Hiszpanija i Afryka/Afryka/XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Afryka |
Wydawca | S. Orgelbrand |
Data wyd. | 1849 |
Druk | S. Orgelbrand |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Leon Rogalski |
Tytuł orygin. | Le Véloce, ou Tanger, Alger et Tunis |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Powrót nasz do obozu, bo miasto jeszcze nie zasługuje na nazwę miasta, rozproszył wszystkie te myśli. Dwieście do trzystu osób wyszło naprzeciw nam i oczekiwało nas o pięć set kroków od linii.
W nieobecności naszéj, obiad postąpił olbrzymiemi kroki, wielką salę uczty urządzono w stodole, trójkolorowe obicie, nie wiem gdzie znalezione, zdobiło wewnętrzne jéj ściany, a zielone z laurowych gałęzi festony, wieńczyły całą ich długość; bo na szlachetnéj afrykańskiéj ziemi laury rosną co krok niezasiane.
Pod względem ozdabiania, nie znam nic dowcipniejszego nad żołnierza. Dajmy budowniczym i dekoratorom pałasze, bagnety, pistolety i strzelby, a nie potrafią zrobić z nich nic innego prócz pałaszy, bagnetów, pistoletów i strzelb. Żołnierze zaś zrobią z nich lustra, zwierciadła, gwiazdy; zasypią niemi cały sufit, ustroją całe ściany. Potworzą z nich kolumny, karyatidy, pilastry. A wszystko błyszczeć będzie światłem.
Gdyśmy weszli do téj szopy, do tej stodoły z rana, a bankietowéj sali wieczorem; gdyśmy ujrzeli stół na trzysta osób nakryty w pośród piaszczystéj i pustéj równiny, obejrzeliśmy się szukając ducha, który ten cud wywołał, lub wieszczki która taką odmianę zrządziła.
Ale najpotężniejszą z wieszczek jest potrzeba, ta surowa macocha żołnierza.
Gdy wybiła szósta godzina, wszyscy jeńcy zgromadzili się, wyjąwszy jednego. Niestety! jednego z pomiędzy tych ludzi nie przypuszczono do braterskiéj uczty: mówiono że się poddał, i miano mu to za występek; bo w Afryce nikt się nie poddaje, lecz zwycięża, polega na placu bitwy, lub wzięty zostaje.
A ten człowiek był się poddał, ten człowiek oczekujący na wyrok wojennego sądu, nie mógł mieć udziału w uczcie.
Mniemano że samotnie zamknięty w chacie, zastrzeli się, skoro huk dział doniesie mu o pierwszym toaście.
Towarzysze ułatwili mu nawet środki ku temu, bo zostawili pod ręką parę nabitych pistoletów. Powiedzmy nawet więcéj, spodziewano się że nie będzie oczekiwał ciążącego nad nim wyroku.
Tak więc w pośród powszechnéj radości, istniał odcień smutku, bo ci ludzie, tak surowi sędziowie pod względem honoru, mniemali że honor ich splamiono. Cóż byliby powiedzieli o kapitulacyi Baylena i o poddaniu się Paryża?
— Siedliśmy do stołu, którego honory czyniono jeńcom i nam.
Pułkownika Courby de Cognord umieszczono po prawéj stronie pułkownika Mac Mahon, mnie zaś po lewéj. Naprzeciw nas siedzieli kommendant Berart i pułkownik Tremblay, a następnie Maquet, Boulanger, Giraud, Desbarolles i Alexander a każdy z nich miał przy sobie jeńca, z prawéj lub lewéj strony.
W końcu stołu zasiedli, wraz z tłómaczem, posłowie Abdel-Kadera, w swych białych burnusach, wielbłądzim sznurem w koło czoła owiązanych.
Muzyka wojskowa, ukryta za draperyami, przygrywała wojenne arye.
Przypadkiem, a raczéj szczęśliwym trafem, raz tylko w życiu znajdować się można na podobnych ucztach, lecz opisać ich niepodobna. Cała ich wzniosłość zależy na chwilowém wzruszeniu, a któż pochlubi się że to wzruszenie obudził w obcych sercach! po upływie wielu dni, kiedy ci nawet co go doznawali, w swém własném sercu już je tylko widzą w postaci wspomnienia.
Szczerze jednak dziękowałem Bogu, który w ciągu artystycznego życia mojego, ilekroć polegałem na nadziei, co chwila udziela mi więcéj niż żądać śmiałem; szczerze, mówię, dziękowałem Bogu, że mnie, synowi żołnierza i duszą żołnierzowi, dozwolił abym wraz z mojemi towarzyszami znajdował się na podobnéj uczcie.
Ah! w owéj chwili, żaden z nich nie żałował ani Tetuanu, ani jego bazarów, minaretów i meczetów; bo zabawiwszy jeden tylko dzień w Tetuanie, bylibyśmy spóźnili się do Dżemma-Rhazuat.
Z szampanem nastąpiły toasty, na cześć króla, książąt, jeńców tak cudownie ocalonych i wszystkich co tak zaszczytnie polegli.
A każdemu toastowi odpowiadała salwa z dział, której znowu odpowiadał ryk zdziwionych hyen i szakalów.
Pomiędzy toastami następowały opowiadania, opowiadania cudowne, jakby wyjęte z Herodota lub Xenofonta, opowiadania których bohaterowie byli tam, śmiejący się, śpiewający, kielichy swoje pod sufit wznoszący.
Jeden, na polowaniu, dubeltówką tylko sam obronił się od sześciu arabów: zabił trzech a jednego wziął w niewolę.
Drugi tylko z sześciu ludźmi, wpadł na dwa tysiące dwustu arabów, i przyprowadził ich do obozu po dziewięciu z każdego dziesiątka.
Zdało mi się że widzę któryś romans Cooper’a wprowadzony w wykonanie.
A niektórzy z tych ludzi co tak niepojętych rzeczy dokazali, nie mieli nawet krzyża: téj ozdoby o tyle trudniejszéj do uzyskania, o ile więcéj zasłużonéj.
Po toastach nastąpiły śpiewy, a co większa, po śpiewach tańce.
Posłowie Abd-el-Kadera, patrzali na nas swojemi wielkiemi aksamitnemi oczami, i zapewne mieli nas za szalonych.
My zaś wstaliśmy, bo nadszedł czas pożegnania nowych znajomych, pomiędzy którymi mieliśmy kilku starych przyjaciół; lecz na afrykańskiém wybrzeżu, o pięć set mil od matki ojczyzny oddaloném, nie tak łatwo rozstać się można.
Na placu oczekiwały nas konie, na których mieliśmy odjechać do morza.
Pułkownik Mac Mahon, Trembiay, Picault, Leorat i prawie wszyscy oficerowie pragnęli na odprowadzić. Pożegnaliśmy więc po raz ostatni cały ogół biesiadujących, a potem zostawując śpiewaków i tancerzy, wsiedliśmy na koń i odjechaliśmy.
Lecz zwolna, bo każdy pojmie iż z żalem opuszczaliśmy wybrzeże na którem pierwszy powiew wiatru zamiatającego piasek, zatrze na zawsze przelotny ślad naszych kroków.
Rozmowa szła głośno i żywo; rozprawiano o Francyi i Afryce; przytaczano wspomnienia z obu krajów, braterskim węzłem spajano Austerlitz z Jsly, Marengo z Piramidami, w tem znagla wszyscy umilkli. Spojrzeliśmy po sobie pytając się wzajem o przyczynę tego milczenia.
Pokazano nam odosobnioną lepiankę.
— Tam jest on, powiedziano.
Człowiekiem którego nazwisko tajono, przed którego chatką przerwano opowiadanie o sławie i honorze, był właśnie ten który się poddał.
Spartanie nawet, nie byli okrutniejsi dla zbiegów z pod Termopilów.
Nakoniec po półgodzinnym marszu stanęliśmy nad brzegiem morza.
Pożegnania ponowiły się, każdy silniéj uścisnął dłoń rodaka, każdy czuléj go ucałował.
Najsilniejsze głosy osłabły, najbardziéj wyschłe powiek powilgotniały.
Łodzie czekały nas, wsiedliśmy w nie.
Lecz oddalaliśmy się, że tak powiem, nie rozłączając się. Noc była piękna, księżyc przepysznie przyświecał.
Cała nasza świta pozostała nad brzegiem morza, żegnając nas okrzykami, siedząc wzrokiem fosforyczną bruzdę, jaką zostawiała na wodzie prująca ją łódź nasza.
My zaś na te okrzyki odpowiadaliśmy wystrzałami w powietrze.
Nakoniec przybiliśmy do Szybkiego, który zupełnie już ogrzany gotów był do wyruszenia, i podniósł kotwicę natychmiast po wejściu naszém na jego pokład.
Jeszcze raz posłaliśmy ostatnie pożegnanie brzegowi, który całkiem zaludniony odpowiedział nam.
Przez jakiś czas jeszcze dochodziły nas radośne okrzyki i dźwięki wojskowéj muzyki, lecz powoli zgiełk ten ucichł w oddaleniu.
Wtedy dostrzegaliśmy już tylko odbijające się w wodzie światelka Dżemma-Rhazuatu, lecz i te znikły z kolei, bośmy upłynęli wschodni przylądek zatoki.
Było to dnia 27 listopada 1846 roku.