Hrabia Monte Christo/Część IV/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część IV
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV.
OPOWIADANIE.

— Przedewszystkiem — rozpoczął Kadrus — miałbym do księdza jednę prośbę.
— Jakąż to?
— Jeżeli kiedykolwiek zechcecie zrobić jakikolwiek użytek z wiadomości, których wam udzielę, nie zdradźcie mnie na Boga, że to ja wam ich dostarczyłem. Osobistości, o których mówić zaraz będę, są teraz bardzo potężne. Mogliby więc mnie w każdej chwili zgnieść na proch.
— Bądź spokojny, przyjacielu, jestem kapłanem i obowiązkiem moim jest zachować tajemnicę spowiedzi. Opowiadanie twoje uważać będę za spowiedź. Weź również pod uwagę, iż jedynym moim celem jest godnie wypełnić ostatnią wolę naszego przyjaciela. Mów więc śmiało, lecz mów prawdę, samą prawdę tylko. Nie znam i zapewne nigdy znać nie będę osób, o których masz mówić; służę Bogu, a nie ludziom; dodam wreszcie, że z klasztoru wyszedłem celem wypełnienia ostatnich rozporządzeń zmarłego, gdy obowiązek ten spełnię — wrócę natychmiast w mury klasztorne.
Ta ostatnia obietnica podniosła nieco mdlejącą odwagę Kadrusa.
— A więc wywiodę was, ojcze, z błędu, co do szczerości mniemanych uczuć przyjaźni Fernanda i Danglarsa.
— Zacznijmy od jego ojca, przyjacielu, — rzekł ksiądz — Edmund tyle mi mówił o tym czcigodnym starcu, taką głęboką był przejęty dla niego miłością!
— Są to dzieje bardzo smutne — odrzekł Kadrus, kiwając głową — ich początek jest wam znany zapewne?
— Mniej więcej, lecz do tej chwili jedynie, w której Dantesa zaaresztowano w trattorji, znajdującej się na przedmieściu Marsylji.
— W trattorji „Pod Rezerwą“. Wypadek ten, jak żywy, stoi mi ciągle w myśli.
— Zdarzyło się to, jeżeli mnie pamięć nie myli, w czasie uczty zaręczynowej?
— Tak jest. W czasie uczty, która tak wesoło się zaczęła, a tak smutny miała koniec! Ot!... wszedł komisarz policyjny na czele żołnierzy i zabrał Dantesa.
— Na tem właśnie kończy się wszystko, co mi jest wiadome.
— Ja wam to, ojcze, opowiem. Gdy Dantes tak niespodziewanie został uwięziony, pan Morrel pobiegł natychmiast do władz, dla powzięcia wiadomości. I wrócił bardzo smutny, mówiąc, że sprawa jest ważniejsza, aniżeli się zdawało. Po otrzymaniu tej hiobowej wieści, ojciec Dantesa wrócił do domu sam, zdjął ubiór weselny i zaczął się przechadzać po pokoju. Mieszkałem pod nim, więc słyszałem, że chodził tak cały wieczór i potem noc. Boleść tego starca tak wielkie uczyniła na mnie wrażenie, że i ja przez całą noc nie zmrużyłem oka.
Nazajutrz odwiedziła go Mercedes, która następnie pobiegła do pana de Villeforta; nic jednak zrobić nie zdołała. Z płaczem po raz drugi przyszła do starca i wtedy spostrzegła, że się nie kładł zupełnie i że od dnia wczorajszego nic nie jadł. Chciała go zabrać ze sobą, by go mieć w swej opiece, lecz starzec nie zgodził się na to. „Nie — mówił — nie opuszczę domu. Mnie bowiem kocha nadewszystko to biedne dziecię, to też gdy wyjdzie z więzienia — do mnie pierwszego przybiegnie. Cóżby powiedział, gdybym nie oczekiwał go?“ Wszystko to opowiedziała Mercedes sama, gdy wyszła od nieszczęśliwego.
— Dlaczego sam nie starałeś się pocieszyć go?
— Księże — odpowiedział Kadrus — pocieszać można tych, którzy na to pozwalają. A zresztą, nie wiem z jakiej przyczyny, lecz wyraźnie odczuwałem, że starzec stroni ode mnie, jakby miał wstręt jakiś. Raz usłyszałem, że głośno płakał; gdy podbiegłem pod drzwi, zaniepokojony, czy mu się co nie stało — nie płakał już, lecz się modlił. Nie umiem wam, ojcze, powtórzyć, jakich wyrazów wymownych i serce rozdzierających używał w swej modlitwie. Było w tem coś więcej niż pobożność, coś więcej niż boleść. Słysząc te błagania, powiedziałem sobie: „Jakżeż jestem szczęśliwy, że sam jeden jestem, bo gdybym był ojcem i zaznał boleści, jaka była udziałem tego biednego starca, nie zdołałbym znaleźć ni w sercu, ni w myśli słów takich, jakie on Bogu zasyła, lecz pobiegłbym prosto do morza i rzuciłbym się w nie, aby nie cierpieć tak strasznie.“
— Biedny ojciec! — rzekł ksiądz.
— Codzień stawał się posępniejszy, bardziej smutny. Pan Morrel i Mercedes przychodzili do niego, lecz zastawali drzwi zamknięte; nie otwierał nikomu. Raz tylko przyjął narzeczoną swego syna, a gdy to biedne dziewczę, samo pożerane rozpaczą usiłowało go pocieszyć, rzekł do niej:
— Wierzaj mi, on umarł, już nie my jego, ale on nas oczekuje. I jestem szczęśliwy, żem najstarszy, bo ujrzę go prędzej, niż inni.
Jeżeli do Dantesa nie przychodzili znajomi, to po jakimś czasie odwiedzać go zaczęli ludzie obcy. Odrazu zrozumiałem, że stary Dantes wyprzedawał się, by mieć na utrzymanie. Aż przyszedł dzień, w którym już nie było nic do sprzedania; od trzech miesięcy nie płacił komornego, zagrożono mu, iż zostanie z lokalu usunięty; poprosił wtedy o zwłokę tygodniową. Przez trzy dni słyszałem jeszcze, jak przechadzał się po pokoju, przechadzał się wciąż, w czwartym dniu kroki ucichły. Poszedłem na górę; drzwi były zamknięte, przez dziurkę od klucza ujrzałem jak leżał na łóżku, blady i wycieńczony. Przestraszyłem się wtedy bardzo i co tchu pobiegłem do Mercedes, a potem i do pana Morrela. Oboje przyszli natychmiast; pan Morrel sprowadził nawet odrazu lekarza, który zdecydował, że chory cierpi na febrę gastryczną i nakazał djetę. Odtąd już drzwi nie zamykał. Mógł przecież już przy wszystkich nic nie jeść, gdy mu sam lekarz djetę nakazał.
Z piersi księdza głębokie wydarło się westchnienie.
— Opowiadanie to obchodzi najwidoczniej księdza? — zapytał Kadrus.
— A któżby, słysząc je, mógł pozostać obojętny?! — odpowiedział zapytany — to historja nędzy i łez.
— Mercedes przychodziła wciąż. Błagała, by się do niej przeniósł. Odmówił. O to samo prosił go i pan Morrel, lecz prośby na nic się nie zdały Pan Morrel, gdy odchodził po tej rozmowie, wskazał wzrokiem katalonce, że worek z pieniędzmi pozostawił na kominku. Mercedes pobiegła natychmiast po wino i po buljon, lecz chory, powołując się na zakaz lekarza, nie chciał nic do ust włożyć. Nakoniec, po dziesięciu dniach męczarni, zgasł cicho, głodową śmiercią, przeklinając wszystkich, którzy byli sprawcami jego nieszczęścia.
A oto ostatnie jego słowa, do Mercedes zwrócone:
— Jeżeli zobaczysz kiedykolwiek mego Edmunda, powiedz mu, że błogosławiłem go, umierając.
Ksiądz nagle wstał, po usłyszeniu tych słów, i parokrotnie okrążył izbę, drżącemi rękami chwytając się za serce.
— Więc umarł, jak powiadasz...
— Z głodu, mój ojcze, z głodu. I klnę się na Boga, iż w słowach mych jest sama prawda.
Ksiądz pochwycił konwulsyjnie szklankę wody i wychylił do dna. Następnie usiadł. Oczy zapadły mu w głąb i zbielały policzki.
— Cóż za los okropny — rzekł głosem chrapliwym.
— Nieszczęście to było, ojcze, wielkie nieszczęście, tem większe, że nie było dziełem Boga, lecz złych ludzi.
— Przejdziemy więc teraz do tych ludzi — rzekł ksiądz martwym głosem. — Lecz pamiętaj, żeś przyrzekł mówić tylko prawdę, jak na spowiedzi.
Poznajmy tych, którzy syna przyprawili o śmierć z rozpaczy, a ojca — z głodu.
— Imiona ich: Danglars i Fernand; pierwszy go zgubił przez zawiść, drugi przez miłość.
— W jaki sposób zaspokoili oni te swoje uczucia nienawiści i zawiści?
— Oskarżyli skrycie Edmunda, że jest ajentem bonapartystów.
— Któryż z nich jednak był bezpośrednim sprawcą niedoli Dantesa?
— Obaj, gdyż jeden denuncjację napisał, zaś drugi ją wrzucił do skrzynki pocztowej.
— Gdzież ta denuncjacja była napisana?
— W „Rezerwie“, w przeddzień ślubu.
— A więc to prawda! — szepnął ksiądz do siebie — O, Fario, Fario!... Jakżeż ty dobrze znałeś nikczemne dusze ludzkie!
— Co mówicie, księże?
Ksiądz zamilkł, Kadrus więc mówił dalej:
— A więc Danglars napisał denuncjację lewą ręką, zaś Fernand się postarał, by doszła ona do rąk właściwych.
— A ty — zapytał nagle ksiądz — co ty tam z nimi robiłeś?
— Ja?... — zawołał Kadrus zdziwiony — a któż wam powiedział, że ja tam byłem, ojcze?
Ksiądz spostrzegł, że powiedział zbyt wiele.
— Nikt — odrzekł — zrobiłem jedynie przypuszczenie, że jeżeli tak doskonale wiesz, co się tam działo, to musiałeś tam być chyba?
— I istotnie tam byłem — odpowiedział Kadrus, schylając głowę – byłem tam, lecz zupełnie nieprzytomny, bo mnie spoili. Co widziałem zdało mi się, jakby było chmurą przysłonione. Oponowałem, o ile to czynić może człowiek znajdujący się w takim stanie. Odpowiedzieli mi, że jest to tylko niewinny żart, który żadnych skutków pociągnąć za sobą nie może.
— Lecz nazajutrz mogłeś przekonać się chyba, jak bardzo to było dalekie od żartu. Dlaczego więc milczałeś, gdy go zaaresztowano?
— Chciałem to uczynić, ojcze, lecz Danglars nie pozwolił mi tego zrobić. „A jeżeli Dantes jest winien istotnie?... jeżeli prawdą jest, że miał list do klubu bonapartystowskiego w Paryżu? — to co wtedy? Jak myślisz, czy nie zaaresztują tych wszystkich, którzy się za niego upominają?“ Tak przekonywał Danglars. I ulękłem się, ówczesna polityka mogła przecie przejmować trwogą. Wiem, że milczenie moje było tchórzostwem... nie był to jednak występek.
— Rozumiem. Po prostu nie sprzeciwiałeś się złu. Nic więcej.
— Tak jest, ojcze — odrzekł Kadrus — i to mi dniem i nocą nie daje spokoju. Jakżeż często błagam Boga, aby zechciał mi wybaczyć ten występek! Przysięgam, że powiedziałem całą prawdę, a także, iż jest to jedyny grzech mego życia. A jednak czuję to, że stał się on przyczyną wszystkich moich nieszczęść. Pokutuję za jednę chwilę egoizmu. Dlatego też mówię Karkontce, gdy się uskarża na los, który nas prześladuje: „Milcz, kobieto, to Bóg tak chce“.
I Kadrus zwiesił głowę z oznakami szczerej skruchy.
— Miej ufność w Bogu, mój synu. Wyznałeś szczerze swe błędy, tem samem zasługujesz na pobłażanie.
— Ale Edmund już umarł, a więc przebaczyć mi nie może.
— On o niczem nie wiedział.
— Tak, lecz teraz już może wie wszystko! A umarli mścić się potrafią.
Nastała chwila milczenia; ksiądz powstał i zaczął się przechadzać w milczeniu, potem wrócił na miejsce i rzekł:
— Wspomniałeś mi parokrotnie o panu Morrelu. Jakiego to rodzaju jest człowiek?
— Najbardziej prawy jakiego znam.
— Jakąż on odegrał rolę w tej całej smutnej sprawie?
— Rolę człowieka uczciwego. Wstawiał się za Edmundem, nie szczędził ani siebie, ani pieniędzy, byle tylko coś osiągnąć. Zabiegał, groził, co w końcu ten dało skutek, że za drugiej restauracji był prześladowany jako bonapartysta. Często, również, jak to już mówiłem, odwiedzał Dantesa, chciał go zabrać do siebie, w przeddzień śmierci zostawił worek z pieniędzmi, któremi spłacono długi zmarłego i opędzono koszta pogrzebu, aby tak umierał, jak żył, nie wyrządzając nikomu krzywdy. Mam nawet u siebie ten worek z czerwonego jedwabiu.
— Czy pan Morrel żyje jeszcze?
— Żyje.
— Niebo mu błogosławi zapewne? Żyje w dostatkach i szczęściu?
Kadrus uśmiechnął się gorzko.
— Jest zupełnie tak samo szczęśliwy jak ja.
— Jakto! Pana Morrela prześladuje los?
— Znajduje się w nędzy prawie, mój ojcze, a co więcej, — jego dobre imię jest zagrożone. Po dwudziestoletniej pracy, zdobywszy sobie opinję najzaszczytniejszą w sferach handlowo-przemysłowych Marsylji, — stracił cały majątek. W ostatnich paru latach zatonęło mu pięć okrętów, bankructwa trzech większych domów bankowych były również przyczyną jego olbrzymich strat. Z całego majątku, pozostał mu jeden tylko „Faraon“, którym biedny Dantes dowodził, a który wrócić ma niezadługo z Indji, z ładunkiem koszenili i indigo.
— Nieszczęśliwy ten ma żonę i dzieci?
— Ma żonę, prawdziwego anioła dobroci, i córkę, która miała iść za mąż z miłości, ale rodzina narzeczonego nie pozwala mu poślubić panny, pozbawionej wszelkiego mienia. Ma jeszcze i syna, który jest porucznikiem w wojsku. Lecz wszystko to, nietylko nie osładza niedoli biedaka, lecz raczej ją potęguje. Gdyby był sam, odebrałby sobie poprostu życie i byłoby po wszystkiem.
— Okropne!... — Szeptał ksiądz.
— Tak to Bóg nagradza uczciwość i prawość, mój ojcze. Przecież i ja przez całe swe życie nie popełniłem nic złego, za wyjątkiem tego, com względem Dantesa zawinił. A jednak cierpię nędzę, a niedługo patrzeć będę na śmierć żony, bo nie mogę dać jej żadnego ratunku; sam — umrę zapewne z głodu, jak ojciec Dantesa. A tymczasem Danglars i Fernand opływają w dostatkach i sławie.
— Jakto?
— Wszystko wyszło im na dobre, tylko uczciwym wszystko na złe wychodzi.
— Cóż się stało z Danglarsem, który w sprawie Dantesa zawinił najwięcej?
— Co się z nim stało? Po zaaresztowaniu Dantesa wyjechał z Marsylji i dzięki rekomendacji Morrela dostał doskonałe miejsce u pewnego bankiera w Madrycie. W czasie wojny podjął się dostaw dla wojska francuskiego i zrobił duży majątek; następnie operował na giełdzie i tem pomnożył wielokrotnie swe kapitały. Po śmierci żony, która była córką owego bankiera zaślubił wdowę po panu de Nargonne, córkę pana de Servieux, szambelana dziś nam miłościwie panującego króla. Danglars jest miljonerem, dostał tytuł barona, ma pałac przy ulicy Mont Blanc, dziesięć koni na stajni, sześciu lokajów i nie wiem już ile brylantów w kasetkach.
— A! — zawołał ksiądz, a jego twarz przybrała szczególny wyraz, — Jest więc szczęśliwy?
— To znów inna sprawa. Nieszczęście — jest to tajemnica ścian mieszkalnych domu. Jeżeli majątek daje szczęście, to Danglars jest szczęśliwym niewątpliwie!
— No, a Fernand?
— Fernand? I ten jest bardzo bogaty.
— Jakżeż przyjść miał do majątku ubogi katalończyk, biedny rybak, bez wychowania i wykształcenia? To już wprowadza mnie wprost w zdumienie!
— Zadziwia to i innych. W życiu tego człowieka musi być tajemnica, której nikt jeszcze nie poznał.
— Cieszy się więc majątkiem i ma wysokie stanowisko. Zdobył nawet miłość i szacunek ludzi?
— Ma to wszystko, ojcze.
— Chcesz mnie chyba wprowadzić w świat bajek?
— Prawda, że to wszystko zakrawa na opowieść z Tysiąca i Jednej nocy. Posłuchajcie jednak, a zrozumiecie wszystko. Na kilka dni przed powrotem Dantesa, Fernand wyciągnął los do wojska. Burbonowie pozostawili go w spokoju, lecz za powrotem Napoleona nakazano wielki pobór i Fernand wyruszył w pole. I ja poszedłem również, że jednak byłem już starszy, więc użyto mnie do obrony wybrzeży jedynie. Fernand zaś został wcielony do armji czynnej i pierwszy chrzest bojowy otrzymał w bitwie pod Ligny.
W nocy po tej bitwie postawiono go na warcie przy namiocie jenerała, który porozumiewał się tajemnie z nieprzyjacielem.
Jenerał ów tej samej jeszcze nocy postanowił połączyć się z nieprzyjacielem i zapytał Fernanda, czy nie chciałby mu towarzyszyć? Katalończyk, węsząc karjerę, zgodził się, opuścił stanowisko i udał się za jenerałem.
Gdyby Napoleon utrzymał się przy władzy, Fernand byłby oddany pod sąd, stało się inaczej i czyn ten, otworzył mu bramy świetnej przyszłości.
Powrócił przeto do Francji ze szlifami podporucznika, że zaś jenerał, będący w wielkich u dworu łaskach, protegował go i dalej, został więc, w roku 1823, w czasie wojny hiszpańskiej, kapitanem; wtenczas właśnie, gdy Danglars się rzucał na pierwsze swe spekulacje.
Fernand, jako hiszpan, posłany był do Madrytu, dla zbadania nastrojów swych współziomków.
Spotkawszy się tam z Danglarsem, wszedł z nim w porozumienie i zapewnił swemu jenerałowi współdziałanie rojalistów, następnie, dzięki znajomości dróg w górach, przyczynił się do tego, że jego jenerał osiągnął wielkie wojskowe sukcesy. Co dało ten skutek, że Fernand mianowany został pułkownikiem i ozdobiony krzyżem legji honorowej, dającej tytuł hrabiego.
— O ślepy losie! — zawołał ksiądz.
— To prawda. Lecz słuchajcie, bo to jeszcze nie wszystko. Po ukończeniu wojny hiszpańskiej karjera Fernanda zdawała się być skończona, ze względu na pokój, na jaki się zanosiło. Na jego szczęście jednak Grecja powstała przeciwko Turcji i rozpoczęła wojnę o niepodległość. Oczy całego świata zostały zwrócone na Ateny; popieranie Greków należało do najlepszego tonu.. Rząd francuski, aczkolwiek głośno nie wdawał się w tę sprawę, pocichu udzielał Grecji poparcia, przez palce patrząc na werbunek ochotników. Fernand skorzystał z okazji, podał się do dymisji i wyruszył na front grecki. Niezadługo przyszły wieści, że hrabia de Morcef (takie przybrał nazwisko) wstąpił do armji Ali-baszy, w stopniu jenerała. Jak wiadomo z historji wojny, Ali-basza padł w walce, zaś wojska jego zostały rozbite. Fernand wyniósł jednak całą głowę z pogromu, a nawet bardzo duży majątek, jaki mu zapisał przed zgonem Ali-basza. Gdy Fernand powrócił do Francji, uzyskał zatwierdzenia rangi jenerała.
— Dziś więc?
— Dziś — były Fernand jest hrabią de Morcef, jest jenerałem i deputowanym, mieszka we własnym pałacu na ulicy Helder 27. Oto wszystko, co wiem.
Nastała chwila milczenia. Ksiądz parokrotnie otwierał usta, lecz je zamykał spazmatycznym ruchem. Nakoniec wykrztusił:
— A Mercedes? Cóż z nią się stało? Mówiono mi, że znikła.
— Znikła, jak słońce znika o zachodzie, by nazajutrz w tem wspanialszym ukazać się blasku.
— Czyżby i ona dobiła się fortuny? — zapytał ksiądz z ironicznym uśmiechem.
— Dawna Mercedes jest dziś jedną z największych dam Paryża. Początkowo rozpaczała bardzo po stracie Edmunda. Opowiadałem przecież, jakie starania czyniła u pana de Villefort i z jakiem oddaniem córki była dla starego Dantesa. Cierpiała bardzo, w dodatku, nowy ją spotkał smutek: Fernanda wzięto do wojska, a był on jej opiekunem, którego kochała jak brata nic nie wiedząc o jego nikczemnym czynie.
Fernand odjechał, Mercedes została sama. Trzy miesiące tak przebyła, samotna zupełnie. Żadna jej wieść nie doszła ani o Dantesie, ani o Fernandzie. Pozostał jej tylko ojciec Edmunda, który umierał z rozpaczy.
Raz siedząc nad morzem i wsłuchując się w poszum jego fal, ujrzała wracającego niespodzianie Fernanda w mundurze podporucznika.
Nie jego wprawdzie opłakiwała, nie na niego czekała, był jej jednak bliski. Porwała się więc i z radością uścisnęła mu dłoń. Te objawy uczuć siostrzanych Fernand przyjął za wyraz miłości.
Słowa jej jednego nie powiedział za swą pierwszą bytnością o swych uczuciach. Za drugą jednak — ponowił oświadczyny.
Mercedes prosiła o sześć miesięcy zwłoki.
Co miała robić, biedna? Była sama na świecie, bo i ojciec Edmunda już nie żył wtedy.
Nie mogła zapomnieć o tem, co jej wielokrotnie mówił starzec: „Nasz Edmund już nie żyje, bo gdyby żył, to wróciłby do nas“.
Wahała się więc. Myśl, że żyć ma, już do śmierci sama, sama jedna na świecie — przerażała ją.
Więc poprosiła o sześć miesięcy zwłoki.
Gdy czas ten upłynął, oddała rękę Fernandowi.
— Tak więc — rzekł ksiądz z gorzkim uśmiechem — płakała całe osiemnaście miesięcy. Kochanek najbardziej wierny, nie mógłby więcej się domagać!
O, kobieto! — Słabość jest imię twoje!
— Ślub odbył się w kościele św. Annunciaty — ciągnął dalej opowiadanie Kadrus.
— A więc w tym samym, w którym wziąć miała ślub z Edmundem. Wszystko więc poszło swoją koleją, inny jedynie narzeczony stanął u ołtarza.
— Gdy orszak ślubny przechodził koło „Rezerwy“, Mercedes, która zdawała się być spokojną, zemdlała, zaś Fernand zbladł.
Czuć było iż stale się obawiał powrotu Dantesa. I młode małżeństwo w tydzień po ślubie wyjechało.
— Czy widziałeś ją kiedy potem?
— Widziałem raz w czasie wojny hiszpańskiej w Perpignan, gdzie ją Fernand zostawił samotną. Z ogromną miłością macierzyńską pielęgnowała i wychowywała swego syna.
Ksiądz wzdrygnął się gwałtownie.
— Więc miała syna?
— Tak jest. Na imię mu było Albert.
— Kto chce wychowywać dziecię, musi mieć sam wychowanie. A Mercedes była przecież córką prostego rybaka. Bez żadnego zapewne wykształcenia?
— O, Mercedes zmieniła się bardzo od owych czasów, gdy to mieszkała w chacie rybackiej. Dziś mogłaby zostać królową, gdyby koroną nagradzano piękność, wdzięk, wytworność i dobre wychowanie. W miarę wzrostu majątku i umysł rozwijał się, aż doszedł do doskonałości.
Mimo to wszystko — wątpię by była szczęśliwą.
— Na jakich danych urobiłeś sobie to zdanie?
— Gdym wpadł w biedę, pomyślałem sobie wtedy, że mam przecież możnych przyjaciół. Kto wie przeto, czy nie zechcą mi dopomóc? Udałem się do Danglarsa, ale ten mnie nie przyjął. Potem poszedłem do Fernanda — wysłał mi przez lokaja sto franków. Gdy ze ściśniętem sercem opuszczałem ten dom, padł mi pod nogi worek z dwudziestoma pięcioma luidorami. Podniosłem szybko głowę i ujrzałem znikającą za firankami głowę Mercedes. Wyraz jej oczu był bardzo smutny.
— A z panem de Villefort co się stało, mój przyjacielu?
— O, ten nie był moim przyjacielem, bynajmniej, nie znałem go nawet.
— Lecz może wiesz przypadkowo, co się z nim stało, a także czy on nie przyczynił się czasem do niedoli Edmunda?
— Nie wiem nic. To jedynie, że wkrótce po zaaresztowaniu Edmunda zaślubił pannę de Saint Meran i opuścił Marsylję Lecz i jemu zapewne uśmiechnęło się szczęście. Jest bogaty jak Danglars i jest potentatem nie mniejszym aniżeli Fernand. Ja jeden tylko, jak widzicie, ojcze, jestem nędzarzem, zapomnianym przez Boga.
— Mylisz się przyjacielu. Nam ludziom często się zdaje, że Bóg zapomniał o kimś, a to tylko sprawiedliwość odpoczywa. Przychodzi wszelako chwila, gdy oko Opatrzności zwraca się na nędzarza. Masz nawet tego dowód.
Mówiąc to, ksiądz wyjął pierścień z kieszeni i dał go Kadrusowi.
— Masz go — rzekł — weź ten brylant. Należy on do ciebie w całości.
— Jakto?... do mnie jednego?!... Ach panie, nie żartuj sobie ze mnie!
— Djament ten miał być podzielony pomiędzy przyjaciół Edmunda. Że zaś miał on istotnie, jak się przekonałem, jednego przyjaciela — ciebie, przeto podział jest zbędny. Weź go i sprzedaj. Powtarzam, iż wart jest pięćdziesiąt tysięcy franków. To też uważam, że suma ta wydźwignie cię z biedy. Bierz więc, lecz za to...
Kadrus, który wyciągał już rękę, cofnął ją natychmiast, gdy usłyszał te słowa.
Ksiądz uśmiechnął się.
— Za to — powtórzył ksiądz — dasz mi ów worek jedwabny, który p. Morrel zostawił u starego Dantesa.
Kadrus jeszcze bardziej zdziwiony, wyjął z szafy dębowej ów worek czerwony o wypłowiałych barwach i podał go księdzu.
Ten wziął worek do ręki i natychmiast schował na piersiach, oddając wzamian djament Kadrusowi.
— O!... jesteście chyba zesłańcem bożym, księże! wszak nikt nie wiedział, że Edmund dał wam ten djament, mogliście więc śmiało zatrzymać go sobie.
— Więc ty byś to uczynił, najwidoczniej! — rzekł ksiądz do siebie.
Potem wstał, wziął kapelusz, rękawiczki i rzekł:
— Czy to co mówiłeś, było bezwzględną prawdą? Mogę polegać i wierzyć wszystkiemu?
— Patrzcie, ojcze — odpowiedział Kadrus — w kącie tej izby jest krucyfiks z drzewa poświęconego, zaś na tym kufrze leży ewangelja mojej żony. Otwórzcie więc księgę tę, a złożę wam przysięgę z ręką na krucyfiksie, na zbawienie mej duszy, że opowiedziałem wam wiernie wszystko tak, jak było.
— Dobrze — rzekł ksiądz — wierzę ci, żeś powiedział prawdę. Bądź zdrów i niech ci pieniądze Dantesa przyniosą szczęście.
I wyszedł. Słychać było jak wsiadł na konia i odjechał.
Kadrus pozostał sam, za chwilę ukazała się jednak Karkontka słabsza i bardziej blada jak zazwyczaj.
— Prawda to, com słyszała?
— Co?
— Żeśmy dostali djament na własność?
— Tak jest — odparł Kadrus, radością prawie że obłąkany — nic nadto prawdziwszego! Oto go masz.
Karkontka obejrzała klejnot, a potem rzekła głucho:
— A gdyby był fałszywy?
Kadrus aż się zachwiał pod wrażeniem tych słów.
— Fałszywy — powtórzył. — Z jakich to przyczyn miałby człowiek ten dawać mi fałszywy djament?
— By wydrzeć ci darmo twe tajemnice, niedołęgo.
Kadrusowi zdawało się, że go obłęd pochwyci, do tego stopnia przypuszczenie to pozbawiło go przytomności.
— Więc to tak — rzekł głosem zduszonym, porywając kapelusz — zaraz się o tem przekonamy.
— A to jakim sposobem?
— W Beaucaire jest jarmark, na który przyjeżdżają jubilerzy z Paryża. Zapytam ich. Ty zaś pilnuj domu; za dwie godziny wrócę.
— A choćby nawet djament był prawdziwy — powiedziała do siebie Karkontka — pięćdziesiąt tysięcy franków, to pieniądze, ale nie majątek!










Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.