Hrabia Monte Christo/Część VIII/Rozdział IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hrabia Monte Christo |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Comte de Monte-Cristo |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część VIII |
Indeks stron |
NOIRTIER.
W czasie rozmowy, jaką podaliśmy w poprzednim rozdziale, po odjeździe państwa Danglars z córką, w domu prokuratora zaszły następujące okoliczności:
Państwo Villefort udali się do pana Noirtier. Walentyna wtedy, jak wiemy, bawiła w ogrodzie.
Po przywitaniu się z ojcem, pan de Villefort rozkazał wyjść z pokoju słudze, który od lat kilkudziesięciu pozostawał u niego i oboje zasiedli przy starcu.
Pan Noirtier siedział w wielkim fotelu na kółkach, w którym zwykle spędzał dzień cały.
Jak trup — nieruchomy, żywem i przenikliwem okiem spogladał na swoje dzieci, których ceremonjalny ukłon zapowiadał jakieś urzędowe, nieoczekiwane zamiary.
Wzrok i słuch pozostały mu jeszcze, jak dwie iskry z całej ludzkiej materji, w trzech czwartych częściach należącej już do grobu; jeden tylko z tych dwóch powstałych zmysłów przenikał w zewnętrzne życie, to jest wzrok, podobny do odległego światełka, które w nocy obwieszcza zbłąkanemu podróżnikowi w pustyni, że tam żyje jeszcze istota wśród obszarów milczenia i ciemności.
W czarnem oku starego Noirtiera, ocienionem brwią czarną, gdy reszta włosów długich, na ramiona spadających, pobielała, zebrały się: wszelka energja, siła i rozum, ożywiające niegdyś duszę i ciało, kosztem, jak to zwykle bywa u człowieka, reszty jego organów.
Brakowało poruszenia ręki, dźwięku głosu i ruchu ciała, a jednak ten wzrok potężny zastępował wszystko.
Starzec wzrokiem tym rozkazywał i wzrokiem dziękował; był to prawdziwy trup z żyjącemi oczyma. Nic okropniejszego nad widok jego twarzy marmurowej, na której błyszczały w oczach iskry gniewu, lub radości.
Tylko trzy osoby rozumiały ten nadprzyrodzony język nieszczęsnego paralityka: de Villefort, Walentyna i stary sługa, o którym wspominaliśmy już powyżej.
Że zaś de Villefort bardzo rzadko widywał ojca, bo wtedy jedynie, gdy był do tego okolicznościami zmuszony, całe szczęście starca ogniskowało się przeto w jego wnuczce; Walentyna, dodać należy, dzięki swej miłości, poświęceniu i cierpliwości, potrafiła dojść do zrozumienia i odgadnięcia we wzroku tym wszystkich myśli swego dziadka.
Na tę rzekomą mowę, a raczej na tę mowę niemą, odpowiadała całym głosem, całą postawą, całą swoją duszą, tak dalece, że niejednokrotnie pomiędzy temi dwoma istotami toczyły się długie i ożywione rozmowy, pełne myśli i zwierzeń.
Stary sługa, od lat dwudziestu pięciu w usługach Noirtiera pozostający, rozumiał również wzrok swego pana doskonale.
Lecz i Villefort, jakeśmy to już powiedzieli, znał niemą mowę swego ojca doskonale, to też pozwolił, by Walentyna oddaliła się do ogrodu, a staremu słudze wyjść rozkazał; gdy to się już stało, usiadł po prawej stronie ojca, gdy pani de Villefort zajęła miejsce po drugiej, i rzekł:
— Niech cię to, panie, nie dziwi, że Walentyna nie przyszła wraz z nami, jak również i to, że sługę twego oddaliłem, rozmowa jednak, jaką mam zamiar zawiązać, jest tego rodzaju, iż musi się odbyć bez świadków. Zaś przybyliśmy do ciebie, bo pragniemy ci wyjawić nasz zamiar.
Twarz Noirtiera pozostała nieruchoma, bez wyrazu.
— Zamiar nasz — ciągnął dalej pan prokurator królewski tonem zimnym, nie dopuszczającym wprost, zdawałoby się, najmniejszego oporu — nie wątpimy, iż znajdzie uznanie w oczach pana.
Wzrok starca bez najmniejszej zmiany martwy pozostał. Wyczekiwał na słowa bardzo ważkie.
— Postanowiliśmy wydać za mąż Walentynę — wyraził nakoniec de Villefort myśl swoją.
Nieruchoma postać, na wieść tę — ożyła jakby, rozbłysło oko, aczkolwiek ciało całe pozostawało bez ruchu.
— Małżeństwo to zostanie zawarte za trzy miesiące — uzupełnił de Villefort.
Wzrok starca bez zmiany nic nie wyrażał.
Wtedy pani de Villefort, przerywając mowę mężowi, dodała z pośpiechem:
— Myśleliśmy, że wiadomość ta zainteresuje pana, gdyż zdawało się nam zawsze, że Walentyna cieszy się twą miłością przed innymi. Pozostaje nam przeto wymienić jeszcze nazwisko człowieka, który jej został przeznaczony. Jest to partja tak dobra, że o lepszej nawet marzyć trudno. Człowiek ten jest bogaty, piękne ma nazwisko, przyczem pod względem moralnym jest nieskazitelny. Jego nazwisko jest zresztą zapewne panu znane, przyszłym mężem naszej Walentyny jest pan Franciszek de Quesel, baron d‘Epinay.
Villefort, w czasie całej tej mowy swej żony, nie spuszczał oka ze starca ani na chwilę.
Gdy pani de Villefort wymówiła nazwisko Franciszka, oko Noirtiera, które syn znał i rozumiał doskonale, nagle zadrgało i rzuciło błyskawicę.
Prokurator królewski, jako znający dawne stosunki zażyłości politycznej pomiędzy ojcem swym i ojcem Franciszka, pochwycił ten płomień odrazu, zrozumiał wzruszenie, udał jednak, iż nic nie zauważył, a prowadząc dalej mowę swej żony, odezwał się:
— Panie, pojmujesz zapewne, jak bardzo ważną jest rzeczą w tej chwili ustalenie pozycji Walentyny, która zresztą wkrótce ukończy dziewiętnaście lat życia. Otóż w tej właśnie sprawie przybyliśmy do pana i zgóry jesteśmy przekonani, że przyszły mąż Walentyny zgodziłby się jak najchętniej na to, ażebyś zamieszkał wraz z nimi. Tym sposobem zamiast jednego, panie, dziecka, miałbyś dwoje.
Blask wzroku Noirtiera przybrał barwę krwawą.
Jakieś straszne najwidoczniej uczucie obudziło się w duszy starca: gniew i boleść na jego twarz wystąpiły, a chociaż uczucia te nie mogły wybuchnąć, objawiły się jednakże bardzo dobitnie w posiniałych i drżących ustach.
Villefort, widząc to, spokojnie otworzył okno, mówiąc:
— W pokoju twym, panie, jest bardzo duszno i gorąco, co ci szkodzić musi niewątpliwie.
Poczem wrócił na swe miejsce, lecz już nie usiadł.
— Związek ten — dodała pani de Villefort — jest w zupełności zgodny z wolą pana d‘Epinay i jego rodziny. Rodzina jego, zresztą, jest bardzo nieliczna i składa się ze stryja i ciotki jedynie. Matka jego zmarła w chwili, gdy on na świat przyszedł, zaś jego ojciec został zamordowany w 1815 roku. Franciszek miał wtedy dwa lata zaledwie. Pan d‘Epinay jest absolutnie przeto niezależny.
— Morderstwo to do dziś otacza mgła tajemnicy — dał wyjaśnienie prokurator — tak, że jego sprawcy pozostali nieznani. Są tylko poszlaki pewne, które obciążają niektóre do dziś jeszcze żyjące osoby.
Noirtier, po usłyszeniu słów tych, skrzywił usta jakby do uśmiechu.
— Prawdziwi winowajcy — ciągnął dalej de Villefort — to jest ci, którzy napewno wiedzą dobrze, kto zbrodnię tę popełnił? — byliby bardzo szczęśliwi, gdyby być mogli na naszem teraz miejscu, by ofiarowaniem swej córki panu d‘Epinay, usunąć cienie podejrzeń.
Noirtier z widocznem natężeniem przybrał wyraz spokoju na twarzy.
— Rozumiem!... — odpowiedział wzrokiem synowi.
A we wzroku tym malowały się aż nazbyt wyraźnie: wzgarda głęboka, oburzenie i gniew.
Villefort na to nieme wyrażenie uczuć odpowiedział wzruszeniem ramion jedynie, dając żonie znak do odejścia.
— Zechciej przyjąć, panie — powiedziała pani de Villefort powstając — wyrazy naszego uszanowania. Może pozwolić raczysz, by mój mały Edwardek przyszedł, ażeby miał możność ucałowania twych rąk?
Wszyscy domownicy, bliżsi starca, wiedzieli, iż twierdzenie wyrażał on przymknięciem oczu, zaś przeczenie — przymykaniem i otwieraniem powiek; gdy pragnął czegoś, wyrażał to podniesieniem wzroku w górę.
Gdy chciał, by Walentyna przyszła do niego — zamykał prawe oko.
Gdy wołał starego sługi — zamykał lewe.
Na zapytanie pani de Villefort, — odpowiedział parokrotnie i bardzo szybkiem przymknięciem powiek.
Pani Villefort na widok ten — przygryzła usta.
— Może przysłać panu Walentynę? — zapytała.
— Dobrze — powiedział starzec żywem przymknięciem powiek.
Państwo de Villefort pożegnali starca i wyszli, wydając służącemu rozkaz, by ten przywołał Walentynę.
Nie upłynęło pięciu minut nawet, a Walentyna była już u dziadka, cała zarumieniona jeszcze wzruszeniem.
Jedno spojrzenie starca dało jej świadomość, że ten bardzo cierpi i ma jej wiele do powiedzenia.
— Co się tu stato? — zawołała — dziadku mój drogi!... Czy cię kto rozgniewał?
— Tak — odpowiedział starzec przymknięciem oczu.
— Może się na mnie gniewasz? — zawołała Walentyna zdziwiona.
Starzec ten sam znak powtórzył.
— Cóż ja takiego zrobiłam, dziaduniu?
Starzec nie dał odpowiedzi.
— Nie byłam nawet u ciebie dzisiaj jeszcze! Musiano ci więc coś o mnie powiedzieć.
— Tak jest — odpowiedział żywo wzrokiem.
— Cóż takiego okropnego powiedzieć o mnie mogli? Lecz przysięgam ci, dziadku ukochany... Aaa! państwo de Villefort tutaj byli?
— Tak jest.
— Więc to oni o mnie powiedzieli coś takiego, że się na mnie gniewasz? Cóżby to być mogło?... Czy pozwolisz, dziadku, abym się ich o to zapytała, a potem wytłumaczyła się przed tobą.
— Nie — odpowiedział wzrok.
— Przestraszasz mnie, dziaduniu! Cóż oni takiego powiedzieć mogli?
I zaczęła się namyślać.
— Już wiem, o co ci idzie! — rzekła nakoniec cichym głosem, do starca się zbliżając, — powiedzieli ci o mojem małżeństwie, prawda?
— Tak jest — odpowiedział gniewny wzrok.
— Teraz już rozumiem. Wyrzucasz mi moje milczenie. Ależ ja o projekcie tym sama bardzo niedawno się dowiedziałam i tylko wypadkowo. Państwo de Villefort nic wyraźnego nie powiedzieli mi zresztą, więc nie uważałam za potrzebne mówić ci o tem. Jeżeli zbłądziłam, przebacz mi, przebacz, dziadku drogi.
Wzrok, w jedno miejsce zwrócony, zdawał się mówić:
— Nietylko samo milczenie twoje sprawiło mi ból.
— Cóż tedy innego? — zapytała panienka — myślałeś może, że ja cię opuszczę, że po wyjściu za mąż o tobie zapomnę?!
— Nie.
— Powiedzieli ci więc, że pan d‘Epinay się zgodził, byś wraz z nami mieszkał?
— Tak jest.
— O cóż więc się gniewasz?
Oczy starca złagodniały, tkliwą wyrażając miłość.
— Rozumiem — rzekła wzruszonym głosem Walentyna — masz żal do mnie, bo mnie kochasz?
Starzec dał znak potwierdzenia.
— Lękasz się o moje szczęście?
— Tak jest.
— Nie lubisz pana Franciszka?
Trzykrotnie przymknięcie powiek powiedziało, że nie.
— I to cię martwi, dziadusiu?
— Tak.
— Słuchaj więc — zawołała Walentyna, klękając przy dziadku i obejmując go za szyję — ja również cierpię, bo i ja pana d‘Epinay nie kocham.
Błysk radości zajaśniał w oczach starca.
— Przypominasz sobie, dziaduniu, jak bardzo rozgniewałeś się na mnie, gdym chciała wstąpić do klasztoru?
Łza zrosiła wyschłe powieki starca.
— Otóż dla uniknięcia tego związku właśnie powzięłam tę myśl rozpaczliwą.
Z piersi Noirtiera wydarło się westchnienie.
— Więc związek ten jest dla ciebie tak bardzo przykry? O!... mój dobry Boże! Gdybyśmy to mogli zniszczyć ten projekt!... Ale ty jesteś bezsilny, aczkolwiek twój umysł jest pełen męskiej siły, a twoja wola jest niezłomną!
W oczach Noirtiera zabłysły ogniki złośliwości, zacisnęły się usta. Wszystko to mówiło najwyraźniej:
— Mylisz się, dziecię moje, mogę ja jeszcze wiele dla ciebie zrobić.
— Więcbyś mógł może mnie uratować, dziaduniu?! — zakrzyknęła Walentyna.
— Tak jest — powiedział zamknięciem powiek Noirtier, a następnie wzniósł oczy w górę, na znak, że czegoś żąda.
— Czego chcesz, mój ojcze?
Walentyna przez chwilę namyślała się, a gdy po każdem wyrażonem przypuszczeniu starzec stale odpowiadał: nie, — powiedziała nakoniec:
— Weźmy się do innych środków, gdy zwykłe nie wystarczają.
I zaczęła wymawiać w porządku alfabetycznym litery; gdy doszła do „N“, — starzec przymknął oczy.
— Więc chcesz jakiejś rzeczy, której nazwa od litery N się zaczyna... cóż tedy z tem N?... Spróbujmy: na, ne, ni, no...
Starzec znów przymknął oczy.
— A więc No?
— Tak.
Walentyna wzięła do ręki słownik, następnie położyła go na kolanach starca, otworzyła w miejscu właściwem, wreszcie palcem wskazującym zaczęła posuwać po słowach, na „no“ się rozpoczynających.
Gdy paluszek panienki doszedł do wyrazu „notarjusz“, Noirtier przymknął oczy.
— Notarjusza tedy żądasz, drogi dziaduniu?
— Tak jest.
— Czy mam natychmiast posłać po niego?
— Tak.
— Czy mam o fakcie tym zawiadomić ojca mego?
— Tak.
— A więc posyłam po notarjusza, a także zawiadomię o tem ojca. Niczego więcej nie żądasz ode mnie?
— Nie.
Walentyna pobiegła do dzwonka, a gdy służący się zjawił, dała mu zlecenie, ażeby poprosił pana lub panią, do pana Noirtier.
— Czy jesteś ze mnie kontent? — rzekła następnie do swego dziadka panienka — prawda, że jestem domyślna?... Odgadnąć myśl twoją — nie tak łatwo było przecież!
We drzwiach ukazał się pan de Villefort.
— Czego pan żądasz ode mnie? — zapytał.
— Ojcze — dała odpowiedź Walentyna — dziadunio zażądał notarjusza.
De Villefort ze zdziwieniem spojrzał na starca.
— Tak jest — odpowiedział Noirtier całą potęgą swego wzroku, która wskazywała, iż przy pomocy Walentyny i starego sługi czuje się dość silny, ażeby zwycięsko stoczyć walkę.
— Żądasz pan notarjusza? — powtórzył de Villefort — na cóż to jest ci on potrzebny?
Wzrok paralityka trwał w swej nieruchomości, jakby wyrażał:
— Wola moja jest niezłomna.
— Widzę, że pan masz zamiar wyrządzić nam jakąś krzywdę.
— Ponieważ pan mój — odezwał się wtedy stary sługa, ze zwykłym sobie uporem — domaga się notarjusza, więc po niego idę.
Stary sługa tylko w panu Noirtier uznawał swego pana.
— Tak jest, żądam notarjusza — mówił bez zmiany nieruchomy wzrok starca.
— A więc niechże ten notarjusz przyjdzie — powiedział pan de Villefort — śmieszna to jednak będzie scena.
— Mniejsza o to — rzekł stary sługa — moją rzeczą jest spełnić rozkaz mego pana, a wszystko inne nic mnie nie obchodzi.
I ze słowy temi wyszedł z pokoju.