Hiszpanija i Afryka/Afryka/XX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Afryka
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1849
Druk S. Orgelbrand
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Leon Rogalski
Tytuł orygin. Le Véloce, ou Tanger, Alger et Tunis
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


BIZERTA.

Postanowiono że niezatrzymamy się w Oranie; lecz że rozwinąwszy wszystkie żagle, unoszeni całą siłą pary, zawieziemy co prędzéj szczęśliwą wiadomość do Algieru. Dla tego przez cały dzień 28 i ranek 29, płynęliśmy tylko wzdłuż brzegu.
Maquet zawadził o belkę i tylko co nie rozbił sobie głowy, a więc leżał w łóżku. Giraud chory na obawę choroby, rzadko kiedy ukazywał się na pokładzie, ale ciągle siedział w kajucie Vial’a. Całe więc nasze towarzystwo składali: Alexander, Desbarolles i Boulanger.
Lecz 29 listopada, o dziewiątej rano, okrzyk Algier, Algier! wywiódł Maquet’a z łóżka, a Giraud’a z kajuty. Ani Sidi-Ferruch, ani Torre-Chica nie wywarły takiego wpływu.
Algier przedstawia cudowny widok: miasto zaczyna się u morza i przebiega cały wschodni bok góry na szczycie uwieńczonéj warownią Cesarza, która się nieco na lewo pochyla.
Opłynęliśmy wybrzeże, olbrzymie dzieło dokonane ręką człowieka, za pomocą nasypów z mięszaniny wapna, piasku i żwiru. To właśnie wybrzeże od lat dziesięciu wytrzymuje attaki i co rok znajduje obrońców w izbach.
Francuzkie konstrukcye wielce psują wschodnią postać Algieru. Za pierwszém wejrzeniem to miasto wygląda jakby europejskie, bo aby dostrzedz stare, afrykańskie miasto dejów, potrzeba wzrokiem przebiedz po pierwszym planie, najeżonym domami cztoropiętrowemi, jak latarnia przezroczystemi potrzeba wspiąć się na górę aż do drugiego i trzeciego planu. A i tam jeszcze w pośród domów o białych ścianach poprzebijanych rzadkiemi i wązkiemi otwory, widać wznoszące się znagła długie czworoboczne budynki, przypominające malowniczą architekturę ulicy Lombardów lub przedmieścia Śgo. Dyonizego, oraz kilka pięknych palmowych drzew, co nieruchome odcinając swe zielone wierzchołki od białych domów lub lazurowego nieba, w imieniu zwrotnikowéj wegetacyi, o ile mogą protestują przeciw francuzkiemu wkroczeniu.
Na prawo rozciąga się morze aż do Montpellier, przeskoczywszy wyspę Majorkę. Na lewo, równina Mitidzja od Rassauty aż do Ben-Afrun. Za nami, przylądek Matifu, a za przylądkiem góra Atlas.
Zaledwie zarzuciliśmy kotwicę, a zaraz wyprawiona z portu łódź wypłynęła ku nam.
Niewiedziano tam jeszcze o skutku układów w Melilli. Przybywaliśmy najpierwsi i pilność naszą w tym względzie wynagrodzono, a widoczną rzeczą było że uważać nas będą jako zwiastunów pomyślnych wieści.
I rzeczywiście, wiadomość wywarła wielkie wrażenie w Algierze, a mianowicie na wojsku; bo mieszkańcy, handlarze i spekulanci, tacy sami po tamtéj stronie Śródziemnego morza, jak i gdzieindziej. Niektórzy nawet pytali nas, o jakich to jeńcach mówimy.
Ale oczekiwała nas jeszcze inna przeciwność: marszałka Bugeaud nie było w Algierze: przed kilku dniami wyjechał był lądem do Oranu i zabrał z sobą kilku deputowanych którzy korzystając z parlamentarnych wakacyj zapragnęli zwiedzić Algieryą.
Podczas jego nieobecności jenerał Bar był komendantem miasta.
Wkrótce namyśliliśmy się co nam czynić wypada. Marszałek Bugeaud dopiero za dwa tygodnie miał wrócić, że zaś do niego samego mieliśmy rekommendacyjne listy, postanowiłem więc korzystać z tego przeciągu czasu i popłynąć aż do Tunis, a ztamtąd wrócić przez Bonę, Philippeville i Konstantynę.
W tym celu przedstawiłem się panu jenerałowi de Bar z pismem oddającém Szybkiego pod moje rozporządzenie, a jenerał odesłał mię do pana kontr-admirała de Rigodie.
Niech pani de Rigodie raczy przebaczyć, iż nawiasowo wspomnę o mile spędzonéj chwili w jéj domu, gdy tymczasem kommendant Bérart otrzymywał nowe względem nas instrukcye.
Stosownie do życzenia mojego, Szybki zupełnie oddany został pod moje rozkazy; jednak zastrzeżono abyśmy wszelkiemi siłami starali się wrócić do Algieru na 20 lub 24 grudnia. Nadto, w dowód nowych względów, dodano nam do towarzystwa, dawnego przyjaciela, znanego we Francyi z miłych poezyj, a w Algeryi z poważnych prac, słowem pana Ausone de Chancel.
Ten właśnie układ, w skutku którego oddano mi na trzy tygodnie pod rozporządzenie korwetę Szybki, pod czas pamiętnego posiedzenia izby, na którem mię nazwano jegomością, został przez ministra marynarki nazwany, nieporozumieniem. Niestety! jeden z tych ludzi tak łatwo obrażających się już umarł; a nazwisk dwóch innych już nie pamiętam. Tacy to my wszyscy francuzi: wszelka nagroda drażni nas, wszelka cześć rani, skoro, rozumie się, sami nie jesteśmy przedmiotem téj nagrody lub części
Słowem, mato powiem gdy oświadczę, iż ten okręt oddany pod moje rozporządzenie, narobił mi więcéj nieprzyjaciół aniżeli Antoni lub Montechristo.
Zdaje mi się że w roku 1823 czy 24, cierpiący Sir Walter-Scott objawił zamiar udania się do Włoch, a angielska admiralicya oddala autorowi Ivanhoego pod rozporządzenie najpiękniejszą swoję fregatę, a cała Anglia i obie izby przyklasnęły temu. Za niemi zaś poklask ten powtórzyły wszystkie angielskie dzienniki.
I był to czyn piękny; bo wtedy raz pierwszy może angielski pawilon o trzech lampartach, we wszystkich portach śródziemnego morza, powitany został pełnemi zachwycenia okrzykami ludów. Do kogoż ściągały się te okrzyki, czy do pawilonu, czy do genialnego męża który pod jego zasłoną przebywał? do nieznajomego kapitana fregaty, o którego nazwisku nigdy nie wiedziałem, czy też do sir Walter-Scotta?
Wprawdzie może mi kto zarzuci że nie jestem sir Walter-Scottem; lecz takiemu odpowiem, iż największém nieszczęściem ludzi żyjących we Francyi jest, że dopóki żyją nie wiedzą nigdy kim są.
Słowem, czy to w skutek łaski, czy sprawiedliwości, zawsze jednak i mnie okręt pod rozporządzenie oddano, a rząd zezwolił, aby z powodu potrzeby węgla ziemnego, na jego budżecie ciążyła summa szesnastu tysięcy franków. Bo słusznie wiedzieć wszystkim należy, że podróż przeciw któréj tyle krzyczano, kosztowała rząd szesnaście tysięcy franków. Właśnie połowę tyle ile kosztowała mnie samego.
Ponieważ pierwotny mój pobyt w Algierze był tylko chwilowym, zajmę się więc tém miastem dopiero za powtórném do niego przybyciem. Teraz wyznam że zbyt byłem szczęśliwy ujrzawszy się znowu na pokładzie Szybkiego.
Mieliśmy zatem obaczyć Tunis, miasto świętego Ludwika. Mieliśmy marzyć o Kartaginie, mieście Didony i Annibala.
Jak niektóre imiona upajają, tak znowu niektóre miasta mile ku sobie pociągają; zdaje się że to są bajeczne grody? których nigdy nie ujrzemy, że to wymysły historyków, spełzłe wraz z myślą co im byt nadała.
Szczęściem miałem z sobą na pokładzie Wirgilego, Plutarcha i Joinvill’a.
O! ileż żałowałem miłych nereid które popychały okręt Eneasza, ileż żałowałem napełnionych wiatrem łagwi, któremi Eol obdarzył Ulissessa.
Trzy dni płynęliśmy, wzdłuż brzegu, aż nakoniec trzeciego dnia, około godziny jedenastéj, ukazało się nam ładne miasteczko, najzupełniéj wschodnie, osiadłe nad brzegiem morza, w głębi zatoki niebieskiéj jak woda Cyrenaiki.
Spytaliśmy Vial’a o nazwę tego miasta.
— Bizerta, odpowiedział.
Ta nazwa wywarła wpływ czarodziejski: Maquet wytknął głowę z kajuty:
— A gdybyśmy wysiedli w Bizercie? rzekł.
Tak jest wtrącił Giraud, wyglądając z drugiéj kajuty, gdybyśmy wysiedli.
Kapitanie, spytałem, czy nie widzisz żadnéj przeszkody w spełnieniu życzenia tych panów, które i ja także podzielam!
— Żadnéj, odparł.
Natychmiast więc Vial kazał skierować do Bizerty, a w godzinę późniéj zapuszczaliśmy kotwicę w tamtejszym porcie.
Dwie rzeczy czynią mężczyznę wybredniejszym aniżeli najwybredniejsza kobieta, mianowicie: podróż pocztą i posiadanie własnego okrętu.
Kapitan rozkazał spuścić łódź na morze, i jak zwykle towarzyszył nam w nowéj naszéj wycieczce. Podpłynęliśmy pod dom francuzkiego konsulatu, a płynąc tam przebywaliśmy rzekę, czyli raczej wązki przesmyk, który po drugiéj stronie mostu łączącego oba oddziały miasta, zamienia się we wspaniałe jezioro.
Tarras konsulatu panuje nad jeziorem i miastem.
Nic czarowniejszego nad brzegi tego jeziora, z ich wielkie mi ptakami o płomienistych skrzydłach, z ich marabutami kryjącemi się wśród drzew palmowych.
Nic bardziéj malowniczego jak wybrzeże miasta; z jego przeżuwającemi wielbłądami i poważną ludnością nakształt widziadeł wyglądającą.
Woda nad którą panowaliśmy, tak była czysta, iż mimo głębokości na dziesięć stóp, mogliśmy widzieć ryby bujające na jej krzemienistém i mszystém dnie. Jedna z nich niby wypływała na powierzchnią wody, posłałem za nią kulę, lecz nadaremnie.
Ale na huk wystrzału, stada kaczek zaćmiły niebo, a kilkadziesiąt flamingów zaczęło kreślić po niém biało-czerwonawe linie. Kaczki i flamingi przez chwilę krążyły nad jeziorem; lecz wierne swoim miłostkom, znowu na niém osiadły.
Widok ten obudził w nas chęć do myśliwstwa. Prosiliśmy konsula o przewodnika i udzielono nam go natychmiast. Polując, mieliśmy okrążyć miasto, i wrócić nad brzeg jeziora, gdzie nas łódź oczekiwała.
Wtedy, podług zwyczaju, karawana rozdzieliła się. Chancel, Alexander, Maquet i ja wzięliśmy strzelby. Giraud, Desbarolles i Boulanger wzięli ołówki.
Miasto obiecywało im mnóstwo szkiców, pole zaś zapowiadało nam mnóstwo zwierzyny, zostawiliśmy zatém ich w mieście, a sami ruszyliśmy w pole.
Wyszliśmy bramą wykutą w wysokim murze, w którym Cohorn i Vauban nie mieli nigdy żadnych stosunków.
Bizerta tak jest ufortyfikowana w 19-tym wieku, jak Ptolomaida ufortyfikowana była w 12-tym.
Poszliśmy na lewo, i na wzgórzu przebyliśmy turecki cmentarz. Turbany umieszczone na szczytach grobowców, wskazywały że pod niemi spoczywają mężczyzni.
W miarę jak wstępowaliśmy wyżéj, rozwijało się przed nami ciche, spokojne i puste morze, na którego lazurowem zwierciedle Szybki tylko czerniał jako punkcik.
Zaledwie uszliśmy sto kroków, a już zerwały się przed nami dwa stada kuropatw. Chancel strzelił i zabił jednę. Należała do gatunku podobnego do naszych kurpatw czerwonych.
Okolica wyglądała dobrze uprawna, żyzna i zasiana pięknemi oliwnemi drzewy, w pośród których wznosiły się niekiedy i palmowe.
Rzec można, że dzicy mieszkańcy pustyni usuwają się przed cywilizacyą i cienie swoje zachowują dla oazów Sahary.
Stare, zardzewiałe armaty, wyciągały swe szyje przez otwory muru i z wysokości jego spoglądały na nas.
Pola były puste, rzekłbyś że się same przez się uprawiają i tylko, niekiedy na drodze wiodącéj ku wschodowi lub zachodowi, ku Utyce lub Hipponie, dostrzegano pędzącego galopem jeźdźca, lub wolnym krokiem postępującego wielbłądziarza.
Polowanie nasze trwało blizko dwie godziny; w tym przeciągu czasu, widzieliśmy pięćdziesiąt kuropatrw, zabiliśmy ich pięć czy sześć i obeszliśmy całe miasto.
Honory nie polowania lecz zręczności, przyznano Alexandrowi, bo na wielkie zdziwienie naszego przewodnika, kulą zabił skowronka.
Wróciliśmy bramą przeciwległą tej którą wyszliśmy. Łódź czekała na nas istotnie; dwaj majtkowie z Szybkiego wsiedli w nią i popłynęliśmy ku środkowi jeziora.
Chancel i ja polowaliśmy daléj, Alexandra zaś i Maquet’a zostawiliśmy na wybrzeżu, ponieważ obowiązali się zwiedzić miasto.
Prawie wszędzie widać dno jeziora. Największa jego głębokość dochodzi zaledwie ośmiu do dziesięciu stóp; a w niektórych miejscach woda tak jest płytka, żeśmy parę razy na piasku osiedli.
Nie widziałem nigdzie takiego mnóstwa zwierzyny, oprócz tak mało dzikich flamingów. W jednéj chwili zabiliśmy cztery kaczki, dwie łyski, i bez liczby bekasów.
Łódź trąciła o kół którego nie widziałem, przechyliła się i wypadłem z niéj; szczęściem woda była ciepła, mimo że się to działo 4 grudnia. Przyjaciele nasi którzy patrzeli na nas z tarrasu, nie pojmowali zgoła chymery, co sprawiła że zupełnie ubrany wskoczyłem w jezioro.
Przypadek ten przerwał nasze polowanie i wróciliśmy do konsulatu; wszedłem także na tarras i osuszałem się jak mogłem.
Wkrótce przybyli tam Giraud, Desbarolles i Boulanger. Narobili mnóstwo szkiców i zostawili Maqueta i Alexandra wywdzięczających się za uprzejmość krajowego oficera, z którym pili kawę i rozmawiali językiem Sabir.
Giraud przyniósł portrety miejscowego notaryusza i jego pierwszego dependenta. Konsul pragnął koniecznie zatrzymać nas, bo w Bizercie rozrywki są zbyt rzadkie, a polowanie które nam taką przyjemność sprawiło, jemu widocznie do smaku nie przypadało.
Gdy noc zapadła wyruszyliśmy z konsulatu. Łódź płynąć wybrzeżem zabrała Maquet’a i Alexandra, którzy zaprzyjaźniwszy się z mieszkańcami, z największą w świecie trudnością uniknęli gościnności Bizertynów, a może nawet i Bizertynek.
Wracając na pokład Szybkiego, zapisaliśmy ten dzień do rzędu dni szczęśliwych.
W rzeczy saméj Bizerta, ze swojemi ulicami spokojnemi i po większéj części sklepionemi, strojnemi w kawiarnie, wielbłądami u drzwi domów leżącemi i kupiącą się w koło nas ludnością, miłe pozostawiała w nas wspomnienie.
Wróciliśmy na Szybki około godziny szóstéj wieczorem i przy cudownem świetle księżyca, o drugiéj zrana, zarzuciliśmy kotwicę w obec Tunis.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Leon Rogalski.