Hrabia Monte Christo/Część VIII/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część VIII
Indeks stron
ROZDZIAŁ IX.
OBIAD.

Pan prokurator królewski zlekka zadrżał, gdy ręka pani Danglars spoczęła na jego ramieniu, jednak pozornie obojętnie, aczkolwiek tłumiąc wzruszenie, poprowadził swą damę do sali jadalnej.
Gdy zasiedli przy stole, pan de Villefort miał po prawej stronie panią Danglars, zaś po lewej stronie Morrela; hrabia siedział pomiędzy panią de Villefort, a Danglarsem, Debray znalazł się pomiędzy panami Cavalcanti, nakoniec Chateau Renaud miał miejsce pomiędzy panią de Villefort a Morrelem.
Uczta była wspaniała. Moc owoców przedewszystkiem w chińskich wazach i na japońskich paterach. Najrzadsze ptaki, ryby, nieznane i niezmiernej wielkości, homary, langusty, ostrygi, najwytworniejsze wina.
Było to coś nakształt uczty Apicjusza, danej paryżanom, którzy dobrze to rozumieli, że można wydać tysiące luidorów na obiad dla dziesięciu osób, ale w takim wypadku jedynie, gdy, jak u Kleopatry, pić się będzie rozpuszczone w winie perły, lub też, jak u Wawrzyńca Medyceusza — roztopione złoto.
Monte Christo zauważył to ogromne zdziwienie i zaczął się śmiać.
— Ależ w tem niema nic tak dziwnego, — powiedział wreszcie — poprostu nie lubię chodzić utartym torem, no a że mam środki na to, by zadowolić wszystkie me zachcianki, przeto... Ot naprzykład zechciejcie spojrzeć na te dwie ryby, obok siebie w zgodzie spoczywające: jedna pochodzi z okolic o 50 mil leżących na południe od Neapolu, gdy ojczyzną drugiej — wody daleko na wschód od Moskwy.
— Cóż to za ryby? — zapytał Danglars.
— Pan Chateau-Renaud, który przebywał w Rosji, powie panu nazwę jednej z nich, zaś pan major Cavalcanti drugiej.
— Jeżeli się tylko nie mylę — rzekł Renaud Chateau — jest to sterlet.
— Zaś ta — pospieszył z kolei z odpowiedzią Cavalcanti — to minoga.
— I tak jest istotnie. A teraz, panie Danglars, zapytaj się tych panów, gdzie są te ryby poławiane?
— Sterlety — rzekł Chateau-Renaud — żyją w Wołdze.
— Minogi podobnej jak te wielkości, tylko w jeziorze Fusaro znaleźć można — odpowiedział Cavalcanti.
— Jakim sposobem te dwie ryby sprowadzono do Paryża?
— Nic łatwiejszego. Każda z tych ryb przywieziona została w oddzielnej pace, wysłanej trzciną i ziołami rzeki czy jeziora, gdzie ją złowiono. Tym sposobem ryby te żywe przywieziono do Paryża. Pan Danglars, który jako finansista musi być sceptykiem — niedowierza zapewne mym słowom?
— Przynajmniej brakuje mi bezwzględnej pewności, — odpowiedział Danglars z nieco złośliwym uśmiechem.
— Baptysto — zawołał wtedy Monte Christo — każ tu przynieść sterleta i minogę, które przyszły w innych pakach i które zapewne żyją jeszcze.
Nie upłynęło minuty nawet, jak służba wniosła dwie paki, po których otworzeniu ukazały się oczom widzów ryby wyżej wspomniane, w jak najlepszym stanie zdrowia.
— Po cóż pan sprowadzał, aż po dwie sztuki? — zapytał Danglars.
— Przecież jedna z każdej pary mogła zasnąć? — niedbale odpowiedział Monte Christo.
— Istotnie, jesteś pan niezwykłym człowiekiem — zrobił uwagę Danglars, tonem pełnym szacunku i uznania — i prawdę mówili filozofowie, wygłaszając maksymę, iż niema nic lepszego ponad bogactwo.
— Zwłaszcza gdy się ma duże wymagania i duże fantazje — dodała baronowa.
— O, niech mi pani nie robi honoru przypuszczeniem, by to była myśl nowa. Pilinjusz wspomina przecież, iż z Ostji sprowadzano do Rzymu pewien gatunek ryb, zwanych Mulus: był to przecież taki sam zbytek jak mój, że je sprowadzano żywe, a jednak robiono to, ponieważ widok ich miał być podobno wyjątkowo zajmujący. Trzykrotnie mianowicie zmieniały barwę zanim zasnęły!
— Zapewne, iż to była również fantazja bogatych rzymian; z Ostji do Rzymu wszelako niema więcej jak dziesięć mil drogi?...
— Prawda — odpowiedział Monte Christo — lecz cóżby to był za postęp, gdyby od czasów Lukullusa, po upływie osiemnastu wieków, nie postąpiono i w dziedzinie zbytków?
Obaj panowie Cavalcanti szeroko otworzyli oczy, na tyle jednak mieli rozsądku, iż siedzieli cicho.
— Wszystko to jest godne podziwu — zrobił uwagę Chateau Renaud — jednakże, przyznam się panu, że w zdumienie najwyższe wprowadza mnie pańska służba, jej nadzwyczajny pośpiech, z jakim wypełnia rozkazy! Dom ten stał się własnością pana przed pięcioma, czy sześcioma dniami przecież?
— Istotnie, jeszcze przed tygodniom nie wiedziałem nawet o jego istnieniu.
— I w tak krótkim czasie — co za kolosalne zmiany! Jeżeli się nie mylę, wjazd do pałacyku był najzupełniej inny, był tam wybrukowany polnym kamieniem, pusty dziedziniec jedynie, gdy teraz rozpościera się tam wspaniała murawa, kwiatami strojna i okolona stuletniemi drzewami.
— Cóż poradzić na to, drogi panie, gdy przepadam za zielonością i cieniem drzew?
— Masz pan doskonałą pamięć, panie Chateau Renaud — odezwała się baronowa — cały podjazd do pałacu zmieniono gruntownie; brama wjazdowa nawet znajdowała się poprzednio w najzupełniej innem miejscu.
— A tak — przyznał Monte Christo — lecz taki dałem rozkaz, by mieć dogodniejszy wyjazd w stronę lasku bulońskiego.
— I tych wszystkich zmian dokonano zaledwie w cztero-dniowym okresie czasu? Zdumiewające, zaprawdę — wmieszał się do rozmowy Morrel.
— Istotnie — zrobił uwagę Debray — starą ruderę momentalnie nieomal przeobrazić w pełen czaru pałacyk — to cud prawdziwy. A że to był dom stary i nad wyraz ponury — nie ulega to najmniejszej wątpliwości. Przed dwoma laty, pamiętam, oglądałem go z panem de Saint-Meran.
— Pan de Saint-Meran? — pochwyciła pani de Villefort — więc dom ten do pana de Saint-Meran należał?
— Tak mi się przynajmniej zdaje — potwierdził jakby niepewnie Monte Christo.
— Jakto — tylko się panu zdaje?... Alboż nie wiesz od kogo ten dom nabyłeś?
— Na honor, — nie wiem. Wszelkiemi zakupami zajmuje się mój intendent.
— Wspaniały jesteś sobie, hrabio, z tem swojem nie wiem, w tak ważnej, jak kupno domu sprawie — ze śmiechem zrobił uwagę Chateau Renaud — wracając jednak do samego wyglądu tego pałacu, to istotnie posępnie się on prezentował przez długi szereg lat, ze swemi wiecznie zamkniętemi bramami i trawą zarosłym dziedzińcem. Gdyby nie należał on do teścia prokuratora królewskiego, niejeden mógłby wziąć go za jakieś przeklęte siedlisko wielkiej zbrodni, popełnionej ongi na jego terenie.
Villefort, który do tej chwili nie tknął nawet kieliszków, słysząc to — w jednym momencie wychylił pełen puhar do dna.
Po słowach tych, tak w otoczeniu tem niezwykłych, zapanowało głuche milczenie; po dłuższej chwili dopiero odezwał się Monte Christo:
— Dziwna rzecz, panie baronie, ale właśnie od pierwszej odrazu chwili, gdy przestąpiłem progi tego domu, takie właśnie i ja odczułem wrażenie. Dom ten wydał mi się tak bardzo ponurym, że nie byłbym go kupił nigdy, gdyby intendent mój nie był się zbytnio pospieszył i pozwolił mi przedtem dom ten obejrzeć, zanim go nabył dla mnie. Musiał jegomość wziąć dobrą prowizję przy tem kupnie!
— Jest to bardzo możliwe — odezwał się niepewnym głosem de Villefort — proszę mi wierzyć jednak, że ja do sprawy sprzedaży domu tego w najmniejszej mierze nie przykładałem ręki.
— Był tu pokój jeden zwłaszcza — ciągnął dalej swe opowiadanie Monte Christo — pokój bardzo zwykły z pozoru, wybity zwykłym adamaszkiem, który niemniej zdawał mi się być miejscem tragicznem, które widziało jakąś zbrodnię, bądź jakieś krwawe zdarzenie.
— Cóż takiego w pokoju tym naprowadziło pana na myśli podobne? — zapytał Debray.
— Alboż jesteśmy w stanie zdać sobie sprawę z rzeczy odczuwanych? — odpowiedział Monte Christo — czyż nie zdarzają się miejsca, w których przejmuje wszystkich trwoga, lub ogarnia smutek? Z jakich przyczyn? — nikt nie umie tego wytłumaczyć. Otóż i ja, nie wiem dlaczego? — lecz pokój ten dziwnie jakoś przypominał mi mieszkanie margrabiny de Gange, lub Desdemony. Obiad już się skończył, jeżeli więc państwo macie ku temu ochotę, to mógłbym wam pokój ten pokazać.
Zamiast odpowiedzi, wszyscy goście skwapliwie powstali z miejsc. Tylko pan de Villefort i pani Danglars pozostali przez chwilę, jak przykuci na swych miejscach; zdawali się wzajemnie zapytywać się oczami; co czynić?
— Czyś pan słyszał? — zagadnęła wreszcie cichym szeptem pani Danglars.
— Trzeba iść — odpowiedział prokurator królewski i powstał, podając baronowej ramię.
Wszyscy z ogromnem zainteresowaniem i ciekawością udali się w głąb apartamentów, Monte Christo nie był jednak ich przewodnikiem, gdyż czekał na tych dwoje, którzy najpóźniej od stołu się podnieśli, i dopiero wtedy poszedł za nimi, zamykając pochód z uśmiechem na ustach, który, gdyby jego goście byli zdolni go pojąć, mroziłby im krew w żyłach.
Zaczęło się naprzód oglądanie pokoi na sposób wschodni urządzonych, pełnych miękkich, niskich sof, poduszek, dywanów, fajek i broni; na ścianach salonów wisiały obrazy starożytnych mistrzów, same zaś ściany obite były materjałami chińskiemi, o przedziwnych barwach i rysunkach. Aż nakoniec goście weszli do owego tajemniczego pokoju.
Napozór, nic w nim nie było niezwykłego. To chyba, że nie był on oświetlony, aczkolwiek już mrok zapadał i że pozostał w swej dawnej postaci, żadnemi zmianami nie naruszony.
— Istotnie, robi on wstrząsające wrażenie — zawołała pani de ViIlefort.
Pani Danglars chciała również coś powiedzieć, lecz zdołała jedynie poruszyć ustami, głos nie zdołał się jednak wydobyć ze ściśniętej krtani.
Inni goście robili podobne uwagi i zgadzali się wszyscy na jedno, że pokój istotnie ma jakiś niesamowity wygląd.
— Nieprawdaż? — powiedział Monte Christo — spojrzyjcie państwo naprzykład, jak dziwnie tajemniczo wygląda to łóżko, jaki krwawy odblask jest na niem!... A te dwa portrety, pastelami robione, od wilgoci pobladłe, czy nie wyglądają, jakby z ich oczu obłąkanych wydzierał się krzyk: „widziałem“... „widziałam“...
Villefort, po usłyszeniu słów tych, posiniał, zaś pani Danglars upadła na szeslong, stojący w pobliżu komina.
— Że też pani masz odwagę siadać na sprzęcie, na którym, kto wie?... czy nie została popełniona zbrodnia? — ze spazmatycznym śmiechem odezwała się pani de Villefort.
Pani Danglars porwała się natychmiast z siedzenia.
— To jeszcze nie wszystko — powiedział Monte Christo.
— A cóż jeszcze więcej tutaj być może? — zapytał Debray, przed którego wzrokiem nie uszło wzruszenie baronowej.
— Ciekawe, co takiego może nam pan jeszcze pokazać? — odezwał się Danglars — ja bo dotąd, przyznam się państwu, nic nadzwyczajnego w tem wszystkiem się nie dopatrzyłem. A pan, panie Cavalcanti, jakiego jest zdania?
— Co ja powiem, panie?... Ha, myślę sobie, że my w Pizie mamy Ugolina, w Ferrarze — więzienie Tassa, a w Rimini pokój Franciszka di Paulo...
— Prawda, macie to wszystko, nie macie jednak podobnych schodów — wziął w obronę pokój swój Monte Christo, otwierając tajemne przejście ukryte w ścianie.
— Czyż nie macie wrażenia — mówił dalej Monte Christo, — że tu jakiś Otello, albo ksiądz de Gange, schodząc krok po kroku, wśród ciemnej i burzliwej nocy, po tych schodach, z jakimś fatalnym ciężarem w rękach, ucieka chyłkiem z tego pokoju, by ukryć swą zbrodnię przed okiem ludzi, a nawet może i przed okiem Boga?
Pani Danglars, nawpół omdlała, oparła się ciężko o ścianę.
— Co się pani stało, na miłość boską — zawołał Debray — jakżeż pani okropnie zbladła!
— Co to jest? — odezwała się pani de Villefort — o, to zgadnąć bardzo łatwo. Pan hrabia de Monte Christo opowiada nam te straszliwe historje w tym celu, bezwątpienia, byśmy poumierały ze strachu.
— W żarcie mojej żony jest istotnie może nieco prawdy, panie hrabio — dorzucił de Villefort — przerażające — bo stawiasz hipotezy.
— Co pani jest? — zapytał zcicha Danglarsowej Debray.
— Nic, nic — odpowiedziała, usiłując zapanować nad sobą — muszę tylko zaczerpnąć nieco świeżego powietrza, oto wszystko.
— W takim razie możebyśmy przeszli do ogrodu?
— Czy istotnie czuje się pani źle usposobiona?
— Wcale nie — odpowiedziała zapytana — pan tylko w formie nazbyt realistycznej opowiadasz nam wytwory swej bujnej, przyznać to należy, wyobraźni.
— Czyż tak? — podjął Monte Christo z uśmiechem — więc to są tylko wytwory mojej wyobraźni?... Ha, w takim razie przedstawmy sobie raczej, że dom ten był schronieniem jakiejś dobrej i cnotliwej Marji i że te schody tajemnicze są tylko przejściem, po którem postępuje krokiem cichym doktór, by nie zakłócić pokrzepiającego snu chorej, albo też matka, sam ojciec wreszcie, unoszący w tkliwym uścisku roześmianą dziecinę.
Ten pogodny obraz wywołał jednak na pani Danglars skutek wprost przeciwny: jęknęła głucho, z piersi wydarło się łkanie i zemdlała.
— Pani Danglars zasłabła! — zawołał de Villefort — należałoby pomyśleć o jakimś dla niej ratunku.
— Cóż za szkoda — krzyknął cicho Monte Christo — że nie wziąłem ze sobą mego flakonika.
— Ja mam — odezwała się pani de Villefort.
I podała hrabiemu niewielki kryształowy flakonik, napełniony płynem czerwonej barwy, najzupełniej podobnym do tego, jakim hrabia tak skutecznie ratował Edwardka.
— Zrobiłam sama, stosując się jak najściślej do przepisu danego mi przez pana.
— I udało się pani?
— Tak mi się zdaje.
Monte Christo wpuścił do ust baronowej, która przeniesiono poprzednio do pokoju obok się znajdującego, jednę tylko kroplę lekarstwa i chora, po tym zabiegu, otworzyła natychmiast oczy.
W tej samej chwili de Villefort ścisnął ją silnie za rękę, dając jej tem znak, by się miała na baczności.
— Czyż istotnie opowiadanie moje do tego stopnia miałoby panią przejąć? — zapytał Monte Christo.
— Ależ nie, bynajmniej. Byłam tylko jakaś nie dysponowana, w takim stanie lada chimera, lada przypuszczenie są zdolne do wyprowadzenia nas z równowagi.
— Nie są to może chimery tylko — rzekł wtedy hrabia — możecie się państwo śmiać ze mnie, ja jednak trwać będę w tem przekonaniu nieodmiennie, iż w domu tym została popełniona zbrodnia.
— Miej się pan na baczności — powiedziała pani de Villefort — mamy przecież w swem towarzystwie prokuratora królewskiego.
— Prawda — powiedział Monte Christo — doskonale się rzecz składa, gdyż skorzystam ze sposobności i pozwolę sobie wnieść przed nim formalną nieomal skargę.
— Skargę — podchwycił Villefort.
— Tak jest i to wobec świadków. Musimy jednak przejść do ogrodu.
Wszyscy w milczeniu zadość uczynili tej woli gospodarza, który przeprowadził, gości swych, aż do kasztana, pośrodku klombu rosnącego.
— W tem oto miejscu — rzekł Monte Christo — rozkazałem przekopać ziemię, ażeby ją po tylu latach odświeżyć i do bardziej bujnej pobudzić wegetacji. I oto robotnicy moi wykopali w pobliżu tego drzewa skrzynkę, w której znajdował się szkielet nowonarodzonego dziecka. Spodziewam się, że to nie jest już tylko czcze przywidzenie?
— Nie myliłem się więc mówiąc, że ten dom wyjątkowo ponuro wygląda. I nic dziwnego, jeżeli, jak się okazuje, popełnioną w nim została zbrodnia — odezwał się Chateau Renaud.
— Kto mówi, że w domu tym popełniono zbrodnię? — odezwał się Villefort, zdobywając się na resztki odwagi.
— Czyż to nie zbrodnia, skoro nowonarodzoną dziecinę żywcem zakopano w ziemi — zawołał Monte Christo. Jakże czyn taki nazwać w takim razie, panie prokuratorze królewski?
— Lecz skądże pewność, że dziecko było zakopane żywcem?
— Gdyby przedtem umarło, z jakiej racji mianoby je zakopywać w ogrodzie. Przecież miejsce to nie było cmentarzem.
— Jaka kara czeka we Francji dzieciobójcę? — zapytał naiwnie major Cavalcanti.
— Phi... bardzo mała! Ucięcie głowy tylko — odpowiedział Danglars, udając dowcipnego.
— Czy tak jest istotnie, panie prokuratorze królewski? — zapytał Monte Christo.
— Tak jest, panie hrabio — odpowiedział Villefort zamierającym głosem.
Monte Christo z tonu tego wywnioskował, że obie osoby, dla których cała ta scena została skomponowana nie zniosłyby nic więcej, że są już u kresu wysiłku nerwowego. Postanowił więc nie prowadzić dalej gry.
— Ale my się tutaj zabawiamy rozmową — powiedział — a tam kawa na nas czeka.
I poprowadził gości do stołu ustawionego na werandzie.
— Przyznam ci się, panie hrabio — odezwała się pani Danglars — że twoje historje poszarpały mi nerwy. Czuję potrzebę spoczynku.
I padła na krzesło z przymkniętemi oczyma.
Monte Christo podszedł wtedy do pani de Villefort ze słowy:
— Zdaje mi się, że pani baronowa znów potrzebować będzie pani flakonika.
Zanim jednak pani de Villefort zdążyła zbliżyć się do baronowej, prokurator królewski szepnął do ucha swej byłej przyjaciółki:
— Muszę z panią pomówić i to koniecznie jutro, najlepiej u mnie w biurze, tam będzie najbezpieczniej.
— Będę.
W tej chwili zbliżyła się pani de Villefort.
— Dziękuję ci, moja przyjaciółko — rzekła pani Danglars, uśmiechając się — zrobiło mi się już lepiej, nie potrzebuję już więcej twej pomocy.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.