Historya o Janaszu Korczaku i o pięknej miecznikównie/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Historya o Janaszu Korczaku i o pięknej miecznikównie
Podtytuł powieść z czasów Jana Sobieskiego
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1875
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Dzień dżdżysty ku wieczorowi się nieco rozjaśniał, wiatr spędził resztę chmur z nieba — zielonawy lazur ukazał się na zachodzie, i ludzie na jutro obiecywali pogodę. Janasz rozpytał dokładnie Dorszaka, jakiemi drogami miał oprowadzać Miecznikową, aby nazajutrz je przetrzęść. Podstarości zrazu mu się ofiarował sam za przewodnika, potem, po namyśle niejakim, nie upierał się przy tem i rozpowiedziawszy drogi, chciał dać konnego parobka. Janasz i tego nie przyjął.
— Powiesz mi pan jak mam jechać, myśmy ludzie wojskowi łatwo się na manowcach i w górach oryentujemy... rzekł Janasz. Wstyd by nas było przewodników z sobą ciągnąć i na taką objażdżkę....
Dorszak miał znać powody, dla których na tę wyprawę niekoniecznie się napraszał — zamilkł i nienalegał. Posłyszawszy tylko że czterech ludzi się wybiera razem z Janaszem, rozśmiał się.
— Do zbytku — rzekł — wielka kawalkata, samowtór najwygodniej.
Nie było na to odpowiedzi.
Granice Gródeckich posiadłości z dawna były kamiennemi krzyżami poznaczone na rubieżach, na dębach też były znaki, a zewsząd wodociecze same i strumieni łożyska stanowiły szlak łatwy do poznania. Janasz i Nikita, nie spuszczając się na opowiadanie Dorszaka, w mieście dostali języka i nazajutrz do dnia, korzystając z pięknego ranka ruszyli.
Oprócz Nikity, wziął dwóch hajduków Janasz, a pozostałym pilną straż polecił na zamku. Spuszczali się od bramy ku mostowi, gdy ich tu Dorszak, ranniejszy od nich ptak, spotkał, już powracając z miasteczka.
— No! szczęśliwej drogi! — rzekł szydersko, abyście tylko przed nocą byli z powrotem, bo szmat jest do obejrzenia okolicy.
Janasz jechał nic nie odpowiadając. Zaraz miasteczko pominąwszy, wzięli się w góry i wjechali w wąwozy, któremi do granicy dostać się mieli.... Ranek był ciepły i niemal wiosenny, słońce na niebie bez chmur wyiskrzone wesoło. Nikita obeznany przez ludzi miejscowych z okolicą, prowadził.... Lecz, zaledwie wjechali w cienisty parów, nad którym zwieszały się drzewa i gałęzie poplątane... Janasz się rozpytując o różne szczegóły zagadał z Nikitą, hajducy dopomogli do rozmowy i ani się spostrzegli, jak zamiast w lewo parowem, pojechali nim wprost.... przed siebie.
Nie pomału się też zdziwili, gdy po przeszło godzinie drogi, gdzie mieli trafić na polany i stare szopy, a potem na mogiły, nie znaleźli ani jednych ni drugich, i miasto tego kręty wodowyj, coraz węższy zaprowadził ich w gąszcze, kędy się już niemal bez śladu drogi przeciskać było potrzeba.
I Janasz i Nikita poznali błąd, a nawracać się im nie chciało. W śmiech to puścili. Młodemu chłopkowi tak było raźno na koniu, w lesie, na wolnem powietrzu, w tej pustyni, że się wcale za obłęd nie gniewał. Towarzysze też śmieli się z przygody.
Godzina druga upłynęła. Drapali się ku górze, potem jechali grzbietami, aż wreszcie poczęli się spuszczać ku dołowi przeciwnym temu stokiem, którym w tę dziką przybyli okolicę.
Krzaki zaczęły rzednąć, a z za gałęzi przeglądał jakby step. Nikita poparł konia przodem, drudzy za nim, lecz o kilkanaście kroków stanął, w milczeniu nawołując ręką swoich.
Czując już że się cicho zachować należało, Janasz i dwaj hajducy, przecisnęli się przez krzaki ostatnie nad urwiskiem — i stanęli.
Przed niemi była szeroka dolina, ale tak samo jak Grodecka wzgórzami, po większej części zarosłemi otoczona.... W drugim jej końcu.... pasł się tabun koni.... Kurzyły się ogniska i widać było parę stożkowatych namiotów.
Nikita nie wielki bywalec, nie mógł dobrze zrozumieć co miało znaczyć to obozowisko. Janaszowi dosyć było spiąwszy się nieco na strzemiona spojrzeć, ażeby poznać Tatarów. Niewidać ich tam było, ale namioty i konie zdradzały. W milczeniu, cofnąwszy się nieco w zarośla patrzyli tak zdumieni, gdy Janasz dał znak do odwrotu, i natychmiast znowu schowali się w gęstwinę.
Zdala dolatywało ich rżenie koni, lękali się, aby własne ich nie odpowiedziały tamtym, coby było zdradziło. A choć w gąszczy ukryć się i uciec mogli od pogoni, Janasz wolał nie być postrzeżonym.
Nie mówiąc słowa, odjechali napowrót kawał drogi, nim skupiwszy się, znowu rozmawiać zaczęli.
— Tatarzy — nieochybnie — rzekł Janasz, jam się już z niemi widywał, a dużom słyszał o nich. Miarkując z liczby koni, nie wiele ich tam być musi, bo zawsze we czwórnasób tyle u nich stadniny co ludzi — a no, zawsze we czterech, choćby na czterdziestu naskoczyć, nie zdrowo...
— Musieliśmy się odbić dużo od naszej granicy — dodał Nikita, trzeba już tą samą drogą, po własnych śladach powracać, a drugi raz przewodnikiem nie gardzić.
Na Janaszku nie uczyniło to tak wielkiego wrażenia, przyrzekł sobie tylko Miecznikowej nie puścić. Zdawało się, że rychło powinni do Gródka powrócić, lecz konie w lesie popaść musieli, a potem drogi szukać i ledwie pod wieczór, wyjechawszy z wąwozów, ujrzeli zameczek przed sobą. Wstyd było trochę Korczakowi, że tak jak z niczem powracał, przecież starczyło za skutek, że do Tatarów dotarli.
Słońce zachodziło, gdy do mostu zamkowego się zbliżyli. Tu stał Dorszak jakby oczekujący na nich. Janasz z konia zsiadł.
— Czołem.
— Czołem.
— A kędyż to pan bywał? jeżeli się zapytać wolno? — urągliwie zapytał Dorszak.
— Wstyd mi powiedzieć, ale kłamać nie lubię — rzekł Janasz, ani wiem kędym był.
Podstarości śmiać się począł.
— Ja oto wiem, żem się z Tatarami spotkał.
Dorszak minę zrobił zdziwioną i osobliwszą.
— Gdybyś się pan miłościwy z nimi spotkał — rzekł — tobyś tu na wieczór nie był.
— Jeśli chcesz prawdy szczerej, nie przyszło do spotkania, aleśmy obóz, konie i namioty doskonale widzieli.
— Gdzie? — marszcząc się spytał Dorszak — to imaginacya.
— Nie — czterech nas jest — pytajże waszmość.
— Gdzie? u nas? po nad granicą Tatarzy? to nie może być!
Wszyscy razem gwarnie i wyprzedzając się zaczęli mu potwierdzać. Dorszak się marszczył coraz bardziej.
— Bajka! jako żywo! to nie był obóz tatarski. Śniło się waszmościom! U stracha wielkie oczy. To była nasza straż pograniczna.
Janasz zakrzyknął.
— Tak jest — powtórzył Podstarości, ja się waszmościom klnę, że to byli nasi. A że oni po tatarsku obozują, to prawda, i że obyczaje tutejsze przejęli — to też pewna. Niech pan z siebie śmiechu nie robi — rzekł zwracając się do Janasza — mówiąc o Tatarach.
Korczak zmilkł.
— Gdybym był mógł to przewidzieć, odezwał się, bylibyśmy podjechali.
— Ale dokądże pan zabrnąłeś? tamtędy nie wasza była droga.
— To prawda — odezwał się Janasz.
Pewność, z jaką to mówił Dorszak, oddalenie obozu, który zaledwie zdala dostrzedz mogli, pomimo niewielkiej ufności w Podstarościego słowa, wpłynęły na to, że uwierzył mu i zamilkł Janasz.
Bolał go dzień stracony.
— Jutro ja z wami pojadę — dorzucił Dorszak, przekonacie się jakeście dziś błądzili.
Ze spuszczoną głową powrócił Janasz do wieży, szukając zdala Jadzi, która pono — może z nudów w tej samotności — wyglądała go także oddawna. — Spotkali się na górze w sali, gdzie pod czas Miecznikowej nie było. Jadzia podbiegła aż do progu podając rękę staremu przyjacielowi.
— Cóż to wam? jakby z polowania gdy zając z przed chartów uciecze. Widzę na czole chmury.
— Wstyd, panno Miecznikówno — porwałem się wędrować po nieznanym kraju, i... zmęczyliśmy siebie, konie, a — postrzelili bąka.
— No? cóż się stało, świetny rycerzu? śmiejąc się szczebiotała Jadzia — mów, a prędko, wiesz jak jestem ciekawa?
— Zabłądziłem — począł Korczak.... Jeździliśmy cały dzień, e! już i przyznać się nie chcę.
— A! a! przedemną? jakto? przedemną? wszak my dla siebie nie mamy tajemnic?
— A ja nie wiem? — zaśmiał się Janasz — co ja — to pewno — ale panna Jadwiga.
Jadzia się mocno zarumieniła.
— A to pięknie! pan mnie nie wierzysz! to kwita z przyjaźni, kiedy tak.
Janasz ręce złożył. — Wierzę!
— Mówże jak na spowiedzi — ja nie wydam.
— Wie pani co się stało? — błądziliśmy cały Boży dzień. — Najechaliśmy zdala na jakieś obozowisko, przysiągłbym, że tatarskie.
— Jezu! Marya! — krzyknęła Jadzia składając ręce i blednąc.
— Ale Dorszak się śmieje i ręczy i przysięga, że to nasza była straż pograniczna, która tak po tatarsku obozować zwykła.
— E! Dorszak! — odrzekło dziewczę — opisz mi pan jam taka ciekawa.
Janasz z największemi szczegółami począł opowiadać całą wyprawę, i jak im się wydało obozowisko, konie i namioty.
— Ponieważem się, jak się zdaje, omylił — odezwał się w końcu — niech panna Jadwiga nic już o tem, nie wspomina. Jutro jedziemy już z Dorszakiem.
Jadzia zamyśliła się, westchnęła.
— A my? kiedyż pojedziemy?
— Droga panno Miecznikówno — przerwał Janasz, nie napierajcie się zbytecznie. Kto wie co się w tych górach i okolicy kryje? Nim pani Miecznikowa wyjechać będzie mogła, pozwólcie mi dobrze splądrować kraj ten do koła. Na Dorszaka spuszczać się nie można.
— Pan wiesz, przerwała Jadzia — żonę swoją nocą niewiem dokąd wyprawił — niema jej na zamku.
— Straże całą noc stoją, nikt nie wyjeżdżał.
— Ale jej niema.
— Dziwna rzecz! — odparł Janasz.
Miecznikowa wyszedłszy nie wiele się dowiedziała od Korczaka. Unikał on sam dłuższej rozmowy, i wyszedł zaraz. Na dole czekał na niego Nikita.
— Paneczku, Dorszak kłamie — szepnął mu — to byli Tatarzy! Pytałem ludzi, ale dla czego on kryje to? na co jemu potrzeba, żebyśmy my o Tatarach nie wiedzieli, niechno pan wymiarkuje! to zły człowiek.
— Cichoż! do jutra! jutro nas czterech, on jeden, zobaczemy.... musi się to wyjaśnić.
— E! mruknął Nikita — co to długo myśleć i mówić — to jawny zdrajca, jabym go w kij związał zaraz.... a inaczejby się wszystko wyjaśniło. Póki on nas tumanić będzie, nigdy się prawdy nie dowiemy.
Korczak dał mu znak, aby milczał — i na tem się skończyło.
Na noc, jak zwykle rozstawiono straże, Nikita je obchodził. Ostróżność była może zbyteczną, ale Janasz widział jej potrzebę. Lepiej było nadto niż za mało się pilnować. Na zaraniu wyjeżdżać mieli. Nikita jeszcze przededniem blady zbudził Janasza.
— A co? czas? — zawołał zrywając się.
— Dosyć będzie czasu — odparł Nikita — a co — co innego jest?
— Cóż? co?
Chłopak postał chwilę milczący. Machnął ręką.
— Tu źle, tu wszystko źle, westchnął — tu dusze pokutują.
— Co takiego? podchwycił Janasz.
— Mówię panu, tu dusze w tych pustkach pokutują....
Wiara w te dusze jęczące, pokutujące i dopominające się modlitw u żyjących, naówczas była powszechną. Janasz tak dobrze wierzył w nie jak Nikita.
— Niechno pan posłucha — mówił dworak zniżając głos i żegnając się. Wiadomo panu, że ja nocką straże obchodzę, i dziś też trzy razy wstawałem, bo Hałaburda, aby siadł to śpi, a jak śpi to można mu i buty pozdejmować — nie posłyszy. Właśnie byłem na straży, obchodzę po nad murami zamek dycht, jak się należy. Kiedy się zbliżam po pod mur do dziedzińca, w rogu, cicho było jak mak siał, słyszę jakby pod mojemi nogami jęczenie. Przeżegnałem się i plunąłem na marę. Mówię zdrowaśkę. Słucham. Jęczy, ale tak jak z pod ziemi, i tak jakby ludzki płaczliwy głos, a potem stukanie, niby podemną. Wszelki duch Boga chwali; włosy mi na głowie stały kołem. Mówię drugą zdrowaśkę — jęczy. Nie strzymałem i uciekłem.
— Tchórz jesteś, wiatr wiał kędyś i wył — rzekł Janasz.
— Wiatru odrobiny nie było. Tchórz! czyż pan na mnie to mówić może, niechno pan posłucha, — mówił żałośliwie Nikita — Tchórz! ja żywego człowieka się nie lękam, ale z duchami nie wojować grzesznemu człowiekowi. Ja sam sobie powiedziałem, tchórz, ot! W godzinę, idę drugi raz. Tylko com się do tego miejsca zbliżał, było cicho, a ledwie stąpiłem na kamienie, jęczy znowu! Zrobiłem znak krzyża świętego i uciekłem. Nie było rady.
Janasz już burkę narzucał na siebie, na niebie ledwie szarzało.
— Prowadź mnie tam — zawołał....
Nikita choć wahając się, wstał i poszedł przodem. W dziedzińcu pusto było, ludzie nad rankiem pozasypiali na posterunkach, na niebie ledwie szarzało. W powietrzu cisza. Ostrożnie zbliżyliśmy się do rogu muru. Janasz szedł w ślad za przewodnikiem. Stanęli. Nikita grubemi okutemi butami ledwie na bruk stąpił, gdy w istocie stłumiony, jakby krzyk i wołanie odległe słyszeć się dało. Nie można było rozpoznać dobrze zkąd wychodziło — zdawało się dobywać z pod ziemi.
Obu im włosy na głowie się jeżyły, poczęli się modlić pocichu.
— Nikita — ani słowa o tem nikomu — odezwał się Janasz. Ksiądz Żudra mszę odprawi i będzie spokojnie.
— E! e! jak to już tak jęczy — rzekł Nikita uroczyście — to mu jedna mszyczka nie pomoże....
Pokiwał głową. Słuchali jeszcze chwilę, głos jakby wysilony umilkł. Dniało zwolna i szare światło coraz wyraźniej dawało rozeznać przedmioty. Janasz usłyszał zarazem, że w pierwszem podwórzu ludzie już wstawali i brali się do koni, kazał więc Nikicie przygotowywać je dla siebie i ludzi. Snu przerwanego nie czas już było sobie nagradzać.
Ze smutnem jakiemś wrażeniem, Korczak odziewać się począł. Gdy potem na znak, że konie gotowe, zszedł na dół, znalazł Dorszaka już na siodle z fantazyą wielką, charty wyciągające się po śnie, przy nim.... ludzi w gotowości, i pochmurnym randem, który jednak obiecywał pogodę, ruszyli na objazd granic.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.