Hrabia Monte Christo/Część VIII/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część VIII
Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII.
WIDZIADŁA.

Rezydencja hrabiego w Auteuil w najmniejszej mierze nie zdradzała zewnętrznie przepychu, jakiego spodziewać się można było po siedzibie bogacza tej miary, jakim był Monte Christo. Taki był jednak stanowczy jego rozkaz, by zewnętrznie wszystko pozostało bez zmiany.
Gdy się wszelako weszło do wnętrza, oczom zdumionego widza zupełnie inny prezentował się widok.
Jak niegdyś książę d‘Antin, dla otworzenia widoku Ludwikowi XIV-mu w czasie jednej nocy, rozkazał wyciąć las cały, tak tutaj pan Bertuccio w trzydniowym zaledwie okresie czasu wysadził całe podwórze przedpałacowe wspaniałemi topolami i jaworami, tak iż ich gałęzie ocieniały główną fasadę domu, przed którym na miejscu dawnego bruku trawą zarosłego, rozpościerał się teraz trawnik szmaragdowy, skrapiany kryształowemi perłami źródlanej wody bijącej z wodotrysku.
Tym sposobem wygląd domu, poza murem zewnętrznym, zmienił się ogromnie i sam Bertuccio przyznawał, iż jest on teraz nie do poznania.
Intendent rad był z tego niezmiernie, chciał w sposób podobny przeobrazić i ogród, lecz na to hrabia zgodzić się nie chciał.
Za to w wewnętrznem urządzeniu domu Bertuccio zmienił nieomal wszystko. Nie mógł wprawdzie poprzestawiać ścian, lecz za to zmniejszył lub powiększył wymiary pokoi przebiciem nowych drzwi, okien... ustawieniem nowych kominków, posągów i kwiatów.
Tak w parodniowym okresie czasu zaledwie martwy do niedawna i ponury dom przeobraził się w rozkoszny pałacyk, od którego biło szczęście i wesele.
Uśmiechnięta służba przebiegała bezustannie piękny dziedziniec z taką swobodą, jakby tu od lat przebywała; jedni krzątali się dookoła kuchni, piwnic i spiżarni, drudzy około koni i powozów.
Ze zmian wewnątrz pałacu dokonanych, na zaznaczenie zasługuje fakt, iż w pierwszym pokoju na parterze znalazła pomieszczenie olbrzymia bibljoteka, do której książki bezustannie napływały, a która już posiadała przeszło dwa tysiące tomów. Wszystkie książki były oprawione w skórę ponsowej barwy, ze złoceniami.
Po drugiej stronie przedsionka znajdowała się oranżerja, pełna najrzadszych roślin podzwrotnikowych; w jej głębi ustawiony był bufet z chłodzącymi napojami.
Po lewej stronie nakoniec był mały salon błękitny, a za nim olbrzymia, wyłożona dębem jadalnia.
Na górze był salon wielki, za nim biały i sypialnie.
Zacny pan Bertuccio jeden tylko pokój uszanował, nic w nim nie zmieniając. Na widok tego pokoju, w lewem skrzydle na pierwszem piętrze się znajdującego, z tajemnem do ogrodu wyjściem — Bertuccio drżał nieodmiennie. Nawet obca, nowoprzyjęta służba zaglądała tam ze zdziwieniem i ze strachem.
Punktualnie o godzinie piątej po południu w dniu umówionym przybył hrabia do swej letniej siedziby.
Na jego przybycie Bertuccio oczekiwał z niepokojem, ale i z niecierpliwością. Nie był pewien, czy za swe starania otrzyma wdzięczny uśmiech, czy też zmarszczenie brwi?
Monte Christo wysiadł z powozu przed bramą zewnętrzną i pieszo przebiegł przez pałacowy dziedziniec, następnie atrium, ogród wewnętrzny wreszcie, przyczem w czasie całego tego przeglądu milczał jak zaklęty, bez jednego gestu, któryby wyrażał aprobatę, lub niezadowolenie.
Dopiero gdy obejrzał wszystko, wyrzekł jedno słowo: „nieźle“, któremu towarzyszył pełen słodyczy uśmiech.
I pan Bertuccio oddalił się uszczęśliwiony.
Do tego stopnia wielki, nieprzeparty wpływ wywierał ten człowiek na wszystkich, którzy go znali.
O godzinie szóstej dał się słyszeć tętent konia przed bramą wjazdową.
Był to znany nam kapitan spahisów, na swym ulubionym rumaku, Medeah.
Monte Christo powitał go z uśmiechem radości na ustach.
— Jestem pewien, żem pierwszy tu przybył — zawołał Morrel — i przyznam się, że zrobiłem to umyślnie, by mieć możliwość zamienienia z panem choć parę słów swobodnych, zanim inni goście napłyną. Julja i Emanuel zasyłają panu tysiące ukłonów. Wybacz, hrabio, że się tak rozglądam, ale bo też wszystko naprawdę wspaniale urządzone. Czy mogę zdać się na pańskich ludzi, że mi konia oporządzą?
— Bądź spokojny, drogi Maksymiljanie, jestem prawie pewien, że dobrze znają się na tem.
— Trzeba go natychmiast i najstaranniej wytrzeć z potu. Gdybyś wiedział, hrabio, jak pędziłem tutaj! Jak huragan i jak błyskawica! Przepyszny to istotnie koń.
— Naprawdę?...
— Do tego stopnia jest on dobry, że nawet taki znawca, jakim jest Chateau Renaud, który tem samem ma zawsze przewyborne konie, oraz Debray, mający przecież do swego rozporządzenia konie ministerjalne, — pędzili za mną i pędzili, a jednak nie zdołali mnie dogonić. A i konie pani Danglars pozostały bardzo daleko w tyle.
— A więc dążyli oni tuż za tobą? — zapytał Monte Christo.
— Otóż ich masz, hrabio!
W tej samej chwili, istotnie, powóz w parę spienionych koni zaprzężony i dwóch jeźdźców stanęło przed złoconą kratą, która momentalnie otworzyła się przed nimi.
Powóz objechał klomb i stanął przed portalem, mając za sobą, jakby straż przyboczną, dwóch jeźdźców. W jednem mgnieniu oka Debray zeskoczył z konia i, zostawiając go na opatrzności boskiej, podskoczył do drzwiczek, by podać rękę baronowej, która mu podziękowania za tę grzeczność gestem, którego nikt, prócz Monte Christa, nie zauważył, a który był nieomal pieszczotą.
Uwagi hrabiego nic ujść nie zdołało, to też dostrzegł on nawet błysk białego bileciku, który z rąk baronowej przemknął się do zaciśniętej dłoni Debray‘a.
Za żoną wysiadł bankier. Bardzo blady jakby z grobu powstał.
Pani Danglars za to była najzupełniej swobodna, ożywiona i wesoła. Rozejrzała się jednym rzutem oka (który jeden tylko Monte Christo zrozumiał) po całym dziedzińcu i z marmurowym spokojem, który był do pozazdroszczenia zaprawdę, zwróciła się do Morrela z zapytaniem:
— Jeżeli pan jesteś moim przyjacielem, powiedz mi szczerze, czy koń pański jest na sprzedaż?
Morrel zamiast odpowiedzi z wysiłkiem uśmiechnął się jedynie, jednocześnie oczami błagając Monte Christa o pomoc.
Hrabia tę niemą prośbę zrozumiał natychmiast.
— Pani — rzekł — widzę się zmuszonym stwierdzić, że pan Morrel nie może wprost nikomu konia swego odstąpić, ponieważ od jego posiadania zależy jego honor.
— A to jakim sposobem?
— Założył się, iż ujeździ Medeaha w przeciągu sześciu miesięcy; otóż, gdyby się go pozbył przed tym terminem, nietylkoby przegrał zakład, ale powiedzianoby jeszcze, iż w obawie konia uchylił się od zadania. Pojmuje chyba pani, że kapitan spahisów nie może się narażać na podobne wieści, chociażby nawet chodziło o dogodzenie kaprysowi pięknej kobiety.
— Pojmuje pani teraz, z jakich przyczyn jej życzeniu zadość uczynić nie jestem w stanie? — rzekł Morrel, rzucając jednocześnie hrabiemu uśmiech wdzięczności.
— Pozwól sobie powiedzieć, moja droga — rzekł Danglars do żony, źle ukrytym tonem niezadowolenia — że, o ile wiem, masz koni takich chyba aż nadto dosyć w stajni?
Pani Danglars zaczepki podobnej nie pozostawiała nigdy bez odpowiedzi, w tym wypadku jednakże ku ogólnemu zdziwieniu puściła słowa męża mimo uszu, poprzestając jedynie na wzruszeniu ramionami.
By jak najszybciej zatrzeć złe wrażenie tego małego nieporozumienia małżeńskiego, Monte Christo pokazywać zaczął baronowej dwa wazony chińskie, przy wejściu do atrium ustawione, na których w kształcie wężów rysowały się rośliny morskie wyjątkowej wielkości.
Baronowę widok ten wprowadził w zdumienie.
— Cóż to za olbrzymy! Mam wrażenie, iż możnaby w nich zasadzić największe kasztany z Tuilleries; wprost nie do wiary, by ludzie byli zdolni do wytwarzania rzeczy tak monumentalnych!
— Któżby od nas tego żądał — odpowiedział Monte Christo — od nas, którzy jesteśmy zdolni jedynie do wyrabiania małych statuetek i filigranowych wazoników! Jest to dzieło innego wieku.
— Jakże to?... z jakiej epoki to wspaniale dzieło sztuki może pochodzić?
— Nie wiem. Słyszałem jedynie, że jeden z Cesarzów chińskich rozkazał dla wytworzenia wazonów tych wybudować specjalny piec, w którym wypalono dwanaście wazonów jednakiego kształtu i wielkości, dwa z nich popękały w żarze ognia, dziesięć pozostałych zanurzono na trzysta stóp wgłąb morza.
I morze zrozumiało, czego się odeń domagano. Spowiło więc wazony siecią swych roślin, przozdobiło koralami i powysadzało muszlami. Wszystko to przez parę wieków spoczywało na dnie morza, ponieważ władca, który próby tej dokonał, zginął niespodziewanie i nie zdołał doprowadzić swego dzieła do końca. Pozostało jedynie ustne podanie, że wazony te spoczywają na dnie morza. Coś po dwustu latach dano nakoniec posłuch tym wieściom i postanowiono wydobyć wazony z odmętów. Spuszczono nurków dla odszukania tych arcydzieł, lecz z liczby dziesięciu — ledwo trzy odnaleziono, pozostałe uległy zniszczeniu.
Lubię te wazony, bo mam wrażenie, jakbym widział jeszcze w ich wnętrzu te niekształtne potwory, straszliwe i tajemnicze, które jedynie nurkowie mogli oglądać.
Przez cały czas tego opowiadania, Danglars, niewielki miłośnik osobliwości, machinalnie obrywał listki kwiatów, a gdy pracę taką ukończył przy drzewie pomarańczowem, przeszedł do kaktusa, ten jednak nie był tak łagodnego jak pomarańcza charakteru i ukłuł go dotkliwie.
Ból go ocucił i dopiero wtedy, jakby ze snu ciężkiego obudzony, przetarł czoło i oczy.
— Panie, — widząc to, rzekł Monte Christo — tobie, który jesteś tak wielkim miłośnikiem obrazów i posiadasz u siebie tak wspaniale arcydzieła, nie śmiem pokazać moich zbiorów, zechciej jednak wejść w głąb domu, a zobaczysz parę rzeczy, które być może smak twój zadowolą.
— Hrabiowie, major Bartłomiej Cavalcanti i jego syn Andrzej — zameldował Baptysta.
Znajdujący się w salonie zwrócili wzrok ku drzwiom wejściowym i ujrzeli: czarny atłasowy krawat, tylko co ze sklepowej wystawy wzięty, świeżo ogoloną brodę, siwe wąsy i bardzo pewne siebie spojrzenie, jednem słowem pana majora i jego pierś wywatowaną, a ozdobioną aż trzema medalami i pięciu krzyżami.
Za nim wszedł pan Andrzej Cavalcanti, czcigodny syn, również już nam znany, w stroju niemniej świeżym, jak z igły zdjętym.
Młodzież, skupiona w gromadkę, aczkolwiek rozprawiała z dużem ożywieniem, z zainteresowaniem zwróciła wzrok w stronę panów Cavalcanti, zatrzymując spojrzenie dłużej na synu, aniżeli na ojcu.
— Cavalcanti! — odezwał się Debray.
— Do djabła, piękne nazwisko! — dodał Morrel.
— Już to, co prawda — wtrącił Chateau Renaud — włosi lepiej umieją się nazywać, niż ubierać.
— Nazbyt jesteś wrażliwy i wybredny, mój Chateau Renaud — zrobił uwagę Debray — o ile widzę, to ubiory tych panów wyjść musiały z rąk krawców pierwszorzędnych, są przytem bardzo modne i świeże.
— Otóż to!... Nazbyt te ubiory są świeże i nowe. Ten starszy jegomość tak wygląda, jakby był lepiej odziany po raz pierwszy w życiu.
— Cóż to za jedni są ci panowie? — zapytał Danglars hrabiego Monte Christo.
— Słyszałeś pan przecie, panowie Cavalcanti.
— Tak, lecz nazwisko samo nic mi nie mówi.
— Ach, prawda. Zapomniałem, że pan nie znasz wielkich rodów włoskich. Otóż zechciej przyjąć do twej wiadomości, panie baronie, że nazwisko Cavalcanti znaczy niemal to samo, co ród książęcy.
— A czy to są ludzie majętni?
— Niezmiernie.
— W jakich celach przybyli do Paryża?
— Mają ochotę, o ile mi się zdaje, przejeść tutaj część swej fortuny, nie mogąc sobie z nią dać rady. Mają przekazy i na pana, jak mi to wczoraj mówili, to też zaprosiłem ich tutaj jedynie ze względu na pana. Zaraz ci ich przedstawię.
— Aczkolwiek włosi, doskonale mówią po francusku — zauważył Danglars.
— Młody Cavalcanti kształcił się w wyższych zakładach w okolicy Marsylji, o ile mi się zdaje, jest to młodzieniec pełen wyższych aspiracji.
— Czemże się on tak zachwyca? — zapytała baronowa.
— Francuskami przedewszystkiem. Mówił mi wczoraj, że jeżeli się ożeni, to tylko w Paryżu.
— Winniśmy być tem zachwyceni — rzekł Danglars, wzruszając ramionami.
Pani Danglars milczeniem przyjęła tę wiadomość, przeciągłem, pełnem ironii spojrzeniem obrzuciła tylko męża.
— Ale pan baron nie zdaje się być jakoś w humorze — zrobił uwagę Monte Christo, do pani Danglars się zwracając — czy nie chcą wypadkiem zrobić go ministrem.
— Taki cios, na szczęście, nie grozi mu narazie, przegrał trochę na giełdzie, o ile mi wiadomo.
— Państwo de Villefort — oznajmił Baptysta.
Prokurator królewski, mimo całej mocy panowania nad sobą, widocznie był wzruszony, Monte Christo przy powitaniu wyczuł, że ręka jego drżała.
— Rzecz niewątpliwa, że tylko kobiety są zdolne do władania sobą — pomyślał Monte Christo, patrząc na Danglarsową, która z uśmiechem jak najswobodniejszym podbiegła do przybyłych, by uścisnąć przyjaźnie panią de Villefort — i podszedł do Bertuccia, który wszedł w tej chwili do salonu, szukając go wzrokiem.
— No, cóż mi powiesz, mój mistrzu ceremonji?
— Pan hrabia nie raczył mi zakomunikować, ile osób zasiądzie do stołu.
— Policz pan sam.
— A czy już wszyscy przybyli?
— Wszyscy.
Bertuccio rzucił okiem po salonie, by spełnić polecenie, ale od pierwszego rzutu oka cofnął się w tył z lekkim okrzykiem.
— Ach, wielki Boże!
— Co takiego? — zapytał hrabia, który nie spuszczał oka z Bertuccia.
— Ta kobieta! ta kobieta!
— Która?
— Ta w białej sukni, w brylantach cała, blondynka.
— Pani baronowa Danglars. A cóż cię ona może obchodzić?
— Bo to ta sama, którą widywałem w ogrodzie naszego pałacu, gdy wyczekiwała na tego oto pana.
I Bertuccio wskazał na de Villeforta, któremu gdy się przyjrzał — zbladł okropnie i dodał głosem złamanym:
— Więc ja go nie zabiłem!
— Ha, widocznie nie uderzyłeś go pomiędzy szóste a siódme żebro z lewej strony piersi, jak to czynią twoi ziomkowie. Szkoda, nieprawdaż? No, ale na to teraz niema rady, opamiętaj się więc i zechciej przeliczyć moich gości, a więc pan i pani de Villefort, pan i pani Danglars, to czworo, panowie: Chateau Renaud, Debray i Morrel, to już osób siedem, dalej tam w głębi salonu pan major Cavalcanti.
— A więc ośmioro gości i pan hrabia dziewiąty.
— Ależ nie spiesz się tak, mamy jeszcze jednego gościa, ot tam na lewo, przegląda właśnie albumy, ten czarno ubrany. Jest to pan Andrzej Cavalcanti, syn majora.
Bertuccio omal nie krzyknął, piorunujące spojrzenie Monte Christo sparaliżowało mu głos.
— To Benedykt — zdołał szepnąć tylko.
— Bije już wpół do siódmej, panie Bertuccio — rzekł surowo hrabia — zapomniałeś chyba, że poleciłem, by o tej godzinie podano do stołu, a wiesz, że nieprzyzwyczajony jestem czekać.
Bertuccio bez jednego słowa wyszedł z salonu chwiejąc się na nogach. Nie upłynęło nawet pięciu minut jak ponownie stanął w drzwiach i zawołał donośnym, aczkolwiek nieco drżącym głosem.
— Panie hrabio! podano do stołu.
Monte Christo podał wtedy ramię pani de Villefort, ze słowy:
— Panie de Villefort, zechciej łaskawie poprowadzić panią baronową Danglars.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.