Hrabina Charny (1928)/Tom I/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hrabina Charny
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928-1929
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Comtesse de Charny
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II.
MISTRZ GAMAIN.

Ślusarz podniósł kieliszek do wysokości oka i z upodobaniem przyglądał się napojowi.
Potem, kosztując go z zadowoleniem:
— I owszem — powiedział — są ślusarze w Paryżu. Są nawet mistrze. Czy wy należycie do naszego cechu?
— Prawie. Płatnerzem jestem...
— Macie tu jaką swoją robotę?
— Zobaczcie tę strzelbę.
Ślusarz wziął strzelbę z rąk nieznajomego, przyjrzał się jej bacznie, przeczytał nazwisko na lufie i na kolbie:
— Leclerc? — rzekł. — Niepodobna, kolego! Leclerc ma najwyżej lat dwadzieścia osiem, a my obaj zbliżany się do pięćdziesiątki, niech to was nie obraża.
— To prawda... odparł nieznajomy — ja też nie jestem Leclerc, ale nakształt tego... Jestem jego nauczycielem.
— A! doskonale! — zawołał śmiejąc się ślusarz, to tak jak gdybym powiedział: „nie jestem królem, ale nakształt tego“. Jestem bowiem jego nauczycielem.
— Oho! — odezwał się nieznajomy, miałżebym zaszczyt mówić z panem Gamainem?
— W jego własnej osobie.
— Do licha! odezwał się nieznajomy, nie wiedziałem, że mam do czynienia z człowiekiem tak znacznym. Niełatwa to rzecz, zapewne, być nauczycielem królewskim? Trzeba ciągle być w rękawiczkach...
— Ależ nie!... Co do tego, była z nim prawdziwa rozkosz, bo to w gruncie, widzicie, bardzo poczciwy człowiek. Kiedy stanął w kuźni, fartuch zapasał, rękawy od koszuli zawinął, niktby nie powiedział, że to starszy syn Ludwika Świętego, jak go nazywają. Kiedy przyszedł do kuźni, nie trzeba było go wcale tytułować. Ja mu mówiłem jegomość, a on mnie nazywał Gamainem, tyle tylko, że mówiłem doń przez wy, a on do mnie przez ty.
— Tak; ale jak nadeszła pora śniadania, albo obiadu, to posyłano Gamaina do oficyny, ze służbą.
— Co nie, to nie! przepraszam, król nigdy tego nie uczynił; przeciwnie, kazał zawsze przynosić stół zastawiony do kuźni. Człowiek ten najprzyjemniej przepędzał czas w kuźni albo w swym gabinecie geograficznym, ze mną lub z bibljotekarzem; zdaje mi się nawet, ze wolał mnie.
— Jakkolwiekbądź, zawsze to niezabawne być mistrzem złego ucznia.
— Złego ucznia? — zawołał Gamain. — Bynajmniej: tego powiedzieć nie można. On nigdy nie będzie dobrym królem, on na to za poczciwy, a byłby doskonałym ślusarzem.
— Ale powiedzcie-no prawdę.... Musiało to być z wielką dla was korzyścią, mieć ucznia takiego kalibru?
— Właśnie że nie — i dlatego mam nawet urazę do tego waszego Ludwika XVI. Ludzie myślą, żem bogaty jak Krezus, a ja jestem jak Job biedny.
— Biedny jesteście? A cóż on robił z pieniędzmi?
— A no ba!... Połowę rozdawał ubogim, a drugą bogatym, tak, że nigdy nie miał grosza przy duszy. Panowie Coigny, Vaudreuil, Polignac toczyli go, biednego człowieka!
— Tak, ale kiedy pracujecie z królem razem, zawsze się coś okroi?...
— Alboż ja z nim teraz pracuję? Nasamprzod toby mnie skopromitowało! Od wzięcia Bastyli noga moja nie postała w pałacu. Raz czy dwa spotkałem się z nim. Za pierwszym razem było dosyć ludzi na ulicy, więc poprzestał na pozdrowieniu mnie; za drugim razem, było to na drodze do Sartory, byliśmy sami, kazał więc zatrzymać powóz... Przywitał się, zapytał o zdrowie żony i dzieci, a potem zaczął przetrząsać wszystkie kieszenie i zebrał dziewięć dukatów.
— Oto wszystko, co mam przy duszy, mój poczciwy Gamainie — rzekł — wstyd mi, że nie mogę zdobyć się na lepszy podarek.
— I przyznacie, że to istotnie wstyd nielada: król, który koledze, przyjacielowi, ofiaruje kiepskie dziewięć dukatów!...
— A jak pomyślę — mówił dalej — że miał w piwnicach swoich przeszło dziesięć tysięcy butelek wina, że nigdy nie powiedział lokajowi: weź kosz wina i odnieś mojemu przyjacielowi Gamainowi, to doprawdy, że mnie ostatnia pasja porywa. Wolał wszystko lać w gardło swej straży przybocznej, Szwajcarom i żołnierzom z pułku flamdryjskiego! O, na dobre mu też to wyszło!
— Co chcecie!... — rzekł nieznajomy potrosze wypróżniając kieliszek, tacy to są panowie, niewdzięcznicy! Ale cicho! już nie jesteśmy sami.
Jakoż trzy osoby weszły do karczmy: dwaj mężczyźni z ludu i jedna rybaczka. Usiedli naprzeciwko stołu, przy którym nieznajomy z majstrem Gamainem kończyli drugą butelkę.
Ślusarz rzucił na nich okiem i przypatrywał im się z uwagą.
Z dwóch mężczyzn, jeden był krzywonogi i wyglądał na karła; wzrostem dochodził zaledwie do pięciu stóp.
Drugi, wyglądał jak czapla na szczudłach. Podobieństwo jego z tym ptakiem było tem większe, że będąc garbatym, głowę utopił pomiędzy ramiona, tak, iż z niej nic prawie nie było widać, prócz dwojga oczu, wyglądających jak dwie plamy krwi, i nosa długiego a spiczastego nakształt dzioba.
Trzeci, czy trzecia, jak chcecie, było to stworzenie dwoiste, u którego można było rozeznać gatunek, ale z trudnością płeć. Był to mężczyzna, czy była to kobieta lat trzydziestu kilku, w wykwintnym stroju rybaczki z łańcuchami i kolczykami złotymi, w chustce koronkowej. Rysy jej, o ile można było rozeznać poprzez warstwę bielidła i różu, były zlekka zatarte, jak u plemion zwyrodniałych. Głos zakrawał na sopran.
— Znacie ich?... — zapytał Gamain.
— Z widzenia — odpowiedział nieznajomy. A wy?
— Zdaje mi się, że tę kobietę gdzieś widziałem. Jeżeli ich znacie, powiedzcie, kto oni są.
— Ten koślawy, to Jan Paweł Marat, a ten garbaty — to Prosper Verrieres, a ta rybaczka — to książę d‘Aiguillon.
Dosłyszawszy nazwisko, rybaczka zadrżała i obejrzała się jednocześnie z dwoma mężczyznami.
Wszyscy troje zrobili ruch, jakby chcieli powstać z krzeseł, dla okazania swego uszanowania. Ale nieznajomy położył palec na ustach i przeszedł obok nich spokojnie.
Gamain udał się za nim, sądząc, że mu się śni to wszystko.
Przy drzwiach potrącił go ktoś, zdający się uciekać, przed ludźmi, krzyczącym:
— Kędziernik królowej!... kędziernik królowej!...
Pośród tych ludzi biegnących i krzyczących, byli dwaj, którzy nieśli głowy, zasadzone na pikach.
Były to głowy dwóch nieszczęśliwych ze straży przybocznej: Vauricourt’a i Deshuttes‘a, odcięte od szyi i na ostrza pik zatknięte.
Głowy te należały do oddaiału goniącego na nieszczęśliwym: do oddziału, który potrącił Gamaina.
— A!... to pan Leonard, rzekł tenże.
— Cicho!... — zawołał kędziernik wpadając do karczmy.
— Czego oni chcą od niego?... — zapytał ślusarz nieznajomego.
— Kto ich tam wie?... odpowiedział tenże, może chcą, ażeby uczesał głowy tych biedaków.
I zmieszał się z tłumem, porzucając Gamaina, z którego musiał zapewne wydobyć wszystko co chciał.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.