Historya o Janaszu Korczaku i o pięknej miecznikównie/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Historya o Janaszu Korczaku i o pięknej miecznikównie |
Podtytuł | powieść z czasów Jana Sobieskiego |
Wydawca | Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1875 |
Druk | Drukarnia S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nieopodal od pasma wzgórz, które opasywały Gródek, ciągnęła się znacznej rozległości płaszczyzna, kilku tylko bałkami czyli wąwozami przecięta. Step to był dosyć szeroki, w oddaleniu już łysemi tylko pagórkami opasany, spalony od słońca, wyschły, żółty, dziki.... Resztki bujnych na wiosnę traw teraz sterczały łodygami wyschłemi. Gdzieniegdzie widać było kurhan krągły, a na niektórych z tych mogił odwiecznych, sterczały na pół w ziemię zapadłe, dziwne, nieforemne, z kamienia wyciosane posążki, jakby niewiast na kolanach trzymających naczynia....
W stepie mało było życia śladów, gdzie niegdzie niezatarte jeszcze koczowiska tatarskie, pokopane na ogniska jamy, powybijane kołami dziury i ziemia końskiemi kopytami zbita. Po nad łożyskami wyschłych strumieni, trochę krzaków, stepową okrytych kurzawą, a w krzakach trochę życia, zwierz dziki — ptaków stado....
Jak okiem zajrzeć łyse wzgórza, poryte strumieniami i rozbiegające się w różne strony. W Bałkach musiało się kryć, jeśli było, jakie życie. W prawo można też dostrzedz było w oddali jakby tabun koni pasący się w cieniu wzgórz i poruszający czasami.
O rannej godzinie od strony Gródka zjawił się jeździec na stepie, para hartów za nim; jechał wyciągniętym kłusem, koniowi puściwszy cugle, bez drogi. Koń wiedział znać dokąd ma iść i mierzył czując tabun ku swoim. Dzień był ciepły jesienny, a na stepie przypiekało. Coraz bliżej i wyraźniej ukazywało się stado — aż konie poczęły od niego rżeć ku jeźdźcowi, i koń im odpowiadał. Charty poparły przodem, jeździec parę razy konia uderzył i w czwał zbliżył się ku tabunowi.
Tabun sobą zakrywał obozowisko u wnijścia bałki nad strumieniem. Nędznie ono wyglądało, kilka namiotów z ciemnych wojłoków, ciemnych i małych, kilka szatr gałęźmi pokrytych. Gdzie niegdzie kamieniami otoczone kurzyły małe ogniska. Kilkunastu ludzi odartych włóczyło się do koła. Po opalonych twarzach, płaskich nosach, oczach wklęsłych, wystających kościach policzków, poznać było łatwo Tatarów, w odzieży brudnej, ze wzrokiem dzikim przechadzających się jakby koni dozierali. Z namiotu wyjrzał jeden i jakby na żart dobywszy łuk i z łuba strzałę zmierzył do jadącego śmiejąc się zębami białemi. Wycelował, strzałę puścił, około uszów świsnęła. Nie uląkł się jej przecie jadący; konia ścisnął, dopadł namiotów i z kulbaki zeskoczył. Tatarskie psy wołochate, z najeżonym włosem poczęły burczeć witając się z chartami.
Po za namiotami, które z przodu widać było, stał nieco opodal obszerniejszy i czyściejszy. Ku niemu zmierzał z konia zsiadłszy podróżny. Puszczono go bez przeszkody jak dobrego znajomego.
Gdy cieniem swem wnijście to zasłonił gość, ze środka chrapliwy głos się odezwał. Odpowiedziano pozdrowieniem. Schylając się wszedł gość, rękę do ust przyłożywszy. Koń niepotrzebujący stróża sam pozostał, głowę tylko ku tabunowi ciekawie zwracając.
Wnętrze namiotu było podzielone, w pierwszej jego części na poduszkach skórzanych, z nogami pod siebie założonemi siedział mężczyzna czarny, opalony, z głowią obwiniętą rodzajem zawoju, ubrany w kaftan czerwony zbrukany.
— Dorszak! odezwał się, oczyma wesołemi rzuciwszy.
— No — ja Murzo-Szejtanie — rzekł — siadając naprzeciw niego Podstarości, przybyłem w gościnę.
— My dobrym gościom radzi, a ty dobry gość — począł Murza-Szejtan, co u was słychać?
— Hm... hm... byłoby co posłuchać — mówił Dorszak — ale — ale trzeba do tego iść powoli.
— Idźmy powoli — rozśmiał się Tatar, aby iść.
— Wam tak nudno w stepie siedzieć.
— Śmierć — odparł Szejtan — dwóch ludzi zabiłem z nudów — a jeden.... jednego mi żal nawet.... nikt tak barana nie piekł jak on. Machnął ręką. — Ludzie gnuśnieją. Żałuję, żem nie poszedł na wojnę. Tu nie ma co robić, po zamkach się pilnują, wioski puste, daleko w kraj puszczać się niebezpiecznie.
— Pewnie, pewnie.
Popatrzyli sobie w oczy uśmiechając się.
— Ty, ty nie darmo przybyłeś — odezwał się Murza — ty coś wieziesz za nadrą, mów.
— Za nadrą nie, ale tu — wskazał na głowę.
— Gadajże....
— A gdyby co dobrego się trafiło — co mi dacie? Na Alkoran przysięgając....
Murza oczyma go zmierzył.
— Ty chciwy, tybyś rodzonego brata sprzedał — odezwał się Tatar.
— Jakby mi dobrze zapłacono! rozśmiał się Dorszak. Wam wiadoma umowa: czwarta część czy łupu czy okupu — moja.
— Byle ludzi nie tracić, bo ja ich mało mam, dwóch zabiłem, i niewielu zostało.
— A nie możecie wziąć pomocy z innego kotła?
— I z drugiemi się dzielić i z tobą! potrząsł głową Tatarzyn.
— Byłby połów dobry i łatwy....
— Mów, zgodziemy się — zaczął Murza. Kiedy? gdzie? na kogo polowanie?
Dorszak przechylił mu się do ucha.
— U mnie są goście.
— U was? kto?
— Baby: żona i córka wielkiego urzędnika polskiego, bogatego pana, kobiety piękne i okup być może dobry.
— Na co okup kiedy piękne! zaśmiał się Tatar, ja je sprzedam do seraju sułtana. Gdzież one?
— Gdzie — poczekajcie! ja wam je na granicę od czarnej Bałki mogę przyprowadzić. Tam zrobicie zasadzkę. Weźmiecie je jak swoje. Stu ludzi, pięćdziesięciu starczy, bronić ich nie będzie komu.
Murza słuchał zdziwiony.
— Ty chyba sam na mnie chcesz uczynić zasadzkę — rzekł — to nieprawda, ty niewierny psie, kłamiesz.
— Zdradziłem was kiedy? spytał Dorszak, żyjemy z sobą jak dobrzy przyjaciele, po sąsiedzku. A zdradziłem was nasławszy na osadę, z której nabraliście i baranów i chłopców, i kobiet i koni? A co się mnie dostało?
— Wszakżem ci twoją część zapłacił.
— Tak — jaką chcieliście, takąście mi wydzielili.... ale ja spokojny człowiek.
— O! rozśmiał się Tatar, ty dobry człowiek! o! ty człowiek spokojny. Kiedyż w Czarnej Bałce zasiąść... mów.
Dorszak się zdawał namyślać.
— Jeźli dzień będzie pogodny — za trzy dni, jeźli słota, w pierwszy dzień pogody.
Tatarowi oczy zaświeciły, w ręce zaczął klaskać: nadbiegło chłopię. Kazał podać kumysu. Siedzieli w milczeniu i pili rogowemi kubkami. Murza się namyślał. Dorszak dumał.
— Być może — odezwał się, że jaki dzień posiedzicie nadaremnie, a no warto czatować na połów taki!
— A z mężczyzn?
— Być może kilku.
— Będą się bronić?
— Muszą, ale co zrobią w czterech na pięćdziesięciu lub stu?
— A ty? — zapytał Murza.
— Ja będę, niech twoi do mnie nie strzelają, dam znak świśnięciem, a sam ucieknę, mruczał Dorszak, który po tatarsku mówił dobrze.
Podali sobie ręce.
— Po zapłatę przyjedziesz na drugi dzień — ja zobaczę kobiety, wiem co u nas która warta.
— Ja wiem co okupu dać mogą. Zamilkli. Dorszak zadumany posiedział chwilę. Murza mu fajkę dał i karmić go chciał, ale spojrzał ku słońcu i wstał. Jeszcze raz ręce sobie na znak dali. Koń stał u namiotu, psy leżały u nóg jego. Dorszak poskoczył na siodło i ku zielonym górom w oddaleniu kłusem się puścił. Słońce dopiekało. Nie rychło dobił się do cieniu i wąwozu, i tu dopiero on i koń odetchnąć mogli. Znajomemi sobie ścieżycami, skracając ile możności drogi podstarości nad wieczorem dostał się do Gródka. Nie dojeżdżając do zameczku, mierzył go ciekawemi oczyma. Na moście właśnie stała Miecznikowa, Jadzia, ksiądz Żudra i Janasz. Rozglądali się ztąd po okolicy. Zobaczywszy Dorszaka jadącego na uznojonym koniu, Miecznikowa się odezwała:
— Prawda że twarz nie miła, głos dziki, wejrzenie ostre — ale człowiek temu nie winien, a daleko lepszy jest niż wygląda. Ogadano go. Cały dziś dzień widzę okolicę sam, narażając się na niebezpieczeństwo, przetrząsał, aby się przekonać czy bezpiecznie oglądać ją mogę. Jestem mu za to wdzięczną.
— A ja mam taką do niego odrazę, — przerwało dziewczę.
— Ale cichoż! — zbliża się — zgromiła matka.
Dorszak wcześnie zsiadł z konia i czapkę zdjął witając.
— Objechałem — rzekł — nietylko naszę ziemię, alem się puścił trochę na step i w różne znane mi zakąty, nigdzie żywej duszy. Tatarów wyciągnęli, włóczęgów ani śladu, spokojnie; mogę powiedzieć że oddawna nigdyśmy takiej ciszy i spokoju nie mieli.
— Bóg zapłać za dobrą wieść — odpowiedziała pani Zboińska — idźże waszmość odpocząć, proszę, a później pomówiemy, kiedyby się wybrać można i jak?
— Ja mam wózek lekki i konia doń nawykłego, którym wszędzie prawie przejechać można. Wózek nie trzęsie, koń spokojny, drogi przez te dni, nawet po lasach powysychały.
Janasz patrzał nie mówiąc nic. Na uboczu stał Nikita i słuchał tego opowiadania ciekawie. Miecznikowa wzięła rzecz do namysłu — a Dorszak widząc ją milczącą, poszedł na zamek.
— Aż mi się serce śmieje do tej przejażdżki po lasach i górach — poczęła szczebiotać Jadzia — co to będzie za śliczna rzecz! Co my tam za drzewa, kwiaty, zwierzęta, ptaki zobaczemy! Już i tak wiele z tych którem widziała tu, gdybym opisała u nas, toby mi nie uwierzono. A tenże krzaczek co piórami i puchem różowym kwitnie[1]? a te lilie! I w ręce klasnęła.
Janasz patrzał jakoś smutnie, a Nikita chmurno i z niecierpliwością źle tłumioną. Można go było posądzić, że gdyby na odwadze nie zbywało, do rozmowyby się wmięszał.
— Tak, śliczna to rzecz — rzekł Janasz, nowe kraje i nowe cuda wszechmocności Bożej, ale ja zawsze swoje, że na przejażdżkę nie mogę pozwolić, póki lepiej nie zbadam, którędy ona poprowadzi.... i.... to moja rzecz.
Rozśmiała się pani Miecznikowa.
— Tyran waszmość jesteś z tą swoją troskliwością o nas, poskarżę się jegomości, gdy powrócimy. Słyszysz!
— Słyszę i na karę choćby o chlebie i wodzie gotów jestem, bylem obowiązku dopełnił.
Jadzia zbliżyła mu się do ucha i szepnęła, zasłaniając się rączką: — tchórz! tchórz! tchórz.
Janasz się zarumienił.
— Zajęczą skórkę wam daruję, gdy do Mierzejowic wrócimy....
— Od pani przyjmę ją z wdzięcznością — rzekł Janasz, będzie mi przypominać dopełnione officium.
A ksiądz Żudra, który milczał dotąd dołożył:
— Choć to młokos, ale my go słuchać musiemy. Wotuję za hetmanem.
— Piękny mi hetman co odwagi nie ma! — wtrąciła Jadzia.
— Ale ja gotówem choć dziś i sam bez towarzysza, gdzie każecie, odparł Janasz wesoło — tylko nie z paniami memi, za które gardłem odpowiadam. Miecznikowa milczała patrząc i przysłuchując się sporom.
— No, dosyć — rzekła — dosyć — hetman niech wysyła aby języka dostał, a ja od swojego nie ustępuję i Jadzia też: trochę świata zobaczyć musiemy.
Zatem zamilkli wszyscy.
Nazajutrz mgła od rana rozwiesiła się po górach i deszcz pruszyć zaczął, a ku południowi lał na dobre i wszystkie plany wycieczki pomięszał i zawiesił.
Wszedł Korczak, ubrany po codziennemu w szarym żupaniku i długich butach, z wesołą jak zawsze twarzą... Miecznikowa nim mówić zaczęła, skinęła nań, aby za drzwi wyjrzał czy sami byli.
— Choć nic złego z czem byśmy się kryć potrzebowali nie przedsiębierzemy, rzekła z uśmiechem — jednakże lepiej ludzi nie kusić i uniknąć gadaniny niepotrzebnej. Dziś nikt z nas nie wybierze się na przejażdżkę... deszcz leje... miałabym co robić na zamku, ale radabym się do tego wziąć ostrożnie...
Janasz jeszcze o niczem nie wiedział, dała mu Miecznikowa notatkę czytać starą, poszedł z nią do okna...
Pismo było blade i zżółkłe, dzień chmurny, nie rychło więc sobie z niem dał radę, ale w miarę jak czytał, lice mu się rozjaśniało.
— Cóż waćpan na to? zapytała Miecznikowa w boki się biorąc.
— Historya ciekawa i osobliwa! wykrzyknął Janasz, ale, pani a dobrodziejko najłaskawsza, jeśli mam cokolwiek wiary i zaufania, na miłość Bożą ostrożnymi być musiemy! wszyscy się na to godzą, że Dorszak jest zły człowiek, że chciwy... Cóżby to dopiero było, gdyby się dowiedział, że mu tu jakie skarby na zamku dobywamy?.. Dziś nie bardzośmy bezpieczni, cóż gdyby łakomstwo jego podżegnięte zostało....
Samo szukanie już mu da do myślenia.
— Aleć on tu przecież bez mej wiedzy nie wnijdzie... rzekła pani.
— Zapewne, lecz i ludzie nie dobrze żeby o tem wiedzieli oprócz Nikity, nie żebym im wiary nie dawał — mówił Janasz, ale po kieliszku wódki, mimowoli się języki rozwiązują...
— Masz słuszność — roztropny jesteś... Śmiejąc się dorzuciła Miecznikowa.
Jadzia zdaleka spojrzała nań, słysząc tą pochwałę, i, jakby na przekorę główką potrząsła.
— Cóż radzisz? spytała starsza pani.
— Najprzód trzeba spenetrować czy jeszcze co jest, bo od tylu lat jak ludzie obcy tu gospodarowali, kto wie czy już dawno miodu nie podebrano... odezwał się Janasz. — W notatce wyraźnie nie stoi nawet, gdzie tego loszku zamurowanego szukać mamy.
— Wczytaj no się lepiej... odezwała się Miecznikowa, u dołu skazówka osobna...
— A! tak! rzekł Janasz cicho decyfrując pismo stare: — Wszedłszy do lochu przed wieżą, po prawej ręce szyja prowadząca do głębszej piwnicy. Na ścianach jej trzy krzyże wydrapane... Z prawej strony, w środku między dwoma cegła polewana, cyndrówka, którą wyjąć należy...
— Nie mogę, dodał Janasz, nikogo do tej roboty użyć oprócz Nikity... Zawiniemy się tak, aby nas nikt nie widział.
Miecznikowa wskazała ręką na znak zgody; a ks. Żudra przeżegnał odchodzącego.
W sieniach we drzwiach stał znudzony Nikita, z założonemi na piersiach rękami i ziewał. — Korczak go po ramieniu poklepał i dał mu znak, aby z nim szedł...
— Słuchaj, Nikita, mamy we dwóch co do roboty, a no tak, aby ludzie nie widzieli. Weźmij tępą siekierę, młot, kawał żelaza jakiego... i chodź ze mną.
Nikicie oczy zaświeciły i rzucił się ochoczo, męczyła go bezczynność. Aby nie dawać pozoru, że w lochu czego szukać mają, kazał Janasz butelki, jakie z sobą przywieźli, znosić do niego Nikicie, a w narzędzia się opatrzeć pokryjomu. Ludziom na dole stojącym dano hasło, ażeby Dorszaka, jeśliby przyszedł odprawili pod jakimbądź pozorem i nie wpuszczali do środka....
Zapaliwszy więc światło i pobrawszy kosze, zeszli zwolna do lochu. Drzwi na wszelki przypadek zamknięto za sobą...
Znalazła się zaraz na prawo szyja i piwnica, zarzucona potłuczonem szkłem i gruzem....
Podniósłszy światło, acz z trudnością dośledził na ścianie Janasz krzyżów i pomiędzy dwoma owej cegły polewanej, zyndrówki, która się zdała wyszczerbioną. Mur wszakże pod nią i nad nią był nienaruszony i pyłem starym okryty...
— W murze zamurowana skrzynka z papierami i rzeczami — szepnął Janasz, kawał muru wyjąć trzeba, nie czyniąc hałasu...
Nikita ledwie dosłyszawszy, z żwawością człowieka chciwego do roboty, porwał się i żelazem cegłę podważył. Zdało się że nawet na wapnie umocowaną nie była, bo zaraz wyszła i ukazał się otwór za nią. Janasz rękę wsunął i namacał skrzynkę.
— Jest! zawołał z radością, a więc, niema co, musiemy tyle cegieł wyjąć, ile trzeba aby skrzynię dobyć.
Nikita tylko głową poruszył i już się brał do roboty... Ale dalej szło trudniej daleko, cegły siedziały jak wkute i bić je trzeba było, a łamać, aby otwór powiększyć... Nie obeszło się więc bez głuchego w mur pukania.
W piwnicy u góry, czego zrazu nie uważali było małe okno kraciaste, wychodzące na podwórze od kortyny...
Mało bardzo wpadało niem światła, jednak dało się czuć będącym we środku, że coś ten otwór zasłoniło...
Janasz podniósł głowę i ujrzał przylepioną do krat twarz czerwoną Dorszaka... Trącił Nikitę, który zaraz roboty zaprzestał...
Dorszak złapany na śpiegostwie, nie ustępował.
— Co W. mość tam robicie? zawołał z góry...
— Mamy tu co do schowania... rzekł Janasz, trzeba półkę do muru przybić.
— Chę? chę? rozśmiał się Podstarości, do schowania! chyba szukacie, czegoście nie zgubili...
I znikł z okna...
Była to przygoda nieszczęśliwa wielce. Nikitę zostawiwszy na dole, Janasz pobiegł sam, zmięszany wielce, do Miecznikowej.
— Stało się, rzekł wchodząc — czego przewidzieć nie było podobna...
— Co? skrzynka zabrana? rozśmiała się tem niezmięszana jejmość.
— Ledwie nie gorzej — zaczął Janasz. Skrzynka jest na swem miejscu, pełna czy pusta tego niewiem jeszcze, lecz Dorszak nas z góry przez okno podpatrzył, znać stukanie posłyszawszy.
— Jakbyśmy to u siebie w domu nie byli i swej własności nie odzyskiwali — zawołała p. Zboińska... Więc cóż? niema się co taić...
— Dobywać? spytał Janaszek...
— To się rozumie, teraz już czynić tajemnicę, stokroć by było gorzej... wrócił więc Korczak do lochu... Zbiegając na dół, we drzwiach dolnych ujrzał stojącego Dorszaka, którego nie wpuszczono...
— Panie Korczak — krzyknął zagniewany Podstarości — czy to ja już za obcego i nieprzyjaciela jestem miany, że mi przystęp wzbroniony.
— A czegoż pan życzysz sobie?
— To piękne pytanie? jam gospodarz... chcę wnijść...
— Ale Miecznikowa w tej chwili widzieć się nie może...
— Ja też niechcę...
— Z kimże pan się widzieć pragnie? pytał Korczak.
— Z tem, co panowie na dole dobywacie — z uśmiechem wtrącił Dorszak.
Janasz ruszył ramionami.
— Niema tam nic ciekawego.
— Ja myślę przeciwnie, kiedy Miecznikowa aż tu jechała umyślnie, ażeby się temu zblizka przypatrzeć. Bo teraz przyjazd jej rozumiem.
Natrętny Dorszak stał we drzwiach.
— Nie rozumiem nic — odparł Janasz — a że czasu nie mam, przebaczysz mi waszmość.
To rzekłszy, począł wschodkami na dół się spuszczać, a Podstarości widząc, że nic nie utarguje, odszedł gniewny. Janasz zastał Nikitę uznojonego, wyłom w murze znaczny, a przez otwór widną już dosyć skrzynkę, a raczej kufer okuty, pyłem, pleśnią i pajęczynami okryty, którego żelaztwo rudą rdzą było osnute. Nie zważając już na to, czy ich kto podpatruje czy nie, podstawiwszy cegły pod nogi, przystąpili oba do dźwignięcia skrzyni, lecz na dwóch była za ciężka, a przy tem od stania długiego, jakby do muru przyrosła. Musieli więc różnych używać środków do podważenia jej i ściągnięcia na dół powoli.
Nierychło namęczywszy się i upociwszy, mogli ją wreszcie na ziemi postawić. Antaby pokruszone, drzewo spróchniałe, sypało się wszystko. Na wschody ją dźwigać nie było sposobu, poszedł więc Janasz po panią i na dół ją z Jadwisią sprowadził. Sam zarządził wypróżnienie paru kufrów podróżnych, mając w myśli wydobycie tego, co się w skrzyni znajdowało i przeniesienie na górę.
Kluczów nie było, zamki więc musiano odbijać, ale to łatwo przyszło. Skrzynia wewnątrz okazała się nietknięta, pełna, a choć wiele rzeczy popsutych było leżeniem długiem, złoto i klejnoty i oręż kosztowny nie ucierpiały wcale.
Miecznikowa rada była niezmiernie. Jadzia ciekawa chwytała wszystko. Przywłaszczyła sobie różaniec stary i pas równie dawny, który jej matka chętnie oddała. Resztę rzeczy Nikita z Janaszem przenieśli na górę, a pustą skrzynię oczyściwszy do dna, zostawiono w loszku.
W Dorszaku ta myśl, że się tam mogło w lochu coś ukrywać, o czem on przez lat tyle nic nie wiedział, że on tu strzegł cudzego skarbu, który tak łatwo sobie mógł przyswoić, czyniła wrażenie niewysłowione. Na samą tę myśl burzył się z gniewu i zębami zgrzytał. Rozumiał teraz w istocie, dlaczego tu Miecznikowa przybyła i nie mógł sobie przebaczyć, że nigdy po zamku ani w lochach nie szukał nic.
Gdy pod wrażeniem tego nieszczęścia wszedł do izby, w której żona jego coś dla rozrywki siedząc w oknie wyszywała, poznała zaraz, iż mu się coś stać musiało. Zęby miał obnażone z pod warg podniesionych, oczy jakby z powiek wyskakiwały, ręce drżały.
— Złodzieje! — zawołał w progu — zbójcy.
I stanął.
— Kto? gdzie? — zapytała żona.
— A ta baba i ze swoim dworem przeklętym! Ho! nie głupia i nie darmo się tu wlekła. Teraz już wszystko wiem.
Choć nie zwykł się nigdy był przed żoną wynurzać, tym razem tak był poruszony, że się wstrzymać nie mógł. Chodził po izbie i mówił jakby sam do siebie:
— Doszli że tu był skarb zamurowany na zamku! Któż się tego mógł domyśleć. Przyszli jak po swoje i wydarli mi go. Tam, w lochu...
Żona podniosłszy oczy słuchała ciekawie.
— Gdzie? jak?
— Słyszę — mówił Dorszak — coś bije pod ziemią, wali, jakby mury tłukło. Chodziłem właśnie oglądać baszty i kurtyny, zazieram do lochu zkąd sztukanie dochodzi, a tam Nikita z tym młokosem mur łamią i dziurę wybijają...
— A zkąd-że wiesz, na co oni to robili?
— Zkąd! hm! Jam tu dawno o skarbie przez starostę zamurowanym słyszał, alem się śmiał jak z babskiej bajki, kat mógł się domyśleć... Miałem tyle lat czasu, mogłem wszystkie mury powybijać... ale kiedy komu nieszczęści się, to się już nie wiedzie w niczem...
Zaśmiał się dziko.
— Z przed nosa mi moją własność wydzierają.
— Twoją! — szydersko spytała żona.
— Tak, moją, moją, bo tu wszystko moje — zakrzyczał Dorszak — słyszysz ty, babo, milcz... Moje! jam tu pan, nie oni. Ich królowanie krótkie... nie dam im ztąd wywieźć nic.
Opamiętawszy się skończył mruczeniem, kilka razy spotkał wejrzenie kobiety i zamilkł. Złość całą w sobie stłumił.
Począł wołać Tatiany. Weszła owa otyła kobieta, ocierając się fartuchem.
— Słyszysz — rzekł — odziej mi się zaraz, weź owoców, miodu na talerz i nieś do Miecznikowej na górę. Ale żebyś mi oko miała na wszystko co robią, co na stole leży? Jeśli podsłuchasz co gadają, tem lepiej... rozumiesz? powracaj mi zaraz.
Tatiana znikła, bo jej poselstwo, za które mogła otrzymać podarek, było pożądanem. Dorszak wziął się do cybucha i fajki. Żona szyła w milczeniu. Nie spojrzał już nawet na nią.
Dobre pół godziny upłynęło, nim Tatiana, odziana od święta, w spódnicy z galonami, w chustce na głowie, w fartuchu białym, w koralach, stanęła znowu w progu. Dorszak się podniósł.
— A co? — zawołał.
Tatiana głową kiwać poczęła.
— Co ja tam widziała! — rzekła, ręką biorąc się za twarz — co ja tam widziała! Oni mnie się nie spodziewali, drzwi były odemknięte, aż wezdrgnęli gdym weszła. Zaraz pani dała mi dwa tynfy i odprawiła, ale mnie dosyć było rzucić okiem. A panie! paneczku! oni z sobą skarby świata tu przywieźli... pełne skrzynie złota.
— A co? — krzyknął Dorszak — a co? nie mówiłem... kroć sto tysięcy.
— Cicho! — podchwyciła żona.
— Ty milcz! — zawrzasł pięść podnosząc Podstarości. — Mów Tatiano.
— Albo to ja potrafię — jęknęła kobieta, ciągle głową kołysząc i trzymając się ręką pod brodę — tyle wiem, że klejnotów i złota stoły pełne i skrzynki. Jejmość, panna jej, ksiądz i ten młody grzebali się w tem. Jakiem weszła, to gdyby złodzieje na uczynku schwytani się zmięszali, to też mnie odprawili wnet, żem i dobrze widzieć nie mogła.
— A no, dosyć — zawołał Dorszak — ja już wiem swoje i będę teraz myślał co począć.
Agafia nagle przestała szyć, chustka jej i ręce na kolana opadły, piękna twarz przybrała wyraz głębokiego zamyślenia, w okno zwróciła oczy, i jak martwa, bez drgnienia pozostała czas jakiś zatopiona w zadumie.
Dorszak chodził po izbie, posłyszał szelest jej sukni, gdy nareszcie wstać chciała i stanął.
— Słuchaj ty, babo — zawołał — my między sobą mamy rachunki. Ty mnie zdradzasz. Dwa razym cię złapał na rozmowie z tym młokosem, ty ich ostrzegasz, ty ich straszysz, ty...
— Tak, tak — głosem śmiałym poczęła Agafia — i jeśli będę mogła, to ich obronię, bo ci nie dam popełnić ani jednej zbrodni więcej i twoją szyję od szubienicy ocalę, na którą zasłużyła.
Dorszak podbiegł ku niej, ona rękę włożyła za pas i dobyła nóż, który nosiła zawsze przy sobie.
— Nie dotykaj mnie! bo zabiję! — krzyknęła — zabiję i nie będę miała na sumieniu, bo lepiej byś nie żył, bo wolałabym cię widzieć i na marach, jak....
Dorszak blady z gniewu, podniósł cybuch, który znalazł pod ręką i zamierzył uderzyć ją po głowie, gdy Agafia odskoczyła, nóż trzymając ciągle w ręku.
— Myślisz że nie wiem gdzieś był wczoraj? u Szejtana.... u druha? myślisz, że nie zgaduję po co?
Dorszak cały drżał, ale walczył z sobą, nie chciał ani bójki w zamku przy obcych, ani do ostatka rozdraźniać żony. Jak człowiek, który nie ma na czem wywrzeć swej złości, cybuch potrzaskał w kawałki i rzucił je w kąt, a sam upadł na poduszki, rwąc włosy na głowie. Usta jego rzucały stłumionemi przekleństwami, głowę opuścił, myślał długo i znać coś postanowił, bo nagle uspokoił się i podparł na łokciu, już jakby nie zważając na Agafię.
Ta popatrzała nań i wyszła.
Wkrótce potem zbiegł ze wschodów Dorszak. W dolnej sieni parę razy się przeszedł i Horpynę przechodzącą posłał po Tatianę.
Na wpół ze swych szat uroczystych rozebrana, zeszła na dół.
— Ta wilczyca mnie zabija — rzekł stłumionym głosem Dorszak — ta kobieta mnie zgubi, trzeba się ratować.
Kobieta, której rysy wyrażały głupawą obojętność zwierzęcą, jak wierny pies, spojrzała mu tylko w oczy i kiwnęła głową.
Dorszak odprowadził ją do kąta i gwałtownie, szybko szeptać zaczął. Zrazu kobieta kołysała głową, niepewną będąc co ma czynić, nareszcie, gdy począł nastawać, zdawali się godzić z sobą. Spuściła oczy ku ziemi i poszła powoli. Raz i drugi odwołał ją, dodając ciche jakieś przestrogi.
Dorszak mimo deszczu wybiegł z domu na miasteczko.
W murowanym gmachu po wyjściu jego cicho było długo jak w grobie.... potem słychać było otwierające się jedne i drugie drzwi i chód szybki i milczenie znowu.
Gdy Dorszak z miasteczka wrócił, czekała nań na wschodach Tatiana, blada i zamyślona, poszeptali coś z sobą. Czoło mu się rozjaśniło, śmiało wszedł do izby. Agafii już tu nie było, nie było jej też w jej izbie, ani w żadnej na górze, a Horpyna, którą nazajutrz o panią spytał Nikita, powiedziała mu że nie wie dokąd pojechała....
Jakoż na zamku jej od tej chwili niewidziano. Miecznikowej oświadczył Podstarości, że żona jego do chorego ojca nocą wyruszyć musiała i westchnął nad tem, że jej nie mógł towarzyszyć.