Hiszpanija i Afryka/Afryka/XXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Afryka
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1849
Druk S. Orgelbrand
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Leon Rogalski
Tytuł orygin. Le Véloce, ou Tanger, Alger et Tunis
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


SPRAWIEDLIWOŚĆ WYMIERZONA PO FRANCUZKU I SPRAWIEDLIWOŚĆ WYMIERZONA PO TURECKU.

Nazajutrz, obudziły nas wystrzały na Szybkim, któremi w imieniu króla Francuzów a niejako i w mojem, pozdrawjano miasto Tunis, dając z dział salwę 21 razy. Mówię miasto Tunis, bo właśnie w chwili gdyśmy tam wpływali, bej wjeżdżał do Paryża.
Tunis, jako ugrzecznione miasto, odpowiedziało na naszą salwę, może nie bardzo spiesznie i regularnie; ale to było raczéj winą jego artyllerzystów aniżeli jego samego.
Stanęliśmy w samym środku zatoki. O pół ćwierci mili od nas kołysała się na wodach przystani piękna fregata, zwana Montezuma, a dowodzona przez kapitana Cuneo d’Ornano.
Port przedstawiał okazały widok. Mimo że się to działo dnia 5 grudnia, czas jednak był przepyszny. Zarzuciliśmy kotwicę wprost Guletty. Przed nami rozciągała się długa i wązka grobla a naniéj karawanny mułów i wielbłądów. Po za groblą jaśniało jezioro, a w końcu nieco, biała Tunis, bo tak sami Turcy zwą to miasto, tworzyła amfiteatr, w sposób iż najdalsze domy odcinały się na lazurze nieba.
Na lewo, wznosiła się warownia arsenału i dwa cyple Bu-Kurnejnu. Na prawo, bieliła się kaplica Śtego Ludwika i występował przylądek Kartago.
Za nami, po drugiéj stronie przystani, sterczały ołowiane góry, ponure i ciemne massy, na których nie widać było żadnego śladu roślinności.
Kanonada nasza obudziła, nie miasto wprawdzie, bo to zbyt było oddalone iżbyśmy wiedzieć mogli co się w niém dzieje, ale Gulettę, tę najprzód wysuniętą warownię, tę straconą placówkę, która w imieniu Tunis rozpoznaje okręta.
Natychmiast od grobli wypłynęła łódź, spiesząc ku nam co prędzéj. Przybywał na niéj pan Gaspari, nasz konsul. Jest to wyborny człowiek. Od lat dwudziestu rzucony na drugą stronę Śródziemnego morza, jest opatrznością Europejczyków przybywających do Tunis dla handlowych interesów, lub tylko dla widzi mi się. Sam przekształcił się w antykwaryuśza: żyje wpośrod wspomnień starożytnych średnio-wiekowych, pomiędzy Didoną i świętym Ludwikiem, pomiędzy Appien’em a Joinvillèm.
Jakkolwiek spiesznie pragnęliśmy przybyć do Tunis, wypadało jednak dopełnić niektóre formalności. A naprzód kommendant Bérart winien był odwiedzić kommendanta d’Ornano, jako przełożonego; Szybki bowiem, który jakkolwiek poważnie wyglądał gdy samotnie pruł lazurową powierzchnię Sródziemnego morza, dzieckiem był tylko w obec Montezumy. Postanowiliśmy więc że gdy zjemy śniadanie na pokładzie Szybkiego, dwie łodzie spuszczone zostaną na wodę, z których jedna zawiezie kommendanta Bérart na pokład Montezumy, a druga nas do Guletty, gdzie mieliśmy czekać na kapitana, zwiedzając starożytności pana Gaspari i polując na flamingi, bo od chwili jak po raz pierwszy ujrzałem na jeziorze Bizerty, te piękne czerwono-skrzydle ptaki, stały się one przedmiotem dla mnie najpożądańszym, albowiem zapowiadały nam Egipt.
Przyspieszaliśmy śniadanie o ile możności; ale na pokładzie wojennego okrętu wszystko tak jest urządzone, iż dobrze było żeśmy choć pięć minut czasu zyskali.
O jedenastéj wsiadaliśmy do lodzi która nas odwoziła do Guletty. W kwandrans późniéj, pan Gaspari traktował nas swejém szampanskiém winem, swojém maraskino z Xeres i swojém rosolio z Florencyi.
Widok Guletty także zdziwił nas szczególniéj. Nie podobna pojąć jaki obraz przedstawia azyatycko-europejska ludność zalegająca wybrzeża tego przedmieścia. Lecz najmocniéj uderzyła nas tuneteńska milicya.
Wiadomo każdemu że bej jest człowiekiem postępowym; dla tego też zapragnął aby go strzegła armia podobna do naszéj. Do uorganizowania téj armii, potrzeba było dwóch rzeczy: ludzi i mundurów. Ludzi miał, chodziło mu więc tylko o mundury. Sprowadzono zatém z Francyi dwadzieścia tysięcy par czerwonych pantalonów i dwadzieścia tysięcy niebieskich kurtek, robionych na zwyczajny wzrost człowieka, pięć stopi cztery cale. Nieszczęściem nie masz nic kapryśniejszego jak wzrost w gorących krajach. Tak więc, z pomiędzy dwudziestu tysięcy żołnierzy których trzeba było ubrać po francuzku, znalazło się ośm tysięcy wysokich na sześć stóp i osm cali; osm drugie mających ów sławny średni wzrost na który pośredniczył między pięcią stopami i dwoma calami, a pięcią stopami i sześcią calami.
Wynikło stąd że ośm tysięcy ludzi mieli kurtki i spodnie zbyt krótkie, osm innych tysięcy mieli kurtki i spodnie zbyt dugie, a nakoniec ledwie cztery tysiące mieli kurtki i spodnie prawie przyzwoite.
U nas te dwadzieścia tysięcy ludzi podzielonoby na trzy korpusy. Pierwszy o spodniach krótkich, drugi o spodniach długich, trzeci o spodniach w sam raz: tym sposobem wszystko miałoby podobieństwo do munduru. Ale w Tunis tak ścisłe rzeczy nie biorą, a zatem armia europejska jego Wysokości tunetańskiego beja najdziwaczniejszy w świecie widok przedstawia.
Dodajmy do tego rozmaitość kształtów, cery pokoleń. Dodajmy pąsowe mycki z jedwabnemi kutasami, siwe burnusy, przypominające szpitalne szlafroki, nakoniec dodajmy narzędzie podobne do korkociągu, a wiszące u pasa do połowy łydek, narzędzie którego przeznaczenia nigdy się domyśleć nie mógłem, a będziemy mieli wyobrażenie o téj sławnej milicyi.
Po niéj uderzyło mnie mnóstwo ludzi, uwijających się po porcie, a zalotnie postrojonych w bawełniane szlafmyce. Zaiste nie warto było tyle się trudzić i przebywać Hiszpanię od Bayonny do Kadyxu; nie warto było zwiedzać brzegi Afryki od Tangeru do Bizerty, aby o pięć set mil od Francyi, znaleść się pomiędzy takiém mnóstwem bawełnianych szlafmyc. Otoż pojmujesz pani że musiałem dowiedzieć się skąd to pochodzi.
Opowiedziano mi co następuje:
Przed dwudziestu prawie laty, za panowania poprzedniego beja, wiatr zagnał do tunetańskiéj przystani marsylijskiego kupca, który płynął do Gibraltaru z ładunkiem bawełnianych szlafmyc. W owéj epoce opłacano prawo wpłynięcia do tunetańskiego portu, nieraz zbyt samowolne, bo zależące od przywidzenia raja-marsy, to jest kapitana przystani. Naturalnie więc i marsylyczyk musiał uledz téj opłacie, a raja-marsa naturalnie oznaczył ogromną summę.
Starzy Focyanie surowi są pod względem podatków: pamiętają że Marsylja, córka Focyi, siostra Rzymu, wspólzawodnica Kartaginy, odmówiła płacenia podatków Juliuszowi Cezarowi. Jakoż przykro jest płacić raja-marsie to czego się odmawiało Juliuszowi Cezarowi. Biedny spekulant musiał jednak uledz konieczności, bo lew gniótł go swą łapą, ale zostawując pod nią kawał swéj skóry, prześlizgnął się pomiędzy jéj szponami i pośpieszył upaść do nóg beja.
Bej wysłuchał skargi giaura, a przekonawszy się że w istocie ściągnięto od niego tak znaczną summę, spytał:
— Czy chcesz aby ci wymierzono sprawiedliwość po turecku, czy po francuzku?
Marsylijczyk długo się namyślał, wreszcie powodowany zaufaniem przynoszącém zaszczyt prawodawstwu jego ojczyzny, odpowiedział:
— Po francuzku.
— Dobrze, odparł bej; wróć na twój okręt i czekaj.
Kupiec ucał ował papucie Jego Wysokości, wrócił na okręt i czekał.
Czekał miesiąc, dwa, trzy, aż nakoniec gdy mu się znudziło, wysiadł znowu na ląd i czatował na spotkanie beja. Gdy bej przechodził, kupiec rzucił mu się do nóg, mówiąc:
— Wasza Wysokość zapomniałeś o mnie.
Wcale nie, odpowiedział bej, tyś froncuzki kupiec który się uskarżałeś przedemną na raja-marsę?
— I któremu Wasza Wysokość przyrzekłeś wymierzyć sprawiedliwość!
— Prawda; ale po francuzku.
— Tak jest.
— A więc, na cóż się użalasz?
— Na to, że już od trzech miesięcy nadaremnie téj sprawiedliwości oczekuję.
— Posłuchaj mię rzekł bej: trzy lata temu twój konsul uchybił mi, skarżyłem się twojemu królowi, prosząc o wymiar sprawiedliwości i czekam na nią od lat trzech; przybądź więc i ty za trzy lata, a obaczemy.
— Tam do licha! zawołał marsylijczyk zaczynając rzecz pojmować, proszę Waszéj Wysokosci czy nie ma sposobu skrócenia tego terminu?
— Żądałeś wymiaru sprawiedliwości po francuzku.
— A gdybym był żądał wymiaru sprawiedliwości po turecku?
— To co innego, byłbyś go otrzymał natychmiast.
— A czy wolno mi jeszcze cofnąć moje żądanie?
— Dobrze czynić zawsze wolno.
— A więc sprawiedliwości po turecku, sprawiedliwości po turecku!
— No, to chodź za mną.
Marsylijczyk ucałował papucie beja i poszedł za nim.
Bej przybył do swojego pałacu i kazał wprowadzić marsylijczyka.
— Ile raja-marsa wymagał od ciebie? spytał.
— Tysiąc pięćset franków.
— I uważasz że to zbyt wielka summa?
— Takie moje pokorne zdanie, Wasza Wysokości.
— O ileż za wielka?
— Przynajmniej o dwie trzecie części.
— Prawda; masz tu tysiąc pięćset piastrów, które czynią właśnie tysiąc franków.
— Wasza Wysokość jesteś szalą boskiéj sprawiedliwości, powiedział kapitan marsylijski, a ucałowawszy papucie beja, zamierzał odejść.
— Czy nie masz już nic więcéj do żądania? spytał bej zatrzymując go.
— Miałbym, Wasza Wysokości, ale nie śmiem.
— Ośmiel się.
— Mniemam że mi się należy wynagrodzenie, za stracony czas, przez który oczekiwałem na pamiętny wyrok Waszéj Wysokości.
— Słusznie.
— Tem słuszniéj, dodał marsylijczyk ośmielony potakiwaniem beja, że oczekiwano mię w Gibraltarze na początku zimy, a teraz już się zima skończyła i czas przyjazny sprzedaniu mojego ładunku już przeminął.
— A z czegóż składa się twój ładunek? spytał bej.
— Z bawełnianych szlafmyc, Wasza Wysokości.
— Co rozumiesz przez bawełniane szlafmyce?
Kapitan marsylijski wydobył z kieszeni jednę próbkę swojego towaru i przedstawił ją bejowi.
— Do czego to służy? spytał tenże.
— Do noszenia na głowie, odrzekł kapitan i przepis przykładem stwierdzając, ubrał się w szlafmycę.
— To bardzo brzydko wygląda, powiedział bej.
— Ale to wygodne, odparł marsylijczyk.
— I utrzymujesz żem ci zrobił krzywdę ociągając się z wymiarem sprawiedliwości?
— Straciłem najmniéj dziesięć tysięcy franków.
— Czekaj.
Bej przywołał swojego sekretarza.
Sekretarz wszedł, skrzyżował ręce na piersiach i ukłonił się aż do ziemi.
— Siadaj tam i pisz, powiedział bej.
Sekretarz wykonał ten rozkaz.
Bej podyktował mu kilka wierszy po arabsku, których marsylijczyk zgoła nie rozumiał, a gdy sekretarz skończył, rzekł mu:
— Dobrze; teraz każ ogłosić po mieście tę Amra[1].
Sekretarz skrzyżował ręce na piersiach, ukłonił się aż do ziemi i wyszedł.
— Za pozwoleniem Waszéj Wysokości, rzekł marsylijczyk.
— A co jeszcze?
— Czy nie nadużyję łaski Waszéj Wysokości jeżeli poproszę o treść tego postanowienia?
— Bynajmniéj; jest to rozkaz do wszystkich izraelitów, zamieszkałych w Tunis, aby pod karą ścięcia głowy, w przeciągu dwudziestu czterech godzin poubierali się w bawełniane szlafmyce.
— Ah! zawołał marsylijski kapitan, doprawdy rozumiem.
— Jeżeli rozumiesz, to wracaj na twój okręt i sprzedaj towar jak najlepiéj; bo wkrótce będziesz miał kupców.
Kapitan padł do nóg bejowi, ucałował jego papucie, i kazał się odwieść do swojego okrętu.
Tymczasem przy odgłosie trąby obwieszczano po ulicach Tunis następującą Amrę.
„Chwała jedynemu Bogu, do którego wraca rzecz wszelka.
„My niewolnik Wszechmocnego Boga, błagający go o przebaczenie i rozgrzeszenie, Muszir Sidi-Hussein-Basza, bej Tenetański.
„Zabraniamy każdemu żydowi, izraelicie lub nazarejczykowi, pokazywać się na ulicach miasta Tunis, nie ubrawszy swojéj niewiernéj i przeklętéj głowy w bawełnianą szlafmycę. A to pod karą utraty tejże głowy.
„Udziela się niewiernym tylko dwadzieścia cztery godzin czasu na opatrzenie się w rzeczony ubiór.
„Rozkazowi temu każdy winien posłuszeństwo.
„Dan dnia 20 kwietnia 1243 roku hegiry”
Łatwo zgadnąć jakie wrażenie wywarł podobny rozkaz ogłoszony po ulicach miasta Tunis.
Dwadzieścia pięć tysięcy żydów zamieszkałych w Tunis, spojrzeli po sobie przerażeni, pytając co to za ósma plaga spada na bożych wybrańców.
Zapytywano najmędrszych rabinów, ale żaden z nich nie mógł dać dokładnego pojęcia o wełnianéj szlafmycy.
Nakoniec, jeden gurni, tak nazywają żydów z Liworno, przypomniał sobie że widział jak kiedyś wpływał do tamtejszego portu statek którego załoga miała na głowach szlafmyce.
Tak więc znajomość przedmiotu który nabyć należało, już coś stanowiła; pozostawało tylko wiedzieć gdzie go nabyć.
Dwanaście tysięcy szlafmyc przecież z kopyta zrobić nie można.
Mężczyźni załamywali ręce, kobiety rwały sobie włosy, dzieci ziemię gryzły, a wszyscy wznosili w niebo ramiona wdając:
— Boże Izraela, któryś nam mannę z nieba spuścił, powiedz gdzie znajdziemy bawełniane szlafmyce.
W chwili największéj rozpaczy, najbardziéj rozdzierających okrzyków, głuchy szmer przebiegł po tłumie.
Mówiono, że w porcie znajduje się trzech masztowy marsylijski okręt, wyładowany bawełnianemi szlafmycami.
Lecz, pytano, czy znajdzie się na jego pokładzie dwanaście tysięcy szlafmyc? czy te szlafmyce wystarczą dla wszystkich?
Rzucono się ku łodziom, napchano się w nie jakby po rozbiciu i istna flotylla pokryła jezioro, pędząc całą siłą wioseł ku przystani.
Łodzie tak dalece zapełniły Gulettę, iż kilka z nich na dnie wody osiadło, lecz gdy jezioro tunetańskie ma tylko cztery stopy głębokości, więc nikt nie utonął.
Przebyto ciaśninę i zbliżono się ku trzech masztowemu okrętowi, noszącemu nazwę Najświętszéj Panny Opiekuńczéj.
Kapitan stał na pokładzie i czekał. Za pomocą lunety widział wsiadanie do łodzi, walkę z żywiołem, zatonięcie, słowem wszystko. Prędzéj niż w dziesięć minut otoczyło go 300 łodzi.
Dwanaście tysięcy głosów wołało rozpaczliwie:
— Prosiemy o szlafmyce! prosiemy o szlafmyce!
Kapitan skinął ręką; zrozumiano że pragnie milczenia i uciszono się.
— Żądacie szlafmyc? rzekł.
— Tak jest, tak jest! zewsząd odpowiedziano.
— Bardzo dobrze, odparł kapitan; lecz wiecie moi panowie że szlafmyce są w téj chwili bardzo pożądane. Właśnie donoszą mi z Europy że szlafmyce poszły w górę.
— Wiemy o tém zawołały te same głosy, wiemy i gotowiśmy na wszelką ofiarę aby tylko nabyć je.
— Słuchajcie, powiedział kapitan, ja jestem człowiek uczciwy.
Żydzi struchleli, bo tak zawsze przemawiać zaczynali ilekroć chrześcijanina oszukać pragnęli.
— Nie będę korzystał ze sposobności abym się na was pomścił.
Żydzi pobledli.
— Szlafmyce kosztują mię po czterdzieści soldów jedna w drugą.
— No, to niezbyt drogo, poszepnęli żydzi.
— Poprzestanę na zysku sto za sto, mówił daléj kapitan.
— Hosanna! zawołali żydzi.
— A więc cztery franki za jednę szlafmycę! rzekł kapitan.
Dwanaście tysięcy rąk wyciągnęło się.
— Tylko porządkiem, zawołał kapitan, wchodźcie przodem okrętu, a wychodźcie tyłem.
Każdy żyd tym sposobem przebył pokład, dostał szlafmycę i zapłacił cztery franki.
Kapitan zebrał czterdzieści ośm tysięcy franków, z których trzydzieści sześć tysięcy czystego zysku.
Dwanaście tysięcy żydów wróciło do Tunis wzbogaconych o jednę szlafmycę, a zubożałych o cztery franki.
Nazajutrz kapitan stawił się u beja.
— Ah! to ty, rzekł bej.
Kapitan padł do nóg bejowi i ucałował jego papucie.
— I cóż?, spytał bej.
— Przychodzę podziękować Waszéj Wysokości, odrzekł kapitan.
— Czyś zadowolony?
— Uradowany Wasza Wysokości.
— I wolisz sprawiedliwość turecką, aniżeli francuzką?
— Prawdę mówiąc, wolę bez porównania.
— Jeszcze nie koniec.
— Jakto?
— Zaczekaj, a przekonasz się.
Kapitan czekał, bo słowa beja nie miały w sobie nic zatrważającego.
Bej znowu przywołał sekretarza.
Sekretarz wszedł, skrzyżował ręce na piersiach i skłonił się aż do ziemi.
— Pisz, rzekł mu bej.
Sekretarz wziął pióro do ręki, a bej dyktował:
„Sława jedynemu Bogu, do którego wraca rzecz wszelka.
„My niewolnik Wszechmocnego Boga, błagający Go o przebaczenie i rozgrzeszenie, Muszir Sidi-Hussein-Basza, bej
„Tunetański.
„Obecną Amrą zabraniamy każdemu żydowi pokazywać się na ulicach miasta Tunis w bawełnianéj szlafmycy na głowie, a to pod karą utraty tejże głowy.
„Dajemy dwadzieścia cztery godzin czasu każdemu właścicielowi jedwabnéj szlafmycy do pozbycia się tejże w sposób o ile można najkorzystniejszy.
„Rozkazowi temu każdy winien posłuszeństwo.
„Dan dnia 21 kwietnia 1243 roku hegiry

podpis. Sidi-Hussein.”

— Czy rozumiesz? spytał bej kapitana.
— O! zawołał tenże w uniesieniu, Wasza Wysokość jesteś największym bejem na świecie.
— Skoro tak, to wracaj na okręt i czekaj.
W pół godziny późniéj odgłos trąb brzmiał po ulicach miasta Tunis zwołując zdziwionych mieszkańców.
Pomiędzy słuchaczami widziano żydów, z tryumfującemi minami i w szlafmycach fantazyjnie na ucho spadających.
Amrę odczytano głośno i wyraźnie.
Z razu wszyscy żydzi chcieli popalić swoje szlafmyce, jednak nestor synagogi zastanowiwszy się, pomiarkował że każdy ma 24 godzin czasu do pozbycia się swojéj własności.
Każdy żyd jako doskonały rachmistrz, obliczył iż lepiéj stracić połowę a nawet trzy części, aniżeli stracić wszystko.
Że zaś wszyscy mieli dwadzieścia cztery godzin czasu, zaczęli więc targować się z przewoźnikami, którzy poprzednio korzystając z nagłości, niezmiernie ich zdarli.
Wreszcie gdy ugoda stanęła, popłynęli ku trzechmasztowemu okrętowi, i w dwie godziny późniéj otoczyli go łodziami.
— Kapitanie! kapitanie! wołało dwanaście tysięcy głosów.
Szlafmyce do sprzedania! szlafmyce do sprzedania!
— Ba! odparł kapitan.
— Kapitanie, korzystaj ze sposobności, tanio je nabędziesz.
— Otrzymałem właśnie list z Europy, powiedział kapitan.
— I cóż, jaka wiadomość?
— Oto, że szlafmyce strasznie w cenie spadły.
— Kapitanie, my chętnie straciemy na nich.
— Zgoda, ale uprzedzam was, iż tylko za połowę ceny odkupić je mogę.
— Dobrze, za połowę ceny.
— Płaciłem za nie po czterdzieści soldów, niech więc ci którzy pragną sprzedać swoje szlafmyce wchodzą przodem a wychodzą tyłem okrętu.
— O! kapitanie!
— Jak chcecie to moje ostatnie słowo.
— Kapitanie!
— Hola! wszyscy do żagli! zawołał kapitan.
— Co robisz, kapitanie, co robisz?
— Eh! do licha! podnoszę kotwicę.
— Kapitanie, po czterdzieści soldów.
Wielki żagiel rozwinął się wzdłuż masztu i usłyszano jak szczęknął łańcuch na kołowrocie.
— Kapitanie! kapitanie! zgoda.
— Stop! zawołał kapitan.
Żydzi wchodzili pojedyńczo przodem okrętu, a wychodzili tyłem, każdy oddał szlafmycę i odebrał dwadzieścia soldów.
Nędzne trzy franki po dwakroć ocaliły im głowy; wszak to niedrogo?
Kapitan zaś odzyskał swój towar i pozostało mu jeszcze trzydzieści-sześć tysięcy czystego zarobku.
Jako człowiek umiejący żyć, wziął do łodzi ośmnaście tysięcy franków i popłynął do beja.
— I cóż! spytał go bej.
Kapitan padł na twarz i ucałował pantofle beja.
— Przychodzę podziękować Waszéj Wysokości, rzekł.
— Czyś kontent?
— Nad wszelką miarę.
— I wynagrodzenie twoje uważasz za dostateczne?
— Owszem; uważam je za zbyteczne i dla tego chciałbym ofiarować Waszéj Wysokości...
— Co?
— Połowę trzydziestu sześciu tysięcy franków, które zarobiłem.
— Co znowu! alboż ci nie przyrzekłem wymierzyć sprawiedliwość po turecku?
— Bez wątpienia.
— Otoż, sprawiedliwość po turecku wymierza się bezpłatnie.
— Do pioruna! zawołał kapitan: we Francyi sędzia niepoprzestałby na połowie; byłby wziął przynajmniéj trzy części.
— W tém właśnie mylisz się, rzekł bej: byłby owszem wziął wszystko.
— No, no, odpowiedział kapitan, widzę że Wasza Wysokość równie dobrze jak ja znasz Francyą.
I znowu padł na twarz, aby ucałować pantofle beja, lecz ten podał mu rękę.
Kapitan wrócił na okręt ze swojemi ośmnastu tysiącami franków. W kwandrans późniéj odpływał, bo się lękał aby bej nie pomiarkował się.
Żydzi nie dowiedzieli się nigdy powodu dwóch amr tak przeciwnych sobie, lecz rozumieli, że był to rodzaj nowego podatku który ich wszechmocnemu panu podobało się na nich nałożyć. Ale ten podatek zupełnie do innych niepodobny, pozostawił im miłe wspomnienie, wspomnienie o eleganckim stroju głowy który nosili przez dwadzieścia cztery godzin, i który uważali za daleko dogodniejszy niźli ich żółte lisie czapki, lub czarne turbany.
To téż, po wstąpieniu na tron obecnego beja, a wiadomo że każde wstąpienie na tron jest epoką łask upraszali aby im dozwolono nosić szlafmyce.
Bej nie widział w tem żadnéj niestosowności, ale owszem jako wielki zwolennik postępu, upoważnił ich do tak miłego stroju, który stanowi konieczną i typiczną oznakę europejskiéj cywilizacyi.
Stąd pochodzi owa niesłychana ilość szlafmyc które widziałem na wybrzeżach Guletty.
Dzisiaj już tego upragnionego towaru nie sprowadzają ani z Manilli, ani z Liworno, ani z Gibraltaru, lecz wyrabiają go na drutach starzy turcy.




  1. Postanowienie





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Leon Rogalski.