Hrabia Monte Christo/Część X/Rozdział VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hrabia Monte Christo |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Comte de Monte-Cristo |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część X |
Indeks stron |
ZNIEWAGA.
Gdy Albert i Beauchamp opuścili dom bankiera, ostatni z nich rzekł:
— Słuchaj Albercie, przed chwilą sam ci powiedziałem, że najbardziej winnym w tej sprawie zdaje się być Monte Christo.
— Tak jest. To też idziemy teraz do niego.
— Poczekaj no, mój drogi. Zanim to uczynimy, wartoby się dobrze nad krokiem tym zastanowić. Bo widzisz, pan Danglars jest człowiekiem interesów, a ludzie tacy są zawsze przywiązani do życia i nie łatwo dają się skłonić do pojedynku. Przeciwnie hrabia, — jest szlachcicem... tak się przynajmniej zdaje. Otóż czy nie lękasz się pod tą szatą szlachcica odnaleźć zwykłego zbira?
— Ja tylko jednej rzeczy się lękam, to jest — czy ten człowiek bić się zechce?
— O to możesz być spokojny. Hrabia Monte Christo napewno przyjmie wyzwanie, nazbyt dobrze włada on bronią, by mógł uchylać się od walki. I nad tym ostatnim faktem właśnie zastanowić się warto...
— Przyjacielu! — odpowiedział Morcef z łagodnym uśmiechem — ja tego właśnie pragnę! Największem byłoby to dla mnie szczęściem, — zginąć za mego ojca; krew moja choć w części zmyłaby hańbę, jaka spadła na nas.
— Biedna twoja matka nie przeżyłaby tego.
— Biedna matka moja... Lecz lepiej niech umrze z tej przyczyny, aniżeliby miała skonać ze wstydu.
— Jeżeli tak myślisz, Albercie... idźmy więc. Czy sądzisz jednak, że go zastaniemy w domu?
— Niewątpliwie. Wyjechał w kilka godzin po mnie, jest więc w Paryżu napewno.
Beauchamp chciał sam wysiąść, Albert jednak zwrócił jego uwagę, iż sprawa jest tak ważna, iż można nie zwracać uwagi na zwykłe pojedynkowe reguły.
W przedsionku przyjął ich Baptysta.
— Pan hrabia wrócił rzeczywiście — rzekł — lecz się teraz kąpie i nikogo nie kazał przyjmować. Dom pana hrabiego przez cały dzień dzisiejszy będzie zresztą dla gości zamknięty, gdyż do obiadu pan hrabia będzie pracował w bibljotece z księdzem Bussonim, zaś po obiedzie jedzie do teatru na operę.
— Jesteś tego pewien?
— Jak najpewniejszy, pan hrabia już wczoraj wydał rozkaz, by konie były gotowe na ósmą wieczorem.
— Bardzo dobrze — odpowiedział Albert — to jedynie wiedzieć pragnąłem.
Po wyjściu zaś z pałacu powiedział do Beauchampa:
— Jeżeli masz jakąś pracę, to idź do niej zaraz, jeżeli randez-vous na dziś wieczór — odłóż je do jutra. Liczę bowiem i bardzo cię o to proszę, byś zechciał pójść ze mną razem dziś do teatru. Jeżeli to możliwe, to przyprowadź ze sobą również i barona Chateau-Renaud.
Beauchamp przyrzekł, że już przed ósmą będzie w teatrze.
Wróciwszy do domu, Morcef napisał natychmiast listy do Franciszka, Morrela i Debraya z prośbą, iż pragnąłby bardzo (co podkreślił) widzieć się z nimi dziś w teatrze Opery.
Potem poszedł do swej matki, która od wczoraj nie przyjmowała nikogo i sama nie opuszczała swego pokoju. Zastał ją w łóżku, znękaną cierpieniem, złamaną zupełnie tak okropnem upokorzeniem publicznem.
Gdy ujrzała Alberta — zalała się łzami. Te łzy jednak przyniosły jej właśnie ulgę.
— Matko moja — pierwszy przemówił Albert — kogo uważasz za największego nieprzyjaciela hrabiego Morcefa?
Mercedes wzdrygnęła się cała, gdy usłyszała, że młodzieniec nie nazwał jej męża swym ojcem.
— Moje dziecię — odpowiedziała — ludzie w położeniu twego ojca mają dużo nieprzyjaciół, o których nawet nie wiedzą.
— Wiem o tem, to też odwołuję się do twej przenikliwości matko.
— Z jakich przyczyn mówisz mi to wszystko?
— Bo pragnąłbym, byś wskazała mi nieznanych nieprzyjaciół domu naszego. Zauważyłaś zapewne, że taki hrabia Monte Christo, będąc u nas na balu nic przyjąć i jeść nie chciał.
Mimo osłabienia, Mercedes zerwała się gwałtownie z łoża.
— Jakiż związek — zawołała — mieć może pan Monte Christo z pytaniem, które mi poprzednio zadałeś?
— Taki, iż on uważa się za syna Wschodu, zaś ci twierdzą, że traci prawo do zemsty ten, który przyjął pokarm lub napój od nieprzyjaciela swego.
— Mniemasz więc, że hrabia Monte Christo jest nieprzyjacielem naszym? Szalony jesteś, Albercie. Hrabia był zawsze jaknajbardziej uprzejmym dla nas, ocalił ci życie, powinienbyś pamiętać o tem. To też, błagam cię, jeżeli masz jakąś złą myśl względem niego, byś ją porzucił.
— Matko moja — rzekł Albert — widzę, iż nie chcesz mi wszystkiego powiedzieć, że z przyczyn mi nieznanych nakazujesz mi oszczędzać tego człowieka.
— Ja? — zawołała Mercedes i twarz jej oblała się rumieńcem. — Dziwnie do mnie przemawiasz i szczególne poważasz się robić mi uwagi. Zastanów się. Przed paroma dniami byłeś z nim w Normandji, w jego domu. Przed paroma dniami uważaliśmy go za najlepszego naszego przyjaciela!
Szyderczy uśmiech przemknął po ustach Alberta. Mercedes go dostrzegła, aczkolwiek był tylko jak mgnienie oka szybki i wszystko odgadła. Ukryła jednak to, jak również i swą trwogę.
Na tem rozmowa się skończyła. Albert pożegnał matkę, całując ją tkliwie i wyszedł.
Zaledwie zamknął drzwi, Mercedes przywołała zaufanego sługę i poleciła mu śledzić Alberta i jak najszybciej donosić sobie o wszystkiem.
Gdy to uczyniła, zaczęła ubierać się gorączkowo, ażeby być gotową na wszelki wypadek.
Zlecenie dane służącemu okazało się nie nazbyt trudne. Albert bowiem resztę dnia spędził w domu, przed obiadem przebrał się w strój wieczorowy i o siódmej miał już wychodzić, gdy przybył Beauchamp i razem wsiedli do powozu, dając polecenie jechania do Opery.
Chateau Renaud był już na stanowisku, a ponieważ był uprzedzony o wszystkiem przez Beauchampa, nie było potrzeby dawania mu wyjaśnień. Debraya nie było jeszcze, lecz Albertowi było wiadome, iż dzień w dzień nieomal bywał on w Operze.
Gdy zasłona uniosła się ku górze, przez cały czas pierwszego aktu nie spuszczał oka z loży pierwszego piętra, która jednak była pusta. W połowie drugiego aktu dopiero ukazał się w niej Monte Christo w towarzystwie Morrela.
Ten ostatni wzrokiem szukać zaczął po widowni siostry swej i szwagra i spostrzegł ich w loży drugiego piętra.
Co do hrabiego, to ten, rzucając wzrokiem po sali, spotkał się z oczyma iskry rzucającemi, które uporczywie weń się wpatrywały; poznał Alberta, lecz udał, że go nie widzi.
Nie przeszkodziło to mu jednak, spostrzec natychmiast jak Albert, gdy zasłona po drugim akcie zapadła, wyszedł z orkiestry w towarzystwie dwóch przyjaciół.
Hrabia wyczuwał zbliżającą się burzę i wkrótce usłyszał poruszenie klamki u drzwi, nie przerwał jednak wesołej z Morrelem rozmowy. Wiedział jak ma postąpić i był na wszystko przygotowany.
Drzwi się otworzyły. Monte Christo odwrócił się zwolna i ujrzał zsiniałego Alberta, drżącego z podniecenia, w towarzystwie Beauchampa i Chateau Renaud.
— Jak się masz! — rzekł z wytworną grzecznością — dobry wieczór ci, panie de Morcef.
I twarz tego człowieka, wyrażała spokój zupełny.
Natomiast Morrel przybladł nieco, przypomniał sobie list, jaki otrzymał od Morcefa z prośbą, by zechciał być w teatrze, to też zrozumiał odrazu, iż tu nastąpić ma starcie, mogące być okropne w skutkach.
— Nie przychodzimy tu bynajmniej dla mówienia sobie obłudnych grzeczności — odpowiedział młodzieniec — lecz chcemy cię prosić, panie hrabio, byś się zechciał wytłumaczyć z pewnych rzeczy.
— Ja mam się tłumaczyć?... i to w dodatku w teatrze — rzekł na to hrabia tonem tak spokojnym, iż ujawnił tym, jak bardzo panuje nad sobą — aczkolwiek jestem niezbyt dobrze obznajomiony ze zwyczajami paryżan, nie przypuszczałem jednak, by można swobodę swych poczynań posuwać aż tak daleko.
— Gdy jednak ktoś się w domu zamyka, broniąc dostępu do siebie całemi kohortami służby, wykręcając się tem, że się kąpie, załatwia swe sprawy religijne z księżmi, je obiad, lub śpi w łóżku, to — mimo chęci i dobrych obyczajów, musimy go niepokoić tam, gdzie szczęśliwa okazja spotkać go pozwala.
— Mnie nie tak znów trudno zastać w domu. Jeszcze wczoraj, jeżeli mnie pamięć nie myli, byłeś przecież, wicehrabio gościem w moim domu?
— Wczoraj jeszcze, tak, prawda, byłem gościem pana, lecz tylko dlatego, że nie wiedziałem jeszcze, kim jesteś istotnie!
Morcef te ostatnie słowa wypowiedział głosem do tego stopnia podniesionym, że w teatrze zaczęto już na nich zwracać uwagę.
— Ależ panie — powiedział Monte Christo bez najmniejszego, pozornie przynajmniej, wzruszenia — chyba zmysły tracisz?
— Na tyle przytomny jestem w każdym razie, iż jestem zdolen ocenić całą przewrotność pańską — zakrzyknął Albert jeszcze gwałtowniej.
— Nie rozumiem pana. A jeżelibym rozumiał, to w każdym razie nie masz prawa podnosić tak głosu, bo ja tu jestem gospodarzem i tylko ja mówić tutaj mogę, jak mi się podoba. Proszę wyjść! — odpowiedział i wskazał Albertowi drzwi ruchem tak wspaniałym, iż mógłby mu go najwyższy wódz pozazdrościć.
— Jeżeli tak, to i ja cię mój panie, zmuszę do wyjścia stąd — zawołał Albert, gniotąc w drżących dłoniach rękawiczkę, której Monte Christo nie spuszczał z oka.
— Widzę, że szukasz zaczepki. Jeżeli tak, to pozwól sobie powiedzieć, że jest to zły obyczaj hałasować przy wyzwaniu, panie Mondego, wicehrabio de Morcef!
Nazwisko to, głośno powiedziane, przejęło dreszczem całe audytorjum.
Przecież od wczoraj nazwisko to na wszystkich było ustach!
Albert wiedział o tem lepiej od innych, boleśniej odczuł, to też skurczył się i uczynił ruch, jakby chciał rzucić w twarz hrabiemu rękawiczkę, Chateau Renaud do tego nie dopuścił.
Hrabia błyskawicowo się schylił, wyrwał mu rękawiczkę z dłoni i rzekł strasznym głosem:
— Uważam rękawiczkę tę za rzuconą, odeślę ją panu, bo kulę w nią owinę. A teraz wychodź pan, bo inaczej zawołam służącego i każę cię wyrzucić.
Albert z oczyma krwią nabiegłemi cofnął się o parę kroków, z czego skorzystał Beauchamp i wyprowadził go z loży. Ali drzwi zamknął natychmiast i tem gorsząca scena się zakończyła.
Monte Christo wtedy najspokojniej wziął znów lornetkę do ręki i zaczął się rozglądać po sali, jakby nic nadzwyczajnego się nie zdarzyło.
Stalowe serce było w piersi tego człowieka i twarz marmurowa.
— Co się stało? — zapytał nic nie pojmujący Morrel.
— Co się stało? — Awantura, jaką miał w izbie Parów hrabia de Morcef zmąciła umysł jego syna.
— Czyż byś pan był w to zamieszany?
— Hayde poinformowała dokładnie senatorów o zdradzie, jakiej dopuścił się Fernand Mondego, ojciec wicehrabiego, popierając słowa swe zalegalizowanemi dokumentami, stąd do mnie pretensja.
— Czyżby ta Greczynka, którą widziałem w loży twej, hrabio, była istotnie córką Alego Telebena?
— Naprawdę.
— Boże mój. Teraz dopiero wiem, iż scena ta była z góry ułożona. Morcef bowiem pisał do mnie z prośbą, bym był koniecznie dziś w operze. Chodziło tu bowiem o to, by mieć jaknajwięcej świadków. I cóż pan teraz z nim zrobisz?
— Co zrobię z Albertem? To, co zrobić, mimo żalu, muszę. Tak jak jest to niewątpliwe, iż siedzę tu i trzymam cię za rękę, tak bez najmniejszej wątpliwości zabiję go jutro przed godziną dziesiątą zrana.
Przy uścisku Morrel wyczuł, iż ręka Monte Christa jest chłodna, jak zwykle, i że puls bije jak najrówniej.
— Ach, hrabio — odezwał się Morrel wtedy — pomyśl jak bardzo prawy, jak szlachetny jest to młodzieniec.
Na słowa te Monte Christo nic nie odpowiedział. Dopiero po chwili:
— Posłuchaj, Maksymilianie, — rzekł — jak Duprez cudownie śpiewa tę arję: „O Matyldo, bóstwo duszy mojej“. Czy wiesz, że pierwszy oceniłem w Neapolu głos tego śpiewaka i przepowiedziałem mu świetną przyszłość? Brawo, brawo, brawo!
Morrel, widząc, iż niema co mówić o Morcefie, zaczął również słuchać śpiewu. Wtem zapukał ktoś do drzwi loży.
— Proszę — rzekł Monte Christo swobodnym tonem.
Wszedł Beauchamp.
— Proszę, niech pan siada, panie Beauchamp — powitał go spokojnie hrabia, takim głosem, jakby go widział po raz pierwszy tego wieczora.
— Przed chwilą towarzyszyłem panu de Morcef — rzekł przybyły — jak pan to może zauważył?
— To znaczy — odpowiedział Monte Christo z lekkim uśmiechem — że zapewne jedliście panowie razem obiad. Cieszy mnie bardzo, panie Beauchamp, że jesteś wstrzemięźliwszy od niego.
— Panie hrabio! Przyznaję, iż przyjaciel mój uniósł się ponad miarę. Tyle co do mnie. Jednak upoważniony jestem przez wicehrabiego Morcefa, bym prosił pana o danie niektórych wyjaśnień w kwestji Janiny, jak również Greczynki, która...
Monte Christo w tem miejscu nakazał mówcy milczenie.
— Dajmy temu wszystkiemu pokój, panie Beauchamp, dobrze? Do niedawna świat, do którego należysz, mówił, iż jestem Larą, Manfredem, lordem Ruthwenem... Bóg raczy wiedzieć — czem jeszcze! Teraz znów chcielibyście zrobić ze mnie człowieka światowego, to znaczy — zmusić, bym wam dawał jakieś wyjaśnienia, bym wam się z czegoś tłumaczył... Nie, panie, tego na mnie nie wymusicie!
— Są jednak wypadki, gdy prosta uczciwość nakazuje... rozpoczął Beauchamp.
— Panie Beauchamp — przerwał mu hrabia — zechciej pamiętać, iż hrabiemu de Monte Christo tylko hrabia Monte Christo nakazywać coś może. Proszę więcej o tem ani słowa. Wiem w jakiej sprawie przychodzisz, więc powiedz pan wicehrabiemu, że obaj mamy krew w żyłach, którą chcielibyśmy przelać i to stanowi naszą wartość. Tę więc odpowiedź odnieś tylko swemu mocodawcy i dodaj, że jutro przed dziesiątą zobaczę kolor jego krwi.
— Pozostaje mi więc tylko ułożyć warunki spotkania?
— A, ja już o tem mówić nie mogę. We Francji zresztą, o ile wiem, biją się na szpady, lub na pistolety, w kolonjach na karabiny, we Włoszech, na noże... Mnie podobno, jako obrażonemu, przysługuje prawo wyboru broni, chcę jednak wytrwać w roli dziwaka do końca i mam zaszczyt zakomunikować panu, że zostawiam prawo wyboru broni stronie przeciwnej. Przyjmuję nawet walkę losową, aczkolwiek uważam ją za najgłupszą. Chociaż ze mną to zupełnie co innego, ja bowiem jestem zupełnie pewien zwycięstwa.
— Jesteś pan zupełnie pewien zwycięstwa?... powtórzył Beauchamp osłupiały.
— Ależ tak — rzekł Monte Christo, wzruszając lekko ramionami — gdyby było inaczej, nie biłbym się z panem wicehrabią. Więc ci mówię, panie, że ja go zabiję, nie on mnie, bo tak właśnie potrzeba, by się stało. Powiedz mi tylko, panie, o której godzinie i gdzie spotkać się jutro mamy, zaś pozostałe warunki omówi pan już z obecnym tu panem Morrelem.
— A więc jutro o godzinie ósmej rano, w lasku Vincennes — odparł Beauchamp najzupełniej zbity z tropu, nie wiedział bowiem czy ma do czynienia z pyszałkiem, czy też z nadprzyrodzoną istotą?...
— Doskonale. A teraz umówcie się panowie pomiędzy sobą, gdzie się spotkacie, zaś mnie wybaczyć zechciej, panie Beauchamp, że cię pożegnam, lecz chciałbym posłuchać jeszcze trochę tej wspaniałej muzyki, widzisz.
Beauchamp w dwóch słowach załatwił sprawę z Morrelem i wyszedł, w najwyższym stopniu zdziwiony.
Monte Christo wtedy zwrócił się do Morrela ze słowy:
— Wybacz, przyjacielu, że nie pytając, rozporządziłem się twoją osobą. Lecz mogę liczyć na ciebie, nieprawdaż?
— Czyż możesz o to, hrabio, pytać? Któż jednak będzie twoim drugim świadkiem?
— Nie znam nikogo takiego w Paryżu, któremu mógłbym powierzyć śmiało mój honor, prócz ciebie i twego szwagra, Emanuela. Otóż czy ten ostatni nie zechciałby mi wyświadczyć tej przysługi?
— Ręczę za niego, hrabio, jak za siebie.
— A więc wszystko załatwione. Jutro, przeto, około godziny siódmej rano, czekać będę na ciebie. Dobrze?
— Przybędziemy obydwaj.
— Dziękuję ci za to. A teraz cicho!... Zasłona się podnosi, więc słuchajmy. Nie lubię jednej nuty stracić, gdy jestem na tej operze. Cóż to bowiem za cudowna muzyka jest w tym Wilhelmie Tellu!