<<< Dane tekstu >>>
Autor Kajetan Abgarowicz
Tytuł Hnat sierota
Podtytuł Obrazek z życia ludu ruskiego
Pochodzenie Rusini
Wydawca Księgarnia Spółki Wydawniczej Polskiej
Data wyd. 1893
Druk Drukarnia „Czasu”
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały obrazek
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Od roku już z górą przychodziły do Hołczyniec smutne listy z za Dunaju.
Już wdowa po Wasylu Atamańczuku, który zginął był przy szturmie Ruszczuku, po raz wtóry za mąż się wybierała. Już stara wdowa Kateryna Gudrycha sześć mszy śpiewanych za swego jedynaka zapłaciła i odprawić kazała. Kilka dziewcząt popłakiwało skrycie po zabitych i rannych kochankach, aż wreszcie rozeszła się była po wsi wieść radosna, że »Turka już car całkiem zawojował« i wojska z za Dunaju do domu powracają. Długo jednak, długo napróżno ich oczekiwano. Dopiero w połowie września przyszedł do »starosty« wiejskiego prykaz od stanowego, ażeby w Hołczyńcach przygotował kwatery dla szwadronu ułanów, który miał się tam rozkwaterować na zimowe leże.
Wieść ta zrobiła wielkie we wsi wrażenie: młode kobiety i dziewczęta cieszyły się nadzieją wesołej zabawy z chwackimi żołnierzami, starsi gospodarze jak ognia obawiali się swawoli zwycięzkiego i w wojnie rozwydrzonego żołnierza. Koniec końców, zawrzało we wsi jak w garnku; wszyscy się od dawania kwater wymawiali; ale z tem żartów niema, prikaz prikazem musi być spełniony, tylko dwór od wojskowego postoju wolny.
Kłótnie te i spory byłyby trwały Bóg wié jak długo, gdyby nie następujący wypadek. Pewnego popołudnia ukazało się we wsi kilku zdrożonych, błotem okrytych jeźdzców. Przodem jechał stary sierżant o marsowej twarzy i siwiejących wąsach, za nim dwójkami postępowało sześciu ułanów. Byli to kwatermistrze zbliżającego się szwadronu. Koło karczmy zapytali o mieszkanie starosty i przed jego chatą się zatrzymali.
Przestraszony starosta wybiegł przed chatę, w pas się przed srogim sierżantem skłonił i konia za cugle przytrzymał. Żołnierz z butną miną z konia zsiadł, fajkę zapalił, w boki się wziął i rozpoczęła się narada nad kwaterunkiem. Naradę tę długo potem, ze smutkiem wielkim wspominali hołczynieccy dostojnicy, skończyła się ona bowiem dosadną żołnierską połajanką i omal że nie przyszło do dotkliwszych argumentów. Stanęło na tem, że sam sierżant poszedł szukać kwater dla naczalstwa[1], a trzech żołnierzy rozesłał po wsi, ażeby upatrzyli pomieszczenia dla ludzi i koni. Sposób przez sierżanta wybrany, był znać bardzo praktyczny, bo w godzinę było już wszystko załatwione. Dla rotmistrza, dowódcy szwadronu, wybrał sierżant kwaterę w nowej, najparadniejszej w całej wsi chacie Hnata pijaka — tak go już dziś wszyscy nazywali.
Nazajutrz od samego świtu, tłumnie było około kołowrotu przy karczmie hołczynieckiej. Wszystkie oczy były zwrócone na trakt, który zwężając się dla oka ludzkiego coraz bardziej, ginął prawie zupełnie po za falowatemi wzgórzami. Dopiero około południa zaciekawieni mieszkańcy Hołczyniec ujrzeli, jak z po za pagórków wychylać się zaczęły: zrazu chorągiewki od lanc, po nich żółte kaski i rabaty. Już, już widać było przez chwilę całych jeźdźców, za chwilę skryli się znowu za najbliższym od wsi pagórkiem i wnet potem cały już szwadron wychylił się i wolnym marszem zbliżał się do kołowrotu.
Słońce jaśniejsze błysło w tej chwili, przedzierając się przez szare, ołowiane chmury i obrzuciło zbliżający się szwadron jaskrawemi promieniami, w których zamigotały wspaniale, żółte polerowane blachy kasków i ostro błyszczące groty lanc; od szabel iskry się wkoło sypały.
Zbliżali się do wsi wolnym, miarowym stempem, ale byli już wkrótce tak blisko, że dokładnie można już było rozpoznać całe postacie pojedynczych jeźdzców. Samym przodem jechali śpiewacy; w środku tej grupy rej wiódł stary, szpakowaty już żołnierz, sławny zapiewało[2], znany w całej brygadzie. Puścił on koniowi cugle zupełnie, a ten niekierowany nawet szedł pewnym, regularnym chodem. Stary zapiewało trzymał w obu rękach dziwaczną, pstro przybraną kukłę[3] i nią takt wybijał. Obok niego jechali młodsi towarzysze z piszczałkami, bębenkami, a wszyscy razem śpiewali jakąś dziką, stepową pieśń, pieśń straszną, pełną okrutnej poezyi mordu i grabieży. Kto nutę tę raz w życiu posłyszy, na długo mu ona w duszy się wypiętnuje niby krwawemi znakami. Przy tej strasznej, krwiożerczej nucie szły zapewne hordy Batu-Hana. Ponura ta nuta dźwięczała w uszach bohaterom ginącym nad Worsklą i tym, którzy swe życie położyli za ojczyznę pod Batohem i Żółtowodami. Ona to dźwięczała jako hymn pogrzebowy niewinnym ofiarom wyrżniętym na Pradze. Lud hołczyniecki drżał jak liść osiczyny, słuchając tej obcej pieśni.
Za śpiewakami szedł regularnie, poważnie czwórkami cały szwadron. Trudów wojennych i śladu już na tych żołnierzach nie było pozostało, długo znać szli z za Dunaju i wolno, bo ludzie i konie wypoczęli już byli zupełnie.
Bokiem na Karabachskim, złoto-kasztanowatym ogierze jechał rotmistrz. Śliczny koń, dziecię zakaukazkiego kraju sadził się jak wściekły i żuł wędzidło, ale silna dłoń wprawnego jedźdzca z łatwością hamowała ten zapał; konia niecierpliwiła ta niewola, wspinał się ciągle i wywracał łbem, próbując wyswobodzić się z pod władzy twardej ręki, napróżno jednak — tylko biała piana z pyska mu kawałami leciała, okrywając śnieżnemi płatami piersi i nogi.
Rotmistrz siedział jak przykuty; piękny to był egzemplarz żołnierza. Postać silna i zuchwała, barki szerokie, dzika energia biła zdala już od niego. Twarz miał dziwną, niezwykłą: delikatne, klasyczne prawie, normandzkie rysy zeszpecone jakimś dzikim, brutalnym, mongolskim uśmiechem, który mu wkoło pięknych ust krążył i zlekka ze wskośnych czarnych oczu wyzierał. Trudy obozowe i szalone pohulanki pozostawiły niezatarte ślady na tem obliczu; twarz ta była niby zmęczona życiem, może sterana przed czasem wszelką rozpustą.
Wreszcie znalazł się szwadron za kołowrotem; kwatermistrze czekali nań przed karczmą i tam złączywszy się, ruszyli w głąb wsi, drogę ukazując. Echo dzikiej pieśni rozlegało się ponuro po nad zwierciadłem stawu, gdy przez groblę przechodzili, i łamało się dziwnie, przeraźliwie pomiędzy licznemi chatami, położonemi po przeciwnym brzegu stawu. W środku wsi na obszernym placu przed cerkwią uszykował się szwadron w dwa długie szeregi. Na głos donośnej komendy rotmistrza, oddzielały się jeden po drugim plutony i przedefilowawszy przed frontem, oddalały się w różne strony wsi. I tłum ciekawych, który i tu za wojskiem od kołowrotu przyciągnął, dzielił się także, dążąc pospiesznie za plutonami, ażeby asystować przy zajmowaniu kwater.
Dopiero po odejściu ostatniego plutonu, rotmistrz wyciągnął się leniwo na siodle, ziewnął przeciągle, a wyraz zdradzający zmęczenie fizyczne i znudzenie straszne zajął na jego twarzy miejsce panującego tam przed chwilą marsa żołnierskiego. Żołnierz zmienił się — w sybarytę.
Spojrzał wokoło a zobaczywszy sierżanta, komendanta kwatermistrza wyciągniętego jak struna, czekającego w służbowej postawie rozkazów, rzucił krótkie ostre pytanie:
— Gdzie moja kwatera, stary?
— Tuż obok, wasze błagorodie!
Odparł lakonicznie sierżant i wskazując drogę, poszedł wprost na dziedziniec Hnatowej chaty.
We wrotach zsiadł rotmistrz z konia, nasamprzód opatrzył stajnię, gdzie stały już wyprawione przodem, z kwatermistrzami zaprzężne i wierzchowe konie; później wszedł do izby. Nadspodziewanie ładnie tam było. Na ścianach rozwieszone były kaukazkie i tureckie kobierce, a na nich błyszczała prześliczna wschodnia broń, zdobyta gdzieś daleko za Bałkanami, obok broni świeciły bogate rynsztunki jeździeckie, zdobne w drogie kamienie. Duży gospodarski stół dębowy zasłany był wzorzystą jedwabną serwetą, a obstawiony przyborami tualetowemi zmienił się był w gotowalnię, której mogła pozazdrościć rotmistrzowi niejedna elegantka.
Komendant szwadronu wszedłszy, rozglądnął się zdziwionem okiem po izbie; znać to co ujrzał zrobiło mu przyjemność, bo zwróciwszy się do sierżanta uprzejmie przemówił:
— Dziękuję ci mój stary, dobrześ się sprawił, chwat jesteś! Choć będzie nudno na tem odludziu utrapionem, to przynajmniej w izbie nie śmierdzi.
W tej chwili, z po za nawpół odchylonych drzwi wiodących ze świetlicy do sieni, ukazała się świeża, rumiana twarz Jeryny, spozierającej ciekawie do wnętrza izby.
— Ah! gosposia nasza — zawołał wesoło rotmistrz — kakaja haroszeńkaja![4]... Przyjdź tu bliżej! Powiedz, czy bardzo się gniewasz za to, że ci dali sołdata na kwaterę.
Jeryna zarumieniła się na te słowa gwałtownie; oczu jednak nie spuściła, tylko patrząc zalotnie w piękną twarz rotmistrza, przestąpiła próg izby. Tam wykonała przed rotmistrzem dyg zapamiętany widocznie z dworskiej jeszcze garderoby i śmiało a rezolutnie zaczęła mówić:
— Ta i za cóż ja się mam gniewać?
Rotmistrz nie zrozumiawszy rusińskich słów, wezwał na tłumacza sierżanta, który był ukraińcem i doskonale mówił ludowem, podolskiem narzeczem. Rozmowa więc poszła łatwo.
— Ze świetlicy wygnaliśmy cię, śliczna gosposiu do alkierza — odrzekł, uśmiechając się rotmistrz.
— Eh! i do stajnibym poszła, żeby co zarobić, biedni ludzie jesteśmy, grosza przy duszy nie mamy.
— No, a dom macie taki porządny — rzekł zdziwiony oficer.
— Kiedyś to było tam jakieś gospodarstwo, ale mój mąż pijak, niedbałycia zmarnował wszystko.
— Gdzież on?
— Pewno w karczmie. Co ja zarobię, to on przepije — kłamała bez zająknienia Jeryna.
— To nie dawaj mu.
— Pewno, pewno! Zrobię tak... A może u jaśnie pana robota się jaka znajdzie — dodała po chwilowym namyśle — bieliznębym prała i prasowała, we dworze byłam lat kilka, to umiem.
— Dobrze! dobrze!
Odrzekł rotmistrz, który miał już dość na razie tej rozmowy, bo zmęczony był bardzo pochodem. Na pożegnanie pogłaskał piękną gosposię po rumianym policzku i dał jej w dłoń błyszczącego półimperyała.
— To na zadatek przyszłej roboty — dodał i kazał zaraz dieńszczykowi buty z siebie ściągać.
Potem napił się wódki, zjadł kawał zimnego mięsa i w pięć minut później chrapał już jak zabity.





  1. naczalstwo, oficerowie.
  2. zapiewało, kierujący śpiewakami.
  3. kukła, lalka.
  4. Jaka piękna!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kajetan Abgarowicz.