Hrabia Monte Christo/Część X/Rozdział XXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hrabia Monte Christo |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Comte de Monte-Cristo |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część X |
Indeks stron |
POPIS DANGLARSA.
Dzień, który po dniu śmierci przyszedł, był równie mglisty, deszczowy i ponury, jak tamten.
W nocy uszyto suknię śmiertelną i przybrano w nią zmarłą. Mówią o równości w obliczu śmierci, lecz nie wydaje się, by miało to być prawdą bezwzględną. Zbytek bowiem towarzyszył zmarłej po śmierci, jak to było i za życia. Suknia śmiertelna uszyta była z najcieńszego batystu. Ciało Walentyny tonęło przytem w powodzi kwiatów i tysiąc świec gorzało dokoła niej.
Wieczorem przywołani ludzie przenieśli Noirtiera z powrotem do jego mieszkania, przyczem starzec, ku wielkiemu zdziwieniu de Villeforta, najzupełniej się temu nie opierał, żegnając spojrzeniem pełnem życzliwości księdza Bussoniego.
Na noc ksiądz ten sam jeden pozostał przy zwłokach i oddalił się do swego domu, dopiero gdy dzień już był biały, nie pozostawiając nikogo na swe miejsce.
Około godziny dziewiątej rano, jak zazwyczaj, doktór d‘Avrigny przybył do domu prokuratora królewskiego, i na schodach spotkał się z de Villefortem, idącym do ojca, ażeby się dowiedzieć, jak noc spędził.
Zastali go w wielkiem krześle, które mu zastępowało łóżko, uśpionego snem silnym i spokojnym.
Zdziwieni zatrzymali się na progu.
— Patrzajże — rzekł d‘Avrigny do Villeforta — pokazuje się, iż natura potrafi przezwyciężyć wszystkie boleści! Któżby śmiał powiedzieć, iż pan Noirtier nie kochał swej wnuczki, a jednak śpi spokojnie!
— Prawda — odpowiedział de Villefort niemniej, aniżeli doktór zdziwiony — w zdumienie wprowadzać może ten jego beztroskliwy sen, zwłaszcza, iż byle zmartwienie przyprawiało go o bezsenność.
— Boleść go zmogła! — postawił djagnozę d‘Avrigny.
I wrócili w zamyśleniu do gabinetu prokuratora.
— Patrz!... ja nie spałem zupełnie — rzekł de Villefort, pokazując doktorowi nietknięte łóżko — mnie boleść pokonać nie była zdolna, aczkolwiek już dwie noce spędziłem przy pracy. Ale za to spojrzyj, jak bardzo wielkie są owoce tego wysilonego trudu. Patrz, jakie olbrzymie foljały przejrzałem! W przeciągu jednej nocy opracowałem akt oskarżenia, dotyczący sprawy morderstwa Kadrusa. O pracy!... ty jesteś jedyną radością mego życia, gdybym ciebie nie miał, przyszłoby mi chyba oszaleć! Ty jedna jesteś zdolna przytłumić wszystkie moje boleści! Lecz widzę, że się spieszysz, więc żegnaj, lecz mam nadzieję, iż na godzinę jedenastą powrócisz, bo o godzinie dwunastej ma być eksportacja. O mój Boże!... mój Boże!... Moje dziecię najdroższe!
— Będziesz zapewne oczekiwał przybycia życzliwych w salonie gościnnym?
— Nie!... Jeden ze starszych krewnych przyrzekł mi, iż mnie zastąpi w pełnieniu tej smutnej powinności. Ja, doktorze, pracować będę, pracować muszę, bo inaczej oszalałbym. I nie myśl, by to był czczy frazes tylko. Tak mogłoby się zdarzyć istotnie, gdyż niejednokrotnie czuję, iż mi się w głowie mąci, gdy tylko odejdę od mego biurka.
Na ganku spotkał d‘Avrigny owego krewnego, o którym de Villefort wspominał. Była to istota równie mało znacząca w życiu, jak w tej powieści i w swej rodzinie.
Nie chybił minuty. Więcej — przybył o wiele za wcześnie. Czarno ubrany, z krepą na kapeluszu i na rękawie, udał się wprost do swego dostojnego krewnego z ułożoną na ten dzień fizjognomją żałobną, którą miał utrzymać dopóty, dopóki okoliczności będą tego wymagać.
O godzinie jedenastej wozy żałobne zaturkotały na bruku dziedzińca i ulica św. Honorjusza rozbrzmiewać zaczęta cała szeptami tłumu, chciwego zawsze zarówno radości, jak i smutku bogaczów; tłumu — co biegnie z tą samą ochota na ślub, czy na pogrzeb możnych tego świata.
Powoli zapełniał się salon, w którym spoczywały zwłoki[1]. Pomiędzy innymi, przybyli i nasi znajomi: Debray, Chateau Renaud, Beauchamp, wszystkie znakomitości stolicy, potentaci armij, sądownictwa, literatury, sztuki, giełdy...
Zamówiony krewny stał przy drzwiach i wszystkim nisko się kłaniał. Przyznać należy, iż dla osób obojętnych (a cóż kogo czyjaś śmierć może obchodzić), jest rzeczą nader miłą zetknąć się z osobą niemniej obojętną, stan duszy której nie domaga się bynajmniej kłamliwej fizjognomji, udanych łez, jakie przed ojcem, bratem, matką, żoną... należałoby wycisnąć z oczu.
Przybyli witali się ze sobą, jak w przedsionku teatralnym, łączyli się w grupy, z oddali przesyłali sobie uśmiechy... W jednę taką grupę połączyli się Debray, Beauchamp i Chateau Ronaud, ażeby uniknąć nudy, zabawić się rozmową.
— Biedna panienka! — rzekł Debray, rzucając zwykły frazes litości, do czego każdy z przybyłych czuł się obowiązany — biedna panienka!... taka bogata i taka piękna! Czyżbyś mógł pomyśleć o tem, mój Chateau Renaud, gdyśmy byli tutaj z wizytą, z racji zamierzonego małżeństwa, iż po czterech tygodniach zbierzemy się na jej pogrzebie?
— Zapewne, iż trudno było zrobić takie przypuszczenie — odpowiedział zapytany — znałem ją zresztą bardzo mało. Zdawała mi się być prześliczną, oto wszystko, co wiem o niej. Ale gdzie jest macocha?
— Była tutaj przed chwilą. Wyszła do innych salonów z żoną tego pana, który nas przyjmuje. Ale cóż to powypisywałeś z powodu tego wypadku, w swym dzienniku, mój Beauchamp?
— Ach, to artykuł nadesłany i to przez osobę bardzo, o ile mi się zdaje, wpływową, gdyż sam minister polecił mi jej rękopis oddać do druku. Wątpię, by de Villefortowi mógł przypaść do smaku. Powiadają tam, pomiędzy innemi, że gdyby podobne cztery wypadki nagłej śmierci zdarzyły się w innym domu, a nie w domu prokuratora królewskiego, to ten sam pan prokurator królewski sprawą taką zająłby się z większą gorliwością, aniżeli zajmuje się nią teraz.
— No, no... mój drogi — odezwał się Chateau Renaud — pan d‘Avrigny, lekarz domowy mej matki, twierdzi zupełnie co innego, mówi mianowicie, iż pan de Villefort rozpacza bardzo. Ale kogo to tak szukasz wzrokiem, Debray‘u?
— Hrabiego Monte Christo.
— Spotkałem go na bulwarach, idąc tutaj. Musi być na wyjezdnem, gdyż szedł do Danglarsa, który jest, jak wiecie zapewne, jednym z jego bankierów. Ale nie jednego hrabiego brakuje tutaj. Nie widzę również Morrela?
Beauchamp, aczkolwiek dziennikarz, wypadkowo może, lecz powiedział prawdę. Spotkał bowiem istotnie, idąc na pogrzeb, Monte Christo, dążącego właśnie do Danglarsa.
Bankier przyjął przybyłego z żałosnym uśmiechem.
— Źle, kochany hrabio — powiedział, po powitaniach — przychodzisz do mnie zapewne z kondolencją. Prawdziwie, że jakaś lawina nieszczęść nawiedziła dom mój. Jakiś dziwny los zresztą prześladować zdaje się ludzi w moim wieku. I tak: de Villefort stracił córkę, a potem jeszcze matkę i ojca swej pierwszej żony; hrabia Morcef znów, zhańbiony, zastrzelił się. Nakoniec ja: naprzód zostałem okryty śmiesznością, przez tego zbrodniarza Benedykta, a potem...
— Cóż takiego stało się jeszcze potem?
— Córka moja, Eugenja, opuściła dom mój, wyjechała. Jakżeż ty, hrabio, jesteś szczęśliwy, że nie masz ani żony, ani dzieci... Sam jesteś, wolny jak ptak! Wracając jednak do sprawy, to Eugenja nie mogła przenieść wstydu, jakim okrył nas ten nikczemnik, poprosiła mnie o pozwolenie wyjazdu no i wyjechała. Sam wyjazd był drobnostką, obawiam się jednak, znając jej charakter, iż może ona nie zechcieć już nigdy powrócić do Francji.
— Cóż to wszystko dla ciebie, kochany baronie, znaczy! Zgryzoty tego rodzaju zdolne są zabić, być może, ludzi zwyczajnych, ale nie miljonerów! Filozofowie tego nie rozumieją, ludzie praktyczni wszelako znają doskonale wartość pieniędzy, a cóż dopiero ty, który jesteś królem giełdy, ośrodkiem całej finansowej potęgi!
Danglars spojrzał trochę z ukosa na hrabiego, jakby chcąc zbadać, czy nie szydzi z niego czasem.
— Nie ulega wątpliwości — powiedział — że jeżeli majątek może dać pociechę, to ja tej pociechy nie jestem pozbawiony, jednakże...
— Niema żadnego jednakże, kochany baronie! Jesteś bogaty, bardzo bogaty, i na tem koniec. Potęgę swoją finansową porównaćby można z piramidami chyba!
Danglars uśmiechnął się dobrodusznie.
— To mi przypomina — powiedział — iż wystawić mam dwa małe weksle, które właśnie zacząłem podpisywać, gdyś wchodził, hrabio.
— I cóż to są za weksle? — niedbale zapytał Monte Christo — na Haiti, czy też na Neapol może?
— Wcale nie — rzucił Danglars z uśmiechem dużego zadowolenia — są to weksle na okaziciela, do banku francuskiego. Przeczytaj, hrabio, ty, który, jesteś cesarzem finansów, jeżeli ja mam być uważany za ich króla. Czyś widział kiedy, hrabio, tak małe świstki papieru, o tak olbrzymiej wartości, jak te oto właśnie?
I Danglars, mówiąc to, podał hrabiemu dwie kartki, wielkości dużych biletów wizytowych, na których były wypisane słowa:
„Bank Francuski. Proszę wypłacić okazicielowi niniejszego sumę 2.500.000 franków (słownie: dwa miljony pięćset tysięcy franków) i zapisać je na mój rachunek.
Baron Danglars“.
— Pięć milionów… na bank francuski… i to jednego dnia!.. Tam do djabła!.. kolosalnemi obracasz pan sumami.
— Dzień w dzień robię podobne interesy. Tu każę płacić, gdzieindziej znów odbieram…
Piękna to rzecz mieć tak olbrzymi kredyt, by mieć możność podnoszenia w jednym dniu aż pięciu miljonów! No gdybym nie widział czeków tych na własne oczy, nigdybym temu nie uwierzył!
— Pan zdajesz się wątpić?…
— Wcale nie!
— Bo takim to powiedziałeś tonem… Wiesz, hrabio, byłbym ci bardzo wdzięczny, gdybyś zechciał wziąć do swego powozu mego urzędnika i zobaczyć, jak mu Bank Francuski, w przeciągu pięciu minut, sumę tę wypłaci.
— A pocóż jabym miał robić podobne rzeczy? — rzekł Monte Christo, składając staranie obydwa czeki — jest to rzecz do tego stopnia ciekawa, iż ja sam osobiście stanę przy kasie i poproszę, ażeby mnie tę górę złota wypłacono. Miałem u pana sześć miljonów okrągłe, zaś wybrałem 900.000 wszystkiego. Biorę więc te pięć miljonów, tak, iż rachunek będzie pomiędzy nami zakończony. Pomijając już to bowiem, iż będę miał w owym banku doskonałą zabawę, wierzaj baronie, iż dziś właśnie ogromnie mi potrzeba gotówki! Po nią właśnie do ciebie przyszedłem.
Po słowach tych, Monte Christo schował najspokojniej czeki do kieszeni, a następnie szybko napisał pokwitowanie i podał je oniemiałemu Danglarsowi.
Gdyby piorun padł pod nogi bankiera, nie sprawiłoby to na nim większego wrażenia.
— Ależ, panie hrabio — odezwał się w pomieszaniu — jakżeż możesz brać pan te pieniądze tak odrazu i nagle?… Bardzo przepraszam, lecz mają już one inne przeznaczenie. Mam je wypłacić mianowicie administracji szpitalnej.
— A to zupełnie co innego — rzekł Monte Christo — nie upieram się bynajmniej przy tych właśnie czekach. Wziąłem je jedynie w tym celu, bym mógł opowiadać całemu światu, jak to baron Danglars wypisuje kiedy tylko zapragnie czeki wartości pięciu miljonów, które bank Francuski realizuje następnie bez żadnej zwłoki, natychmiast. — Zwracam panu przeto te czeki, zaś rozkaż przynieść sumę pięciu miljonów ze swej własnej kasy, lub też, jeżeliby ci to sprawiało jakąś trudność, odeślij mi ją do domu, lecz najpóźniej do jutra, do godziny dziesiątej rano, ponieważ, jak ci to już mówiłem, jestem w ogromnej potrzebie.
I podał dwa świstki Danglarsowi, który — wybladły — już wyciągnął po nie rękę, lecz ją cofnął natychmiast, niewyraźny uśmiech zjawił się na jego twarzy.
— Ależ bardzo dobrze, hrabio, zatrzymaj sobie te czeki, bo i dla mnie jest to rzecz obojętna. Twój kwit jest przecież tem samem, co gotówka.
— O, co do tego, to możesz być, baronie, najzupełniej o to spokojny. Dom Thomson i French sumę sześciu miljonów wypłaci ci natychmiast, za pokazaniem mego kwitu, o ile, naturalnie, nie podniosłeś już przedtem miljona. Mogę więc te dwa czeki zatrzymać sobie?
— Tak — rzekł bankier krótko, ocierając pot z czoła.
— Może jednak sprawi ci to jakiś kłopot? Może nie masz znów tak wielkiego kredytu, jakim się przed chwilą przechwalałeś? W takim razie...
— Nie — zakrzyknął Danglars, boleśnie dotknięty w swej dumie — możesz pan czeki te zatrzymać. Lecz należy ci się, hrabio, jeszcze suma stu tysięcy franków ode mnie?
— O, to drobnostka! Myślę, że samo ażjo tyle wyniesie.
— Hrabio!... nie mówisz tego chyba poważnie! Sto tysięcy!... zbyt poważna jest to suma, ażeby nią szastać bez namysłu.
— Ja z bankierami nigdy nie żartuję — odpowiedział Monte Christo tonem, graniczącym z impertynencją.
I podniósł się z krzesła, właśnie w chwili, gdy lokaj oznajmiał:
— Pan de Boville, poborca jeneralny szpitalów.
— Na honor, — rzekł Monte Christo — okazuje się, że przyszedłem w porę odebrać swe pieniądze, bo i inni, widzę, spieszą uczynić to samo.
Danglars zbladł po raz drugi i jak najśpieszniej pożegnał się z hrabią.
Hrabia Monte Christo, wychodząc, zamienił z panem de Boville ukłon jak najbardziej uprzejmy, a następnie rozkazał się wieźć wprost do banku francuskiego, ażeby nie być, wypadkiem, przez kogo uprzedzonym.
Bankier tymczasem przyjmował pana de Boville jowialnym uśmiechem:
— Witam cię, mój zacny wierzycielu — zaczął mówić wielkopańskim tonem — list twój odebrałem, twoje wdowy i sieroty będą musiały poczekać jednak dwadzieścia cztery godziny na swe pięć miljonów, ponieważ akurat dziś wypłacić ich nie mogę. A wiesz, kto temu winien? Ten pan, który oto przed chwilą stąd wyszedł. — Nie wierzysz temu, szanowny panie de Boville? Więc przeczytaj to pokwitowanie.
I baron z pozornem lekceważeniem podał kwit, przez Monte Christa przed chwilą podpisany.
— Pojmujesz pan — ciągnął dalej Danglars swobodnym tonem — iż nie mogę żądać od banku francuskiego, by mi w jednym dniu wypłacił sumę dziesięciu miljonów. Mogłoby to zwrócić uwagę i ujemnie wpłynąć na mój kredyt. Jutro, to co innego. Jutro ci więc służyć będę, drogi i szanowny panie.
— Cóż robić... — powiedział pan de Boville, nieco markotnym tonem. — Przyjdę jutro, jeżeli nie można inaczej. Więc ten hrabia Monte Christo jest taki bogaty, że w jednym dniu podniósł pięć miljonów franków na swe domowe wydatki? Muszę iść do niego i wymóc na nim jakąś ofiarę na biednych. Jako dobry przykład zacytuję hrabinę de Morcef i jej syna, którzy cały swój majątek, co do jednego centima, oddali na biednych i na szpitale.
— Czyż to możliwe?! — zawołał Danglars tonem zupełnego niedowierzania.
— Niewątpliwie, panie baronie. Nie chcieli korzystać z majątku zdobytego w tak nikczemny sposób.
— Z czego będą teraz żyli?
— Matka wyjechała na prowincję, syn zaś wziął się do jakiejś pracy.
— No, no!... rzekł Danglars — to niezwykle skrupuły.
— Wczoraj właśnie sporządziłem akt darowizny.
— Dużo też mogli mieć?
— Wcale nie tak dużo. Miljon dwakroć, do miljona trzechkroć, najwyżej. Wróćmy jednak do tej należności, którą biedne wdowy i sieroty mają u szanownego pana.
— Jutro, około godziny dwunastej, zechciej zajść do mnie, szanowny panie poborco, a kasy moje wypłacą całą należną ci sumę.
— A więc dobrze. Przyjdę jutro, tylko bardzo proszę, ażeby już bez...
— Ależ nie masz pan potrzeby żądania swego podkreślać. Jutro o godzinie dwunastej będziesz miał swe pięć miljonów.
Uścisnęli się za ręce.
— Ale, ale... rzekł pan de Boville, już wychodząc — czy nie będziesz pan na pogrzebie tej biedaczki, panny de Villefort?
— Nie. Dzięki temu wypadkowi z owym Benedyktem, jestem narażony na żarty i drwiny, więc unikam świata.
— Bardzo źle robisz, Czy w tem, co się stało, była jakaśkolwiek twoja wina?
— No, nie. Ja jednak jestem bardzo wrażliwy.
— Bądź przekonany, iż wszyscy uczciwie myślący ludzie współczują szczerze z panem.
— Biedna Eugenja!... Czy wiesz pan, że wstępuje ona do klasztoru?
— Czyż to możliwe!
— Jest to rzecz postanowiona. Nieszczęsna ofiara losu wyjechała już z kraju, wraz z pewną zakonnicą, przyjaciółką swoją, a teraz szuka klasztoru najsurowszej reguły we Włoszech, lub Hiszpanji.
— Biedna! Po trzykroć biedna!
I pan de Boville, po tym okrzyku ubolewania, pożegnał bankiera i wyszedł.
Zaledwie to uczynił, bankier rzucił za nim pełne wściekłości spojrzenie, a następnie, chowając kwit hrabiego Monte Christo do pugilaresu, rzekł z naigrawaniem:
— Przychodź jutro w południe, głupcze! Zanim przyjdziesz — będę już daleko!
Potem przywołał lokaja i dał mu rozkaz, ażeby nikogo do niego nie wpuszczał, a następnie, po zamknięciu drzwi na klucz, powybierał gotowiznę ze wszystkich szuflad, część papierów zniszczył, niektóre znów porozrzucał na widocznych miejscach, wreszcie napisał list, adresując go: „Do własnych rąk pani baronowej Danglars“, który schował do pugilaresu ze słowami:
— Położę jej to na toalecie wieczorem.
Wreszcie wydobył z szuflady paszport, stwierdzając, iż jest ważny jeszcze na dwa miesiące i wyszedł na miasto, wsiadł do fiakra i kazał się wieźć do podmiejskiej knajpki, gdzie zjadł obiad z ogromnym smakiem i doskonałym apetytem.
Znalazł sposób wydobycia się z toni i miał pełną nadzieję, że czeka go jeszcze najjaśniejsza przyszłość.