Historya o Janaszu Korczaku i o pięknej miecznikównie/XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Historya o Janaszu Korczaku i o pięknej miecznikównie
Podtytuł powieść z czasów Jana Sobieskiego
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1875
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Pułk p. Dulęby, a raczej oddział piechoty i trochę konnicy którą dowodził, położył się obozem pod zamkiem, obwarowując stawem z jednej strony, z innych wozami i ostrokołem na prędce zarzuconym. Miecznikowa czuła się w obowiązku wybawicieli swych nakarmić i napoić, a w zamku wszystkiego brakło. Musiano więc prosić Dulęby, aby kilku ludzi wysłał za potrzebnemi zapasami, na które znaczną sumę wyznaczyła p. Zboińska. Oprócz tego szeregowi dostali wszyscy podarek pieniężny. Ludziom z miasteczka dopomódz było potrzeba. Krzątano się około wszystkiego, a na wieżyczce w salce pełno było ciągle wchodzących i wychodzących. Gospodarowała sama pani, po części też córka, pomagał Janasz i Nikita.
Kasztelanic zaś skorzystał ze zręczności, aby się zalecać pannie. Matka udawała, że tego nie widzi, ale widocznie była rada. Jadzia zmuszona przyjmować grzeczności, potroszę odpowiadać na nie, czyniła to okazując maleńkie zniecierpliwienie. Była jeszcze tak szczerem i naiwnem dziecięciem, że z uczuciami swemi dla przyzwoitości wcale się taić nie umiała.
Chłód jej nie zdawał się nic a nic zrażać Jabłonowskiego; dotknięty nim był, ale tem mocniej starał się go zwyciężyć. Opowiadał wesołe przygody dworskie, bawił jak umiał i uśmiech czasem wywoływał na usta.
Janasza nie było w salce, gdyż ciągle za czemś chodzić musiał, posyłała go Miecznikowa. Tak upłynął czas do wieczora. Zmierzchało się, a ruch na zamku nie ustawał, ludzie wchodzili i wychodzili, ci, co brali udział w obronie, dopiero teraz dziwy o niej mieli do opowiadania. Janasz właśnie wybiegł był z poselstwem jakiemś na dół, gdy posłyszał kroki za sobą. Jadzia szła za nim i zawołała nań głośno.
— Czekaj — proszę.
Stanął Korczak chcąc ją przepuścić przez wschody, ale się zatrzymała.
— Mam do was wielki żal — zawołała: — Jakieście mogli pomyśleć tu zostać?
— Panno Miecznikówno, tu czy gdzieindziej, wszak trzeba raz opuścić Mierzejewice.
— Dlaczego?
— Aby mnie nie wypędzono!
— Co się wam śni? co się wam stało? ręce łamiąc poczęła Jadzia. — Któżby śmiał to uczynić!
Janasz zamilkł.
— Ja to przeczuwam — odezwał się po chwili.
— A ja wam powiadam, że nie dopuszczę abyście tu zostali. Padnę dziś jeszcze do nóg matce. Ale to nie może być!
— Zrobię, co mi każą — odpowiedział Janasz wstrzymując się.
Oczy Jadzi iskrzyły się — podała mu rękę. — Jesteś mi bratem, pamiętaj! nie zdradź mnie, ja potrzebuję cię mieć przy sobie. Proszę ani myśleć o tem i być posłusznym. Dokończyła szybko, ścisnęła go za rękę i powróciła na górę, Korczak potarł czoło, zacisnął usta, poszedł do swych ludzi....
Gdy się ściemniło, wszyscy powoli rozchodzić się poczęli. Pożegnał Kasztelanic Miecznikową, Dulęba także, a że w budynku, którego dach był spalony, na dole niektóre izby zostały nietknięte zawalonym dachem i sprzętu w nich było dosyć — oba się tam na nocleg udali. Agafia także zajęła część dawnego swojego mieszkania.
Tytuń i cybuchy nawet po dawnym gospodarzu znaleźli tu jeszcze goście.... a sofy za wygodne służyły posłanie. Dulęba chodził zamyślony i daleko uparciej milczący niż kiedykolwiek bądź, Kasztelanic za to był gadatliwy i wesół jak nigdy. Dobrali się więc bardzo dobrze.
— Pułkowniku! wołał wyciągając się z rozkoszą Jabłonowski, winienem ci więcej niż sądzisz, winienem dozgonną wdzięczność.
Dulęba stanął: — Za co, za guzy?
— Ale, gdzież zaś! Zakochałem się, krzyknął Jabłonowski. Pułkowniku, od zmysłów odchodzę! Dziewczyna....
— Jaka dziewczyna? gdzie? — odparł Dulęba ozięble.
— Miecznikówna!
— Dziecko.
— Piękne mi dziecko! lat ośmnaście. Diana! mówię ci posąg! piękność! bogini! cud! anioł! Wyrazów niemam! Oczy! Widziałeś oczy? Usta! chyba ust jej nie uważałeś.
— Ale, patrzałem na nią — rzekł Dulęba — i nie widzi mi się, aby to było coś osobliwszego nad inne niewiasty! Gdybyś był Kasztelanic widział tę kobietę.... tę.... p. Dorszakową, gdy była młodą, dopiero piękność była, a dziś? przy tym grobie. Co to za postać? Co to za wejrzenie! Mrówki po mnie chodziły. Królowa jeszcze dziś! królowa!
Jabłonowski się rozśmiał, pułkownik oburzył.
— Ze wszelkim respektem dla kasztelanicowskiej waszej mości — odezwał się sucho, nie macie smaku!
— Ale ja ją widzę jak ona jest dziś w tej odartej sukni, z rozpuszczonemi włosami, a pan pułkownik — jak kiedyś była.
— Ale dla mnie — z respektem. — Miecznikówna dziecko, i po wszystkiem.
— Bo się nie znasz pułkowniku! odparł Jabłonowski i począł żywo: Jak mi Bóg miły, rodzina dobra, majętność znaczna, panna urodziwa, sama Opatrzność mi ją zaswatała, gotówem się żenić.
— Tak! tak! jeśli p. Kasztelan i p. Kasztelanowa i cała rodzina pozwoli... a, w dodatku jeśli się Miecznik zgodzi.
— A toż co? Miecznikby miał mi jej odmówić? mnie? Jabłonowskiemu.
Ex ducibus Prussiae, dołożył Dulęba kłaniając się — a no, powoli. Z respektem, Miecznik córkę kocha, jedyne dziecko, bardzo mu to pochlebiać będzie gdy się z nią Jabłonowski ożeni, lecz — szlachcianka w pańskim domu! Los nie do zazdrości. Będą na nią zawsze koso patrzali. Ojciec o tem myśleć musi.
— Matkę będę miał za sobą, już to widzę — zawołał Kasztelanic — dobra, miła kobieta i hic mulier. Gdy ona zechce.
Dulęba głową pokiwał, stanął naprzeciw Jabłonowskiego i rzekł, długą swą wyciągając rękę.
— Z respektem, życzyłbym naprzód wypróbować afekt, bo to być może ogień płomienny, a przytem co też panna powie na to!
— Tu sęk! rozśmiał się młody, a! pułkowniku, nie chwaląc się, gdzież tak łatwo drugiego, coby ze mną poszedł o lepszą, znajdzie.
— A! z respektem! — co powiedzieć na to przysłowie — de gustibus non est disputandum?
Jabłonowski poświstywać zaczął, a Dulęba chodził wielkiemi krokami.
— Cobyś Kasztelanic powiedział na to gdybym ja się z nią ożenił? — zapytał.
Jabłonowski się porwał. — Z kim? co, waszmości?
— A no, z wdową, to moja pierwsza, to jest, tak jak pierwsza miłość, prawie pierwsza, bo tam tych kilka głupstw młodzieńczych liczyć się nie powinno.
— Ale łysina i szron! — zawołał Kasztelanic.
— Pod hełmem, to wiadoma rzecz, łysieje się i siwieje prędko, ona też ma lata stateczne — i ja kocham ją, jak mi Bóg miły.
— A ona was? — panie pułkowniku — spytał mszcząc się Kasztelanic.
— No — nie wiem, ale dalipan nie ma nic lepszego do roboty, rzekł Dulęba. Jest tam gdzieś kawał ziemi, znajdzie się trochę grosza, czas by już dostać panem bene merentium i — żyło by się.
Kasztelanic nieznacznie ramionami ruszył.
— W tem sęk, że rodzice jej w Kamieńcu, a Kamieniec w ręku Turków i koniecznie go wprzód odbić potrzeba!
Westchnął.
Ja jej odprowadzić do rodziców, jak sobie życzy, nie mogę, kończył Dulęba, Turcy by mi łeb ścięli jak makówkę, znają mnie i nazywają, Mirza Dulbi, a oprócz tego, paskudne dodatki czepiają. No! pogany zwyczajnie.
Kasztelanic, który wcale się nie zdawał słuchać, co tamten mruczał — wtrącił nagle:
— Ja gotówem odprowadzić je, choćby za Konstantynów. W podróży będę miał sposobność się zbliżyć — a kto wie — może matce przyznać się do afektu.
— Co nagle, to po diable! mruknął Dulęba — afekt, afekt, a on dopiero wczoraj się urodził.
— Waćpan, panie pułkowniku, na tych sprawach się nie znasz.
— Tak! tak, z respektem, łysy i siwy, żebym nie miał doświadczenia.
Nie mogli się porozumieć.
W ciągu rozmowy wreszcie leżący na sofie Kasztelanic zdrzemnął się, a Dulęba siadł fajkę palić, w szerokiej dłoni tuląc czoło i zasnął.... Cybuch mu się wysunął, głowa pochyliła w tył, chrapać począł.
W sąsiednim pokoju słychać było ciche kroki, Agafia chodziła po nim noc całą.
Na wieży, gdy się rozeszli wszyscy, i Miecznikowa także odprawiwszy modlitwy, siadła spocząć, Jadzia w kątku przez ciemne okno patrzała na noc czarną. Smutną była. Parę razy wejrzenie matki padło na nią.
— Jadziu! zawołała — czas by ci pójść odpocząć, biedne dziecko — o czemżeś się tak zamyśliła? — chyba o pięknym Kasztelanicu....
Zerwało się dziewczę piorunem.
— A! krzyknęła — ja, o nim!
— Przecież kawaler co się zowie! galant i mężny, dworak i żołnierz, imie piękne, prozapia znakomita, a jabym, przyznaję się, niczego nie życzyła więcej, jak takiego męża dla ciebie.
— Na to, matuniu, dość będzie czasu. Samiście mnie mówili że nie radzibyście młodo wypędzać z domu, po cóż?
Miecznikowa zatamowała dalszą mowę uściskiem, ale szepnęła?
— Jakto? niepodobał ci się?
— Nie — nadto wesoły, i taki natrętny!
— Wiesz dlaczego? bo tyś mu się podobała! o! bardzo! widzę jak cię ściga oczyma. Nie bądź-że dlań tak surową.
Jadzi się na płacz zbierało.... Miecznikowa pochmurniała, założyła ręce na piersiach, poczęła chodzić żywo.
— Dla ciebie, moje dziecko, trudny, widzę, wybór. Już to nie od dziś postrzegam, że u ciebie jak nie Janasz to nikt — to źle, to bardzo źle.
Jadzia oczy podniosła.
— Janaszek dobre chłopię, nie przeczę, ale sierota, biedak i nieokrzesany, a doprawdy aż drżę żeby ci głowy nie zawrócił. Coś ty się natroskała o niego. To źle! doprawdy, to źle.
Zdawało się, że Jadzi te słowa własne serce otwarły i że w nie dopiero teraz zajrzała. Zapłoniła się mocno.
— To braterskie kochanie, ciągnęła dalej Miecznikowa, już jakoś mi nie do smaku. Pókiście byli dziećmi — ale dziś!
Wejrzenie na córkę zmusiło Miecznikową do milczenia. Kochała ją nadto, by jej przykrość uczynić chciała, pomyślała w duchu, że przeciw temu przywiązaniu innych środków użyć należy, pocałowała Jadzię i dokończyła:
— Idź spać — nie mówmy o tem, idź spać.
Wysunęła się Jadzia — a p. Zboińska zadumała. Zamknęła potem drzwi od sypialni i kaplicy i wyrostkowi kazała zawołać Janasza.
Żywego temperamentu, nie umiała nic w sobie długo powstrzymać. Gdy Janasz powoli wszedł — usunęła się z nim w przeciwny kąt izby.
— Wspomniałeś mi — rzekła — że chciałbyś na Gródku zostać?
Janasz się zaczerwienił. — Nie pragnę tego, ale jeśli będzie potrzeba i rozkaz.
— Tak, tak, jest tego potrzeba — poczęła Miecznikowa. Pieniędzy na zwerbowanie ludzi i na opatrzenie zamku dostarczę. Tak go zostawiać na łasce Bożej nie można.
Janasz milczał.
— Młody jesteś, ale dałeś dowody, że masz rozwagę i męztwo potrzebne. Czemubyś nie miał zostać na zamku?
— Gdy pani każe.
Miecznikowa stanęła naprzeciw i wlepiła w niego oczy.
— Z tobą mogę mówić otwarcie, bom pewna, że ty temu nie winieneś — dodała. Jadzia się bałamuci. Przywiązała się do was jak siostra, a to już nie wiek do tych dzieciństw. Afekt się w jej sercu zmieni przecież, asindziej miarkujesz sam, że tak wysoko sięgnąć nie możesz i pomyśleć....
Janasz się cofnął przerażony.
— Ale jakżebym ja śmiał!
Miecznikowa za rękę go chwyciła.
— Ja cię znam, tyś poczciwe dobre chłopię, powinieneś mieć rozum za siebie i za nią. Musisz się oddalić. Ot i teraz, Jabłonowski się nią widocznie zajął, tożby to było błogosławieństwo Boże! a ona na was patrzy.... za tobą lata!
— Pani dobrodziejko! — przerwał Janasz — Bóg świadkiem duszy mojej, nie miałem grzesznej myśli.
Uderzył się w piersi.
— Nie — zawołał nagle — nie — na Gródku ja nie mogę zostać. Odpowiedzialność za wielka; ja głowy na to nie mam. Jeśli łaska wasza, odpuścić mnie, a ja choć jutro sobie znajdę — gdzie się podziać.
Mówił to z takiem wzruszeniem, że Miecznikowej macierzyńskie serce zadrżało.
— Ale nie potrzeba znowu, tak.... tak się gorącować. Ja waćpanu mówię co obowiązek matki nakazuje — a nic tak pilnego niema. Pomyślemy.
— Przepraszam p. Miecznikową, zawołał Janasz schylając się do jej kolan — dla mnie pilno — to sprawa sumienia i honoru, ja o uwolnienie proszę.
Zawahała się p. Zboińska, schwyciła za głowę.
— Czekaj, nie rwij się, z wami młodemi niewiedzieć jak gadać, zaraz was opanowuje gorączka.
Janasz w istocie drżał.
— Jesteś ranny, życie stawiłeś za nas, a jabym cię miała teraz odprawić! Cóżby ludzie pomyśleli? Zlituj się.
— Niech mnie pani jutro wyśle do jegomości, samowtór pojadę — rzekł Janasz, tam się biją.... Rozejdzie się po świecie o tym napadzie; p. Miecznikowi Bóg tam wie co donieść mogą.... rzecz prosta, że pani mnie z pismem pośle.
Głos mu drżał i jakby tłumione przerywało go łkanie.
— Ale rany twoje.
— Co tam, rany! nie boli mnie nic! — westchnął. I jakby nie chciał już słyszeć tłumaczenia żadnego, dodał żegnając się:
— Jutro będę gotów do drogi — niech pani pismo raczy tylko przysposobić — ja jadę, ja muszę jechać.
Wyszedł nim się Miecznikowa na odpowiedź zebrała. Stała długo zamyślona, łza się jej zakręciła w oku.
— Tak będzie lepiej — tak lepiej. — Gródek oddam Dulębie w opiekę, niech jedzie. Co z oczów to z myśli. Jadzia potęskni i zapomni.
To mówiąc, przypomniała sobie p. Miecznikowa Chorążego, który się o nią starał, który jej był miłym, po którym płakała i o którym.... zapomniała także. Łza się zakręciła w oku.
— Niech jedzie, dosyć już tego niedorzecznego bałamuctwa, dosyć. Chciała siąść zaraz i pisać do Miecznika, lecz oczy miała jakąś mgłą zaszłe. Otarła je i wstała, pisanie odkładając na jutro. Chciała drzwi sypialni otworzyć, coś się im stało, że nie dawały się odsunąć. Zwolna je cisnąc, wejrzała wewnątrz. U drzwi w jednej koszulce i spódniczce, z rękami na piersi złożonemi leżała omdlała Jadzia.
Skoro świt zbudzony starym nałogiem, pan pułkownik Dulęba wstał z sofy, na której się wyspał wygodnie. Naprzeciw niego Kasztelanic twardym jeszcze snem po trudach spoczywał. Nie budząc go wstał pułkownik, odział się i wyszedł. Izba i powietrze zamknięte nie smakowały mu, potrzebował mieć czem odetchnąć, chciał też zajrzeć do swojego obozu, bo żołnierz, którym dowodził, nie odznaczał się karnością wielką, potrzebował nietylko oka pańskiego, ale często i ręki.
Dulęba w tym kraju, gdzie zawsze groziło niebezpieczeństwo, musiał trzymać ciurów w ryzie....
Wyszedłszy za bramę przekonał się zaraz iż niedaremnie był niespokojny: w obozie panował nieład wielki.
Chorąży krzyczał i pohamować nie mógł ludzi, którzy się z sobą zajadali. Co rychlej więc po kładce, którą na parowie położono, poszedł ku obozowi, zdala już grzmiącym gromiąc głosem i ręką a pięścią grożąc rebellizantom.
— Dam ja wam! ciury jakieś przeklęte! dam ja wam! czekajcie no!
W tem tentent konia posłyszał za sobą; odwrócił się. Janasz jechał samowtór z hajdukiem Hołobą.
— O! tak do świtu? a toż dokąd? zapytał.
— Z listami do p. Miecznika — odezwał się Janasz stając. Dulęba patrzał nań.
— Z respektem — odezwał się — ale wyglądasz waszmość jak z krzyża zdjęty i wybierasz się w taką drogę? Blady, ranny....
— Tak się zdaje — nic mi nie jest!
— Gadaj zdrów, ależ oczy mam! wołał Dulęba. Nie miała p. Miecznikowa kogo innego do posłania? Niechbyś się choć wylizał.
— Nie ma już o czem mówić, na koniu siedzę, ale mój pułkowniku, ozwał się pochylając ku niemu Korczak — na rany Chrystusowe — nie dozwólcie Miecznikowej wyrwać się ztąd bez przyzwoitej osłony i bez konwoju, zaklinam was.
— Po co zaklinać! ruszył ramionami Dulęba — to się samo z siebie rozumie. Nie masz się o co troszczyć. Gdybym ja się zaniedbał — szepnął śmiejąc się pod wąsem, toć jest Kasztelanic. — Zakochany jak kot w pannie Miecznikównie, opętany, z respektem, młokos, choć Kasztelanic. Ten ją będzie przeprowadzał choćby do Chin, mościdobrodzieju i nie da pewnie jej narazić się na żadne niebezpieczeństwo.
Spłonął Janasz jak wiśnia — zdjął czapkę, ścisnął rękę Dulęby i puścił konia kłusem. Stary długo patrzał za nim zadumany, aż w ostatku zawrócił do obozu, w którym na jego przybycie już się nieco było uciszyło.
I tego dnia do czynienia dość zostało na zamku. Krzątali się wszyscy. Nikita tylko chmurny stał patrząc w tę stronę, w którą Janasz odjechał. Ruszał ramionami i wąsami potrząsał.
— Wyrwał się — mruczał — pilno im było go się pozbyć, hę! gdzie jeszcze oblegnie. Żeby choć dwa dni wydychał te tarapaty, ale to u nich tak, choćby i u Miecznikowej, człowiek się za nich bije, a litości nad nim nie mają. I....
Ręką zamachnął, niechcąc kończyć, bo gotów był co niedorzecznego powiedzieć. Czuł to sam, wolał więc dobrowolnie zamknąć usta.
Miecznikowa do salki wyszła sama i z westchnieniem oświadczyła księdzu Żudrze, że Jadzia z tego przestrachu i wzruszenia zachorowała nieco i że jej kazała pozostać w łóżku. Na twarzy matki smutek i strapienie było widoczne. Ta jedna noc więcej ją znękała, niż wszystkie dni poprzednie; modląc się w kapliczce, płakała.
Gdy się na śniadanie zeszli wszyscy, zdziwił się Dulęba niewidząc Miecznikównej, a Kasztelanic przestraszył się i natychmiast zapytał o nią.
— Trochę mi słaba — odpowiedziała matka, spuszczając oczy — ale to przejdzie. Cóż dziwnego! W tych dniach przebyłyśmy więcej niż słabe siły nasze dźwignąć mogą. Ja sama czuję się nie dobrze. Musiemy już wracać do domu.
To mówiąc zwróciła się do Dulęby.
— Mój pułkowniku — rzekła — ja do twej łaski się uciekam. Myślę, że dla obu stron to będzie dogodnem. Chcę mu Gródek zdać. Będziesz miał przyporzysko dla ludzi, a mnie te rudera zachowasz do lepszego, da Bóg, czasu. Z zamku i z ziemi nie mieliśmy nic, z miasteczka też. Są czynszownicy, mogłoby być gospodarstwo. Jeśli chcecie, zajmijcie się tem. Co Bóg da, tem się podzielimy, bośmy nigdy ztąd grosza nie widzieli. Co nam dacie, to będzie jak znalezione.
Dulęba aż wstał. Na myśl mu przyszło, że i Agafia mu zostawała przy tem gospodarstwie.
— Ale, Miecznikowo dobrodziejko — zawołał, choć perspektywa dla mnie, starego, nader uśmiechająca się, niewiem czy podołam, et haec facienda, et alia non omittenda. Muszę się z sumieniem obrachować. Jeśli ramiona dźwigną, do usług waszych jestem.
— E! ramiona silne! — odparła Miecznikowa — rady sobie dacie, na oprawę zamku zostawię ile potrzeba i na pierwsze gospodarstwo. Proszę was o to.
— Z duszy serca, bylem podołał — rzekł Dulęba — alem ci to ja niby pułkownik nad tymi nieszczęsnemi ciurami. Chorąży ani porucznik im rady nie dadzą. Z posterunku, na którym mnie Rzeczpospolita postawiła, dezerterować nie mogę.
— Ale to się doskonale godzi — macie stolicę, z tej będziecie robić wycieczki, macie schronienie.
Dulęba pomyślał:
— I pani Dorszakowa pod moją opieką!
Tego jednak nie powiedział — skłonił się.
— Pozwoli pani, wezmę to ad deliberandum.
— A ja już jak na Zawiszy na panu polegam.
Kasztelanic chodził jak nie swój od drzwi do okna, od okna do komina i napowrót — wzdychał. Rozmowa mu nie szła, humor stracił. Wyszli po śniadaniu, siadł na stopniach domu i przesiedział tak do południa. Na obiad jeszcze Jadzia się nie pokazała. Spytał o nią Jabłonowski, matka coś niewyraźnego odpowiedziała. Twarze wszystkich były posępne.
Dulęba zgodził się pod opiekę wziąść Gródek. Miecznikowa chciała wyjeżdżać co prędzej, lecz i Jadzia nie zdrowa była i ludzie potrzebowali wypoczynku i pakunek a przygotowania do drogi nie małą były rzeczą. Wszystko nie kleiło się i nie szło.
Dulęba, który o niczem nie wiedział, wyrwał się po obiedzie z niepotrzebnem westchnieniem.
— Z respektem należnym, powiem Miecznikowej dobrodziejce, że wyprawienie tego posła dzisiaj rano, trochę mnie zdumiało. Nie wiem jak on dojedzie i nie ręczyłbym, że się gdzie w drodze nie położy. Aż mi go żal było, nieboraka.
Zarumieniła się i zakłopotała Miecznikowa.
— Wierz mi pułkowniku, sam chciał, zawołała — sam się wyrwał — jam była przeciwną.
— Trzeba mu było auctoritate zabronić — bo w takiej drodze, o takiej porze, z ranami, trudno, by wyszedł cało; a chłopak, mało takich.
Westchnieniem odpowiedziała Miecznikowa.
— Co się stało, to się stało — mówił Dulęba — z respektem, ja żołnierz i zahartowany, alebym go nie puścił.
Na tem się skończyło. W oku Miecznikowej zaświeciła łza, kochała go jak syna, lecz córkę więcej jeszcze. Wieczorem Jadzia nie wyszła, ani nazajutrz zrana. Kasztelanic na sofie w swem mieszkaniu leżał i wzdychał. Dulęba — z respektem, podżartowywał z suspirów. Tegoż dnia usiłował złożyć uszanowanie wdowie Dorszakowej i uczynił o to staranie, meldując się przez Horpynkę. Dziewczę biegało dwa razy nie mogąc się z panią rozmówić, wreszcie Dulęba nie opowiadając się wszedł. Zastał Agafię jeszcze na poły osłupiałą, siedzącą na poduszkach niby z robotą w ręku. Wzięła ją była znać z nałogu, ale igła, którą szyła bardzo pilnie, nie miała zawleczonej nitki; większą część ściegów robiła w powietrzu. Gdy Dulęba wszedł, obróciła ku niemu oczy, patrzyła długo i zdawała się go niepoznawać.
— Jak się pani ma? przyszedłem się dowiedzieć?
— Jak ja się mam? prawdziwie, nie wiem — odpowiedziała Agafia. Prawda że jeszcze na grobie nie porosła trawa.
A! to pułkownik Dulęba!
— Tak, to ja — odparł pułkownik.
— Pan nie wie? te psy? psy — one go odkopać nie mogły?
— Ale na żaden sposób.
— Pochowali go bez głowy? Proszę cię pułkowniku, głowę u Tatarów można wykupić? Prawda? Zły był człowiek! ale być pochowanym bez głowy?
— Niech już pani o tem nie myśli — rzekł Dulęba.
— Radabym, a no, nie mogę, stoi mi w oczach. Same trupy.... Ta niepoczciwa Tatiana udusiła się. Jak Tatarzy wpadli tam, uszy jej poobcinali. Niewiem czy ją kto pochował. Niegodzi się, by psy jadły chrześciańskie ciała.
— Pochowano wszystkich — przerwał nagle Dulęba, kazałem kurhany posypać i Tatarów nawet pogrześć. — A no, dosyć tego, mówmy o sobie.
Agafia spojrzała na niego i szyć zaczęła pilnie, bez nitki.
— Mnie tu pani Miecznikowa oddaje Gródek do rządu i opieki.
— A! a! to dobrze! Ja do rodziców pojadę.
— Ale rodzice w Kamieńcu....
— W Kamieńcu.
— I Turcy tam — rzekł Dulęba.
— A! prawda! Turcy.
— Nikt was tam odprowadzić nie będzie śmiał.
— Więc cóż? mam i ja się dać pogrzebać? spytała chłodno.
— Pani moja — odezwał się Dulęba zbliżając do niej — chociaż się odsuwała — pani zostaniesz na zamku, także pod opieką moją, aż dopóki się coś nie rozwiąże.
Uśmiechnęła się Agafia.
— Gdyby nie to, że Dorszak pani dojadł za życia, i że nie ma co po nim płakać, nie śmiałbym tego jej powiedzieć, tak świeżo po jego zgonie.
— Piękny zgon, psy go jadły! mruknęła Agafia, i pochowany bez głowy. Ale cóż mi chcesz powiedzieć?
— Jabym się z panią ożenił, Bóg widzi, rzekł nagle Dulęba.
Agafia zaczęła się śmiać.
— Ja jestem stara kobieta — rzekła — uboga, chora, daj ty mi pokój.
— Ale ja cię kochałem i kocham....
— Nie — nie — nie, dosyć miałam jednego męża! dosyć! dosyć. Wstrząsnęła się.
I on mnie niby kochał dopóki się nie ożenił, a potem bił mnie cybuchem i zamykał w lochu, choć mu byłam wierną jak pies. Nie — nie chcę.
— Ale to był zły człowiek! — zawołał Dulęba.
— A któż może przed ślubem powiedzieć jakim będzie po ślubie? O! nie! nie! i potem, broń Boże śmierci, znowu bez głowy! Mówiła jakby na pół obłąkana.
— Nie będę nalegał — kończył Dulęba — lecz zostań pani — zobaczemy....
Jeśli powrót do rodziców będzie możliwy.... Żal się ukoi, pani mnie lepiej poznasz.
Agafia szyła bardzo pilnie, zdawała się patrzeć na chustkę i nie widziała nic. Potrząsała głową zamyślona.
— Ja jestem stara kobieta, mruczała — niewiem kiedy się zestarzałam, bo mi się zdaje że wczoraj byłam młodą, ale to jakoś przeszło. Obudziłam się obita; sińce, krew i siwizna.
To mówiąc rękami chwyciła rozrzucone długie włosy i zaczęła je rozbierać.
— Ja ci pokażę — mam siwe włosy, mam, kwiatki mogilne. Któż się żeni z siwemi włosami? Potem jakby coś przypominając sobie, puściła warkocze i pochyliła się ku Dulębie szepcząc cicho:
— Zapomniałam zdjąć mu pierścionka, pochowali go z nim, jakże ja mogę iść za mąż raz drugi, ja jestem zaręczona z mogiłą? Któż wie? Psy, może psy pogryzły ręce.
Strząsnęła się.
— Pani potrzebujesz spocząć.
— Tak, w mogile — dodała, wprzódy to trudno! Któż to może spać! Tylko szczęśliwi śpią, a my? nigdy. Mnie sen męczy, ja się budzę jak po rózgach, mnie on we śnie bije. Ja spać nie chcę. Na jawie go nie widzę, we śnie ciągle, nie chcę spać, o! nie.
Dulębie przykro się zrobiło.
— Czas to uspokoi i zatrze.
— Pewnie, pewnie! szyjąc znowu, odezwała się Agafia.
Sądząc, że jej jest natrętnym, Dulęba wstał: podniosła oczy ku niemu.
— Siedź — rzekła — będziemy gadali — myśmy starzy przyjaciele. Waćpan byłeś zawsze dobrym człowiekiem i nie biłeś mnie nigdy cybuchem. Raz nawet, pamiętam, przywiozłeś mi wianuszek bławatków, trzymałam go w wodzie. Wiesz! do trzeciego dnia opadły!
Dulębę wspomnienie to rozczuliło; wziął ją za rękę i chciał pocałować. Zlekka ukłóła go igłą.
— Dajże pokój! daj! To już nie ręce; ja dawniej miałam piękne i białe, a te, to kości i skóra — i brudne — nie do całowania.
Westchnęła. Chustkę szytą niby położyła na kolanach, zaczęła ją przeciągać, łzy spadały na nią.
— Pan jeszcze nie wiesz nic! nic! panie pułkowniku: jaką ja miałam śliczną dziecinę! To była córeczka; oczy czarne, duże, usta malusie. Gdybyś widział te pulchne rączki, a! zjeść je się chciało pocałunkami. Karmiłam ją sama. Przyszedł pijany, od słowa do słowa, począł mnie bić. Opanował mnie gniew, pokarm żółć zatruła i dziecina umarła.
Zakryła oczy.
— Znajdę tam Marynię na drugim świecie, bo juści jest świat drugi? Ale jego tam nie będzie, bo musi być i świat trzeci.
Dulęba słuchał i czuł, że mu się chwilami zbierało na łzy, opuścił głowę.
— Nieszczęśliwa kobieta! — rzekł w duchu.
Jakby zapomniawszy o dziecku, Agafia nagle spytała.
— Powiedz-że mi, kiedy mogiła porośnie?
— Prędko, prędko, na wiosnę — rzekł pułkownik, ale nie myślmy o tem. Jeśli to dla waszego spokoju potrzebne, ja ją odarniować każę.
— Tak! tak! odarniować, oszukamy czas i serce, powiemy sobie że to już bardzo stara mogiła. Ale w niej pierścionek....
Dulęba znowu wstał.... Agafia wydawała się jakoś przytomniejszą. Zawołała Horpynki, która była w drugiej izbie.
— Sorbet przynieś pułkownikowi, wody, co chce, kawy, niech nie odchodzi. Samej mi straszno.... Tylko cybucha nie! nie! Mógłby mnie nim bić! Nie mogę znieść jego widoku.
— Zlituj się pani! któż rękę na kobietę podnieść może?
Agafia poczęła mu się przypatrywać.
— Nie wierzysz? — rozśmiała się.... a! boś żony nie miał! Żony bywają złe, a mężowie bywają pijani.
Musiano aż odwołać pułkownika tak się u wdowy zasiedział; wychodząc pot kroplisty otarł z czoła — Dulcis recordatio praeteritorum, mruknął — tyle tego!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.