Hrabia Monte Christo/Część I/Rozdział I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hrabia Monte Christo |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Comte de Monte-Cristo |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część I Cały tekst |
Indeks stron |
PRZYBYCIE „FARAONA“.
W słonecznym i bardzo ciepłym dniu 27 lutego 1815 r. dano z wieży kościoła Notre Dame de la Garde, w Marsylji, hasło, zapowiadające powrót z podróży do Smyrny, Tryjestu i Neapolu — trójżaglowca „Faraon“.
Strażnik, wartujący na molo, udał się wtedy natychmiast, jak mu to nakazywał obowiązek, z portu znajdującego się pod skałami, na których stały mury zamku If, na spotkanie przybysza, pomiędzy przybytkiem Mogiolu a wyspą Rion.
Jak zwykle, gdy sygnały oznajmią przybycie statku, taras pod twierdzą Św. Jana zaległy natychmiast tłumy ciekawych. Dla miasta portowego bowiem przybycie każdego statku, a cóż dopiero takiego jak Faraon, jest wielką uroczystością.
Faraon bowiem był jakby dzieckiem Marsylji; zbudowany był w miejskich zakładach, w Marsylji ekwipowany i ładowany, wreszcie jego właścicielem był człowiek ogólnie lubiany i szanowany.
Statek zbliżał się do portu, już przebył cieśninę pomiędzy wyspami Calasareigne i Jaros, następnie minął Pomegę, płynął wszelako tak powoli i w takiej ciszy nieruchomej załogi, iż szedł od niego jakiś posępny i mroczny wiew.
Tak posuwać się może jedynie nieszczęście.
Doświadczeni żeglarze wywnioskowali wszelako, że jeżeli statek spotkało istotnie jakieś nieszczęście, to przytrafiło się ono nie statkowi samemu napewno, ponieważ, aczkolwiek płynął on bardzo wolno, to jednak posuwał się w największym porządku, jak statek znajdujący się w najlepszym stanie i kierowany biegłą i umiejętną ręką.
Kotwicę miał spuszczoną, żagle zwinięte, obok pilota zaś widać było stojącego młodego, pełnego życia mężczyznę, który bacznem okiem czuwał nad każdym ruchem okrętu i każdy rozkaz przewodnika polecał załodze do wykonania.
Los Faraona był tak bliski marsylczykom, że na twarzach zebranego tłumu widać było duże zaniepokojenie, szczególniej zaś poruszonym był jeden z wyczekujących, który, nie mogąc wreszcie stłumić wzruszenia, siadł do małej łódki i popłynął na spotkanie statku.
Na widok przybijającego, młody marynarz, który do tej chwili stał przy pilocie, opuścił go i poszedł naprzeciw przybyłego.
Marynarz ten był zaledwie dwudziestoletnim młodzieńcem, smukłym, słusznego wzrostu, o pięknych czarnych oczach i kruczych włosach. W jego postawie przebijał spokój, właściwy tym, którzy nawykli do walk z niebezpiecznym żywiołem morskiej otchłani.
— To ty, Dantesie?! — zawołał na jego widok przybyły — cóż to się stało?... co za przyczyna tego smutku na pokładzie?
— Nieszczęście, wielkie nieszczęście! — panie Morrel — odrzekł młodzieniec — nieszczęście nie do cofnięcia! Na Civitavecchia straciliśmy zacnego kapitana naszego!
— Leclerc nie żyje! Pojmuję teraz wasz smutek. Ładunek i statek, widzę — w porządku?
— Najzupełniej.
— Lecz cóż to się stało z Leclerkiem? Zachorował, czy może utonął?
— Umarł w gorączce — odpowiedział zapytany — a potem zwracając się do załogi: — „Hola! osadzić okręt“ — zawołał.
Rozkaz natychmiast i w największym porządku został wykonany.
Wtedy młody marynarz, rzuciwszy bacznem okiem na wszystko, zwrócił się znów do pana Morrel.
— Opowiedz, mój drogi, jak to się stało? — zapytał ten ostatni.
— Ach, Boże! nieszczęście to spadło na nas nagle, jak grom. Już w Neapolu zauważyłem u kapitana pewne podniecenie, które się spotęgowało niezwykle po jego rozmowie z komendantem portu, tak, że miasto to kap. Leclerc opuścił bardzo wzruszony. W 24 godzin dostał silnej gorączki, a w trzy dni potem już nie żył. Z wielkim żalem musieliśmy mu oddać ostatnią posługę i nasz drogi kapitan spoczywa z 36-o funtową kulą u nóg na dnie morskiem, w pobliżu wyspy del Giglio. Odwozimy wdowie krzyż legji honorowej i nieskalaną szpadę nieboszczyka. Okropne to, naprawdę, przez lat dziesięć walczyć z Anglikami i umrzeć potem — w łóżku, jak pierwszy lepszy szczur lądowy.
— Ha! wszyscy jesteśmy śmiertelni. Szkoda, wielka szkoda Leclerca, lecz zdarzyć się mogło o wiele gorzej; wraz z nim zginąć mógł i okręt i ładunek...
— Co do tego ostatniego, to znajduje się on w najlepszym stanie — odpowiedział młodzieniec.
A zwracając się do załogi, krzyknął następnie: Zwijać żagle i szykować łodzie.
Rozkaz został spełniony z taką precyzją i szybkością, jakby na wojennym statku i okręt posuwał się dalej jedynie już samą siłą rozpędu.
— Teraz, panie Morrel — powiedział Dantes, bo tak się nazywał młodzieniec — może zechcesz porozmawiać z buchalterem, p. Danglarsem, który udzieli panu wszelkich objaśnień, ja bowiem jestem zmuszony go opuścić, by zlustrować okręt i wywiesić flagę żałobną.
W tejże chwili Danglars pośpieszył na spotkanie właściciela. Był to człowiek lat dwudziestu pięciu, o ponurej twarzy; z tej zapewne przyczyny cała załoga, o ile kochała Edmunda Dantesa, o tyle była usposobiona niechętnie dla Danglarsa.
— Już wiesz zapewne, panie Morrel, o nieszczęściu?…
— Wiem. Biedny Leclerc, dzielny i zacny był to człowiek.
— A nadewszystko — był to marynarz doskonały, jak przystało człowiekowi, w którego ręku spoczywały interesy tak znakomitego, jak „Morrel i Syn“ domu — odrzekł Danglars uniżenie.
— Zdaje mi się jednak — odrzekł właściciel, obrzucając bystrem spojrzeniem Danglarsa — że niekoniecznie trzeba być starym marynarzem, aby znać dobrze swe rzemiosło. Przykładem tego choćby nasz Edmund Dantes; ten napewno zawsze i w każdej potrzebie da sobie radę.
— Zapewne — odparł Danglars, spoglądając na Dantesa wzrokiem, w którym czaiła się zawiść. — Niewątpliwie jest to młodzieniec bardzo energiczny i przedsiębiorczy. Ledwo kapitan zamknął oczy — natychmiast samowładczo objął po nim dowództwo i zamiast udać się prostą drogą do Marsylji, stracił całą dobę na Elbie.
— Że obrał dowództwo — pochwalam to w całości, jego obowiązkiem nawet było tak właśnie uczynić; że stracił dobę na Elbie — jest sprawą nieco gorszą, lecz może okręt potrzebował jakiej naprawy?…
— Okręt był w najlepszym stanie; przywidziało mu się być na Elbie przez dobę, nic ponad to.
— Dantes, proszę cię! — zawołał właściciel, zwracając się ku młodzieńcowi.
— Będę służył za chwilę — odrzekł Dantes. — „Zarzucić kotwicę“ — zwrócił się do załogi.
Kotwica opadła w moment po daniu rozkazu. Dantes krzyknął wtedy:
— Spuścić flagę do połowy masztu, zwinąć żagle na znak żałoby i skrzyżować reje!
— Czy pan uważa — podszepnął Danglars — ten Dantes ma się najzupełniej za kapitana. Słowo daję!…
— Jest nim przecież w tej chwili bezspornie — odparł właściciel.
— Brak mu tylko patentu z podpisem twoim, panie Morrel, i twoich wspólników.
— A dlaczegóż byśmy nie mieli mu zaofiarować tego stanowiska? Młody jest, to prawda, ale zdolny, sprężysty i wyrobiony.
Danglars nachmurzył się w odpowiedzi i zmarszczył brwi.
W tej chwili zbliżył się do rozmawiających Dantes, ze słowami: najmocniej przepraszam pana, p. Morrel, że nie przybyłem natychmiast, lecz byłem zajęty. Teraz, gdy okręt jest już na kotwicy — służę panu.
Danglars cofnął się nieco, zaś Morrel zapytał:
— Dlaczego zatrzymałeś się na Elbie?
— Dlaczego? — nie wiem dokładnie. Czyniąc to, spełniłem tylko rozkaz umierającego kapitana, który na godzinę przed śmiercią polecił mi oddać depeszę marszałkowi Bertrand.
— I widziałeś go?
— Kogo? Marszałka? Widziałem.
Morrel obejrzał się wokoło i odprowadził na bok Dantesa.
— Jakże się ma cesarz?
— O ile sądzić mogę, z tego, com widział, to dobrze.
— Widziałeś więc i cesarza także?
— Kiedym był u marszałka, cesarz wszedł tam właśnie.
— Mówiłeś z nim?
— To jest... cesarz raczej mówił ze mną — odpowiedział, uśmiechając się, Dantes.
— I o czem z tobą mówił?
— Zapytał mnie, kiedy statek wypłynął z Marsylji, jaką płynął drogą i jaki ma ładunek. Zdaje się, iż byłby go kupił, gdyby był bez ładunku i gdyby był moim. Odpowiedziałem, że jestem tylko porucznikiem okrętu i że należy on do domu „Morrel i Syn“.
— O! zawołał cesarz wtedy — znam dobrze ten dom. Morrelowie od wieków są właścicielami handlowych okrętów; jeden z tych Morrelów służył w tym samym pułku co i ja, kiedym stał garnizonem w Walencji.
— Prawda! — wykrzyknął radośnie właściciel statku. — Cesarz mówił o Polikarpie Morrelu, moim rodzonym stryju, Dantesie, mój drogi, sam powiesz stryjowi, że cesarz go pamięta, a zobaczysz, że stary rozpłacze się z radości. No chodźmy! — rzekł następnie, uderzając młodzieńca po ramieniu — chodźmy, Dantesie; dobrześ zrobił, że spełniłeś rozkazy Leclerca, dobrześ zrobił, żeś się zatrzymał na Elbie, chociaż gdyby wiedziano, żeś miał depeszę do marszałka i żeś mówił z cesarzem, mógłbyś sobie djabelnie zaszkodzić.
— A to z jakiej racji? — rzekł Dantes. — Czyż ja wiem, co odwoziłem? Spełniłem jedynie rozkaz. Lecz przepraszam pana raz jeszcze, że zmuszony jestem znów odejść. Obowiązek mnie woła, załatwić muszę formalności celne i opowiedzieć się służbie sanitarnej.
— Wybacz, że ci przeszkadzam, mój drogi Dantesie; rób co trzeba i jak trzeba.
Gdy młodzieniec oddalił się, do Morrela podbiegł natychmiast Danglars.
— I cóż? — zapytał — usprawiedliwił się panu Dantes ze swego pobytu w Porto Ferrajo?
— Najzupełniej, kochany panie Danglars.
— Tem lepiej. Przykro to bowiem mieć towarzysza pracy nie spełniającego swych obowiązków.
— Dantes jest dzielnym chłopcem i przewybornym marynarzem — odparł właściciel — nie może to ulegać najmniejszej wątpliwości. Zaś na Elbie się zatrzymał z tej przyczyny, iż taki miał rozkaz od zmarłego kapitana.
— Od Leclerca? To mi przypomina jeden fakt. Czy Dantes nie oddał panu listu od kapitana?
— Nie. A czy miał jaki list?
— Zdawało mi się, że prócz pakietu, kapitan Leclerc wręczył mu i jakiś list również.
— O jakim pakiecie mówisz? — panie Danglars.
— O tym, który Dantes oddać miał w Porto Ferrajo.
— Skądże wiesz, iż miał tam jakiś pakiet do oddania?
Danglars zarumienił się gwałtownie.
— Przechodziłem wypadkiem około nawpół przymkniętych drzwi kapitana, gdy ten oddawał właśnie Dantesowi jakiś list i pakiet.
— O liście nic nie wiem, jeżeli go dla mnie ma, odda mi go niewątpliwie.
— Panie Morrel — odpowiedział wtedy Danglars po chwilowym namyśle — nie wspominaj nic Dantesowi o tem wszystkiem, proszę cię o to bardzo, mogłem się pomylić....
W tej chwili Dantes powrócił. Danglars znów chyłkiem się usunął.
— Cóż, skończyłeś już wszystko? — zapytał właściciel.
— Tak jest.
— Szybko się załatwiłeś.
— Nie wiele miałem do roboty. Oddałem spis towarów, zaś wszelkie inne papiery posłałem również tam, gdzie należy.
Mówiąc to, rozejrzał się dookoła.
— Tak jest, już wszystko zrobione i wszystko jest w należytym porządku.
— W takim razie zabieram cię na obiad.
— Zechce pan wybaczyć mi, lecz mam starego ojca; jego pierwszego muszę powitać. Dziękuję za zaszczyt z całego serca.
— Nie mam ci tego wcale za złe; wiem, że byłeś zawsze dobrym synem.
— A czy pan nie wie wypadkiem — nieśmiało zapytał Dantes — jak tam się miewa moje ojczysko?
— Myślę, że dobrze, chociaż przyznam ci się, mój Edmundzie, żem go już dosyć dawno nie widział.
— Starowina nie wychodzi prawie ze swego pokoiku.
— Co dowodzi, że mu w czasie twej nieobecności nie zbywało na niczem.
— Mój ojciec — odparł młody człowiek — nie jest pozbawiony dumy i wiem, że gdyby nic nie miał, to i wtedy nawet nigdyby nikogo o nic nie poprosił, jednego chyba tylko Boga!
— W takim razie mam nadzieję, że przyjdziesz do nas przed wieczorem?
— Raz jeszcze zechce mi pan wybaczyć. Gdy ojcem się nacieszę, czekają mnie inne jeszcze odwiedziny...
— Ach! prawda! Zapomniałem na śmierć, że jest jeszcze ktoś drugi z niemniejszą oczekujący cię niecierpliwością. Piękna Mercedes, nieprawdaż?
Dantes aż po czoło oblał się purpurą.
— Coś trzykrotnie przychodziła się pytać, czy niema jakich wiadomości o Faraonie. Do djabła! szczęśliwy jesteś, Edmundzie, bo naprawdę śliczną kochasz dziewczynę.
— To narzeczona moja — sucho i poważnie odpowiedział Dantes.
— Toć przecież wszystko jedno — odparł, śmiejąc się właściciel statku.
— U nas — nie jest to jedno — z naciskiem i jeszcze zimniej rzekł Dantes.
— A więc idź już, idź, kochany Dantesie, nie zatrzymuję cię dłużej. Dosyć się napracowałeś dla mnie i masz prawo teraz do odpoczynku i swobody. A może potrzebujesz pieniędzy?
— Dziękuję bardzo, oszczędziłem ich trochę w czasie podróży, całą trzymiesięczną pensję zaoszczędziłem sobie.
— Porządny z ciebie człowiek, Edmundzie.
— Mam ojca, pan wiesz przecież o tem.
— O! wiem, wiem, że jesteś wprost wyjątkowym synem. Śpiesz więc powitać ojca. Ja mam również syna i nie byłbym bynajmniej wdzięczny, gdyby go kto po trzymiesięcznej podróży zatrzymał zbyt długo przy sobie.
— A więc żegnam pana — rzekł, składając ukłon głęboki i uśmiechając się wdzięcznie, młody człowiek.
— Bywaj więc zdrów, jeżeli nie masz mi już więcej do powiedzenia.
— Nic już, szanowny panie.
— A czy czasem kapitan Leclerc nie polecił ci przed śmiercią oddania mi listu jakiegoś?
— Kapitan przed śmiercią był bezwładny i nie był w stanie pisać. Dobrze jednak, że sobie przypomniałem. Chciałbym oto prosić pana o parodniowy urlop.
— Chcesz się ożenić zapewne?
— I to również. Lecz przedtem muszę pojechać do Paryża.
— Dobrze. Daję ci swobodę na tak długo, jak ci to będzie potrzebne. Na wyładowanie statku potrzeba conajmniej sześciu tygodni, Faraon przeto najwcześniej za trzy miesiące gotów będzie pod żagle. Na ten termin musisz więc się stawić. Faraon bowiem — rzekł w końcu, podnosząc głos, właściciel statku — nie mógłby się przecież obejść bez swego kapitana!
— Kapitana?! — zawołał Dantes, a oczy rozbłysły mu radością. — Zastanów się dobrze, drogi p. Morrel, nad tem, coś powiedział. Czy ma pan istotnie zamiar zamianowania mnie kapitanem Faraona?
— Gdyby to ode mnie wyłącznie zależało, podałbym ci rękę, mój drogi Dantesie, i powiedział: „jesteś kapitanem“. Ale mam wspólnika! — a znasz włoskie przysłowie: „kto ma wspólnika — jest niewolnikiem“. W połowie jednak sprawa jest załatwiona, albowiem z dwóch głosów, — jednego możesz być pewnym; polegaj zresztą na mnie, że i drugi pozyskasz.
— O, zacny panie Morrel — zawołał młody marynarz, ściskając ręce pryncypała ze łzami w oczach. — Dziękuję ci, szlachetny panie Morrel, w imieniu ojca mojego i mojej Mercedes.
— Bądź spokojny, drogi Edmundzie! Cóż u djabła! — jest przecież Bóg na niebie, co się opiekuje poczciwymi. Idź, idź do ojca, idź do swej Mercedes, a potem przychodź do mnie.
— Pozwoli pan, abym go odwiózł do brzegu?
— Nie potrzeba, dziękuję ci; zostanę jeszcze chwilę tutaj dla obliczenia się z Danglarsem. Czy byłeś z niego zadowolony w czasie podróży?
— Nie orjentuję się, w jakiej myśli pan o to zapytuje? Jako z towarzysza, — nie mogłem być zadowolony, wiem bowiem, że mnie nie lubi, od tej chwili zwłaszcza, gdym popełnił wielką niedorzeczność i wyzwał go na pojedynek, z racji bardzo błahej sprzeczki, jaka zaszła między nami. Zażądałem, abyśmy zatrzymali się na dziesięć minut na wyspie Monte-Christo, dla zakończenia ostatecznie sporu. Głupstwo zrobiłem, żem go wyzwał, i jestem mu wdzięczny, iż przejawił rozum, odrzucając spotkanie. — Jeżeli jednak pan zapyta mnie o niego, jako o buchaltera, to odpowiem, iż spełnia swe obowiązki z całą gorliwością.
— Więc jako kapitan nie masz nic przeciwko temu, by Danglars pozostał na stanowisku buchaltera?
— Czy jako kapitan, czy jako porucznik, potrafię zawsze uszanować każdego, kto będzie obdarzony zaufaniem mych chlebodawców.
— No, widzę, iż pod każdym względem jesteś prawy człowiek. Lecz idźże już sobie, bo widzę, iż stoisz jak na szpilkach.
— Do widzenia, panie Morrel, racz pan raz jeszcze przyjąć moje podziękowanie.
— Do widzenia, Edmundzie; życzę ci powodzenia.
Młody marynarz wskoczył do łodzi i dał rozkaz skierowania jej do Cannebiere. Dwaj majtkowie zanurzyli wiosła w wodę i po przez wąski przesmyk pomiędzy statkami wydostali się szybko na wolną toń i pomknęli do wybrzeża portu Orleans.
Morrel z uśmiechem na ustach przeprowadzał wzrokiem jadącego Edmunda, a następnie widział, jak wyskoczył on na ląd i znikł natychmiast w różnobarwnym tłumie, co od wczesnego rana aż do późnego wieczora zalega najwspanialszą w Marsylji ulicę Cannebiere, z której są tak dumni dzisiejsi Foceanie. Z najzimniejszą krwią i z największą pewnością, tak bardzo charakterystyczną dla nich, powiadają oni: „Gdyby Paryż miał Cannebiere, mógłby się nazwać wtedy małą Marsylją“.
Gdy Morrel stracił nakoniec z oczu Dantesa i odwrócił się, ujrzał przed sobą Danglarsa, który oczekiwał pozornie na jego rozkazy, w gruncie rzeczy wszelako śledził również okiem młodego marynarza.
Wielka była różnica w wyrazie oczu tych dwóch ludzi, śledzących jednego i tego samego człowieka.