Hrabia Monte Christo/Część X/Rozdział X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hrabia Monte Christo |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Comte de Monte-Cristo |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część X |
Indeks stron |
SAMOBÓSTWO.
Gdy się to działo — Monte Christo wracał z Vincennes do domu, w towarzystwie Maksymiljana i Emanuela.
Powrót do smutnych nie należał. Emanuel zwłaszcza wyrażał głośno swą radość, że cała sprawa tak pomyślny wzięła obrót.
Przy wjeździe do miasta ujrzeli oczekującego Bertuccia: czekał jak szyldwach na stanowisku.
Monte Christo wychylił się z powozu i coś szepnął mu do ucha, poczem intendent oddalił się natychmiast i wsiadł do kabrjoletu, który ruszył pędem przez ulice miasta.
Gdy powóz hrabiego znalazł się przed Palais Royal, Emanuel odezwał się do Monte Christo w te słowa:
— Pozwól nam, panie hrabio, wysiąść w pobliżu mego mieszkania, gdyż pragnąłbym jak najprędzej zobaczyć swą żonę, która musi być tam bardzo o ciebie niespokojna. Gdyby nie było to niewłaściwością, to ośmieliłbym się nawet prosić hrabiego, aby do nas wstąpił, lecz wiem, że i hrabia ma w domu serca, niepokój których ukoićby pragnął. Pozwól więc, że cię pożegnamy.
— Pan mnie dla żony opuszcza — rzekł Monte Christo — więc trudno, z tem się pogodzić muszę. Nie pozbawiaj mnie jednak w zupełności towarzystwa i pozwól, by choć Maksymiljan pojechał ze mną.
— Ależ pojadę z tobą, hrabio, najchętniej — odezwał się Morrel — będzie mi to nawet na rękę, gdyż mam do załatwienia w tamtych stronach mały interes.
— Lecz na śniadanie powrócisz? — zapytał Emanuel młodzieńca.
— Wątpię bardzo.
Jeszcze ukłony i powóz ruszył dalej.
— Odmówiłeś szwagrowi — rzekł Monte Christo — to może ze mną zgodziłbyś się zjeść śniadanie?
— Wybacz, hrabio, lecz muszę cię pożegnać przed dziesiątą.
— To znaczy, zapewne, iż masz schadzkę o dziesiątej?
— A jeżeli nie będę nigdzie jadł śniadania, jeżeli jeść mi się nie chce? — odpowiedział młodzieniec, wesoło potrząsając głową.
— O!... odpowiedział hrabia — są tylko dwa uczucia, które są zdolne odebrać apetyt: boleść i miłość. Nie zdaje mi się, byś cierpiał, zanadto bowiem jesteś wesoły... pozostaje więc miłość.
— Na honor — zawołał Morrel wesoło — nie twierdzę, byś się, hrabio, mylił.
— I nic mi o tem nie mówiłeś — rzekł hrabia tonem lekkiego wyrzutu.
— Ależ powiedziałem już przecież dziś rano, że kocham i to nad życie. Serce moje jest tam, dokąd idę.
— A więc idź, drogi przyjacielu, a jeżelibyś znalazł na swej drodze przeszkodę, to wtedy zechciej pomyśleć o tem, że posiadam pewną władzę nad światem, której używam dosyć szczęśliwie na korzyść ludzi, których kocham. Ciebie zaś kocham z całej duszy.
— Dobrze. Wspomnę o tobie, jak notoryczni egoiści przypominają sobie rodziców... gdy od nich czego potrzebują.
Konie w tym momencie stanęły przed pałacem hrabiego. Morrel wtedy się pożegnał i zniknął w kierunku ulicy Marigny, zaś do Monte Christo zbliżył się Bertuccio.
— No, jakże tam? — zapytał hrabia.
— Oboje dom opuszczają.
Monte Christo bez słowa odpowiedzi, gestem, jedynie dał poznać intendentowi, by podążał za nim i udał się do gabinetu, gdzie napisał list do Alberta, który już czytaliśmy, i oddał go oczekującemu.
— Jedź z nim natychmiast, przedtem jednak zawiadom Hayde, że powróciłem.
— Jestem, panie mój — zawołała, w drzwiach się ukazując.
Uniesienia radości córki, cieszącej się powrotem ojca, szczęście kochanki, w chwili ponownego ujrzenia ubóstwianego kochanka — były niczem w porównaniu z ogromem uczuć, jakich doświadczyła Hayde, gdy zobaczyła Monte Christo z tak bezmierną oczekiwanego niecierpliwością, niepokojem i tęsknotą.
I radość hrabiego, aczkolwiek niczem nazewnątrz się nie ujawniająca, była niemniej żywa. Wesele dla serc, które długo i mocno cierpiały, jest jak rosa niebiańska, która spada na ziemię, przepaloną słońcem.
Monte Christo przed paroma godzinami zaledwie, gdy świt różowił niebo, doznał objawienia, że są dwie Mercedes na świecie i że on... kto wie? — jeszcze na tej ziemi szczęścia zaznać może...
To też oczy jego z rozkoszą zatopiły spojrzenia swe w tęsknych oczach Hayde, gdy wtem dało się słyszeć pukanie w drzwi.
Hrabia zmarszczył brwi.
— Pan hrabia de Morcef — oznajmił, wchodząc Baptysta, głosem, jakby zawiadomienie o tem było aż nadto wystarczającem tłumaczeniem wszystkiego.
Twarz Monte Christo rozbłysła radością.
— Boże mój — zawołała Hayde — więc to się jeszcze nie skończyło?
— Nie wiem tego, drogie dziecię — powiedział hrabia, biorąc tkliwie Greczynkę za rękę — to jednak jest mi wiadome, że nie masz się już czego obawiać. Fernand Mondego nie jest dla mnie groźny. Lękać się można było, gdy z jego synem miałem do czynienia, ze względu, iż jest on również i synem swej matki.
— Ileż ja łez wylałam, jak bardzo wielkie były me cierpienia!... tego ty, panie, nigdy wiedzieć nie będziesz.
— Teraz możesz być spokojna. Na twą głowę przysięgam ci, że jeżeli teraz jakie niebezpieczeństwo komuś grozi, to nie mnie, napewno.
— Wierzę ci, panie, jak Bogu samemu — rzekła Greczynka, podając hrabiemu czoło do ucałowania.
— Boże Mocny, dla którego niemasz niemożliwości, czyż byś sprawił, że ja mógłbym pokochać raz jeszcze? — szepnął do siebie hrabia.
— Zawiadom hrabiego de Morcef, iż służyć mu będę za chwilę — rzekł, odprowadzając Hayde.
Winniśmy tutaj, choć w kilku słowach, wyjaśnić genezę tych odwiedzin, spodziewanych może przez Monte Christo, ale nie przez naszych czytelników.
Gdy Mercedes i Albert, każde w swych apartamentach, zajęci byli spisywaniem rzeczy swoich, nie zauważyli, bo zauważyć tego nie byli w stanie, iż ich czynności były bacznie przez hrabiego Morcefa obserwowane.
Wyniosła postać hrabiego, o twarzy przeraźliwie bladej krążyła od okna do okna i widziała, widziała, widziała wszystko w ponurej boleści, coraz bardziej dna serca sięgającej.
Postać ta dostrzegła, oczywiście, powrót Alberta z pojedynku i jej oko rozbłysło szatańską radością. Albert wrócił zdrów i cały, — więc zemścił się za ojca!
Błyskawica radości błysła na twarzy bólem wykrzywionej, jak ostatni promień słońca w otchłań nocy zapadający.
Daremnie jednak czekał na przyjście syna, by mu ten obwieścił o triumfie odniesionym. Że syn, idący do walki, by pomścić honor ojca, nie był u niego, nie było trudne do zrozumienia. Dlaczegóż jednak ten syn nie przychodzi teraz, gdy potwarca już poniósł karę zasłużoną?
Wobec tego Morcef posłał po lokaja.
I dowiedział się o wszystkiem...
To było kroplą, która przepełniła czarę. W dziesięć minut potem Morcef wyszedł na ganek w czarnym surducie, zapiętym aż pod samą szyję, w czarnych spodniach, w czarnych rękawiczkach nawet.
Powóz już czekał na rozkazy. Za nim wyszedł pokojowy i ułożył na siedzeniu futerał skórzany, zawierający dwie szpady.
— Na Pola Elizejskie, pałac hrabiego Monte Christo — zawołał Morcef — tylko prędko.
Konie ruszyły galopem i w pięć minut stanęły przed wskazanym domem.
Po chwili Baptysta zameldował hrabiemu de Monte Christo hrabiego de Morcef.
Oto jak się stało, że były Fernand przybył do byłego Edmunda Dantesa.
Po odprowadzeniu Hayde, hrabia poszedł do gościa.
— A!... pan de Morcef — powiedział chłodnym tonem.
— Tak, to ja. Ja teraz do pana przybyłem — rzekł Morcef zdławionym głosem.
— Chciałbym wiedzieć, jakim okolicznościom mam do zawdzięczenia fakt widzenia pana, hrabio, o tak wczesnej godzinie w mym domu?
— Miałeś pan z synem moim dziś rano pojedynek? Wszak tak? — zapytał przybyły.
— Jest to już panu wiadome? — odpowiedział hrabia.
— Nietylko to. Wiem również, iż syn mój miał bardzo słuszne powody do tego, by z panem stoczyć walkę śmiertelną, a nawet go zabić.
— Do tego stopnia słuszne, że syn pański nietylko nie poważył się bić ze mną, ale mnie nawet przeprosił.
— Czemu pan przypisujesz postępek podobny?
— Temu — odpowiedział Monte Christo ze spokojem mrożącym krew w żyłach — zapewne, iż uważał, że nie ja jestem bynajmniej przyczyną główną hańby, jaka spadła na jego głowę, że jest ktoś ode mnie winniejszy.
— Któż by nim mógł być, w takim razie?
— Jego ojciec!
— Przypuśćmy... że tak jest nawet — rzekł Morcef, przyczem twarz mu już nie zbladła, lecz wprost zzieleniała — to wiedzieć byś pan powinien, iż najwinniejszy nawet nienazbyt chętnie słucha, gdy mu to mówią w oczy. Jeżeli nawet w mem życiu znaleźć można błędy, to mój syn, niestety, okazał się nikczemniejszy.
— Panie — odpowiedział Monte Christo — nie sądzę, byś po to do mnie przyszedł, ażeby mi się zwierzać ze swych spraw familijnych. Udaj się z tem do swego syna.
— Nie, panie, nie pójdę — rzekł generał z uśmiechem złowrogim, który zresztą przemknął się po jego twarzy przelotnie jak zimowa błyskawica, — i dobrze powiedziałeś, że nie poto tu przyszedłem, ażeby złorzeczyć na syna. Przyszedłem tutaj, ażeby ci powiedzieć, że cię nienawidzę, że cię nienawidzę żywiołowo, bezświadomie, bezwiednie. Zdaje mi się, że cię nienawidzę od chwili urodzenia chyba, oddawna. Zdaje mi się, że cię znałem już dawniej, w mej młodości, czy dzieciństwie i że zawsze cię nienawidziłem. Myślę więc, że jeżeli młodzież dzisiejsza bić się nie lubi, to my powinniśmy może stanąć ze sobą do walki śmiertelnej. Czy takie jest pańskie zdanie?
— Najzupełniej.
— Bić się będziemy na śmierć, dopóki jeden z nas nie zginie — rzekł Morcef z wściekłością.
— Dopóki jeden z nas nie zginie — powtórzył jak echo Monte Christo, dając przytem głową lekki ruch potakiwania.
— Możemy więc natychmiast iść, by poszukać sobie jakiegoś pustynnego miejsca.
— W samej rzeczy — przyznał Monte Christo — świadkowie są dla nas zbyteczni najzupełniej, znamy się bowiem aż nadto dobrze.
— No, jeżeli o to chodzi — zaprzeczył Morcef — to nie tak znów bardzo.
— Czyżby?... powiedział Monte Christo ze spokojem do rozpaczy istotnie doprowadzić mogącym — zobaczymy tedy...
— Czy nie jesteś pan żołnierzem Fernandem, który zbiegł z szeregów w przeddzień bitwy pod Waterloo?... Czy nie jesteś porucznikiem Mondego, który, jako szpieg, przeprowadził armję francuską w Hiszpanji?... Czy nie jesteś jenerałem Fernandem Mondego wreszcie, który zdradził, zaprzedał, a w końcu zamordował dobroczyńcę swego, Ali Telebena?... I czy ci wszyscy trzej Fernandowie nie przeobrazili się następnie w jenerał-porucznika Fernanda, hrabiego de Morcefa, para Francji?...
— O!... zakrzyknął Morcef, zraniony słowami hrabiego do żywego — o, nikczemny, który mi przypominasz wszystkie czarne karty historji życia mego, o jasnych zapominając, i to w chwili, gdy niezadługo padnę może z twojej ręki. Wiem ja dobrze, żeś wyśledził, wybadał, wywęszył całą przeszłość moją... Może jednak, mimo to wszystko, więcej zasług, czci, godności, dostojeństwa... jest we mnie, aniżeli w tobie, awanturniku nikomu nieznany, a złotem i brylantami okryty!...
W Paryżu każesz się tytułować hrabią de Monte Christo, we Włoszech — nazywają cię marynarzem Sindbadem, gdy ty sam o sobie mówisz, że jesteś lordem Vilmorem... Na Malcie znów zwą cię... nie pamiętam już jak?... Kim istotnie jesteś? — nikt nie wie. Przed tym śmiertelnym pojedynkiem domagam się byś powiedział swe prawdziwe imię i nazwisko, abym zatapiając szpadę w twem sercu, wiedział, kogo zabijam.
Gdy Monte Christo usłyszał to wezwanie, zbladł okropnie, oko zapaliło się straszliwym płomieniem. Bez słowa odpowiedzi zniknął w przyległym pokoju, zrzucił surdut, kamizelkę, koszulę nawet... wkładając bluzę marynarza, zaś na głowę czapkę frygijską, z pod której wydobywały się niesforne, długie pukle czarnych włosów.
Tak ubrany, wyszedł do Morcefa, z rękoma na krzyż złożonemi, majestatycznym krokiem zbliżając się do jenerała, który teraz dopiero zrozumiał, co znaczyło to jego zniknięcie. Uczuł, że nogi się pod nim chwieją i zęby szczękają w niesamowitej trwodze.
— Fernandzie — krzyknął majtek — ze stu imion moich jedno ci, już prawdziwe, powiem, lecz jak gromem niem uderzę! Lecz ty je odgadujesz, już je sobie przypominasz!? Bo mimo całej męki minionych lat, mimo bólu i cierpienia, ukazuję ci twarz niezmienioną, twarz, którą triumfująca zemsta odmłodziła, twarz, którąś widywał z pewnością w gorączkowych snach, pełnych obłędnego strachu, od chwili, gdy zawarłeś śluby... z Mercedes, moją narzeczoną.
Jenerał, z głową w tył odrzuconą, z wyciągniętemi sztywno naprzód rękoma, ze wzrokiem osłupiałym, pożerał, pochłaniał tę straszliwą dla siebie postać. Przerzucił następnie w tył ręce, zaczął niemi błądzić w powietrzu, szukać czegoś... Potem się cofać zaczął... uczynił w tył krok jeden, drugi, trzeci... aż doszedł do ściany, a gdy to się stało, sunął, czepiając się muru, bokiem, pochylony aż do drzwi, które wywalił jednem uderzeniem ramienia, wydając pomruk cichy, pełen rozpaczy:
— Edmund Dantes!... Edmund Dantes!...
Następnie w jękach, które nic ludzkiego w sobie nie miały, zawlókł się aż do przedsionka, minął go, wyszedł na dziedziniec, wreszcie padł na poduszki powozu, mamrocząc niezrozumiale prawie:
— Do domu... do domu!...
W powozie jednak czuł się tak źle, że wysiadł wreszcie i pieszo udał się do domu. Gdy się doń zbliżył, ujrzał stojącego przed pałacem fiakra. Woźnica rozglądał się zdumiony, iż powołano go do tak wspaniałego gmachu.
Na schodach dostrzegł dwie osoby; miał tyle czasu, iż zdążył wpaść do bocznego salonu, ażeby uniknąć spotkania. To Mercedes, wsparta na ramieniu syna, opuszczała nazawsze dom męża. Gdy dosłyszał słowa Alberta:
— Bądź odważną, matko! Spieszmy się opuścić te mury, nienaszego już domu.
Morcef schwycił rękoma za adamaszkową portjerę, ażeby nie upaść i stłumił jęk, dobywający się z piersi. Żona i syn opuszczali go jednocześnie! Dopadł do okna, ażeby raz jeszcze zobaczyć tych, których jedynie kochał na świecie, ale fiakr już odjechał, Mercedes i Albert zniknęli, nie spojrzawszy nawet na dom, który przez tyle lat był ich domem.
Pozostał więc sam. Sam jeden w tym wielkim, pustym domu. Nikt, odchodząc, nie pożegnał go spojrzeniem choćby, nie wyraził żalu, nie rzucił wyrazu przebaczenia, lub bodaj tylko litości.
Gdy turkot fiakra zcichł w oddaleniu, dał się słyszeć huk wystrzału i dym gęsty przedarł się przez lustrzaną szybę, roztrzaskaną mocą tego wystrzału.