Hrabina Charny (1928)/Tom I/Rozdział IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hrabina Charny |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928-1929 |
Druk | Wł. Łazarski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Comtesse de Charny |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Gilbert szedł za przewodnikiem, aż do połowy wyniosłości.
Tu znaleźli się wobec dużego i pięknego domu. Przewodnik wydobył klucz z kieszeni, otworzył małą furtkę i zostawił ją uchyloną.
Gilbert wszedł za nim.
Wszedłszy, Gilbert znalazł się w korytarzu o ścianach wielce ozdobnych, nogi jego posuwały się po miękkim dywanie tureckim.
Na lewo stały drzwi otwarte.
Domyślił się Gilbert, że te drzwi otworem stoją dla niego i wszedł do salonu wybitego atłasem indyjskim, ze sprzętami okrytymi tąż samą materją. Jedyny obraz zdobił ten salon. Wyobrażał Najświętsze Dzieciątko Rafaela.
Gilbert podziwiał właśnie to arcydzieło, kiedy usłyszał, a raczej odgadł, że drzwi otwierają się za nim. Obejrzał się i poznał Cagliostra, wychodzącego z dużego pokoju.
Dosyć mu było chwili by zmyć oczernienie rąk i twarzy, włosom jeszcze dotąd ciemnym nadać układ najarystokratyczniejszy i zmienić strój zupełnie.
Nie był to już robotnik o rękach czarnych. Był to pan wytworny...
Cagliostro podszedł z obliczem otwartem i uśmiechniętem i wyciągnął ręce do Gilberta.
Gilbert rzucił się w jego objęcia.
— Drogi mistrzu! — rzekł.
— O — za pozwoleniem — śmiejąc się, powiedział Cagliostro ty, kochany Gilbercie, odkądśmy się nie widzieli, zrobiłeś takie postępy, zwłaszcza w filozofji, że teraz ty jesteś mistrzem, a ja zaledwie uczniem.
— Dziękuję za pochwałę!... — rzekł Gilbert, ale skąd wiesz o tem?... Osiem lat jakeśmy się nie widzieli.
— Prawda, żem cię nie widział od lat ośmiu, ale mógłbym ci prawie dzień za dniem powiedzieć coś robił.
— Doprawdy?
— Wciąż więc powątpiewasz o moim podwójnym wzroku? A zatem poczekaj... Przyjechałeś pierwszy raz do Francji w interesach familijnych; chodziło ci wówczas o to, ażeby pokierować edukacją syna twego, Sebastjana, umieściłeś go na pensji w małem miasteczku, o osiem mil od Paryża. Za drugim razem, powróciłeś do Francji w sprawach politycznych, które tu sprowadziły i innych wielu. Potem, napisałeś kilka broszur, które posłałeś Ludwikowi XVI. Ciekawym byłeś dowiedzieć się, co o doktorze Gilbercie myśli potomek Ludwika XIV, Henryka IV i Ludwika Świętego...
Na nieszczęście, wisiała tam mała sprawa, o której nie myślałeś, sprawa, której ja wszakże zawdzięczam, żem cię pewnego dnia zastał zakrwawionego, z piersią przeszytą kulą, w grocie jednej z wysp Azorskich, gdzie przypadkiem zatrzymał się mój okręt dla wytchnienia.
Mała ta sprawa dotyczyła panny Andrei de Taverney, obecnie hrabiny de Charny.
Owoż, ponieważ królowa nic nie może odmówić kobiecie, która poszła za hrabiego de Charny, królowa zażądała rozkazu aresztowania ciebie i otrzymała go. Zatrzymano cię na drodze z Hawru do Paryża i zaprowadzono do Bastylji, gdzie siedziałbyś dotąd, kochany doktorze, gdyby lud nie był cię oswobodził.
Jako tedy dobry rojalista, mój kochany Gilbercie, połączyłeś się z królem, którego jesteś lekarzem. Wczoraj, a raczej dziś rano, przyłożyłeś się znacznie do ocalenia rodziny królewskiej, biegnąc rozbudzić tego dobrego Lafayetta, który spał snem sprawiedliwego; a przed chwilą, kiedy zobaczyłeś mnie, sądząc, że królowa jest zagrożona, gotowałeś się uczynić dla swej władczyni szaniec z własnego ciała. Wszak tak?
— Tak jest istotnie jak mówisz — rzekł — więc ty zawsze jesteś tym samym czarnoksiężnikiem, magikiem, Cagliostro?...
Cagliostro uśmiechnął się z zadowoleniem.
Giilbert mówił dalej:
— A teraz... teraz... ponieważ ja kocham ciebie zarówno jak ty mnie, kochany mistrzu, czy nie zechcesz mi powiedzieć, w którem miejscu świata rozlewałeś swój geinjusz i wykonywałeś władzę?
Cagliostro się uśmiechnął.
— O! ja — rzekł — uczyniłem jak ty: widywałem panujących i wielu nawet, ale w innym celu. Ty zbliżasz się do nich, ażeby ich podtrzymać, ja, ażeby ich zrzucić. Ty próbujesz uczynić króla konstytucyjnym i nie dokażesz tego nigdy; ja cesarzy, królów i książąt, czynię filozofami i to mi się udaje.
— Doprawdy? — przerwał Gilbert powątpiewając.
— Nieinaczej! Mamy najpierw cesarza Józefa II, brata naszej ukochanej królowej, który znosi trzy czwarte klasztorów, zabiera dobra duchowne, rozpędza panny Karmelitanki. Mamy króla duńskiego, który rozpoczął od ścięcia swego lekarza, Struensee, a jako filozof, mawiał mając lat siedemnaście: „Pan de Voltaire zrobił mnie człowiekiem i nauczył myśleć“. Mamy króla szwedzkiego; mamy wreszcie wielu książąt Cesarstwa i całych Niemiec.
— Tak, iż pozostaje ci tylko nawrócić Papieża, kochany mistrzu — dodał, śmiejąc się Gilbert.
— No, to będzie trudniej; lubo przyjdzie kolej i na Rzym. Tak jak przyszła na Paryż, jak przyszła na Bastylję, tak przyjdzie na zamek Św. Anioła, z którego zaledwie wyszedłem przed pół rokiem, jak ty przed kwartałem z Bastylji.
— To szczęście! Bo ja sądziiłem, że z zamku Św. Anioła nikt nie wychodzi.
— Wyszedłem, skoro mnie widzisz.
— Złotem przekupiłeś dozorcę?
— Na nieszczęście trafiłem na dozorcę niesprzedajnego. Ale przypadek sprawił, że umarł nazajutrz, po trzykrotnem odmówieniu mi otwarcia drzwi więziennych. Trzeba go było zastąpić i zastąpiono.
— A nowy nie był niesprzedajnym?
— Ten, tegoż samego dnia, kiedy wszedł w obowiązki, przynosząc mi wieczerzę, rzekł: „Najedz się, nabierz sił, bo mamy przed sobą długą drogę tej nocy“. Rzeczywiście, nie kłamał. Tej samej nocy, zamordowaliśmy trzy konie i ubiegliśmy mil, ze trzydzieści.
— A co powiedział zarząd, spostrzegłszy twoją ucieczkę?
— Nie powiedział nic. Trupa tamtego dozorcy, bo naturalnie nie został zaraz pochowany ubrał w odzież, którą ja pozostawiłem, wystrzelił mu z pistoletu w sam środek twarzy, złożył pistolet tuż przy nim, oświadczył, że dostawszy pistolet niewiadomo jakim sposobem, zastrzeliłem się, kazał poświadczyć śmierć moją i dozorcę pod mojem nazwiskiem pogrzebał. Tym sposobem, umarłem według wszelkich reguł, kochany Gilbercie. Dałem nurka na drugi brzeg wieczności i wychyliłem się pod innem nazwiskiem. — Nazywam się baron Zannone, jestem bankierem genueńskim; eskontuję wartości książęce; ale, na szczęście, nie poprzestaję na procencie... Jeżeli kiedy potrzebować będziesz pieniędzy, oto w tem biurku jest moja kasa podręczna, rozumiesz? Nauczę cię ją otwierać. O, tu, trącisz tę sprężynę — o! patrzaj jak się potrąca i znajdziesz zawsze około miljona.
Cagliostro trącił sprężynę; wierzch od biurka opuścił się sam przez się, i okazał kupę złota, tudzież paczki banknotów.
— Jesteś rzeczywiście człowiekiem cudownym! — zawołał, śmiejąc się Gilbert; — ale wierz mi, że przy moich dwudziestu tysiącach franków dochodu, bogatszy jestem od króla. Ale pocóż przybyłeś do Paryża?
— Kto wie?... może po to, po co ty pojechałeś do Stanów Zjednoczonych: dla zrobienia rzeczypospolitej.
Gilbert potrząsnął głową.
— Francja nie ma bynajmniej ducha republikańskiego — rzekł.
— To go jej zaszczepimy i koniec.
— Król będzie się opierał. Szlachta porwie się do broni... Co wtedy uczynisz, mistrzu?
— Wtedy nie rzeczpospolitą, ale rewolucję zrobimy.
— Okropność! gdyby do tego przyszło, Józefie — rzekł Gilbert i postąpił kilka kroków ku drzwiom.
Cagliostro go zatrzymał.
— Posłuchaj, Gilbercie — rzekł — wiesz, że cię kocham. A więc, posłuchaj mej rady... Niech król wyjedzie, niech król opuści Francję... dopóki czas jeszcze!... Za trzy miesiące, za rok, za pół roku może, będzie zapóźno... Nie czekaj więc jutra — powiedz mu to dziś; nie czekaj nocy, powiedz mu za godzinę!
— Wiesz, hrabio, że należę do szkoły fatalistów. Niech się dzieje co chce! Dopóki będę miał jaką władzę nad królem, król pozostanie we Francji, a ja pozostanę przy królu. Bądź zdrów, hrabio; zobaczymy się podczas boju, a może spoczniemy na jednem polu bitwy.
— Ha! — wyrzekł zcicha Cagliostro. — Szukałem cię, ażeby ci powiedzieć to, co ci powiedziałem... Jako wróżba Kassandry, i moja stała się bezużyteczną... Bądź zdrów.
— Powiedz mi otwarcie, hrabio — rzucił Gilbert — czy i tu, jak w Ameryce, masz pretensję wmówić we mnie, że czytasz przyszłość ludzi na ich twarzy?
— Gilbercie — odparł Cagliostro — tak samo, jak ty czytasz na niebie drogi opisywane przez gwiazdy.
— Czekajże... ktoś stuka do drzwi.
— Prawda.
— Powiedz-że mi, hrabio, los tego, kto stuka do tych drzwi, ktokolwiek on jest; powiedz mi, jaką śmiercią ma umrzeć i kiedy umrze?
— Dobrze — rzekł Cagliostro — pójdźmy otworzyć saimi.
Cagliostro otworzył drzwi.
Na progu stanął człowiek wysoki, szlachetnej postaci.
— Dzień dobry, margrabio!... — zawołał Cagliostro. — Zechciej przejść do salonu i zaczekać na mnie chwilę; służę ci za pięć sekund.
Margrabia skłonił się przed nim i znikł.
— Chcesz wiedzieć jaką śmiercią umrze margrabia? — zapytał Cagliostro. — Czy widziałeś kiedy jak wieszają szlachcica?
— Nie.
— A więc, ponieważ to widok ciekawy, bądź na Placu Greve w dniu kiedy wieszać będą margrabiego de Favras.
Potem zaprowadzał Gilberta do furtki od ulicy i wrócił do mieszkania, pozostawiając Gilberta w osłupieniu.