościwych kobiet bezpłatnie, jako dla chorego pana. Zepsute zostawiał dla służby.
Około śś. Piotra i Pawła, po różnych przejściach i rozmaitych radach Wojcieszyny, Korczak zapadł tak, że się uląkł o życie. Jednej nocy szczególniej zdusiło go tak, iż zdawało się, że skończy. Janasz go posadził w krześle i tak do rana drzemiąc dotrwał w niem.
— Na wszelki przypadek — odezwał się — choć to niema nic strasznego, alebym chciał zobaczyć się z księdzem, tylko nie z tym klechą obrzydłym.
— Zkądże innego dostaniemy — rzekł Janasz, trzebaby konie posłać.
— A tak, gołąbku — i za furę zapłacić i księdzu coś dać....
Pomyślał.
— No, to proście tego klechy, dobrze — zechce przyjść — rozmówiemy się, a nie, ja temu niewinien, on przed Panem Bogiem odpowie. Mnie wszystko jedno, na niego grzech. I bądź co bądź, cztery kroki do dworu, więcej jak tynfa nie dam — i to Boratynka.
Mruczał stary. — Niech chłopiec pójdzie proboszcza prosi.
— Ja pójdę — rzekł Janasz.
— Nie — ty siedź, ja chcę, żeby się on obraził i nie przyszedł, naówczas wszystkie moje grzechy, gołąbeczku, przejdą na jego sumieńko.
Zakaszlał się staruszek.
Chłopiec pobiegł na plebanię.
W kwadrans z wielkim hałasem wpadł proboszcz. W progu stanął, oba na siebie oczy podnieśli. Przypatrzywszy mu się ksiądz, złagodniał, skinął głową, nie mówiąc słowa, wziął stołek i siadł przy nim. Wyszli wszyscy.
Janasz, który był w trzeciej izbie, słyszał tylko chwilami to podniesiony głos proboszcza, to cichy ale wysilony Korczaka. Gdy go zawołano, Skwarka siedział posępny na krześle, a proboszcz poszedł po komunię świętą i oleje.
— Na wszelki przypadek — mówił stary.
Obrzęd odbył się przykładnie, bo staruszek mimo nóg obrzękłych, chciał przyklęknąć. Janasz i chłopak trzymali go pod ręce. Bił się w piersi i płakał.
Gdy się wszystko skończyło, przygotowanego tynfa chciał dać proboszczowi, ale ten go odmówił.
— Byłeś wielmożny pan kolatorem moim, to posługa należna. Co tam między nami niegdy zachodziło — niech będzie zapomnianem, a gdy da Bóg pozdrowiejesz....
— Poprawię się — daję słowo — zamruczał Korczak.
Janasz wyprowadził proboszcza do bramy.
— On do jutra nie dożyje — odezwał się ksiądz — czy waćpan o sobie pomyślał? Krewnych nie ma blizkich — mógłby zrobić testament.
— Niechże Bóg broni — przerwał Janasz — żebym w takiej chwili miał o sobie pamiętać. Co będzie to będzie, pójdę gdzieindziej.
— A coś się tu namęczył?
Nie odpowiedział Korczak. Pożegnali się u bramy.
— Szkoda mi was — Bóg widzi, westchnął proboszcz.
Ku nocy coraz było gorzej, puchlina podnosiła się do góry, Korczak to sam czuł.
— Już ze mnie nie będzie nic — odezwał się — Janasza biorąc za rękę. Kochanie moje, tylko mnie dobrze posłuchaj. Daj słowo, że majątek utrzymasz i nie stracisz.
— Ale cóż tam o tem mówić — co o tem mówić — zawołał Janasz.
— Trzeba, bo i licho wie kto to rozchwyta.... Nie stracisz? — mów?
— Nie straciłbym, ale po co o tem myśleć.
— Mów — nie stracisz?
Słowo wreszcie wymógł na Janaszu i począł pośpiesznie mówić:
— Testament w szufladce. Pieniądze pod gruszką w ogrodzie garnuszek jeden, koło komina w izbie, drugi....
Wyliczanie trwało dosyć długo, przerywane zapytaniem — a nie stracisz?
Nad ranem kożuszek się rozpiął, stary życia dokonał....
Janasz stał osłupiały długo.
Tak dziwnym losu trafem, najmniej się tego spodziewając, Janasz został dziedzicem wioski i panem znacznego kapitału, bo wszystkie garnki były pełne. Oprócz tego na obligach miał Korczak ze trzykroć sto tysięcy złotych bardzo pewnych. Testament był prawomocny, pokrewieństwo czyniło go ze wszech miar ważnym.
Myliłby się jednak ktoby sądził, że to Janasza uczyniło szczęśliwym. Przyjął obojętnie łaskę losu, jakby zniósł cios jego.
Po odprawionym pogrzebie, który z woli nieboszczyka był jak najskromniejszym, Janasz pozostał w oczyszczonej murowance, nie wiedząc spełna co począć z sobą. Do gospodarstwa niewiele miał ochoty, poczet teraz mógł sobie wystawić jaki chciał, pragnął też Zbylutowskiemu podziękować, który był w istocie tego szczęśliwego wypadku mimowolnym twórcą — i w tym celu wybrał się do Krakowa.
Na wyprawę tegoroczną Miecznik się już wybrać nie mógł; niewola dała mu się we znaki na zdrowiu — król go od wyprawy uwolnił. W Mierzejewicach jak nigdy smutno było i pusto.
Podróż do Lublina nie pomogła nic Jadzi i o mało nie zaszkodziła jeszcze, gdyż zapragnęła była zostać przy Matce Anieli i ledwie łzy matki to postanowienie skruszyły.
Czego nigdy nie bywało, małżeństwo najzgodniejsze w świecie, małżonek najposłuszniejszy — żona najlepsza, psuć się jakoś zaczynali. Miecznik czynił wymówki jejmości, że córki wychować nie umiała, Zboińska składała winę na niego. Kilka razy rozeszli się powarzeni, a choć potem oboje się płacząc przepraszali, życie już nie szło jak dawniej. Ojciec na córkę gderał, a ściskał ją ze łzami. Niekiedy szukając rozrywki Zboiński jechał na trzy dni, a bawił dwa tygodnie i wracał jak wyjechał kwaśny a zgryziony.
Jadzia chodziła spokojna, smutna, posłuszna, ale zmieniona na twarzy i w duszy. Uśmiech przymuszony zjawił się na jej ustach i często we łzach roztapiał.
Miecznikowa szukała środków na ożywienie Mierzejewic i trudno je było znaleźć. Spraszano gości — to cokolwiek Miecznika, choć na krótko, rozrywało.
Przypadły właśnie urodziny p. Zboińskiego w lipcu. Nie mówiąc mu nic, jejmość się wybrała po sąsiadach.
— Moi dobrodzieje, mówiła wszędzie, mężysko mi czegoś kwaśne; od tej niewoli poznać go trudno. Co robię, żeby go rozruszać, wszystko nadaremno. Przynajmniej gdy goście nadjadą, to się ożywi. Zjedźcie się na urodziny, przywieźcie kogo możecie, aby było jak najwięcej.
Gdy nadszedł dzień ten, w istocie frekwencya się znalazła, jakiej nigdy nie było. Gdzie kto miał rezydenta, krewniaka, gościa, przywiózł z sobą do Mierzejewic. Dziedziniec pełniuteńki był kolebek, bryczek i koni. Stół musiano zastawić w szpalerze; bo dzień był piękny, a ławkami się ratować, bo krzeseł i stołków zabrakło.
W istocie solenizant wypogodzoną miał twarz jak za dobrych czasów. Gdy zasiedli do obiadu, a z moździerzy zaczęto bić na wiwat, zrobiło się gwarno, wesoło, ochoczo.... aż Miecznikowa Bogu za dobrą swą myśl dziękowała.
Przy Mieczniku nieopodal siedziała Jadzia, naprzeciw nich obywatel z Sandomierskiego, przybyły do brata p. Suchodolskiego, który go tu z sobą przywiózł. Sandomierzanin gaduła był i człek wesoły. Prawił oracye, koncepta, anegdotki i wiersze, tak, że gdy usta otworzył, cichło wszystko i słuchano go z największą chciwością. Zwykle dopiero ku końcowi wybuchał śmiech rzęsisty. Zaczęto prawić o różnych losach dziwnych ludzi i charakterach. Różne przykłady wad i przywar ludzkich, posuniętych do najwyższego stopnia — śmieszności i nałogi opisywał z kolei ten i drugi, aż Suchodolski z pod Sandomierza, zabrał głos:
— Już kutwy doskonalszego w swym rodzaju — jak my w Sandomirskiem, pana Skwarkę — nie miał świat i Korona. Można go było pokazywać jako monstrum, bo spojrzawszy nań, szelągaby zań nikt nie dał, a zostawił po sobie fortunę, jaką daj Boże każdemu. Żył skwarkami i chlebem, albo chlebem z olejem, chodził w kożuszku zatłuszczonym, mieszkał w chlewku. Wyprawiał z sobą dziwy, dziwy z ludźmi, którzy się z niego śmieli, a on śmiał się z nimi.
Pieniacz był nielada, bez procesu żyć by nie mógł, ale prawników odsyłał do miłosierdzia Bożego po zapłatę. Ani sługi, ani parobka nie nagrodził po ludzku, i tak całe życie sterał. Pod koniec, słabszym się czując, wziął sobie nieszczęśliwego jakiegoś krewniaka czy imiennika, którym się wysługiwał jak murzynem. Ale cóż? tacy ludzie szczęście mają; proboszcz, który mi to opowiadał, a patrzał dzień w dzień na życie jego i sprawy, — mówi, że równie skromnego, poczciwego, spokojnego, dobrego chłopca ze świecą szukać. — Co z nim stary kutwa wyrabiał, na wołowejby skórze nie spisał.
Między innemi rzecz taka: Gdy ów krewniak przybył, w murowance, gdzie stary z pająkami i szczurami mieszkał, nie było dla niego kąta. Dał mu izbę z rozbitym piecem, pustkę okrutną, którą sobie przybyły urządził własnemi rękami, poprawił, oczyścił i uczynił mieszkalną.
Gdy kutwa zobaczył, że to po ludzku wyglądało, wyprawił chłopaka do Lublina, a sam przeniósł się do jego izby. Koniec końcem, jednak, że umrzeć każdemu wreszcie potrzeba, stary się poczuł źle, nogi puchły i wziąwszy słowo od biednego krewniaka, że majątku nie straci, zapisał mu wszystko, a tak ów Korczak nagle do fortuny przyszedł.
— Korczak? — zawołał Miecznik bledniejąc — jaki Korczak?
Jadwisia się zarumieniła jak wiśnia i poczęła oczyma jasnemi wpatrywać się w Suchodolskiego.
— Jaki Korczak? — tego nie wiem, odparł Suchodolski, widziałem go zdala na pogrzebie, dziwnie piękny chłopak, szlachetna twarz i miła.
— A! to on! — krzyknęła mimowolnie Jadzia składając ręce.
Miecznikowa i mąż spojrzeli po sobie, gospodarz starał się jakiemiś znakami Suchodolskiego przestrzedz, aby rozmowę przerwał, ale ten je źle zrozumiawszy, jeszcze się rozwiódł obszerniej.
— Tyle wiem, że ma imię Jan czy Janasz i że był w tureckiej niewoli.
— A! to on! to on! powtórzyła Jadzia ręce składając i zwróciwszy się do matki — to on!
Wszyscy na nią patrzyli, co ją bynajmniej nie zmięszało.
— Tak — to ten sam, który matce i mnie życie ocalił, który ojca uratował z niewoli — dodała Jadzia — ale jakże być może, aby puszczony na swobodę, nawet się do nas nie zgłosił?.
Miecznik ze spuszczonemi oczyma, ręką bębnił po talerzu, matka poskramiała oczyma córkę.
— A! to chyba nie nasz Janasz — dodała Jadzia — bo gdyby ten był, który się u nas wychował, pewnieby nie poszedł nigdzie, tylko tu przybył naprzód jak do rodzicielskiego domu.
— Są nazwiska i imiona podobne — wtrącił Miecznik z flegmą — i ja też sądzę, iż to ten sam być nie może, ale inny pewnie jaki.
Jadzia spojrzała w koło, pobladła i zamilkła.
— Dziwne jednak imienia i nazwiska podobieństwo! — dodała po chwili.
Suchodolski, który był wielkim znawcą ludzi, spostrzegł, że swojem opowiadaniem jakąś niezręczność popełnił; zaczął więc zaraz przywodzić rozmaite zdarzenia, w których zupełne imion i nazwisk podobieństwo było dziwnych omyłek powodem. Między innemi powieść o pani Bubrzyńskiej z domu Łabowskiej, która dowiedziawszy się o panu Tomaszu Bubrzyńskim w Warszawie, prezumowanym mężu swoim, zajechała szarym wieczorem wprost do niego, a tak pewna była, iż męża znalazła, że go uściskała. W tem chłopiec ze świecą wszedł i odkryło się, że to był pan Tomasz Bóbrzyński, któremu za to że ją śmiał napowrót pocałować, wymierzyła policzek tęgi i odeszła.
Śmieli się wszyscy — Jadzia siedziała zamyślona, blada, wspomnienie to, chwila radości, rozczarowanie — przybiły ją.
Suchodolski tymczasem, znać zaczepiony przez kogoś, wyliczał bajeczne sumy w kapitałach, obligach i majętnościach, które ów Janasz Korczak odziedziczył.
Miecznik słuchał z uwagą wielką:
— A nie wiesz co zamierza? pewnie mu się głowa zawróciła!
— Pojechał się słyszę do wojska zaciągnąć — dodał Suchodolski — bo i minę ma i gusta rycerskie, a z biedy znać tylko u starego kauzyperdy służyć musiał.
Teraz sobie przypominam, jak przez sen — kończył opowiadający, że mi ksiądz opowiadał, iż dziwne a osobliwe historye słyszał od niego, o oblężeniu jakiemś od Tatarów na Podolu, które wytrzymał; miał jeszcze blizny od ran tatarskich.
Jadzia wstała wyprostowana jak świeca.
— To on! — krzyknęła ręce łamiąc, ocalony — i padła na krzesło na pół omdlała.
Miecznikowa przybiegła do niej, a Zboiński rzekł chłodno:
— Niema się co dziwić, że Jadzia tę wiadomość tak do serca wzięła, bo się ten chłopak u nas wychował i uważała go za brata.
W istocie, musi to ten sam być....
Jadzię matka odprowadzić musiała od stołu, a za tem i inni goście powoli ruszali się i rozchodzili po pokojach, tylko ci, co kielichy mieli pełne, za stołem pozostali.
Miecznik udawał jak mógł, że go to nic nie obeszło, lecz w istocie dotknięty był mocno znalezieniem się córki, które wszyscy postrzegli i tłumaczyć sobie musieli. Matka na bok nieco uprowadziwszy Jadzię, zaklęła ją na wszystkie świętości, aby się opamiętała i do plotek nie dawała powodu, a była spokojną. Jakoż po chwili Jadzia ukazała się blada w kole rówieśnic i starała się prowadzić jakąś rozmowę obojętną; Zboiński też zagadywał czem innem, do kielichów zmuszał i czynił co tylko mógł, aby zatrzeć wspomnienie o tym wykrzyku córki, którego dźwięk jeszcze mu brzmiał w uszach.
Zabawa więc trwała jak zwykle do późna i skończyła się wiwatami na ganku. Z moździerzy strzelano aż szyby brzęczały. Nad ranem jednak porozjeżdżali się wszyscy, a ci co jechać nie mogli, spali w oficynach i w szopie na sianie.
Jadzia w sukniach jak stała, siadła nierozebrana w krzesełku, zadumana i smutna. W tem weszła Miecznikowa.
— Kładźże się spocząć! tak późno.
— A! matusiu, jak tu się położyć — jak tu spać, kiedy się serce krwawi! Ten człowiek, ten, którego przywiązaniu ja tak wierzyłam — ten Janasz, mógł powróciwszy z niewoli pójść się uganiać za upadlającą służbą dla majątku, nie dawszy nam nawet znaku życia!
Matka stała zamyślona przed nią, walcząc z sumieniem.
— Nie obwiniaj go — rzekła — to, co ty znajdujesz grzechem, on pewnie i ja mamy za zasługę i cnotę. Po cóż miał tu powracać, tak jakby rękę po nagrodę wyciągał? po co? gdy ty nieopatrzne dziecię, dałaś mu sto razy uczuć, że go kochasz, a ja otwarcie oświadczyłam, by nie śmiał na pańskie dziecko — oczów podnieść.
— Matko? tyś mu to mówiła? krzyknęła Jadzia, ręce łamiąc.
— Jeśli nie temi słowy — to równie jasno i wyraźnie, kończyła Miecznikowa. — Nie chcę, byś go obwiniała niesłusznie. Wiedział, że między nim a tobą jest przepaść, bo córka pana Miecznika nie mogła być żoną ubogiego sługi i sieroty.
Jadzia rozpłakawszy się, rzuciła matce na szyję.
— Matuniu droga! dziękuję ci! — a! temi słowy uspokoiłaś mnie. Tak! on nie mógł zapomnieć, on nie był niewdzięcznym, on jest, jakim był. Teraz, pozwól mi się pomodlić.
— Módl się, dziecko moje — odparła Zboińska, aby ci Bóg dał spokój i ducha i rozum, a zapomnienie przeszłości. Tak — trzeba zapomnieć.
Jadzia uściskała matkę w milczeniu i przed łóżkiem rzuciła się na kolana. Matka zobaczyła ją rozpoczynającą modlitwę — i wyszła. Właśnie szukano jej po całym domu, bo Miecznik chciał się z nią widzieć i mówić. Zastała go rozebranego w białym kitlu i chodzącego po pokoju wielkiemi krokami. Sapał i zżymał się i burczał. Zaledwie zobaczył wchodzącą Miecznikową, począł gwałtownie:
— Pięknie się waścina Jadzia spisała! pięknie! rozniesie się po calutkiem sąsiedztwie historya! Patrzali na nią wszyscy.
— Ale któż się mógł spodziewać i cóż w tem złego, że się uniosła?
— Tak! tak, to kara Boża za kłamstwo. Mamy cośmy sobie sami zgotowali — mówił Miecznik. I cóż dalej? co dalej?
Stanął, patrząc na Miecznikową z założonemi na piersiach rękami.
— Pytam asindźki — co dalej?
— Ale cóż ma być? — nic.
— Nic — zapewne! — będzie coraz większy kwas w domu i dziecko schnąć i więdnąć będzie jak schło i więdło.
— Chcesz-że mu ją dać! Mieczniku! — zawołała pani Zboińska.
— Ja — ją? jemu? teraz, gdy odziedziczył jure caduco, jakąś tam fortunę, żeby ludzie mówili, żeśmy się na nią złakomili — i że póty, póki ubogim był, tośmy go za hetkę nie mieli, a teraz go honorujemy, bo w pierzę porósł. Ale! nigdy w życiu! nigdy w życiu!
Miecznik się w piersi uderzył:
— Ani wprzódy, ani teraz, ani nigdy mieć jej nie będzie.
Pani Zboińska przeszła się po pokoju zwolna.
— Mój jegomość — rzekła spokojnie — zmów pacierz, kładnij się spać — i dajmy temu pokój.
Dobranoc!
Miecznik nic nie odpowiedział, stał w oknie zadumany.
Następny dzień był smutnym i kłopotliwym jak wszystkie jutra po ucztach. Mnóstwo szkody, wielki nieład, nieskończone spory zostały po urodzinach. Gości reszta się rozjeżdżała, a gdy ostatni ruszył od ganku, Miecznik odetchnął swobodniej. Jadzia się przez cały dzień nie pokazywała, mówiła że była zmęczoną i chorą. Pod wieczór wyszła do ogródka. W rogu domu stał z rękami w tył założonemi Nikita. Podbiegła ku niemu.
— Nikita? ty wiesz, on żyje....
— E! panienko — uśmiechnął się dworak — jam o tem najdawniej wiedział, że on żyje.
Zniżył głos. — On-że przecie tu jechał najpierwej do nas, a państwo go z miasteczka odprawili w świat, żeby się nie ważył pokazywać. Ja do niego z tem jeździłem.... i pieniądze mu woziłem, ale ich wziąć nie chciał.
Jadzia zbladła dziwnie.
— Mów — odezwała się cicho — mów mi wszystko: więc ojciec i matka wiedzieli?...
— A juścić — mówił Nikita. Jak mu zakazano się tu pokazywać, poszedł w świat nieboraczysko bez grosza. I dlatego musiał tę nędzną służbę przyjąć, a cierpiał taki niedostatek, żem go spotkawszy w Lublinie, znalazł bez grosza przy duszy.
— On był w Lublinie, gdyśmy my byli.
— A był — ciągnął dalej Nikita — ale zaraz wyjechał, aby się nie narażać panu i pani.
Jadzia zmilczała, głową tylko skinęła Nikicie i poszła dalej, ażeby ukryć wzruszenie.
W domu następnych dni było nie do zniesienia smutno i wyżyć trudno. Miecznik się nieustannie gniewał, łajał, rzucał i nic mu dogodzić nie mogło. Wyburczał ekonoma, ochmistrzynię, żonę, służbę całą, a wkrótce potem wyjechał w sąsiedztwo i tydzień go w domu nie było, a wróciwszy, nim z bryczki zsiadł, już cały dwór zwołał i zbezcześcił. Stał się tak dziwnie draźliwym jak nie był nigdy.
U stołu nie mówił do córki nic — przypatrywał się jej zdaleka, nie mógł nic znaleźć do wyrzucenia, bo milczała i nie odzywała się wcale — burczał więc na innych, a na nią tylko patrzał z ukosa.
Z małemi odmianami humoru, tak upłynęło całe lato i jesień, przerywane tylko otrzymywanemi wiadomościami od wojska, które po zdobyciu Jazłowca, spodziewano się ujrzeć wkraczającem na Wołoszczyznę. Wiadomo jak wyprawa ta przeciwko Turkom małe wydała owoce. Jesienią już, gdy dwór się w Żółkwi znajdował, Miecznik zapragnął pojechać do króla i kazał się do drogi sposobić. Męczył go smutek Jadzi, którą kochał, ale był z niej wielce niezadowolonym. — O Janaszu od owego obiadu wcale mowy nie było, ani on ani matka imienia jego nie wspomnieli.
Miecznik w wigilię wyjazdu do Żółkwi, wieczorem posłał po Jadzię, aby do niego przyszła.
Dziewczę przybiegło natychmiast.
Poruszony już wielce samą myślą o rozmowie, jaka nastąpić miała, Zboiński wcześnie okazywał niezwyczajny jakiś stan umysłu. Spojrzał na córkę, nie mógł się zebrać na słowo.
— Słuchajno, Jadziu — odezwał się — raz się nam trzeba rozmówić otwarcie. Dusić się w sobie na nic się nie zdało. Przebierasz w uczciwych ludziach, co ci się stręczą jak w ulęgałkach.... popłakujesz, wzdychasz, czynisz siebie nieszczęśliwą, a nas tyranami; raz się to skończyć musi. Zawróciła się asindźce głowa, czy co u kata! pokochałaś przybłędę tego, Janasza. Niemam nic przeciwko niemu, bo chłopiec uczciwy, ale mu daleko do tego, żeby śmiał po rękę córki mojej sięgnąć! Daleko! Na to ja nigdy nie pozwolę — to trzeba sobie wybić z głowy. Rozumiesz?!
Jadzia chwilę stała milcząca — a potem rzekła:
— Nie będę kłamać — kocham Janasza od dzieciństwa. Macie prawo mną rozrządzać, czyńcie co chcecie. Zabronicie iść za niego, woli waszej się nie sprzeciwię, ale u ołtarza innemu nie przysięgnę.
Podniosła głos i powtórzyła: — Ojcze! tego nie możesz wymagać odemnie.
Miecznik się porwał z krzesła:
— Tak! — zawołał — na śmierć moją będziesz czekała! doczekasz jej rychło, bo ja sromu i cierpienia tego nie przeżyję....
— Ojcze, nie masz litości! krzyknęła Jadzia — i padła.
Ojciec skoczył ją ratować, z rozpaczy bijąc się w piersi i głowę. Rozruch w całym domu powstał, wpadła Miecznikowa: zaczęto cucić Jadzię i zaniesiono ją na łóżko. Zboiński w rozpaczy, że się uniósł, pobiegł ręce jej całować i uspakajać. Sądny dzień był w Mierzejewicach. — Wieczorem Jadzia w gorączce leżała nieprzytomna, a rodzice płacząc siedzieli przy niej. Do wszystkich kościołów i klasztorów rozesłano na nabożeństwa, do cudownych obrazów na wotywy, do Krakowa pojechał Podstarości po lekarza.
Siedm śmiertelnych dni przeleżała tak walcząc między życiem a śmiercią, a gdy przybył z Krakowa doktór, znalazł ją osłabioną jeszcze, ale już ocaloną. Wstąpił duch w rodziców. Podróż do Żółkwi naturalnie odłożoną została i mowy już o niej nie było.
W kilkanaście dni Jadzia wstała, zmieniona, osłabła, ale zrezygnowana i milcząca.
W Mieczniku choroba ta sprawiła zmianę nadzwyczajną — nie mówił nic, lecz złagodniał znacznie i pobożniejszym się stał niż kiedykolwiek.
Gdy niebezpieczeństwo minęło, sama żona przypomniała mu podróż do króla i Żółkwi. Miecznik wybrał się, pożegnał czule i pojechał, lecz bez tego zapału, jaki okazywał zwykle, gdy się wybierał w drogę.
W podróży ludzie, którzy się już byli przygotowali na niecierpliwość i łajanie, zdumieni zostali wielką powolnością pana, który nawet na ulubione konie swoje nie zwracał uwagi. Dostali się na Ruś. W Żółkwi zjazd był właśnie ogromny, nietylko Senatorów i dygnitarzy Rzeczypospolitej, ale obcych posłów i gości. Miecznik wpadł w tłum cudzoziemców, których nie lubił. Pomimo tego natłoku, nazajutrz rano już mógł się dostać do króla. Zastał go na rozmowie z ks. Votą, który Sobieskiego najlepiej rozmowami uczonemi rozrywać umiał i bez którego się on prawie chwili obejść nie mógł.
Zobaczywszy Zboińskiego, Sobieski zaraz witając go zawołał:
— Mieczniku, gorzej mi z domu własnego wracasz niż z niewoli? Zmizerniałeś, wychudłeś.
— N. Panie — rzekł Miecznik — dom też ma swe kłopoty, a mnie i to gryzło, żem z W. K. Mością pod Jazłowcem i Żwańcem być nie mógł.
— Powetujemy to — odparł król — boć to jeszcze, widzi mi się, nie koniec. Miałem za waszmości, choć już w ostatkach wyprawy jegomościnego wychowańca Korczaka, który się spisywał dzielnie.
Miecznik zamilkł.
— Musieliście go już widzieć, bom go z sobą do Żółkwi wziął, bardzo mi się podobał i dalszą jego krescytywą chcę się zająć. Wart tego.
Zboiński zmięszany nie wiedział co odpowiadać.
— Miałem go za ubogiego — dodał Sobieski, sądząc, że tą rozmową przyjemność uczyni Miecznikowi, a no, okazuje się że to chłop zamożny. Wystawił poczet, co się zowie okazały.
Stanąwszy naprzeciw Zboińskiego król, zdawał się czekać odpowiedzi: Miecznik uparcie milczał.
Poszła tedy rozmowa o tegorocznej wyprawie i o Kamieńcu, który król koniecznie chciał liberować z rąk tureckich. Zboiński się rozgadał.... i tak godzina upłynęła. A że i ks. Vota siedział i Alberti wenecyanin, który przy królu był, nadszedł, Zboiński pożegnał go i wysunął się do miasteczka.
Dowiedział się o Janaszu i to mu humor zepsuło.
— Błazen jeden, mruczał w duchu, dowie się, że tu jestem, powinien przecie do mnie przyjść z pokłonem. Cóż? będzie się na mnie boczył, żem mu do Mierzejewic jechać nie dał. Pal go diabli! Juścić ja go nie pójdę przepraszać.
Tegoż dnia jednak Janasz się nie pokazał i Zboiński z nim nie spotkał. Nazajutrz idąc do zamku, na drodze, spostrzegł Miecznik Janasza w paradnym stroju rycerskim, dążącego też na zamek. Zetknęli się prawie oko w oko. Korczak zobaczywszy Miecznika, żywo do kolan mu przypadł, z taką wielką i niekłamaną radością, z takiem uniesieniem, że stary o wszystkiem zapomniawszy, ściskając go rozpłakał się.
Miecznik czuł się względem niego winnym, nigdyby jednak do tego się nie przyznał pierwszy; teraz był złamany pokorą i łagodnością i oburzony przeciwko sobie samemu. Poszli razem, jak gdyby nigdy nic nie zaszło między nimi — mówiąc o Turkach, o królu, o wyprawie, o dworze, a nie tykając rzeczy drażliwych. Ponieważ Zboiński dnia tego miał się pokłonić królowej jejmości i być u dworu, Janasz go więc pożegnał, bo miał też zajęcia od króla dane. Umówili się zejść wieczorem.
Miecznik w duchu wyrzucał sobie winy swoje.
Zatem jednak wcale nie szło, ażeby miał zmienić przekonanie co do córki i małżeństwa. Chciał wynagrodzić Janaszowi niewdzięczność, lecz wcale innym sposobem — popierając go u króla, okazując mu dobre serce. Do Mierzejewic nietylko go nie zapraszał, lecz o nich, o żonie i córce unikał przy nim wspomnienia.
Wesoły humor dawny p. Miecznika, uczynił go upodobanym królowej, która potrzebowała rozrywki i wdzięczną była tym, co ją z sobą przynosili.
W rozmowie Marya Kazimira powinszowała Miecznikowi wychowańca, gdyż i ona znała Korczaka, który był od kilku miesięcy przy dworze i dosyć go lubiła.
— Mam na niego zamiary — rzekła pocichu — ładną pannę, piękny posag i dobre imię.
Utkwiło to w głowie starego, a że miał na dworze stosunki, dowiedział się, że królowa zamierzała swatać Janasza z margrabianką francuzką, nie majętną panienką ale świetnego rodu. Zdziwiło go to wielce.
Wieczorem gdy się znowu zeszli, zdala Miecznik jął się rozpytywać i badać o ów spadek po sknerze. Janasz nie bardzo się z tego chciał spowiadać, w końcu jednak, zaspakajając ciekawość Miecznika, wyliczył mu się ze wszystkiego. — Zdumiał się mocno p. Zboiński.... Całą noc potem spać nie mógł, choć nie wiedział dlaczego.
Raniuteńko poszedł na nabożeństwo do kościoła. Tu jak zwykle począł z sobą rachunek sumienia. Nigdy oddawna tak mu on źle nie wypadł.
— Grzeszniku obrzydły — bij głową o posadzkę i bij się w piersi, mówił sam do siebie — boś pełen sprosności i brudu. Dziecko poświęciłeś dla głupiej próżności, a teraz, gdy ci zaświeciło złoto w kieszeniach biednego chłopca, poczynasz w nim smakować i już ci się wydaje nie tak dalekim. Ha! przyznaj się — upokórz, nie jesteśże nikczemnym, chciwym, a głupim?
I bił się Miecznik w piersi, a płakał.
Gdyby kto z boku choć połowę mu tych ostrych prawd śmiał powiedzieć, wyzwałby go na rękę pewnie i poobcinał — sobie musiał to przebaczyć.
Gdy się msza skończyła, wyszedł upokorzony i gniewny. Nie chciał nawet dłużej w Żółkwi bawić. Król w wigilię tego dnia dał mu był przywilej na Starostwo. Miecznik rozmyślił się i z obrachunku sumienia wypadło, iż z dyplomem za kontuszem do króla powrócił. Nikogo nie było.
— N. Panie — rzekł Miecznik — przyszedłem ręce W. K. Mości ucałować za łaskę jego — ale o nową prosić. Król stanął zdziwiony; Miecznik dobył papier.
— N. Panie, uczyńcie to dla mnie, rozkażcie w kancelaryi przepisać Starostwo na Korczaka. Ocalił mi życie, nie mam mu jak odwdzięczyć. Chleba z łaski Bożej mam dosyć.
Pokłonił się do kolan.
— Dałbym mu drugie — odparł król, ale rzeczywiście już nic do rozdania nie mam.
— Toby była łaska wasza N. Panie, a nie ofiara odemnie, a ja pragnę, aby to wziął z rąk moich.
— Ceduj mu Starostwo, a ja konsens dam — rzekł król — zgoda na to. Pokłoniwszy się Zboiński pobiegł do kancelaryi i za kilka dukatów otrzymał zmianę przywileju.
W kieszeni go mając, poszedł śpiewając do gospody. Korczak miał nadejść. Zaledwie się we drzwiach ukazał, Zboiński go dawnym uśmiechem powitał:
— Jużem myślał, że cię owa margrabianka przytrzyma — rozśmiał się.
— Jaka! — pyta Korczak rumieniąc się — o żadnej w świecie nie wiem.
— Żartuj zdrów, mrugając oczyma — rzekł Miecznik — królowa cię sama swatać ma.
— Mnie się o tem nie śni.
Miecznik zwrócił się szukając papieru, wziął go w ręce i stanął przed Korczakiem.
— Słuchaj — rzekł — służyłeś mi wiernie i poczciwie, odpłaciłem ci tak, żeś mnie za niewdzięcznego mógł poczytać. Spokojnie usnąć nie mogę. Rachunki nasze nie skończone. Król mi dał Starostwo Mielnickie, a ja wyrobiłem u niego prawo cedowania go na ciebie. Konsens król podpisał. Witam cię, mój Starosto.
I rzucił mu się na szyję.
Janasz padł mu do nóg.
— Panie mój, którego ojcem nazwać mogę, boś mi go zastąpił — nie czyń tego, proszę! Co mi po tem Starostwie?
— Tobie nic po niem, ale mnie, mnie trzeba, abyś je odemnie wziął. W sumieniu mi lżej będzie.
Inaczej, wieczny rozbrat!
Janasz wstał i w rękę Miecznika pocałował. Miecznik był dziwnie wesoły. Kazał nazajutrz przygotować wszystko do podróży.
Wieczór zszedł szybko. Rozebrawszy się Zboiński, ziewnął i wreszcie oświadczył, że spać się kładzie.
— Ty idź, ale jutro, mości Starosto, staw mi się tu o brzasku, abyśmy się jeszcze raz pożegnali.
Z dziwnem jakiemś uczuciem pomięszanego smutku i wesela, do domu się powlókł Janasz. Ten podarek Miecznika ciężył mu jak kamień, widział w nim ukończenie wszelkich rachunków, rodzaj tajnej zapłaty, pokwitowania się i — rozbratu.
Zboiński nie chciał być w długu, a inaczej wywdzięczyć się nie umiał.
Nazajutrz rano, gdy przyszedł do gospody, już Miecznika ludzie i konie byli gotowi, Zboiński poświstując polewkę dopijał, wesół jak dawniej, gdy przed sobą miał drogę.
— Dzień dobry, panu Staroście! — zawołał żartobliwie — a jak się tam spało z przywilejem pod poduszką?
— Nie ciekawie — rzekł Janasz w rękę go całując — bom się bał zaspać ranka.
— I o włos się to nie stało. Waszeć mnie znasz? hę? ja gdy w drogę się wybieram, zawsze godzinę jestem wcześniej gotów niż trzeba. To już taka natura.
Kazał sobie podać Zboiński kożuszek podróżny — Janasz go podpasał; włożył buty ciepłe, wziął koszturek w rękę. Żegnali się czule, Korczak prowadził go do bryki. Miecznik siadł.
Z odkrytą głową stał przed nim Korczak, łzy mu się w oczach kręciły. Już prawie konie ruszać miały, gdy Zboiński się odwrócił, po ramieniu uderzył Janasza.
— Słuchaj-że, panie Starosto — zawołał — jak tylko ci król da urlop — czekam waszmości w Mierzejewicach.
Słowa te wymówił głośno, wyraźnie, powoli — i dodał:
— Ruszaj!
Konie nawykłe do tego głosu, z kopyta pomknęły. Korczak chciał rękę pochwycić, ale już było zapóźno. Miecznik uśmiechając się ręką go żegnał i powtórzył:
— Do zobaczenia w Mierzejewicach!






Jak p. Miecznik wesół do domu wrócił i przyjemnie żonę humorem swym zadziwił — o tem szeroko pisać nie widziemy potrzeby. Z Jadzią się przywitał po staremu w czoło ją pocałowawszy.
Mówił wiele twarzą, ale ustami nic. Wytrzymał tak chwilę — potem niby obojętnie.
— Ale — ale — spotkałem w Żółkwi Janasza, wiedzie mu się też, wiedzie.... Król mu Starostwo dał, a królowa jejmość chce go z jakąś Francuzicą ożenić. Myślę jednak, że to do skutku nie przyjdzie, bo.... bo.... ja go do Mierzejewic prosiłem.
Głos mu drżał. Jadzia skoczyła i padła do kolan płacząc.
— A tylko już tych szlochów dosyć — wybuchnął — gdy źle — buczą, gdy dobrze — płaczą! Skaranie boże z temi łzami! Czegóż już więcej odemnie chcecie? Niechże będzie w domu wesoło.
Uściskał córkę.
A na tem kończy się historya Janasza Korczaka i pięknej Miecznikównej.

KONIEC.




  1. Scompia (Perrükenbaum).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.