Hrabina Charny (1928)/Tom I/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hrabina Charny |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928-1929 |
Druk | Wł. Łazarski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Comtesse de Charny |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Łatwo było nieznajomemu zamieszać się w tłumie, bo był bardzo liczny.
To przednia straż orszaku króla, królowej i delfina.
Królowa, delfin, córka królewska, hrabia Prowancji, pani Elżbieta i Andrea, siedzieli w karecie królewskiej.
Sto powozów zapełniło się członkami Zgromadzenia narodowego, którzy oświadczyli, że nie opuszczą króla.
Ta przednia straż, która wyjechała z Wersalu na dwie godziny przed królem i wyprzedzała go o kwadrans, łączyła się niejako z dwiema głowami gwardzistów.
Gdy głowy te zatrzymały się przed karczmą mostu Sewrskiego, przednia straż zatrzymała się z niemi.
Naraz w tłumie powstał zamęt wielki. Spostrzeżono bagnety gwardji narodowej i białego konia Lafayetta, poprzedzającego bezpośrednio powóz królewski.
Lafayette lubił bardzo zebrania ludowe: on to w Paryżu, którego był bożyszczem, panował prawdziwie. Ale nie cierpiał motłochu; nie cierpiał zwłaszcza tych egzekucyj, na które motłoch sobie pozwalał.
— Niech żyje Lafayette! — krzyczał tłum całemi płucami.
Generał zdejmował od czasu do czasu kapelusz lewą ręką, a prawą podnosił szpadę salutując.
Tłum krzyczał także: Niech żyje Mirabeau!.. a Mirabeau także czasami wychylał głowę przez drzwiczki karety, w której sam siedział, aby pełną piersią odetchnąć świeżem powietrzem, potrzebnem jego szerokim płucom.
Tak tedy nieszczęsny Ludwik XVI, o którym zgoła milczano, słyszał około siebie oklaski dawane temu, co on stracił, to jest popularności, oraz temu, czego nigdy nie posiadał, to jest genjuszowi.
Gilbert, tak jak przy poprzedniej, samotnej podroży, króla, szedł zmięszany w orszaku przy prawych drzwiczkach karety królewskiej, to jest po strunie królowej, Marji Antoniny.
Andrea wydawała się jak z marmuru wykutą. Widocznem było, że ta kobieta ma w głębi głowy czy serca mysi jedyną i jasną tylko dla niej, myśl do której ciągnie cała jej dusza. Niby cień między żyjącymi, jedna tylko rzecz wskazywała, że cień ten żyje: błysk mimowolny, tryskający ze źrenicy za każdym razem, ilekroć oko jej spotkało się z okiem Gilberta.
O sto kroków przed karczmą o której mówiliśmy, orszak się zatrzymał; krzyki wzmogły się na całej linji.
Królowa lekko wychyliła się przez drzwiczki i zawołała Gilberta.
— Lud życzy, ażeby żyli panowie Lafayefte i Mirabeau? — powiedziała.
— Tak, Najjaśniejsza Pani, bo panowie Lafayette i Mirabeau, rozdzieleni w tej chwili, rozdzieleni przepaścią nad którą jest zawieszona dynastja, jeżeli będą żyli, mogą się połączyć, a połączeni ocalić monarchję.
— To znaczy, że monarchja stoi tak nisko, iż ocaloną być może jedynie przez tych dwóch ludzi?
Gilbert zabierał się do odpowiedzi, kiedy ozwały się jakieś okrzyki, pomieszane z okropnymi wybuchami śmiechu, a w tłumie powstał wielki ruch.
Byli to dwaj pikinierzy, którzy nakazawszy nieszczęśliwemu Leonardowi wyczesać i wypudrować dwie ścięte głowy, chcieli zrobić sobie okrutną przyjemność i przedstawić je królowej.
Okrzyki więc te wydawał na widok owych głów lud.
— Na Boga! Najjaśniejsza Pani, zawołał Gilbert — nie spoglądaj na prawo!
Królowa tedy naumyślnie zwróciła oczy w stronę zakazaną przez Gilberta. I wydała okrzyk przerażający.
Ale nagle oczy jej oderwały się od okropnego widoku, tak jakby napotkały jeszcze okropniejszy, i przyparte do głowy Meduzy, nie mogły się od niej odczepić.
Tą głową Meduzy, była głowa nieznajomego, którego widzieliśmy przy poczęstunku i rozmowie z Gamainem w karczmie mostu Sewrskiego, nieznajomego, który z rękami skrzyżowanemi stał oparty o drzewo.
Ręka królowej odbiegła od aksamitnej poręczy i opierając się na ramieniu Gilberta, skurczyła się tak, że niemal paznokcie wpiły się w ciało.
Gilbert się obejrzał.
Zobaczył królową bladą; usta jej były sine i drżące, oczy nieruchome.
Gilbert poszedł za kierunkiem jej wzroku.
— Cagliostro! — wyrzekli zcicha oboje.
Człowiek oparty o drzewo, ze swej strony widział dobrze królową.
Dał znak ręką Gilbertowi, jak gdyby chciał mu rzec: „Pójdź!“
W tej chwili powozy ruszyły naprzód.
Gilbert stanął nieruchomo i przepuścił powozy. Potem, idąc za rzekomym robotnikiem, wszedł w maleńką uliczkę ii znikł za murem.