Hrabia Monte Christo/Część VIII/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hrabia Monte Christo |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Comte de Monte-Cristo |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część VIII |
Indeks stron |
TESTAMENT.
Gdy służący się oddalił, Noirtier spojrzał na Walentynę z wyrazem zadowolenia.
Wnuczka pojęła ten wzrok, a i Villefort zrozumiał go również, bo zmarszczył czoło i brwi.
Usiadł z całą powagą i pozorną obojętnością, przyczem dał Walentynie znak, aby nie wychodziła z pokoju.
Nie upłynęła godzina, a stary sługa powrócił, prowadząc notarjusza.
— Jesteś pan powołany przez pana Noirtier, który tutaj oto siedzi — rzekł de Villefort po zwykłych przywitaniach.
— Ogólny paraliż odjął mu głos i władzę we wszystkich członkach tak dalece, że nawet my, najbliżsi mu, jesteśmy zaledwie zdolni do pochwycenia niewyraźnego wątku jego myśli.
Noirtier wezwał wtedy wzrokiem Walentynę, wzrokiem tak surowym i rozkazującym, że przestraszona panienka natychmiast zabrała głos.
— Ja wszystko rozumiem jak najdokładniej, czego tylko dziadek mój wyraźnie pragnie — powiedziała.
— Tak jest — uzupełnił zeznanie to stary sługa — ja już o tem wspominałem w drodze panu notarjuszowi.
— Niech mi państwo darują — odezwał się notarjusz, zwracając się do Villeforta i do Walentyny, — jest to jednak wypadek, w którym urzędnik państwowy nie może postąpić nierozważnie, bez narażenia się na odpowiedzialność.
Dla prawomocności aktu jest niezbędne to przedewszystkiem, by notarjusz miał pewność bezwzględną, iż wiernie oddaje myśli tego, który wolę swą mu dyktuje. W niniejszym wypadku, gdy klijent nie mówi, nie mogę być pewien tego, jestem więc zdania, że działalność ma tutaj, jako urzędnika — nie byłaby legalna, a więc — byłaby bezużyteczna.
I po słowach tych notarjusz chciał się oddalić.
Lekki uśmiech triumfu zjawił się wtedy na ustach prokuratora królewskiego. Noirtier zaś spojrzał na Walentynę z takim wyrazem boleści, że ta bez chwili namysłu zastąpiła drogę notarjuszowi.
— Panie, nic łatwiejszego, jak zrozumieć język, którym ja z mym dziadkiem się porozumiewam, po kilku chwilach będziesz pan w stanie rozumieć wszystko, tak zupełnie, jak ja rozumiem. Powiedz czego potrzeba, abyś pan powziął przekonanie, iż czynisz zadość swym obowiązkom?
— Pani — odpowiedział notarjusz — dla ważności aktu jest niezbędne to przedewszystkiem, bym z całą pewnością wiedział, czego kto żąda, lub co odrzuca. Można robić testament, będąc chorym na ciele, byle umysł był zdrowy.
— Jeżeli tak, to z dwóch znaków poweźmiesz pan przekonanie i pewność, że mój dziadek jest w całej pełni umysłowych władz. Dziadek mój jest pozbawiony głosu, jest i bezwładny również, a jednak jest zdolny do ujawniania myśli w sposób zupełnie jasny, oczywisty, mianowicie: gdy chce coś potwierdzić — zamyka oczy, parokrotnem zaś mrugnięciem — wyraża przeczenie.
Oto masz pan cały klucz zupełnie jasny i prosty, przy pomocy którego możesz poznać myśli i żądania pana Noirtier, mego dziadka. Zechciej tylko spróbować.
Wzrok starca pełnem czułości spojrzeniem obrzucił Walentynę, był przytem do tego stopnia wymowny, że go notarjusz zrozumiał.
— Czy pan potwierdzasz słowa swej wnuczki? — zapytał notarjusz.
Noirtier przymknął oczy i po chwili dopiero je otworzył.
— Czy to pan kazałeś mnie zawezwać?
— Tak.
— Dla zrobienia testamentu?
— Tak.
— I nie pozwalasz mi pan oddalić się, dopóki testamentu nie napiszę?
Paralityk mrugnął żywo i parokrotnie oczami.
— Czy uspokoiłeś swe sumienie, czy pozyskałeś pewność, panie, że pan Noirtier jest w pełni władz umysłowych i że jasno wyraża swe myśli? — zapytała Walentyna.
Zanim notarjusz zdołał dać odpowiedź, de Villefort odprowadził go na stronę.
— Czy sądzisz pan, że człowiek pozbawiony władz fizycznych, może zachować w wystarczającym stopniu władze umysłowe?
— To do mnie nie należy — odpowiedział notarjusz — mnie obchodzi to jedynie, czy mogę lub nie, poznać myśli testatora, by mieć możność zadość uczynienia jego woli.
— Sądzę, iż pan przekonałeś się, że jest to rzeczą w tym wypadku niepodobną? — rzekł z naciskiem de Villefort.
Walentyna i starzec słyszeli tę rozmowę.
Noirtier spojrzał wtedy na swą wnuczkę wzrokiem wyjątkowo silnym i uporczywym, jakby domagał się, ażeby słowom powyższym zaprzeczyła.
— Niech to pana nie niepokoi. — Odezwała się wtedy Walentyna — aczkolwiek trudnem się wydaje odgadnąć myśli mego dziadka, upewniam, że każdą wątpliwość rozjaśnić potrafię. Od lat sześciu już znajduję się przy dziadku i jeszcze nigdy nie zdarzyło się, bym nie mogła odgadnąć jego myśli.
— Spróbujmy więc — odezwał się notarjusz.
— Czy pan przyjmujesz swą wnuczkę za tłumaczkę? — zapytał Noirtiera.
Paralityk dał znak twierdzenia.
— Czegóż pan tedy żądasz ode mnie? I jakiego rodzaju akt ma być przeze mnie sporządzony?
Wtedy Walentyna zaczęła wymieniać kolejno litery alfabetu. Gdy doszła do „T“ — Noirtier przymknął oczy.
— Rozumiem — odezwał się notariusz — ten pan pragnie rzeczy, której nazwa od litery „T“ się rozpoczyna.
— Niech pan poczeka chwilę jeszcze — rzekła Walentyna i zwracając się do dziadka, mówić zaczęła: ta... te...
Starzec znów przymknął powieki.
Wtedy Walentyna wzięła słownik w oczach notarjusza, pilnie dającego baczenie, otworzyła go na stronicach, na których znajdowały się słowa, na „te“ się rozpoczynające i zaczęła z góry na dół prowadzić po nich palcem.
Oczy Noirtiera zatrzymały palec ten przy słowie: testament.
— Zdaje się nie ulegać wątpliwości — zawołał zdumiony notarjusz — że pan Noirtier żąda testamentu.
— Tak jest — przyznał starzec, zwykłym swym sposobem.
— No, wie pan — zwrócił się notarjusz do Vilelforta, — że jest to rzecz istotnie zdumiewająca.
— W rzeczy samej — odpowiedział prokurator królewski — a sam testament będzie rzeczą jeszcze bardziej zadziwiającą, tem bardziej, że, jak mi się zdaje, trudno będzie układać cały jego tekst, wyraz po wyrazie, przy pomocy słownika, no i przy pomocy mej córki, która — jako najbardziej zainteresowana w tym testamencie — bardzo dogodną będzie zapewne tłumaczką ciemnej woli pana Noirtiera.
— Nie, nie, nie! — oczami wyraził paralityk.
— Jakto — rzekł Villefort — czy Walentyna nie jest zainteresowana w tym testamencie?
— Nie.
Notarjusz uszczęśliwiony i zachwycony całą sprawą, już sobie układał w myśli, jak to opowiadać będzie szczegóły tego zajmującego wypadku.
— Panie — powiedział do Villeforta — to, co z początku uważałem za niepodobne, teraz wydaje mi się rzeczą najłatwiejszą. Testament ten będzie poprostu testamentem mistycznym, przez prawo przewidzianym, a więc ważnym bezwarunkowo, o ile zostanie on w obecności siedmiu świadków odczytany i przez testatora w ich obecności poświadczony, wreszcie w ich obecności przez notarjusza zamknięty. Kodeks przewidział wypadki podobne i przyjął pewne stare formuły, jedne i te same zawsze. Co się zaś tyczy szczegółów, to tych dostarczy nam przecież stan interesów testatora, a zapewne i pan, panie prokuratorze królewski, który sprawy te znać musisz dobrze, niewątpliwie.
By jednak akt podobny był ważny i był bez zarzutu, musi być w najdrobniejszych szczegółach jak najprawniej zrobiony. To też, wbrew potrzebie nawet, do pomocy zawezwę jednego z kolegów, by ten był obecny przy dyktowaniu.
— Czy jesteś pan zadowolony? — zwrócił się następnie z zapytaniem tem notarjusz do starca.
— Tak jest — odpwiedział Noirtier, przymknięciem oka, promieniejący i szczęśliwy, że go zrozumiano.
— Ciekawe, co on takiego postanowił? — zapytał się w duchu de Villefort.
Następnie pan prokurator królewski wydał rozkaz służbie, by ta poprosiła panią domu o przybycie.
W kwadrans potem wszyscy zgromadzili się już w pokoju paralityka, a w chwilę potem przybył i drugi notariusz.
W kilku słowach obaj urzędnicy porozumieli się ze sobą, w wyniku czego odczytano panu Noirtier zwykłą formułę testamentów, a gdy to się już stało, pierwszy notariusz zwrócił się do niego z deklaracją:
— Jest zapewne panu wiadome, że testament robi się zawsze na czyjąś korzyść?
— Tak jest — odpowiedział Noirtier przymknięciem oka.
— Czy jesteś pan zdolny do podania nam sumy swych kapitałów?
— Tak.
— Majątek pański, w takim razie, sięga zapewne sumy 300,000 franków?
Wzrok starca pozostał nieruchomy.
— A więc przewyższa te sumę?
— Tak.
— Czy posiadasz pan 400,000 franków?
Martwota oczu starca była odpowiedzią.
— A więc pół miljona?... 600,000 franków... 700,000... 800,000... 900,000...
Noirtier przymknął oczy.
— Posiadasz pan więc 900,000 franków?
— Tak.
— Wszystko w papierach?
— Tak.
— Czy papiery te posiadasz pan przy sobie?
Starzec rzucił okiem pełnem wyrazu na starego sługę, wtedy ten wyjął z biurka i postawił na stoliku obok pana małą szkatułkę.
— Pozwolisz pan, byśmy szkatułkę tę otworzyli? — zapytał notariusz.
— Pozwalam — wyraził wzrok Noirtiera.
Szkatułką otworzono wtedy i znaleziono w niej rentę na sumę 910,000 franków.
— Wszystko jest w porządku — powiedział drugi notarjusz — nie ulega wątpliwości, że pan ten rozporządza pełnią władz umysłowych.
Notarjusz pierwszy to stwierdzenie przyjął z miną pełną zadowolenia, a następnie zwrócił się do paralityka:
— Masz pan tedy, jak o tem przekonaliśmy się już, przeszło dziewięć kroć sto tysięcy franków, co ci daje około 45,000 franków rocznego dochodu.
— Tak — odpowiedział okiem starzec.
— Komu pragniesz zapisać ten majątek?
— O, ta strona sprawy podlegać nie może żadnym wątpliwościom — odezwała się pani de Villefort — pan Noirtier kocha córkę mego męża, tu obecną Walentynę jedynie: ona pielęgnuje go od lat sześciu, potrafiła troskliwością swą pozyskać uczucia swego dziadka, zasłużyła więc sobie na jego wdzięczność; słuszną jest więc rzeczą, by ona właśnie otrzymała zapłatę za swe poświęcenie.
Wzrok starca zapłonął ogniem czerwonym, co ujawniło, iż poznał się na fałszu słów przez panią de Villefort wypowiedzianych.
— Czy pannie Walentynie de Villefort zapisujesz pan swe kapitały? — zapytał notarjusz, zgóry pewien, iż otrzyma odpowiedź potwierdzającą i że pozostanie mu już tylko tę wolę testatora wyrazić w testamencie w formie prawnej.
Walentyna tymczasem, gdy usłyszała niegodziwe słowa wypowiedziane przez macochę, odeszła w głąb pokoju i zaczęła cicho płakać. Starzec patrzył na nią przez chwilę z wyrazem najgłębszej miłości, a następnie, po zwróceniu spojrzenia na notarjusza, mrugnął szybko powiekami.
— Nie? — zawołał wtedy ze zdumieniem notarjusz — więc nie pannie Walentynie zostawić pragniesz swój majątek?
Noirtier wzrokiem wolę swą potwierdził.
— Czy tylko pan się nie mylisz, czy dobrze wyrażasz spojrzeniem myśl swoją? — mówił notariusz coraz bardziej zdziwiony. — Zechciej raz jeszcze wyrazić twe żądania. Więc nie wnuczka twa ma być twą spadkobierczynią? Czy tak?
— Tak — wyraził wzrok starca.
Walentyna radośnie podniosła wtedy w górę swą ciemną główkę, szczęśliwa, że za swą miłość nie otrzyma zapłaty.
Noirtier spoglądał na nią z wyrazem bezmiernej czułości, tak, iż Walentyna głosem wesela pełnym zawołała:
— O mój najdroższy dziaduniu! Widzę, że wydziedziczasz mnie, aby mi serce swe zachować?
— Tak, tak... powiedziały wyraźnie i z ogromną siłą oczy starca.
— Dzięki ci za to, zawołała dzieweczka, przypadając do rąk swego dziadka.
Ta niespodziewana decyzja obudziła jednak natychmiast radosne nadzieje w duszy pani de Villefort. Zbliżyła się więc do starca z zapytaniem:
— A więc prawdopodobnie swemu małemu wnuczkowi, Edwardkowi, zapisać zechcesz, panie, swój majątek?
Mruganie wyjątkowo szybkie, ujawniło przeczenie. Było ono do tego stopnia gwałtowne, że aż wzgardliwe.
— Więc i swemu wnuczkowi nie chcesz zostawić swego majątku?... Więc może synowi? — zapytał notarjusz.
— Nie — było odpowiedzią starca.
Obaj rejenci ze zdumieniem spojrzeli na siebie; na twarzach państwa de Villefort uwydatniły się znów inne uczucia, na jednej widniał wstyd, na drugiej złość bezsilna.
Wzrok starca przebiegł szybko po wszystkich obecnych, aż w końcu zatrzymał się na Walentynie, przyczem jego spojrzenie spoczęło z uporczywością na jej ręce.
— Moja ręka?... z niepewnością powiedziała Walentyna wtedy — czego chcesz od mej ręki, dziaduniu?
Oko starca, bez zmiany, wpijało się wprost w prawą rękę Walentyny.
— Co to znaczy? — Czegóż chcieć może pan Noirtier, od ręki swej wnuczki? — ze zdumieniem zawołali wszyscy.
— Widzicie, panowie, że to wszystko było próżnym trudem. Mój ojciec, niestety, ma umysł bardzo osłabiony, jest niepoczytalny — odezwał się prokurator królewski.
— Rozumiem już! — zawołała w tej samej chwili Walentyna. — Dziadkowi chodzi o moją rękę, t.j. o moje małżeństwo! Czy tak, dziadziuniu?
— Tak, tak, tak... powtórzył znak potwierdzenia paralityk, rzucając za każdym razem błyskawice spojrzeń.
— Pan nie życzysz sobie, by twa wnuczka wyszła zamąż? — zapytał notarjusz.
— Tak.
— Ależ to niedorzeczność — zawołał de Villefort.
— Zechce pan darować — zaprzeczył rejent — wszystko to jest najzupełniej jasne i bardzo logiczne, ja zaś przywołany zostałem tutaj na to, by stwierdzić wolę testatora.
— Ty nie chcesz, dziaduniu, bym poszła za pana Franciszka d‘Epinay? — zapytała Walentyna.
— Tak.
— I dlatego wydziedziczasz pan swą wnuczkę, że zawrzeć zamierza związek ten wbrew twej woli? — zapytał notarjusz.
— Tak — przyznał wzrok Noirtiera.
— Gdyby nie ten związek, to byłaby twą spadkobierczynią?
— Tak.
Gdy padło to „tak“, wyrażone wzrokiem, powszechne i głębokie zapanowało milczenie.
Rejenci zaczęli się naradzać.
Walentyna ze złożonymi jak do modlitwy rękoma patrzyła na dziadka z wyrazem bezmiernej wdzięczności, Villefort przygryzł wargi, z jednej twarzy pani de Villefort promieniała radość, jakiej ukryć nie mogła.
— Bez względu na to wszystko — odezwał się prokurator królewski — ja jeden mam prawo decydować o losie mej córki. Zaś mojem życzeniem jest, by poślubiła ona pana Franciszka d‘Epinay, to też poślubi go ona niezawodnie.
Walentyna, gdy usłyszała te słowa, padła na krzesło zalana łzami.
— Co pan uczynić zamierzasz ze swym majątkiem — zapytał notariusz, zwracając się do starca — na wypadek, jeżeli panna de Villefort zaślubi pana d‘Epinaya?
Oczy Noirtiera pozostały nieruchome.
— Zapiszesz go rodzinie?
— Nie.
— A więc na ubogich?
— Tak.
— Czuję się jednak w obowiązku poinformować pana, iż prawo nie pozwala na wydziedziczenie całkowite syna. Zapiszesz przeto tylko część majątku na ubogich?
Oczy starca pozostały nieruchome.
— Cały więc majątek pragniesz zapisać na ubogich?
— Tak.
— Lecz w takim razie testament będzie łatwy do zwalenia.
— Nie.
— Mój ojciec zna mnie dobrze — powiedział wtedy de Villefort — i wie, że jego wola świętą pozostanie dla mnie. Wie on ponadto, iż, jako prokurator królewski, nie mogę występować przeciwko ubogim.
Wzrok Noirtiera zabłysnął wyrazem triumfu.
— Do rozporządzeń mego ojca mieszać się nie będę — dodał jeszcze pan de Villefort — niech jego majątek idzie na szpitale. Na jego kaprysy wszelako nie myślę zwracać uwagi i postąpię tak, jak mi sumienie nakazuje.
Po wypowiedzeniu słów tych, pan prokurator królewski opuścił wraz z żoną pokój swego ojca, pozostawiając ojcu swobodę decyzji.
W godzinę potem testament był już napisany, następnie przez świadków poświadczony i złożony u notarjusza Deschamsa.