Historya o Janaszu Korczaku i o pięknej miecznikównie/XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Historya o Janaszu Korczaku i o pięknej miecznikównie
Podtytuł powieść z czasów Jana Sobieskiego
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1875
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Drugiego dnia wyszła z matką razem Jadzia, blada, z oczyma trochę zaczerwienionemi, ale spokojna. Kasztelanic ją przywitał bardzo troskliwie, dopytując się o zdrowie: popatrzała nań trochę, podziękowała mu cicho i odeszła. Nawet ksiądz Żudra znajdował, że się czegoś zmieniła bardzo, przypisując to wrażeniom, wśród których najmniej się czuje bólu, ale on po nich dopiero przychodzi, gdy się zmierzy niebezpieczeństwo. Miecznikowa mocno była ciągle zajętą, nie dziw więc, że zostawiła Jabłonowskiego i księdza Żudrę, a na gospodarstwie w zastępstwie swojem Jadzię. Kasztelanic próbował z nią na rozmaite sposoby rozmowę prowadzić ożywioną, — a była zimną, przerywaną i ceremonialną. Z różnego tonu starał się ją rozpoczynać, nie szła z żadnego. Jadzia słuchała roztargniona, odpowiadała półsłówkami, często zdawała się nie słyszeć i nie rozumieć. Kto inny byłby zrozpaczył, Kasztelanic miał tę szczęśliwą ufność w siebie, która nie daje się przełamać; zresztą dosyć mu było patrzeć w piękne oczy Jadzi.
Kochał się jak młodzieniec, który potrzebuje się kochać koniecznie, a że obrany przedmiot w istocie był zachwycającym, miłość stawała się gwałtowną i niepohamowaną. Natrętnie więc przesiadywał przy Miecznikównie. Matka przechodząc mogła to widzieć, nie mówiła jednak nic — i owszem cieszyła się, że Jadzię to rozerwie, a któż wie, na czem się skończyć może.
Jakimś przypadkiem potrącił Jabłonowski o imię Korczaka: twarz Jadzi się ożywiła, oczy błysły, usta otwarły.
— Jak się panu zdaje? — zapytała — czy też Janasz zajedzie do Mierzejewic? a potem, a potem, czy się do ojca dostać potrafi?
— O ilem ja tu Janasza widział, odparł Kasztelanic, który się nie domyślał żadnych dlań szczególnych względów — zdaje mi się, że sobie da rady wszędzie.
— Ale ranny był! — westchnęła Jadzia.
— Młodość szybko leczy rany, zwłaszcza gdy się pieścić niema czasu.
— Gdzie on teraz może być! — odezwało się dziewczę zamyślone.
— O! co to, odgadnąć trudno! odparł śmiejąc się Kasztelanic.
— A my kiedy wyruszymy? — zapytała Jadzia.
— No — tego nie wiem — rzekł Jabłonowski, zdaje mi się, że posłano po Sieniutę, który się ma przyłączyć do naszego orszaku, a on jako tutejszy i najlepiej wiedzący gdzie się obracają Tatarowie, które szlaki bezpieczne, zawyrokuje, kiedy jechać mamy.
— A! Sieniuta! ten co nas tu od Konstantynowa prowadził! — westchnęła Jadzia....
— Jabym rad, żebyśmy na Sieniutę jak najdłużej czekali, grzecznie dodał Jabłonowski, żeby on nas tu jak najdłużej trzymał i żeby droga była powolna, bardzo powolna.
— A toż dlaczego? — spytała Jadzia.
— Bobym dłużej mógł z miłego towarzystwa korzystać.
— Księdza Żudry? — przebąknęło dziewczę.
Kasztelanic się rozśmiał.
— O! wysoko je szacuję, kłaniając się mówił Kasztelanic — ale — ale jednak pani towarzystwo.
— Moje? — ze zdziwieniem mówiła Jadzia. Przepraszam Kasztelanica — ale go nie rozumiem. Moje towarzystwo mało zabawić go może. Jestem prostem wsi dzieckiem, pan nawykł do dworu.
— Ale pani mogłabyś być jego ozdobą? mówił Kasztelanic.
— Niech mnie Bóg od tego broni — odezwała się Jadzia — ażebym kiedy zmuszoną być miała na nim występować. Boję się go i.... wolę to życie, do którego nawykłam.
W tym rodzaju i nie dłuższe bywały rozmowy Kasztelanica z Jadzią, która zdawała się dosiadywać przez posłuszeństwo. Ksiądz Żudra jako milczący świadek, chodził zamyślony po izbie, czasem nadszedł Dulęba, który pilnował Agafii, siedzącej spokojnie nad dziwną robotą swoją, z igłą bez nici; niekiedy przysiadła się Miecznikowa — i natychmiast coś sobie przypomniawszy odchodziła.
Czekano na Sieniutę z niecierpliwością. Dulęba tymczasem między obozem a wdową się dzielił. Zaraz następnej nocy po pogrzebie Dorszaka, pułkownik wpadł na myśl osobliwą. Dostał desek na zamku, kazał z nich zbić trumnę i dobrawszy ludzi którzy się niczego nie lękali, o świcie odkopał mogiłę Dorszaka. Miał z sobą całun i ów drewniany domek ostatni, kazał więc bez zgryzoty sumienia dobyć ciało, a korzystając z przekładania go do trumny, opatrzył ręce trupa i z palca mu zdjął pierścionek. Dopilnował potem zabicia wieka, sam ziemi sypnął na oczy, mogiłę sporą kazał zrobić, odarnować ją i przykryć kamieniami.
Pierścionek ten obmywszy, Dulęba włożył na palec i pojechał do Agafii. Zastał ją siedzącą w tem samem miejscu, ale staraniem Horpynki trochę przybraną i z włosami uczesanemi.
Gdy wszedł i usiadł przy niej — zapytała go czy mogiła nie porosła już?
— Kazałem ją darniną obłożyć i kamieniami z góry przykryć — rzekł Dulęba. Za to staranie los mi wypłacił, bom w tem miejscu znalazł pierścionek.
— Hę? pierścionek? jaki? — zawołała Dorszakowa. Spojrzała mu na rękę, zarumieniła się i krzyknęła.
— To nie może być!
Dulęba pokazał go jej zblizka, potrząsła głową. — Osobliwsze zdarzenie. I zaczęła szyć znowu.
Tego dnia była spokojniejszą, mówili o dawnych czasach.
Wieczorem nadjechał Sieniuta i wprost z konia poszedł do Miecznikowej.
Gdy o nim oznajmiono, wybiegła przeciwko niemu.
Kłaniał się do kolan czapką, śmiał się i wąsa pokręcał.
— Sługa jaśnie pani, stawię się!
— Panie Sieniuto, co słychać? możemy jechać? gdzie Tatarowie? nie zrobią na nas zasadzki.
— Któż to tam w tym psim kraju, z pozwoleniem, za co ręczyć może — rzekł Sieniuta — ja jak się rano budzę, zawsze Panu Bogu dziękuję gdym głowę na karku znalazł. — I zamilkł z nogi przestępując na nogę.
Tandem, dodał — posyłałem szpiegi. Tatarowie głowę sobie sami ucięli, nie tak są straszni. Murzie ich Szejtanowi syna tu ubito, nie bardzo radzi iść nowej biedy szukać. Tałałajstwo się to zebrało, ściągnęło tu jak na wielką wyprawę, bo ich jakiemiś skarbami złudzono; teraz się znowu rozpierzchli w stepie. Gdyby nawet wyrwała się banda, to nie liczna.
Postanowiono tedy po naradzie, ażeby Dulęby oddział ciągnął po nad granicą, zasłaniając od napadu, a Miecznikowa pod konwojem Kasztelanica, Sieniuty i kilkunastu ludzi miała wyruszyć, aż do Konstantynowa nie stając prawie i nie odpoczywając. Dalej już gościńce były bezpieczne.
Strzeżono się rozgłaszać o wyjeździe w obawie szpiegostwa, bo parobków Dorszaka i niektórych ludzi z miasteczka za szpiegów miano. Wyjazd miał być niespodziany. Potajemnie naznaczono dzień blizki. Wozy ładowano kryjomo. Nikita tem kierował. Ludzie Miecznikowej cieszyli się wielce, bo im serdecznie do domów pilno było. Sieniuta za dwa dni, około pełni, pogodę potrzebną do podróży wróżył.
Nareszcie po rannej mszy, o brzasku dnia, szybko zaczęto wozy zaprzęgać, konie siodłać i do drogi się sposobić. Sieniuta z hajdukami wystąpił jako straż przednia, Kasztelanic stanął u kolebki od strony Jadzi. Miecznikowa już siedziała, gdy niespodziewanie zaszła drogę w czarnej sukni Dorszakowa.
— Co ja tu pocznę sama? — zawołała ręce załamując.
— Pułkownik Dulęba zostaje! odezwała się Miecznikowa — przyrzekł mi nad wami opiekę.
Obejrzała się Agafia.
— A tak! to już Dulęba! Ruszyła ramionami. Niech będzie Dulęba, a panią niech Bóg prowadzi szczęśliwie.
Obejrzała się i rękę podała pułkownikowi.
— Miecznikowa mnie waćpanu oddaje — ona pani — co czynić, trzeba słuchać! Niemam nikogo! Powóz wyciągał już z zamku przez na nowo sklecony most, a za nim widać było w czerni stojącą Dorszakowę, która patrzała jak osłupiała.... to na oddalającą się kawalkatę; to na świeżo usypaną mogiłę.
Jadzia obejrzała się kilka razy na zamek, na okolicę, która jej się niegdyś wydawała tak piękną i wesołą, a teraz tak smutną. Tyle tu przeżyła — i z tak różnem uczuciem wracała do domu. Szczebiotanie wesołego Kasztelanica dochodziło jej uszu, ale go zrozumieć nie mogła. Miecznikowa odmawiała „Pod twoją obronę.“
Ranek był już chłodny, lecz jeszcze piękny i pogodny, konie dobrze wypoczęte. Więc po przebyciu wąwozów, gdy na równiejsze drogi wydobyła się kolebka, ruszono dosyć sporo. Sieniuta kłusował i zagrzewał do pośpiechu, ażeby się wydobyć co rychlej z okolicy, którą jeszcze za niebezpieczną uważał. Szczęściem obawy były płonne i oprócz gromadek ludzi z wozami i zbożem jadących na targi, nie spotkano prawie nikogo do Konstantynowa. Jabłonowski pierwszego dnia był myśli wesołej i zabawiał jak mógł, sobą, rozmową, koniem, z którym dokazywał i strzelaniem do ptactwa, jakie się nawijało.
Jadzia tę drogę wspomnień przebywała milcząca. Jabłonowskiemu dalej nad Konstantynów jechać nie było można, ani potrzeba.
Pokazał się wreszcie drugiego dnia pośpiesznej podróży dominikański klasztor i zamek, a Kasztelanic na widok miasteczka westchnął ciężko. Nie skorzystał wiele z podróży, lecz zakochał się już tak, że postanowił na własną rękę Miecznikowej do nóg paść i o pannę prosić.
Mrok gęsty padał, gdy stanęli w miasteczku i gospodę dawną zajęli, w której Sieniuta z konia zsiadł, tak się czując zmęczonym, iż odwiedzenie brata do następnego dnia odłożył.
Ponieważ podróż nadzwyczaj była przyśpieszoną i nużącą, a ludzie i konie głodne, wnet czując się tu bezpiecznymi wszyscy, rozłożyli się obozem wesołym. Miecznikowa zadysponowała wieczerzę, i Kasztelanica zaprosiła na nią. Ludzie czuli się tu już jak w domu, rozchmurzyły się czoła — przeszłość snem się wydawała. Mówiono o niej wesoło.
Kasztelanic smutny był i pomięszany, przy wieczerzy mówił mało. Zaraz po niej wyszła Jadzia do bokówki, ks. Żudra pociągnął do Sieniuty naprzeciwko, Jabłonowski został sam na sam z Miecznikową. Była ona na niego tak macierzyńsko łaskawą, iż go do siebie ośmieliła. Przewalczywszy więc chwilę, przystąpił do niej Kasztelanic niby z pożegnaniem. Miecznikowa sposobiła mu się pamiątką wywdzięczyć za jego opiekę i z owego skarbca dobyty rzęd sadzony agatami przynieść kazała.
Gdy się więc żegnać począł, ona pierwsza dziękowała mu czule i dodała: — Nie odmówisz mi, Kasztelanicu, wiem że ci na niczem nie zbywa, i że w domu wszystkiego masz poddostatkiem, ale ja w imieniu męża muszę prosić, abyś przyjął małą pamiątkę odemnie.
I odkryła dopiero leżący na ławie pyszny rzęd ów pozłocisty.
Kasztelanic zarumienił się całując jej rękę.
— Pani Miecznikowo dobrodziejko.... jeśli kto ma komu dziękować to ja wam; z waszej łaski najpiękniejsze dni w życiu przeżyłem, a gdy się kończą — tęskno mi do nich i serce się za wami wyrywać będzie.
A! karz mnie pani jako chcesz! za śmiałość moją, prawda żem młody, że sobą nie władnę, że od rodziców zależę, — ale sercem mojem ja sam władam tylko, a te, Bóg widzi, pannie Miecznikównie oddałem całe i na wiekuistość. To mówiąc i całując rękę Miecznikowej, pokląkł przed nią.
— Pod waszą się opiekę oddaję! — zawołał.
Zarumieniła się p. Zboińska i kładnąc palce na ustach, podniosła go z ziemi.
— Wstań, panie Kasztelanicu — na miłość Bożą, wstań, proszę.
Ze wyruszenia mówić nie mogła.
— Jeżeli afekt wasz dla córki naszej stały a prawdziwy — rzekła w końcu, jeżeli Jadzia wam sprzyjać będzie, jeżeli Kasztelaństwo zezwolą, ja z serca pobłogosławię.
— Nic nie wiem, z zapałem począł Jabłonowski, oprócz że kocham pannę Miecznikównę z serca całego i że byłbym najszczęśliwszym, gdybym ją za sociam vitae mógł pojąć. O to się starać, do tego dążyć nie przestanę, a w p. Miecznikowej dobrodziejce chcę mieć orędowniczkę moją i o łaskę jej błagam.
Po takiem zagajeniu sprawy, Miecznikowa trochę z radości popłakała, łzy otarła i siadłszy w krześle, a przy sobie posadziwszy Kasztelanica, dłuższą z nim o jego rodzinie rozpoczęła rozmowę. Ta dość jej była znaną z odgłosu powszechnego; coś się bliższego o niej dowiedzieć chciała.
Wywnętrzył się, w tem usposobieniu będąc Jabłonowski — ze wszystkiemi troskami i nadziejami swemi, poprzysięgając że, gdyby przeszkody jakie zaszły, woli czekać lat dwadzieścia niż się wyrzec szczęścia nadziei.
Zapał, z jakim mówił, przejął niezmiernie matkę, która przyrzekła opiekę wszelką i pomoc stateczną. Po czem Kasztelanic ucałowawszy ręce jej, prosił jeszcze jako o łaskę, ażeby mógł widzieć Miecznikównę i chociażby chwilę z nią pomówić.
Prośbie jego zadosyć czyniąc, poszła p. Zboińska do bokówki po córkę i razem z nią zaraz do pierwszej izby wróciła. Jadzia miała zasępioną twarzyczkę i wzrok smutny, a gdy się Kasztelanic raźno ku niej posunął, nie mogła się powstrzymać od cofnięcia na kilka kroków.
Miecznikowa coś miała do dysponowania, pozostali więc tak jak sami w rogu obszernej izby.
Kawaler począł oświadczać jak mu przykro i smutno tak miłe towarzystwo opuszczać, po którem wiekuistą czuć musi tęsknotę. Spokojnym głosem podziękowała Miecznikówna za wszystkie dla nich podjęte trudy, zapewniając iż mu wdzięcznemi pozostaną. Ukłonem chciała rozmowę tę zakończyć prędko, lecz Jabłonowski się zbliżył i dworskiemi komplementami a wyrazami gorącemi pamięci dopraszać się począł i łaskawego serca.
Panienka rumieniła się mocno.
— Mami nadzieję — rzekł — że gdy się wojna skończy, a swobodnym będę, Bóg da, przypomnieć się, do Mierzejewic przyjadę. Jakże mnie przyjmie panna Jadwiga?
— Jak najgościnniej będziemy się starali Kasztelanica przyjąć u nas i wdzięcznem sercem.
Spojrzał, westchnął, ale spojrzenie padało na spuszczone powieki, a westchnienie rozwiało się niedosłyszane.
Jadzia ukłoniła się raz drugi, chcąc rozmowy dokończyć, Kasztelanic przeciągnąć ją napróżno usiłował, zawróciła się i odeszła szybko.
Miecznikowa przystąpiła doń.
— Nie mam łaski u panny Jadwigi, — rzekł wzdychając.
— Dziecko trwożliwe, to się znajdzie później — nieśmiała jest, miej waszmość cierpliwość, ja nad nią pracować będę.
Całował jeszcze ręce Miecznikowej Kasztelanic, a że godzina była spóźniona, żegnać już musiał. Na valetę jeszcze naprzeciwko kazał dać wina zaprosiwszy dwór i towarzyszów podróży, Sieniutę i ks. Żudrę, i jakoś wielki smutek, który miał na sercu, trochę przepadł i zwolniał.
Nazajutrz do dnia potrzeba było powracać Kasztelanicowi — i choćby się chętnie jeszcze zatrzymał, musiał rad nie rad wyruszyć.
Znużone konie i ludzie wymagali tu spoczynku choć przez dzień jeden. Na podziękowanie Bogu za ocalenie cudowne, posłała p. Miecznikowa piękny dar do klasztoru o wotywę dziękczynną nazajutrz prosząc. Ksiądz Żudra napisał list do księdza przeora Zająca, a Nikita poniósł go do dnia do Dominikanów.
Właśnie się wybierano na mszę, gdy długo z powrotem napróżno oczekiwany Nikita przywlókł się z klasztoru, ale tak posępny i przybity, jakby go tam jakie nieszczęście spotkało.
Stanął w bramie z założonemi rękami i namyślać się zdawał co począć. Zwrócił się wreszcie do ks. Żudry i wziął go na bok.
— Cóż ty mi tam niesiesz, że się tak zbierasz, jak czajka za morze, spytał kapelan.
— Licho, licho — rzekł Nikita, jużbym nic mówić nie wolał.
— Cóż tam?
— Wszak ci to nasz Janasz bez nadziei życia leży u Dominikanów, i już go słyszę na śmierć dysponowali. Wpuścili mnie do infirmeryi gdzie leży, nie poznał, a ja jego, gdybym nie wiedział, kto wie, czybym też mógł poznać.
Wyprawili go na zgubne imię.... dowlókł się tu ledwie i jak padł tak już nie wstał. Przyszła jakaś zła gorączka, choć ratunek był wszelki, zapóźno pono! Takiego człowieka zgubić! mój Boże!
I zapłakał Nikita.
Wszczęła się tedy sprzeczka czy mówić lub nie p. Miecznikowej, bo się to zdawało nie potrzebnem, nadaremnie ją martwić, gdy już ratunku żadnego nie było. Szeptali tak pocichu, gdy drzwi, pod któremi stali, otworzyły się i z załamanemi rękami wypadła z nich Jadzia zapłakana.
Rzuciła się do Nikity.
— Widziałeś go?
Dworak się zmięszał widząc, że został podsłuchanym, niewiedział jak odpowiedzieć. Jadzia krzyknęła i pobiegła jak nieprzytomna do matki. Właśnie się Miecznikowa wybierała z różańcem i książką do kościoła, gdy ujrzawszy córkę w tym stanie, nie wiedząc co się stać mogło, domyślając się czegoś okropnego, pobiegła ku niej strwożona.
— Co ci jest! Jadziu! na rany Boże!
— Matko! On umiera — zawołała ręce łamiąc w rozpaczy i padając na kolana — on umiera.
— Kto?
— Janasz!
Miecznikowa stała osłupiona, gdy wbiegł ks. Żudra, a za nim Nikita. Odkryło się wszystko.
Strwożona sama, natychmiast zaprzęgać kazała p. Zboińska, zamknęła jednak wprzód drzwi i zostawszy sama z córką, usiłowała ją utulić.
— Bardzo piękna miłość bliźniego i miłość braterska dla sieroty, odezwała się potem surowiej nieco, ale niech Jadzia nie zapomina, że ludzie nie nawykli do takich przyjaźni, źle je widzą i źle tłumaczą. Obcy człek! na miłość Bożą.
— Jakto obcy? matuniu — przerwała Jadzia — wychowaliśmy się razem, przywiązałam się do niego i nie mam płakać, gdy za nas i z naszej przyczyny umiera.
Miecznikowa sama mocno zmięszana, przerwała zaraz rozmowę, otarła oczy Jadzi, zarzuciła jej zasłonę na twarz i kolebkę podawać kazała. Całą drogę jechały milczące, matka słyszała łkania córki i udawała, że nie wie o nich. Zajechała kolebka wprost przed kościół, gdy na wotywę uroczystą dzwoniono, weszły więc zaraz, poklękły, a ks. Zając już z zakrystyi do ołtarza kroczył z asystencyą. Przez cały czas nabożeństwa, Jadzia miała głowę spartą o ławkę i płakała.
Najgorsza chwila nadeszła, pragnęła p. Zboińska widzieć chorego a córkę zostawić, aby jej oszczędzić bolesnego wrażenia, lecz Jadzia stanowczo się oparła, poczęła ją całować po rękach, chciała upaść do nóg i Miecznikowa lękając się oczów ludzkich, zaleciwszy spokój, musiała wziąść ją z sobą.
Janasz leżał w osobnej celi przy infirmeryi. Była ona maleńka, o jednem oknie, z prostym tapczanikiem i stoliczkiem w głowach jego. Braciszek nowicyusz siedział przy chorym odmawiając różaniec. Smutny nad wyraz widok uderzył ich oczy. Wyżółkły, wychudzony, z zamkniętemi powiekami, z otwartemi usty, z obwiązaną głową Janasz leżał na poły już umarły. Na stoliczku stała gromnica zagasła. Przed kilką godzinami dysponowano go na śmierć, choć mało miał przytomności. Na obnażonej piersi widać było blizny od strzał tatarskich i medalik Jadzi. Miecznikowa i Jadzia stanęły w progu, ale dziewczę poruszone zapomniało o wszystkiem, wyrwało się, przypadło do łóżka, poklękło i zwieszoną stygnącą rękę chorego wzięło w gorące dłonie.
Umierający drgnął, poruszyła się głowa, przymknęły usta, powoli ociężałe podnosić się zdawały powieki.
Cichym głosem, jakby go napowrót powoływała do życia, Jadzia szepnęła:
— Janasz! Janasz!
Głos ten zaledwie dosłyszany, wśród ciszy klasztornej doszedł ucha chorego, Janasz poruszył się znowu, ale głowa zaledwie nieco dźwignąwszy się nad poduszki, padła na nie i powieki napowrót się zwarły. Miecznikowa nieśmiała już odrywać córki od niego.
— Janasz! — głośniej poczęła wołać Jadzia, prawie rozkazująco.
Chory otworzył oczy, powiódł wzrokiem błędnym, źrenice zbladłe zatrzymały się, wlepiły w twarz Jadzi i zdając się czerpać z niej siłę do życia, otwierały coraz więcej. Błysk jakiś zaświecił w nich jakby promieniem odbitym od oczów Jadwigi. Uczuła zimną rękę jego drżącą w swych dłoniach. Głowa podnosiła się, dźwignęła, sen zdawał się rozpraszać. Chory spoglądał w koło niedowierzając sobie. Po chwili jakby znużony zamknął powieki, padł znowu i westchnienie ciężkie wyrwało mu się z piersi.
— Janasz! głośno już powtórzyła Jadzia.
Usta chorego poruszyły się.
— Kto mnie woła?
— Ja! siostra — zawołała Jadzia — ty musisz żyć — tyś żyć powinien — ja nie chcę byś ty umierał. Janasz! Ostatni wykrzyk był pełen boleści i błagania.
Miecznikowa stała bezsilna; łzy jej ciekły po twarzy, chciałaby była odwołać córkę, czuła się przykutą do ziemi, patrzała jak na cud, na to wołanie do życia, płynące z serca i dokonywające cudu w jej oczach.
Korczak zerwał się i siadł, wstrząsnął cały. Oczy otwarły się wielkie, ręką potarł czoło, patrzał i poznawał Miecznikową, Jadzię, ale nie mógł myślą pochwycić zerwanej nici żywota.
— Janasz, ty będziesz żyć! głośno poczęła Jadzia, ty musisz żyć — ty nie umrzesz.
Chory poruszał się jakby bronił nakazowi, jakby mu od progu śmierci ciężko było powracać do życia, lecz przytomność, siła, oddech, ożywiały już tego, który był trupem prawie przed chwilą.
Miecznikowa przystąpiła z kolei.
— Jesteśmy przy tobie, Janaszku — rzekła, nie opuścimy cię — Bóg łaskaw, siły ci wrócą. Masz opiekę, nie jesteś sam. My z tobą.
Oprzytomniały milczał długo.
— Gródek! klasztor — zabili Tatarowie, niewiem, zapomniałem — odezwał się — czyż trzeba żyć? Niemogę.... wstać niemam siły, ale będę posłuszny, pani każe jechać? ja jadę, za kraj świata. Nikita.... Konia.... Gdzie ja jestem?
Jadzia widząc ten stan — poczęła go łagodnym uspokajać głosem.
— Odpocznij, będziemy nad tobą czuwali, nie pojedziesz sam, z nami — ale trzeba wyzdrowieć — trzeba żyć.
— Trzeba żyć! powtórzył wzdychając chory....
Nie mógł się jednak długo utrzymać i choć ręką opierał się o ścianę, opadł na poduszki. Braciszek aptekarz, który przed chwilą stanął był w progu i przypatrywał się tej scenie, wsunął się teraz powoli, niosąc napój, który naprędce przyprawił.
— Bóg łaskaw, cud — przesilenie — kryzys, trzeba mu dać pić — rzekł — i podał kubek. Jadzia wzięła go z rąk księdza i zbliżyła się do chorego. Pochyliła się nad nim i szepnęła:
— Janasz, trzeba to wypić.
Posłuszny wyciągnął rękę drżącą szukając kubka, ale Jadzia mu sama naczynie przyłożyła do ust spiekłych.
— Pij — rzekła — i niech ci napój ten da życie.
Janasz otworzył oczy, wlepił je w nią z zachwytem niewysłowionym i począł pić i wypił do dna. Naówczas przymknęły mu się oczy. Odstąpiła Jadzia.
— Teraz trzeba mu dać zasnąć — szepnął braciszek, a ja pozostanę przy nim teraz. Bóg łaskaw — mam nadzieję.
Skorzystała z tego Miecznikowa, aby Jadzię pochwycić i odciągnąć od łóżka. Dała się nic nie mówiąc zabrać, tylko z progu spojrzała jeszcze na usypiającego. On, jakby poczuł ten wzrok, otworzył oczy, uśmiechnął się łagodnie i zamknął powieki.
W korytarzu stał ks. przeor Zając, który pokornie zapraszał Miecznikową dla odpoczynku do siebie. Byłaby może odmówiła, chcąc spocząć swobodniej w gospodzie, lecz Jadzia się chwiała na nogach, jej potrzeba było przyjść do siebie. Część życia oddała jemu.
Nikita został przy chorym.
Od przeora dowiedzieli się szczegółów o chorobie Janasza, który ledwie się przywlókł z gorączką do miasteczka i obległ w gospodzie. Ztamtąd go dowiedziawszy się księża zabrali do klasztoru i nie szczędzili starań, aby utrzymać przy życiu. Nic jednak nie pomogło i gdy Miecznikowa przybyła, nie miano już żadnej nadziei. Wypadek ten tak był zajął z początku wszystkich, iż o niczem więcej nie mówiono, gdy w rozmowie ks. Zając słowo rzucił:
— Wiekopomne Janowe zwycięztwo....
— Jakie? podchwyciła Miecznikowa poruszając się na krześle.
— A więc wielmożna pani dobrodziejka nic dotąd nie wiesz! — zawołał ks. Zając — i ja będę tak szczęśliwy, że ją pierwszy o tem uwiadomię.... Doszła tu do nas radosna nowina przez lwowskie kresy, że król nasz Jan, zaledwie pod Wiedeń przybywszy, venit, vidit, vicit, Turków siłę nieprzeliczoną, która Wiedeń oblegała, pobił na głowę i rozpędził; niezmierne skarby dostały się w ręce nasze. Wzięta rękami dzieci naszych wielka chorągiew proroka. Bóg dał nam tryumf w obronie Ewangelii.
Z wszystkich piersi okrzyk się wyrwał, ręce dziękczynne się złożyły.
— Możeż to być? — wołała p. Zboińska.
— Rzecz jest pewna — bo do Królowej Jejmości przybył goniec z listem, który król pisał z namiotu Wezyra.... Po całym kraju biegają gońce, wszystkie kościoły rozlegają się pieśnią Św. Ambrożego dziękczynną, co żyje cieszy się i raduje, że nam dano było skruszyć tę potęgę i krwią naszą krzyż Chrystusa od zniewagi obronić.
Radość i uniesienie ożywiły wszystkich i gdyby nie choroba Janasza, Miecznikowa była by biegła co prędzej do domu, aby się coś więcej dowiedzieć, a szczególniej o mężu, który był przy boku króla.
O stratach jeszcze naówczas nikt nie wiedział, chodziły tylko słuchy, iż stosunkowo do otrzymanego zwycięztwa nie były wielkie.
Na opowiadaniach i chwytaniu posłuchów wszelkich, jakie krążyły o cudownem pogromie nieprzyjaciela, upłynęła godzina, wstała Miecznikowa, aby odejść i sama już, litością zdjęta, zażądała jeszcze zajść do celi przy infirmeryi, aby się dowiedzieć co się z Janaszem dzieje. Nikita, który był na straży, powiedział u progu, że ksiądz zakazał pokrzepiającego snu przerywać, i zaręczył że dzień i noc sam tu siedzieć będzie, da znać o chorym.
Tak tedy nieco uspokojone siadły do kolebki. Miecznikowa dwojako wzruszona: otrzymaną wiadomością i widokiem, jaki przed oczyma miała. Jadzia chmurna, zapłakana, milcząca, jechała jakby się wstydząc tej chwili uniesienia u łoża chorego. Matki myśl z przerażeniem wracała do tej chwili. Poczuła całą siłę przywiązania, które się objawiło w tym momencie stanowczym, trwożyła się o przyszłość.
Pragnęła uzdrowienia Janasza, ale zarazem oddalenia jego — drżała obwiniając siebie samą o to, że uczuciu temu dała wzrosnąć do takiej gwałtowności. Żałowała córki, lękała się męża, przypomniał się jej Kasztelanic, słowem czuła się znużoną i niepewną tego, co ma począć, modląc się, aby Bóg zesłał radę i ratunek. Z tą nieszczęśliwą miłością sama nie wiedziała jak ma walczyć, a niemniej pokonać ją musiała. Cóżby to powiedział Miecznik, gdyby mu na myśl przyszło, że ubogi sierota wykradł mu jego skarb jedyny!
Radaby była wyspowiadać się z tego, szukać rady pani Miecznikowa, a niemiała nikogo komuby się zwierzyć mogła. Ks. Żudra nie był wcale właściwym do takiej sprawy powiernikiem.
Podróż cała zwichniętą też została tym niespodziewanym wypadkiem. Liczyła już dni, gdy się znajdzie w Mierzejewicach, teraz trzeba było może czekać tygodnie na ozdrowienie Janasza, lub przynajmniej na to, by go uspokojonym porzucić można, tak aby mu nie zagrażał powrót choroby.
Jadzia ledwie wróciwszy do gospody, pobiegła niemal zawstydzona do swej bokówki i tam upadła na łoże, modląc się i płacząc. Obawiała się łzy pokazać przed matką.
Nim wieczór nadszedł, dwa razy miano wiadomość z klasztoru. Przybył Sieniuta od brata i doniósł, że chory się przebudził i długo dosyć mówił z Nikitą, że się miał widocznie lepiej. — Potem przybył sam Nikita z weselszą twarzą, zapowiadając także iż „panicz“ daleko teraz nawet pod wieczór, czuł się silniejszym i jakby z grobu powstał, bo już się ze światem pożegnał był na wieki. Zabrawszy dla chorego co tylko sądził, że mu potrzebnem być może, wybrał się do niego na noc i miał już odchodzić, gdy Jadzia potajemnie wybiegła i szepnęła mu ażeby od niej pozdrowił Janasza jeszcze. Na znak dała mu, niemając co, chusteczkę, którą z szyi zdjęła. Nikita rozczulony pocałował ją w rękę, chustkę jak najtroskliwiej schował i czemprędzej się oddalił.
Nazajutrz rano Sieniuta nacieszywszy się bratem siadł na koń, aby do domu powrócić. Miecznikowa nie pewną była co z sobą pocznie. Wczorajszy dzień uczynił ją posępną i zamyśloną, chciała jechać i wahała się — a nie śmiała, z Jadzią nie mówiąc wcale ani o Janaszu ani o dalszej podróży. Unikała widocznie tego przedmiotu.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.