Hrabina Charny (1928)/Tom I/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hrabina Charny
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928-1929
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Comtesse de Charny
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ALEKSANDER DUMAS
(OJCIEC)
HRABINA CHARNY
POWIEŚĆ
TOM I
WARSZAWA
NAKŁADEM BIBLJOTEKI RODZINNEJ
1928
DRUKARNIA WŁ. ŁAZARSKIEGO, ZŁOTA 7/9



ROZDZIAŁ I.
KARCZMA PRZY MOŚCIE SEWRSKIM.

Przypomnijmy sobie niektóre wypadki z powieści „Anioł Pitoux“, opisane w rozdziale zatytułowanym „Noc z piątego na szósty października“, i posłuchajmy, co się dalej stało.
Przed drzwiami, prowadzącemi do karczmy mostu Sewrskiego, stał podczas tej okropnej nocy człowiek lat czterdziestu pięciu do czterdziestu ośmiu, wyglądający <na robotnika, ubrany w spodnie aksamitne, osłonięte fartuchem z kieszeniami, nakształt tych, jakie noszą kowale lub ślusarze.
Człowiek ten miał pod ręką dubeltówkę, bogato złotem wysadzaną, na lufie zaś tej dubeltówki wypisane nazwisko Leclerc, płatnerza, poczynającego nabywać wielkiej sławy pomiędzy arystokracją myśliwych paryskich.
Człowiek ten przed godziną prawie przybył z Wersalu, i snać wiedział dobrze co się tam działo; bo na zapytanie karczmarza, podającego mu butelkę wina, której nawet nie rozpoczął, odpowiedział:
Że królowa przybywa z królem i delfinem;
Że wyjechali około południa;
Że się wreszcie zdecydowali zamieszkać w pałacu Tuileryjskim.
Potem dodał, że oczekuje tu dla zobaczenia orszaku.
Po kilku chwilach, człowiek, ubrany prawie tak jak on i zdający się zajmować podobnem jemu rzemiosłem, zarysował się na wzgórku, ograniczającym poziom drogi.
Człowiek ten szedł krokiem ociężałym, jak podróżny, który długą już odbył drogę.
Oko nieznajomego zwróciło się ciekawie na zbliżającego się robotnika...
Kiedy robotnik ten był o jakieś dwadzieścia kroków od karczmy, nieznajomy wszedł do karczmy, nalał z butelki wina i znowu powrócił do drzwi.
— Hej!... kolego!.... — zawołał — pora chłodna, droga długa; nie zawadzi kropla wina na rozgrzewkę i wzmocnienie..
Robotnik, idący z Paryża spojrzał dokoła:
— Czy do mnie mówicie?... — zapytał.
— A do kogożby, skoro niema nikogo?...
— I mnie częstujecie kieliszkiem wina?...
— Czemużby nie?...
— Aha!....
— Toć, bodaj, jednegośmy rzemiosła ludzie.
Robotnik poraz drugi spojrzał na nieznajomego.
— Wszyscy — rzekł — mogą być jednego rzemiosła; chodzi o to, czy kto w tem rzemiośle czeladnikiem jest, czy majstrem.
— Zobaczymy to przy kieliszku i gawędce.
— Niechże i tak będzie — powiedział robotnik, ku drzwiom się ubliżając.
Nieznajomy ukazał mu stół i kieliszek. Wypili.
— Cóż tutaj porabiacie?... — zapytał robotnik.
— Przybywam z Wersalu, jak widzicie, i czekam na orszak królewski, który z królem, królową i delfinem powraca do Paryża.
— Więc król zdecydował się przybyć do Paryża?... Domyśliłem się tego — rzekł robotnik, tej nocy o godzinie trzeciej z rana, kiedym musiał opuścić Wersal i udać się do Paryża na robotę.
— Więc tak pilną robotę mieliście w Paryżu?...
— Pilnie i dobrze płatną — odparł robotnik.
— Zapewne trudna była robota?... Zamek tajemny, hę?!...
— Nie. Drzwi ukryte... Dom w domu; jakby kto chciał się w nim ukrywać, nieprawdaż? Drzwi żelazne, rozumiecie, wepchnięte w mur jak w pudełko. Przeciągną po tem wszystkiem warstwę starego dębu i ani podobna będzie odróżnić drzewo od żelaza.
— A gdzieżeście to u djabła robili?
— Otóż w tem rzecz, że nie wiem.
— Więc wam zawiązano oczy?
— Właśnie! Czekano na mnie z powozem przy rogatce. Wsiadłem. Zawiązano mi oczy, powóz jechał z pół godziny, potem otwarła się brama, ogromna brama! trąciłem o pierwszy stopień podjazdu, zstąpiłem po dziesięciu stopniach i wszedłem do przedsionka. Zastałem tam służącego niemca. Ten zdjął mi przepaskę i pokazał, co jest do zrobienia. Wziąłem się do pracy, jak przystało na dobrego robotnika. W godzinę rzecz była skończona. Zapłacono mi pięknemi luidorami, zawiązano znów oczy, wsadzono do powozu, wysadzono na miejscu poprzedniem, pożegnano życzeniem szczęśliwej drogi, i oto jestem!
— I nic nie widzieliście, nic a nic?...
— Prawie nic!
— Więc nie poznalibyście tego domu?
— Nie — rzekł ślusarz.
Nieznajomy wyglądał na dość zadowolonego z tego upewnienia.
— Ależ — odezwał się nagle, jakby przechodząc do innego porządku myśli — czyż to już niema ślusarzy w Paryżu, że po ludzi, którzy urządzają drzwi skryte, muszą posyłać do Wersalu?

I jednocześnie nalał pełen kieliszek wina towarzyszowi, uderzając o stół butelką próżną, by gospodarz ukazał się z pełną.

ROZDZIAŁ II.
MISTRZ GAMAIN.

Ślusarz podniósł kieliszek do wysokości oka i z upodobaniem przyglądał się napojowi.
Potem, kosztując go z zadowoleniem:
— I owszem — powiedział — są ślusarze w Paryżu. Są nawet mistrze. Czy wy należycie do naszego cechu?
— Prawie. Płatnerzem jestem...
— Macie tu jaką swoją robotę?
— Zobaczcie tę strzelbę.
Ślusarz wziął strzelbę z rąk nieznajomego, przyjrzał się jej bacznie, przeczytał nazwisko na lufie i na kolbie:
— Leclerc? — rzekł. — Niepodobna, kolego! Leclerc ma najwyżej lat dwadzieścia osiem, a my obaj zbliżany się do pięćdziesiątki, niech to was nie obraża.
— To prawda... odparł nieznajomy — ja też nie jestem Leclerc, ale nakształt tego... Jestem jego nauczycielem.
— A! doskonale! — zawołał śmiejąc się ślusarz, to tak jak gdybym powiedział: „nie jestem królem, ale nakształt tego“. Jestem bowiem jego nauczycielem.
— Oho! — odezwał się nieznajomy, miałżebym zaszczyt mówić z panem Gamainem?
— W jego własnej osobie.
— Do licha! odezwał się nieznajomy, nie wiedziałem, że mam do czynienia z człowiekiem tak znacznym. Niełatwa to rzecz, zapewne, być nauczycielem królewskim? Trzeba ciągle być w rękawiczkach...
— Ależ nie!... Co do tego, była z nim prawdziwa rozkosz, bo to w gruncie, widzicie, bardzo poczciwy człowiek. Kiedy stanął w kuźni, fartuch zapasał, rękawy od koszuli zawinął, niktby nie powiedział, że to starszy syn Ludwika Świętego, jak go nazywają. Kiedy przyszedł do kuźni, nie trzeba było go wcale tytułować. Ja mu mówiłem jegomość, a on mnie nazywał Gamainem, tyle tylko, że mówiłem doń przez wy, a on do mnie przez ty.
— Tak; ale jak nadeszła pora śniadania, albo obiadu, to posyłano Gamaina do oficyny, ze służbą.
— Co nie, to nie! przepraszam, król nigdy tego nie uczynił; przeciwnie, kazał zawsze przynosić stół zastawiony do kuźni. Człowiek ten najprzyjemniej przepędzał czas w kuźni albo w swym gabinecie geograficznym, ze mną lub z bibljotekarzem; zdaje mi się nawet, ze wolał mnie.
— Jakkolwiekbądź, zawsze to niezabawne być mistrzem złego ucznia.
— Złego ucznia? — zawołał Gamain. — Bynajmniej: tego powiedzieć nie można. On nigdy nie będzie dobrym królem, on na to za poczciwy, a byłby doskonałym ślusarzem.
— Ale powiedzcie-no prawdę.... Musiało to być z wielką dla was korzyścią, mieć ucznia takiego kalibru?
— Właśnie że nie — i dlatego mam nawet urazę do tego waszego Ludwika XVI. Ludzie myślą, żem bogaty jak Krezus, a ja jestem jak Job biedny.
— Biedny jesteście? A cóż on robił z pieniędzmi?
— A no ba!... Połowę rozdawał ubogim, a drugą bogatym, tak, że nigdy nie miał grosza przy duszy. Panowie Coigny, Vaudreuil, Polignac toczyli go, biednego człowieka!
— Tak, ale kiedy pracujecie z królem razem, zawsze się coś okroi?...
— Alboż ja z nim teraz pracuję? Nasamprzod toby mnie skopromitowało! Od wzięcia Bastyli noga moja nie postała w pałacu. Raz czy dwa spotkałem się z nim. Za pierwszym razem było dosyć ludzi na ulicy, więc poprzestał na pozdrowieniu mnie; za drugim razem, było to na drodze do Sartory, byliśmy sami, kazał więc zatrzymać powóz... Przywitał się, zapytał o zdrowie żony i dzieci, a potem zaczął przetrząsać wszystkie kieszenie i zebrał dziewięć dukatów.
— Oto wszystko, co mam przy duszy, mój poczciwy Gamainie — rzekł — wstyd mi, że nie mogę zdobyć się na lepszy podarek.
— I przyznacie, że to istotnie wstyd nielada: król, który koledze, przyjacielowi, ofiaruje kiepskie dziewięć dukatów!...
— A jak pomyślę — mówił dalej — że miał w piwnicach swoich przeszło dziesięć tysięcy butelek wina, że nigdy nie powiedział lokajowi: weź kosz wina i odnieś mojemu przyjacielowi Gamainowi, to doprawdy, że mnie ostatnia pasja porywa. Wolał wszystko lać w gardło swej straży przybocznej, Szwajcarom i żołnierzom z pułku flamdryjskiego! O, na dobre mu też to wyszło!
— Co chcecie!... — rzekł nieznajomy potrosze wypróżniając kieliszek, tacy to są panowie, niewdzięcznicy! Ale cicho! już nie jesteśmy sami.
Jakoż trzy osoby weszły do karczmy: dwaj mężczyźni z ludu i jedna rybaczka. Usiedli naprzeciwko stołu, przy którym nieznajomy z majstrem Gamainem kończyli drugą butelkę.
Ślusarz rzucił na nich okiem i przypatrywał im się z uwagą.
Z dwóch mężczyzn, jeden był krzywonogi i wyglądał na karła; wzrostem dochodził zaledwie do pięciu stóp.
Drugi, wyglądał jak czapla na szczudłach. Podobieństwo jego z tym ptakiem było tem większe, że będąc garbatym, głowę utopił pomiędzy ramiona, tak, iż z niej nic prawie nie było widać, prócz dwojga oczu, wyglądających jak dwie plamy krwi, i nosa długiego a spiczastego nakształt dzioba.
Trzeci, czy trzecia, jak chcecie, było to stworzenie dwoiste, u którego można było rozeznać gatunek, ale z trudnością płeć. Był to mężczyzna, czy była to kobieta lat trzydziestu kilku, w wykwintnym stroju rybaczki z łańcuchami i kolczykami złotymi, w chustce koronkowej. Rysy jej, o ile można było rozeznać poprzez warstwę bielidła i różu, były zlekka zatarte, jak u plemion zwyrodniałych. Głos zakrawał na sopran.
— Znacie ich?... — zapytał Gamain.
— Z widzenia — odpowiedział nieznajomy. A wy?
— Zdaje mi się, że tę kobietę gdzieś widziałem. Jeżeli ich znacie, powiedzcie, kto oni są.
— Ten koślawy, to Jan Paweł Marat, a ten garbaty — to Prosper Verrieres, a ta rybaczka — to książę d‘Aiguillon.
Dosłyszawszy nazwisko, rybaczka zadrżała i obejrzała się jednocześnie z dwoma mężczyznami.
Wszyscy troje zrobili ruch, jakby chcieli powstać z krzeseł, dla okazania swego uszanowania. Ale nieznajomy położył palec na ustach i przeszedł obok nich spokojnie.
Gamain udał się za nim, sądząc, że mu się śni to wszystko.
Przy drzwiach potrącił go ktoś, zdający się uciekać, przed ludźmi, krzyczącym:
— Kędziernik królowej!... kędziernik królowej!...
Pośród tych ludzi biegnących i krzyczących, byli dwaj, którzy nieśli głowy, zasadzone na pikach.
Były to głowy dwóch nieszczęśliwych ze straży przybocznej: Vauricourt’a i Deshuttes‘a, odcięte od szyi i na ostrza pik zatknięte.
Głowy te należały do oddaiału goniącego na nieszczęśliwym: do oddziału, który potrącił Gamaina.
— A!... to pan Leonard, rzekł tenże.
— Cicho!... — zawołał kędziernik wpadając do karczmy.
— Czego oni chcą od niego?... — zapytał ślusarz nieznajomego.
— Kto ich tam wie?... odpowiedział tenże, może chcą, ażeby uczesał głowy tych biedaków.

I zmieszał się z tłumem, porzucając Gamaina, z którego musiał zapewne wydobyć wszystko co chciał.

ROZDZIAŁ III.
CAGLLIOSTRO.

Łatwo było nieznajomemu zamieszać się w tłumie, bo był bardzo liczny.
To przednia straż orszaku króla, królowej i delfina.
Królowa, delfin, córka królewska, hrabia Prowancji, pani Elżbieta i Andrea, siedzieli w karecie królewskiej.
Sto powozów zapełniło się członkami Zgromadzenia narodowego, którzy oświadczyli, że nie opuszczą króla.
Ta przednia straż, która wyjechała z Wersalu na dwie godziny przed królem i wyprzedzała go o kwadrans, łączyła się niejako z dwiema głowami gwardzistów.
Gdy głowy te zatrzymały się przed karczmą mostu Sewrskiego, przednia straż zatrzymała się z niemi.
Naraz w tłumie powstał zamęt wielki. Spostrzeżono bagnety gwardji narodowej i białego konia Lafayetta, poprzedzającego bezpośrednio powóz królewski.
Lafayette lubił bardzo zebrania ludowe: on to w Paryżu, którego był bożyszczem, panował prawdziwie. Ale nie cierpiał motłochu; nie cierpiał zwłaszcza tych egzekucyj, na które motłoch sobie pozwalał.
— Niech żyje Lafayette! — krzyczał tłum całemi płucami.
Generał zdejmował od czasu do czasu kapelusz lewą ręką, a prawą podnosił szpadę salutując.
Tłum krzyczał także: Niech żyje Mirabeau!.. a Mirabeau także czasami wychylał głowę przez drzwiczki karety, w której sam siedział, aby pełną piersią odetchnąć świeżem powietrzem, potrzebnem jego szerokim płucom.
Tak tedy nieszczęsny Ludwik XVI, o którym zgoła milczano, słyszał około siebie oklaski dawane temu, co on stracił, to jest popularności, oraz temu, czego nigdy nie posiadał, to jest genjuszowi.
Gilbert, tak jak przy poprzedniej, samotnej podroży, króla, szedł zmięszany w orszaku przy prawych drzwiczkach karety królewskiej, to jest po strunie królowej, Marji Antoniny.
Andrea wydawała się jak z marmuru wykutą. Widocznem było, że ta kobieta ma w głębi głowy czy serca mysi jedyną i jasną tylko dla niej, myśl do której ciągnie cała jej dusza. Niby cień między żyjącymi, jedna tylko rzecz wskazywała, że cień ten żyje: błysk mimowolny, tryskający ze źrenicy za każdym razem, ilekroć oko jej spotkało się z okiem Gilberta.
O sto kroków przed karczmą o której mówiliśmy, orszak się zatrzymał; krzyki wzmogły się na całej linji.
Królowa lekko wychyliła się przez drzwiczki i zawołała Gilberta.
— Lud życzy, ażeby żyli panowie Lafayefte i Mirabeau? — powiedziała.
— Tak, Najjaśniejsza Pani, bo panowie Lafayette i Mirabeau, rozdzieleni w tej chwili, rozdzieleni przepaścią nad którą jest zawieszona dynastja, jeżeli będą żyli, mogą się połączyć, a połączeni ocalić monarchję.
— To znaczy, że monarchja stoi tak nisko, iż ocaloną być może jedynie przez tych dwóch ludzi?
Gilbert zabierał się do odpowiedzi, kiedy ozwały się jakieś okrzyki, pomieszane z okropnymi wybuchami śmiechu, a w tłumie powstał wielki ruch.
Byli to dwaj pikinierzy, którzy nakazawszy nieszczęśliwemu Leonardowi wyczesać i wypudrować dwie ścięte głowy, chcieli zrobić sobie okrutną przyjemność i przedstawić je królowej.
Okrzyki więc te wydawał na widok owych głów lud.
— Na Boga! Najjaśniejsza Pani, zawołał Gilbert — nie spoglądaj na prawo!
Królowa tedy naumyślnie zwróciła oczy w stronę zakazaną przez Gilberta. I wydała okrzyk przerażający.
Ale nagle oczy jej oderwały się od okropnego widoku, tak jakby napotkały jeszcze okropniejszy, i przyparte do głowy Meduzy, nie mogły się od niej odczepić.
Tą głową Meduzy, była głowa nieznajomego, którego widzieliśmy przy poczęstunku i rozmowie z Gamainem w karczmie mostu Sewrskiego, nieznajomego, który z rękami skrzyżowanemi stał oparty o drzewo.
Ręka królowej odbiegła od aksamitnej poręczy i opierając się na ramieniu Gilberta, skurczyła się tak, że niemal paznokcie wpiły się w ciało.
Gilbert się obejrzał.
Zobaczył królową bladą; usta jej były sine i drżące, oczy nieruchome.
Gilbert poszedł za kierunkiem jej wzroku.
— Cagliostro! — wyrzekli zcicha oboje.
Człowiek oparty o drzewo, ze swej strony widział dobrze królową.
Dał znak ręką Gilbertowi, jak gdyby chciał mu rzec: „Pójdź!“
W tej chwili powozy ruszyły naprzód.

Gilbert stanął nieruchomo i przepuścił powozy. Potem, idąc za rzekomym robotnikiem, wszedł w maleńką uliczkę ii znikł za murem.

ROZDZIAŁ IV.
FATALNOŚĆ.

Gilbert szedł za przewodnikiem, aż do połowy wyniosłości.
Tu znaleźli się wobec dużego i pięknego domu. Przewodnik wydobył klucz z kieszeni, otworzył małą furtkę i zostawił ją uchyloną.
Gilbert wszedł za nim.
Wszedłszy, Gilbert znalazł się w korytarzu o ścianach wielce ozdobnych, nogi jego posuwały się po miękkim dywanie tureckim.
Na lewo stały drzwi otwarte.
Domyślił się Gilbert, że te drzwi otworem stoją dla niego i wszedł do salonu wybitego atłasem indyjskim, ze sprzętami okrytymi tąż samą materją. Jedyny obraz zdobił ten salon. Wyobrażał Najświętsze Dzieciątko Rafaela.
Gilbert podziwiał właśnie to arcydzieło, kiedy usłyszał, a raczej odgadł, że drzwi otwierają się za nim. Obejrzał się i poznał Cagliostra, wychodzącego z dużego pokoju.
Dosyć mu było chwili by zmyć oczernienie rąk i twarzy, włosom jeszcze dotąd ciemnym nadać układ najarystokratyczniejszy i zmienić strój zupełnie.
Nie był to już robotnik o rękach czarnych. Był to pan wytworny...
Cagliostro podszedł z obliczem otwartem i uśmiechniętem i wyciągnął ręce do Gilberta.
Gilbert rzucił się w jego objęcia.
— Drogi mistrzu! — rzekł.
— O — za pozwoleniem — śmiejąc się, powiedział Cagliostro ty, kochany Gilbercie, odkądśmy się nie widzieli, zrobiłeś takie postępy, zwłaszcza w filozofji, że teraz ty jesteś mistrzem, a ja zaledwie uczniem.
— Dziękuję za pochwałę!... — rzekł Gilbert, ale skąd wiesz o tem?... Osiem lat jakeśmy się nie widzieli.
— Prawda, żem cię nie widział od lat ośmiu, ale mógłbym ci prawie dzień za dniem powiedzieć coś robił.
— Doprawdy?
— Wciąż więc powątpiewasz o moim podwójnym wzroku? A zatem poczekaj... Przyjechałeś pierwszy raz do Francji w interesach familijnych; chodziło ci wówczas o to, ażeby pokierować edukacją syna twego, Sebastjana, umieściłeś go na pensji w małem miasteczku, o osiem mil od Paryża. Za drugim razem, powróciłeś do Francji w sprawach politycznych, które tu sprowadziły i innych wielu. Potem, napisałeś kilka broszur, które posłałeś Ludwikowi XVI. Ciekawym byłeś dowiedzieć się, co o doktorze Gilbercie myśli potomek Ludwika XIV, Henryka IV i Ludwika Świętego...
Na nieszczęście, wisiała tam mała sprawa, o której nie myślałeś, sprawa, której ja wszakże zawdzięczam, żem cię pewnego dnia zastał zakrwawionego, z piersią przeszytą kulą, w grocie jednej z wysp Azorskich, gdzie przypadkiem zatrzymał się mój okręt dla wytchnienia.
Mała ta sprawa dotyczyła panny Andrei de Taverney, obecnie hrabiny de Charny.
Owoż, ponieważ królowa nic nie może odmówić kobiecie, która poszła za hrabiego de Charny, królowa zażądała rozkazu aresztowania ciebie i otrzymała go. Zatrzymano cię na drodze z Hawru do Paryża i zaprowadzono do Bastylji, gdzie siedziałbyś dotąd, kochany doktorze, gdyby lud nie był cię oswobodził.
Jako tedy dobry rojalista, mój kochany Gilbercie, połączyłeś się z królem, którego jesteś lekarzem. Wczoraj, a raczej dziś rano, przyłożyłeś się znacznie do ocalenia rodziny królewskiej, biegnąc rozbudzić tego dobrego Lafayetta, który spał snem sprawiedliwego; a przed chwilą, kiedy zobaczyłeś mnie, sądząc, że królowa jest zagrożona, gotowałeś się uczynić dla swej władczyni szaniec z własnego ciała. Wszak tak?
— Tak jest istotnie jak mówisz — rzekł — więc ty zawsze jesteś tym samym czarnoksiężnikiem, magikiem, Cagliostro?...
Cagliostro uśmiechnął się z zadowoleniem.
Giilbert mówił dalej:
— A teraz... teraz... ponieważ ja kocham ciebie zarówno jak ty mnie, kochany mistrzu, czy nie zechcesz mi powiedzieć, w którem miejscu świata rozlewałeś swój geinjusz i wykonywałeś władzę?
Cagliostro się uśmiechnął.
— O! ja — rzekł — uczyniłem jak ty: widywałem panujących i wielu nawet, ale w innym celu. Ty zbliżasz się do nich, ażeby ich podtrzymać, ja, ażeby ich zrzucić. Ty próbujesz uczynić króla konstytucyjnym i nie dokażesz tego nigdy; ja cesarzy, królów i książąt, czynię filozofami i to mi się udaje.
— Doprawdy? — przerwał Gilbert powątpiewając.
— Nieinaczej! Mamy najpierw cesarza Józefa II, brata naszej ukochanej królowej, który znosi trzy czwarte klasztorów, zabiera dobra duchowne, rozpędza panny Karmelitanki. Mamy króla duńskiego, który rozpoczął od ścięcia swego lekarza, Struensee, a jako filozof, mawiał mając lat siedemnaście: „Pan de Voltaire zrobił mnie człowiekiem i nauczył myśleć“. Mamy króla szwedzkiego; mamy wreszcie wielu książąt Cesarstwa i całych Niemiec.
— Tak, iż pozostaje ci tylko nawrócić Papieża, kochany mistrzu — dodał, śmiejąc się Gilbert.
— No, to będzie trudniej; lubo przyjdzie kolej i na Rzym. Tak jak przyszła na Paryż, jak przyszła na Bastylję, tak przyjdzie na zamek Św. Anioła, z którego zaledwie wyszedłem przed pół rokiem, jak ty przed kwartałem z Bastylji.
— To szczęście! Bo ja sądziiłem, że z zamku Św. Anioła nikt nie wychodzi.
— Wyszedłem, skoro mnie widzisz.
— Złotem przekupiłeś dozorcę?
— Na nieszczęście trafiłem na dozorcę niesprzedajnego. Ale przypadek sprawił, że umarł nazajutrz, po trzykrotnem odmówieniu mi otwarcia drzwi więziennych. Trzeba go było zastąpić i zastąpiono.
— A nowy nie był niesprzedajnym?
— Ten, tegoż samego dnia, kiedy wszedł w obowiązki, przynosząc mi wieczerzę, rzekł: „Najedz się, nabierz sił, bo mamy przed sobą długą drogę tej nocy“. Rzeczywiście, nie kłamał. Tej samej nocy, zamordowaliśmy trzy konie i ubiegliśmy mil, ze trzydzieści.
— A co powiedział zarząd, spostrzegłszy twoją ucieczkę?
— Nie powiedział nic. Trupa tamtego dozorcy, bo naturalnie nie został zaraz pochowany ubrał w odzież, którą ja pozostawiłem, wystrzelił mu z pistoletu w sam środek twarzy, złożył pistolet tuż przy nim, oświadczył, że dostawszy pistolet niewiadomo jakim sposobem, zastrzeliłem się, kazał poświadczyć śmierć moją i dozorcę pod mojem nazwiskiem pogrzebał. Tym sposobem, umarłem według wszelkich reguł, kochany Gilbercie. Dałem nurka na drugi brzeg wieczności i wychyliłem się pod innem nazwiskiem. — Nazywam się baron Zannone, jestem bankierem genueńskim; eskontuję wartości książęce; ale, na szczęście, nie poprzestaję na procencie... Jeżeli kiedy potrzebować będziesz pieniędzy, oto w tem biurku jest moja kasa podręczna, rozumiesz? Nauczę cię ją otwierać. O, tu, trącisz tę sprężynę — o! patrzaj jak się potrąca i znajdziesz zawsze około miljona.
Cagliostro trącił sprężynę; wierzch od biurka opuścił się sam przez się, i okazał kupę złota, tudzież paczki banknotów.
— Jesteś rzeczywiście człowiekiem cudownym! — zawołał, śmiejąc się Gilbert; — ale wierz mi, że przy moich dwudziestu tysiącach franków dochodu, bogatszy jestem od króla. Ale pocóż przybyłeś do Paryża?
— Kto wie?... może po to, po co ty pojechałeś do Stanów Zjednoczonych: dla zrobienia rzeczypospolitej.
Gilbert potrząsnął głową.
— Francja nie ma bynajmniej ducha republikańskiego — rzekł.
— To go jej zaszczepimy i koniec.
— Król będzie się opierał. Szlachta porwie się do broni... Co wtedy uczynisz, mistrzu?
— Wtedy nie rzeczpospolitą, ale rewolucję zrobimy.
— Okropność! gdyby do tego przyszło, Józefie — rzekł Gilbert i postąpił kilka kroków ku drzwiom.
Cagliostro go zatrzymał.
— Posłuchaj, Gilbercie — rzekł — wiesz, że cię kocham. A więc, posłuchaj mej rady... Niech król wyjedzie, niech król opuści Francję... dopóki czas jeszcze!... Za trzy miesiące, za rok, za pół roku może, będzie zapóźno... Nie czekaj więc jutra — powiedz mu to dziś; nie czekaj nocy, powiedz mu za godzinę!
— Wiesz, hrabio, że należę do szkoły fatalistów. Niech się dzieje co chce! Dopóki będę miał jaką władzę nad królem, król pozostanie we Francji, a ja pozostanę przy królu. Bądź zdrów, hrabio; zobaczymy się podczas boju, a może spoczniemy na jednem polu bitwy.
— Ha! — wyrzekł zcicha Cagliostro. — Szukałem cię, ażeby ci powiedzieć to, co ci powiedziałem... Jako wróżba Kassandry, i moja stała się bezużyteczną... Bądź zdrów.
— Powiedz mi otwarcie, hrabio — rzucił Gilbert — czy i tu, jak w Ameryce, masz pretensję wmówić we mnie, że czytasz przyszłość ludzi na ich twarzy?
— Gilbercie — odparł Cagliostro — tak samo, jak ty czytasz na niebie drogi opisywane przez gwiazdy.
— Czekajże... ktoś stuka do drzwi.
— Prawda.
— Powiedz-że mi, hrabio, los tego, kto stuka do tych drzwi, ktokolwiek on jest; powiedz mi, jaką śmiercią ma umrzeć i kiedy umrze?
— Dobrze — rzekł Cagliostro — pójdźmy otworzyć saimi.
Cagliostro otworzył drzwi.
Na progu stanął człowiek wysoki, szlachetnej postaci.
— Dzień dobry, margrabio!... — zawołał Cagliostro. — Zechciej przejść do salonu i zaczekać na mnie chwilę; służę ci za pięć sekund.
Margrabia skłonił się przed nim i znikł.
— Chcesz wiedzieć jaką śmiercią umrze margrabia? — zapytał Cagliostro. — Czy widziałeś kiedy jak wieszają szlachcica?
— Nie.
— A więc, ponieważ to widok ciekawy, bądź na Placu Greve w dniu kiedy wieszać będą margrabiego de Favras.

Potem zaprowadzał Gilberta do furtki od ulicy i wrócił do mieszkania, pozostawiając Gilberta w osłupieniu.

ROZDZIAŁ V.
PAŁAC TUILERIES

Król, ’królowa i rodzina królewska, odbywali w tym czasie podróż dalej ku Paryżowi.
Pochód był wolny, opóźniamy przez straż przyboczną, idącą pieszo, przez rybaczki, jadące konno, przez przekupniów i przekupki siedzące na armatach, poprzystrajanych we wstążki, przez sto powozów deputowanych, przez dwieście lub trzysta fur ze zbożem lub mąką, najętych w Wersalu, a okrytych zżółkłymi liśćmi jesieni. Dopiero o godzinie szóstej kareta królewska, mieszcząca tyle boleści, tyle nienawiści, tyle żądz i niewinności, dociągnęła do rogatki.
W drodze młody książę poprosił o posiłek. Królowa spojrzała wtedy dokoła siebie: nic nie było łatwiejszego jak dostać kawałek chleba dla delfina, bo każdy człowiek z ludu niósł bochenek na bagnecie.
Szukała oczyma Gilberta.
Gilbert, jak wiemy, poszedł był za Cagliostrem.
Gdyby był Gilbert, królowa nie byłaby się zawahała prosić go o kawałek chleba.
Ale nie chciała zwrócić takiej prośby do tłumu, którego tak niecierpiała i którym tak się brzydziła.
To też przyciskając delfina do piersi, powiedziała:
— Dziecko moje, nie mamy chleba, poczekaj, może dostaniemy go gdzie wieczorem.
Delfin wyciągnął rączyny ku ludziom, niosącym ogromne bochenki na bagnetach.
— Ci ludzie chleb mają... powiedział.
— Tak, moje dziecko, ale ten chleb do nich, nie do nas należy; przyszli po niego do Wersalu, bo, jak mówią, od trzech dni nie mają go w Paryżu.
— Od trzech dni!... — zawoła! dobry chłopczyk. — Więc oni od trzech dni nie jedli, mamo?
Etykieta wymagała, ażeby delfin mówił matce pani (madame); ale biednemu chłopcu chciało się jeść, jak prostemu dziecku nędzarzy, więc przy głodzie nazwał matkę — mamą.
— Nie, mój synu — odpowiedziała królowa.
— To im... — rzekł chłopiec z westchnieniem, bardzo się jeść chcieć musi.
Przestał płakać i próbował usnąć.
Biedny syn królewski!... — nieraz on przed śmiercią, zarówno jak w tej chwili, prosił daremnie o kawałek chleba!
Przy rogatce zatrzymano się znowu; na ten raz nie dla wypoczynku, lecz dla uczczenia przybycia.
Przybycie to miało być uczczone śpiewem i tańcem.
Dziwna uroczystość! równie niemal smutna w swej radości, jak tamta w grozie swojej!...
Jakoż, rybaczki zeszły z koni swoich, a raczej z koni, należących do straży przybocznej i poprzymocowywały do strzemion pałasze i karabiny; przekupki zaś i przekupnie pozsiadali z armat, które się ukazały w strasznej nagości swojej.
I utworzono koło i objęto karetę króla, oddzielając ją od gwardji narodowej i od deputowanych, jakoby straszliwą wróżbą tego, co się miało Stać później.
Koło to, dla pokazania radości swej rodzinie królewskiej, śpiewało, krzyczało, wyło! Kobiety całowały mężczyzn, mężczyźni wprawiali w skok kobiety, jak na cynicznych kiermaszach Teniersa.
Działo się to już pod noc prawie, po dniu ciemnym i dżdżystym, koło więc oświetlone jedynie knotami armat i fajerwerkami, przybierało w odcieniach mroku i światła barwy fantastyczne, jakby piekielne.
Po półgodzinnych krzykach, śpiewach i tańcach w błocie, orszak wrzasnął ogromne hurra; kto miał strzelbę nabitą, czy mężczyzna, czy kobieta, czy dziecko, wystrzelił w powietrze, nie troszcząc się o kule, które po chwili gradem opadły w kałuże wody.
Delfin i siostra jego płakali; tak byli wystraszeni, że im się jeść odechciało.
Z kolei orszak przyciągnął pod ratusz.
Stał tu oddział wojska w czworobok ustawiony i pilnował, ażeby do pałacu ratuszowego nie weszła żadna kareta prócz królewskiej, ani nikt prócz osób, należących do rodziny królewskiej lub do zgromadzenia narodowego.
Królowa spostrzegła Webera, swojego zaufanego pokojowca, swojego mlecznego brata, austrjaka. Przybył on z nią z Wiednia, a czynił w tej chwili ogromne usiłowania, aby złamać zakaz i wejść do ratusza.
— Weber!... zawołała Marja Antonina.
Weber podbiegł w tej chwili.
Widząc, że w Wersalu gwardja narodowa pełni posługę narodową, Weber, ażeby mógł być więcej użytecznym królowej, przebrał się w mundur gwardzisty, a do munduru prostego ochotnika przypiął oznaki oficera sztabowego.
Koniuszy, kawalkador królowej, pożyczył mu konia.
Ażeby nie wzbudzić podejrzeń, Weber przez cały czas podróży trzymał się na uboczu, ale był zdecydowany zbliżyć się natychmiast, gdyby królowej był w czemkolwiek potrzebny.
Poznany i zawołany, przybiegł natychmiast.
— Dlaczego chcesz złamać zakaz, Weberze? — zapytała królowa.
— Ażeby być bliżej Waszej Królewskiej Mości.
— Nie będziesz mi potrzebny w ratuszu, oświadczyła królowa, a mógłbyś mi być użyteczny gdzieindziej.
— Gdzie?
— W Tuilleries, kochany Weberze! Tam nikt na nas nie oczekuje i jeżeli mas nie wyprzedzisz, nie zastaniemy ani łóżka, ani pokoju, ani kawałka chleba.
— Doskonała myśl, Najjaśniejsza Pani!... — odezwał się król.
Królowa mówiła po niemiecku, król, który rozumiał ten język, ale nim nie mówił, odpowiedział po angielsku.
Lud słyszał to także, ale nie rozumiał. Język obcy, do którego czuł wstręt instynktowny, wzniecił szmer około powozu. Szmer ten mógł łatwo w ryk się zamienić, ale wtem czworobok otworzył się przed powozem królewskim i zamknął się zaraz za nim.
Bailly, jeden z trzech ludzi popularnych w tej epoce, Bailly, którego już widzieliśmy podczas pierwszej podróży króla, czekał na parę królewską u stóp zaimprowizowanego tranu.
Mer Paryża powiedział do króla przy tem drugiem spotkaniu prawie to samo, co przy pierwszem.
Król odpowiedział:
— Zawsze z przyjemnością i zaufaniem przybywam do mieszkańców mojego dobrego miasta Paryża.
Cicho przemawiał król, głosem stłumionym ze znużenia i głodu. Bailly powtórzył odpowiedź głośno, ażeby każdy mógł ją słyszeć.
Tylko umyślnie czy przypadkiem, zapomniał powtórzyć wyrazów: i z zaufaniem.
Królowa to zauważyła.
— Przepraszam, panie prezydencie — odezwała się tak głośno, aby wszyscy słuchający nie stracili ani jednego z jej wyrazów — ale, albo pan źle usłyszał, albo masz krótką pamięć.
— Jakto, Najjaśniejsza Pani! — wyjąkał Bailly, zwracając na królową to oko astronoma, które tak dobrze widziało na niebie, a tak źle na ziemi.
— Król powiedział, rzekła królowa, że zawsze z przyjemnością i zaufaniem przybywa do mieszkańców swego dobrego miasta Paryża. Owoż, ponieważ można powątpiewać czy przybywa tu z przyjemnością, trzeba, aby wiedziano przynajmniej, że przybywa z zaufaniem.
Potem wstąpiła na trzy stopnie tronu i usiadła przy królu dla wysłuchania mów wyborców.
Przez ten czas Weber, przed którego koniem a raczej mundurem oficera sztabowego, tłum się rozstępował, dotarł do pałacu Tuilleries.
Siedziba ta królewska, oddawna opuszczona przez panujących, była tylko domem dodatkowym, w którym dworscy mieszkali, ale gdzie nigdy może nogą nie stąpił król ani królowa.
Weber zwiedził apartamenty, a świadomy zwyczajów króla i królowej, wybrał te, które zamieszkiwała hrabina de la Marck, oraz marszałkowie de Noailles i de Mouchy.
Zajęcie apartamentu, który natychmiast opuściła pani de la Marck, miało swoją dobrą stronę, apartament ten bowiem w zupełności gotowym był do przyjęcia królowej.
Około dziesiątej usłyszano zajeżdżającą karetę Ich królewskich mości.
Wszystko czekało na rozkazy, a Weber biegnąc naprzeciw Najjaśniejszych państwa, wołał:
— Służba Jego Królewskiej Mości! Weszli: król, królowa, córka królewska, delfin, księżna Elżbieta i Andrea.
Książę Prowancji powrócił do zamku luksemburskiego.
Król rzucił niespokojnie okiem na wszystkie strony; ale wchodząc do salonu, przez drzwi uchylone a wychodzące na galerję, spostrzegł wieczerzę, przyrządzoną w rogu tej galerji.
Jednocześnie drzwi się otworzyły i ukazał się pokojowiec.
— Wieczerza, Najjaśniejszy Panie, gotowa — powiedział.
— Nieoceniony to człowiek, ten Weber! — zawołał król z wyrazem radości. — Powiedz mu pani odemnie, żem z niego bardzo zadowolony.
— Nie omieszkam, Najjaśniejszy Panie.
Oświadczywszy to, królowa westchnęła i weszła do sali jadalnej.
Nakrycia były dla wszystkich członków rodziny królewskiej, ale dla Andrei nie było.
Król przyciśnięty głodem, nie zważał na to pominięcie, które zresztą ubliżającem nie było, bo wynikło z reguł najściślejszej etykiety.
Ale królowa, której oczu nic nie uszło, spostrzegła się odrazu.
— Pozwolisz Najjaśniejszy Panie, ażeby hrabina de Chamy, wieczerzała z nami — rzekła.
— Ależ i owszem! — zawołał król — jesteśmy przy stole rodzinnym, a hrabina do rodziny należy.
— Najjaśniejsza Pani! — rzekła hrabina, czy Jego Królewska Mość rozkaz mi wydaje?
Król spojrzał na hrabinę zdziwiony.
— Nie, pani — rzekł — król was zaprasza.
— W takim razie, odpowiedziała hrabina, proszę, ażeby mi król wybaczył, bom niegłodna.
— Jakto! zawołał król, który nie rozumiał, ażeby ktoś mógł nie być głodnym o dziesiątej wieczór, po dniu tak utrudzającym, i po takiem lichem śniadaniu.
— Tak, Najjaśniejszy Panie, powtórzyła Andrea.
— Ani ja też... — dodała królowa.
— Ani ja, powiedziała księżna Elżbieta.
— Źle robicie, moje panie, rzekł król; — od dobrego stanu żołądka zależy dobry stan reszty ciała, a nawet umysłu. Znam bajkę Tytusa Liwjusza, naśladowaną przez Szekspira i Lafonteaina, nad którą radzę wam się zastanowić.
— Znamy i my tę bajkę, Najjaśniejszy Panie — odparła królowa. Wypowiedział ją raz w dniu rewolucji stary Menenjusz ludowi rzymskiemu. Dnia tego lud ten tak był zbuntowany, jak dziś oto lud francuski. Masz zatem słuszność, Najjaśniejszy Panie, bajka ta wcale jest na dobie.
— A zatem — rzekł król podając talerz, ażeby mu jeszcze nalano rosołu — czy podobieństwo historyczne nie skłoni cię, hrabino?
— Nie, Najjaśniejszy Panie i doprawdy wstyd mi powiedzieć, że choćbym chciała być posłuszną Waszej Królewskiej Mości, nie mogę...
— Szkoda wielka hrabino, bo rosół jest wyśmienity. Dlaczego pierwszy raz dzisiaj dopiero tak smacznie przyrządzono?
— Bo macie nowego kucharza. Najjaśniejszy Panie; bo kucharz hrabiny de la Marck, której apartamenty zajmujemy.
— Zatrzymuję go dla siebie, chcę, żeby wszedł w skład mojego domu... Ten Weber, to istotnie cudowny człowiek.
— Tak — smutnie wyrzekła królowa, — jaka szkoda, że nie można go zrobić ministrem!
Król nie dosłyszał tego, albo udał, że nie dosłyszał; widząc tylko Andreę, stojącą i bardzo bladą, podczas gdy królowa i księżna Elżbieta, lubo także nie jadły, siedziały przy stole, zwrócił się ku hrabinie de Chamy:
— Proszę pani — powiedział — jeżeli ci się jeść nie chce, to nie powiesz przecie, ażebyś nie było znużoną; jeżeli nie chcesz jeść, to zechcesz przespać się zapewne.
Potem dodał do królowej:
— Pożegnaj Najjaśniejsza Pani, proszę cię, panią hrabinę de Charny: niech idzie snem się pokrzepić.
Zwracając się następnie do służby oświadczył:
— Spodziewam się, iż z łóżkiem pani hrabiny de Charny rzecz nie ma się tak, jak z jej nakryciem; nie zapomniano zapewne przygotować jej pokoju?...
— O!... Najjaśniejszy Panie — powiedziała Andrea — czyż można było troszczyć się o mnie w takiem zamieszaniu?... Dość mi będzie krzesła...
— Co nie, to nie — zawołał król, — pani już i przeszłej nocy niewiele spałaś, trzeba, ażebyś się dziś porządnie wyspała; królowej tak dobrze jak własne, potrzebne są siły przyjaciół.
Przez ten czas lokaj, który chodził się dowiadywać powrócił.
— Pan Weber!... — rzekł — wiedząc, jak wielkim względami zaszczyca królowa panią hrabinę, kazał przysposobić dla niej pokój, przylegający do komnaty Najjaśniejszej Pani.
Królowa drgnęła, bo skoro jeden tylko pokój przygotowany był dla hrabiny, przeto pokój ten służyć będzie zarazem i dla hrabiego.
Andrea spostrzegła dreszcz Marji Antoniny.
Żadne z wrażeń, dotykających te dwie kobiety nie uchodziło uwagi ich wzajemnej.
— Przyjmuję — rzekła — ale tylko na tę noc jedną. Apartament Jej Królewskiej Mości zbyt i tak jest ciasny, żebym ja miała jeszcze zabierać z niego jeden pokoj; na wyższych piętrach zamku znajdzie się jaki osobny dla mnie kącik.
Królowa wycedziła kilka słów niezrozumiałych.
— Masz słuszność hrabino!... — rzekł król, jutro się poszuka i pomyśli, abyś była pomieszczoną jak można najlepiej.
Hrabina, skłoniwszy się z szacunkiem królowi, królowej i księżnej Elżbiecie, wyszła, poprzedzona przez lokaja.
Kroi wiódł za mą chwilę oczyma, trzymając widelec u ust zawieszony.
— Śliczna to doprawdy istota, ta hrabina!... — zawołał. — Szczęśliwy hrabia de Charny, że znalazł takiego feniksa na dworze.
Królowa oparła się plecami na fotelu, ażeby ukryć bladość, nie przed królem któryby jej nie widział, ale przed księzną Elżbietą, ktoraby się przeraziła.

O mało nie zemdlała.

ROZDZIAŁ VI.
CZTERY ŚWIECE.

Skoro dzieci zjadły, królowa poprosiła króla, aby jej pozwolił odejść od stołu.
— Chętnie się zgadzam na to — odparł król, bo musicie być dobrze zaniżoną; ponieważ jednak niepodobna, aby wam się nie zachciało jeść do jutra, każcie sobie przygotować co na wypadek.
Królowa nie odpowiedziawszy, odeszła z dziećmi.
Król pozostał przy stole dla dokończenia wieczerzy.
Księżna Elżbieta, nawet pospolitością przy pewnych okazjach króla, niezrażona w swem doń przywiązaniu, pozostała, aby mu świadczyć te drobne usługi, co uchodzą przed domyślnością dworzan, najlepiej nawet wyćwiczonych.
Marja Antonina, dostawszy się do swego pokoju, odetchnęła nareszcie. Nie było przy niej żadnej z kobiet, albowiem królowa nie kazała im się ruszać z Wersalu, dopóki nie otrzymają wezwania.
Jęła szukać jakiej kanapy, albo dużego fotelu dla siebie, licząc, że oboje dzieci ułoży w łóżku.
Mały delfin już spał: biedny chłopiec zasnął jak tylko głód zaspokoił.
Córka nie spała, i gdyby było potrzeba, nie spałaby noc całą: było coś z siły królowej w córce.
Ułożywszy małego księcia w fotelu, matka i córka wzięły się do szukania czego im było potrzeba.
Królowa podeszła najsamprzód do jednych drzwi i już miała je otworzyć, gdy z drugiej ich strony usłyszała lekki szelest. Nadstawiła ucho i usłyszała długie westchnienie; schyliła się do poziomu zamku i przez dziurkę od klucza spostrzegła Andreę, klęczącą na podnóżku i modlącą się gorąco.
Naprzeciwko tych drzwi, były drugie. Królowa otworzyła je i znalazła się w pokoju lekko ogrzanym i oświetlonym lampką, przy świetle której, z dreszczem spostrzegła dwa łóżka świeżo zasłane i bieluchne.
Wtedy ulżyło jej na sercu, łza zwilżyła jej powiekę suchą i spiekłą.
— O!... Weberze, Weberze! — szepnęła zcicha — królowa powiedziała do króla, iż szkoda, że cię nie można zrobić ministrem; matka powiada do ciebie, żeś wart czegoś lepszego.
Potem, ponieważ mały delfin spał, chciała przedewszystkiem położyć do łóżka córkę. Ale ta, z uszanowaniem jakie zawsze miała dla matki, prosiła, ażeby pozwoliła jej dopomódz sobie, by tym sposobem matka sama prędzej spać się położyła.
Królowa uśmiechnęła się smutnie: córka jej myślała, że matka będzie mogła spać po nocy tak pełnej boleści, po dniu tak pełnym upokorzeń!... Chciała ją pozostawić w tem przyjemnem mniemaniu.
Ułożono więc najpierw małego delfina.
Potem młoda księżniczka, jak to było jej zwyczajem uklękła i zaczęła modlić się przy łóżku.
Królowa czekała.
— Zdaje mi się, że pacierz twój trwa dłużej niż zwykle, Tereso?... — odezwała się po chwili.
— Bo brat mój usnął, nie zmówiwszy pacierza — odpowiedziała księżniczka. — A ponieważ zwykł był co wieczór modlić się za was, matko i za króla, ja odmawiam jego modlitwę po mojej, iżby nic nie brakowało do tego, o co mamy prosić Boga.
Królowa wzięła księżniczkę w objęcia i przycisnęła do serca. Źródło łez, już otwarte troskliwością dobrego Webera i ożywione pobożnością księżniczki, wytrysło z jej oczu żywe i obfite; łzy głęboko smutne, lecz bez goryczy popłynęły po jej licach.
Stała przy łóżku księżniczki, nieruchoma, jak anioł macierzyństwa, aż zamknęły się oczy córki.
Wtedy okryła ręce jej kołderką, ażeby nie zziębły, gdyby pokój wychłódł podczas nocy; potem, składając na czole[1]przyszłej męczennicy lekki pocałunek, wróciła do swego pokoju.
Pokój oświetlony był kandelabrem o czterech świecach.
Kandelabr ten stał na stole.
Stół okryty był czerwonym dywanem.
Królowa usiadła przy stole i z oczyma nieruchomemi opuściła głowę na ręce, nie widząc nic innego, tylko ten kobierzec czerwony, rozpostarty przed sobą.
Kilka razy machinalnie potrząsnęła głową na ten odbłysk krwawy; zdawało się, że jej oczy nabiegają krwią, że skronie jej uderzają gorączkowo, że uszy szumią.
Potem, jakby we mgle ruchomej, przeciągnęło przed nią całe jej życie.
Przypomniała sobie, że urodziła się dnia 2 listopada 1755 roku, podczas trzęsienia ziemi w Lizbonie, które zabiło przeszło pięćdziesiąt tysięcy osób i obaliło dwieście kościołów.
Przypomniała sobie, że w pierwszym pokoju, gdzie spała w Strassburgu, obicie przedstawiało „Rzeź Niewiniątek”, że tejże samej nocy, przy mdłem świetle lampki, zdawało jej się, że krew płynie z ran wszystkich tych biednych dzieci, że twarz morderców przybiera wyraz tak straszny, iż przerażona zawołała pomocy i kazała skoro świt wyjeżdżać z tego miasta. Tak straszne wspomnienia pozostawiła jej pierwsza noc, którą przepędziła na ziemi francuskiej.
Przypomniała sobie, że jadąc dalej ku Paryżowi, zatrzymała się w domu barona de Taverney, że tam po raz pierwszy spotkała się z tym nędznikiem Cagliostro, który później w sprawie o naszyjnik miał taki straszny wpływ na jej losy.
Przypomniało się jej też zdarzenie z przed lat dwudziestu, które mimo to zawsze wyraźnie malowało się w jej pamięci, a mianowicie, że ten Cagliostro na usilne naleganie pokazał jej w karafce wody coś potwornego, machinę śmiertelną, okropną i nieznaną, a u spodu tej machiny głowę, odciętą od kadłuba i toczącą się po ziemi. A była to jej głowa!...
Przypomniała sobie, że w dniu, kiedy po raz pierwszy wjechała do Wersalu i, zstąpiwszy z karety, postawiła nogę na ten sam właśnie bruk nieszczęsny marmurowego dziedzińca, który wczoraj w jej oczach zalewał się krwią tak obficie, huknął straszny piorun po lewej stronie, że marszałek de Richelieu, którego przecież niełatwo było nastraszyć, potrząsnął głową, mówiąc: „Zła wróżba!
Przypominała sobie to wszystko, widząc migającą przed oczyma tę mgłę czerwonawą, która zdawała jej się coraz gęstszą.
Ten rodzaj omroczenia był tak dotkliwy, że królowa wzniosła oczy na kandelabr i spostrzegła, że bez żadnego powodu jedna ze świec tylko co zgasła.
Zadrżała: świeca dymiła jeszcze, a nic nie wskazywało przyczyny zgaśnięcia.
Kiedy patrzyła ze zdziwieniem na kandelabr, zdało się jej, że świeca sąsiednia blednie zwolna, że płomień jej z białego staje się czerwonym, z czerwonego niebieskim. Potem płomień ten pociemniał i wydłużył się; potem zdał się opuszczać knot i ulatać; potem bujał przez chwilę jakby unoszony tchem niewidzialnym, aż zgasł nareszcie.
Królowa patrzyła na skon tej świecy oczyma błędnemi, pierś jej dyszała coraz bardziej, ręce wyciągnięte zbliżały się coraz więcej ku kandelabrowi, w miarę jak świeca gasła. Nareszcie, kiedy płomień znikł, zamknęła oczy, oparła się plecami o fotel i przeciągnęła ręką po czole, które było potem zroszone.
Pozostała tak jakie dziesięć minut, z oczyma zamkniętemi, a otworzywszy je, spostrzegła z przerażeniem, że światło trzeciej świecy zaczyna mdleć równie, jak płomień dwóch pierwszych.
Marja-Antonina myślała zrazu, że to sen, że zostaje pod wpływem jakiejś fatalnej halucynacji.
Próbowała wstać, ale jakby ją coś przykuło do fotelu.
Chciała zawołać na córkę, której przed dziesięciu minutami nie byłaby obudziła za drugą koronę, ale przerażenie zdławiło jej głos w gardle, próbowała odwrócić głowę, ale głowa zesztywniała, tak, jakgdyby ta umierająca świeca przyciągnęła do siebie jej wzrok i oddech.
Nareszcie, jak druga, tak i ta trzecia świeca zaczęła przybierać tony rozmaite, zbladła, wydłużyła się, chwiała się na różne strony i zgasła.
Wtedy przestrach tak wstrząsnął królową, że odzyskała mowę; słowami chciała dodać sobie odwagi, którą utraciła.
przyszłej męczennicy lekki pocałunek, wróciła do swego pokoju.
Pokój oświetlony był kandelabrem o czterech świecach.
Kandelabr ten stał na stole, okrytym dywanem czerwonym.
Królowa usiadła przy stole i z oczyma nieruchomemu opuściła głowę na pięście, nie widząc nic innego, tylko ten kobierzec czerwony rozpostarty przed sobą.
Kilka razy machinalnie potrząsnęła głową na ten odbłysk krwawy; zdawało się; że jej oczy nabiegają krwią, że skronie jej uderzają gorączkowo, że w uszach szumi.
Potem, jakby we mgle ruchomej, całe życie przed nią przeciągało.
Przypomniała sobie, że urodziła się dnia 2 listopada 1755 roku, podczas trzęsienia ziemi w Lizbonie, które zabiło przeszło pięćdziesiąt tysięcy osób i wywróciło dwieście kościołów.
Przypomniała sobie, że w pierwszym pokoju, gdzie spała w Strassburgu, obicie przedstawiało „Rzeź Niewiniątek“, że tejże samej nocy, przy mdłem świetle lampki, zdawało jej się, że krew płynie z ran wszystkich tych biednych dzieci, że twarze morderców przybierały wyraz tak straszny, iż przerażona zawołała pomocy, że kazała skoro świt wyjeżdżać z tego miasta, które pozostawiło jej tak straszne wspomnienie pierwszej nocy, jaką przepędziła na ziemi francuskiej.
Przypomniała sobie, że jadąc dalej ku Paryżowi, zatrzymała się w domu barona de Taverney, że tam po raz pierwszy spotkała się z tym nędznikiem Cagliostro, który później w sprawie o naszyjnik, miał taki straszny wpływ na jej losy.
Przypomniało się jej też zdarzenie, które pomimo lat dwudziestu, zawsze wyraźnie malowało się w jej pamięci, a mianowicie, że ten Cagliostro na usilne naleganie pokazał jej w karafce wody coś potwornego, machinę śmiertelną, okropną i nieznaną, a u spodu tej machiny głowę, odciętą od kadłuba i toczącą się po ziemi. A była to jej głowa!....
Przypomniała sobie, że w dniu kiedy po raz pierwszy wjechała do Wersalu i zstąpiwszy z karety postawiła nogę na ten sam właśnie bruk nieszczęsny marmurowego dziedzińca, który wczoraj w oczach jej zalewał się krwią tak obficie, huknął straszny piorun po lewej stronie, że marszałek de Richelieu, którego przecież niełatwo było ustraszyć, potrząsnął głową, mówiąc: „Zła wróżba!“...
Przypomniała sobie to wszystko, widząc migającą przed oczyma tę mgłę czerwonawą, która zdawała jej się coraz gęstszą.
Ten rodzaj omroczenia był tak dotkliwy, że królowa wzniosła oczy aż pod kandelabr, i spostrzegła, że bez żadnego powodu, jedna ze świec tylko co zgasła.
Zadrżała: świeca dymiła jeszcze, a nic nie wskazywało przyczyny zgaśnięcia.
Kiedy patrzyła na kandelabr ze zdziwieniem, zdało się jej, że świeca sąsiednia blednieje zwolna, że płomień jej z białego staje się czerwonym, z czerwonego niebieskim. Potem płomień ten ściemniał i wydłużył się; potem zdał się opuszczać knot i ulatać; potem bujał przez chwilę jakby zdmuchiwany tchem niewidzialnym, aż zgasł nareszcie.
Królowa patrzyła na zgon tej świecy oczyma błędnemi, pierś jej dyszała coraz bardziej, ręce wyciągnięte zbliżały się coraz więcej ku kandelabrowi, w miarę jak świeca gasła. Nareszcie, kiedy płomień znikł, zamknęła oczy, oparła się plecami o fotel i przeciągnęła ręką po czole, które było potem zroszone.
Pozostała tak z oczyma zamkniętemi jakie dziesięć minut, a otworzywszy je spostrzegła z przerażeniem, że światło trzeciej świecy zaczynało mdleć równie jak dwóch pierwszych.
Marja Antonina myślała zrazu, że to sen, że zostaje pod wpływem jakiejś fatalnej halucynacji.
Próbowała wstać, ale zdało się jakby ją coś przykuło do fotelu.
Chciała zawołać na córkę, której, przed dziesięciu minutami nie byłaby obudziła za drugą koronę, ale głos zagasł w jej gardle, próbowała odwrócić głowę, ale głowa zesztywniała, tak, jak gdyby ta umierająca świeca przyciągnęła do-siebie jej wzrok i oddech.
Nareszcie, jak druga, tak i ta trzecia świeca zaczęła przybierać tony rozmaite, zbladła, wydłużyła się, chwiał; na różne strony i zgasła.
Wtedy przestrach tak wstrząsnął królową, że odzyskał: mowę: słowami chciała dodać sobie odwagi, którą utraciła.
— Nie lękam się wcale o to — powiedziała głośno — co stało się z temi trzema świecami, ale jeżeli czwarta zgaśnie tak jak trzy pierwsze, o!... to biada mi, biada!...
Naraz, bez przejść, jakim ulegały inne, bez zmiany, bez wydłużenia i chwiania się światła, zagasła czwarta świeca jakgdyby musnęło ją w przejściu skrzydło śmierci. Królowa wydała krzyk straszliwy, wstała, okręciła się dwa razy na miejscu i upadła zemdlona.
W chwili, gdy dał się słyszeć stuk ciała padającego na podłogę, drzwi się otworzyły i Andrea, okryta białym szlafroczkiem, stanęła na progu, biała i milcząca jak cień.
Stała chwilę, jakby pośród tego mroku widziała przesuwającą się mgłę jakąś. Słuchała, jakby w powietrzu słyszała szeleszczące fałdy całunu.
Potem, opuściwszy wzrok ku ziemi, zobaczyła królowę, leżącą bez zmysłów.
Cofnęła się krok wstecz, jakby pierwszym jej odruchem była chęć oddalenia się; ale wnet opanowała się i, nie wymówiwszy ani słowa, nie pytając królowej(co wreszcie byłoby daremnem) co jej jest, podniosła ją i z siłą, o jaką trudnoby ją było posądzić, wiedziona tylko dwiema świecami oświatlającemi jej pokój, połysk których wpadał przez drzwi aż do pokoju królowej, zaniosła na łóżko. Potem, dobywszy z kieszeni flakonik z solami, podsunęła go pod nos Marji-Antoniny,.
Pomimo skutecznych tych soli, omdlenie królowej było tak głębokie, że dopiero po dziesięciu minutach westchnęła. Po tem westchnieniu, świadczącem o przyjściu do przytomności, Andrea chciała się oddalić: ale i tym razem, jak wprzódy, uczucie obowiązku, silnie zakorzenione w jej naturze, zatrzymało się.
Wysunęła tylko rękę z pod głowy Marji-Antoniny, którą uniosła, ażeby kropla octu rozpuszczającego sole nie padła na twarz lub pierś królowej. Dla tej samej przyczyny cofnęła rękę, trzymającą flakonik.
Ale wtedy głowa królowej opadła na poduszkę; po cofnięciu flakonika zdawało się, że zapada w głębsze jeszcze, niż poprzednio, omdlenie.
Andrea, wciąż zimna, prawie nieruchoma, znowu podniosła ją i podała po raz drugi flakonik z solami, który tym razem wywarł skutek.
Lekki dreszcz przebiegł po całem ciele królowej. Westchnęła, otworzyła oczy, zebrała myśli, przypomniała sobie okropną wróżbę i, czując przy sobie kobietę, zarzuciła jej ręce na szyję, krzycząc;
— Ratuj mnie, ratuj!
— Wasza Królewska Mość nie potrzebuje ratunku, bo jest wśród przyjaciół — odpowiedziała Andrea.
— A! to hrabina de Charny! — zawołała królowa, puszczając Andreę, którą trzymała w uścisku.
Ani ten ruch, ani uczucie, które go wywołało, nie uszły baczności Andrei.
Ale pozostała niewzruszona, prawie apatyczna.
Potem, cofając się o krok wstecz, zapytała;
— Czy królowa rozkaże, abym jej pomogła się rozebrać?
— Nie, hrabino... dziękuję... — odpowiedziała Marja-Antonina głosem zmienionym; — rozbiorę się sama... Wróć do siebie, potrzebujesz snu zapewne.
— Wrócę do siebie nie dlatego, żeby spać — odpowiedziała Andrea — ale żeby czuwać nad snem Waszej Królewskiej Mości.

I, skłoniwszy się królowej, odeszła do siebie tym krokiem wolnym i uroczystym, jakim chodziłyby posągi, gdyby chodzić mogły.

ROZDZIAŁ VII.
DROGA DO PARYŻA.

Tegoż wieczoru, kiedy spełniły się te wypadki, zdarzenie niemniej ważne wzburzyło całą szkołę księdza Fortiera.
Sebastjan Gilbert znikł około godziny szóstej wieczorem, do północy, pomimo silnych poszukiwań księdza Fortier i panny Aleksandry Fortier, jego siostry, nie odnaleziono go jeszcze.
Ciotka tylko Aniela, wychodząc około ósmej wieczorem z kościoła, widziała go, jakoby, idącego uliczką ku Tarasowi.
Doniesienie to, zamiast uspokoić księdza Fortiera, bardziej go jeszcze zaniepokoiło. Wiedział on o dziwnych halucynacjach, jakie napastowały Sebastjana, kiedy mu się ukazywała kobieta, którą matką swoją nazywał. Nieraz też na przechadzce śledził ksiądz oczyma za chłopcem, gdy ten zbytecznie w las się zagłębiał, i w chwili, gdy znikał, wyprawiał po niego najlepszych biegunów ze szkoły.
Bieguni zastawali zawsze chłopca w stanie zadyszanym, omdlałym, opartym o jakie drzewo, lub na mech leśny powalonego.
Ale podobne zawroty nigdy nie prześladowały Sebastjana wieczorem; nigdy w nocy nie trzeba było obawiać się o niego.
Musiało więc zajść coś nadzwyczajnego; ksiądz Fortier daremnie sobie suszył nad tem głowę, niczego domyśleć się nie mógł.
Ażeby otrzymać lepszy niż ksiądz Fortier rezultat, pójdziemy za Sebastjanem Gilbertem, my, co wiemy dokąd się udał.
Ciotka Aniela nie myliła się bynajmniej: widziała istotnie Sebastjana Gilberta, sunącego w cieniu, w stronę parku Tarasem.
Przybywszy na Taras udał się do bażantarni; potem wyszedł z bażantami, puścił się dróżką prowadzącą do Haramont.
Za trzy kwadranse stanął w wiosce.
Skoro wiemy już, że celem pochodu Sebastjana była wieś Haramont, nietrudno się mam domyśleć, kogo w niej szukał Sebastjan.
Sebastjan udał się tam dla znalezienia Pitoux.
Pitoux, jak na złość wychodził jedną stroną wsi, kiedy Sebastjan Gilbert wchodził tam drugą.
Pitoux albowiem, po uczcie wydanej przez gwardję narodową z Haramont, ostawszy się, niby zapaśnik starożytny, sam jeden ma placu, udał się na wyszukanie Katarzyny. Przypomnijmy sobie jeszcze, że znalazł ją zemdloną na drodze z Villers-Cotterets do Pisseleu, tyle tylko ciepłą ile ciepła udzielił jej ostatni pocałunek dany przez Izydora.
Sdbastjan nic o tem wszystkiem nie wiedział; szedł prosto do chaty Pitoux, której drzwi zastał otwarte.
W prostocie swej, Pitoux nie sądził że trzeba drzwi zamykać, czy kto jest w domu, czy go niema. Ale choćby miał nawet zwyczaj zamykać drzwi, to tego wieczoru zostawał pod ciężarem takich zajęć, że niezawodnieby zapomniał o tej ostrożności.
Sebastjan znał mieszkanie Ludwika jak swoje własne.
Poszukał hubki i krzemienia, znalazł nóż, służący Ludwikowi za krzesiwo, zapalił hubkę, hubka zapaliła świece i czekał.
Ale Sebastjan był zbyt wzruszony, aby czekać spokojnie, a zwłaszcza długo.
Chodził wciąż od kominka do drzwi, od drzwi do rogu ulicy, a nie zobaczywszy nikogo, wracał ku chacie aby zajrzeć, azali Pitoux nie wrócił.
Widząc nareszcie, że czas uchodzi, podszedł do stołu kulawego, na którym znajdowały się przybory piśmienne.
Na pierwszej stronicy arkusza papieru napisane były imiona, nazwiska i wiek trzydziestu trzech ludzi, składających oddział gwandji narodowej z Haramont, ćwiczących się pod rozkazami Pitoux.
Sebastjan zdjął ostrożnie ten pierwszy arkusz, arcydzieło kaligraficzne dowódzcy, który ażeby służba szła dobrze, nie sromał się częstokroć zstępować do stopnia pisarza pułkowego. Na drugim dopiero arkuszu napisał:

„Mój kochany Piitoux!

„Przyszedłem ci powiedzieć, że przed tygodniem słyszałem rozmowę między księdzem Fortier i wikarjuszem z Villers-Cotterets. Zdaje się, że ksiądz Fortier ma stosunki z arystokratami paryskiemi; mówił do wikarego, że w Wersalu gotuje się kontrrewolucja.
„I dowiedzieliśmy się też o tem później, mianowicie odnośnie królowej, która przyjęła kokardę czarną, a trójkolorową rzuciła pod nogi.
„Jak ta groźba kontrrewolucji, tak i to czegośmy się dowiedzieli potem o wypadkach, jakie po uczcie nastąpiły, bardzo minie zaniepokoiło o ojca, który, jak wiesz, jest nieprzyjacielem arystokratów; ale dziś wieczór, kochany Pitoux, było jeszcze gorzej.
„Wikary przyszedł znowu odwiedzić proboszcza, a ponieważ ja miałem obawę o ojca, nie uważałem za złe podsłuchać umyślnie dalszego ciągu tego, co przed tygodniem słyszałem przypadkiem.
„Zdaje się, kochany Pitoux, że lud uderzył na Wersal: wymordował wiele osób, a pomiędzy niemi pana Jerzego de Charny.
„Ksiądz Fortier dodał:
— Mówmy ciszej, ażeby nie zaniepokoić Sebastjana, którego ojciec był w Wersalu i może został tak samo zabity, jak inni.
„Rozumiesz, kochany Pitoux, że nie słuchałem dalej.
„Cichutko wysunąłem się z ukrycia, tak, że nikt mnie nie słyszał, poszedłem przez ogród na plac Zamkowy i biegnąc prawie, przybyłem do ciebie, ażebyś mnie zaprowadził do Paryża, co niezawodniebyś i z całego serca uskutecznił, gdybyś był w domu.
„Ale ponieważ nie jesteś, i może nieprędko powrócisz, nie mogę wytrzymać tego niepokoju i czekać dłużej.
„Idę więc sam; bądź spokojny, znam drogę!... Z pieniędzy wreszcie, które mi zostawił ojciec, mam jeszcze dwa luidory; zabiorę się na pierwszy wóz, jaki spotkam po drodze.
„P. S. Napisałem dosyć długo, raz, aby ci wyjaśnić przyczynę mojego odejścia, a przytem spodziewam się, że może nadejdziesz, zanim napiszę.
„Teraz atoli skończyłem, nie nadszedłeś, więc odchodzę. Żegnam cię, a raczej do widzenia; jeżeli ojcu mojemu nic się nie stało i nic mu nie grozi, powrócę.
„Jeżeli jest przeciwnie, postanowiłem prosić go, ażeby mnie koniecznie zatrzymał przy sobie.
„Uspokój księdza Portiera co do mojego odejścia, ale dopiero jutro, ażeby było już zapóźno posyłać za mną pogoń.
„Ha! skoro dotąd nie wracasz, odchodzę!... Do widzenia!...“
Sebastjan Gilbert znał oszczędność swego przyjaciela Pitoux, zgasił więc świecę, zatrzasnął drzwi i odszedł.
Nie można powiedzieć, ażeby Sebastjan Gilbert nie był zafrasowanym, przedsiębiorąc nocą tak długą podróż. Ale frasunek ten nie był u niego tem, czemby był u innego dziecka, strachem. Było to poprostu należyte poczucie czynu przedsiębranego, który był nieposłuszeństwem rozkazom ojca; ale stanowił zarazem dowód wielkiej miłości synowskiej; nieposłuszeństwo takie może być darowane przez wszystkich ojców.
Sebastjan wreszcie, od czasu, jak się nim zajmujemy, urósł znacznie. Sebastjan, nieco blady, nieco wątły, nieco na swój wiek za nerwowy, miał lat niespełna piętnaście. W tym wieku przy temperamencie Sebastjana, kiedy ktoś jest synem Gilberta i Andrei, bliskim się jest zostania mężczyzną.
Młodzieniec jął więc biedź ku Largny, znalazł wielki gościniec, i na gościńcu królewskim szedł już spokojniej.
Ale żywość jego kroku zwolniała za zbliżeniem się do dosyć złego przejścia, przecinającego drogę, do przejścia, które miało nawet pod owe czasy reputację zasadzki, dziś zupełnie straconą. To złe przejście zowie się „Krynicą czystej wody“ (Fontaine-Eau-Claire), gdyż źródło przezroczyste sączy się tam o dwadzieścia kroków od dwóch kopalni, które na podobieństwo dwóch jam piekielnych, otwierają ciemne paszcze na drogę górzystą.
Czy Sebastjan bał się, czy się nie bał, przebywając tę miejscowość, powiedzieć trudno, ale przyśpieszył kroku, nie zszedł, mogąc ją obejść z drogi pustej; zwolnił wprawdzie kroku nieco dalej, ale to zapewne dlatego, że doszedł na wzgórze, do dróg rozstajnych, wiodących do Paryża i do Crespy.
Tu przystanął. Idąc z Paryża nie, uważał po której idzie drodze; wracając do Paryża — nie wiedział którą pójść należy.
Czy udać się na lewo, czy na prawo?
Obie wysadzone były jednakowemi drzewami, obie były jednako żwirowane.
Nie było nikogo, coby objaśnił Sebastjana.
Obie drogi, wychodząc z jednego punktu, oddalały się od siebie widocznie i nagle. Gdyby Sebastjan złą wybrał zamiast dobrej, znalazłby się nazajutrz zrana bardzo daleko od celu.
Co czynić?...
Usiłował odnaleźć jaką wskazówkę, ale jeżeli trudno byłoby o nią po dniu, w nocy całkiem była nieprawdopodobną.
Usiadł zafrasowany, aby wypocząć i aby się zastanowić, gdy usłyszał w dali, od strony Villers-Cotterets, jakby tętent jednego lub dwóch koni.
Podniósł się i nadstawił ucha.
Odgłos podków końskich rozbrzmiewał coraz wyraźniej na drodze.
Sebastjan otrzyma więc wiadomość, jakiej pożąda.
Postanowił zatrzymać jeźdźców na gościńcu i poprosić ich o objaśnienie.
Niebawem spostrzegł cienie, migające po księżycu i zobaczył iskry obficie z pod kopyt końskich tryskające.
Przeszedł przez rów i czekał.
Kawalkada składała się z dwóch ludzi, z których jeden cwałował na trzy lub cztery kroki przed drugim.
Sebastjan słusznie mniemał, że pierwszym musi być pan, drugim sługa.
Postąpił więc trzy kroki, aby zbliżyć się do pierwszego.
Ten dojrzał człowieka, wychodzącego z rowu, sądził że to zasadzka i sięgnął ręką do olstr.
Sebastjan ruch ten zobaczył.
— Panie, zawołał, nie jestem opryszkiem bynajmniej, jestem dzieckiem i skutkiem ostatnich wypadków zaszłych w Wersalu idę do Paryża, dla dowiedzenia się o ojca. Nie wiem, którą udać się drogą, racz mi pan więc wskazać, prowadzącą do Paryża, a wyświadczysz mi wielką przysługę.
Dystynkcja słów Sebastjana, młodzieńczy dźwięk głosu, jakby nie całkiem obcy jeźdźcowi, sprawiły, że ten, jakkolwiek spieszno mu było, zatrzymał konia.
— Moje dziecko, — rzekł dobrotliwie, kto ty jesteś i jak możesz puszczać się po nocy w tak daleką drogę?
— Ja się pana nie pytam kto jesteś, pytam o drogę, u celu której dowiem się, czy ojciec mój żyje, czy zginął.
W głosie tym prawie jeszcze dziecinnym, była moc pewna, która jeźdźca uderzyła.
— Mój kochany, do Paryża jest ta, którą jedziemy, odpowiedział, niedobrze ją znam, bom w Paryżu był tylko dwa razy, ale niemniej pewny jestem, że to ta, którą jedziemy.
Sebastjan cofnął się krokiem wstecz i podziękował.
Konie potrzebowały się wyparskać, jeździec, zdający się panem, pojechał, ale wolniej niż poprzednio.
Lokaj podążył za nim.
— Czy pan wicehrabia poznał tego chłopca? — zapytał.
— Nie; zdaje mi się jednak....
— Jakto, nie poznał pan wicehrabia młodego Sebastjana Gilberta, który jest na pensji księdza Fortiera?
— Sebastjan Gilbert?
— Przychodził on czasami do dworku panny Katarzyny z tym drągalem Pitoux.
— A prawda, masz słuszność.
Zatrzymał się więc, i zawracając konia, zapytał.
— Czy to ty, Sebastjanie?
— Tak panie Izydorze — odpowiedział chłopiec, bo także poznał jeźdźca odrazu.
— A pójdźżeż tu bliżej, kochany malcze!... — rzekł jeździec, i powiedz mi jakim sposobem znajduję cię samego na drodze, o tej porze?
— Jużem raz powiedział panu, panie Izydorze, iż idę do Paryża dowiedzieć się, czy ojciec mój zabity lub też czy żyje jeszcze?
— Biedne dziecko, odezwał się Izydor z głębokiem uczuciem smutku, ja jadę do Paryża, z tejże samej przyczyny; tylko, że ja już nie wątpię...
— Tak, wiem... brat pański?...
— Jeden z moich braci... Jerzy... zabity zastał wczoraj rano w Wersalu!
— Ach! panie de Charny!...
Sebastjan wyciągnął obie ręce do Izydora.
Izydor ujął je i uściskał.
— Tak, moje kochane dziecko — mówił dalej, skoro losy nas złączyły, nie rozłączajmy się zatem, pilno ci zapewne, tak jak i mnie do Paryża.
— O! tak, panie.
— Niebardzo możesz iść pieszo?
— Poszedłbym pieszo, tylko, że to będzie długo: to też myślę, że jutro zrana spotkam jaki wóz idący w stronę Paryża, zapłacę, przysiądę się i pojadę jak będzie można najdalej.
— A jeżeli nie spotkasz nikogo?
— Pójdę pieszo.
— Siadaj więc razem z moim służącym.
Sebastjan wycofał ręce z rąk Izydora.
— Dziękuję panu wicehrabiemu!... — rzekł.
Słowa te rzucone były takim tonem, że Izydor zrozumiał, iż uraził chłopca propozycją, aby usiadł na koniu z lokajem.
— Albo lepiej — dodał — siadaj na jego konia, a on dojdzie do nas do Paryża. Dowie się o mnie w pałacu Tuilleries.
— Dziękuję panu!... — rzekł Sebastjan głosem łagodniejszym, zrozumiał bowiem delikatność tej nowej propozycji; dziękuję, ale nie chcę pana pozbawić usługi.
Preliminarja pokoju zostały rozpoczęte, chodziło tylko o porozumienie.
— No, to siadaj za mną Sebastjanie. Dnieje już, o dziesiątej będziemy w Dammartin, czyli na pół drogi. Konie zmęczone zostawimy na opiece Baptysty, a weźmiemy bryczkę pocztową, która nas zawiezie do Paryża: tak zamierzałem uczynić, nic więc nie zmienisz w moich rozporządzeniach.
— Czy to prawda, panie Izydorze?
— Słowo honoru!...
— A więc... — odezwał się chłopiec z wahaniem, ale i z gorącą chęcią skorzystania ze sposobności.
— Zejdź z konia, Baptysto!.. rzekł Izydor i pomóż panu Sebastjanowi.
— Dziękuję, to niepotrzebne, panie Izydorze, odpowiedział Sebastjan i lekko skoczył na siodło.

Ruszyli we trzech cwałem.

ROZDZIAŁ VIII.
ZJAWISKO.

Jechali w ten sposób aż do Dammartin, gdzie stanęli około dziesiątej.
Wszyscy się potrzebowali posilić, trzeba było wreszcie postarać o bryczkę i konie pocztowe czem zajął się Baptysta, podczas śniadania Izydora i Sebastjana.
W południe konie zaprzężono do kobrjotki czekały u drzwi gospody.
Izydor, jeżdżąc zawsze własnym powozem a nie końmi pocztowymi, nie wiedział o tem, że powóz trzeba zmieniać co stację.
Poczthalterzy tymczasem, którzy ściśle pilnują reguł względem drugich, ale zaniedbują ich względem siebie, niezawsze mieli bryczki w wozowni, a konie w stajni.
Tym sposobem, wyjechawszy w południe z Dammartin, podróżni nasi przybyli do rogatki o wpół do piątej, a do bramy Tuilleryjskiej o piątej godzinie wieczór dopiero.
Tu trzeba się było meldować, bo pan de Lafayette poobstawiał wszystkie wejścia, bo wziąwszy przed Zgromadzeniem Narodowem odpowiedzialność za osobę króla, pilnował go sumiennie.
Gdy Charny wymienił swe nazwisko i wspomniał o bracie, trudności znikły, wprowadzono też zaraz Izydora z Sebastjanem na dziedziniec Szwajcarów, skąd przeszli na podwórzec środkowy.
Sebastjan chciał się zaraz udać na ulicę Saint-Honore, do mieszkania ojca — ale Izydor uczynił mu uwagę, że Gilbert jako nadworny lekarz króla, może się tu gdzieś prędzej znaleźć.
Logicznego umysłu chłopiec dał się tym argumentem przekonać i poszedł za Izydorem.
Pomimo tak krótkiego pobytu, zdołano już zaprowadzić tutaj pewną etykietę. Izydora wprowadzono przez wielkie schody i służący poprosił go ażeby poczekał w salonie wybitym zielono, słabo oświetlonym dwoma kandelabrami.
Reszta pałacu pogrążona była w półmroku.
Sebastjan usiadł na kanapie; Izydor się przechadzał wszerz i wzdłuż.
Po dziesięciu minutach ukazał się pokojowiec, oświadczając, że hrabina Olivier de Charny jest u królowej; co zaś do doktora Gilberta, temu nic się nie stało, sądzono nawet, że znajduje się u króla, bo jeden z lokajów odpowiedział woźnemu, iż król zamknięty jest ze swym lekarzem.
Ponieważ jednak król miał czterech lekarzy nadzwyczajnych i lekarza zwykłego, nie wiedziano przeto, czy lekarzem zamkniętym z królem jest pan Gilbert, czy kto inny.
Jeżeli on, to przy wejściu dadzą mu znać, że go ktoś oczekuje w przedpokojach królowej.
Sebastjan odetchnął: nie miał się już czego obawiać; ojciec żyje i zdrów.
Podszedł do Izydora, aby mu za to podziękować, iż go tu przywiózł.
Izydor ucałował chłopca ze łzami w oczach.
Myśl, że Sebastjan odnalazł ojca, droższym mu jeszcze uczyniła brata, którego stracił i już nie odzyska.
W tej chwili drzwi się otworzyły, a woźny zawołał:
— Pan wicehrabia de Charny?
— Jestem — odpowiedział Izydor podchodząc.
— Wzywają pana wicehrabiego do królowej, rzekł odstępując woźny.
— Poczekasz na mnie, Sebastjanie, nieprawdaż?... — rzekł Izydor, chyba że pan doktór Gilbert przyjdzie po ciebie... Pamiętaj, że ja za ciebie ojcu odpowiadam.
— Dobrze panie wicehrabio, odparł Sebastjan, tymczasem ponawiam dzięki moje.
Izydor udał się za woźnym i drzwi się zamknęły.
Sebastjan usiadł znowu na kanapie.
Uspokoiwszy się o ojca i o siebie, bo pewien był, że mu ojciec przebaczy tę wycieczkę przez wzgląd na dobrą intencję, wspomniał na księdza Fortiera, na Pitoux, i na niepokój jaki pierwszemu sprawi jego ucieczka, drugiemu jego list.
Nie pojmował nawet, jak się to stało, że przy tylu opóźnieniach jakich w drodze doznali, Pitoux, któremu dość było rozciągnąć kompas swych długich nóg, ażeby biedź równo z pocztą, nie dogonił ich dotąd.
Myśląc o Pitoux, myślał o jego otoczeniu zwykłem, to jest o wielkich drzewach, o drogach cienistych i przestrzeniach błękitnych, zamykających widnokrąg lasów. Potem, przez stopniowe kojarzenie wyobrażeń, wspominał sobie te dziwne wizje, które mu czasami ukazywały się pod temi wielkiemi drzewami, w głębi tych sklepień niezmiernych.
Myślał o kobiecie, którą tylekroć widział w marzeniu, a raz tylko, jak przynajmniej mniemał, w rzeczywistości, w dniu, kiedy się przechadzał po lasach Sartory, kędy ta kobieta przemknęła i znikła jak mgła, uniesiona we wspaniałym powozie, zaprzężonym wre dwa śliczne cwałujące konie.
I przypomniał sobie głębokie wrażenie, jakie zawsze sprawiał mu ten widok, i przez pół zatopiony w tym śnie, wymawiał zcicha:
— Matko moja! matko!
Naraz, drzwi, które zamknęły się za Izydorem, otwarły się znowu. Ukazała się kobieta.
Przypadkiem, chłopiec miał oczy na drzwi zwrócone.
Zjawisko tak było zgodne z tem, co działo się w jego myśli, że widząc sen swój ożywiony istotnością rzeczywistą, Sebastjan drgnął.
Ale stało się z nim coś dziwnego, gdy we wchodzącej kobiecie zobaczył zarazem i cień i rzeczywistość.
Cień swoich marzeń, rzeczywistość z Satory.
Stanął, jakby jakaś sprężyna zerwała go z kanapy i postawiła na nogi.
Usta jego się rozwarły, oko powiększyło, źrenica się rozszerzyła.
Dyszące piersi daremnie się na głos siliły.
Kobieta przeszła majestatycznie, dumnie, lekceważąco, nie zwracając nań uwagi.
Jakkolwiek pozornie spokojna, ta kobieta o brwiach zmarszczonych, o cerze bladej, o oddechu świszczącym, musiała zostawać pod parciem wielkiej irytacji nerwowej.
Przeszła po przekątnej sali, otworzyła drzwi przeciwległe tym, przez które weszła i oddaliła się w korytarz.
Sebastjan zrozumiał, że mu znowu umknie, jeżeli ku niej nie pośpieszy. Patrzał wzrokiem wytężonym, jak gdyby dla przeświadczenia się o jej przejściu, na drzwi, przez które się oddaliła, i puścił się jej śladem, nim jeszcze fałd jej sukni jedwabistej znikł na załamie korytarza.
Ale ona, słysząc po za sobą kroki, poszła prędzej, jakby obawiała się ścigania.
Sebastjan pośpieszył jak mógł: korytarz był ciemny; obawiał się, aby mu i teraz drogie jego widziadło nie znikło.
Ona, słysząc chód coraz bliższy, przyśpieszyła kroku, oglądając się.
Sebastjan wydał lekki okrzyk radości; była to ona, ta sama!
Ze swej strony, kobieta, widząc chłopca biegnącego za nią z wyciągniętemi rękoma, i nie rozumiejąc tego ścigania, przybyła do schodów i spuszczała się po nich.
Ale zaledwie uszła jedną kondygnację, już Sebastjan ukazał się u brzegu korytarza, wołając:
— Pani! pani!
Głos ten wywarł dziwne wrażenie na całą istność młodej kobiety. Zdawało jej się, że czuje jakiś cios, uderzający ją w serce, cios pół bolesny, pół rozkoszny, a z serca płynący razem ze krwią po żyłach i sprowadzający dreszcz po calem ciele.
Nie rozumiejąc jednak jeszcze ani tego wezwania, ani tego wzruszenia, którego doznała, podwoiła kroku i uciekać poczęła.
Nie była już jednak tak oddaloną, iżby jej chłopiec nie dogonił.
Prawie razem znaleźli się na końcu schodów.
Kobieta puściła się na dziedziniec. Tam czekał na nią powóz, służący trzymał drzwiczki otwarte.
Weszła spiesznie i usiadła.
Ale nim drzwiczki się zamknęły, Sebastjan wślizgnął się między nie i lokaja, i uchwyciwszy kraj szaty Andrei, całował go namiętnie, wołając:
— O! pani, o! pani.
Kobieta spojrzała wtedy na tego ślicznego chłopaka, który ją zrazu przestraszył i głosem czulszym niż zwykle, lubo jeszcze nieco wylęknionym zapytała:
— Dlaczego tak biegniesz za mną, moje dziecko? dlaczego wołasz za mną, czego chcesz odemnie?
— Ja ciebie chcę widzieć... — odrzekł chłopiec zadyszany, chcę cię ucałować...
I dodał tak cicho, że go tylko ona dosłyszeć mogła:
— Chcę cię nazywać matką!...
Kobieta wydała okrzyk, chwyciła głowę chłopca w obie ręce i jakby zdjęta nagłem objawieniem, żywo przycisnęła go do siebie, a gorące usta do jego czoła przycisnęła.
Potem jakby lękając się z kolei, by kto nie nadszedł i nie zabrał jej dziecka, które odnalazła, wciągnęła go do karety, posadziła z przeciwległej strony, zatrzasnęła drzwiczki i spuszczając szybę, którą zaraz potem zasunęła, zawołała:
— Do domu! — Ulica Coq-Heron Nr. 9, pierwsza brama od ulicy Platriere.
I zwracając się do chłopca, zapytała:
— Imię twoje?
— Sebastjan.
— O! pójdź, Sebastjanie, pójdź tu... do mego serca!
I opadając w tył, jak gdyby zemdleć miała.

— O! — wyrzekła zcicha — cóż to jest za nowe wzruszenie? Byłożby to owo tak nazywane szczęście?

ROZDZIAŁ IX.
PAWILON ANDREI.

Droga była tylko jednym pocałunkiem wymienionym między matką i synem.
A więc dziecko swoje (bo serce jej nie wątpiło ani na chwilę, że to jej syn) odzyskała nareszcie! Ten syn, którego jej porwano w noc straszną, pełną boleści i niesławy, ten syn, który znikł tak, iż ten co go porwał nie zostawił po sobie żadnych śladów, prócz śladu nóg na śniegu, ten syn, którego nienawidziła, przeklinała zrazu, dopóki nie usłyszała jego pierwszego głosu, ten syn, którego wołała, szukała, którego brat jej ścigał w osobie Gilberta aż na Oceanie, ten syn, po którym bolała lat piętnaście, którego już nie spodziewała się zobaczyć, o którym myślała już tylko jak o umarłym, jakby o cieniu drogim, ten syn naraz, jakby cudem znajdujący się tu, gdzie go najmniej spotkać się spodziewała, poznaje ją, biegnie za nią, ściga, nazywa matką, a ona trzyma go na swem łonie, ciśnie do swoich piersi! Nie widział jej nigdy, a kocha miłością synowską, jak ona kocha go miłością macierzyńską. I oto usta jej czyste, żadnym pocałunkiem niedotknięte, odnajdują wszystkie radości straconego życia, w pierwszym pocałunku danym synowi!
Jest więc coś więcej ponad głowami ludzkiemi, niż ta próżnia, w której krążą światy, jest więc w życiu coś innego niż przypadek i fatalność!...
Ulica Coq-Heron, Nr. 9, pierwsza brama od ulicy Platriere, powiedziała hrabina de Charny.
Dziwny zbieg, który po latach przeszło czternastu; sprowadza dziecko do domu w którym się urodziło, i z którego je porwał ojciec!
Niewielki ten dom, kupiony niegdyś przez barona Tavernay, kiedy dzięki wielkim względom jakimi królowa zaszczycała ród jego, weszło nieco dobrobytu do ich ogniska niewielki ten dom utrzymał Filip de Taverney, a doglądał go stary odźwierny, którego dawni właściciele odstąpił, wraz z inwentarzem. Służył ten dom za przystanek młodemu baronowi, gdy wracał z podróży, lub Andrei gdy nocować miała w Paryżu.
Po ostatniej scenie jaką Andrea miała z królową po nocy u niej przepędzonej, Andrea postanowiła oddalić się od rywalki, która oddawała jej każdą swą boleść, a u której nieszczęścia królowej, jakkolwiek wielkie, zawsze stały niżej od nieszczęść kobiety.
Od rana też posłała swoją służącą do domu na ulicy Coq-Heron z rozkazem urządzenia pawilonu, który składł się z przedpokoju, sali jadalnej, salonu i sypialni.
Dawniej jeszcze, Andrea, dla umieszczenia przy sobie Nicoliny, zrobiła z salonu drugi pokój sypialny ale odkąd potrzeba ta ustała, każda komnata powróciła do swego pierwotnego przeznaczenia. Pokojówka pozostawiając mieszkanie całkiem wolne pani, która wreszcie przebywała tu bardzo rzadko i zawsze sama jedna, poprzestała na facjatce w szczycie.
Andrea wymówiła się przed królową, że mając sama tak ciasne pomieszczenie, potrzebuje raczej pokojówki niż osoby nie przywiązanej szczególnie do jej służby.
Królowa nie nalegała na zatrzymanie Andrei, a raczej nalegała tylko dla ścisłej przyzwoitości i około godziny czwartej po południu, gdy służąca Andrei oznajmiła jej że pawilon gotowy, hrabina, rozkazała jej natychmiast wyjechać do Wersalu, zabrać rzeczy, które przy nagłym wyjeździe zostawiła w zamku, i przywieżć je nazajutrz do Coq-Heron.
O godzinie piątej tedy hrabina de Charny wyjechała z Tuilleries, uważając za dostateczne pożegnanie te kilka słów które zrana powiedziała do królowej.
Wychodząc właśnie od królowej, a raczej z pokoju sąsiadującego z jej komnatą, przechodziła przez salon w którym czekał Sebastjan.
Wszystko tedy składało się dla Andrei tak, ażeby jej ten wieczór uczynić błogim i niezakłóconym. Zamiast apartamentu w Wersalu lub pokoju w Tuilleries, gdzieby nie mogła przyjąć tego chłopca tak cudownie znalezionego, albo gdzieby przynajmniej nie mogła wywnętrzyć się z całą miłością macierzyńską, była w domu własnym, w pawilonie odosobnionym, bez służącego, bez pokojówki, bez żadnego oka śledczego.
Z widoczną też radością dała adres, któryśmy zapisali powyżej.
Wybiła godzina szósta gdy brama otwarła się na zawołanie stangreta, i gdy powóz zatrzymał się przede drzwiami pawilonu.
Andrea nie czekała nawet aż stangret zejdzie z kozła, otworzyła drzwiczki i skoczyła na pierwszy stopień powozu, pociągając Sebastjana za sobą.
I dając żywo stangretowi pieniądz, stanowiący prawie drugie tyle co mu się należało, pobiegła, wciąż chłopca trzymając za rękę, do wnętrza pawilonu, troskliwie zamknąwszy drzwi od przedpokoju.
Przybywszy do salonu, stanęła.
Salon oświetlony był tylko ogniem płonącym na kominku i dwiema świecami, stojącemi nad kominkiem.
Andrea posadziła syna na kozetce, gdzie zestrzeliwało się podwójne światło świec i ognia.
I z wybuchem radości w której drgała jeszcze reszta powątpiewania, zawołała:
— O! moje dziecko, moje dziecko, tyżeś to ty?
— Matko moja! — odparł Sebastjan z rozczuleniem, które jak łagodząca rosa rozlało się na serce i żyły Andrei.
— I tu, tu! — zawołała Andrea, patrząc naokoło siebie, na ten sam salon, gdzie na świat wydała Sebastjana, i ze zgrozą rzucając oczyma ku tej komnacie z której go porwano.
— Tu? — powtórzył Sebastjan — co to znaczy, matko?
— To znaczy, mój synu, że lat temu blisko piętnaście urodziłeś się w tym pokoju w którym jesteśmy, i że błogosławię miłosierdzie Pana Wszechmocnego, który po latach piętnastu cudownie cię tu sprowadził.
— Oh! tak, cudownie — rzekł Sebastjan — bo gdybym się nie był obawiał o życie ojca, nie byłbym wyszedł sam po nocy do Paryża. Gdybym nie był wyszedł, gdybym nie był w niepewności co do wyboru drogi, nie byłbym czekał na gościńcu, nie byłbym wypytywał w przejeździe pana Izydora de Charny. On byłby mnie nie poznał, i nie przywiózł do Tuilleries, a ja nie byłbym cię zobaczył i poznał, matko, gdyś wychodziła z sali przyległej.
Na słowa Sebastjana: „Gdybym się nie był obawiał o życie ojca“. Andrea uczuła ostre ściśnienie serca, zamknęła oczy i wtył opadła.
Na słowa: „Pan Izydor de Charny nie byłby mnie poznał i zawiózł do Tuilleries“, oczy jej się roztworzyły, serce zwolniło bicie, wzrok dziękował niebu, bo rzeczywiście cud powrócił jej Sebastjana, skoro go brat mężowski przyprowadził.
I znowu przycisnęła Sebastjana do piersi.
Przez chwilę, przez którą trwało milczenie, słychać było tylko słodkie drganie ust macierzyńskich po czole dziecka.
— A, nareszcie... — zawołała Andrea... — niepodobna ażeby wszystko pozostało tak tajemniczem we mnie i około mnie. Wytłumaczyłeś mi wprawdzie, jakim sposobem tu jesteś, ale nie wytłumaczyłeś mi, jakim sposobem mnie poznałeś, dlaczego pobiegłeś za mną i matką nazwałeś!...
— Czy ja potrafię to powiedzieć? — odrzekł Sebastjan, spoglądając na Andreę z niewysłowionym wyrazem miłości. — Ja sam tego nie wiem. Mówisz o tajemniczości matko, wszystko jest tajemniczem we mnie, jak i w tobie.
— Ale ktoś przecie w chwili, gdy przechodziłam, musiał ci powiedzieć: „Dziecko, to twoja matka“.
— Powiedziało mi to serce moje.
— Serce?
— Posłuchaj mnie, moja matko, powiem ci coś, co na cud zakrawa.
Andrea bardziej jeszcze przysunęła się do chłopca, i spojrzała w niebo, jakby na podziękowanie, że zwracając syna, takim go jej zwróciło.
— Ja ciebie, matko, znam lat dziesięć.
Hrabina drgnęła
— Nie rozumiesz mnie? — zapytał.
Andrea zrobiła głową znak przeczący.
— Otóż miewał czasami przywidzenia jakieś dziwne, które ojciec mój halucynacjami nazywa.
Na wspomnienie Gilberta, przechodzące jak ostrze stali z ust dziecka do jej serca, przeszedł dreszcz po Andrei.
— Ja cię już, matko, widziałem przynajmniej ze dwadzieścia razy...
— Jakto?
— W tych wizjach o których ci wspominałem....
Andrea, ze swej strony, przypomniała sobie sny straszliwe, dręczące jej życie, te sny, z których jednemu, dziecko jej winno było urodzenie swoje.
I tu syn opowiedział jej szczegóły tych wizyj, których, jak wiemy z poprzednich opowiadań, była przedmiotem.
Ten dwoisty wzrok Sebastjana, ten sen na jawie w jego życiu, zanadto był podobnym do tego, co się wydarzyło samej Andrei, aby nie miała siebie rozpoznać w dziecku.
— Biedny chłopczyno — rzekła, cisnąc go do serca — daremnie więc oddaliła cię odemnie nienawiść; Bóg nas zjednoczył w chwili, kiedym się najmniej tego spodziewała. Mniej szczęśliwa od ciebie, nie widziałam cię ani we śnie, ani na jawie. Jednakże, dreszcz mnie przebiegł, kiedym przechodziła przez zieloną salę. Kiedym kroki twoje usłyszała za sobą, coś, jakby wir przeszedł pomiędzy umysłem moim i sercem. Kiedyś mnie nazwał „panią“, omałom się nie zatrzymała; kiedyś mnie nazwał „matką“, omało nie zemdlałam, dotknąwszy, poznałam cię natychmiast.
— Matko moja! matko! matko! — trzykroć powtórzył Sebastjan, jakby chciał pocieszyć Ardreę, że tak długo nie słyszała tego imienia.
— Tak, tak, matką twoją jestem! — odrzekła hrabina z uniesieniem miłości niepodobnem do opisania.
— A teraz, kiedyśmy się znaleźli — rzekł Sebaistjan — kiedyś tak matko kochana uradowana i szczęśliwa z odnalezienia mojego, czy już nie rozstaniemy się ze sobą?
Andrea drgnęła... Pochwyciła teraźniejszość, zamykając oczy na przeszłość i przyszłość.
— Biedne dziecko — wyrzekła cicho z westchnieniem — jakżebym cię błogosławiła, gdybyś mógł zdziałać cud podobny!
— Pozwól mi działać — rzekł Sebastjan — ja to wszystko urządzę.
— A jak?
— Nie znam powodów, które cię z ojcem rozłączyły...
Andrea zbladła.
— Ale... — mówił dalej Sebastjan, jakkolwiek wielkie były te powody, usuną się one przed moją prośbą i łzami.
Andrea wstrząsnęła głową.
— Nigdy!.. nigdy! — rzekła.
— Posłuchaj — powiedział Sebastjan, który ze słów ojca: synu, nie mów mi nigdy o twojej matce wnosił, że ona była winną rozłączenia — posłuchaj, ojciec kocha mnie najczulej...
Ręce Andrei, trzymające ręce syna, naraz się rozplotły, ale syn nie zdawał się zważać, a może i nie zważał na to.
I mówił dalej:
Przygotuję go do zobaczenia się z tobą. Opowiem mu szczęście, jakieś mi dała. A potem kiedykolwiek wezmę cię za rękę, zaprowadzę do niego i powiem mu: „Patrzaj, ojcze, jaka ona piękna!“
Andrea odepchnęła Sebastjana i wstała.
Chłopiec spojrzał na nią zdziwiony; była tak bladą, że aż się przeląkł o nią.
— Nigdy! — powtórzyła — nigdy!
I na ten raz ton jej wyrażał coś więcej, niż przestrach, groźbę wyrażał.
Z kolei, chłopiec cofnął się na kanapie: odkrył na jej twarzy kobiecej te straszne rysy, jakie Rafael nadaje aniołom zagniewanym.
— A dlaczego?... — zapytał głosem głuchym, dlaczego nie chcesz się widzieć z moim ojcem?
Na te słowa, jakby na uderzenie dwóch chmur podczas burzy, wybuchnął piorun.
— Dlaczego?... — rzekła Andrea — pytasz mnie, dlaczego? Prawda, kochane dziecię, że ty nie wiesz nic o tem...
— Tak... — nalegał Sebastjan głosem silnym, pytam się dlaczego?
— Dlatego, odpowiedziała Andrea, niezdolna powstrzymać się dłużej, pod kąsaniem węża nienawiści który pruł jej serce — dlatego, że ojciec twój jest nędznikiem! że jest podły.
Sebastjan zeskoczył z siedzenia i stanął przed Andreą.
— Dlaczego tak o ojcu moim mówisz! — krzyknął — o ojcu moim, o doktorze Gilbercie, o tym, który mnie wychował, o tym, któremu zawdzięczam wszystko, o tym, którego ja znam jeden? Omyliłem się, widzę, proszę pani! pani nie jesteś moją matką!
Chłopiec ruch ku drzwiom uczynił.
Andrea go zatrzymała.
Słuchaj, rzekła, ty nie możesz tego wiedzieć, nie możesz tego rozumieć, nie możesz sądzić o tem....
— Ale mogę czuć i czuję, że już nie kocham pani...
Andrea wydała okrzyk boleści.
Ale w tejże samej chwili hałas z zewnątrz dochodzący spłoszył wzruszenie, jakiego doznała, lubo wzruszenie całą ją ogarnęło.
Był to hałas otwierającej się bramy wjazdowej, oraz powozu, zatrzymującego się przed peronem.
Na ten odgłos, taki dreszcz przebiegł po ciele Andrei, że aż się udzielił chłopcu.
— Zaczekaj! — rzekła doń — zaczekaj i milcz!...
Chłopiec, zniewolony usłuchał.
Otworzyły się drzwi do przedpokoju, i kroki zbliżały się ku salonowi.
Andrea Stanęła nieruchoma, niema, z oczyma ku drzwiom zwróconemi, blada, zimna, jak posąg Oczekiwania.
— Kogo mam oznajmić hrabinie? — zapytał głos starego odźwiernego.
— Oznajmij hrabiego de Charny i zapytaj panią hrabinę, czy mi pozwoli widzieć się ze sobą?...
— Dziecko — zawołała głucho Andrea, dziecko! wejdź do tamtego pokoju! On cie nie powinien widzieć! on wiedzieć nie powinien o twojem istnieniu!
I wprowadziła wylęknione dziecko do sąsiedniego pokoju.
— Pozostań tam, a potem opowiem ci wszystko i wszystko wyjaśnię... Nie! nie! ucałuję cię, a zrozumiesz że jestem istotnie twoją matką!
Sebastjan odpowiedział jękiem jakimś.
W tej chwili drzwi od przedpokoju otworzyły się i stary odźwierny, z czapką w ręku, spełnił polecenie dane mu przez przybyłego.
Za nim w otwartych drzwiach bystre oko Andrei odgadli postać ludzką.
— Prosić pana hrabiego de Charny!... powiedziała głosem donośnym.

Cofnął się stary odźwierny, a hrabia Olivier de Charny z kapeluszem w ręku, ukazał się na progu.

ROZDZIAŁ X.
MĄŻ I ŻONA.

W żałobie po bracie zabitym przed dwoma dniami, hrabia Olivier cały był ubrany czarno.
Ponieważ zaś żałoba ta, na podobieństwo Hamletowej, była nietylko w stroju ale i w sercu, przeto twarz jego pobladła, świadczyła o łzach wylanych, o boleściach przebytych.
Hrabina objęła to wszystko jednem spojrzeniem. Piękne twarze są po łzach najpiękniejszemu Nigdy Olivier nie był tak pięknym.
Przymknęła na chwilę oczy, a głowę lekko w tył zarzuciła, jakby dla ułatwienia piersiom oddechu, i przycisnęła rękę do serca, które ledwie nie pękło.
Kiedy po sekundzie otworzyła znowu te oczy, Olivier stał jeszcze na tem samem miejscu w progu.
Giest i spojrzenie Andrei zapytały go jednocześnie i tak widocznie, dlaczego nie wszedł, że na ten giest i na to spojrzenie odpowiedział:
— Czekałem.
Potem postąpił krok naprzód.
— Czy powóz jaśnie pana ma odejść? — zapytał odźwierny, pobudzony wzajem do tego zapytania przez lokaja hrabiego.
Wzrok niewymownego wyrazu wybiegł ze źrenicy hrabiego i oparł się na Andrei, która jakby olśniona, zamknęła oczy po raz drugi i stanęła nieruchomo, z oddechem zawieszonym, jak gdyby nie usłyszała zapytania, jak gdyby nie widziała spojrzenia.
I jedno i drugie jednak przeniknęły wprost do jej serca.
Olivier po całym tym żywym posągu szukał znaku wskazującego co ma odpowiedzieć. Nareszcie, ponieważ dreszcze Andrei mogły znaczyć tak samo obawę, jak życzenie, ażeby pozostał:
Drzwi się zamknęły, i po raz pierwszy może dopiero od czasu ślubu, hrabia i hrabina sami pozostali.
Hrabia pierwszy przerwał milczenie.
— Przepraszam panią — powiedział — ale może niespodziana moja obecność, jest znowu niedyskretną?... Powóz mój jeszcze nie odjechał, mogę odejść.
— Nie, panie — rzekła Andrea nerwowo. — Wiedziałam, żeś pan żywy i zdrowy, ale niemniej szczęśliwą jestem, że cię widzę po wypadkach, jakieśmy przebyli.
— Raczyłaś więc pani pytać się o mnie?
— Pytałam i wczoraj i dziś rano, i powiedziano mi, że jesteś w Wersalu; pytałam i dziś wieczór i powiedziano mi, że jesteś u królowej...
Czy te ostanie słowa wyrzut w sobie zawierały?
Widocznie, że hrabia nie wiedział, co o tem sądzić i zastanowił się chwilę.
Ale niebawem, pozostawiwszy dalszemu ciągowi rozmowy rozjaśnienie tej kwestji — oświadczył:
— Smutny a pobożny obowiązek zatrzymał mnie przez wczoraj i dzisiaj w Wersalu; dziś znowu, obowiązek, który w położeniu królowej za święty uważam sobie, zaprowadził mnie zaraz po przybyciu do Paryża do Jej Królewskiej Mości.
Teraz Andrea usiłowała widocznie przeniknąć intencję ostatnich słów hrabiego.
Ale uważając, że należy się przedewszystkiem odpowiedź na ostatnie pytanie:
— Tak jest — odparła. — Wiem, niestety o okropnej stracie...
Chwilę się zawahała.
— O stracie jaką pan poniosłeś.
Andrea miała już powiedzieć: jaką ponieśliśmy; ale nie śmiała tak postąpić i mówiła dalej:
— Spotkało pana nieszczęście, straciłeś brata, barona Jerzego de Charny.
Olivier jakby czekał na to, co usłyszał, bo zadrżał cały.
— Tak, pani... odpowiedział — słusznie powiedziałaś, że to wielka strata dla mnie, strata tak bolesna, jakiej pani, szczęściem, ocenić nawet nie możesz, mało znając biednego Jerzego.
W tym wyrazie: szczęściem, tkwił wyrzut łagodny i melancholijny.
Zrozumiała go Andrea, ale niczem poznać nie dała, iż zwróciła nań uwagę.
— Jedna rzecz wreszcie pocieszyłaby mnie po tej stracie. gdybym mógł być pocieszonym, mówił dalej Olievier — to, że biedny Jerzy umarł, tak, jak umrze Izydor i jak ja zapewne umrę, spełniając powinność swoją.
Te wyrazy: „jak ja zapewne umrę“, głęboko dotknęły Andreę.
— Przebóg!... panie — zawołała — czyż uważasz położenie za tak rozpaczliwe, iż dla rozbrojenia gniewu niebios potrzeba będzie nowych ofiar?...
— Sądzę, że godzina królów jeżeli nie wybiła jeszcze, to niebawem wybije. Jakby zły duch jakiś popycha monarchję do przepaści. Jeżeli upadnie ona, pociągnie za sobą i tych wszystkich, co się do jej świetności przyczyniali.
— Prawda powiedziała Andrea — a kiedy dzień ten nadejdzie, wierzaj mi pan, że mnie równie, jak ciebie, zastanie do wszelkich poświęceń gotową.
— O!... pani — rzekł Olivier — zawieleś dała już dowodów tego poświęcenia, ażeby ktobądź, a tembardziei ja — mógł powątpiewać o niem na chwilę. Ja tem mniej może mam prawo wątpić o poświęceniu twojem, że po raz pierwszy cofnąłem się przed rozkazem królowej.
— Nie rozumiem... — rzekła Andrea.
— Przybywszy z Wersalu, zastałam rozkaz przedstawienia się Jej Królewskiej Mości.
— A!... — odezwała się Andrea ze smutnym uśmiechem.
A po chwili milczenia dodała:
— To rzecz bardzo prosta, królowa równie, jak pan, widzi przyszłość w tajemniczości i mroku, chce więc zgromadzić obok siebie wszystkich ludzi, na których liczyć może.
— Mylisz się pani... — odpowiedział Olivier... — nie dla zbliżenia do siebie wezwała mnie królowa, ale dla oddalenia.
— Dla oddalenia!... — zawołała żywo Andrea, postępując krok ku Olivierowi.
Po chwili zaś, spostrzegając, że hrabia od początku rozmowy stał ciągle przy drzwiach:
— Przepraszam, powiedziała, wskazując fotel, nie poprosiłam pana, abyś usiadł.
I powiedziawszy to, niezdolna dłużej utrzymać się na nogach, opadła na kanapę, na której przed chwilą z Sebastjanem siedziała.
— Oddalić pana! — powtórzyła ze wzruszeniem niepozbawionem radości na myśl, że królowa rozłączy się z hrabią. — A to w jakim celu?...
— W tym celu, ażebym w Turynie spełnił zlecenie względem hrabiego d‘Artois i księcia de Bourbon, którzy Francję opuścili.
— I przyjąłeś pan?...
Olivier spojrzał bystro na Andreę.
— Nie, pani — rzekł.
Andrea zbladła tak, że Olivier postąpił ku niej krokiem, jakby dla podania jej pomocy; ale ona na ten ruch hrabiego, przywołała siły i wróciła do przytomności.
— Nie?... — wyrzekła — sprzeciwiłeś się pan rozkazowi królowej... pan?...
Ten ostatni wyraz wymówiła tonem powątpiewania i zdziwienia, niepodobnym do oddania.
— Odpowiedziałem, że obecność swą, w tej chwili zwłaszcza, uważam za potrzebniejszą w Paryżu niż w Turynie; że byle kto może spełnić posłannictwo, którem chce mnie zaszczycić, i że mam właśnie drugiego brata, świeżo przybyłego z prowincji, który stawi się na rozkazy Jej Królewskiej Mości i pojedzie zamiast mnie.
— Królowa uszczęśliwiona zapewne była propozycją tego zastępstwa? — zawołała Andrea z goryczą niepowstrzymaną, którą odczuł Olivier.
— Przeciwnie, pani, odmowa ta uraziła ją, o ile się zdaje bardzo. Musiałbym więc był pojechać; ale na szczęście wszedł król i zdałem się na sąd jego.
— I król przyznał panu słuszność?... — podjęła Andrea z ironicznym uśmiechem — i on był tegoż zdania, ażebyś pan pozostał w Tuilleries?... O!... jakiż to dobry ten król.
Olivier ani okiem nie mrugnął.
— Król oświadczył — rzekł — iż brat mój Izydor bardzo jest stosowny do tej misji, tem stosowniejszy, że pierwszy raz przybywając na dwor, i prawie pierwszy raz do Paryża, nie zwróci niczyjej uwagi swą obecnością, król dodał zarazem, że byłoby okrucieństwem ze strony królowej wymagać, ażebym w takiej chwili oddalał się od pani.
— Odemnie?... zawołała Andrea — król powiedziała, odemnie?...
— Powtarzam własne jego słowa. I wtedy to oczyma wodząc naokoło królowej i zwracając się do mnie zapytał:
— Ale gdzież jest hrabina de Charny?... Nie widziałem jej od wczoraj wieczór...
Ponieważ zapytanie, mnie wyraźnie dotyczyło, przyjąłem zatem odpowiedź na siebie.
— Najjaśniejszy Panie — odrzekłem — tak mało nam szczęścia widywać panią de Charny, że niepodobna mi odpowiedzieć w tej chwili, gdzie się hrabina znajduje, ale jeżeli Wasza Królewska Mość życzy sobie być uwiadomionym co do tego, niech raczy zwrócić się do królowej; Najjaśniejsza Pani wie zapewne i oznajmi.
Nie nalegałem; widząc bowiem brew królewską zmarszczoną, sądziłem, że coś zaszło pomiędzy paniami.
Andrea tak chciwie słuchała tego wszystkiego, że nie myślała nawet odpowiadać.
Olivier mówił więc dalej:
— Najjaśniejszy Panie — odezwała się królowa — pani hrabina de Charny opuściła Tuilleries przed godziną.
— Jakto!... zawołał król — pani de Charny opuściła Tuilleries?...
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Ale wkrótce powróci?...
— Nie sądzę, Najjaśniejszy Panie.
— Nie sądzisz?... rzekł król. — Ale jakiż powód miała hrabina de Charny, najlepsza wasza przyjaciółka!...
Królowa nie odpowiedziała.
— Tak, powtarzam, najlepsza wasza przyjaciółka — jakiż miała powód, opuścić Tuilleries w takiej chwili?...
— Zdaje mi się... — rzekła królowa, że jej tu nie było wygodnie.
— Zapewnę, żeby tak było, gdybyśmy mieli zamiar trzymać ją wciąż w pokoju przylegającym do naszego; ale przecież znaleźlibyśmy mieszkanie dla niej i dla hrabiego. Nieprawdaż, hrabio, nie byłbyś jak na teraz bardzo wybredny.
— Najjaśniejszy Panie — odpowiedziałem — zawsze będę zadowolony z posterunku, jaki mi naznaczysz, byle posterunek ten dawał mi możność służenia Wasze] Królewskiej Mości.
— Wiedziałem o tem doskonale — odrzekł król — więc tedy pani de Charny odjechała. A dokąd?... czy wiecie, Najjaśniejsza Pani?...
— Nie, Najjaśniejszy Panie, nie wiem.
— Jakto? wasza najlepsza przyjaciółka opuszcza was i nie wiecie dokąd się udaje?...
— Kiedy mnie przyjaciele opuszczają, nie wiem dokąd idą.
— O!— rzecze król zwracając się do mnie — fochy kobiece... Panie de Charny, chcę powiedzieć kilka słów królowej, pójdź poczekaj na mnie w moim pokoju i przedstaw mi brata. Tego wieczora jeszcze pojedzie on do Turynu, ja jestem twojego zdania, panie Charny, potrzebuję cię i zatrzymuję.
Posłałem więc po brata, który tylko co przybył, i jak powiedziano, czekał na mnie w salonie zielonym.
Na te słowa: „w salonie zielonym“, Andrea, która prawie zapomniała o Sebastjanie, tyle przywiązywała uwagi do opowiadania męża, naraz przywiodła sobie na pamięć wszystko co zaszło między nią i synem, ze sciśnieniem serca rzuciła okiem na drzwi od sypialni w której go zamknęła...
— Ale przepraszam — rzekł Olivier — rozpowiadam pani o rzeczach, które zapewne mało cię zajmują, a pani niezawodnie wiedzieć chcesz, poco tu przybyłem.
— Przeciwnie — odpowiedziała Andrea — to, co mi pan opowiadasz, zajmuje mnie niezmiernie żywo, a co się tyczy obecności pańskiej u mnie, to wiesz, że po obawach, jakich o ciebie doznałam, obecność ta, dowodząca, że nic ci się złego nie stało, jest mi nader przyjemną, mów pan więc dalej, proszę; król powiedział ci, żebyś na niego poczekał, a pan kazałeś prosić brata....
— Udaliśmy się do pokoju króla, który powrócił w dziesięć minut. Ponieważ zlecenie do książąt było pilne, król od niego rozpoczął. Chodziło o zawiadomienie Ich Wysokości o zaszłych nowych wypadkach. W kwadrans też po powrocie króla, brat mój już wyjechał. Pozostaliśmy sami. Król przechadzał się przez chwilę zamyślony, aż naraz zatrzymując się przedemną, powiedział:
— Czy nie wiesz, panie hrabio, co zaszło pomiędzy królową a hrabiną?...
— Nie, Najjaśniejszy Panie — odpowiedziałem.
— Coś jednak zajść musiało — dodał — bo zastałem królową w humorze zabójczym i o ile mi się zdawało, niesprawiedliwą nawet dla hrabiny. A Marja Antonina nie zwykła w ten sposób postępować względem przyjaciół, których broni, nawet wtedy, kiedy nie mają słuszności.
— Mogę tylko powtórzyć Waszej Królewskiej Mości to, co już miałem zaszczyt powiedzieć — odrzekłem. — Nic zgoła nie wiem, co zaszło między królową i hrabiną, a nawet, czy co zaszło. W każdym razie, Najjaśniejszy Panie, śmiem utrzymywać z góry, że jeżeli zachodzi wina z jednej lub z drugiej strony, przypuszczając, iż wini dotykać może królową, to wina ta nie ciąży na hrabinie.
— Dziękuję panu, rzekła Andrea, żeś tak dobrze mniemał o mnie.
Olivier skłonił się uprzejmie.
— W każdym razie — mówił król dalej, jeżeli królowa nie wie gdzie jest hrabina — to pan o tem wiedzieć powinieneś.
Nie więcej wiedziałem o tem, niż królowa, odpowiedziałem jednak:
— Wiem, Najjaśniejszy Panie, że hrabina ma przystanek na Ulicy Coq-Héron i tam się zapewne udała.
— Niezawodnie — odpowiedział król. — Udaj się do niej, hrabio, daję ci urlop do jutra, ale jutro przyprowadź hrabinę.
Wzrok Oliviera przy tych słowach zatrzymał się tak bystro na Andrei, że zamknęła ona oczy.
— Powiesz jej, mówił dalej Olivier, wciąż powtarzając za królem — że choćbym ja sam miał się tem zająć, znajdziemy jej tu mieszkanie mniej obszerne zapewne, niż w Wersalu, ale dostateczne dla męża i żony. Idź, idź, kochany hrabio, pani Andrea musi niepokoić się o ciebie, tak jakby o nią.
I wracając mnie, kiedy już kilka kroków ku drzwiom postąpiłem, dorzucił wyciągając do mnie rękę, którą ucałowałem: — Widząc ciebie w żałobie od tego powinienem był zacząć... Spotkało cię nieszczęście, straciłeś brata; człowiek, choćby był królem, niezdolny jest przynieść pociechy w takiem nieszczęściu, ale jako król powiedzieć może: Czy brat twój był żonaty? Czy miał żonę i dzieci? Czy tej żonie i tym dzieciom nie mógłbym się stać użyteczny? Przyprowadź mi ich, panie hrabio, przyprowadź mi ich i przedstaw; królowa zajmie się matką, a ja dziećmi...
A kiedy Olivierowi, gdy powtarzał te słowa łzy się zakręciły, Andrea powiedziała.
— Królowa zapewne mówiła panu to samo?...
— Królowa — odpowiedział Olivier głosem drżącym — nie raczyła mnie jednem choćby słówkiem obdarzyć w tym przedmiocie, to też pamięć króla tak mnie żywo przejęła, iż się jak dziecko rozpłakałem.
— Przepraszam cię, hrabio, odezwał się wtedy monarcha, źlem zrobił może, żem wspomniał o tem; ale działam zawsze natchnieniem serca, a serce powiedziało mi, żebym tak postąpił i tak też postąpiłem. Wróćmy do naszej kochanej Andrei, hrabio; bo jeżeli ludzie których kochamy nie mogą nas pocieszyć, mogą przynajmniej zapłakać z nami, a to zawsze jest wielką ulgą.
— I tak oto... — kończył Charny, przyszedłem tu z rozkazu króla... a przeto może wybaczysz mi pani.
— O! panie — zawołała Andrea, żywo powstając i obie ręce podając hrabiemu — mógłżebyś wątpić o tem?...
Olivier żywo pochwycił te ręce i do ust przycisnął.
Andrea wydała okrzyk, jakby ręce męża były rozpalonem żelazem i opadła na kanapę.
Ale trzymała się rąk tych tak silnie, że padając na kanapę, pociągnęła za sobą hrabiego, który chcąc nie chcąc usiadł obok żony.

W tej chwili, Andrea, posłyszawszy szelest w sąsiednim pokoju, odbiegła żywo od Oliviera, a ten nie wiedząc, jakiemu przypisać uczuciu ten ruch jej nagły, powstał i stanął przed nią.

ROZDZIAŁ XI.
POKÓJ SYPIALNY.

Olivier oparł się o poręcz kanapy z westchnieniem.
Andrea opuściła głowę na rękę.
Co działo się w tej chwili w sercu biednej kobiety, tego w żaden sposób opisać niepodobna.
Przed czterema laty wyszła za mąż za człowieka, którego uwielbiała; a człowiek ten wciąż zajęty kobietą inną, ani domyślał się ofiary, jaką ona uczyniła, zaślubiając go i widząc wszystko, znosząc wszystko, wszystko w sobie zamykając.
Od niejakiego czasu, po kilku łagodniejszych spojrzeniach męża, po kilku ostrzejszych słowach królowej, zdawało się Andrei, że jej uległość i poświęcenie nie będą bezpłodne.
Podczas dni upłynionych, dni strasznych, pełnych boleści nieustannej dla każdego, może wpośród tych dworzan i tych sług wylękłych, jedna tylko Andrea doznała wzruszeń radosnych. Było to wtedy, kiedy w chwilach ważnych, giestem, spojrzeniem, słowem, Charny zdawał się nią zajmować, szukając jej niespokojnie, odnajdując z radością. Było to lekkie ściśnięcie ręki w ukryciu, przesyłające uczucie niepostrzeżenie dla tłumu otaczającego, były to nareszcie wzruszenia rozkoszne, nieznane temu ciału ze śniegu i temu sercu z diamentu, które z miłości zaznało to tylko, co ona ma w sobie bolesnego — samotność.
Aż oto naraz, w chwili gdy biedna istota osamotniona odnalazła dziecię i macierzyństwo stracone, coś nakształt jutrzenki miłosnej wznosiło się na jej poziomie smutnym i tak ponurym dotąd.
Tylko, zbiegiem szczególnym i dowodzącym, że szczęście nie dla niej istnieje, dwa te wypadki schodziły się tak, że jeden niszczył drugi, i że powrót męża oddalał miłość dziecka, ze względu, że obecność dziecka zabijała, rodzącą się miłość męża.
Oto, czego odgadnąć nie mógł Charny po tym krzyku, jaki wyszedł z ust Andrei, po tej ręce, która go odepchnęła i po tem smutnem milczeniu jakie nastąpiło za okrzykiem, nader podobnym do okrzyku boleści, choć był okrzykiem miłości.
Olivier patrzył przez chwilę na Andreę z wyrazem, na którym byłaby się z pewnością poznała, gdyby wzniosła oczy na męża.
Westchnął Olivier i podejmując rozmowę w miejscu na którem ją przerwał:
— Cóż mam powiedzieć królowi, proszę pani? — zapytał.
Andrea drgnęła na dźwięk tego głosu, a wznosząc na Oliviera oko jasne i płynne:
— Panie — rzekła — tyle wycierpiałam od czasu jak mieszkam na dworze, iż skoro królowa raczyła mnie zwolnić, przyjmuję to z wdzięcznością. Nie urodziłam się do życia światowego, w samotności znajdowałam zawsze, jeżeli nie szczęście, to przynajmniej spokój. Dni najszczęśliwsze życia spędziłam jako młoda panienka Taverney, a później na ustroniu w klasztorze św. Djonizego obok tej dostojnej córy Francji, którą nazywano księżniczką Ludwiką. Za przyzwoleniem też waszem, panie, zamieszkam ten pawilon, pełen dla mnie wspomnień, które jakkolwiek smutne, nie są pewnego pozbawione uroku.
Na tę prośbę o pozwolenie, Olivier skłonił się, jakby ulegał nietylko prośbie, ale jakby gotów był spełnić każdy rozkaz.
— A więc, pani — rzekł — to stanowcze?
— Tak, panie — odpowiedziała Andrea, łagodnie ale stanowczo.
Olivier znowu się skłonił.
— A teraz, pani — dodał — pozostaje mi prosić o jedną tylko rzecz, czy wolno mi będzie odwiedzać panią tutaj?...
Andrea zwróciła na Oliviera oko zazwyczaj spokojne i zimne, ale na ten raz pełne zdziwienia i słodyczy.
— Ależ bez wątpienia, panie — nie będę tu widywać się z nikim; skoro ci więc obowiązki pozwolą na to, szczerze wdzięczną będę panu za każdą, choćby najkrótszą poświęconą mi chwilę.
Nigdy Olivier nie widział tyle uroku w spojrzeniu Andrei, nigdy nie zauważył tyle czułości w jej głosie.
Coś przebiegło po jej żyłach, coś nakształt tego dreszczu aksamitnego, jaki pierwszy pocałunek obudza.
Zwrócił wzrok na miejsce, gdzie siedział obok Andrei.
Byłby dał rok życia, aby tam znowu usiąść, i nie być odepchnięty jak za pierwszym razem.
Ale nieśmiały jak dziecko, nie mógł zdobyć się na to.
Ze swej strony, Andrea dałaby nie rok i nie dziesięć lat życia, ażeby czuć obok siebie tego, który tak długo był od niej zdaleka.
Nieszczęściem, jedno nie wiedziało o życzeniu drugiego oboje też pozostali nieruchomi w oczekiwaniu niema bolesnem.
— Powiadasz pani, że cierpiałaś wiele odkąd zamieszkujesz na dworze? Czyż król nie miał dla ciebie zawsze szacunku, dochodzącego aż do czci, królowa przywiązania, dochodzącego aż do bałwochwalstwa?
— O! tak — odpowiedziała Andrea — król był zawsze dla mnie dobrym niewymownie.
— Pozwól mi pani zwrócić uwagę, że odpowiadasz tylko na połowę mego zapytania; czyż królowa mniej od króla była dobrą dla ciebie?
Szczęki Andrei ścisnęły się, jak gdyby natura jej wzdrygała się przy odpowiedzi. Nareszcie z wysileniem powiedziała:
— Nie mam nic do zarzucenia królowej i byłabym niesprawiedliwą, gdybym nie przyznała Jej królewskiej mości...
— Mówię to — ciągnął Olivier — bo od niejakiego czasu... może być, że się mylę... ale zdawało mi się, że przyjaźń jaką królowa miała dla pani, zachwiała się nieco...
— Być może — odpowiedziała Andrea, dlatego też, jak miałam zaszczyt panu oświadczyć, chciałabym dwór opuścić...
— Pozostałabyś pani bardzo wtedy osamotnioną!
— To-rzecz zwyczajna dla mnie — odpowiedziała Andrea z westchnieniem — jako dziecko, jako dziewica,.. i jako...
Andrea zamilkła widząc, że idzie za daleko.
— Dokończ pani!... rzekł Charny.
— O! domyśliłeś się pan przecie. Chciałam powiedzieć: i jako żona...
— Byłżebym tak szczęśliwy, żebyś pani wyrzut mi uczyniła?...
— Wyrzut? — żywo odrzekła Andrea, a jakimże prawem mogłabym panu czynić wyrzut? Sądzisz pan, iż zapomniałam w jakich warunkach zostaliśmy połączeni? Wbrew tym, którzy u stopni ołtarza przysięgają sobie miłość wzajemną, opiekę, my przysięgnęliśmy sobie wieczną obojętność, rozdział zupełny... Moglibyśmy czynić sobie wyrzuty wtedy tylko, gdyby które z nas o tej przysiędze zapomniało.
Stłumione westchnienie Andrei, padło na serce Oliviera.
— Widzę, że postanowienie pani jest nieodwołalne, rzekł, ale czy pozwolisz mi przynajmniej zapytać o to w jaki sposób żyć tu zamierzasz? Czy pani tu nie będzie źle za bardzo?
Andrea uśmiechnęła się smutnie.
— Dom mojego ojca tak był ubogi... rzekła, iż przy nim ten pawilon, jakkolwiek wydać się panu może skromnym, przedstawia dla mnie zbytek, do jakiego nie byłam nawykła...
Jednakże... to rozkoszne ustronie... ten pałac Wersalski...
— O! panie, wiedziałam dobrze, iż to tylko schronienie chwilowe.
— Będziesz-że pani mieć tu przynajmniej wszystko, Czego ci potrzeba?
— Znajdę powoli to wszystko.
— Zobaczymy też... — rzekł Olivier, który chciał mieć wyobrażenie o mieszkaniu Andrei i zaczął się dokoła oglądać.
— Co pan chcesz zobaczyć? — zapytała Andrea, powstając żywo, i niespokojnie rzucając okiem na sypialnię.
— Chcę zobaczyć czy pani nie zanadto ograniczasz życzeń swoich. Pawilon ten jest naprawdę mieszkaniem... przeszedłem przez jeden przedpokój i już zaraz salon, te drzwi — i otworzył drzwi boczne — a! te drzwi wychodzą do pokoju jadalnego, a te...
Andrea stanęła między Olivierem i drzwiami, do których się zbliżał, a za któremi w myśli widziała Sebastjana.
— Panie! — rzekła — błagam, ani kroku dalej.
I ręce jej wyciągnięte zamykały przejście.
— Rozumiem, rzekł Olivier z westchnieniem, to drzwi od sypialni pani.
— Tak... odpowiedziała Andrea głosem stłumionym.
Olivier spojrzał na Andreę: była drżąca i blada; nigdy przestrach nie wyraził się wybitniej na jej twarzy.
— O! pani — wyrzekł zcicha Olivier głosem łez pełnym — wiedziałem, że mnie nie lubisz, ale nie wiedziałem, że mnie nienawidzisz!
I nie mogąc już dłużej zostać przy Andrei bez wybuchu, zatoczył się jak pijany, a potem przywołując wszystkie siły, wybiegł z mieszkania z okrzykiem boleści, który odbił się w głębi serca Andrei.
Hrabina wiodła za nim oczyma dopóki nie zniknął, stała z uchem wyciągniętem dopóki brzmiał odgłos jego oddalającego się powozu. Aż czując, że serce jej pęka i że tylko miłością macierzyńską może przynieść sobie ulgę, wbiegła do sypialni wołając:
— Sebastjanie! Sebastjanie!
Żaden głos jej nie odpowiedział.
Przy świetle lampki oświetlającej pokój, spoglądała niespokojnie dokoła i przekonała się, że był pusty.
Oczom własnym wierzyć nie chciała Zawołała po raz drugi:
— Sebastjanie! Sebastjanie!
I znowu głuche milczenie.
Wtedy dopiero spostrzegła, że okno było otwarte i że wiatr wnikając do pokoju, poruszał płomień lampki.
Toż samo okno, które także otwarte było przed laty piętnastu, kiedy syn jej znikł po raz pierwszy.
— A tak! — zawołała — wszak mi powiedział, że nie jestem jego matką!
I widząc, że traci syna i męża w chwili gdy ich niemal odnalazła, rzuciła się na łóżko. Ręce jej były wyciągnięte, dłonie skurczone. Postradała siły, rezygnację, moc nawet do modlitwy.
Zostały jej tylko krzyki, łzy, łkania i niezmierzone uczucie boleści.
Blisko godzinę spędziła w głębokiem uniesieniu, w zapomnieniu całego świata, w tem uczuciu powszechnego zniszczenia, jakie czepia się nieszczęśliwych w nadziei, że przechodząc w nicość, świat pociągnie ich za sobą.
Naraz, zdało się Andrei, że coś straszniejszego jeszcze, niż jej boleść wciska się między nią i jej łzy. Uczucie, jakiego doznała nie więcej nad trzy lub cztery razy, a które zawsze ogarniało wszystko, co jeszcze żyjącego w niej było.
Ruchem prawie niezależnym od swej woli, powstała: drżący głos zagasł jej w gardle; całe ciało, jakby mimowolnie obróciło się koło niej.
Oczy jej, poprzez wilgotną mgłę łez, zdawały się postrzegać, że nie jest samą. Wzrok jej, schnąc, rozjaśnił się i wzmocnił.
Człowiek jakiś, który zdaje się przeszedł przez poręcz okienną do pokoju, stanął przed nią widomie.
Chciała krzyknąć, zawołać, wyciągnąć rękę do dzwonka, ale nie mogła... uczuła nieprzezwyciężoną bezwładność która dawniej znamionowała jej — obecność Józefa Balsamo.
Nareszcie w tym człowieku, który stał przed nią, krępując ją gestem i wzrokiem, poznała Gilberta.
Jakim sposobem Gilbert, ten ojciec przeklęty przez nią, znajdował się tu, na miejscu ukochanego syna, którego szukała?

Zaraz to wytłumaczymy czytelnikowi.

ROZDZIAŁ XII.
DROGA ZNANA

Doktór, zamknięty z królem w chwili, gdy odźwierny zapytał o niego z rozkazu Izydora, oraz na prośbę Sebastjana, był to właśnie Gilbert.
Po pół godzinie Gilbert wyszedł. Król nabierał doń coraz większego zaufania: prawe serce Ludwika XVI oceniło, to co było prawem w sercu Gilberta.
Przy wyjściu odźwierny oznajmił mu, że go ktoś oczekuje w przedpokoju królowej.
Wszedł już w prowadzący doń korytarz, gdy wtem otworzyły się drzwi boczne i zamknęły o kilka kroków za nim i za młodym człowiekiem, który, nieświadomy snać miejscowości, namyślał się czy pójść na prawo, czy na lewo.
Młodzieniec ten spostrzegł idącego Gilberta i przystanął: światło kinkietu uderzyło wprost na twarz młodzieńca.
— Pan Izydor de Charny!... — zawołał Gilbert.
— Doktór Gilbert! — zawołał Izydor.
— Czy to nie pan pytałeś się o mnie?
— Ja, doktorze, ja... ale przytem ktoś jeszcze...
— Któż taki?
— Ktoś... — odrzekł Izydor... — kogo zobaczyć będzie panu bardzo przyjemnie.
— Czy nie wolno mi zapytać o kim mowa?
— I owszem, nie chcę pana zatrzymywać dłużej.. Pójdź... a raczej zaprowadź mnie do tej części przedpokoju królowej, która się zowie salonem zielonym.
— Ba! nie jestem ja bieglejszym od pana w topografii pałaców... — odezwał się z uśmiechem Gilbert... — a zwłaszcza w topografji pałacu Tuilleries, spróbuję jednak być przewodnikiem.
Gilbert poszedł pierwszy i po kilku macaniach popchnął drzwi jedne. Drzwi te wychodziły do salonu zielonego.
Ale salon zielony był pusty.
Izydor szukał oczyma i zawołał odźwiernego. Takie jeszcze zamieszanie panowało w pałacu, że wbrew wszelkim prawidłom etykiety, nie było odźwiernego w przedpokoju.
— Poczekajmy chwilę, rzekł Gilbert, ten człowiek nie może być daleko, a tymczasem, jeżeli nic ważnego nie stoi na przeszkodzie temu zwierzeniu, chciej mi pan powiedzieć kto czekał na mnie?
Izydor niespokojnie patrzył dokoła.
— Czyż pan nie zgadniesz? — zapytał.
— Nie.
— Ktoś, kogo spotkałem na drodze, niespokojny o to, czy się panu co złego nie stało, szedł pieszo do Paryża... Wziąłem go na siodło i przywiozłem.
— Nie mówisz pan przecie o Pitoux?
— Nie doktorze. Mówię o synu pańskim, Sebastianie.
— O Sebastjanie?... — zawołał Gilbert. — A gdzież on?
I oko jego przebiegło wszystkie kąty obszernego salonu.
— Był tu, odrzekł Izydor. Przyrzekł czekać na mnie. Zapewne odźwierny, któremu poleciłem, nie chcąc zostawić samego, zabrał go z sobą.
W tej chwili wszedł odźwierny, ale sam.
— Gdzie się podział młodzieniec, którego tu zostawiłem.... — zapytał Izydor.
— Jaki młodzieniec? — zapytał ze swej strony odźwierny.
Gilbert miał bardzo wiele mocy nad sobą. Czuł dreszcze ale się powstrzymał.
Podszedł z kolei:
— O! mój Boże! — zcicha wyszeptał baron de Charny poczynający się niepokoić.
— Przypomnij-no sobie dobrze... — rzekł Gilbert. Ten chłopiec, to mój syn... on nie zna zgoła Paryża, a jeżeli, nieszczęściem, wyszedł z zamku, to może się gdzie zabłąkał.
— Chłopiec? — rzekł, wchodząc drugi odźwierny.
— Tak, chłopiec, dosyć już spory.
— Piętnastoletni?
— To, to!
— Widziałem go, idącego za jedną z dam, która wyszła od Najjaśniejszej Pani.
— A któż to była ta pani?
— Nie wiem, miała kapturek nasunięty na oczy.
— Cóż ona czyniła?
— Zdawała się uciekać, a chłopiec biegł za nią, wołając: „Pani!“
— Zejdźmy na dół — rzekł Gilbert — stróż nam powie, czy wyszedł?
Izydor i Gilbert zapuścili się w ten sam korytarz, przez który przed godziną przechodziła Andrea, ścigana przez Sebastjana.
Przybyli przed drzwi dziedzińca książąt.
Zapytano odźwiernego.
— Istotnie — rzekł tenże — widziałem damę idącą tak prędko, jakby uciekała; chłopiec jakiś był przy niej... Wsiadła do powozu najętego, chłopiec za nią.
— I cóż potem? — zapytał Gilbert.
— Dama pociągnęła chłopca do powozu, całowała go gorąco, powiedziała adres stangretowi, zamknęła drzwiczki i powóz pojechał.
— Czy zapamiętałeś ten adres? — zapytał niespokojnie Gilbert.
— Doskonale: ulica Coq-Heron Nr. 9, pierwsza brama od ulicy Plastrière.
Gilbert drgnął.
— Ależ to adres żony mojego brata, hrabiny Olivierowej de Charny.
— Fatalność! — mruknął Gilbert.
W owej epoce ludzie byli zanadto filozofami, ażeby powiedzieć: „Opatrzność!...“ I dodał w myśli:
— Poznał ją zapewne.
— Chodźmy więc do hrabiny de Charny, rzekł Izydor.
Gilbert rozumiał w jakiem położeniu postawi Andreę, jeżeli przyjdzie do niej ze szwagrem.
— O! panie — rzekł — skoro syn mój znajduje się u hrabiny de Charny, jestem o niego spokojny, ponieważ zaś mam zaszczyt ją znać, to zamiast towarzyszyć mi. lepiej może będzie, ażebyś udał się w, podróż, bo według tego co słyszałem u króla, sądzę, że jedziesz pan do Turynu...
— Ja, panie?...
— Przyjmij więc moje podziękowanie za to, co raczyłeś uczynić dla Sebastjana i jedź nie tracąc chwili.
— Jednakże, doktorze...
— Skoro ojciec rodzony chłopca zapewnia pana, że jest spokojny, możesz pan sam dojechać.
— Ha! skoro tak, doktorze...
— Proszę.
Izydor podał rękę Gilbertowi, który uścisnął ją z serdecznością. Za chwilę Izydor wracał do zamku, a Gilbert udał się przez plac Karuzeli, zapuścił w labirynt przesmyków i nareszcie stanął na rogu dwóch ulic: Plastrière i Coq-Heron.
Brama domu Andrei, oznaczona numerem dziewiątym była mu dobrze znaną, nie dlatego więc zatrzymał się tam, by się zastanawiać, czy trafił. Nie, widocznem było, że szuka pretekstu do wejścia do domu.
Próbował, czy przypadkiem brama nie jest otwartą, ale zamknięta była.
Poszedł wzdłuż muru, na dziesięć stóp wysokiego.
Wysokość tę znał on dobrze, ale szukał oczyma, czy nie stoi gdzie jaki wóz opuszczony chwilowo przez woźnicę, po którym łatwiej by mógł dostać się do szczytu.
Stanąwszy na szczycie, jako silny i lekki, łatwo skoczyłby na dół.
Ale nie było wozu przypartego do muru.
Niema więc sposobu.
Podszedł znowu do bramy, wyciągnął rękę do młotka, podniósł go, ale potrząsając głową opuścił napowrót tak lekko, że żadnego nie wzbudził szelestu.
Widocznem było, że myśl jakaś nowa, zwracając prawie utraconą nadzieję, rzuciła mu światło do głowy.
— Ha! to być jednak może — powiedział sobie w duchu.
I zawrócił na ulicę Plastrière.
Przechodząc, rzucił wzrok i westchnienie na fontannę, gdzie przed szesnastu laty, nieraz przychodził maczać chleb czarny i twardy, jaki otrzymywał z łaski Teresy i z gościnności Rousseau‘a.
Rousseau już umarł, Teresa umarła, on urósł i doszedł do poważania i wziętości, do majątku. Niestety!... Czy jest przeto szczęśliwszym, spokojniejszym, weselszym, niż w owym czasie, gdy pożerany żądzą szaloną, maczał chleb u tej fontanny?...
Szedł drogą dalej.
Zatrzymał się nareszcie bez namysłu przed drzwiami, których część wyższa była okratowana.
Zdawało się, że przybył do celu.
Oparł się o mur na chwilę, czy tu, że rój wspomnień jakie mu nasuwały te drzwi, przygniatał go, czy też, że przybywszy do tych drzwi z nadzieją, lękał się zawodu.
Pociągnął wreszcie ręką i z niewymownym wyrazem radości poczuł przy maleńkim otworze okrągłym wystający sznurek, zapomocą którego we dnie drzwi otwierano.
Gilbert przypomniał sobie, że czasami zapominano ściągnąć tego sznurka na noc, i że pewnego wieczoru, gdy zapóźniwszy się, wracał do ciupki ofiarowanej mu przez Rousseau, mieszkającego w tym samym domu, skorzystał z tego zapomnienia, aby dostać się do mieszkania i do łóżka.
Jak wtedy, tak i teraz dom zdawał się być zajętym przez ludzi tak ubogich, że się nie obawiali złodziei — taż sama też obojętność zrządziła toż samo zapomnienie.
Gilbert pociągnął za sznurek. Drzwi się otworzyły i znalazł się w sieni czarnej i wilgotnej, w końcu której, jak wąż siedzący na ogonie, wystawały schody śliskie i kręte.
Zamknął za sobą drzwi starannie i poomacku, dostał się na pierwsze stopnie.
Lekkie światełko, przenikające przez szybę brudną, wskazywało, że mur jest w tem miejscu przebity, i że noc, jakkolwiek ciemna, mniej ciemną jest zewnątrz niż wewnątrz.
Poprzez tę szybę, jakkolwiek zaćmioną, widać było gwiazdy na stropie niebieskim błyszczące.
Gilbert poszukał zasuwki zamykającej okno, otworzył je, i tą drogą, którą już przebywał dwa razy, zeszedł do ogrodu.
Pomimo upływu lat piętnastu, ogród tak tkwił w pamięci Gilberta, że poznał drzewa i klomby, aż do zakątka otoczonego winnicą, gdzie ogrodnik stawiał zwykle drabinę.
Nie wiedział, czy o tej godzinie nocnej drzwi są pozamykane, nie wiedział, czy pan de Charny jest u żony, albo, czy jest tam jaki służący lub pokojówka.
Gotów na wszystko dla odnalezienia Sebastjana, nie mniej jednak nie chciał skompromitować Andrei, chyba w ostateczności. Uczyni wszystko co będzie można, ażeby sam na sam z nią się zobaczyć.
Próbował drzwi od ganku, nacisnął na guzik i drzwi ustąpiły.
Ponieważ drzwi nie są zamknięte, Andrea nie musi być sama. Ba, chybaby w nadzwyczajnem roztargnieniu!... Ale nie, kobieta sama jedna, mieszkająca w pawilonie, drzwi zamknąć nie zaniedba.
Otworzył więc te drzwi lekko i cichutko, rad, że ma choćby to jedno wnijście w najgorszym razie.
Zeszedł no stopniach peronu i przyłożył oko do żaluzji, która przed piętnastu laty otworzywszy się nagle pod ręką Andrei, uderzyło go w czoło, tej nocy, kiedy ze stu tysiącami talarów w ręku, otrzymanemi od Balsama, przybył oświadczyć wyniosłej dziewicy, że ją chce zaślubić.
Była to żaluzja od okna salonu.
Salon był oświetlony.
Firanki nic wewnątrz zobaczyć nie pozwalały.
Dalej więc odbywał obchód.
Naraz, ujrzał drgające na ziemi i na drzewach słabe światełko, pochodzące z otwartego okna.
Okno to należało do pokoju sypialnego. Poznał on także i to okno, bo tamtędy porwał dziecko, po które przyszedł znów dzisiaj.
Stanąwszy na linji, skąd mógł zapuścić wzrok we wnętrze pokoju, spostrzegł najpierw drzwi od salonu otwarte. następnie w promieniu wzroku oko jego napotkało łóżko.
Na łóżku leżała kobieta zesztywniała, z włosami rozczochranymi, umierająca, dźwięki chrapliwe i gardlane, jak rzężenie śmiertelne, dobywały się z jej ust, a przerywały je niekiedy okrzyki i łkania.
Gilbert podsunął się zwolna po granicy tej linji świetlanej, w której zakres wahał się wstąpić, ale go nie spostrzeżono.
Nareszcie oparł głowę w rogu okiennym.
Nie było już wątpliwości dla Gilberta, że tą kobietą samotną w pokoju jest Andrea.
Dlaczego sama?... dlaczego płacze?...
O tem nie mógł dowiedzieć się Gilbert, nie zapytawszy.
Wtedy po cichu przeszedł przez okno i stanął za nią, w chwili, gdy ciąg magnetyczny, któremu uległa Andrea, zmusił ją do obejrzenia się.

Dwaj wrogowie znaleźli się naprzeciw siebie.

ROZDZIAŁ XIII.
CO SIĘ STAŁO Z SEBASTJANEM?

Pierwszem uczuciem Andrei na widok Gilberta, był nietylko głęboki przestrach, ale nadto wstręt nieprzezwyciężony.
Dla niej, ten Gilbert amerykański, Gilbert Washingtona i Lafayetta, uszlachcony przez naukę, przez pracę i talent, był zawsze nędznym, małym Gilbertem, gnomem ziemnym, błąkającym się po gąszczach Trianonu.
Przeciwnie Gilbert, miał zawsze dla Andrei, pomimo jej pogardy, pomimo zniewag, pomimo nawet prześladowań, już nie tę miłość płomienną, która go doprowadziła do zbrodni, gdy był młodym chłopcem, ale to zajęcie czułe i głębokie, któreby go dziś, jako dojrzałego mężczyznę, skłoniło życie dla niej ponieść w ofierze, gdyby tego było potrzeba.
W sumieniu bowiem, jakiem natura uposażyła Gilberta, w bezwzględnem poczuciu sprawiedliwości jakie wyniósł z ukształcenia, sądził on sam siebie: rozumiał dobrze, iż wszystkie nieszczęścia Andrei pochodzą od niego, i że nie skwituje się z nią, dopóki jej nie zwróci sumy szczęśliwości, równej sumie niedoli, jaką spowodował.
W jakiż sposób wpłynąć mógł dobroczynnie na przyszłość Andrei?...
Oto, czego zrozumieć nie mógł.
Zobaczywszy tę kobietę, którą widział już przedtem zdjętą tylu rozpaczami i teraz rozpaczającą na nowo, cały zasób jego miłosierdzia poruszył się w jego sercu.
Zamiast też użyć natychmiast tej mocy magnetycznej, której raz już na niej próbował, jął przemawiać do niej łagodnie. Srodek tamten, środek skuteczności niezawodnej, pozostawił na wypadek, gdyby Arndrea, jak zawsze uporną się okazała.
Wynikło stąd, że Andrea, objęta zrazu fluidem magnetycznym, uczuwała, że zwolna, za wolą, i powiemy niemal za pozwoleniem Gilberta, fluid ten się rozpraszał, nakształt mgły parującej, która pozwala oczom zapuszczać się w dalekie widnokręgi.
Przemówiła pierwsza.
Czego pan chcesz odemnie?... skąd się tu wziąłeś?... jak się dostałeś?...
— Dostałem się tędy, którędy dostawałem się zawsze, pani — odpowiedział Gilbert. — Bądź więc pani spokojną, nikt się tu obecności mojej nie domyśla... Poco przybyłem?... Domagać się od pani skarbu, obojętnego dla ciebie, drogiego dla mnie, to jest mojego syna... Czego chcę?... Ażebyś mi pani powiedziała, gdzie jest mój syn, którego uprowadziłaś z sobą w powozie i tu przywiozłaś.
— Ja nie wiem, co się z nim stało — rzekła Andrea. — Uciekł ode mnie... tak pan go przyzwyczaiłeś nienawidzieć matkę!...
— Matkę? pani!... Jestżeś rzeczywiście jego matką?...
— A!... — zawołała Andrea — widzi mą boleść, słyszał moje okrzyki, patrzył na mą rozpacz i pyta się mnie azali jestem jego matą!...
— Więc pani nie wiesz, gdzie on jest?...
— Powiadam, że umknął, ze był w tym pokoju, ale gdy powróciłam, zostałam okno otwarte i pokój pusty.
— O!... Boże!... — zawołał Gilbert — gdzie on poszedł?... Nie zna wcale Paryża, a to już po północy!...
— Boże!... — zawołała z kolei Andrea, postępując krok ku Gilbertowi — czy myślisz pan, że go spotkało jakie nieszczęście?...
— Zaraz się o tem dowiemy — rzekł Gilbert, pani mi sama powiesz.
I wyciągnął rękę ku Andrei.
— Panie!... panie!... — zawołała., odstępując, dla uniknienia wpływu magnetycznego
— Nie lękaj się pani niczego — rzekł Gilbert, — ja wypytywać będę matkę o to, co się stało z jej synem... jesteś mi pani świętą!...
Andrea westchnęła i upadła na fotel, wymawiając imię Sebastjana.
— Uśnij!... — rzekł Gilbert — ale śpiąca patrz sercem.
— Śpię!... powiedziała Andrea.
— Czy mam użyć całej siły woli, zapytał Gilbert, czy usposobioną jesteś odpowiadać dobrowolnie?...
— Czy będziesz jeszcze mówił dziecku mojemu, że nie jestem jego matką?...
— Zobaczę... czy kochasz go?...
— O!... on pyta, czy go kocham, to dziecię wnętrzności moich!... O!... tak, kocham go, kocham gorąco.
— Więc jesteś jego matką, jak ja jego ojcem, sikoro go kochasz, jak ja?...
— A!... — odezwała się Andrea z westchnieniem ulgi.
— Będziesz więc odpowiadać dobrowolnie?...
— Czy pozwolisz mi zobaczyć się z nim, jak go wynajdziesz?...
— Powiedziałem, że jesteś jego matką tak jak ja ojcem... Ponieważ kochasz swoje dziecko, więc je zobaczysz.
— Dziękuję, rzekła Andrea z niewymownym wyrazem radości, klaskając w ręce. — Teraz pytaj, widzę... Tylko...
— Co?...
— Idź za nim od samego wyjścia stąd, ażebym pewniejszą była, że śladu jego nie stracę.
— Dobrze. Gdzie cię widział?..
— W salonie zielonym.
— Którędy szedł za tobą?...
— Przez korytarze.
— Gdzie cię dogonił?...
— Przy wsiadaniu do powozu.
— Dokąd go zaprowadziłaś?...
— Do salonu... obok.
— Gdzie siedział?..
— Przy mnie, na kanapie.
— Czy długo?...
— Z pół godziny.
— Dlaczego odszedł od ciebie?...
— Ponieważ dał się słyszeć turkot powozu.
— Kto był w tym powozie?...
Andrea się zawahała.
— Kto był w tym powozie?... — powtórzył Gilbert tonem mocniejszym i z większą siłą woli.
— Hrabia de Charny.
— Gdzie ukryłaś syna?...
— Zamknęłam go w tym pokoju.
— Co mówił do ciebie wychodząc?...
— Że nie jestem jego matką.
Andrea umilkła.
— Dlaczego ci to powiedziała... Mów, ja chcę!...
— Bo mu oświadczyłam...
— Coś mu oświadczyła?...
— Oświadczyłam mu... — rzekła Andrea z pewnem wysileniem, że jesteś nędznikiem i podłym.
— Spojrzyj w serce biednego dziecka i zdaj sobie sprawę ze zła, jakieś mu wyrządziła.
— O!... mój Boże, mój Boże!... — zcicha wyrzekła Andrea. — Przepraszam cię, dziecko moje, przepraszam!...
— Czy pan de Charny domyślał się, że tu jest ten chłopiec?
— Nie.
— Jesteś tego pewna?
— Tak.
— Dlaczego nie pozostał dłużej?
— Bo pan de Charny nie mieszka u mnie.
— Pocóż więc przybył?
Andrea przez chwilę się namyślała, oczyma nieruchomemi, jak gdyby usiłowała widzieć w ciemności.
— Oh! — rzekła — drogi mój, drogi Olivier!...
Gilbert patrzył na nią zdziwiony.
— Nieszczęsnaż ja! — wyrzekła zcicha Andrea. — On powracał do mnie... ażeby pozostać ze mną, odmówił podróży... On kocha mnie! kochał Gilbert zaczynał dorozumiewać się niewyraźnie tego strasznego dramatu, który oko jego przeniknęło najpierwsze.
— A ty czy go kochasz? — zapytał.
Andrea westchnęła.
— Czy kochasz go? — powtórzył Gilbert.
— Dlaczego mi zadajesz to pytanie? — zagadnęła Andrea.
— Czytaj w mojej myśli.
— A! tak, widzę, zamiar twój jest dobry: chciałbyś sprawić mi tyle szczęścia, żebym zapomniała o złem, któreś mi wyrządził, ale odrzuciłabym szczęście, gdyby mi ono przyszło od ciebie. Ja ciebie nienawidzę i chcę nienawidzieć dalej.
— Biedna ludzkości! — wyrzekł do siebie Gilbert — tyleż ci wymierzono szczęścia, że aż możesz wybierać tych, od których masz je odbierać?... Więc kochasz go? — dodał.
— Tak.
— Odkąd?
— Od chwili, gdym go ujrzała, od dnia, gdy powrócił z Paryża do Wersalu w tej samej karecie co królowa i ja.
— Więc wiesz, co jest miłość, Andreo?... — smutno zapytał Gilbert.
— Wiem, że miłość dana jest człowiekowi dlatego, odpowiedziała młoda kobieta, ażeby miał miarę tego, co wycierpieć zdolny.
— To dobrze, otóż jesteś kobietą, jesteś matką. Będąc zrazu diamentem szorstkim, wygładziłaś się w ręku tego strasznego kamieniarza, który się królem zowie... Wróćmy do Sebastjana.
— Tak, tak, wróćmy do niego! Zabroń mi myśleć o panu de Charny; to mi przeszkadza: i zamiast iść za synem, poszłabym może za hrabią.
— Dobrze! Małżonko, zapomnij o mężu; matko, myśl tylko o swem dziecku.
Wyraz miękkiej łagodności, który przez chwilę nacechował nietylko oblicze, ale całą osobę Andrei, znikł i ustąpił miejsca wyrazowi zwyczajnemu.
— Gdzie był Sebastjan podczas, gdyś rozmawiała z panem de Chamy?
— Był tu, i słuchał pod drzwiami.
— Co słyszał z waszej rozmowy?
— Całą część jej pierwszą.
— Kiedy zamyślił opuścić ten pokój?
— W chwili, gdy pan de Charny...
Andrea zatrzymała się.
— W chwili gdy pan de Charny?... — powtórzył niemiłosiernie Gilbert.
— W chwili, gdy ja krzyknęłam, kiedy pan de Charny pocałował mnie w rękę.
— Widzisz go tedy, i cóż?
— Tak, widzę go z czołem zmarszczonem, z ustami zaciętemi, z pięścią zaciśniętą na piersi.
— Prowadź więc za nim oczyma, i od tej chwili nie trać go z oczu.
— Widzę go, widzę! — rzekła Andrea.
— Co robi?
— Patrzy koło siebie, czy niema drzwi, wychodzących na ogród, idzie do okna, otwiera je, rzuca ostatni raz oczyma w stronę salonu, przechodzi przez poręcz okienną i znika...
— Idź za nim w mroku.
— Nie mogę.
Gilbert podszedł bliżej ku Andrei i przeciągnął ręką przed jej oczyma.
— Wiesz dobrze, iż niema nocy dla ciebie, rzekł.
— Patrz i zobacz.
— A! biegnie aleją wzdłuż muru, dochodzi do bramy, otwiera ją niewidziany przez nikogo i zmierza ku ulicy Plastrière. Ah! zatrzymuje się, przemawia do przechodzącej kobiety...
— Słuchaj dobrze, rzekł Gilbert, a usłyszysz o co pyta.
— Słucham.
— O cóż pyta?
— Pyta o ulicę Saint-Honoré.
— To ja tam mieszkam; poszedł zapewne do mnie. I czeka na mnie, biedny chłopiec?
Andrea potrząsnęła głową.
— Nie! — rzekła z widocznym wyrazem niepokoju, nie... nie poszedł tam, nie czeka.
— Gdzież więc jest?
— Pozwól mi iść za nim, bo inaczej go zgubię.
— Oh! idź za nim! idź! — zawołał Gilbert, domyślając się, że Andrea widzi jakieś nieszczęście.
— Ah! — powiedziała, widzę go! widzę!
— Dobrze.
— Wchodzi na ulicę Grenelle, a teraz na Saint-Honoré. Pędem przebiega przez plac Palais-Royal. Znowu pyta o drogę, znowu się rzuca. Jest na ulicy Richelieu... a teraz na Frondeurs... i otóż na Neuve-Saint-Roche. Zatrzymaj się, dziecko! zatrzymaj się, nieszczęśliwy!... Sebastjanie!... Sebastjanie!... czy nie widzisz tego powozu jadącego przez ulicę Sourdriere? Ja widzę go, widzę!... konie... Ah!
Andrea wydała okrzyk straszliwy, zerwała się na nogi z udęczeniem matki rozlanem na twarzy, po której spływały razem szerokiemi kroplami łzy i pot.
— Oh! — zawołał Gilbert, — jeżeli go spotka jakie nieszczęście, pamiętaj, że spadnie ono na twoją głowę.
— Ah! — odezwała się Andrea z westchnieniem, nie słuchając co mówi Gilbert — ah! bądź błogosławiony Boże w niebiesiech! Koń uderzył go piersiami i odrzucił poza koła... Leży tam bez zmysłów, ale nie umarł... Oh! nie, nie, nie umarł... Zemdlał tylko, zemdlał! Ratunku! ratunku! moje dziecko!
I z krzykiem rozdzierającym Andrea zemdlona prawie opadła na fotel.
Jakkolwiek mocno pragnął Gilbert dowiedzieć się więcej, udzielił zmęczonej Andrei chwilę wypoczynku, którego tak potrzebowała. Obawiał się, ażeby przez zbyteczne wytężenie, nie pękło co w jej sercu lub mózgu.
Po chwili widząc, że może ją badać bez narażenia, zapytał:
— I cóż dalej?
— Zaczekaj! zaczekaj!... — odpowiedziała Andrea tworzy się przy nim wielkie koło. O! przez litość, puśćcie mnie! puśćcie! to mój syn! to Sebastjan! Boże mój! czyż niema pomiędzy wami chirurga albo lekarza?
— Pobiegnę tam — rzekł Gilbert.
— Zaczekaj jeszcze — odezwała się Andrea, wstrzymując go za rękę — tłum się rozchodzi. Chirurga wołają... Pójdź pan, pójdź, widzisz przecie, że nie umarł, że można go ocalić...
I wydając okrzyk podobny do jęku przerażenia:
— Ah! — zawołała.
— Cóż to takiego, wielki Boże? — zapytał Gilbert.
— Nie chcę, ażeby ten człowiek dotykał mojego syna — krzyczała Andrea — to nie człowiek, to karzeł, to gnom, to wampir... Ohydny! ohydny!
— Pani, pani!... mówił Gilbert cały drżący, — nie trać, na Boga z oczu Sebastjana!
— O! — odparła Andrea z okiem nieruchomem, wargą drgającą, palcem wyciągniętym, bądź spokojny, idę za nim, idę...
— Co z nim czyni ten człowiek?
— Unosi go. Wchodzi na ulicę Sourdriere, wstępuje na lewo w zaułek Saint-Hyacinthe, zbliża się do niskich drzwi uchylonych, popycha je, schodzi ze schodów. Kładzie go na stole, na którym leży pióro, stoi kałamarz, papiery rękopiśmienne i drukowane, zdejmuje mu odzież, zawija sobie rękaw, ściska mu ramię opaskami, które przyniosła kobieta brudna i szpetna, jak on, otwiera puzderko, dobywa zeń lancet, ma mu krew puścić... O! ja nie chcę na to patrzeć! nie chcę widzieć krwi mojego syna!
— To cofnij się!... rzekł Gilbert — i porachuj stopnie schodów.
— Jedenaście.
— Rozpatrz dobrze drzwi od domu i powiedz mi, czy widzisz w nich co odznaczającego się?
— Widzę... mały otwór kwadratowy, opatrzony kratą na krzyż...
— To dobrze, nic mi więcej nie potrzeba.
— Biegnij, biegnij, a zastaniesz go tam, gdziem powiedziała.
— Czy chcesz obudzić się zaraz i pamiętać, czy też wolisz obudzić się dopiero jutro rano i zapomnieć o wszystkiem?
— Obudź mnie zaraz i niechaj pamiętam.
Gilbert potarł palcami po brwiach Andrei, dmuchnął jej na czoło i wymówił:
— Obudź się.
Natychmiast ożywiły się oczy kobiety, członki nabrały giętkości i spojrzała na Gilberta prawie bez wstrętu, a ponawiając na jawie zalecenia uczynione we śnie:

— Biegnij pan! biegnij!... — rzekła — i wydobądź go z rąk człowieka, który mnie przestrasza!

ROZDZIAŁ XIV.
CZŁOWIEK Z PLACU LUDWIKA XV.

Gilbert nie potrzebował tej zachęty. Wybiegł z pokoju, a ponieważ za długo byłoby wracać drogą, którą przyszedł, udał się wprost do drzwi od ulicy Coq-Héron, otworzył je bez pomocy odźwiernego, zatrzasnął za sobą i znalazł się na bruku.
Doskonale zapamiętał tor nakreślony przez Andreę i puścił się śladem Sebastjana.
Tym sposobem znalazł się w zaułku Saint-Hyacinthe.
Tam począł pilnie badać miejscowość.
Na trzecich drzwiach, po prawej stronie, dostrzegł otwór opatrzony kratą krzyżową, według opisu Andrei.
Opis Andrei był tak dokładny, że nie można się było omylić. Zastukał.
Nikt nie odpowiedział. Zastukał po raz drugi.
Wtedy posłyszał na schodach krok nieśmiały i podejrzliwy.
Zastukał po raz trzeci.
— Kto tam? — zapytał głos kobiecy.
— Otwórzcie!... — odparł Gilbert — i nie obawiajcie się niczego, jestem ojcem tego ranionego chłopca, któregoście unieśli.
— Otwórz, Albertyno — odezwał się głos drugi, to doktor Gilbert.
— Ojcze mój, ojcze! — zawołał głos trzeci, w którym Gilbert poznał Sebasitjana.
Odetchnął.
Drzwi się otworzyły. Gil/bert wymawiając podziękowanie, zbiegł ze schodów.
Stanąwszy na dole, znalazł się w jakiejś piwnicy oświetlonej lampą, stojącą na stole założonym papierami, które widziała Andrea.
W cieniu zobaczył Gilbert syna, leżącego na tapczanie, wzywał go rękoma wyciągniętemi. Jakkolwiek wielką miał nad sobą władzę Gilbert, miłość ojcowska wzięła górę nad decorum filozoficznem. Rzucił się ku dziecku i przycisnął je do serca, z uwagą wszakże, aby nie zgnieść ramienia krwawiącego i piersi zbolałej.
Dopiero gdy w długim pocałunku ojcowskim, gdy w tym szepcie słodkich dwóch szukających się ust, wypowiedzieli sobie wszystko, nie wyrzekłszy słowa, Gilbert zwrócił się do gospodarza, którego dotąd widział zaledwie.
Stał on z nogami rozkraczonemi, z jedną ręką opartą na stole, z drugą na biodrze, oświetlony światłem lampy, której spuścił przyciemkę, aby lepiej widzieć scenę odbywającą się przed swemi oczyma.
— Patrz, Albertyno — rzekł — i dziękuj razem ze mną przypadkowi, który pozwolił mi wyświadczyć przysługę jednemu z braci moich.
W chwili gdy chirurg wymawiał te słowa nieco napuszone, Gilbert obejrzał się, jak powiedzieliśmy, i rzucił pierwsze spojrzenie na twór niekształtny, stojący przed jego oczami.
Było to coś żółtego i zielonego, z oczyma szaremi, które występowały z głowy, coś nakształt tych wieśniaków, ściganych gniewem Latony, którzy w trakcie odbywania swej metamorfozy, przestali już być ludźmi, a nie są jeszcze ropuchami.
Dreszcz mimowolny zdjął Gilberta; zdawało mu się, że jak we śnie obrzydłym, jakby przez mgłę krwawą, widział już gdzieś tego człowieka.
Podszedł do Sebastjana i czulej jeszcze przycisnął go serca.
Zapanował jednak nad tem pierwszem wrażeniem i podchodząc do osobliwego człowieka, którego Andrea widziała we śnie magnetycznym i którego tak się przelękła, powiedział:
— Panie, przyjmijcie podziękę ojca, któremu uratowaliście syna; szczerą jest ona i z głębi serca pochodzi.
— Panie — odparł chirurg — spełniłem tylko obowiązek, jaki mi natchnęło serce, a nauka zaleciła. Jestem człowiekiem i jak powiada Terencjusz, nic ludzkiego nie jest mi obcem; czułe mam wreszcie serce, nie mogę patrzeć na cierpienie robaka, a tembardziej bliźniego swego.
— Mogę dowiedzieć się z którym szanownym filantropem mam zaszczyt mówić?
— Czyż mnie nie znacie, kolego? — rzekł chirurg, śmiejąc się śmiechem, który chciał uczynić dobrodusznym, a który był wstrętnym tylko. — Ja was znam jednakże: jesteście doktór Gilbert, przyjaciel Washingtona i Lafayetta. — I uczynił osobliwy nacisk na to ostatnie nazwisko. — Wy jesteście mężem Ameryki i Francji, zacnym utopistą, który o monarchji konstytucyjnej pisał sławne memorjały, nadsyłane z Ameryki Jego Królewskiej Mości Ludwikowi XVl, a ten wynagrodził was zesłaniem do Bastylji, w chwili, gdybyście zstąpili na ziemię francuską. Myśleliście, że go ocalicie, oczyszczając mu drogę przyszłości, on zaś wam wrota więzienne otworzył!... Zwyczajnie, wdzięczność królewska!...
I tu chirurg znowu jął się śmiać, ale śmiechem strasznym i groźnym.
— Jeżeli mnie znacie, panie doktorze — ponowił Gilbert — to tembardziej obstawać muszę przy mojem żądaniu, abym miał zaszczyt poznać was nawzajem.
— O! myśmy się dawno już poznali, szanowny panie, rzekł chirurg. — Lat temu dwadzieścia, i to w noc straszną, 30 maja 1770 roku. Byliście w wieku waszego syna. Przyniesiono mi was w takim samym stanie w jakim on był przed chwilą; byliście ranionym, umierającym. Przyniósł mi was mistrz mój Rousseau, a ja wam puściłem krew na stole pokrytym członkami trupów. O! w tę noc straszną, a mile mi jej wspomnienie, ja, dzięki żelazu, które wie dokąd sięgnąć, ażeby zabliźnić, uratowałem siła istnień.
— Ah! — zawołał Gilbert, więc pan jesteś Jan Paweł Marat? i cofnął się mimowolnie.
— Widzisz, Albertyno, rzekł Marat, nazwisko me sprawia wrażenie.
I wybuchnął śmiechem złowrogim.
— Ależ, mówił dalej Gilbert, dlaczego w tej piwnicy, dlaczego przy tej dymiącej lampie?... Sądziłem, że jestescie wciąż lekarzem pana hrabiego d‘Artois.
— Weterynarzem jego stajen, chcecie powiedzieć, odpowiedział Marat. — Ależ książę emigrował; bez księcia niema stajen, bez stajen niema weterynarza. Sam wreszcie zażądałem uwolnienia, bo nie chcę służyć tyranom.
I karzeł wyprostował się całą wysokością swego małego wzrostu.
— Nakoniec rzekł Gilbert — dlaczego siedzicie w tej dziurze, w tej piwnicy?
— Dlaczego, panie filozofie? Dlatego, że jestem parjotą, dlatego, ze piszę, ażeby demaskować ambitnych, dlatego, ze Bailly mnie się obawia, Necker mnie nienawidzi, Lafayette tropi przez swą gwardję narodową i, pyszałek, nałożył cenę na moją głowę. A ja drwię sobie z niego! Z głębi tej piwnicy, ścigam go, prześladuję pana dyktatora! Czy wiecie co on teraz uczynił?
— Nie!... — odrzekł naiwnie Gilbert.
— Kazał na przedmieściu św. Antoniego sporządzić piętnaście tabakierek ze swoim portretem, wszak to nie napróżno, hę?... Ja tez Proszę dobrych obywateli, ażeby je roztłukli, jeżeli dostaną. Znajdą tam zagadkę wielkiego spisku monarchicznego, boć to wam nie obce, że kiedy biedny Ludwik XVI gorącemi łzami opłakuje głupstwa, jakie mu każe wyprawiać Austrjaczka, Lafayette spiskuje z królową.
— Z królową? — powtórzył Gilbert z zamyśleniem.
— Tak z królową.. Nie opowiecie przecież że ta nie spiskuje; ostatnimi dniami rozdała tyle kokard białych ze wstążka biała poskoczyła w cenie o trzy sous na łokciu. Rzecz jest niezawodną; dowiedziałem się o niej od jednej z dziewcząt pani Bertin, modniarki królowej, faworyty jej pierwszego ministra, od tej, która mawia: „Pracowałam dziś rano z Jej królewską mością“.
— I gdzież to wszystko? — zapytał Gilbert.
— W mojem dzienniku, który założyłem niedawno, i którego wyszło już dwadzieścia numerów. Jest to „Przyjaciel ludu, czyli publicysta paryski“, dziennik polityczny i bezstronny. Dla zapłacenia papieru i druku pierwszych numerów, patrzcie oto za siebie, sprzedałem nawet prześcieradła i kołdry z łóżka, na którem syn wasz spToczywa.
Gilbert się obejrzał i spostrzegł rzeczywiście, iż Sebastjan leżał na sienniku zupełnie nagim, na którym usnął zmożony bólem i utrudzeniem.
Doktor podszedł do syna, by się przekonać, czy ten sen nie jest omdleniem, ale uspokojony jego oddechem równym i lekkim, wrócił do tego człowieka, który budził w nim mimowolnie taką ciekawość, jak dziki zwierz, tygrys lub hijena.
— A kto są wasi współpracownicy w tem dziele olbrzymiem? — zapytał.
— Moi współpracownicy? — rzekł Marat. — Ha! ha! ha! indyki tylko chodzą gromadą; orzeł sam buja. Moi współpracownicy, oto są..
I pokazał na głowę i ręce.
— Czy widzicie ten stół? — mówił dalej. — Oto pracownia gdzie Wulkan, porównanie niezgorsze, nieprawdaż?... gdzie Wulkan kuje pioruny. Co noc piszę osiem stronic in octavo, które sprzedają się nazajutrz rano: często osiem stronic nie wystarcza i podwajam zeszyt — czasami i szesnaście stronic zamało!... To co rozpocząłem bujnym charakterem, kończę prawie zawsze drobnym. Inni dziennikarze pracują z przerwami, używają pomocy, ja nigdy. „Przyjacielu Ludu”, możecie zobaczyć rękopis, cały jest jednego pióra. To też nietylko dziennik!... To człowiek, osobistość, to ja!
— A jak podołacie tej ogromnej pracy? zapytał Gilbert..
— Otóż to tajemnica natury: Taśmowa pomiędzy mną i śmiercią... ja jej oddaję dziesięć lat mego życia, a ona daje mi dni nie potrzebujące spoczynku, noce nie potrzebujące snu. Życie moje jest jednostajne i proste: piszę, piszę w nocy i we dnie. Policja pana Lafayette, rzucając mnie z duszą i ciałem na pastwę pracy, podwaja mą czynność. Życie to ciążyło mi dawniej, teraz jużem się doń przyzwyczaił. Podoba mi się patrzeć na to nędzne społeczeństwo przez wąski i skośny otwór mej piwnicy, przez lufcik wilgotny i ciemny. Z głębi nocy panuję nad światem żyjących, sadzę bez apelacji naukę i politykę. Jedną ręką rozbijam Newtona, Franklina, Laplace‘a, Mongea, Lavoisiera, drogą wstrząsam Neckerem, Baillym, Lafayettem. Powywracam to wszystko, tak jak Samson wywrócił świątynię, a pod zwaliskami, które mnie zgniotą może, pogrzebię monarchję.
Gillbert mimowolnie zadrżał, człowiek ten w piwnicy i w łachmanach nędzy, powtarzał mu prawie toż samo co mu powiedział w pałacu Cagliostro, strojny w ubiór haftowany koronkami.
— Dlaczegóż, rzekł, będąc tak popularnym, nie postaraliście się o wybór do Zgromadzenia Narodowego?
— Bo jeszcze czas nie nadszedł, odparł Marat.
Potem, wyrażając żal:
— O! gdybym ja był trybunem ludu! — dodał — gdyby mnie podtrzymywało kilka tysięcy ludzi dzielnych, ręczę, że za sześć tygodni konstytucja byłaby doskonałą, machina polityczna szłaby jak najlepiej, żaden szachraj nie śmiałby jej nadwyrężać, naród byłby wolny i szczęśliwy, a w niespełna rok stałby się znowu kwitnącym i groźnym i nie przestałby być takim pókibym ja żył.
I próżne to stworzenie przeobrażało się pod wzrokiem Gilberta; oko jego nabiegło krwią, żółta skóra lśniła potem, potwór stał się wielkim brzydotą, tak jak inny staje się wielkim pięknością.
— Tak... — mówił dalej kończąc myśl, którą przerwał — ale ja nie jestem trybunem, nie mam tych kilku tysięcy ludzi, którychbym potrzebował. A więc jestem dziennikarzem, mam kałamarz, papier i pióro, mam prenumeratorów i czytelników, dla których jestem wyrocznią, prorokiem. Mam swój lud, którego jestem przyjacielem i któremu odkrywam wszystkie tajemnice, wszystkie zdrady, jakich on staje się ofiarą. W pierwszym numerze „Przyjaciela Ludu“, powstałem przeciw arystokratom, mówiłem, że jest we Francji sześciuset występnych i że sześćset powrozów wystarczy... O! myliłem się nieco przed miesiącem! Dnie 5-ty i 6-ty października wzrok mi rozjaśniły. Nie sześciuset to sądzić trzeba, ale dziesięć tysięcy, dwadzieścia tysięcy trzeba powielić!...
Gilbert uśmiechnął się. Zaciekłość, doprowadzona do tego punktu, wydała mu się pomięszaniem zmysłów.
— Zważcie — rzekł — że we Francji nie stanie konopi na to, co zamierzacie i powrozy pójdą bardzo w górę.
— To też spodziewam się, rzekł Marat, znajdziemy środki nowe i mniej subjekcjonalne. Czy wiesz pan, kogo oczekuję dziś wieczór i kto za dziesięć minut zastuka do tych drzwi?
— Nie, panie.
— Jeden z moich kolegów, członek Zgromadzenia Narodowego, znany wam z nazwiska, obywatel Guillotin.
— Tak, rzekł Gilbert, ten który zaproponował deputowanym ażeby się zebrali w Jeu-de-Paume, kiedy ich wypędzono z izby posiedzeń; człowiek bardzo światły.
— A czy wiecie co wynalazł obywatel Guillotin? Wynalazł machinę cudowną, machinę, która zabija bez bólu, bo trzeba, ażeby śmierć była karą, nie zaś pastwieniem się, on wynalazł taką machinę i lada dzień ją wyprobujemy.
Dreszcz przeszedł Gilberta. Już po raz drugi człowiek ten w swej piwnicy przypomniał mu Caglioatra. To pewnie taż sama machina o której mówił mu Cagliostro.
— Słyszycie, że oto właśnie ktoś stuka, rzekł Marat, — to on. idź otworzyć Albertyno.
Żona, a raczej samica Marata, porwała się ze stołka, na którym siedziała drzemiąc i machinalnie ku drzwiom poszła.
Gilbert odurzony, przejęty zgrozą, z jakimś zawrotem w głowie, instynktownie zwrócił się do Sebastjana, by go wziąć na ręce i przenieść do domu.
— Czy widzicie, mówił dalej Marat z zapałem, machinę, która załatwia się sama, która potrzebuje jednego tylko człowieka do wprawienia jej w ruch, która, trzy razy zmieniwszy ostrze, może przez jeden dzień uciąć głów trzysta!...
— I dodajcie, ozwał się cienki głosik za Maratem, — która może uciąć te trzysta głów bez innego wrażenia, prócz chwili lekkiego chłodu na szyi.
— A! to wy, doktorze, zawołał Marat, odwracając się do człowieka niskiego wzrostu, lat czterdziestu kilku, którego ubiór staranny i mina łagodna, dziwnie odbijały od Marata, a który trzymał pudełko wielkości i kształtu takiego, jak skrzyneczki od zabawek dziecinnych. — Cóżeście tam przynieśli?
— Model mej sławnej machiny, kochany Maracie!... — Ale czy mi się zdaje, dodał mały człowieczek, usiłując rozpoznać w ciemności, wszak to doktor Gilbert?
— On sam, panie, odrzekł Gilbert, kłaniając się przybyłemu.
— Miło mi spotkać was, panie; i rad będę usłyszeć zdanie człowieka tak światłego, o wynalazku, który ujawnić zamyślam. Bo trzeba ci wiedzieć, kochany Maracie, że znalazłem bardzo zdolnego cieślę, nazwiskiem Guidon, który mi tę machinę buduje w naturalnej wielkości. Droga to rzecz! Chce odemnie pięć tysięcy pięćset franków, ale nie cofnę się przed żadną ofiarą dla dobra ludzkości... We dwa miesiące będzie skończona i możemy ją wypróbować; potem przedstawię ją Zgromadzeniu Narodowemu. Spodziewam się, że ty Maracie, poprzesz to przedstawienie w swym dzielnym dzienniku, lubo istotnie machina moja zaleca się sama przez się. Ale kilka wierszy w „Przyjacielu Ludu“ nie zawadzi.
— O! bądź spokojny, nie kilka wierszy jej poświęcę, ale numer cały.
— Dziękuję ci za twą uczynność, kochany Maracie, tylko jak to powiadają, nie chcę, abyś targował kota w worku.
I dobył z kieszeni drugą skrzyneczkę o ćwierć-mniejszą od pierwszej. Szelest wewnętrzny świadczył o zamieszkaniu jej przez jakieś zwierzę, albo przez kilka zwierząt niecierpliwiących się w tem więzieniu.
Szelest ten nie uszedł subtelnego ucha Marata.
— A co tam się zawiera? — zapytał.
— Zobaczysz!... rzekł doktor.
Marat podniósł rękę do skrzynki.
— Ostrożnie! — żywo zawołał doktór — żeby nie uciekły, bobyśmy ich złapać nie mogli: to myszy, którym utniemy głowy. A co wy robicie, doktorze Gilbercie, opuszczacie nas?
— Z żalem, odpowiedział Gilbert, ale oto syn mój, zraniony przez konie. Doktor Marat podniósł go i dał mu opatrunek, tak, jak to już raz był uczynił względem mnie samego, za co jeszcze raz składam mu najszczersze dzięki. Chłopiec potrzebuje świeżego łóżka, spoczynku, starań: nie mogę więc uczestniczyć w waszych interesujących doświadczeniach.
— Ale uczestniczyć będziecie w tych, które za dwa miesiące uczynimy na wielką skalę, nieprawdaż, przyrzekacie mi to, doktorze?
— I owszem.
— Trzymam was za słowo.
— Dałem je.
— Doktorze Gilbercie, rzekł Marat, nie potrzebuję wam zalecać tajemnicy co do mojego schronienia.
— O! panie...
— Bo to ten wasz Lafayette, gdyby mnie odkrył, kazałby mnie rozstrzelać jak psa, albo powiesić jak złodzieja.
— Rozstrzelać! powiesić! zawołał Guillotin. — Skończymy raz przecie z temi barbarzyńskiemi śmierciami. Przyjdzie śmierć łatwa, gładka, natychmiastowa! Śmierć, którą starcy zmęczeni życiem przeniosą nad śmierć naturalną! Pójdź zobacz to, kochany Maracie, pójdź.
I bez względu już na doktora Gilberta, Guillotin otworzył skrzynkę większą i począł ustawiać machinę na stole. — Marat przypatrywał się z ciekawością równą zapałowi wynalazcy.
Gilbert, korzystając z tego zajęcia, podniósł śpiącego Sebastjana i uniósł w objęciach.
Albertyna odprowadziła go do samych drzwi i zamknęła je za nim starannie.
Stanąwszy na ulicy, Gilbert po zimnie na twarzy uczuł, że jest zlany potem i że wiatr nocny mrozi ten pot na jego czole.

— O! Boże, wyrzekł do siebie, w co obróci się ten gród, którego piwnice ukrywają w tej chwili pięciuset filantropów, zajętych dziełami podobnemi temu, które, tylko co widziałem.

ROZDZIAŁ XV.
KATARZYNA.

Od ulicy Sourdriere do domu w którym mieszki! Gilbert na ulicy St.-Honore, było kilkanaście kroków.
Ruch i chłód zbudziły Sebastiana. Chciał iść sam ale ojciec się uparł i wciąż niósł go w objęciach.
Przybywszy pod drzwi, Gilbert zastukał tak mocno, ażeby odźwierny nie dał mu długo czekać na ulicv; Sebastjana postawił tymczasem na nogach.
Takoż niebawem krok ciężki, ale prędki rozległ się w bramie.
— Czy to pan Gilbert? — zapytał głos.
— O! rzekł Sebastjan, to głos Ludwika Pitoux.
— A! chwałaż Panu Bogu! — zawołał Pitoux drzwi otwierając. — Sebastjan się znalazł!
Potem zwracając się ku schodom, w głębi których znać rwo blask świecy:
— Panie Billot! panie Billot! — krzyczał Pitoux. — Sebastjan się znalazł i bez wypadku, spodziewam się, nieprawdaż, panie doktorze?...
— Przynajmniej bez ważnego.... odparł Gilbert; pójdź Sebastianie, pójdź!
I kiedy Pitoux zamykał drzwi, Gil/bert w oczach zdumionego odźwiernego, który ukazał się na progu swej izdebki w koszuli i szlafmycy, wziął znowu Sebastiana na ręce i niósł po schodach.
Billot szedł pierwszy świecąc Gilbertowi; Pitoux posuwał się za nimi.
Gilbert mieszkał na drugiem piętrze: drzwi pootwierane świadczyły, że nań oczekiwano Złożył Sebastjana na łóżko.
Pitoux szedł nieśmiało i niespokojnie. Po błocie, okrywającem jego obuwie, pończochy i spodnie, po całej reszcie ubioru obryzganej, łatwo było się domyśleć, że tylko co odbył daleką podróż.
Takoż, odprowadziwszy załzawioną Katarzynę do domu, dowiedziawszy się z jej ust o boleści z powodu odjazdu pana Izydora de Charny do Paryża, Pitoux, któremu wyjawienie to podwójnie rozdzierało serce, jako zakochanemu i jako przyjacielowi, pożegnał Katarzynę, leżącą w łóżku matkę Billot, płaczącą przy niej, i skierował się do Haramont krokiem wolnym.
Powolność tego kroku, wielokrotność zawracań smutnemi oczyma na folwark, od którego oddalał się z sercem wezbranem boleścią Katarzyny i swoją własną, sprawiły, że do Haramont przybył nadedniem dopiero.
Przybywszy do domu, usiadł na łóżku z oczyma utkwionemi w ziemię, z rękoma na krzyż założonemi.
Zerwał się nareszcie, zbudzony nie jak ze snu, ale z myśli, spojrzał dokoła i spostrzegł arkusz papieru zapisany obcem pismem.
Podszedł do stołu i przeczytał list Sebastjana.
Trzeba wyznać na jego pochwałę, że natychmiast zapomniał o swych kłopotach osobistych i myślał tylko o niebezpieczeństwach, na jakie mógł być narażony jego przyjaciel w drodze do Paryża.
I nie zważając, jak dalece wyprzedzić go mógł chłopiec, wyszedłszy wczoraj, Pitoux ufny w swe długie nogi, udał się za nim w nadziei, że go doścignie, jeżeli Sebastjan, nie znalazłszy powozu, zmuszony będzie iść pieszo.
Nie zabrał z sobą nic. Opasał się pasem rzemiennym, jako miał zwyczaj wybierając się w podróż daleką, wziął czterofuntowy bochenek chleba, w który wcisnął kiełbasę i z kijem podróżnym w ręku puścił się w drogę.
Pitoux krokiem zwykłym szedł blisko milę na godzinę: krokiem przyśpieszonym mógł ujść półtory.
Ale, ponieważ musiał się zatrzymywać, ażeby się napić, zawiązać tasiemki u ciżemek, wypytać kogoś na drodze o Sebastjana, zeszło mu przeto dziesięć godzin nim stanął u rogatek, a potem z godzinę nim się dostał do mieszkania Gilberta: to znaczy godzin jedenaście. Wyszedł o dziewiątej zrana, przybył o ósmej wieczorem.
Było to właśnie w chwili, gdy Andrea zabierała Sebastjana z Tuilleries, a Gilbert rozmawiał z królem. Nie zastał więc ani Gilberta, ani Sebastjana tylko Billota, który nic nie wiedział ani o jednym, ani o drugim.
Nieszczęsny Pitoux był tak niespokojny, że nie wspominał nic Billotowi o Katarzynie. Cała jego rozmowa była tylko jednem narzekaniem na to, że go Sebastjan nie zastał w domu.
A ponieważ zabrał z sobą list Sebastjana, ażeby się nim w razie potrzeby usprawiedliwić przed Gilbertem, odczytywał go, wcale bezużytecznie, bo czytał go już tyle razy, że prawie umiał na pamięć.
Smutno więc obydwum upływał czas aż do drugiej z rana. Sześć godzin!... O drugiej młotek zakołatał po raz dziesiąty od przybycia Pitoux.
Za każdym razem zawodziła go nadzieja i Pitoux smutny, wolnym już krokiem wracał do Billota.
Nareszcie, ostatni raz, zbiegłszy prędzej jeszcze niż przedtem, uradował się, bo spostrzegł wracających ojca i syna.
Gilbert podziękował dobremu chłopcu jak na to zasługiwał, to jest uściśnieniem ręki, a domyślając się, że po dziesięciu milach drogi i sześciogodzinnem oczekiwaniu musi potrzebować spoczynku, życzył mu dobrej nocy i spać odesłał.
Uspokojony co do Sebastjana, Pitoux miał teraz interes do Billota. Dał mu więc znak, aby udał się z nim i Billot poszedł.
Gilbert raz jeszcze dobrze opatrzywszy syna już śpiącego, ułożył się na fotelu przy jego łóżku, tembardziej, że chłopiec miał gorączkę.
Niebawem, wspomniawszy w jakim niepokoju zostawać musiała Andrea. zawołał służącego, i kazał mu rzucić do najbliższej skrzynki pocztowej list, zawierający te tylko słowa:
„Bądź^pani spokojna, chłopiec odnaleziony i nic mu się złego nie stało“.
Nazajutrz, Billot z samego rana prosił o pozwolenia zobaczenia się z Gilbertem i uzyskał takowe.
Poczciwa twarz Ludwika Pitoux ukazała się uśmiechnięta przy drzwiach za Billotem, na którego znowu twarzy spostrzegł Gilbert powagę i smutek.
— Co się stało, ojcze Billot?.. — zapytał, co ci jest?....
— Dobrzeście uczynili, panie doktorze, zatrzymując mnie tu, skoro mogłem być użyteczny wam i krajowi; ale kiedy siedzę w Paryżu, tam wszystko źle idzie tymczasem...
Nie sądźmy jednak ażeby Pitoux wygadał przed Billotem miłostki Katarzyny z Izydorem. Nie; dusza dzielnego dowódcy gwardji narodowej w Haramont, wzdrygała się przed denuncjacją. Nastraszył go tylko upadkiem gospodarstwa i powiedział, że napotkał Katarzynę zemdloną na drodze z Villers-Cotterets do Pisseleu.
Billotowi mało chodziło o większy lub mniejszy zbiór zboża; ale sam omało nie zemdlał dowiedziawszy się o zemdleniu Katarzyny.
Wiedział, że takiej siły i temperamentu dziewczyna, jak jego córka, nie mdleje z byle czego na gościńcu publicznym.
Bardzo wreszcie szczegółowo wypytywał Ludwika, a jakkolwiek ten niezmiernie był powściągliwy w języku, nieraz Billot pokiwał głową mówiąc:
— Czas, widzę, czas, ażebym powrócił do domu.
Gilbert, łatwiej teraz niż kiedy zrozumiał co działo się w sercu Billota, gdy ten opowiedział mu wieści przyniesione przez Ludwika.
— Idźcie więc, kochany Billocie... — odpowiedział skoro was wzywa córka i gospodarka; ale nie zapominajcie, że w razie potrzeby wezwę w imię ojczyzny.
— Słowo tylko, panie Gilbercie, odrzekł zacny zagrodnik, a we dwanaście godzin będę w Paryżu.
Uściskawszy, tedy Sebastjana, który po nocy szczęśliwie przebytej, wolny był od wszelkiego niebezpieczeństwa, uścisnąwszy rękę Gilberta, Billot udał się drogą do swej zagrody z której wyjechał na tydzień, a której nie widział od trzech miesięcy.
Pitoux szedł za nim unosząc, jako ofiarę od doktora Gilberta, dwadzieścia pięć dukatów na pomoc w ubraniu i ekwipowaniu gwardji narodowej w Haramont.

Sebastjan pozostał przy ojcu.

ROZDZIAŁ XVI.
ROZEJM.

Tydzień upłynął od opowiedzianych wypadków do dnia w którym poprowadzimy czytelnika do Tuilleries, głównego odtąd teatru mających się spełnić katastrof.
O Tuilleries!... fatalne dziedzictwo przekazane przez królową nocy św. Bartłomieja, przez królową — cudzoziemkę, Katarzynę de Medicis, następcom i potomkom; o, pałacu który przyciągasz, aby pochłonąć, jakiż urok mieści się w twym przedsionku roztwartym, zamykającym się za szaleńcami w koronie, wyrzucanymi z kolei przez ciebie jako trupy bez głowy, lub wygnańcy bez korony!...
W tych kamieniach rzeźbionych, jak klejnoty Benvenuta Cellini, jest urok nieszczęsny bezwątpienia; jest jakiś śmiertelny talizman ukryty w twoim progu. Policz ostatnich królów, których przyjąłeś i powiedz coś uczyniło z nimi. Z pięciu jeden tylko wrócił do grobów, gdzie nań przodkowie czekali, z czterech innych — jeden skończył na szafocie a trzej na wygnaniu.
Dnia pewnego, jedno zgromadzenie chciało pokonać niebezpieczeństwo i zająć miejsce królów.
Odtąd zawrót głowy je opanował; odtąd niszczyło się samo między sobą; jedni zginęli na szafocie inni na wygnaniu, a szczególna dola połączyła Ludwika XVI i Robespierre’a, Collota d’Herbois i Napoleona, Billaud-Varennes‘a i Karola X, Vadiera i Ludwika Filipa.
O Tuilleries!... Tuilleries!... szalony ten, coby próg twój chciał przestąpić i wejść drzwiami, któremi weszli Ludwik XVI, Napoleon, Karol X i Ludwik Filip, bo prędzej czy później wyszedłby tą samą co i oni drogą.
A jednak ponury pałacu!... każdy z nich do wnętrza wstępował wśród okrzyków radości ludu, a każdy uśmiechnięty wierzył życzeniom tłumu; dzięki czemu, zawiele myśleli oni o własnych, a zamaiło o sprawach ludowych; lud spostrzegł to i dnia pewnego wyrzucił ich za drzwi, jak rządców niewiernych i niewdzięcznych.
Tak więc, po strasznej podróży szóstego października odbytej wśród błota, krwi i krzyków, blade słońce wschodzące nazajutrz, zastało dziedziniec Tuilleries pełen ludu wzruszonego powrotem króla i spragnionego jego widoku.
Cały dzień Ludwik XVI przyjmował ciała konstytucyjne. Lud tymczasem czekał, szukał pana poprzez szyby a ten, kto ujrzał, wołał do sąsiada:
— Widzisz?... widzisz?... to on!...
O dwunastej w południe musiał się król pokazać na balkonie, a jednomyślne oklaski i okrzyki wzbiły się w gorę.
Wieczorem trzeba było zejść do ogrodu; przywitały go łzy i wzruszenia.
Księżniczka Elżbieta, serce młode, pobożne a naiwne pokazywała lud ten mówiąc do brata:
— Zdaje mi się, że nietrudno nad takimi panować.
Mieszkanie jej było na dole. Wieczorem kazała otworzyć okna — i wieczerzę spożywała wobec wszystkich.
Mężczyźni i kobiety patrząc przez okna kłaniali się, szczególniej kobiety dzieciom swym, stawianym na krawędzi okna, kazały ją pozdrawiać i mówiły, że jest bardzo piękna.
A dzieci powtarzały: „Jesteś pani bardzo piękna!" i przesyłały drobnemi rączkami pocałunki bez końca i miary.
Każdy mówił: „Rewolucja skończona; król oswobodzony z Wersalu od dworzan i doradców. Urok który władzę królewską więził wśród świata automatów i posągów, nazwanego Wersalem, przerwany, zniszczony. Dzięki Bogu, król powrócił do życia i prawdy, to jest Najjaśniejszy Panie!... dotąd mogłeś tylko źle czynić; do rzeczywistej natury człowieka. Chodź tu, między nas, dziś wśród ludu twego, wolno ci spełnić wszelkie dobro!“....
Często masy a nawet jednostki — mylą się w sądzie czem są i czem jeszcze będą. Przerażenie w dniach piątym i szóstym października, zjednało królowi wiele serc i wiele umysłów.
Te krzyki w ciemności, przebudzenie wśród nocy, pochodnie ponuro oświetlające wielkie mury Wersalu, wpłynęły silnie na zacne wyobraźnie. Zgromadzenie Narodowe więcej się obawiało o króla, gdy był zagrożony, niżeli o siebie, kiedy samo zagrożonem zostało. Wtedy zdawało mu się, że jeszcze zależy od króla, a jednak sześć miesięcy nie minie i przekona się, że to król zależy od niego. Stu pięćdziesięciu członków wyrobiło sobie paszporty; Mounier i Lally (syn zmarłego na placu Greve), uciekli.
Dwaj najpopularniejsi ludzie we Francji: Lafayette i Mirabeau, wracali rojalistami do Paryża.
Mirabeau powiedział do Lafayette‘a: „Złączmy się i ocalmy króla!“...
Niestety Lafayette, zacny człowiek, ale ograniczonego umysłu pogardzał charakterem Mirabeau i nie pojmował jego genjuszu.
Poprzestał na udaniu się do księcia Orleańskiego.
Mówiono wiele rzeczy o Jego książęcej wysokości, mówiono, że w nocy widziano jak książę z naciśniętym na czoło kapeluszem i laską w ręku podburzał tłumy w marmurowym dziedzińcu do rabunku zamku, sądząc, że z rabunkiem połączy się morderstwo.
Mirabeau, cały oddany był księciu Orleańskiemu.
Lafayette zamiast porozumieć się z Mirabeau, poszedł do księcia i zaproponował mu opuszczenie Paryża. Książę Orleański sprzeciwiał się, walczył; ale Lafayette był rzeczywistym królem, trzeba go słuchać było.
— Kiedyż powrócę?... — spytał Lafayette‘a.
— Wtedy jak wam powiem, miłościwy książę, iż czas powrócić — odpowiedział Lafayette.
— A jeżeli się znudzę i powrócę bez waszego pozwolenia?... — spytał wyniośle książę.
— W takim razie — rzekł Lafayette, — nazajutrz po powrocie będę miał zaszczyt bić się z Waszą książęcą mością.
Książę Orleański pojechał, a wrócił dopiero przywołany.
Lafayette był trochę rojalistą przed szóstym października; po szóstym października stał się nim rzeczywiście, szczerze; ocalił królową i osłonił króla.
Człowiek więcej ma dumy niż wdzięczności; więcej go przywiązują usługi oddane, niźli przyjęte.
Król i księżniczka Elżbieta, którzy czuli w tym ludzie jakiś żywioł straszny, mściwy, jak gniew tygrysa, co ryczy pieszcząc, do głębi byli wzruszeni.
Ale inaczej działo się z królową. Złe usposobienie w jakiem znajdowało się serce kobiety, szkodziło i umysłowi królowej. Łzy które wylewała szły w połowie za Charnym, uchodącym z jej objęć, w połowie za berłem, wymykającem się jej z rąk.
Dlatego patrzyła na lud i słuchała krzyków jego z sercom suchem i umysłem rozdrażnionym. Młodszą była a przynajmniej w tym samym wieku, co księżniczka Elżbieta, ale dziewiczość duszy i ciała oblekła tę ostatnią w szatę niewinną i świeżą, kiedy tymczasem wskutek gorących namiętności królowej, pożółkły jak kość słoniowa jej ręce, zacisnęły się na zębach zbladłe usta, a siność pod oczyma — oznaczała ból głęboki, nieustanny, niewyleczony!...
Królowa bardzo była chora, cierpiała bez nadziei wyleczenia, bo czuła, że jedyny zbawienny środek — pokój i szczęście, już nie będą jej udziałem.
Dlatego wśród tych wszystkich krzyków, wiwatów, kiedy król wyciągał ręce do mężczyzn a księżniczka Elżbieta płacząc uśmiechała się do kobiet i dzieci, królowa czuła, że jej oko łzami własnego bólu rosi się wobec ogólnej radości.
Zdobywcy Bastylji przedstawili się jej, — nie chciała ich przyjąć.
Kobiety z targowiska przyszły z kolei — przyjęła je, ale w pewnej odległości: damy dworskie wreszcie, jakby chcąc ją od wszelkiego zetknięcia z motłochem obronić, rzuciły się naprzeciw niej i stanęły pomiędzy nią a przekupkami.
Wielki to był błąd Marji Antoniny. Przekupki były rojalistkami, wiele z nich wyparło się szóstego października.
Kobiety te przemówiły do niej. W podobnych grupach mówcy zawsze się znajdują.
Jedna z kobiet śmielsza od innych wystąpiła z radą.
— Najjaśniejsza królowo, rzekła, pozwólcie dać sobie ostrzeżenie z serca pochodzące.
Królowa skłoniła głową tak nieznacznie, że kobieta nie spostrzegła tego.
— Nie odpowiadacie?... — rzekła. — Nic nie szkodzi; mimo to powiem. Jesteście między nami, wśród waszego ludu, waszej prawdziwej rodziny. Trzeba wam teraz oddalić wszystkich dworzan co gubią królów, a kochać trochę biednych Paryżan, którzy od dwudziestu lat waszego we Francji pobytu — widzeli was cztery razy.
— Pani, odparła sucho królowa, mówisz tak, nie znając mego serca. Kochałam was w Wersalu, kochać was będę tak samo w Paryżu.
Niewielka to była obietnica.
Dlatego inna z mówczyń podjęła;
— Kochaliście nas w Wersalu? Z miłości więc dnia 14 lipca chcieliście oblegać i bombardować miasto? Z miłości w nocy szóstego października powzięliście zamiar ucieczki zagranicę, pod pozorem spaceru do Trianon.
— Tak wam doniesiono i uwierzyliście, odrzekła królowa; — oto co stanowi nieszczęście ludu i króla.
Jednak, biedna kobieta, a raczej biedna królowa wśród oporu dumy i serca rozdartego miała szczęśliwą chwilę.
Jedna z kobiet, Alzatka rodem, przemówiła do niej po niemiecku.
— Pani, odparła królowa, tak dalece stałam się francuską, żem rodzinnej mowy zapomniała! Było to wdzięcznem do powiedzenia; nieszczęściem źle zostało powiedziane.
Przekupki mogły odejść wołając pełnym głosem: „Niech żyje królowa“.
Odeszły tymczasem, mrucząc między zębami.
Wieczorem, zeszedłszy się razem król i księżniczka Elżbieta, zapewne, ażeby sobie dodawać ducha i pocieszać się, przypomnieli sobie, co znaleźli dobrego i pocieszającego w ludzie. Królowa nic nie umiała dodać da tego co mówili, prócz jednego szczegółu, to jest odezwania się delfina. Powtarzała je kilkakrotnie tego dnia i następnych.
Przerażony hałasem, jaki wchodząc uczyniły przekupki, biedny chłopczyna przybiegł do matki i zapytał:
— Mój Boże! mamo, czy, to dzisiaj jest jeszcze wczoraj?...
Delfin usłyszał, że matka o nim mówiła, i dumny, jak wszystkie dzieci, kiedy się niemi zajmują, podszedł do króla patrząc nań z zamyśleniem.
— Czego chcesz, Ludwiku? — spytał król.
— Chciałbym — odparł delfin — spytać cię, ojcze, o coś bardzo poważnego.
— A więc, rzekł król, przyciągając go do siebie, o cóż chcesz się spytać? Mów!...
— Chcę wiedzieć, mówił chłopiec, dlaczego lud, który cię tak kocha, rozgniewał się na ciebie, i coś ty uczynił, aby go rozgniewać?
— Ludwiku! — szepnęła z wymówką królowa.
— Pozwólcie, niech ja mu odpowiem, rzekł król.
Księżniczka Elżbieta uśmiechała się do dziecka.
Ludwik XVI wziął je na kolana i usiłując zastosować politykę do dziecinnego pojęcia, rzekł:
— Chciałem, mój synu, lud szczęśliwszym niż był uczynić. Potrzebowałem pieniędzy na wydatki przez wojnę spowodowane; zażądałem ich od ludu, jak to moi czynili poprzednicy. Urzędnicy, składający mój parlament, sprzeciwili się temu mówiąc, że lud sam ma prawo przyznać mi te pieniądze. Zebrałem w Wersalu, z każdego miasta pierwszych urodzeniem, majątkiem i zdolnością, to się nazywa Stanami Generalnemi. Zebrani żądali odemnie rzeczy, których nie mogłem uczynić, ani dla siebie, ani dla ciebie, mojego następcy. Znaleźli się źli ludzie, którzy podburzyli lud do wybryków ostatniemi czasy Dopełnionych: ich to dzieło!... Mój synu, nie miej tego za złe ludowi!
Na ostatnie zalecanie, Marja Antonina zacisnęła usta; niezawodnem było, że gdyby miała powierzone wychowanie delfina, nie zachęcałaby go do zapominania obelg.
Nazajutrz, miasto Paryż i gwardja narodowa posłały prosić królową, aby obecnością swą w teatrze stwierdziła, ze z przyjemnością przebywa w stolicy.
Królowa odpowiedziała, że chętnieby to uczyniła, ale potrzebuje czasu, aby zapomnieć o wypadkach dni ostatnich. Lud już o tem zapomniał: dziwił się, że ona pamięta.
Dowiedziawszy się o wyjeździe księcia Orleańskiego swego nieprzyjaciela, miała Marja Antonina jedną chwilę radosną; ale nie czuła się obowiązaną Lafayettowi za to oddalenie; sądziła, że to sprawa osobista między księciem a generałem.
Sądziła, a przynajmniej udawała, że tak sądzi, aby nic nie zawdzięczać panu de Lafayette.
Pod względem mściwości i wyniosłości, prawdziwa księżniczka z domu Lotaryńskiego, chciała zwyciężać i mścić się.
„Królowe nie mogą się topić“ — powiedziała księżniczka Henrjetta Angielska podczas burzy, a ona była zdania księżniczki.
Marja Teresa nie była bliższą od niej śmierci, kiedy z dzieckiem na ręku ukazała się swym wiernym Węgrom.
Bohaterskie wspomnienie matki wpłynęło na córkę; był to błąd okropny tych, co porównywują okoliczności, nie sądząc ich! Marja Teresa miała lud za sobą; Marja Antonina miała go przeciw sobie.
A przedewszystkiem była kobietą; mniejby może lud nienawidziła, gdyby Charny był ją więcej kochał.
Oto co się działo w Tuilleries przez tych dni kilka, kiedy rewolucja odpoczywała, a rozgrzane namiętności oziębiały się, i kiedy, jak podczas zawieszenia broni — nieprzyjaciele poznawali się z nieprzyjaciółmi, aby rozpocząć potem walkę bardziej zabójczą.

Walka ta, tem jest prawdopodobniejszą, żeśmy wtajemniczyli czytelnika nietylko w to co się dzieje na powierzchni społeczeństwa, ale i w jego głębiach.

ROZDZIAŁ I.
PORTRET KAROLA I-go

Podczas tych kilku dni upłynionych, Gilbert nie przywołany przez króla, nie uznał za stosowne udawać się do Tuilleries; ale nakoniec gdy nadszedł dzień jego, sądził, że obowiązek będzie mu wymówką, której nie chciał składać ma uczucie wyższe. Służba w przedpokojach była taż sama co i w Wersalu; Gilbert więc znanym był w pałacu Tuilleries jak i w Wersalu.
Król zresztą, choć nie przyzywał doktora, nie zapomniał o nim; umiał odróżnić przyjaciół od nieprzyjaciół.
Ludwik XVI nadto, mimo wszelkich uprzedzeń królowej, czuł dobrze, że może Gilbert nie był przyjacielem króla, ale co wychodzi na jedno, był przyjacielem władzy królewskiej.
Przypomniawszy sobie więc dzień służby kazał, skoro się tylko ukaże, wprowadzić do siebie Gilberta.
Tak więc, zaledwie Gilbert stanął w progu przedpokoju, kamerdyner podniósł się i do sypialni króla go zaprowadził.
Król przechadzał się wszerz i wzdłuż pokoju, zatopiony w myślach. Nie słyszał ani oznajmienia, ani wejścia doktora Gilberta.
Zatrzymał się on w progu czekając, aż król zauważy jego obecność i aż się odezwie.
Łatwo było odgadnąć, co zajmowało króla, bo od czasu do czasu zatrzymywał się w wielkiej zadumie; zajmował go wielki portret Karola I, malowany przez Van-Dycka; portret ten jest obecnie w Luwrze. Jakiś Anglik proponował pokryć go całego złotą monetą, gdyby się na sprzedaż zgodzono.
Portret przedstawia Karola I-go pod jednym z tych drzew smutnych a rzadkich, które rosną na brzegu morza. Paź trzyma konia okulbaczonego, tło stanowi morze.
W twarzy królewskiej rozlany smutek. O czem myśli ten Stuart, którego poprzedniczką była piękna a nieszczęśliwa Marja, zaś następcą będzie Jakób II-gi?
A raczej o czem myślał malarz pełen genjuszu, który twarzy króla tyle nadał wyrazu?
O czem myślał malując go przed czasem, takim jak w ostatnich dniach jego ucieczki, jako prostego jeźdźca, tuż podle wzburzonego morza, przy koniu, w gotowości do uderzenia ale i do ucieczki?
Czy, odwracając obraz Van-Dycka, nie znaleźlibyśmy jakiego zarysu rusztowania z White-Hall?
Głos tego płótna snać bardzo wyraźnie przemawiał, skoro go usłyszał człowiek natury tak materjalnej jak Ludwik XVI, i skoro zasępiło mu się czoło.
Trzy razy król zatrzymywał się przed tym obrazem i trzy razy z westchnieniem rozpoczynał przerwaną przechadzkę.
W końcu, Gilbert zrozumiał, że w niektórych okolicznościach, widz mniej bywa niedyskretnym, gdy objawia swoją obecność, niż gdy czeka i milczy.
Poruszył się.
Ludwik XVI zadrżał i odwrócił głowę.
— Ah! to ty, doktorze, rzekł. — Chodź; szczęśliwy jestem, że cię widzę.
Gilbert zbliżył się z ukłonem.
— Dawno tu jesteś, doktorze?
— Od kilku minut, Najjaśniejszy Panie.
— Aha! — wtrącił król zamyślając się znowu.
Po chwili poprowadził doktora przed arcydzieło Van-Dycka:
— Znasz ten portret? — zapytał.
— Znam, Najjaśniejszy Panie.
— Gdzieś go widział?
— Dzieckiem, u pani Dubarry, a jakkolwiek dzieckiem byłem wtedy, silne zrobił na mnie wrażenie.
— Tak... u pani Dubarrry... — szepnął Ludwik XVI.
Po chwili dodał, pytająco:
— Znasz historję tego portretu, doktorze?
— Jego królewska mość mówi o historji króla, którego portret przedstawia, czy o samym portrecie?
— Mówię o historji portretu.
— Nie, Najjaśniejszy Panie, wiem tylko, że malowany w Londynie około 1645 czy 1646 roku, ale nie wiem jak się dostał do Francji i jakim sposobem znajduje się obecnie w pokoju Waszej królewskiej mości.
— Jak się dostał do Francji, opowiem ci; dlaczego jest teraz w moim pokoju, sam nie wiem.
Gilbert patrzył na króla zdziwiony.
— Skąd się wziął we Francji, powtórzył Ludwik XVI, o tem nie powiem nic nowego, ale dodam wiele szczegółów; zrozumiesz pan wtedy, dlaczegom się nad portretem zastanawiał.
Gilbert skłonił się dając znak, że słucha uważnie.
— Lat temu trzydzieści blisko... — mówił Ludwik XVI, istniało ministerstwo złowrogie dla Francji, a dla mnie szczególnie, dodał z westchnieniem, myśląc o swoim ojcu, otrutym, jak sądził przez Austrję: było to ministerstwo pana de Choiseul.
Ministerstwo to chciano zastąpić innem, z panami Aiguillon i Maupeau na czele, rozrywając jednocześnie parlament. Ale to ostatnie przerażało bardzo mego dziadka Ludwika XV. Ażeby rozerwać parlament trzeba było woli, którą utracił. Z resztek starego człowieka miał powstać nowy, a na to jeden tylko był sposób: trzeba było zamknąć ten bezwstydny harem, który tyle pieniędzy kosztował Francję, a tyle popularności monarchję; trzeba było zamiast całego świata kobiet, między któremi tracił ostatki swej męskości, dać Ludwikowi XV jedną kochankę, zastępującą mu wszystkie kochanki, któraby nie miała tyle wpływu, aby nim kierować w polityce, ale któraby powtarzała mu codzień lekcję dobrze wyuczoną. Stary marszałek de Richelieu wiedział, gdzie szukać podobnej kobiety; szukał jej tam, gdzie się one zwykle znajdują i znalazł.
Znałeś ją doktorze, bo mówiłeś, żeś u niej widział ten portret.
Gilbert skłonił się z uszanowaniem.
— Nie lubiliśmy tej kobiety — ani królowa ani ja! Królowa mniej może odemnie, bo Austrjaczka wyuczona przez Marję Teresę wielkiej polityki europejskiej, widziała w nominacji pana d‘Aiguillon, upadek swego przyjaciela pana de Choiseul; nie lubiliśmy jej więc, a jednak muszę jej oddać tę sprawiedliwość, że niszcząc to co było, spełniała moje osobiste życzenia i sumiennie mówiąc, postępowała z dobrem ogółu. Zręczna to była Komedjantka! rolę swą grała cudownie: podeszła Ludwika XV poufałą śmiałością, królom dotąd nieznaną: bawiła, wyśmiewając go; zrobiła go człowiekiem, każąc mu wierzyć, że nim jest...
Król zatrzymał się nagle, wyrzucając sobie nieostrożność z jaką mówił o dziadku swoim obcemu; ale spojrzawszy na otwartą i szczerą twarz Gilberta, przekonał się, że z człowiekiem, który tak wszystko, rozumie, może mówić o wszystkiem.
Gilbert, pojmując co się działo w umyśle króla, otworzył szerzej oczy przed badawczym wzrokiem Ludwika XVI i czekał.
— To co wam mówię, doktorze — podjął Ludwik XVI z niezwyczajnie szlachetnym gestem i tonem, jest moją myślą wewnętrzną, król zaś nie powinien odkrywać głębi serca przed tymi, których przeniknąć nie może. Odpłacisz mi kiedyś podobnem zaufaniem, panie Gilbercie’ Czy powiesz królowi Francji wszystko, co myślisz, jeżeli ci on wszystko mówi?
— „ Najjaśniejszy Panie, odparł Gilbert, przysięgam, że jeżeli Wasza królewska mość czyni mi taki zaszczyt! oddam wam tę przysługę; lekarz opiekuje się ciałem, jak kapłan duszą; ale milczący i nieprzenikniony dla innych, poczytywałby sobie za zbrodnię nie powiedzieć prawdy królowi, który raczy pytać o nią.
— A więc, panie Gilbercie, żadnej niedyskrecji!...
— Najjaśniejszy Panie, gdybyście mi powiedzieli, że za kwadrans z waszego rozkazu będę stracony, nie uciekłbym, gdybyście nie dodali: „Uciekaj“.
— Dobrze, że mi to mówisz, panie Gilbercie. Z najlepszymi moimi przyjaciółmi, z królową nawet myślę pocichu; z tobą myśleć będę głośno.
I mówił dalej:
— A ta kobieta, wiedząc, że tylko na królewskie zachcianki Ludwika XV liczyć było można, nie opuszczała go wcale, aby z tych zachcianek korzystać. W radzie towarzyszyła mu, pochylając się nad jego fotelem; przy kanclerzu i innych poważnych osobach, kładła się u nóg jego, mizdrząc się jak małpa, gadając jak papuga, szepcąc mu dniem i nocą o władzy królewskiej. Ale to nie dość, szczególna ta Egerja traciłaby może czas na różnych słowach, gdyby pan de Richelieu nie przyoblekał w ciało tej nauki, którą ona powtarzała. Pod pozorem, że paź przedstawiany na tym obrazie, zowie się Barry, kupiono obraz dla niej, jako rzecz familijną. Ta smutna twarz, odgadująca dzień 30 stycznia 1649 roku, słuchała w buduarze tej kobiety jej śmiechów i patrzyła na jej gorszące zabawy. Bo oto do czego obraz ten jej służył: smiejąc się, odwracała doń głowę Ludwika XV i pokazując mu Karola I-go: „Widzisz, mówiła, króla, któremu odcięto głowę, bo słabym był względem parlamentu; oszczędzaj-że ty swoją“! Ludwik rozwiązał parlament i umarł spokojnie na tronie. Wtedy wygnaliśmy tę kobietę, dla której może trzeba było mieć więcej pobłażliwości. Obraz został w składach wersalskich i nigdy mi na myśl nie przyszło zapytać, co się z nim stało!... A teraz jakim sposobem znajduje się tutaj? Kto go tu przynieść kazał? Dlaczego ściga mnie i prześladuje?...
A schyliwszy smutnie głowę:
— Doktorze... — spytał Ludwik XVI, czy nie widzisz w tom fatalizmu?
— Fatalizm to, jeżeli portret nic wam nie mówi, Najjaśniejszy Panie; ale Opatrzność jeżeli przemawia...
— Jakże chcesz, doktorze, aby portret podobny nie mówił nic królowi w mojem położeniu?
— Pozwoliwszy mi mówić prawdę, Wasza królewska mość, pozwoli mi się zapytać?
Ludwik XVI zawahał się na chwilę.
— Pytaj, doktorze, rzekł.
— Co mówi ten portret Waszej Królewskiej Mości?
— Mówi mi, że Karol I postradał głowę, bo wydał wojnę swemu narodowi, a Jakób II postradał tron, bo naród swój opuścił.
— W takim razie, Najjaśniejszy Panie, portret ten, tak jak i ja, mówi ci prawdę.
— A więc?... — spytał król Gilberta.
— A więc korzystając z pozwolenia, zapytam, co król odpowiada temu portretowi, który doń tak otwarcie przemawia?....
— Panie Gilbercie, rzekł król, daję ci słowo, że jeszcze nic nie postanowiłem, poradzę się okoliczności.
— Lud boi się, aby król nie zechciał wydać mu wojny.
Ludwik XVI skłonił głowę.
— Nie, panie, nie, rzekł, wojnę ludowi mógłbym tylko wydać z obcą pomocą, a nadto dobrze znam stan Europy, abym się miał zdawać na nią. Król pruski obiecuje wejść do Francji ze stu tysiącami ludzi, ale wiem, jakie intryganckie i pełne ambicji jest usposobienie tej małej monarchji, która wszędzie podburza, chcąc znów Śląsk jaki sobie przywłaszczyć. Austrja daje drugie sto tysięcy do rozporządzenia, lecz nie lubię mego szwagra Leopolda, Janusa o dwóch obliczach, którego matka, Marja Teresa, kazała otruć mego ojca. Mój brat d‘Aritois proponuje mi pomoc Sardynji i Hiszpanji, ale nie ufam tym dwom potęgom, kierowanym przez mego brata, ma on przy sobie pana de Calonne, najokrutniejszego nieprzyjaciela królowej. Wiem o wszystkiem, co się tam dzieje. Na przedostatniej radzie była mowa o złożeniu mnie z tronu i mianowaniu regenta, którym byłby bezwątpienia mój drogi, kochany brat, hrabia Prowancji; na ostatniej radzie, pan de Condé, mój kuzyn, proponował iść na Ljon, cokolwiek bądźby się z królem stało! Katarzyna zaś Wielka powiada tak: Królowie powinni iść swoją drogą, bez uwagi na krzyki motłochu, tak, jak księżyc odbywa swój bieg, nie dbając o szczekanie psów.
— Lud boi się, czy król nie opuści Francji?...
Król zawahał się z odpowiedzią.
— Najjaśniejszy Panie, mówił Gilbert, źle jest brać literalnie pozwolenie królewskie. Wiem, że jestem niedyskretnym, a przecież w zapytaniu swem wyrażam jedynie obawę.
Król położył rękę na ramieniu Gilberta.
— Przyrzekłem powiedzieć ci prawdę i powiem. Tak, była o tem mowa, proponowano mi ucieczkę, to zdanie moich sług najwierniejszych. Ale kiedy w nocy szóstego października, płacząc w onych objęciach, królowa razem ze mną oczekiwała śmierci, kazała mi przysiądz, że o ucieczce bez niej nie pomyślę, że razem umrzemy lub ocalejemy razem. Przysięgi dotrzymam, a ponieważ nie sądzę, abyśmy do granicy dotarli, nie będąc dziesięć razy zatrzymani, nie uciekniemy przeto.
— Najjaśniejszy Panie, rzekł Gilbert, podziwiani trafność umysłu Waszej królewskiej mości. Oh! czemuż cała Francja nie może Was słyszeć, tak jak ja w tej chwili słyszałem! O ile złagodziłaby się nienawiść Waszą królewską mość ścigająca! O ile osłabłyby niebezpieczeństwa, które Was otaczają!
— Nienawiść? — powiedział król, sądzisz pan, że lud mnie nienawidzi? Niebezpieczeństwa największe już przeszły...
Gilbert patrzył smutnie na króla.
— Innego jesteś zdania, panie Gilbercie? spytał Ludwik XVI.
— Mojem zdaniem, Wasza królewska mość dopiero rozpocząłeś walkę, a dnie 14 lipca i 6 października, są pierwszemi aktami strasznego dramatu, który Francja odegra.
Ludwik XVI pobladł lekko.
— Mam nadzieję, że się pan mylisz, rzekł.
— Nie mylę się, Najjaśniejszy Panie.
— Nie możesz pan pod tym względem widzieć więcej odemnie, który mam policję i kontrpolicję.
— Najjaśniejszy Panie, prawda, że nie mam ani policji ani kontrpolicji, ale w mojem położeniu jestem pośrednikiem, między tem co dotyka nieba, a tem co się kryje we wnętrznościach ziemi. Najjaśniejszy Panie, dotąd było tylko trzęsienie ziemi, pozostaje nam zwalczyć ogień i lawę wulkanu.
— Powiedziałeś pan, zwalczyć, czy nie słuszniej powiedzieć uniknąć.
— Powiedziałem, zwalczyć, Najjaśniejszy Panie.
— Znasz moje zdanie względem zagranicy. Nie przywołam jej nigdy do Francji, chyba, żeby moje życie, ale niniejsza o nie! i tak już zeń ofiarę uczyniłem!... chybaby życie mej małżonki i dzieci moich było w niebezpieczeństwie.
— Chciałbym ugiąć się do nóg Waszych, Najjaśniejszy Panie, aby Wam za podobne uczucia podziękować. Nie, Najjaśniejszy Panie, nie potrzeba obcej pomocy, póki mamy własne źródła! Obawiacie się, że rewolucja was prześcignie, nieprawdaż, Najjaśniejszy Panie?
— Wyznaję.
— A więc, dwa są środki ocalenia króla i Francji.
— Mów Pan jakie?
— Pierwszy, Najjaśniejszy Panie, stanąć na czele rewolucji i nadawać jej kierunek.
— Pociągną mnie za sobą, panie Gilbercie, a ja nie chcę iść, gdzie oni pójdą.
— Drugim jest — nałożyć jej wędzidło, któreby miało siłę jarzmić.
— Jakże się ono nazywać będzie?
— Popularność i genjusz.
— A kto będzie jeźdźcem?
— Mirabeau!

Ludwik XVI spojrzał na Gilberta, jakby źle usłyszał.

ROZDZIAŁ XVIII.
MIRABEAU.

Gilbert widział, że musi stoczyć walkę, ale był przygotowany.
— Mirabeau!... powtórzył — tak, Najjaśniejszy Panie, Mirabeau.
Król zwrócił się do portretu Karola I.
— Cobyś odpowiedział Karolu Stuarcie, spytał poetycznego płótna Van-Dycka, gdyby ci podczas trzęsienia ziemi pod twemi nogami, proponowano oprzeć się na Cromwellu?
— Karol Stuart nie przyjąłby propozycji, rzekł Gilbert i dobrzeby zrobił, niema jednak podobieństwa między Cromwellem a Mirabeau.
— Nie wiem z jakiej strony patrzysz na te rzeczy, doktorze, rzekł król. — Dla mnie niema stopnia zdrady; zdrajca mniejszy, czy większy, zawsze jest i będzie zdrajcą.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł Gilbert z szacunkiem ale i z niezwyciężoną stanowczością, ani Cromwell, ani Mirabeau nie są zdrajcami!
— A czemże? — zawoła król.
— Cromwell jest buntowniczym poddanym, Mirabeau szlachcicem niezadowolonym?
— Niezadowolonym z czego?
— Z wszystkiego, ze swojego ojca, który go zamknął w zamku d‘Iff i wieży Vincennes, z trybunału, który go skazał na śmierć, z króla, który nie poznał jego genjuszu i dotąd go nie poznaje.
— Genjuszem męża politycznego, odparł żywo król — jest uczciwość.
— Odpowiedź piękna, Najjaśniejszy Panie, godna Tytusa, Trajana lub Marka-Aureljusza, niestety doświadczenie zaprzecza jej słuszności.
— Jakto?
— Czy uczciwym człowiekiem był Oktawjusz, który dzieląc rządy z Antonjuszem i Lepidem, wypędził Lepida, a zabił Antonjusza, aby sam dla siebie świat posiąść? Czy uczciwym był Karol Wielki, który posłał brata na całe życie do klasztoru i który chcąc zakończyć walkę z Wittykindem, tak może jak i on sam wielkim, kazał ucinać wszystkie głowy Saksonów, wysokość jego miecza przechodzące? Czy uczciwym człowiekiem był Ludwik XI, który zbuntował się przeciw własnemu ojcu, a choć upadły, taką obawą napawał Karola VII że ten, aby nie być otrutym na śmierć się zagłodził? Czy uczciwym był Richelieu, kiedy na schodach i korytarzach Luwru tworzył spiski, które na placu Greve rozwiązywał? Czy uczciwym był Colbert, który oskarżał i niszczył swego protektora Fouqueta, a gdy ten wchodził do więzienia, skąd miał wyjść trupem, bezwstydnie i wspaniale zasiadł w tylko co opuszczonym fotelu Jawnego opiekuna? A jednak, ani jedni, ani drudzy dzięki Bogu nie zrobili nic złego ani królowi, ani władzy królewskiej.
— Ależ, panie Gilbert, wiesz dobrze, iż pan de Mirabeau nie może być moim, skoro jest oddany księciu Orleańskiemu.
— E! Najjaśniejszy Panie, ponieważ książę Orleański wygnany, pan de Mirabeu przeto do nikogo nie należy.
— Jakże mogę zaufać człowiekowi, który jest na sprzedaż?
— Kupując go!... Możesz mu wszak Wasza królewska mość dać więcej, niż ktokolwiekbądź na świecie?
— Nienasycony, zażąda miljona!
— Jeżeli Mirabeau sprzedaje się za miljon, to się sprzeda. Czy sądzicie, Najjaśniejszy Panie, że wart o dwa miljony mniej, niż jeden albo jedna z Polignac‘ów.
— Panie Gilbercie!...
— Jeżeli król cofa słowo, zamilknę.
— Nie, przeciwnie, mów pan!
— Powiedziałem, Najjaśniejszy Panie!...
— A więc, rozstrząsajmy.
— Z największą chęcią! Znam wszystkich Mirabeau doskonale, Najjaśniejszy Panie.
— Jesteś jego przyjacielem?
— Na nieszczęście nie mam tego zaszczytu, zresztą pan de Mirabeau, ma tylko jednego przyjaciela, który jest zarazem przyjacielem królowej.
— Tak, hrabiego de la Marcka, wiemy o tem, i wymawiamy to codzień hrabiemu.
— Wasza królewska mość powinna przeciwnie, pod karą śmierci, zabronić mu wszelkiego poróżnienia z panem de Mirabeau.
— A jakież znaczenie w sprawach publicznych może mieć jakiś szlachetka, pan Riquetti de Mirabeau?
— Najprzód, Najjaśniejszy Panie, pozwólcie powiedzieć sobie, że pan de Mirabeau nie jest szlachetką, ale szlachcicem. Mało jest we Francji szlachty sięgającej XI wieku, bo królowie nasi od tych, których w karety swe sadzają, przez pobłażliwość, wymagają jedynie dowodu z 1399 roku. Nie, Najjaśniejszy Panie, nie jest szlachetką, kto pochodzi od Arighettich z Florencji, którzy wskutek porażki Gibellinów osiedlili się w Prowarncji. Nie jest szlachetką, choć dziadek jego trudnił się handlem w Marsylji, bo wiecie, Najjaśniejszy Panie, że szlachta Marsylska jak i Wenecka, nie poniża się przez handel.
— Rozpustnik!... — przerwał król, postrach opinji, otchłań pieniężna!
— Ah! Najjaśniejszy Panie, trzeba brać ludzi jakimi są, rodzina Mirabeau zawsze była burzliwa i w młodości niepowściągniona. Jako ludzie młodzi, są oni na nieszczęście takimi, jak mówi Wasza królewska mość, jako głowy rodzin, bywają wyniośli i surowi. Król, któryby ich zapoznał, byłby niewdzięcznym, bo w armji nieustraszonych mają żołnierzy, a na morzu śmiałych marynarzy. Wiem, że z wysokości swych wież stawiali nieraz czoło władzy ministrów, a często i królom. Wiem, że nieraz zrzucali do Durange agentów skarbu publicznego, którzy na ich ziemiach chcieli wybierać podatki, wiem, że jednakowo lekceważyli dworzan, dzierżawców generalnych i literatów, że szanowali dwie tylko rzeczy na świcie: żelazo miecza i żelazo pługa, wiem, że jeden z nich napisał, iż: „służba lokajska tak właściwą jest dworzanom o twarzy i sercu gipsowem, jak niechlujstwo kaczkom“. Ale to wszystko, nie trąci wcale, Najjaśniejszy Panie, szlachetką, nie jest może najwyższą moralnością, ale jest z pewnością najwyższą szlachetczyzną.
— No, no, panie Gilbert — rzekł król z rodzajem przykrości, sądził bowiem, że zna lepiej znaczniejsze osoby swego królestwa niż kto inny, widzę, że znasz dobrze rodzinę Mirabeau. Opowiadaj dalej. Nim się kogoś przypuści do siebie, trzeba go wprzód zbadać koniecznie.
— Tak, Najjaśniejszy Panie!... — odparł Gilbert ukłuty rodzajem ironji króla, opowiem to Waszej królewskiej mości. Toż to Mirabeau, ów Bruno de Riquetti, który w dniu inauguracji statui zwycięstwa przez pana de la Feuillade, przechodząc z pułkiem gwardyjskim, na Nowym-Moście — zatrzymał się przed posągiem Henryka IV i rzekł zdejmując kapelusz: „Przyjaciele, pokłońmy się temu, bo wart on więcej, niż kto inny!“ Toż Mirabeau był, ów Franciszek de Riquetti, który mając lat siedemnaście, wraca z Malty i znajduje swą matkę Annę de Ponseres w żałobie, pyta jej więc o przyczynę, ponieważ ojciec od dziesięciu lat już umarł! „Zostałam znieważoną“ odpowiedziała matka. — „Przez kog»?“ „Przez kawalera de Grasque“. „I nie zemściłaś się na nim“? — pyta znowu Franciszek, który znał swoją matkę. — Miałam wielką ochotę! Pewnego dnia znalazłam go samego, przyłożyłam mu więc nabity pistolet do piersi i powiedziałam: Gdybym była samą rozstrzaskałabym ci mózg, a jak widzisz, mogę to zrobić, ale mam syna, który mnie pomści zaszczvtniej!“ „Dobrze zrobiłaś matko“ — odpowiedział młody człowiek. I nie rozbierając się pobiegł do kawalera de Grasque, wyzwał go w ogrodzie i zamknąwszy się z nim, zabił zawadjakę, rębacza. Toż to Mirabeau, ów markiz Jan Antoni, który miał sześć stóp wysokości, piękność Antinousa, siłę Milona i który w ośmnastu łatach był muszkieterem, dowodził legjonem ludzi straszliwych, jak on sam niezwyciężonych, o których inni żołnierze mówili: „Widzisz te ponsowe ozdoby, to Mirainbaux, to znaczy legja djabelska przez szatana dowodzona“. Ale mylili się nazywając szatanem dowódcę, bo był to człowiek pobożny, tak pobożny, że gdy dnia pewnego las się zapalił, nie kazał go zwyczajnemi środkami ratować, ale przynieść Najświętszy Sakrament, i ogień ugasi. Prawda, że to była pobożność pana feodalnego, prawda, że kiedy raz dezerterzy, mający być rozstrzelanymi, schronili się do kościoła jakiegoś klasztoru włoskiego, rozkazał drzwi świątyni wyważyć. Słudzy byliby posłuchali, ale wtem, drzwi świątyni same się otworzyły i w progu ukazał się ksiądz in pontificalibus z Najświętszym Sakramentem w ręku...
— I cóż? — zapytał Ludwik XVI, widocznie zajęty opowiadaniem pełnem werwy i życia.
— Oto pomyślał chwilę, bo położenie było kłopotliwe — potem nagłą myślą oświecony, rzekł do swego chorążego: „Proszę cię, niech zawołają kapelana pułku, aby wyjął Pana Boga z rąk tego głupca“. Rozkaz został pobożnie przez kapelana wykonany, a poparli go muszkietami ci djabli o czerwonych ozdobach....
— W rzeczy samej — rzekł Ludwik XVI, przypominam sobie tego markiza Antoniego. Czy nie on to powiedział pułkownikowi Chamillard, gdy obiecał przemówić za nim do swego brata ministra: „Brat pański szczęśliwy jest posiadając pana, bo inaczej byłby największym głupcem z całego królestwa?“
— Tak, Najjaśniejszy Panie; dlatego minister Chamillard nie zamieścił go na liście generałów brygady.
— A jakże skończył ten bohater, Kondeusz z rodu Riquettich? — spytał król, śmiejąc się przyjaźnie.
— Najjaśniejszy Panie, kto pięknie żyje, pięknie umiera, odparł poważnie Gilbert. — W bitwie pod Cassano polecono mu obronę mostu przeciw cesarskim; zwyczajem swoim kazał żołnierzom pokłaść się na ziemię, a sam, olbrzym, stanął na cel kulom nieprzyjacielskim. Kule świszczały i jak grad padały koło niego, a on stał nieruchomy, jak słup wskazujący drogę. Jedna z tych kul złamała mu prawe ramię; ale to jeszcze niczem było, Najjaśniejszy Panie. Chustką obwiązał sobie rękę, a w lewą uchwycił topór; broń której zwykle używał; zaledwie atoli ruch ten uczynił, druga kula dosięgła jego gardła, przerwała żyłę gardłową i nerwy szyi. Pomimo tej straszliwej rany — kolos stał ciągle; dopiero gdy krew go dusić zaczęła, padł na moście jak z korzenia wyrwane drzewo. Na ten widok pułk jego pierzcha; z wodzem swym stracił otuchę i duszę. Stary sierżant sądząc, że wódz nie umarł jeszcze, rzuca mu w twarz kociołek, a następnie za całym pułkiem, armja księcia Lugenjusza: kawalerja i piechota po jego ciele przechodzi. Po skończonej bitwie, zaczęto grzebać trupy. Po wspaniałym stroju margrabiego, poznał go jeden z jeńców. Książę Eugenjusz widząc, że jeszcze oddycha, a raczej chrapie, kazał go przenieść do obozu księcia de Vendome. Rozkaz wykonano. Złożono ciało margrabiego pod namiotem księcia, gdzie przypadkiem znajdował się sławny chirurg Dumoulin. Był to człowiek pełen fantazji; jedną z nich była chęć przywrócenia do życia tego trupa, a im bardziej niemożliwą wydawała się kuracja, tem bardziej go kusiła. Głowa margrabiego jedynie na stosie pacierzowym i kilku kawałkach mięśni ramion była przyczepioną, a całe ciało, przez które przeszło trzy tysiące koni i sześć tysięcy ludzi — przedstawiało jedną ranę. Przez trzy dni wątpiono, czy odzyska przytomność. Po upływie tego czasu, otworzył jedno oko, za dwa dni ruszył ręką; wkońcu zaciętość Dumoulina odnosi zwycięstwo i po upływie trzech miesięcy, ukazuje się margrabia Jan Antoni ze strzaskaną ręką, obwiniętą czarną chustką, z dwudziestoma siedmioma ranami, rozrzuconemi po całem ciele, i z głową srebrnym naszyjnikiem podtrzymywaną. Pierwsze jego odwiedzimy były w Wersalu, gdzie go książę de Vendome zaprowadził i przedstawił królowi. Ten go zapytał jakim sposobem dając tyle dowodów odwagi, nie był jeszcze generałem brygady: „Najjaśniejszy panie, odpowiedział margrabia Antoni, gdybym zamiast bronić mostu Cassano, przybył do stolicy utrzymywać jaką ladacznicę, miałbym niezawodnie jeden stopień więcej, a daleko mniej ran“. Nie lubił Ludwik XIV takiej mowy i odwrócił się na piętach od margrabiego: „Janie Antoni, mój przyjacielu, rzekł mu, wychodząc książę de Vendome, odtąd stawiać cię będę wobec nieprzyjaciela, ale nigdy wobec króla“. W kilka miesięcy potem margrabia z dwudziestoma siedmioma ranami zaślubił pannę de Castellane-Norante, z którą miał dzieci siedmioro. Niekiedy, ale rzadko, jak prawdziwie odważni i waleczni, wspominał o sławnej bitwie Cassano, a miał zwyczaj dodawać: „To była bitwa w której zostałem zabity“.
— Nie mówisz pan nic — podjął Ludwik XVI, bawiąc się tem wymienianiem przodków pana Mirabeau, nie mówisz nic, kochany doktorze, jak margrabia umarł, mówisz tylko jak zostat zabity.
— Umarł w wieży Mirabeau, w przykrem i twardem schronieniu, na stromej skale wiatrem Północy owianej; umarł z tą powłoką imponującą i twardą, którą na starość Riquettowie przybierają wychowując dzieci w poddaniu i szacunku, a w takiej odległości, że najstarszy z synów mawiał: „Nie miałem nigdy zaszczytu dotknąć ręki lub ust tego szanownego człowieka“. Ten najstarszy z synów, Najjaśniejszy Panie, był ojcem teraźniejszego Miraibeau, ptak dziki, którego gniazdo było między czterema wieżyczkami, który nigdy nie chciał osiąść w Wersalu, co sprawiło, że Wasza królewska mość, nie znając go, nie może mu oddać sprawiedliwości.
— Owszem, panie, rzekł król, znam go, to naczelnik szkoły ekonomicznej, brał udział w dokonanej rewolucji, dał hasło do reformy społecznej, spopularyzował wiele błędów i trochę prawd, a tem winniejszy, że przewidział położenie. On to powiedział: „Niema dziś kobiety, któraby nie była matką jakiego Artewelda lub Masaniella“. Nie mylił się, jego własna żona gorszy jeszcze ciężar nosiła.
— Najjaśniejszy Panie, jeśli jest Mirabeau czemś, co wzbudza wstręt lub obawę Waszej królewskiej mości, to pozwólcie powiedzieć, że sprawił to despotyzm królewski.
— Despotyzm królewski! — zawołał Ludwik XVI.
— Bezwątpienia, Najjaśniejszy Panie! bo wreszcie jakąż zbrodnię popełnił potomek tego wielkiego rodu, żeby go w czternastym już roku życia ojciec odsyłał do szkoły poprawy i to nie pod własnem, dla większego upokorzenia nazwiskiem Riquetti de Mirabeau, lecz pod nazwiskiem Buffieres? Co uczynił, że w osiemnastu latach ojciec za listem królewskim zamykał go na wyspie Ré? Za co go w dwudziestu latach wysłano w szeregach bataljonu poprawczego na wojnę na Korsyce?... Co zrobił, że po roku małżeństwa został wygnany przez ojca do Manosąue? Za co go w sześć miesięcy przeniesiono do twierdzy Joux? Za co go po ucieczce zatrzymano w Amsterdamie i osadzono w wieży Vincennes, gdzie za całą przestrzeń, jemu, któremu świat był za ciasny, wyznaczono dziesięć stóp kwadratowych więzienia? W więzieniu tem przez lat pięć kipiała jego młodość i namiętność, ale jednocześnie wzmagał się umysł jego i krzepiło serce! Oto powiem Waszej królewskiej mości, co on zrobił. Oszołomił swego profesora Poisson — łatwością i pojętnością nauki, poznał dokładnie wiedzę ekonomiczną, nauczył się służyć wojskowo i miał ochotę walczyć dalej; zastosował się z żoną i dzieckiem do sześciu tysięcy franków dochodu, uciekł z wygnania w Manosque, aby pomścić się na szlachcicu, który siostrę jego znieważył; a w końcu — i to jego największa zbrodnia, — Najjaśniejszy Panie, ulegając wdziękom młodej i ładnej kobiety, odebrał ją staremu i zazdrosnemu mężowi.
— Aby ją zaraz potem porzucić, wtrącił król. — Nieszczęśliwa pani de Monnier, opuszczona ze swym występkiem, śmierć sobie zadała.
Gilbert wzniósł oczy do nieba i westchnął.
— Mów pan. Co odpowiesz na to, czem obronisz swego Mirabeau?
— Prawdą, Najjaśniejszy Panie, prawdą, która trudno do królów dociera, lubo jej chętnie szukają.
Pani de Monnier nie umarła z powodu opuszczenia jej przez Mirabeau, bo on wychodząc z Vincennes najpierw ją odwiedził. Przebrany za kramarza wszedł do klasztoru Gien, gdzie Zofja znalazła schronienie i zastał ją zimną, obojętną. Nastąpiły tłumaczenia, Mirabeau spostrzegł, że pani de Monnier nietylko go nie kocha, ale kocha innego, kocha kawalera de Raucourt. Tamtego też po śmierci męża poślubiła. Mirabeau zawcześnie wyszedł z więzienia; trzeba go więc było zabić na honorze. Mirabeau ustąpił szczęśliwemu rywalowi, Mirabeau usunął się, pani de Monnier została żoną pana de Raucourt: pan de Raucourt zmarł nagle!.. Biedaczkę ta ostatnia miłość pochłonęła. Miesiąc temu, 9-go września, zamknęła się w swym gabinecie i udusiła się, a nieprzyjaciele Mirabeau wrzeszczą, że umarła z jego winy, kiedy dla drugiego umarła... O! historjo! historjo! a jednak tak ją piszą!
— A! — rzekł król — więc on dlatego tę nowinę przyjął z taką obojętnością?
— Mogę i to powiedzieć Waiszej królewskiej mości, bo znam tego, co mu ją doniósł; jest to jeden z członków Zgromadzenia. Zapytajcie go sami, Najjaśniejszy Panie, a odpowie, nie skłamie bo to ksiądz proboszcz z Gien, ksiądz Vallet, zasiadający na ławie przeciwległej panu de Mirabeau. Przeszedł salę i z wielkiem zdziwieniem hrabiego przy nim się usadowił. „Czego u djabła chcesz tutaj?“ — spytał Mirabeau. Ksiądz w odpowiedzi podał mu list opisujący szczegółowo nieszczęsną wiadomość.
Mirabeau, otworzył papier i czytał długo, bo zrazu nie mógł w to co czytał uwierzyć. Potem drugi raz list odczytał, a wtedy twarz jego bladła, mieniąc się ciągle; dłonią tarł czoło, obcierał oczy, kaszlał, pluł, starał się zapanować nad sobą. Wkońcu poddać się musiał. Wstał, wyszedł nagle i trzy dni nie ukazał się w Zgromadzeniu... O! Najjaśniejszy Panie, wybacz te wszystkie szczegóły, ale dość jest być człowiekiem zwyczajnego genjuszu, aby uledz we wszystkiem i na wszystkie strony szkalowaniu; tembardziej, kiedy genjusz jest olbrzymem!
— Jaki mogą mieć interes ci, co przedemną, doktorze, pana Mirabeau szkalują?
— Jaki interes w tem mają... Najjaśniejszy Panie? Interes to wszelkiej mierności, usiłującej przy tronie się utrzymać. Mirabeau jest z tych ludzi, co nie wchodzą do świątyni, nie wypędziwszy zeń wszystkich kupczących. Mirabeau z wami, Najjaśniejszy Panie, to klęska dla wszystkich intryżek; Mirabeau z wami, to wygnanie intrygantów, Mirabeau — to duch, torujący drogę prawości. A cóż cię obchodzi to, Najjaśniejszy panie, że Mirabeau źle żył ze swą żoną? Cóż ci szkodzi, że porwał panią de Monnier? Cóż ci szkodzi, że ma pół miljona długów? Zapłać te pół miljona, Najjaśniejszy Panie, i dodaj mu jeszcze miljon, dwa miljony, dziesięć miljonow, jezeli potrzeba! Mirabeau wolny, nie pozwólże mu się więc wymknąć; uczyń zeń radcę, uczyń ministra, słuchaj, co ci powie głos jego potężny, a potem obwieść to ludowi swemu, Europie i światu.
— Pan de Mirabeau, który, aby lud sobie zjednać, zrobił się kupcem sukiennym w Aix, nie chce stanąć po stronie dworu, nie zechce opuścić sprawy ludu.
— Najjaśniejszy Panie! Najjaśniejszy Panie!... powtarzam ci, że nie znasz Mirabeau: Mirabeau to arystokrata, szlachcic, rojalista przedewszystkiem. Pozwolił się wybrać przez lud, bo szlachta nim pogardzała, bo w jego naturze tkwiła potrzeba, właściwa ludziom genjalnym, dojścia do celu jakiemi bądź drogami. Nie opuści sprawy ludu dla króla? A! Najjaśniejszy Panie, dlaczego te stronnictwa nie są stronnictwem jednem? Mirabeau to uczyni, Najjaśniejszy Panie! Ale Mirabeau odtrącony Waszą pogardą, odwróci się od was jutro, a wtedy, Najjaśniejszy Panie, wtedy i ja to mówię i portret Karola I to powie, wtedy wszystko będzie stracone!
— Mirabeau stanie przeciwko mnie?... a czyż już nie stoi?...
— Pozornie może; ale w głębi duszy Mirabeau waszym jest, Najjaśniejszy Panie. Spytajcie hrabiego de la Marck, co powiedział po sławnem posiedzeniu 21 czerwca, ten Mirabeau, który sam jeden czyta w przyszłości z przerażającą przenikliwością.
— Załamując ręce z boleści, zawołał: „Tak to na rusztowanie prowadzą królów“! A w trzy dni potem dodał: „Ci ludzie nie widzą przepaści, którą kopią pod nogami monarchji! Król i królowa zginą w niej, a lud klaskać będzie w dłonie nad ich trupami“!
Król zadrżał, zbladł, spojrzał na portret Karola I, na chwilę zdawał się zdecydowany, ale zaraz rzekł nagle:
— Pomówię o tem z królową, może zechce rozmówić się z panem de Mirabeau; ja z nim gadać nie będę. Lubię uścisnąć za rękę ludzi z którymi rozmawiam, a nie chciałbym, panie Gilbercie, za cenę mego tronu, wolności i życia, uścisnąć ręki pana de Mirabeau.
Gilbert miał odpowiedzieć, może nalegać, ale w tej chwili wszedł odźwierny.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł — osoba, którą Wasza królewska mość ma przyjąć dzisiaj, przybyła i oczekuje w przedpokoju.
Ludwik XVI poruszył się niespokojnie, patrząc na Gilberta.
— Najjaśniejszy Panie — powiedział tenże, jeżeli nie mam widzieć osoby, na którą czekacie, wyjdę innem: drzwiami.
— Nie — odparł Ludwik XVI, wyjdź pan tędy, wiesz, że przed tobą nie mam żadnej tajemnicy, jesteś moim przyjacielem; a zresztą osoba ta, to zwyczajny sobie szlachcic, którego mi brat mój poleca. Wierny to sługa i muszę się dowiedzieć, czy nie będę co mógł zrobić, jeżeli nie dla niego, to dla jego żony i dzieci. Idź, panie Gilbercie, wiesz, że jesteś mi zawsze pożądanym, nawet kiedy przychodzisz mówić o panu Riquetti de Mirabeau.
— Najjaśniejszy Panie... — spytał Gilbert... — czy mam się uważać za zwyciężonego?
— Powiedziałem ci, że pomówię o tem z królową, rozmyślę się... zobaczymy.
— Najjaśniejszy Panie! aby tylko zapóźno nie było.
— O! o! sądzisz, że niebezpieczeństwo tak jest już bliskie?...
— Najjaśniejszy Panie!... zawołał Gilbert, nie każcie nigdy z waszego pokoju wynosić portretu Karola I-go; to dobry doradca.

I skłoniwszy się, wyszedł w tej chwili, gdy osoba oczekiwana przez monarchę we drzwiach się pojawiła. Gilbert nie mógł powstrzymać okrzyku zdziwienia. Szlachcicem, o którego chodziło, był margrabia de Favras, którego przed tygodniem widział u hrabiego Cagliostro, i któremu ten ostatni straszną a bliską śmierć przepowiedział.

ROZDZIAŁ XIX.
FAVRAS.

Podczas, gdy Gilbert oddalał się pod wpływem obawy jaką w nim niewidzialna, a tajemnicza strona wypadków wzbudzała, margrabia de Favras, jak powiedziano w poprzednim rozdziale, wprowadzony został do Ludwika XVI.
Tak, jak i doktor Gilbert, zatrzymał się on w progu, tylko, że król dostrzegł go zaraz i dał znak, aby się przybliżył, skłonił się i czekał pełen uszanowania, aż król do niego przemówi. Ludwik XVI utkwił w przybyłym wzrok badawczy.
Tomasz Mahi, margrabia de Favras, był szlachcicem czterdziestopięcioletnim, o eleganckiem i poważnem obejściu, o twarzy szczerej i otwartej.
Oględziny wypadły dlań korzystnie; coś jakby uśmiech przebiegł po ustach króla.
— Pan jesteś margrabią de Favras?... — zapytał.
— Tak Najjaśniejszy Panie — odpowiedział margrabia.
— Chciałeś pan być mi przedstawiony?...
— Wyraziłem Jego wysokości hrabiemu Prowancji moje gorące życzenie złożenia hołdu monarsze...
— Brat mój ma wielkie zaufanie w panu?...
— Zdaje mi się, Najjaśniejszy Panie i wyznaję, jako gorąco pragnę, żeby to zaufanie i Wasza Królewska Mość dzieliła.
— Brat mój zna cię oddawna, panie de Favras...
— Wasza Królewska Mość nie zna mnie... rozumiem to dobrze, ale niech tylko raczy pytać, a w dziesięć minut znać mnie będzie, tak dobrze, jak dostojny hrabia Prowancji.
— Mów, margrabio — rzekł Ludwik XVI. rzucając wzrokiem na portret Karola I-go, który nie mógł mu zejść z myśli i oczu, — mów, słucham...
— Co Wasza Królewska Mość wiedzieć pragnie?...
— Kto jesteś i co robiłeś?...
— Kto jestem, Najjaśniejszy Panie?... nazwisko moje już to powiedziało: jestem Tomasz Mahi, margrabia de Favras, urodziłem się w Blois 1745 roku, wstąpiłem do muszkieterów mając lat piętnaście i odbyłem kampanję 1761 roku. Zostałem kapitanem, następnie majorem w pułku Belzunce, a następnie pułkownikiem w straży szwajcarskiej hrabiego Prowancji.
— I w tym to stopniu zastałeś mego brata?... — zapytał król.
— Miałem zaszczyt być mu na rok przedtem przedstawionym, Najjaśniejszy Panie.
— Dlaczego opuściłeś pan jego służbę?...
— Opuściłem ją w roku 1775. Najjaśniejszy Panie, bo musiałem udać się do Wiednia, gdzie żonę mą uznano za prawą i jedyną córkę księcia Anhalt-Schanenburg...
— Żona pańska nigdy nie była mi przedstawiona?..
— Nie, Najjaśniejszy Panie, ale w tej chwili ma zaszczyt znajdować się wraz z najstarszym moim synem u królowej.
Ludwik XVI poruszył się niespokojnie, jakby chciał powiedzieć:
— A!... więc i tu znowu królowa?...
Następnie po chwili milczenia, przechadzając się wzdłuż i wszerz pokoju, a ukradkiem na portret Karola I-go spojrzawszy, zapytał:
— A cóż potem?...
— Potem, Najjaśniejszy Panie, to jest trzy lata temu dowodziłem oddziałem w czasie powstania przeciw Statuderom, ale widząc, że zły duch zapanowywa nad Francją, wróciłem do Paryża, aby oddać szpadę i życie na usługi króla.
— I w rzeczy samej, smutne widziałeś pan wypadki, nieprawdaż?...
— Widziałem dzień piąty i szósty października, Najjaśniejszy Panie.
Król miał ochotę zmienić rozmowę.
— I mówisz, panie margrabio, że brat mój, mając zaufanie do ciebie wielkie, polecił ci zaciągnąć w swem imieniu znaczną pożyczkę pieniężną?...
Na to pytanie niespodziane, pan de Favras zadrżał, jak człowiek, któremu wprost przeciwne zadają pytanie, gdy on ma na co innego przygotowaną odpowiedź.
— Tak, Najjaśniejszy Panie, Jego wysokość, okazał mi ten dowód zaufania...
Król czekał końca, jak gdyby ten kierunek rozmowy ciekawszym był od poprzedniego.
Margrabia ciągnął dalej zmieszany:
— Jego wysokość, pozbawiony przez Zgromadzenie dochodów swoich, sądził, że książęta dla własnego bezpieczeństwa, pieniądze mieć powinni i powierzył mi kontrakty.
— Na które potrafiłeś znaleźć pożyczkę?...
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Pożyczyłeś sumę.znaczną, jak mi brat mówił?...
— Dwa miljony, Najjaśniejszy Panie.
— U kogo?...
Favras zawahał się z odpowiedzią. Ta rozmowa, przechodząca od spraw wielkich, powszechnych, do drobnych i prywatnych, od polityki do policji, zbijała go zupełnie z drogi.
— Pytam, u kogoś pan pożyczał?... — powtórzył król.
— Najjaśniejszy Panie, udawałem się najprzód do bankierów Schaumel i Sartorius: ale ponieważ upadli, jakiś bankier cudzoziemiec sam mi się ofiarował z usługą.
— Jakże się ten bankier nazywa?...
— Najjaśniejszy Panie! — wyjąkał Favras z wahaniem.
— Rozumiesz pan dobrze, oświadczył król, że podobny człowiek jest zawsze pożądanym, życzę więc sobie wiedzieć, kto to taki, choćby dlatego, aby przy sposobności podziękować mu za poświęcenie.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł Favras — nazywa się baron Zannone.
— A!... — rzekł Ludwik XVI — włoch?...
— Genueńczyk, Najjaśniejszy Panie.
— A mieszka?...
— W Sevres, Najjaśniejszy Panie, właśnie naprzeciwko miejsca, w którem szóstego października zatrzymano pojazd Waszych królewskich mości, gdy mordercy, prowadzeni przez Marata, Verriera i księcia d’Aiguillon, kazali fryzjerowi królowej, czesać ucięte głowy Vauricourta i Deshuttes‘a...
Kroi zbladł, a gdyby był w tej chwili zwrócił uwagę ku alkowie, ujrzałby silniej drgającą firankę, która okrywała w połowie alkowę królewską.
Widocznem było, że mu rozmowa ciążyła, że wolałby był jej nie rozpoczynać.
Dlatego czemprędzej postanowił z tem skończyć.
— To dobrze, panie Favras, rzekł, widzę, żeś jest wiernym sługą królewskim; przy sposobności nie zapomnę ci tego.
I ręką uczynił gest, który u książąt znaczy: „Dość długo już czyniłem ci zaszczyt, żem mówił z tobą i że cię słuchałem; możesz mnie pożegnać“.
Favras zrozumiał doskonale.
— Wybacz, Najjaśniejszy Panie — powiedział — sądziłem jednak, że Wasza Królewska Mość ma mnie o coś więcej zapytać.
— Nie — rzekł król, wstrząsając głową, jakby rzeczywiście nowych pytań szukał w pamięci, to wszystko, co wiedzieć chciałem.
— Mylisz się, Najjaśniejszy Panie — powiedział głos, na dźwięk którego i król, i margrabia odwrócili się ku alkowie. Wasza Królewska Mość chciałeś wiedzieć, jakiego sposobu użył dziad margrabiego de Favras, aby ocalić króla Stanisława w Gdańsku i aby całego do granicy pruskiej doprowadzić.
Obydwaj krzyknęli zdziwieni; tą trzecią osobą, która się do dyskursu wmieszała, była królowa. Marja Antonina nie zadowolniła się kilku objaśnieniami margrabiego de Favras, a domyślając się, że król nigdy nie doszedłby z nim do końca, przeszła skrytym korytarzem, aby w sam czas podtrzymać upadającą rozmowę.
Ta interwencja królowej i ten sposób podjęcia rozmowy o ucieczce króla Stanisława Leszczyńskiego, pozwalały Ludwikowi XVI słuchać pod przezroczystą osłoną alegorji, propozycje, jakieby mu uczynił Favras co do ucieczki jego własnej.
Favras zrozumiał, że powinien przedstawić swoje plany, a jakkolwiek żaden z jego przodków nie przyczynił się do ucieczki króla polskiego, odpowiedział spiesznie:
— Wasza Królewska Mość chce mówić zapewne o mym kuzynie generale Steinflicht, który winien sławę swego imienia usłudze, jaką oddał swojemu krajowi. Usługa to tem ważniejsza, że wyrwała Stanisława z rąk nieprzyjaciół, a następnie za sprawą Opatrzności uczyniła zeń pradziadka Waszej Królewskiej Mości.
— Tak jest!... tak jest!... — powiedziała żywo królowa, gdy Ludwik XVI patrzył z westchnieniem na portret Karola I-go.
— A więc — rzekł Favras — Wasza Królewska Mość wie... wybaczcie, Najjaśniejszy Panie, Wasze Królewskie Mości wiedzą, że król Stanisław wolny w Gdańsku, lecz otoczony nieprzyjaciółmi, byłby zgubiony, gdyby się na prędką nie zdecydował ucieczkę.
— O!... tak, byłby zupełnie zgubiony — przerwała królowa — zupełnie, zupełnie zgubiony, panie Favras!...
— Najjaśniejsza Pani... — odezwał się Ludwik XVI z pewną surowością: — Opatrzność czuwa nad królami i nigdy ich nie gubi zupełnie.
— Ej!... — odpowiedziała królowa — jestem równie, jak wy pobożna i w Opatrzność wierzę, ale zdaniem majem, trzeba jej dopomódz koniecznie.
— Tego samego zdania był i król polski, Najjaśniejszy Panie — wtrącił Favras — oświadczył bowiem wyraźnie swym przyjaciołom; że uważając swe życie za zagrożone, żąda, aby mu przedstawiono kilka sposobów ucieczki. Mimo trudności, podano mu trzy projekty; mówię mimo trudności, bo Wasza Królewska Mość raczy przyznać, że trudniej było królowi Stanisławowi wyjść z Gdańska, niż gdyby przyszedł kaprys Waszej Królewskiej Mości wyjechać z Paryża... Gdyby Wasza Królewska Mość wyjechać chciała bez hałasu, dotarłaby w jeden dzień i jedną noc do granicy powozem pocztowym; gdybyś zaś Najjaśniejszy Panie chciał opuścić Paryż po królewsku, wydałbyś zaufanemu szlachcicowi rozkaz zgromadzenia trzydziestu tysięcy ludzi, którzy bezpiecznie z samych Tuilleries przeprowadziliby Waszą Królewską Mość... I w jednym i w drugim razie zamiar udałby się z pewnością...
— Najjaśniejszy Panie!... — podjęła królowa, pan de Favras mówi szczerą prawdę Waszej Królewskiej Mości.
— Tak — rzekł król; — ale położenie moje, Najjaśniejsza Pani, nie jest tak zatrważającem, jak króla Stanisława. Gdańsk, jak mówi margrabia, otoczony był przez nieprzyjaciół, a ostatnia jego podpora, twierdza Weichselmünde, kapitulowała.
— Tymczasem ty, królu — przerwała niecierpliwie królowa — jesteś pośród paryżan, którzy zburzyli Bastylję czternastego lipca, piątego października chcieli cię zamordować, a szóstego zmusili jechać do Paryża, znieważając przez całą drogę ciebie i rodzinę twoją... O!... prawda, że położenie piękne, że lepsze, niż króla Stanisława!...
— Jednakże, Najjaśniejsza Pani...
— Król Stanisław ryzykował na więzienie, na śmierć może, kiedy my...
Wzrok króla powstrzymał królową.
— Zresztą, ty decydujesz, Najjaśniejszy Panie, rzekła i siadła niecierpliwie naprzeciw portretu Karola I-go.
— Panie de Favras — powiedziała — mówiłam niedawno z margrabiną i jej synem; są pełni odwagi i postanowienia, jak przystoi żonie i synowi zacnego szlachcica; cokolwiekbądź się stanie, mogą liczyć na królową Francji; królowa Francji nie opuści ich, królowa Francji jest córką Marji Teresy, umie cenić i nagradzać odwagę.
Król podjął, jakby podniecony dąsami królowej.
— Mówiłeś pan, że trzy projekty podano Stanisławowi?...
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— A jakie one były?...
— Pierwszym środkiem było przebranie się za wieśniaka; hrabina Czapska, wojewodzina pomorska, mówiąca dobrze po niemiecku, ofiarowała się pod przebraniem chłopskiem udać go za swego męża. Sposób ten łatwo udałby się królowi Francji, gdyby trzeba było uciec incognito nocną porą.
— Drugi?... — spytał Ludwik XVI, jakby chciał stosować położenie swoje do którejkolwiek pozycji króla Stanisława.
— Drugim było przerżnąć się z tysiącem ludzi przez wojska nieprzyjacielskie; mówiłem o tem także Waszej królewskiej mości, z tą różnicą, że Najjaśniejszy Pan posiada nie tysiąc, ale trzydzieści tysięcy ludzi.
— Widziałeś wszak, naco mi one czternastego lipca się przydały; przejdźmy do trzeciego środka.
— Trzeci projekt, przez króla Stanisława przyjęty, proponował przebranie się za wieśniaka i wyjście z Gdańska nie z kobietą, któraby w drodze przyczyniała kłopotu, nie z tysiącem ludzi, którzy zabitymi być mogli, ale z trzema pewnemi osobami, które zawsze i wszędzie przechodzą. Ten to był ostatni wniosek, przez pana Conti, posła francuskiego podany, a poparty przez mego kuzyna, generała Steinflichta...
— Ten był przyjęty?
— Tak, Najjaśniejszy Panie; a gdy jaki król w takiem znajdujący się położeniu, raczył mi tak zaufać, jak Wasz najjaśniejszy pradziad zaufał Steinflichtowi, odpowiedziałbym głową za jego bezpieczeństwo na drogach tak wolnych, jak francuskie i z jeźdźcem tak dobrym, jak Wasza Królewska Mość.
— Zapewne! rzekła królowa. — Ale w nocy z 5 na 6 października, król przysiągł mi, że nigdy nie pojedzie bezemnie, i z pewnością słowa dotrzyma.
— Najjaśniejsza Pani — rzekł Favras — to czyni podróż trudniejszą; ale nie niemożliwą; to też, gdybym miał zaszczyt dowodzić podobną wyprawą, dowiódłbym króla, królową i rodzinę królewską w całości i zdrowiu do Montmedy lub do Brukseli, jak dowiódł generał Steinflicht króla Stanisława do Marienwerder.
— Słyszysz, Najjaśniejszy Panie! — zawołała Marja Antonina — zdaje mi się, że niema się czego obawiać z takim, jak pan de Favras, człowiekiem.
— Jestem tego samego zdania Najjaśniejsza Pani, ale nie nadeszła jeszcze dla mnie godzina.
— Dobrze, odpowiedziała królowa, czekaj Wasza Królewska Mość, jak ten, którego portret lepszą ci powinien dać radę... czekaj, aż cię zmuszą do bitwy, czekaj przegranej; czekaj więzienia; czekaj niech wzniosą rusztowanie przed naszemi oknami, a jak dziś mówisz: „zawcześnie“, wtedy powiesz: „zapóżno“.
— W każdym razie, Najjaśniejszy Panie — wtrącił Favras z ukłonem — król zawsze gotowym mnie znajdzie. Życie moje należy do króla, on ma prawo niem rozporządzać.
— Dobrze, panie, odparł król i dodał — a w razie upadku sprawy, ponawiam dla margrabiny i jej dzieci, obietnicę królowej.
Tym razem odprawa była stanowczą i margrabia, jakkolwiek miał ochotę nalegać, zachęcony jedynie spojrzeniem królowej, nie śmiał pozostać.
Marja Antonina śledziła go gdy wychodził, a gdy kotara za nim zapadła, wyciągnęła rękę ku płótnu Van-Dycka i zawołała:
— O! sądziłam, rozkazując zawiesić ten portret w waszym pokoju, że lepiej natchnie was, Najjaśniejszy Panie.
I wyniosła, pogardliwa, posunęła się ku alkowie; lecz nagle, zatrzymując się, rzekła:
— Najjaśniejszy Panie, wyznaj, że margrabia nie był pierwszą osobą, którąś dzisiaj przyjmował.
— Nie, Najjaśniejsza Pani, masz słuszność, przed margrabią był u mnie doktor Gilbert.
Królowa zadrżała.
— A! — rzekła — domyślałam się tego! — I doktor Gilbert widocznie...
— Jest mego zdania, Najjaśniejsza Pani, utrzymuje, że nie możemy opuszczać Francji.
— Ale mówiąc o niemożności oddalenia się, podaje zapewne jaki środek, któryby nasz pobyt możliwym uczynił?
— Tak, ale podaje środek, jeżeli nie zły, to niepodobny.
— Jakiż?..
— Chce abyśmy kupili sobie pana Mirabeau na rok czasu.
— Jak drogo? — spytała królowa.
— Za sześć miljonów i... w dodatku za wasz uśmiech, Najjaśniejsza Pani.
Królowa zamyśliła się głęboko.
— W rzeczy samej, może byłby to środek...
— Tak, środek, którybyście ze swej strony odrzucili, Najjaśniejsza Pani?
— Nie mówię ani tak, ani nie, Najjaśniejszy Panie — odrzekła z wyrazem złego anioła, który pewny jest triumfu, — rzecz do namysłu...
A ciszej, odchodząc, dodała:

— Pomyślę ja zaraz nad tem!...

ROZDZIAŁ XX.
KRÓL ZAJMUJE SIĘ SPRAWAMI RODZINNEMI.

Król stał zamyślony i nieruchomy: potem w obawie, aby odejście królowej nie było udane, poszedł do drzwi przekonać się o jej nieobecności i zagłębił wzrok w korytarzu.
Postrzegłszy jedynie służbę, zawołał półgłosem:
— Franciszku!
Na te słowa kamerdyner, który od paru minut czekał rozkazu króla, wszedł do pokoju.
— Franciszku — rzekł Ludwik XVI — znasz apartament hrabiego de Charny?
— Najjaśniejszy Panie — odpowiedział kamerdyner, pan de Charny nie zajmuje apartamentu, tylko facjatkę w pawilonie Flory.
— A to dlaczego facjatka, dla tak znacznego oficera?
— Chciano panu hrabiemu dać coś lepszego, ale odmówił, oświadczając, że to mu wystarcza.
— Dobrze — rzekł król — wiesz, gdzie jest ta facjatka?
— Wiem, Najjaśniejszy Panie.
— Idź, poszukaj hrabiego de Charny, chcę z nim pomówić.
Kamerdyner wyszedł, udał się do pana de Charny, którego zastał w oknie, patrzącego w zamyśleniu na ocean dachów.
Dwa razy pukał kamerdyner, nareszcie wszedł sam, tembardziej, że był wysłany przez króla.
Na odgłos kroków, hrabia odwrócił się pośpiesznie.
— Ah! to ty, panie Hue... rzekł, przychodzisz po mnie z polecenia królowej?
— Nie, panie hrabio, odparł kamerdyner, przychodzę od króla.
— Od króla?... — powtórzył Charny zdziwiony.
— Od króla... — powtórzył przybyły.
— Dobrze, panie Hue; powiedz Jego Królewskiej Mości, że jestem na rozkazy.
Zostawszy sam, pan de Charny chwycił się za głowę rękami, jakby chcąc zmusić rozproszone i pomięszane myśli do powrócenia na właściwe miejsce; następnie przypasał szpadę rzuconą na fotel, wziął kapelusz w rękę i wyszedł.
Zastał Ludwika XVI w jego sypialnej komnacie, jak tyłem do obrazu Van-Dycka odwrócony, jadł śniadanie.
Król zobaczywszy Charny’ego podniósł głowę.
— No, hrabio — rzekł; czy chcesz zjeść ze mną śniadanie?
— Najjaśniejszy Panie, zmuszony jestem odmówić sobie tego zaszczytu, jestem po śniadaniu, odparł hrabia z ukłonem.
— W takim razie, rzekł Ludwik XVI, ponieważ wezwałem pana dla pomówienia o rzeczach bardzo ważnych, poczekaj chwilę; nie lubię rozmawiać przy jedzeniu.
— Jestem na rozkazy Waszej Królewskiej Mości — powiedział Charny.
— Zamiast o interesach, mówmy teraz o czem innem; o panu naprzykład...
— O mnie, Najjaśniejszy Panie! czemże zasłużyłem na to, aby się król mną zajmował?...
— Kiedy niedawno pytałem się o twój apartament w Tuilleries, kochany hrabio, wiesz co mi odpowiedział Franciszek?
— Nie wiem, Najjaśniejszy Panie.
— Powiedział mi, że odmówiłeś ofiarowanego ci apartamentu, a osiedliłeś się w facjatce.
— Prawda, Najjaśniejszy Panie.
— Dlaczegóż!to, hrabio?
— Bo sam jeden będąc, Najjaśniejszy Panie... bo nie mając większego znaczenia nad to, które łaska Ich królewskich mości mi udziela, nie chciałem pozbawiać zawiadowcy pałacu apartamentu, kiedy mi wystarcza facjatka.
— Wybacz, kochany hrabio, mówisz według twego sposobu widzenia, mówisz, jakbyś był zwyczajnym oficerem i nieżonatym; ale nie zapominaj, że w dniu niebezpieczeństwa masz ważne przy nas zadanie, i że masz żonę. Co zrobisz z hrabiną w twojej facjatce?
— Najjaśniejszy Partie — odpowiedział Charny z odcieniem smutku, który król, mało podobnym uczuciom przystępny, zauważył — nie sądzę, aby pani de Charny czyniła mi zaszczyt dzielenia mej siedziby: wielkiej czy małej.
— Ależ wkońcu, panie hrabio, pani de Charny jest przyjaciółką królowej; królowa bez niej obejść się nie może — gdy więc pani de Charny przybędzie do pałacu, gdzie mieszkać będzie?
— Najjaśniejszy Panie, bez wyraźnego rozkazu Waszej Królewskiej Mości, pani de Charny nie wróci tutaj.
— Niepodobna!
Charny skłonił się z uszanowaniem.
— Niech Wasza Królewska Mość wybaczy, rzekł, ale jestem pewny tego, co mówię.
— Dziwi mnie to mniej, niżbyś mógł przypuszczać, kochany hrabio; bo spostrzegłem istotnie pewne oziębienie pomiędzy królową, a jej przyjaciółką.
— W rzeczy samej, Wasza Królewska Mość raczyła dobrze zauważyć.
— Kobiece dąsy!... spróbujemy naprawić to wszystko. Tymczasem jednak, mimo wiedzy, tyranizują cię, kochany hrabio!
— Jakto, Najjaśniejszy Panie?
— Zmuszają cię mieszkać w Tuillerier, kiedy hrabina... gdzie mieszka... hrabio?
— Przy ulicy Coq-Héron, Najjaśniejszy Panie.
— Pytam się, dla zwyczaju, jaki mają królowie, a powtóre, dla dowiedzenia się adresu hrabiny; bo nieznając Paryża, nie wiem nawet, czy ulica Coq-Héron bardzo stąd jest oddalona?
— Nie, Najjaśniejszy Panie.
— Tem lepiej; teraz rozumiem, Tuilleries jest twem tymczasowem tylko mieszkaniem.
— Pokój mój w Tuilleries, rzekł Charny z tą samą melancholją w głosie, nie jest tymczasowem, ale stałem mojem mieszkaniem, i tu każdej godziny w dzień lub w nocy, jestem na usługi Waszej Królewskiej Mości.
— O! o! — rzekł król, opierając się w fotelu po skończonem śniadaniu — cóż to znaczy, panie hrabio?
— Król mi wybaczy, ale nie rozumiem dobrze pytania, które mi zadać raczył.
— Cóż to... nie wiesz pan, że jestem sobie poczciwy człeczyna?... Ojciec, mąż przedewszystkiem; że zarówno zajmuje mnie wnętrze mego pałacu, jak moje królestwo?... Cóż to znaczy, kochany hrabio?... Po trzech latach małżeństwa, pan hrabia de Charny ma stałe mieszkanie w Tuilleries, a pani hrabina de Charny ma stałe mieszkanie przy ulicy Coq-Héron?...
— Najjaśniejszy Panie, na to mogę tylko odpowiedzieć, że pani de Charny pragnie mieszkać sama.
— Ale ją codzień odwiedzasz? Nie?... a więc dwa razy na tydzień?
— Najjaśniejszy Panie, nie miałem przyjemności widzenia pani de Charny od dnia, w którym król mi się o nią dowiedzieć kazał.
— Ależ!... to już więcej niż tydzień?
— Dziesięć dni, Najjaśniejszy Panie — odparł Charny z lekkiem wzruszeniem w głosie.
Król zrozumiał lepiej boleść, niż smutek.
— Hrabio!... — rzekł z serdecznością domowego człowieka — jak się sam nazywał, hrabio, w tem jest twoja wina!
— Moja wina? — powtórzył Charny żywo, mimowoli się czerwieniąc.
— Tak, tak, twoja wina — rzekł król; w oddaleniu się kobiety tak doskonałej jak hrabina, jest zawsze wina mężczyzny.
— Najjaśniejszy Panie!
— Powiesz hrabio, że mnie to nie obchodzi. Ja odpowiem: „Przeciwnie, obchodzi; król może wiele swojem słowem“. Dalej, bądź otwartym, byłeś niewdzięcznym dla tej biednej panny de Taverney, która cię tak kocha!
— Która mnie tak kocha?... Wasza Królewska Mość mówi — powtórzył Charny z goryczą — że panna de Taverney bardzo mnie... kochała?...
— Panna de Tavemey i hrabina de Charny, to zdaje mi się jedno i to samo...
— Tak i nie, Najjaśniejszy Panie.
— A więc powiedziałem i nie cofam, pani de Charny kocha cię i to bardzo.
— Najjaśniejszy Panie, nie wolno przeczyć królowi.
— Przecz wiele tylko chcesz, znam się ja na tem dobrze, jednakie...
— Wasza Królewska Mość przekonał się po oznakach dla niego samego tylko dostrzegalnych, że pani de Charny kocha mnie... bardzo?
— Nie wiem, czy znaki te dla mnie są tylko widzialne, kochany hrabio; ale wiem, że podczas strasznej nocy 6 października, ani na sekundę nie spuściła cię z oka, że jej wzrok wyrażał wszystkie męczarnie serca, a gdy drzwi wywalono od Oeil-deBoeuf, biedna kobieta uczyniła ruch, jakby się między ciebie a niebezpieczeństwo rzucić zamierzała.
Serce się ścisnęło Charny’emu, zdawało mu się, że widział coś podobnego w hrabinie, ale zanadto żywo pamiętał każdy szczegół ostatniego z nią widzenia, aby się zbyt cieszyć tem, co usłyszał w tej chwili od króla.
— A tem lepiej to uważałem — dodał Ludwik XVI — że w czasie mej podróży do Paryża, kiedyś był przez królową do ratusza wysłany, Marja Ludwika wyraźnie mi oświadczyła, że hrabina mało nie umarła z obawy podczas twej nieobecności i z radości przy twym powrocie.
— Najjaśniejszy Panie, odparł Charny, smutnie się uśmiechając, Bóg obdarzył tych, co są nad nami wzrokiem, który ukryte dla nas tajemnice serca odgaduje Król i królowa widzieli, czego ja słabym wzrokiem nie dostrzegłem; dlatego proszę króla, jeżeli ma dla mnie jakie niebezpieczne posłannictwo, niech go miłość pani de Charny nie krępuje; oddalenie i niebezpieczeństwo, pożądanemi są zawsze przezemnie.
— A jednakże przed tygodniem, gdy królowa chciała cię posłać do Turynu, zdawało się, żeś miał ochotę zostać w Paryżu?
— Sądziłam, że brat mój w tym razie wystarczy, siebie na coś trudniejszego zachowałem.
— Właśnie, kochany hrabio, ponieważ nadeszła chwila do powierzenia ci misji trudnej, a może i niebezpiecznej, zagadałam o osamotnieniu hrabiny, i wolałbym, aby miała tu przyjaciółkę, kiedy jej męża odbieram.
— Napiszę do hrabiny, Najjaśniejszy Panie, i oznajmię jej łaskawe usposobienie Waszej Królewskiej Mości.
— Jakto! napiszesz do niej?... nie zamierzasz więc widzieć się z inią przed wyjazdem?
— Byłem raz tylko u pani de Charny bez jej pozwolenia Najjaśniejszy Panie, a po przyjęciu, jakiego doznałem, nie prosiłbym drugi raz o to pozwolenie inaczej, jak za wyraźnym Waszej Królewskiej Mości rozkazem.
— No, nie mówimy więc już o tem; porozmawiam z królową w czasie nieobecności waszej — rzekł król, wstając od stołu.
Potem, odchrząknąwszy parę razy z zadowoleniem człowieka, który dobrze zjadł i pewny jest dobrego trawienia, dodał:
— Doktorzy słusznie utrzymują, że każda rzecz z dwóch stron się przedstawia: smutno pustemu, a rozkosznie pełnemu żołądkowi... Przejdź do mego gabinetu, kochany hrabio, chcę pomówić z tobą otwarcie.

Hrabia wszedł za Ludwikiem XVI, a przez drogę myślał, wiele to traci z majestatu głowa koronowana — na tej zwyczajnej stronie materjalnej, którą dumna Marja Antonina tak ostro mężowi swemu wymawiała.

ROZDZIAŁ XXI.
KRÓL ZAJMUJE SIĘ SPRAWAMI PAŃSTWA.

Jakkolwiek król był zaledwie dwa tygodnie w Tuilleries, dwa pokoje jego apartamentu, kuźnia i gabinet najzupełniej były umeblowane.
Wejdziemy do gabinetu za Charnym. Stoi on obok biurka, przy którem król usiadł.
Charny czekał pełen uszanowania, aż król do niego przemówi.
Ale król, jakkolwiek obiecywał wynurzenia, czuł snąć jakieś zakłopotanie. Wreszcie rzekł:
— Panie de Charny, zauważyłem, że w nocy 5-go października, umieściłeś swego brata na straży przy królowej, a sam przy mnie pozostałeś... To mi podało myśl, że jeżeli będę kiedy miał do powierzenia misję tajemniczą, trudną i niebezpieczną, powierzę ją jako francuz, twej prawości, jako przyjaciel, twemu sercu.
— Oh! Najjaśniejszy Panie!... — zawołał Charny, — jakkolwiek wysoko król mnie podnosi, nie może ze mnie zrobić więcej, nad wiernego i wdzięcznego poddanego.
— Panie de Charny, jesteś poważnym człowiekiem, chociaż masz trzydzieści sześć lat dopiero; wypadki ubiegłe nie przeszły bez wrażenia po twym umyśle... Chcę więc wiedzieć, panie de Charny, cobyś uczynił w chwili niespokojnej, pomiędzy dwiema zawieruchami, aby zatrzeć ślady przeszłej a zażegnać przyszłą burzę?
— Najjaśniejszy Panie, gdybym miał zaszczyt i nieszczęście być królem, przypomniałbym sobie krzyki ludu w czasie mej podróży do Wersalu i prawą rękę podałbym panu de Lafayette, a lewą panu de Mirabeau. Po tych dwóch ludziach wielebym się spodziewał.
— Dobrze hrabio. Ale, gdybym nawet odezwał się do nich, a upadłaby mimo mojej i ich chęci ta kombinacja ministerjalna, coby mi wtedy uczynić wypadało?
— Proponowałbym Waszej Królewskiej Mości usunąć się z najwierniejszymi swymi, do której z fortec, do Metz Nancy, lub Strassburga.
Twarz króla rozpromieniła się.
— Oto list, który oddasz — rzekł król. — Panie de Charny, gdybyś miał powierzyć swego króla odwadze, prawości i rozumowi człowieka, kogobyś wybrał?
— Najjaśniejszy Panie!... — rzekł Charny pomyślawszy chwilę — jest w armji człowiek znany z wielkiego dla króla poświęcenia. Tym człowiekiem, Najjaśniejszy Panie, jest margrabia de Bouillé, generał — gubernator miasta Metz. Jako ojciec powierzyłbym mu syna, jako syn ojca, a jako poddany króla.
Usłyszawszy imię tej osoby, król nie mógł powstrzymać okrzyku radości.
— Patrz, patrz, hrabio, — rzekł — przeczytaj adres tego listu i powiedz, czy nie Opatrzność do ciebie udać mi się kazała?
Charny wziął list z rąk króla i następujący napis przeczytał:

Panu Franciszkowi — Klaudjuszowi, margrabiemu de Bouille, generalnemu gubernatorowi miasta Metz.

Łzy radości i dumy zwilżyły powieki hrabiego.
— Najjaśniejszy Panie!... — zawołał — to jedno mogę wam teraz powiedzieć, że gotów jestem umrzeć za Waszą Królewską Mość.
— A ja, powiem ci, hrabio, że odtąd nie wolno mi mieć tajemnic przed tobą.
Potem podając hrabiemu list otwarty, rzekł:
— Czytaj!...
Charny czytał:

„Pałac Tuilleries, 29 października r. b.

„Sądzę, żeś pan zawsze z gubernatorstwa miasta Metz zadowolony. Pan hrabia de Charny, porucznik mej straży przejeżdżający tamtędy, spyta pana, czy mogę co jeszcze zrobić dla ciebie; skorzystam wtedy z okazji, by stać się panu przyjemnym, a na teraz ponawiam zapewnienie mego dla pana szacunku.

Ludwik“.

— Teraz — rzekł król, — idź, panie de Charny, możesz robić wszelkie obietnice panu de Bouillé, jeżeli tego uznasz potrzebę, tylko obiecuj to jedynie, co dotrzymać mogę.
I wyciągnął rękę do Oliviera.

Charny ucałował tę rękę ze wzruszeniem i wyszedł z gabinetu.
ROZDZIAŁ XXII.
U KRÓLOWEJ.

Charny wyszedł od króla z sercem pełnem uczuć jak najsprzeczniejszych. Ale górowało nad niemi uczucie głębokiej wdzięczności, za zaufanie bez granic, jakie w nim król położył.
Od kilku dni był w stosunkach oziębłych z królową. Wchodził teraz do siebie z myślą napisania do niej listu; w domu zastał oczekującego nań Webera.
Królowa życzyła sobie mówić z nim i to natychmiast.
Nie można było odmówić wezwaniu królowej. Charny wydał kamerdynerowi polecenie przygotowania wszystkiego do podróży.
Po pewnym czasie hrabia Charny stał już przed królową. Skłonił się i zatrzymał w progu.
— Zbliż się pan, panie Charny, jesteśmy sami — rzekła królowa.
Charny zbliżył się, potem głosem miłym, ale tak stanowczym, że żadnego wzruszenia czuć w nim nie było powiedział:
— Jestem na rozkazy Waszej Królewskiej Mości.
— Hrabio, podjęła królowa, jaknajsłodziej, czy nie słyszałeś, że jesteśmy sami?...
— Owszem, Najjaśniejsza Pani, ale nie wiem w czem ta samotność wpłynąć ma na sposób zachowania się poddanego względem swej monarchini.
— Kiedym posyłała po ciebie Webera, sądziłam, że przyjaciel przyjdzie do przyjaciółki.
Gorzki uśmiech zarysował się na ustach hrabiego.
— Tak, hrabio... — rzekła królowa, — rozumiem ten uśmiech i wiem, co myślisz. Przypuszczasz, że byłam niesprawiedliwą w Wersalu, a jestem w Paryżu kapryśną.
— Niesprawiedliwość czy kaprys, — odparł Charny — dozwolone są kobiecie, tembardziej królowej.
— E!... mój przyjacielu, — powiedziała Marja Antonina z wdziękiem, jaki tylko oczom i głosowi nadać mogła, — wiesz dobrze, iż ta królowa nie może się obejść bez twej rady, ta kobieta bez twej przyjaźni.
I wyciągnęła doń rękę białą, trochę wychudłą, zawsze jednak godną służyć za model rzeźbiarzowi.
Charny ujął tę rękę królewską, pocałował z uszanowaniem i puścił ją, kiedy uczuł, że Marja Antonina dłoń jego zatrzymuje.
— A więc, tak... — rzekła biedna kobieta, jakby słowami na wzruszenie sobie odpowiadając — tak, byłam niesprawiedliwą, więcej jeszcze, byłam okrutną. Straciłeś w służbie mojej, kochany hrabio, brata, któregoś jak ojciec kochał. Powinnam go była płakać z tobą, ale strach gniew i zazdrość, cóż chcesz Olivierze, kobietą jestem!.. zatrzymały mi łzy w oczach... Sama jedna zato, nie widząc cię przez dni dziesięć, spłaciłam dług, płacząc po twym bracie; a na dowód patrz, mój przyjacielu, że jeszcze płaczę.
I Marja Antonina lekko w tył głowę przechyliła, aby Charny widział dwie łzy, co czyste jak diamenty spłynęły po twarzy, którą boleść oraz już rozpoczęła.
— Wierzcie mi, Najjaśniejsza Pani... — rzekł, — że wdzięczny jestem za to wspomnienie o mnie, za tę boleść po moim bracie, ale niestety, zaledwie mam czas wdzięczność tę moją wyrazić...
— Jakto, co pan chcesz powiedzieć?...
— Ze za godzinę, Najjaśniejsza Pani, opuszczę Paryż.
— O!... mój Boże!... opuszczasz nas jak inni, — zawołała królowa. — Emigrujesz, panie de Charny?...
— Niestety!... — odrzekł Olivier.
— Wybacz, mój przyjacielu, mówisz że jedziesz... dokąd jedziesz?....
— W misji, jaką mi Król raczył powierzyć.
— I opuszczasz Paryż?... — spytała królowa z obawą. — Na długo?
— Nie wiem tego, Najjaśniejsza Pani.
— Jedziesz pan... sam?... — zapytała.
— Sam, Najjaśniejsza Pani.
Marja Antonina odetchnęła.
— Dokąd pan jedziesz?... — spytała jeszcze.
— Najjaśniejsza Pani — odpowiedział pełen uszanowania Charny, — król nie ma tajemnic przed Waszą Królewską Mością, niech więc królowa zapyta dostojnego małżonka, o cel i miejsce mej podróży, a powie jej bezwątpienia.
Marja Antonina otworzyła oczy i utkwiła w Oliviera wzrok zadziwiony.
— Czemuż mam pytać króla, kiedy mogę pytać pana?... — rzekła.
— Bo to jest tajemnica króla, nie moja, Najjaśniejsza Pani.
— Zdaje mi się... — rzekła królowa wyniośle.... — że tajemnica króla, jest także tajemnicą królowej.
— Nie wątpię o tem, Najjaśniejsza Pani, i dlatego śmiem twierdzić, że król żadnej Waszej Królewskiej Mości trudności w tem nie uczyni.
— Czy to misja wewnątrz Francji, czy zagranicę?...
— Król jeden da Waszej Królewskiej Mości objaśnienia w tym względzie.
— Tak więc, — powiedziała królowa z głęboką boleścią, która chwilowo zapanowała nad gniewem spowodowanym milczeniem Olivera — tak więc oddalasz się pan odemnie, narażasz się na niebezpieczeństwo, a ja nawet gdzie jesteś, wiedzieć nie będę!...
— Najjaśniejsza Pani, zawsze i wszędzie masz we mnie, przysięgam na to, wierne i oddane serce; a wszelkie niebezpieczeństwa miłe mi będą, bo ponoszone dla dwóch głów, które czczę najbardziej na tym świecie.
I skłoniwszy się, hrabia jakby czekał jedynie na pożegnanie królowej.
Marja Antonina stłumiła łkanie i połykając łzy, powiedziała:
— Dobrze. Możesz pan odejść.
Charny skłonił się i krokiem pewnym ku drzwiom się posunął.
Ale gdy kładł rękę na klamce, królowa wyciągnęła doń ręce i zawołała:
— Olivierze!...
Hrabia zadrżał i odwrócił się pobladły.
— Olivierze!... — powtórzyła Marja Antonina — pójdź tutaj!...
Charny zbliżył się, chwiejąc.
— Chodź tu... bliżej., dodała królowa, spojrzyj mi w oczy... Nie kochasz mnie już, nieprawdaż?...
Dreszcz przeszedł Oliviera; przez chwilę sądził, że zemdleje.
Po raz pierwszy dumna kobieta i królowa przed nim się uginała.
W każdej innej okoliczności, padłby był na kolana przed Marją Antoniną, byłby ją przepraszał, ale po tem co zaszło między nim a królem, nie mógł tego uczynić.
— Najjaśniejsza pani, rzekł — zaszczycony, ufnością i dobrocią króla, byłbym nędznikiem, gdybym nie zapewnił Waszej królewskiej mości o moim szacunku i poświęceniu.
— Dobrze... hrabio... rzekła królowa, jesteś wolny, idź.
Charny wybiegł z pokoju, z jedną ręką na czole, drugą na piersi, szepcąc wyrazy, bez związku.
Królowa ścigała wzrokiem odchodzącego, myśląc, że wróci do niej, lecz nie wrócił.
Królowa zadzwoniła. Wszedł Weber.
— Pójdziesz, Weberze, na ulicę Coq-Héron, do pani hrabiny de Charny, i powiesz jej, że dziś wieczór chcę się z nią widzieć koniecznie. Panu Gilbertowi naznaczysz posłuchanie na jutro rano.

I ręką odprawiła Webera.
ROZDZIAŁ XXIII.
WIDNOKRĄG ZACIEMNIONY.

Charny pojechał na pocztę królewską i kazał zmienić i konie u powozu.
Tylko kiedy zaprzęgano, wszedł do pocztmistrza, poprosił o pióro, papier i atrament, napisał do hrabiny list i oddał go służącemu, odprowadzającemu konie.
Hrabina pół leżąc na kanapie w rogu salonu, przy okrągłym stoliczku, czytała ten list, kiedy służąca bez uprzedzenia, wpuściła Webera, jako królewskiego wysłańca, oznajmiając:
— Pan Weber.
Hrabina żywo list złożyła i przycisnęła go do piersi, jakby kamerdyner królowej wydrzeć jej skarb ten przyszedł.
Weber wypełnił polecenie królowej.
Andrea odpowiedziała, że stawi się na rozkazy Jej królewskiej mości.
Po wyjściu Webera, zamknęła oczy, jak osoba, która chce wszelką myśl obcą odpędzić, i wtedy dopiero na nowo czytać list poczęła.
Skończywszy, ucałowała czule papier i na sercu schowała.
Jakkolwiek niepodobna jej było odgadnąć powodu wezwania (królowej, czekała chwili wieczornej, bez niecierpliwości i bez obawy.
Nie tak było z królową. Prawie więziona w pałacu tułała się dla zabicia czasu z pawilonu Flory do pawilonu Marsa.
Najstarszy brat króla pomagał jej przebyć godzinę. Przybył do Tuilleries, aby się dowiedzieć, jak Favras został przyjęty przez króla.
Inna godzina przeszła królowej u pani Lamballe. Biedna księżna, oddana monarchini aż do śmierci, zaniedbywaną była przez Marję Antoninę dla Andrei i dla pani de Polignac.
Obiad trwał także godzinę. Przy stole dostojni małżonkowie byli oboje zamyśleni.
Wbrew zwyczajowi, królowa dnia tego mało była z dziećmi.
Królowa wcześnie została sama, a pod pozorem, że ma wiele do pisania, postawiła u drzwi na straży Webera. Król zresztą nie zauważył tego, zajęty był wypadkami które mu porucznik policji opowiadał.
Wypadki to takie były:
Zgromadzenie uznawszy się za nierozdzielne z królem, przybyło za nim do Paryża.
Ponieważ sala właściwa nie była gotowa, zajęło tymczasowo na swe posiedzenia salę arcybiskupstwa.
Zmieniło tytuł króla Francji i Nawarry, na tytuł Króla francuzów.
Wyrzuciło formuły królewskie: „Mocą naszej wiedzy nieomylnej i naszej mocy niepodzielnej“, a przyjęło formułę: My Ludwik, z Bożej laski i prawa konstytucyjnego państwa.
Dowodziło to, że Zgromadzenie Narodowe, jako dziecię wszystkich zgromadzeń parlamentarnych, zajmowało się fraszkami, zamiast spraw ważniejszych pilnować.
Mogło zająć się naprzykład wyżywieniem Paryża, który literalnie umierał z głodu.
Powrót z Wersalu i zamieszkanie w Tuilleries Piekarza Piekarki i małego Piekarczyka, nie sprowadziło spodziewanego polepszenia.
Brakowało ciągle i mąki i chleba.
Codzień zbierano się tłumnie u drzwi piekarzy, co sprawiało wielkie nieporządki. Ale jak tym zbiegowiskom zaradzić?
Prawo zbierania się uświęcone było: Deklaracją praw człowieka.
O tem wszystkiem nie wiedziało Zgromadzenie. Członkowie jego nie byli zmuszeni czekać u drzwi piekarzy, a jeśli przypadkiem który z członków zapragnął jeść podczas sesji, pewnym był, że o sto kroków znajdzie świeże bułeczki u piekarza Franciszka; mieszkał on przy ulicy Marché-Palu, a miał zawsze rezerwę dla panów Zgromadzenia.
Król słuchał więc porucznika policji, dowodzącego, że te nieporządki pewnego poranku, zamienią się w zaburzenia, gdy Weber, otwierając drzwi małego gabinetu królowej, oznajmił półgłosem:

— Pani hrabina de Charny.

ROZDZIAŁ XXIV.
BEZ MĘŻA. — BEZ KOCHANKA.

Jakkolwiek królowa sama hrabinę przyzwala, jakkolwiek czekała na nią, jednakże posłyszawszy oznajmienie Webera, zadrżała na całem ciele.
Oparta o stół, wyciągnęła Marja-Antonina rękę ku dawnej przyjaciółce.
— Witaj, rzekła, Andreo, dziś jak zawsze pożądana!..
Silna i na wszystko przygotowana, Andrea, zadrżała z kolei.
— Czy potrzebuję mówić Waszej królewskiej mości, że gdybyś zawsze tak się do mnie odzywała, nie potrzebowałabyś posyłać za mną tak daleko?...
Królowa skorzystała z tego początku:
— Niestety!... — odpowiedziała, powinnabyś wiedzieć znowu, ty piękna, czysta, niewinna Andreo, że ja prosiłam o ratunek, i że ty tak mi go wspaniałomyślnie ofiarowałaś...
— Królowa, rzekła Andrea... — mówi o tem, o czem ja zapomniałam, i sądziłam, że ona nie pamięta także.
— Odpowiedź to surowa, Andreo — powiedziała królowa, a jednakże zasługuję na nią; prawda, że będąc szczęśliwą zapomniałam o twem poświęceniu. Posądziłaś mnie o niewdzięczność Andreo, a była to niemoc jedynie.
— Miałabym prawo oskarżać was, Najjaśniejsza Pani, rzekła Andrea, gdyby kiedy królowa odmówiła memu życzeniu lub prośbie, ale jakże Wasza królewska mość chce, żebym się skarżyła, kiedym nie prosiła o nic nigdy?
— Andreo! Andreo! zapominasz, w jak strasznej pocieszałaś mnie okoliczności!
— Najjaśniejsza Pani, rzekła, gdyby Wasza królewska mość miała litość nad swą wierną sługą, oszczędziła by jej wspomnień, które ona od siebie oddaliła; od nikogo, nawet od Boga, nie żądam pociechy, bo i Bóg nawet nie leczy pewnych boleści.
Królowa utkwiła w Andrei wzrok czysty i głęboki.
— Pewnych boleści! rzekła, masz więc inne, oprócz tych, któreś mi powierzyła?
Andrea nic nie odpowiedziała.
— Nadszedł czas wyjaśnienia i dlatego cię wezwałam rzekła królowa. Kochasz pana de Charny?
Andrea zbladła jak trup.
— Tak!... — rzekła.
Królowa krzyknęła jak lwica raniona.
— A odkąd go kochasz?
— Od pierwszego widzenia.
Królowa cofnęła się z przestrachem przed marmurowym posągiem, który przyznawał, że ma duszę.
— O! rzekła — i milczałaś?
— Wiecie o tem lepiej, niż kto inny, Najjaśniejsza Pani.
— Tak... a teraz widzę, bo mnie już nie kocha. To chciałaś powiedzieć, nieprawdaż?
— Miłość lub obojętność pana hrabiego de Charny, są jego tajemnicą; nie do mnie, odkrywać ją należy, odparła Andrea.
— O! nietylko jego tajemnicą, bo sądzę, że ci ją dziś rano zwierzył, rzekła z goryczą królowa.
— Nie widziałam pana de Charny dziś rano.
Królowa zagłębiła w Andrei wzrok przenikliwy.
— Chcesz powiedzieć, że nie wiesz o odjeździe hrabiego?
— Wiem, Najjaśniejsza Pani, napisał do mnie list.
— A tego listu hrabiego zapewne nie masz przy sobie? — spytała królowa.
— Mylisz się, Najjaśniejsza Pani, oto jest.
Królowa czytała:

„Odmówiłem posłannictwa, które przedtem mi ofiarowano; myślałem bowiem, biedny szaleniec, że jakieś współczucie zatrzymuje mnie w Paryżu; ale odtąd, gdy przekonałem się niestety, że jest przeciwnie, z radością oddalam się od serc, którym jestem obojętny.
„Gdyby mnie podczas tej podróży, spotkać miał los biednego Jerzego, wszelkie środki przedsięwziąłem, abyś pani pierwsza uwiadomiona była o nieszczęściu mojem i o zwróconej ci wolności. Wtedy dopiero, dowiesz się jak głęboki zachwyt zrodziło we mnie twoje wielkie poświęcenie, tak źle nagrodzone przez tę, dla której, młoda, piękna i do szczęścia stworzona, poświęciłaś, młodość piękność i szczęście!...
„Proszę Boga i ciebie pani, abyś choć raz wspomniała o nieszczęśliwym, który tak późno przekonał się o wartości posiadanego skarbu.

„Sercem i czcią ci oddany
Hrabia Olivier de Charny“

Królowa oddała list Andrei, a ta wzięła go i opuściła z westchnieniem bezwładną rękę.
— Przebacz mi, Andreo!... — rzekła królowa. — Oh! ja tak cierpiałam!...
— Cierpiałaś! Śmieszże mówić przy mnie Najjaśniejsza Pani, żeś cierpiała! Cóż ja powiem w takim razie? Ty cierpiałaś, nie widziałaś jednak, żeby człowiek, któregoś kochała, obojętny na tę miłość, na klęczkach i z sercem w ręku odwrócił się ku innej kobiecie, nie widziałaś żeby brat twój, zazdrosny o tę inną kobietę; którą czcił w milczeniu jako poganin bóstwo swoje, bił się z człowiekiem przez ciebie kochanym, nie słyszałaś jak człowiek przez ciebie ukochany, raniony przez brata ciosem prawie śmiertelnym, przyzywał bez przytomności tę tylko inną kobietę, której ty byłaś powiernicą, nie widziałaś jak ta inna kobieta wciskała się w cień korytarzy gdzie i ty sama błądziłaś, by podsłuchiwać tych tonów szału, dowodzących, że jeżeli miłość szalona nie przeciąga się poza życie, towarzyszy przynajmniej aż na próg grobu, nie widziałaś jak ten człowiek, wracając do życia, cudem natury i nauki, zerwał się z łoża dlatego tylko aby upaść do nóg twojej rywalki, twojej rywalki... nie odeszłaś wtedy zrozpaczona, w dwudziestu pięciu latach życia, do klasztoru, by u zimnych stóp krucyfiksu zgasić tę pożerającą miłość. Ty, Najjaśniejsza Pani, w imię obowiązku, nie podjęłaś bezmiernego poświęcenia, ty nie kłamałaś przy ołtarzu, ty, po skończonej uroczystości małżeńskiej, nie pozostawiłaś małżonka swego kochankiem rywalki! Ah! — Najjaśniejsza Pani! trzy te ostatnie lata, to lata moje okrutne!
Królowa podniosła omdlałą rękę, szukając ręki Andrei.
Andrea usunęła swoją.
— Ja, która nic nie obiecywałam, rzekła, tyłem jednak dotrzymała! Ty, zaś, Najjaśniejsza Pani, przyrzekłaś mi dwie rzeczy... — Przyrzekłaś mi, że nie będziesz się już więcej widzieć z panem de Charny. Przyrzekłaś mi i to na piśmie, że mnie będziesz uważała za siostrę.
— Przebacz, przebacz mi, Andreo... myślałam, że on cię kocha!
— Sądziłaś więc, Najjaśniejsza Pani, że to prawo serca, że powinien kochać inną, mniej ciebie kochając.
— Andrea wycierpiała tyle, że już mnie tak nie kocha?... — rzekła z boleścią królowa.
Andrea nic nie odpowiedziała. Patrzyła na zrozpaczoną Marję Antoninę i coś jakby uśmiech zarysował się na jej wargach.
— Cóż więc uczynić, co uczynić mój Boże! aby tę uciekającą miłość, to jest życie moje utrzymać? — Jeżeli wiesz Andreo, przyjaciółko, siostro moja, powiedz mi, błagam cię, zaklinam...
Królowa wyciągnęła obie ręce do Andrei.
Andrea się cofnęła.
— Mogęż, odpowiedziała, wiedzieć o tem, ja, której nigdy nie kochał?
— Tak, ale może cię kochać... Kiedyś może błagać będzie u stóp twoich przebaczenia, za przeszłość, za wszystkie cierpienia twoje, których był powodem, a cierpienia tak się prędko zapominają w objęciach ukochanego.
— Zapominasz Najjaśniejsza Pani, że w razie takiego nieszczęścia, bo byłoby to nieszczęściem dla nas obydwóch, musiałabyś odkryć panu de Charny pewną tajemnicę, wielką tajemnicę, któraby w jednej chwili miłość jego zabiła; zapominasz, że musiałabym opowiedzieć mu to com tobie opowiedziała.
— Powiedziałabyś mu o twym strasznym wypadku?.. powiedziałabyś mu, że masz dziecko z Gilbertem?...
— Doprawdy, Najjaśniejsza Pani — powiedziała Andrea, za kogoż mnie masz, okazując podobną wątpliwość?
Królowa odetchnęła.
— Tak więc, rzekła, nie uczynisz nic, aby do siebie pana de Charny przyciągnąć?
— Nie, Najjaśniejsza Pani. a przynajmniej nic więcej niż dotąd.
— Nie powiesz mu, nie dasz uczuć, że go kochasz?
— Chyba, gdyby mi sam powiedział, że mnie kocha, Najjaśniejsza Pani.
— A jeżeli ci powie, że cię kocha, powiesz mu o swej miłości, przysięgasz mi...
— Najjaśniejsza Pani, przerwała królowej Andrea — czy mnie jeszcze o co zapytasz, czy masz mi wydać jakie rozkazy?
— Nie, nie, dziękuję. Chciałam wrócić ci moją przyjaźń, ale mi odmawiasz. Bądź zdrowa, Andreo, przyjmij chociaż wdzięczność moją.
Andrea ruchem ręki odepchnąwszy to uczucie, a oddawszy zimny, lecz głęboki ukłon, wyszła powoli i w milczeniu, jak zjawisko.
Królowa przyzwała Webera.

— Weberze, uprzedź damy moje, że położę się sama że jestem zmęczona i cierpiąca i że chcę spać jutro do dziesiątej. Pierwszą i jedyną osobą, którą przyjmę, będzie doktor Gilbert.

ROZDZIAŁ XXV.
PIEKARZ FRANÇOIS.

Nie próbujemy opowiedzieć, jak ta noc przeszła obu kobietom.
O dziewiątej rano, królowa przechadzała się po pokoju z oczyma czerwonemi od płaczu, z licem od bezsenności wybladłem.
Od kilku chwil, chociaż wskutek rozkazu nikt nie śmiał wejść do jej pokoju, słyszała wokoło swego apartamentu te chodzenia i krzątania, które coś niezwykłego nazewnątrz zwiastują.
Przyzwała wiernego sługę.
— Co to jest, Weberze? zapytała królowa, co się dzieje w zamku, co znaczą te odgłosy?
— Nie wiem, Najjaśniejsza Pani, podobno w Cité powstało zaburzenie z powodu braku chleba. No to, pobiegnij do Cité, Weberze, zobacz co się tam dzieje i przyjdź mi powiedzieć.
Weber wyszedł z zamku, dotarł do furtki Luwru, po biegł na most i kierując się wrzawą, idąc za prądem ku arcybiskupstwu, znalazł się na placu przed kościołem Notre-Dame.
W miarę jak się zbliżał ku staremu Paryżowi tłum się zwiększał a wrzawa się głośniejszą stawała.
Pośród krzyku a raczej wycia, słyszał głosy, jakie można słyszeć na niebie podczas burzy, a na ziemi w dniach rewolucji; głosy te krzyczały:
— To głodziciel! Śmierć mu! śmierć! Na latarnię! na latarnię!
I głosy niewiedząc nawet o co idzie, głosy między któremi słuchać było głosy także kobiet, powtarzały w nadziei radującego serca tłumów widoku:
— To głodziciel! Śmierć mu! Na latarnię.
Nagle Weber uczuł gwałtowne wstrząśnienie i ujrzał fale ludzką, nadciągającą z ulicy Kanonicznej, ujrzał żujący wodospad, pośród którego szarpał się jakiś nieszczęśliwy blady i w rozdartem odzieniu.
Przeciw niemu to cały lud ten powstawał, przeciw memu podnosiły się te wrzaski, wycia i groźby.
Jeden człowiek, który bronił nieszczęśliwego przed tym tłumem; sam jeden stawiał opór potokowi ludzi.
Tym człowiekiem, był Gilbert.
Niektórzy z pośród tłumu, poznając go krzyczeli:
— To doktór Gilbert, patrjota, przyjaciel pana de Lafayette i pana Bailly. Słuchajmy doktora Gilberta!...
Na taki krzyk, chwilowa cisza zapanowała na falach, a Weber korzystał z niej, aby się dostać do Gilberta.
Udało mu się to z wielką trudnością.
— Panie doktorze!... — zawołał kamerdyner.
Gilbert obejrzał się w stronę skąd głos pochodził.
— Ach! — rzekł, to ty, Weberze.
I dając mu znak, aby się przybliżył i szepnął:
— Idź, powiedz królowej, że przyjdę później może niż sie spodziewa. Muszę ocalić człowieka.
— Tak, tak!... — zawołał nieszczęśliwy dosłyszawszy ostatnie słowa, ocalisz mnie, nieprawdaż doktorze? Powiedz im, żem niewinny! Powiedz, że młoda żona moja jest w ciąży!... Przysięgam, że nie chowałem chleba, doktorze!...
— Przyjaciele! — zawołał Gilbert, walcząc z nadludzką siłą przeciw szaleńcom, ten człowiek jest, jak wy francuzem, jak wy obywatelem; nie można, nie trzeba go mordować nie wysłuchawszy, prowadźcie go do okręgu a potem, zobaczymy...
— Tak! — zawołało kilka głosów, które poznały doktora.
— Panie Gilbercie! — rzekł kamerdyner królowej, pójdę uprzedzić oficerów okręgowych, to dwa kroki stąd, za pięć minut przybędę.
I zginął w tłumie, nie czekając nawet przyzwolenia Gilberta.
Tymczasem kilka osób pomagało doktorowi i z ciał swoich uczyniło nieszczęśliwemu, zagrożonemu gniewem tłumu, rodzaj żywego wału.
Wał ten jakkolwiek słaby, zatrzymał na chwilę morderców, głuszących swoją wrzawą głos Gilberta i zacnych obywateli innych.
Szczęściem po pięciu minutach zrobił się ruch w tłumie.
— Oficerowie okręgu! oficerowie okręgu! — wołać zaczęto.
Wobec oficerów okręgu groźby znikają, tłum się usuwa. Mordercy nie mają zapewne jeszcze wydanego hasła.
Prowadzą nieszczęśliwego do ratusza.
Trzyma on za rękę doktora i puścić go nie chce.
Któż jest ten człowiek nieszczęśliwy?...
Zaraz objaśnimy.
To biedny piekarz, Djonizy François, ten sam, który dostarczał bułeczek panom Zgromadzenia.
Rano jakaś stara kobieta weszła do jego sklepu przy ulicy Marché-Palu, w chwili kiedy rozdawszy szósty wypiek, rozpoczynał siódmy.
Kobieta żądała chleba.
— Niema go już, mówi François, ale poczekajcie na siódmy wypiek, to dam wam pierwszej.
— Ja chcę zaraz, odpowiada kobieta, oto pieniądze.
— Ale, mówi piekarz, kiedy niema z pewnością...
— Pozwól mi zobaczyć.
— Owszem!... — rzekł piekarz — idźcie, patrzcie, szukajcie, niczego nie pragnę.
Stara kobieta wchodzi, szuka, wietrzy, plądruje, otwiera jakąś szafę i znajduje w niej trzy bochenki chleba czerstwego, które parobcy schowali dla siebie.
Bierze jeden, wychodzi nie zapłaciwszy, a na uwagę piekarza podburza lud wołając, że François chce go zagłodzić, że chowa połowę każdego wypieku.
Pomówienie o chęć zagłodzenia skazywało na śmierć prawie pewną, każdego, kogo dotyczyło.
Jakiś stary dragon nazwiskiem Fleur-d’Epine, pijący w pobliskiej karczmie, wychodzi i powtarza głosem pijanym krzyk starej kobiety.
Na to podwójne wołanie, lud wyjąć przybiega, pyta się, dowiaduje, o co idzie, powtarza okrzyki, wpada do sklepu piekarza, pomimo straży, którą policja u drzwi jego i wszystkich piekarni postawiła, rozprasza się po magazynie, i oprócz dwóch czerstwych bochenków, wskazanych przez starą kobietę, znajduje sto dwadzieścia świeżych bułeczek zostawionych dla deputowanych, odbywających posiedzenia w arcybiskupstwie, to jest o sto kroków za ledwie...
Odtąd godzina nieszczęśliwego wybiła. Nie jeden już ale sto, dwieście, tysiąc głosów wrzeszczy: „To głodziciel!“...
Cały tłum wykrzykuje: „Na latarnię!“...
W tej chwili doktór Gilbert, powracający od syna z kolegjum Ludwika Wielkiego, rzuca się na ratunek zagrożonego człowieka.
Z kilku słów François, dowiaduje się, o co idzie, uznaje niewinność piekarza i próbuje go obronić.
Lud pociągnął wtedy ze sobą i nieszczęśliwego i jego obrońcę, na obu jedną rzucając klątwę, gotowy dotknąć obu jednem uderzeniem.
Na szczęście Weber, wysłany przez królową, przybył na plac Notre-Dame i poznał doktora.
Widzieliśmy, że po odejściu Webera nadeszli oficerowie okręgu, że nieszczęśliwy piekarz pod ich eskortą odprowadzony został do ratusza.
Oskarżony, straż okręgowa, rozdrażnione pospólstwo, wszystko to wtargnęło do ratusza, zapełniło w jednej chwili plac najemnikami bez roboty i tymi nieborakami z głodu, którzy zawsze gotowi wmięszać się do wszelkich zaburzeń i na tego kto o powód nędzy publicznej zostaje posądzony, rzucić część swojej niedoli. Zaledwie też nieszczęśliwy François zniknął w przedsionku ratusza, krzyki się wznowiły. Zdawało się wszystkim tym ludziom, że wydarto im zdobycz, która do nich należała. Istoty o ponurych twarzach podburzały tłum, mówiąc półgłosem:
— To głodzidel przez dwór zapłacony i dlatego chcą go ocalić!...
Wyrazy: zbrodniarz!... zbrodniarz!... obiegły pośród zgłodzonego pospólstwa i jak płomyki rozpalały nienawiści i gniewy.
Niestety, było to jeszcze bardzo wcześnie, a żadnego z ludzi mających moc nad ludem, ani pana Bailly, ani Lafayette’a, nie było.
Wiedzieli o tem dobrze ci, co powtarzali w tłumie: „Zbrodniarz!... głodziciel!“
Wkońcu, ponieważ oskarżony nie przybywał, groźby i krzyki zamieniły się w wycie ogólne.
Ludzie, o których mówiliśmy wślizgnęli się do przedsionka, na schody i dotarli aż do sali, gdzie biednego piekarza Gilbert bronił jak mógł.
Ze swej strony sąsiedzi François przybiegli, oświadczając, że od początku rewolucji, dawał on dowody największej gorliwości; że wypiekał dziesięć pieców dziennie, ze gdy im brakowało mąki, dawał im swojej, ażeby prędzej obsługiwać publiczność, wynajął piec cukiernika i suszył w nim drzewo.
Pokazało się wkońcu, że zamiast kary, człowiek ten wart nagrody.
Ale na placu, na schodach i w sali, krzyczą ciągle: „to zbrodniarz!“ i żądają śmierci François.
Nagle niepodziewana napaść oddziela biedaka od otaczającej go gwardji narodowej i jego protektorów. Gilbert odepchnięty w stronę zaimprowizowanego trybunału, widzi dwadzieścia rąk wyciągniętych... Napróżno Gilbert robi wysiłek by się doń dostać; otwór, w którym znika nieszczęśliwy, zamyka się powoli!... Walczył przez chwilę z rozpaczliwym wzrokiem, zaciśniętą pięścią i zadławionym głosem, jak pływak z bałwanami; potem fala go zakryła, przepaść pochłonęła!... Odtąd był już zgubiony.
Stoczony ze schodów, odbiera ciągłe razy; w przedsionku ciało jego jest już tylko jedną wielką raną.
Teraz nie o życie, ale o śmierć już prosi!...
Gdzież ukrywała się śmierć w owym czasie, kiedy tak prędko biegła na zawołanie?...
W sekundzie głowa nieszczęśliwego piekarza oddzielona od ciała, znalazła się na pice.
Na krzyk z ulicy, zbiegają burzyciele będący na sali i schodach. Trzeba widzieć wszystko do końca.
Ciekawa to rzecz, głowa na pice, niewidziano nic podobnego od szóstego października, a dziś już dwudziesty pierwszy.
— O!... Billot!... Billot!... — szepcze Gilbert wybiegając z sali, jakiś ty szczęśliwy, żeś opuścił Paryż.
Przechodził plac Greve i szedł brzegiem Sekwany, oddalając się od krwawej głowy i wyjącego motłochu, kiedy w połowie ulicy Pelletier uczuł dotknięcie w ramię.
Podniósł głowę krzyknął i chciał mówić, ale człowiek którego poznał, wsunął mu rękę bilecik, położył palec na ustach i oddalił się w stronę arcybiskupstwa.
Chciał widocznie zachować incognito; ale jakaś przekupka, poznała go i krzyknęła:
— E!.. to poczciwy Mirabeau!...
— Niech żyje Mirabeau!... — zawołało naraz pięćset głosów; — niech żyje obrońca ludu!... niech żyje patrjota!...
Ogon orszaku, towarzyszącego głowie biednego François, posłyszawszy okrzyk, cofnął się aby towarzyszyć panu Mirabeau do drzwi arcybiskupstwa.

Był to Mirabeau w rzeczy samej. Udając się na posiedzenie Zgromadzenia, napisał on na bufecie u kupca winnego bilet do Gilberta, by mu go do mieszkania odesłać.

ROZDZIAŁ XXVI.
KORZYŚĆ JAKĄ MIEĆ MOŻNA Z UCIĘTEJ GŁOWY.

Gilbert przeczytał szybko bilet wręczony sobie przez Mirabeau, odczytał go wolniej po raz drugi, schował do kieszeni i zawoławszy fiakra, kazał się wieźć do Tuilleries.
Zastał tu wszystkie kraty i podwoje zamknięte, straże rozstawione z rozkazu pana de Lafayette. Ten dowiedziawszy się o zaburzeniu w Paryżu, pomyślał o bezpieczeństwie króla i królowej, a potem udał się na miejsce wypadku.
Gilbert dał się poznać odźwiernemu od ulicy, de l’Echelle i wszedł do wnętrza.
Spostrzegła go pani Campan, a mając rozkaz od królowej, wyszła naprzeciw niego i wprowadziła natychmiast. Weber z rozkazu Marji Antoniny wrócił na plac, by zbierać wiadomości.
Na widok Gilberta, królowa krzyknęła.
Ubranie i żabot doktora podarte zostały w walce podjętej dla ocalenia nieszczęśliwego François, a kilka kropel krwi zwilżało jego koszulę.
— Najjaśniejsza Pani, rzekł, przepraszam Waszą królewską mość, że tak się jej przedstawić ośmielam; ale mimo mej woli i tak już długo czekać na siebie pozwoliłem...
— A ten nieszczęśliwy, panie Gilbercie?...
— Nie żyje, Najjaśniejsza Pani!... zamordowano go, poszarpano w kawałki...
— Byłże winny przynajmniej?...
— Był niewinny, Najjaśniejsza Pani.
— O!... panie, oto owoce waszej rewolucji. Pomordowali wielkich panów, urzędników, straż, a teraz mordują się między sobą; czyż niema sposobu wymierzenia sprawiedliwości zabójcom?...
— Postaramy się o to, Najjaśniejsza Pani; lepiej jednak byłoby uprzedzić zbrodnie, niż karać zbrodniarzy.
— Ale jak dojść do tego, wielki Boże!... Król i ja tego tylko wszak pragniemy.
— Najjaśniejsza Pani, wszystkie te nieszczęścia pochodzą z wielkiej nieufności ludu do pełnomocników władzy: postawcie na czele ludzi posiadających zaufanie narodu, a nic podobnego nie będzie.
— A!... tak, pana de Mirabeau, pana de Lafayette... nieprawdaż?...
— Miałem nadzieję, że królowa chce się ze mną widzieć, aby mi oświadczyć, jako wymogła na królu, iż zgodzi się na proponowaną przezemnie kombinację.
— Najprzód, doktorze, powiedziała królowa, popełniasz wielki błąd, który i inni popełniają; sądzisz, że mam wpływ na króla, sądzisz, że król, postępuje za mojem natchnieniem?... Mylisz się pan!... Jeżeli kto, to chyba księżniczka Elżbieta, ale nie ja, ma wpływ na Ludwika; dowód, że wczoraj wysłał jednego ze sług moich, pana de Charny, a ja nie wiem, gdzie pojechał i w jakim celu?
— Jednakże, gdyby królowa wstręt swój do pana de Mirabeau przemogła, wziąłbym na siebie skłonienie króla do spełnienia życzeń moich.
— Czy, panie Gilbercie, podjęła żywo królowa, czy powiesz może, iż wstręt to nieuzasadniony?...
— W polityce, Najjaśniejsza Pani, niema sympatyj ani antypatyj; są tylko względy zasad i kombinacje interesów. Muszę zaś wyznać Waszej królewskiej mości, że ku wstydowi ludzkiemu, kombinacje interesów są daleko pewniejsze, niż względy zasad.
— Dobrze. Czy radziłbyś mi na serjo, ażeby zaufać człowiekowi, który uczynił piąty i szósty października, czy kazałbyś mi zawrzeć pokój z mówcą, który mnie publicznie znieważył na trybunie?
— Najjaśniejsza Pani, wierzcie mi, że to nie pan Mirabeau spowodował piąty i szósty października; głód to nędza, rozpoczęły dzieło dnia, a jakaś ręka potężna, tajemnicza, straszliwa, stworzyła dzieło nocy; może kiedy ja sam bronić was będę, może sam walczyć będę przeciw tej ciemnej mocy, która prześladuje nietylko was, ale wszystkie głowy koronowane, nietylko tron francuski, ale wszystkie trony ziemskie!... Pan de Mirabeau, Najjaśniejsza Pani, przysięgam na cześć, którą wam jestem winien, nie był niczem w tych dniach straszliwych. Dowiedział się on tylko wcześniej na Zgromadzeniu, że lud ciągnie na Wersal...
— Czy zaprzeczysz pan także temu, co wszystkim wiadomo, czy zaprzeczysz znieważeniu mnie na trybunie?..
— Najjaśniejsza Pani, pan de Mirabeau jest jednym z tych ludzi, którzy, widząc na co się zdadzą, oburzają się gdy królowie nie chcą ich zużytkować, pan de Mirabeau dlatego tylko uciekł się do zniewagi, aby sławna córka Marji Teresy, królowa i kobieta, zwróciła na niego wzrok swój zagniewany, bo woli to, niż gdyby wcale nań patrzeć nie miała.
— Więc sądzisz, panie Gilbercie, że ten człowiek zgodziłby się być naszym?...
— Jest nim, Najjaśniejsza Pani; Mirabeau oddala się od króla, jedynie, jak koń rozbrykany: gdyby poczuł cugle i ostrogi jeźdźca, wróciłby znowu na prostą drogę.
— Skoro oddany jest księciu Orleańskiemu nie może być nam oddany?
— Błąd to, Najjaśniejsza Pani!
— Więc pary de Mirabeau nie jest oddany księciu Orleańskiemu?... powtórzyła królowa.
— I to tak dalece, Najjaśniejsza Pani, że gdy dowiedział się o wyjeździe księcia do Anglji, przed pogróżkami pana de Lafayette, powiedział: „Mówią, że jestem stronnikiem tego człowieka, a ja nie chciałbym go mieć za lokaja!“
— No, to mnie z nim trochę godzi, powiedziała królowa, próbując się uśmiechnąć i gdybym wiedziała, że doprawdy liczyć na niego mogę?...
— A więc?
— Może prędzej niż król zwróciłabym się do niego.
— Najjaśniejsza Pani, nazajutrz po dniu, w którym lud przyprowadzi Waszą królewską mość, króla i rodzinę królewską z Wersalu, spotkałem pana de Mirabeau...
— Upojonego triumfem?
— Przerażonego niebezpieczeństwami, któreście przeszli i które wam grozić jeszcze mogą.
— Doprawdy, czy jesteś pan tego pewny? spytała wątpiąco królowa...
— Chcesz, Najjaśniejsza Pani, abym ci wyrazy jego powtórzył?...
— Sprawi mi to wielką przyjemność.
— A wiec, oto są, co do słowa; wyryłem je sobie w pamięci, mając nadzieję, że kiedyś przy sposobności powtórzę je Waszej królewskiej mości:
— Jeśli masz pan jaki sposób dać się wysłuchać krolowi i i królowej, wytłumacz im, że Francja i oni są zgubieni jeżeli rodzina królewska nie opuści Paryża. Zajmuję się planem tego wyjścia. Czy mógłbyś ich zapewnić, że mogą liczyć na mnie?
Królowa się zamyśliła.
Tak... więc... — rzekła, zdaniem pana de Mirabeau, powinniśmy opuścić Paryż?
— Było to w owym czasie jego zdanie.
— Czy zmieniło się dotąd?...
— Tak, jeśli mam wierzyć biletowi, który przed półgodziną odebrałem.
— Od kogo?
— Od samego Mirabeau właśnie.
— Można widzieć ten bilet?
— Przeznaczony jest dla Waszej królewskiej mości.
Powiedziawszy to, Gilbert wydobył papier z kieszeńi.
— Wasza królewska mość wybaczy, rzekł, ale pisany był u kupca win na bufecie.
— Bądź pan o to spokojny, papier i biurko zgadzają się z polityką w obecnej chwili.
Królowa wziąwszy bilet, czytała:
„Dzisiejsze zdarzenia zmieniają postać rzeczy.
„Wielką można mieć korzyść z tej uciętej głowy.
„Zgromadzenie bać się będzie i zażąda stanu wojennego.
De Mirabeau może utrzymywać, że ocalenie polega jedynie na przywróceniu siły władzy wykonawczej.
De Mirabeau może atakować pana Neckera w kwestji ustaw o wyżywieniu i może go zwalić.
„Niech zamiast Neckera. powołani będą na ministrów Mirabeau i Lafayette, a de Mirabeau odpowiada za wszystko“..\
— I cóż?... — rzekła królowa... — list to bez podpisu.
— Miałem zaszczyt powiedzieć Waszej królewskiej Mości, że go sam pan de Mirabeau doręczył.
— Co pan myślisz o tem wszystkiem?
— Myślę, Najjaśniejsza Pani, że pan de Mirabeau ma słuszność najzupełniejszą, że jedynie związek, który proponuje, może ocalić Francję.
— Niech tak będzie; niech de Mirabeau przedstawi mi przez pańskie pośrednictwo, notę o położeniu rzeczy, i projekt ministerjum, a oboje przedstawię królowi.
— I będzie Wasza królewska mość popierać ten projekt?
— Energicznie.
— A tymczasem, czy pan de Mirabeau, tytułem pierwszego zakładu, może popierać stan wojenny i żądać przywrócenia siły dla władzy wykonawczej?
— Może to uczynić.
— Czy, gdyby upadek Neckera był nagłym, ministerjum Lafayette i Mirabeau — nie będzie źle przyjętem?
— Nie. Chcę dowieść, żem gotowa poświęcić wszystkie moje osobiste uczucia dla dobra państwa. Tylko, jak pan wiesz, nie ręczę za króla.
— Czy hrabia Prowancji wspierałby nas w tej sprawie?
— Zdaje mi się, że hrabia Prowancji ma swoje zamiary, i że nie zechce popierać żadnych innych.
— Czy zamiarów tych wcale nie zna królowa?
— Zdaje mi się, że jest on zdania, jakie wyznawał przedtem pan de Mirabeau. Pragnie aby król opuścił Paryż.
— Czy Wasza królewska mość upoważnia mnie do powiedzenia panu de Mirabeau, że ten projekt ministerjuni jest przez nią pożądanym?
— Zdaję się na pana w tym, jak masz postąpić z człowiekiem, który był naszym przyjacielem wczoraj i może nim być jutro...
— W tym względzie polegaj na mnie, Najjaśniejsza Pani, ale, ponieważ okoliczności są właśnie, ponieważ niema czasu do stracenia; pozwólcie mi udać się na Zgromadzenie, a może dziś jeszcze zobaczę się z panem de Mirabeau. Jeżeli go zobaczę, Wasza królewska mość, za dwie godziny będzie miała odpowiedź.
Królowa uczyniła ręką znak przyzwolenia i pożegnała.
Gilbert wyszedł.
W kwadrans potem był na Zgromadzeniu.
Zgromadzenie całe wzruszone, oburzało się na zbrodnię u jego drzwi popełnioną, na człowieku, który był w części jego sługą.
Członkowie przechodzili z trybuny na ławki, z ławek na korytarze.
Jeden Mirabeau, nieruchomy, patrzył stale na trybunę.
Gdy spostrzegł Gilberta, lwia jego fizjognomja rozjaśniła się nagle.
Gilbert dal mu znak, na który skinieniem głowy odpowiedział.
Gilbert wyrwał kartkę z pugilaresu i napisał:
„Propozycje wasze przyjęte, jeżeli nie przez obie strony, to przez tę, którą pan i ja mamy za najbardziej wpływową.
„Żądają noty na jutro, a projektu ministerjum ma dziś.
„Przywróć pan siłę władzy wykonawczej, a rachować się będzie z panem“.
Złożył papier w kształcie listu i napisał na adresie:
„Panu de Mirabeau“ — zawołał woźnego i kazał odnieść adresatowi.
Z trybuny widział Gilbert woźnego wchodzącego do sali; widział, jak oddawał bilet.
Mirabeau przeczytał papier z tak głęboką obojętnością że najbliższy sąsiad nie odgadłby, iż zadawalniał on najgorętsze jego życzenia; z tą samą obojętnością skreślił kilka wierszy i oddał je woźnemu, mówiąc:
— Osobie, która ci bilet do mnie dała.
Gilbert żywo papier otworzył.
Zawierał kilka słów, które możeby były inną przyszłość Francji przyniosły, gdyby plan w nich zawarty został wykonany:
„Będę mówił.
— „Jutro, prześlę notę.
„Oto lista, można będzie zmienić kilka nazwisk:
„Pan Necker, pierwszy minister...“
Nazwisko nasunęło Gilbertowi wątpliwość, czy bilet był rzeczywiście ręką Mirabeau pisany.
Ponieważ jednak za tem, jak i za innemi nazwiskami następowały uwagi, Gilbert czytał dalej:
„Pan Necker, pierwszy minister. (Trzeba go uczynić tak bezsilnym, jak jest niezdolnym, a jednak zachować jego popularność gwoli króla).
„Arcybiskup Bordeaux, kanclerz. (Zaleci mu się, aby starannie dobierał sobie referentów).
„Książę de Liancourt, wydział wrojny. (Posiada honor i stałość i przyjaźń osobistą dla króla, więc to króla zabezpieczy).
„Książę de la Rochefoucault, pałac królewski, miasto Paryż. (Thouvert z nim razem).
„Hrabia de la Marck, marynarka. (Nie może zawiadywać ministerjum wojny, które trzeba oddać panu de Liancourt. Pan de la Marck jest wiernym i ma charakter).
„Biskup d’Autun, minister finansów. (Projekt o duchowieństwie, godnym go czyni tego miejsca. Laborde z nim razem).
„Hrabia de Mirabeau, w radzie króla. Bez wydziału (Drobne skrupuły szacunku ludzkiego nie są na czasie: rząd ma objawić głośno, że odtąd głównemi jego podporami będą dobre zasady, charakter i zdolności).
„Target, mer Paryża (parlament kierować nim będzie zawsze).
„Lafayette, do rady; marszałek Francji, naczelny wódz niedożywotni, dla przekształcenia armii.
„Pan de Montmorin, gubernator, książę i par Francji (Długi jego spłacone).
„Pan de Segur (z Rosji), do spraw zagranicznych.
„Pan Mounier, do bibljoteki króla.
„Pan Chapelier, do budynków“.
Pod tą pierwszą, następowała druga nota.

„Oddział Lafayotte’a.

„Minister sprawiedliwości, książę de la Rochefacanit.
„Minister spraw zagranicznych, biskup d’Autun.
„Minister finansów, Lambert, Haller albo Clavieres.
„Minister marynarki...

„Oddział królowej.

„Minister wojny lub marynarki, la Marck.
„Naczelnik rady wychowania publicznego, ksiądz Sieyes.
Straż prywatnej pieczęci króla...“
Ta druga nota wskazywała widocznie zmiany i modyfikacje jakieby w propozycji Mirabeau zaprowadzić można bez szkody dla jego widoków, bez naruszenia jego projektów[2].
Gilbert przebiegł prędko pismo, wyrwał nową kartki; z pugilaresu, napisał kilka słów, które oddal woźnemu poprosiwszy go przedtem, aby się nie oddalał:
„Wracam do gospodyni domu, w którym chcemy nająć mieszkanie i przedstawię jej warunki na jakich przystajesz pan wziąć ten dom i oporządzić.
„Po skończonem posiedzeniu prześlij mi pan jego rezultat, na ulicę Św. Honorjusza, naprzeciwko sklepu stolarza Duplay“.
Królowa ciągle chciwa ruchu i wzruszeń, w nadziei, że intrygami politycznemi zwalczy namiętności serca, czekała niecierpliwie na powrót Gilberta i słuchała opowiadań Webera.
To opowiadanie było strasznem rozwiązaniem okropnej sceny, której Weber widział początek i koniec.
Posłany przez królową, aby zasięgnąć wiadomości, przybył z jednej strony mostu Notre-Dame, kiedy na drugiej ukazywał się krwawy orszak, niosący jako sztandar zbrodni, głowę nieszczęśliwego François, przystrojoną w białą czapkę, jednemu z piekarzy zerwaną.
W trzeciej części mostu, jakaś młoda kobieta blada, wystraszona, mimo, iż widocznie była brzemienną, biegła jak mogła najprędzej ku ratuszowi i zatrzymała się nagle.
Ta głowa, której rysów z daleka rozróżnić nie mogła, wywarła na niej wrażenie starożytnego puklerza Meduzy. W miarę jak się głowa zbliżała, można było widzieć, że biedna kobieta w głaz się zamieniała.
Kiedy straszne trofeum znalazło się o dwadzieścia kroków od niej, krzyknęła, wyciągnęła ręce z ruchem rozpaczliwym, i jakby nogi jej odczepiły się od ziemi, padła zemdlona na moście.
Była to żona piekarza François, w ciąży od pięciu miesięcy.
Uniesiono ja bez przytomności.
— O! mój Boże!... — szepnęła królowa, straszna to dla twej sługi wiadomość, że są jeszcze od niej nieszczęśliwsi!
W tej chwili wszedł Gilbert, wprowadzony przez panią Campan.
Zastał, już nie królową, ale kobietę, żonę i matkę, przybitą opowiadaniem okrutnem.
Gilbert, według jego zapewnień przynajmniej, przychodził podać sposób, któryby morderstwom koniec położył.
To też królowa, ocierając oczy zaszłe łzami, i czoło potem zlane, wzięła z rąk Gilberta listę, przezeń przyniesioną.
— Weber... — rzekła, zanim się do czytania zabrała, jeżeli rzeczywiście jest w ciąży, będę chrzestną matką jej dziecka.
— Ah! Najjaśniejsza Pani, Najjaśniejsza Pani! — zawołał Gilbert, czemu wszyscy francuzi nie mogą tak jak ja, widzieć łez i słyszeć świętych słów waszych?
Królowa zadrżała. Były to słowa, które w niemniej krytycznej okoliczności, wyrzekł był do niej Charny.
Rzuciła okiem na listę Mirabeau: ale nadto wzburzona aby dać stosowna odpowiedź, powiedziała:
— Dobrze, doktorze, zostaw mi tę listę. Namyślę się odpowiem jutro.
Potem, nie wiedząc może co czyni, wyciągnęła rękę do Gilberta, którą on, zadziwiony, dotknął końcami ust palców.
Było to strasznem nawróceniem się ze strony dumnej Marii Antoniny, rozprawiać o ministerstwie Mirabeau i Lafayetta, a podawać rękę do pocałowania doktorowi.
O siódmej wieczór lokaj bez liberji oddał Gilbertowi bilet następujący:
„Posiedzenie gorące. „Stan wojenny uchwalony.
„Buzet i Robespierre żądali utworzenia sądu najwyższej instancji.
„Utrzymałem uchwałę, że wszystkie zbrodnie obrazy-narodu, sądzone będą przez trybunał królewski w Chatelet.
„Umieściłem bez korowodów, zbawienie Francji w sile władzy królewskiej, a trzy czwarte Zgromadzenia mi przyklasnęło.
„Mamy dziś 21 października. Sądzę, że monarchja od 6-go października zaszła daleko.

„Vale et me ama“.
Bilet nie był pisany, ale kreślony tą samą ręką, co zrana nota ministerjalna; wychodziło to na jedno, bo była to ręka Mirabeau.

ROZDZIAŁ XXVII.
CHATELET.

Ażeby zrozumieć całą doniosłość triumfu jaki odniósł Mirabeau i władza królewska, której się n pełnomocnikiem uczynił, musimy czytelnikom objaśnić, czem był Chatelet.
Jeden z jego pierwszych sądów da zresztą powód do najstarszej sceny na placu Greve w 1790 roku; do sceny, która nie będąc obcą naszemu przedmiotowi, znajdzie miejsce w ciągu opowiadania niniejszego.
Chatelet, który od XII stulecia miał wielkie znaczenie w historji jako trybunał i więzienie, otrzymał wszechmoc swą pięciowiekową z ręki dobrego króla Ludwika IX.
Król Filip-August, budowniczym był, jakich mało.
Wybudował on mniej więcej Notre-Dame.
Wzniósł szpitale Św. Trójcy, Św. Katarzyny i Św. Mikołaja.
Wybrukował ulice Paryża, bo pokryte błotem i mułem, cuchnęły tak, że nie pozwalały mu, jak mówi kronika, oknem wyglądać.
Filip-August miał coprawda na te wszystkie wydatki i źródło niewyczerpane, ale na nieszczęście, następcy jego wysuszyli je zupełnie. Źródłem tem byli żydzi.
W 1189 roku, Filip-August uległ szałowi epoki.
Zapragnął odebrać Jerozolimę sułtanom Azji.
Połączył się z Ryszardem-Lwie-Serce i udał się do miejsc świętych.
Nim jednak wyjechał, aby dobrzy Paryżanie nie tracili czasu i nie mając co robić, nie myśleli o buncie, tak jak za jego podmową buntowali się poddani, a nawet synowie Henryka II-go, króla angielskiego, zostawił im plan, który natychmiast po jego wyjeździe wykonać mieli.
Miało to być nowe obwarowanie miasta Paryża; otoczenie, którego plan sam król podawał, miał to być prawdziwy mur XII wieku, ozdobiony wieżycami i bramami.
Trzeci mur opasujący Paryż.
Rozumie się, że inżynierowie, którym wykonanie tego planu powierzone zostało, nie brali miary z chwili bieżącej, bo stolica szybko rosnąc od Hugona Kapeta, przerwała już dwa pasy dawniejsze i obiecywała wybiec poza trzeci.
Zrobiono więc pas szerszy, a w tej przestrzeni zamknięto wielką ilość małych wiosek, przeznaczonych na utworzenie wielkiej całości.
Te wsie i wioski, jakkolwiek ubogie, miały każda swój sąd osobny, sąd dominjalny.
Wszystkie sądy te dominjalne, rzadko się z sobą zgadzały, a po otoczeniu ich jednym murem, jeszcze silniej uwydatniały sprzeczności, przez co wielkie zamieszanie sprawiały w tej dziwnej stolicy.
Ówczesny posiadacz dóbr Vincennes, któremu widocznie więcej niż innym starcia te dokuczyły, postanowił raz im położyć kres.
Posiadaczem owym był Ludwik IX.
Dobrze bo jest przypomnieć dzieciom, a nawet i dorosłym, że kiedy Ludwik IX wymierzał sprawiedliwość pod owym dębem przysłowiowym, wymierzał ją jako pan, nie jako król.
Wskutek tego, jako król, rozkazał, aby wszystkie sprawy przez mniejsze sądy rozstrzygane, odwoływały się do Chatelot w Paryżu. Sąd więc w Chatelot stał się wszechmocnym i był nim aż do chwili, w której parlament, wdzierający się coraz bardziej w zakres władzy królewskiej, oświadczył, że on z kolei drogą apelacji rozstrzygać będzie sprawy w Chatelet osadzone.
Zgromadzenie narodowe zawiesiło wszystkie parlamenty.
— Zakopaliśmy je żywcem!... powiedział był raz Lameth wychodząc z posiedzenia.
Ale na naleganie Mirabeau, przywrócono dawną moc Chateletowi, a nawet nowe mu atrybucje dodano.
Był to wielki triumf dla władzy królewskiej, bo wykroczenia przeciw narodowi podlegające prawu wojennemu, poddawane znowu być miały pod rozpoznanie trybunału do króla należącego.
Pierwszą zbrodnią rozpatrywaną w Chatelet była ta, którąśmy opowiedzieli.
Zaraz w dniu ogłoszenia nowego prawa, dwaj z morderców nieszczęśliwego François, bez żadnego procesu na publiczne tylko oskarżenia i jawność zbrodni, zostali na placu Greve powieszeni.
Trzeci, werbownik Fleur-D‘Epine, o którym jużeśmy wspominali, został zdegradowany i skazany przez Chatelet na połączenie się w wieczności z dwoma swymi towarzyszami.
Pozostały dwie jeszcze sprawy do osądzenia.
Sprawa głównego dzierżawcy Augeard i sprawa głównego inspektora Szwajcarów, Piotra-Wiktora de Bezenval.
Obaj ci ludzie oddani byli dworowi; sprawy ich więc szybko do Chatelet przeniesiono.
Augeard był oskarżony o to, że dostarczał funduszów, którymi królowa płaciła wojsko zgromadzone w lipcu na polu Marsowem; ponieważ jednak Augeard mało był znany, aresztowanie przeto jego nie zrobiło hałasu, pospólstwo mu nie złorzeczyło.
Chatelet uniewinnił go bez wielkiego skandalu.
Został Bezenval.
Bezenval to co innego, imię jego dobrze było znane ze złej strony.
On dowodził Szwajcarami u Reveillona, w Bastylii, i na polu Marsowem. Lud pamiętał, że w tych trzech okolicznościach kazał strzelać do tłumu, rad więc był odwetowi.
Rozkaz najwyraźniejszy przyszedł od dworu; ani król, ani królowa nie chcieli, aby pan de Bezenval został skazany. Nie nadto było tej podwójnej protekcji, aby go ocalić.
On sam uznał się winnym, ponieważ uciekł po wzięciu Bastylji i zatrzymany w pół drogi do granicy, odprowadzony został do Paryża. Dlatego, gdy wszedł na salę, wzniósł się krzyk jednogłośny:
Bezenval na latarnię! Bezenyal na szubienicę! — wołano ze wszystkich stron.
— Cicho! — krzyczeli woźni.
Z trudnością zaprowadzono spokój.
Jeden z obecnych zawołał strasznym głosem basowym:
— Żądam aby go pocięto na kawałki i posłano po jednym do każdego kantonu!
Mimo oskarżeń, mimo ogólnej nienawiści, Bezenvala uwolniono jednakże.
Oburzony tem podwójnem przebaczeniem jeden ze słuchaczy, napisał cztery wiersze na kawałku papieru, zwinął w gałkę i posłał prezesowi.
Prezes podniósł papier, rozwinął go i przeczytał czterowiersz następujący:

Magistrats qui lavez Augeard,
Qui lavez Bezeaval, qui laveriez la peste,
Vous etes du papier brouillard:
Vous enlevez la tache, et la tache vous reste[3].

Czterowiersz był podpisany. To nie wszystko jeszcze, prezes odwrócił się szukając autora.
Autor stał na ławce i wyzywał wzrokiem prezesa.
Ale prezes spuścił oczy.
Nie śmiano aresztować autora.
Był nim Kamil Desmoulins, agitator z Palais-Royal.
Jeden też z tych, którzy prędzej z tłumu, wychodzili, człowiek w ubiorze prostego mieszczanina, położył rękę na ramieniu swego sąsiada, który zdawał się należeć do wyższej klasy społeczeństwa i powiedział:
— Cóż, panie doktorze Gilbercie, co myślisz o tych dwóch uwolnionych?
Ten, do którego to się stosowało zadrżał, popatrzał na mówiącego, a poznawszy głos i twarz, odrzekł:
— Nie, mnie, ale ciebie mistrzu, trzebaby się o to spytać; ty znasz teraźniejszość, przeszłość i przyszłości...
— No, to ja myślę, że po uwolnieniu tych dwóch winowajców prawdziwych, wypada powiedzieć: „Biada niewinnemu który będzie trzecim“.
— A dlaczego sądzisz, że niewinny będzie trzecim — spytał Gilbert — dlaczego przypuszczasz, że niewinny będzie ukarany?
— Dla tej prostej przyczyny, odparł zapytany z właściwą sobie ironją, że zwykle dobrzy za złych pokutują.
— Do widzenia mistrzu!... — rzekł Gilbert, wyciągając rękę do Cagliostra, bo z tych kilku słów poznaliśmy zapewne wszyscy strasznego sceptyka.
— Dlaczego, do widzenia?
— Bo mam zajęcie... odparł Gilbert z uśmiechem.
— Schadzkę jakąś?...
— Tak.
— Z kim?... Z Mirabeau, z Lafayettem, czy z królową?
Gilbert zatrzymał się, patrząc niespokojnie na Cagliostra.
— Przerażasz mnie pan czasem!.., — powiedział.
— Radbym cię uspakajać tymczasem — odparł Cagliostro.
— Jakto?
— Jestem przecież twym przyjacielem...
— Tak myślę.
— Bądź pewny, a jeżeli chcesz dowodu...
— A więc?
— Chodź ze mną, a dam ci co do tego tajemniczego układu, tak tajemnicze komentarze, że ty nawet, który to wszystko prowadzić zamyślasz, nic o nich nie wiesz.
— Słuchaj mistrzu! — rzekł Gilbert, może szydzisz ze mnie za pomocą właściwych sobie uroków; ale mniejsza o to, okoliczności są tak ważne, że gdyby szatan sam chciał mi dać objaśnienie, przyjąłbym je chętnie. Idę więc z tobą, gdziekolwiek mnie chcesz poprowadzić.
— O! bądź spokojny, niedaleko i w znajome ci miejsce, tylko zawołam fiakra; ubranie w którem wyszedłem z domu, nie pozwoliło mi odjechać własnym powozem.
Jakoż, przywołał fiakra jadącego z drugiej ulicy.
Fiakr odjechał i wsiedli obaj.
— Gdzie jechać? — spytał Cagliostra woźnica, jak gdyby zrozumiał, że choć skromniej ubrany, prowadzi on drugiego, gdzie mu się podoba.
— Tam, gdzie wiesz... — rzekł Balsamo, czyniąc jakiś znak masoński.
Woźnica spojrzał zdziwiony.
— Wybaczcie mistrzu!... — odpowiedział innym znakiem, nie poznałem was.
— Ja przeciwnie, oświadczył Cagliostro głosem stanowczym i wyniosłym, jakkolwiek liczni są, znam najostatniejszego z moich poddanych.
Woźnica zamknął drzwiczki, wsiadł na kozioł i galopem pojechał przez labirynt ulic, prowadzących z Chatelet na bulwar Filles-du-Calvaire; potem jadąc kolo Bastylji, zatrzymał się na rogu ulicy św. Klaudjusza.
W tej chwili woźnica z gorliwością pełną szacunku otworzył drzwiczki.
Na znak towarzysza, Gilbert wysiadł pierwszy, a Cagliostro za nim, pytając woźnicy:
— Nie masz mi nic do powiedzenia?
— Owszem, mistrzu!... — odpowiedział tenże, byłbym wam właśnie zdał raport dziś wieczorem, gdybym spotkać was nie miał szczęścia.
— Mów więc.
— To co mam wam powiedzieć, mistrzu, nie może być przez profanów słyszane.
— O! — rzekł Cagliostro, uśmiechając się przyjaźnie, — ten, co nas słucha nie jest profanem.
Gilbret oddalił się dyskretnie.
Nie mógł jednak wymóc na sobie, aby nie słuchać jednem uchem.
Widział, że opowiadanie woźnicy zarysowało uśmiech na twarzy Cagliostra.
Słyszał dwa nazwiska, hrabiego Prowancji i Favrasa, poczem Cagliostro wyjął podwójnego luidora ofiarując woźnicy.
Ale woźnica nie przyjął.
— Mistrzu, wiecie dobrze, — rzekł, — iż nie wolno nam z rozkazu loży najwyższej brać pieniędzy za raporty.
— To też płacę ci tylko za kurs, — powiedział Cagliostro.
— W takim razie przyjmuję, — odpowiedział dorożkarz i biorąc luidora dodał:
— Dziękuję, mistrzu, oto mój dzień skończony.
Poczem wskoczył lekko na kozioł i pojechał kłusem, zostawiając Gilberta oczarowanego tem co widział i słyszał.
— A zatem... — rzekł Cagliostro, trzymając od kilku minut drzwi otwarte, — czy wejdziesz, kochany doktorze?
— Oto jestem — rzekł Gilbert — wybacz mi pan z łaski swojej.

I przeszedł próg tak oszołomiony, że chwiał się na nogach.

ROZDZIAŁ XXVIII.
JESZCZE DOM PRZY ULICY ŚW. KLAUDJUSZA.

Wiadomo jak Gilbert umiał panować nad sobą, to też zanim jeszcze minął wielki dziedziniec pusty, przyszedł już do siebie i krokiem tak pewnym wszedł na ganek, jak chwiejnym przestępował próg bramy.
Dom ten zresztą, znany mu w pewnej epoce jego życia, wiele mu w sercu głębokich wspomnień zostawił.
W przedpokoju spotkał tego samego służącego, co przed szesnastu laty; stał on na tem samem miejscu i w tej samej liberji; tylko, tak jak ów przedpokój, i on także postarzał się o lat szesnaście.
Fritz, przypomniawszy sobie jego imię, Fritz odgadł, gdzie pan jego chciał zaprowadzić Gilberta; otworzył więc szybko dwoje drzwi i w progu trzecich zatrzymał się, czekając rozkazu Cagliostra.
Trzecie te drzwi prowadziły do salonu.
Cagliostro dał ręką znak Gilbertowi, żeby wszedł, a Fritzowi, żeby się oddalił.
I dodał po niemiecku do Fritza:
— Niema mnie w domu, aż do nowego rozporządzenia a potem zwracając się do Gilberta powiedział:
Nie dlatego, abyś nie rozumiał, mówię po niemiecku, wiem, że znasz ten język, lecz, Fritz, tyrolczyk, słabo umie po francusku.
Teraz siadaj, kochany doktorze, jestem na twoje rozkazy.
Gilbert rzucił mimowoli koło siebie wzrokiem ciekawym i przez chwilę patrząc na rozmaite meble i obrazy, przypominał sobie coraz więcej.
Salon był ten sam co i dawniej: osiem obrazów wisiało na ścianach; fotele wybite wiśniową materją złotem przetykaną, świeciły swymi kwiatami w półcieniu, jaki ciężkie firanki rozlewały, wielki stół stał na swojem miejscu, pod oknami okrągłe stoliczki z sewrską porcelaną.
Gilbert westchnął i opuścił głowę na rękę. Po ciekawości nastąpiły wspomnienia przeszłości.
Cagliostro patrzył na Gilberta, tak j»k musiał patrzeć w snach niemieckiego filozofa Mefistofeles na Fausta.
A potem rzekł swym cierpkim głosem:
— Zdaje się, że poznajesz ten salon, doktorze?
— Tak, — rzekł Gilbert, — przypomina mi, com ci winien.
— Ah! ba! chimery!
— Doprawdy, — mówił Gilbert więcej do siebie, niż do Cagliostra, — jesteś pan dziwnym człowiekiem i gdyby rozum pozwalał mi wierzyć w cuda średniowieczne, myślałbym, ze jesteś czarownikiem, jak Merlin, lub fabrykantem złota jak Mikołaj Flemil.
— Dla wszystkich, jestem czarownikiem, Gilbercie, ale nie dla ciebie. Nie chciałem cię nigdy olśniewać cudami. Zawsze pokazywałem ci dno wszystkiego. Jeżeli zaś na moje wezwanie, prawda pokazywała ci się gorzej ubrana, niż zwykle, to dlatego, że jako Sycylijczyk, lubię łachmany.
— Tutaj to pamiętasz, hrabio, z taką łatwością dałeś sto tysięcy franków biednemu dziecku, jakbym ja dał grosz ubogiemu...
— Zapominasz o czemś bardziej ważnem Gilbercie, — rzekł poważnie Cagliostro, — zapominasz, że to dziecko obdarte, odniosło mi sto tysięcy franków prócz dwóch luidorów użytych na oporządzenie się...
— Dziecko to było tylko uczciwem, ty zaś byłeś wspaniałymi.
— A któż mówi, Gilbercie, że nie łatwiej jest być wspaniałym niż uczciwym; że nie łatwiej jest dać sto tysięcy franków, kiedy się posiada miljony, niż oddać sto tysięcy franków, kiedy się nie ma ani grosza?
— Może to i prawda, rzekł Gilbert.
— Zresztą wszystko od usposobienia zależy. Spotkało mnie wówczas największe w życiu nieszczęście, kochany Gilbercie i gdybyś był wtedy życia mego zażądał, zdaje mi się, niech mi Bóg wybaczy! że oddałbym ci je, jak te sto tysięcy franków.
— Podlegasz więc pan nieszczęściom tak jak i inni ludzie?... — zapyta! Gilbert patrząc na Cagliostra z pewnem zdziwieniem.
Cagliostro westchnął.
— Mówisz o wspomnieniach, które ci ten salon nasuwa. Gdybym ci powiedział, co on mnie przypomina... ale nie; przed końcem opowiadania zbielałaby reszta mych włosów! Mówmy o czem innem; zostawmy wypadki w spoczynku, pod zasłoną zapomnienia, w przeszłości, w ich grobie... Mówmy o teraźniejszości, o przyszłości, jeżeli chcesz.
— Hrabio, przed chwilą sam zwróciłeś mnie do rzeczywistości; przed chwilą mówiłeś mi, że zerwałeś dla mnie z szarlatanizmem, a teraz wymawiasz znowu donośne słowo: przyszłość! jakby przyszłość ta w ręku twem spoczywała, jakby twe oczy czytać mogły niezrozumiałe hieroglify.
— Znowu zapominasz o tem, że mając do rozporządzenia więcej środków, niż inni ludzie, dalej widzę, niż oni...
— Zawsze to tylko wyrazy, hrabio!
— Zapominasz o faktach, doktorze.
— Cóż chcesz! kiedy mój rozum wierzyć im nie chce!
— Czy pamiętasz owego filozofa, co ruchowi zaprzeczał?
— Pamiętam.
— Cóż uczynił jego przeciwnik?
— Szedł przed nim... Idź!... ja na ciebie patrzeć będę, albo raczej mów!... ja słucham.
— W rzeczy samej, potośmy tu przyszli, a czas tracimy na czem innem. Dalej, doktorze, jakże tam idzie z naszem ministerjum mieszanem?
— Jakto mieszanem?
— Tak, z naszem ministerjum Mirabeau — Lafayette?...
— Słyszałeś pan, tak jak i inni, puste pogłoski, a prawdy chcesz się dowiedzieć odemnie.
— Jesteś wcielonem zwątpieniem, doktorze, a co gorsza, wątpisz nie dlatego, abyś nie wierzył, ale że nie chcesz wierzyć. Trzebaż ci powiedzieć naprzód to, co wiesz tak dobrze jak i ja, a potem to, co ja wiem lepiej od ciebie?
— Słucham, hrabio.
— Dwa tygodnie temu, mówiłeś królowi o panu de Mirabeau, jako o jedynym człowieku, który ocalić może monarchję. Dnia tego wychodząc od króla spotkałeś się we drzwiach z panem de Favras...
— Co dowodzi, że jeszcze nie był powieszonym, rzekł śmiejąc się Gilbert.
— Oh! jak ty się spieszysz, doktorze! — Nie wiedziałem, żeś tak okrutny; zostawże jeszcze dni kilka nieborakowi; przepowiednię uczyniłem szóstego października, mamy dziś szósty listopada, czyli miesiąc dopiero. Daj że duszy jego tyle przynajmniej czasu na wyjście z ciała, ile go potrzebuje lokator na wyniesienie się z mieszkania, to jest kwartał jeden. Ale muszę ci powiedzieć, doktorze, że zwracasz mnie z prostej drogi.
— Wróć na nią, hrabio, o nic mi więcej nie chodzi.
— Mówiłeś więc królowi o panu de Mirabeau, jako o jedynym człowieku, który może ocalić monarchję.
— To moje przekonanie, hrabio; dlatego przedstawiłem mój projekt królowi.
— Jest ono i mojem także, doktorze i dlatego projekt upadnie.
— Upadnie?
— Bezwątpienia... Wiesz dobrze, że ja nie chcę, aby monarchja ocalała, ja!...
— Mów pan dalej!
— Król, ujęty tem, coś mu powiedział... przepraszam, ale mówię od początku, aby ci dowieść, że znam każdą fazę układu; król, więc, ujęty tem, coś mu powiedział, mówił o tym związku królowej — kiedyś historja ku wielkiemu zdziwieniu rozumów powierzchownych, wypowie głośno to, co my mówimy pocichu — królowa mniej, niż król twemu projektowi była przeciwna; posłała po ciebie, dyskutowała z tobą za i przeciw, i wkońcu upoważniła cię do pomówienia z panem de Mirabeau. Prawda doktorze?... — spytał Cagliostro, patrząc w oczy Gilbertowi.
— Muszę wyznać, hrabio, że dotąd, ani razu nie zboczyłeś z właściwej drogi.
— Otóż, pyszny panie, odszedłeś oczarowany i głęboko przekonany, że to nawrócenie królewskie spowodowała twoja niezbita logika i twoje argumenty nieprzezwyciężone?...
Gilbert lekko przygryzł wargi.
— Cóż więc spowodowało to nawrócenie, jeżeli nie moja logika i argumenty? Powiedz mi hrabio; nauka o sercu tak samo jest mi drogą, jak nauka o ciele; wynalazłeś narzędzie, zapomocą którego czyta się w sercu królów: dajże mi ten cudowny teleskop; nieprzyjaciel tylko ludzkości może go w tajemnicy utrzymywać.
— Mówiłem ci, że nie mam przed tobą, doktorze, żadnych tajemnic. Oddam ci w ręce ów teleskop; możesz patrzeć nim przez szkło zwiększające lub zmniejszające. A więc, królowa uległa dla dwóch przyczyn: po pierwsze, że w przeddzień doznała wielkiej boleści serca, i że zawiązana intryga była dla niej rozrywką; po drugie, że królowa jest kobietą, że mówiono jej o panu de Mirabeau jako o kocie, o tygrysie, o niedźwiedziu, i że kobieta nie może się oprzeć chęci oswojenia niedźwiedzia, tygrysa lub lwa. Powiedziała sobie: „Ciekawem byłoby, gdybym tego człowieka, który mnie nienawidzi, do nóg mych ugięła; gdybym zmusiła do uroczystego przeproszenia tego trybuna, co mnie znieważył. Zobaczę go u nóg swoich, to będzie zemsta; jeżeli zaś z tego zgięcia kolan wyniknie jakie dobro dla Francji, tem lepiej!“ Wierz mi jednak, że to drugie uczucie bardzo było podrzędnem.
— Budujesz na hipotezach, hrabio; a obiecałeś przekonywać mnie faktami.
— Nie chcesz mego teleskopu, nie mówmy o nim więcej i wróćmy do rzeczy materjalnych; do rzeczy, które gołem okiem widzieć można, do długów pana de Mirabeau naprzykład. Do tego nie trzeba teleskopu!
— A więc, hrabio, masz sposobność do okazania swej wspaniałomyślności.
— Płacąc długi pana de Mirabeau?
— Dlaczego nie? Spłaciłeś pan przecie kiedyś długi kardynała de Rohan!
— No, no! nie wymawiaj mi tej spekulacji, to jedna z tych, które mi się najlepiej powiodły.
— I cóż panu przyniosła?
— Sprawę naszyjnika... ta warta była zachodów, jak mi się zdaje. Za podobną cenę spłacę długi pana de Mirabeau. Ale teraz, wiesz dobrze, że nie na mnie on liczy; liczy on na przyszłego wodza naczelnego Lafayetta, który każe mu skakać po te pięćdziesiąt tysięcy franków, jak psu do kiełbasy, a w końcu nic mu nie da.
— O! hrabio! — Biedny Mirabeau! toż ci wszyscy głupcy i durnie każą płacić twemu genjuszowi za szały młodości! Prawda, że to wszystko robi Opatrzność, że Bóg działa ludzkimi środkami...
— Ten niemoralny Mirabeau! — powiada hrabia Prowancji, który nic nie może.
— Mirabeau marnotrawca! — powiada hrabia l‘Artois, którego długi brat płacił trzy razy.
— Biedny genjuszu! możebyś i ocalił monarchję; ale ponieważ monarchja nie ma być ocaloną przeto: „Mirabeau jest okropnym gadułą!“ — powiada Rivarol; — „Mirabeau to oszust!“ — prawi Mably; — „Mirebeau dziwak!“ — dowodzi la Poule; — „Mirabeau zbrodniarz!“ — utrzymuje Guillermy; — „Mirabeau morderca!“ — gada ksiądz Maury; — „Mirabeau to człowiek umarły!“ — rzecze Target; — „Mirabeau to człowiek pochowany!“ — oświadcza Duport; — „Mirabeau to mówca, częściej wyświstywany, niż oklaskiwany!“ — rzecze Pelletier; — „Mirabeau ma ospę na duszy!“ — wtrąca Champcenetz; — „Mirabeau wysłać na galery!“ — odzywa się Lambesą; — „Powiesić Mirabeau!“ — wykrzykuje Marat.
Niech Mirabeau umrze jutro, a lud go uczci, te zaś karty, których przewyższa i którym cięży póki żyje, iść będą w orszaku śpiewając i krzycząc: „Biada Francji!... bo straciła swego trybuna! biada monarchji!... bo straciła swoją podporę!
— Chcesz więc i mnie przepowiedzieć śmierć pana de Mirabeau? — zawołał Gilbert prawie przestraszony.
— Powiedz otwarcie, doktorze, czy przyrzekasz długie życie człowiekowi, którego krew się pali, którego serce dusi i genjusz pożera? Czy sądzisz, że największe siły nie zużywają się w wiecznej walce z miernością? Dzieło przezeń rozpoczęte jest skałą Syzyfa. — Czy od dwóch lat nie przygniatają go słowem: „niemoralność?“ Każdym razem, kiedy po różnych wysiłkach, wzniesie się na sam szczyt góry, słowo to, tem ciężej nań spada. Co powiedziano królowi, który zgodził się na zdanie królowej co do Mirabeau jako pierwszego ministra? „Najjaśniejszy Panie, Paryż będzie krzyczał na niemoralność; Francja, Europa krzyczeć będą na niemoralność!“ Jak gdyby Bóg stwarzał wielkich ludzi z tej samej gliny, co zwyczajnych śmiertelników, jak gdyby koło wielkich cnót nie zamykało także i wielkich występków! Gilbercie, ty i kilku innych rozumnych ludzi zużyjecie się na zrobienie Mirabeau ministrem, — to jest tem, czem był pan Turgot, niedołęga; pan Necker pedant, pan de Calonne, zarozumialec, pan de Brienne biskup — ateusz; a Mirabeau nie będzie ministrem, dlatego, że ma długów sto tysięcy franków, któreby zapłacone były, gdyby był synem prostego zagrodnika, dlatego, że skazany został na śmierć za porwanie żony staremu głupcowi, która w końcu odebrała sobie życie, dla jakiegoś gładkiego kapitana! O jakaż to jest komedja, ta tragedja ludzka, i jakżebym płakał nad nią, gdybym się śmiać nie postanowili.
— Jakaż więc stąd przepowiednia? — spytał Gilbert, który aprobując umysłową wycieczkę Cagliostra w krainę wyobraźni, niepokoił się tylko zakończeniem.
— Powiadam ci, — rzekł Cagliostro tonem proroka jemu tylko właściwym, — powiadam ci, że Mirabeau, człowiek genjalny, mąż stanu, wielki mówca, zużyje całe swe życie i dojdzie do grobu nie będąc tem, czem każdy być może, ministrem. O! piękna to protekcja, mierność, kochany Gilbercie!.
— Ależ wkońcu, powiedział doktór, czy król temu przeciwny?
— Gdzie tam! trzebaby porozmawiać z królową, której dał prawie słowo swoje. Wiesz, że polityka króla zasadza się na wyrazie prawie: jest on prawie konstytucyjnym, prawie filozofem, prawie popularnym, a nawet prawie przebiegłym, kiedy mu coś najstarszy brat doradza. Idź jutro na Zgromadzenie, kochany doktorze, a zobaczysz, co się tam dziać będzie.
— Nie mógłbyś mi tego naprzód powiedzieć?
— Nie doznałbyś miłej niespodzianki.
— Czekać do jutra to bardzo długo!
— Zrób zatem coś lepszego. Teraz piąta; za godzinę otwierają klub Jakobinów... Nocne to ptaki, panowie Jakobini. — Czy jesteś stowarzyszonym?
— Nie. Kamil Desmoulins i Danton, zapisali mnie do Kordelierów.
— A więc, jak mówiłem, klub Jakobinów za godzinę otwierają. Bardzo to piękne stowarzyszenie i nie będziesz w niem obcy; bądź spokojny. Zjemy razem obiad; po obiedzie wziąwszy fiakra pojedziemy na ulicę św. Honorjusza, i wychodząc ze starego klasztoru będziesz zbudowany. Zresztą uprzedzony na dwanaście godzin, przedtem może będziesz miał czas do odwrócenia ciosu.
— Jakto! — spytał Gilbert, pan jadasz obiad o piątej?
— Punkt o piątej. Wyprzedzam współobywateli moich we wszystkiem; za dziesięć lat we Francji jeść będą tylko dwa razy na dzień: śniadanie rano o dziesiątej, i o szóstej wieczorem obiad.
Cóż spowoduje tę zmianę?
— Głód, mój drogi.
— Jesteś pan w rzeczy samej prorokiem nieszczęścia!
— Nie, bo przepowiadam ci dobry obiad.
— Masz więc pan gości?
— Jestem sam, ale znasz wyrażenie starożytnego gastronoma: „Lukullus obiaduje u Lukullusa“.
— Jaśnie panie, obiad na stole, zaanonsował służący, otwierając podwoje sali jadalnej wspaniale oświetlonej i kosztownie zastawionej.
— Dalejże, chodźmy, panie pitagorejczyku, — rzekł Cagliostro, biorąc pod rękę Gilberta. — Bal raz jeden nie stanowi zwyczaju.

Gilbert szedł za czarownikiem, pod urokiem słów jego, a może i w nadziei, że podczas rozmowy, błyskawica jaka oświeci ciemności nocy, w której stąpał.

ROZDZIAŁ XXIX.
KLUB JAKOBINÓW.

W dwie godziny po rozmowie wyżej opisanej, pojazd bez liberji, bez herbów, zatrzymał się przed gankiem kościoła św. Rocha.
Wysiadło z niego dwóch ludzi czarno ubranych, jak chodzili wtedy członkowie stanu trzeciego i przy żółtawem świetle latarni doszli ulicą św. Honorjusza do małej furtki klasztoru Jakobinów.
Zresztą, jeżeli nasi czytelnicy odgadli, że tymi dwoma ludźmi byli doktor Gilbert i hrabia Cagliostro, czyli bankier Zannone, jak siebie wówczas nazywać kazał, nie potrzebujemy mówić czemu się u tej furtki zatrzymali, kiedy ona była celem ich wycieczki. Mogli tylko wreszcie iść za tłumem, bo tłum był wielki.
— Czy chcesz wejść do nawy, czy zadowolnisz się miejscem w trybunach? — spytał Cagliostro Gilberta.
— Myślałem, że nawa zachowaną bywa dla samych członków stowarzyszenia.
— Bezwątpienia; ale ja należę przecie do wszystkich stowarzyszeń! — rzekł, śmiejąc się Cagliostro; — a jeżeli ja, to i moi przyjaciele!... Oto bilet wejścia dla ciebie; ja zaś potrzebuję tylko szepnąć słówko.
— Poznają w nas obcych i każą się nam wynieść... — zauważył Gilbert.
— Naprzód muszę ci powiedzieć to, o czem widać nie wiesz, kochany doktorze, iż stowarzyszenie Jakobinów od trzech miesięcy założone, liczy sześćdziesiąt tysięcy członków we Francji, a nim rok upłynie, będzie ich miało czterysta tysięcy; oprócz tego, mój drogi, — mówił Cagliostro z uśmiechem, — jest tu prawdziwy Wielki Wschód, centrum wszystkich towarzystw tajnych, nie tego głupca Fauchet, jak wszyscy myślą.
— Mniejsza o to... — rzekł Gilbert, — wolę pójść do trybuny. Z jej wysokości górować będziemy nad całem zgromadzeniem, a jeżeli znajdzie się tam jakaś świetność współczesna lub przyszła, której nie znam, to mi ją pan wskażesz.
— Na trybuny więc! — rzekł Cagliostro.
I wszedł drewnianymi schodami na improwizowane galerje.
Galerje były zapełnione, ale zaraz w pierwszej Cagliostro dał znak i słów parę wymówił, a dwaj ludzie siedzący z przodu, jak gdyby jego i doktora miejsce tymczasowe zatrzymując, wstali i usunęli się natychmiast.
Dwaj nowoprzybyli usiedli.
Posiedzenie nie było jeszcze otwarte; członkowie zgromadzenia rozproszyli się w ciemnej nawie; jedni rozmawiali w grupach, drudzy przechadzali się w ciasnej przestrzeni; inni wreszcie dumali samotnie, to siedząc w cieniu, to stojąc o słupy oparci. Rzadko rozrzucone lampy rzucały blask na ten tłum, którego osobistości uwydatniały się wtedy dopiero, gdy, która z nich podeszła przypadkiem w krąg światła.
Tylko, nawet w półcieniu, łatwo było widzieć, że zebranie to arystokratyczne; stroje haftowane i mundury oficerów połyskiwały złotem i srebrem.
I rzeczywiście, w owym czasie żaden człowiek z ludu, żaden nawet mieszczanin — nie demokratyzował sławnego Zgromadzenia.
Dla ludzi mniejszego świata była inna sala i otwierała się o innej godzinie, aby lud nie potrącał arystokratów. Dla oświecenia tego ludu utworzono stowarzyszenie braterskie.
Członkowie stowarzyszenia braterskiego mieli polecone tłumaczyć ludowi konstytucję i wykładać prawa człowieka.
Jakobini zaś, było to, jakieśmy powiedzieli, stowarzyszenie wojskowe, arystokratyczne, umysłowe, a nadewszystko uczone i artystyczne.
Większość stanowili artyści i uczeni.
Był tam: La Harpe, autor Melanji; Chenier, autor Karola IX; Andrieux, autor Roztargnionych, który już w trzydziestym roku obiecywał to, co dość zrobić w siedemdziesiątym, i który umarł ciągle obiecując a nic nie dotrzymawszy; był tam Sedaine, dawny kamieniarz, protegowany królowej, rojalista sercem, jak po części wszyscy, co się tam znajdowali; Chamfort, poeta uwieńczony, były sekretarz księcia le Condé, lektor księżniczki Elżbiety, autor Niebezpiecznych związków, który w nieobecności swego protektora, miał misję przypominać go jego przyjaciołom lub dać go zapomnieć wrogom...
Z artystów był Talma, Rzymianin, który w roli Tytusa miał przewrotu dokonać; dzięki jemu, obetną sobie ludzie włosy, kiedy dzięki jego koledze Collot d‘Herbois, będą obcinać ludziom głowy; David, który marzy o Leonidasie i Sabinach; David, który szkicuje swój wielki obraz „Przysięga gry w piłkę“, i który tylko co kupił pędzel do swego najohydniejszego obrazu: Marat zamordowany w kąpieli; Vernet przyjęty przed dwoma laty do Akademji za swój obraz: Triumf Pawia Emiljusza, który bawi się malowaniem koni i psów, nie domyślając się, że o cztery kroki od niego stoi wsparty na ramieniu Talmy młody podporucznik, korsykanin, o gładkich i niepudrowanych włosach, przygotowujący mu pięć najpiękniejszych obrazów: Przejście góry św. Bernarda, Bitwy: Rivoli, Marengo, Austerlitz i Wagram; Lavire, spadkobierca szkoły deklamacyjnej, która nie raczy jeszcze widzieć w młodym Talmie współzawodnika, który przenosi Woltera nad Corneille’a, i de Belloy’a nad Racine‘a; Lais, śpiewak zachwycający w roli kupca w Karawanie, konsula w Trojanie i w roli Cynny w Westalce; wreszcie Lafayette, Lameth, Duport, Sieyes, Thouret, Chapellier, Rabaut-Saint-Etienne, Lajuinas, Montlosier; a wśród nich wszystkich, z nosem do góry, miną wyzywającą i zarozumiałą, deputowany z Grenobli, Barnave, którego ludzie mierni czynią współzawodnikiem Mirabeau, a którego Mirabeau gniecie tyle razy, ile razy nastąpić nań raczy.
Gilbert rzucił okiem na to świetne zgromadzenie, poznał każdego, oceniając w umyśle wszystkie te różnorodne zdolności.
Ten zbiór rojalistów uspokoił go atoli nieco.
— Razem wziąwszy — spytał nagle Cagliostra — który z tych ludzi jest prawdziwie nieprzyjaznym monarchji?...
— Czy mam patrzeć oczyma ogółu, twojemi, pana Neckera. księdza Maury, czy mojemi własnemi?...
— Twojemi, — rzekł Gilbert, — czyż nie wiadomo, że to są oczy czarownika?...
— A więc jest ich dwóch.
— To niewielu wśród czterechset ludzi.
— To dosyć, jeżeli jeden z nich ma być mordercą Ludwika XVI, a drugi jego następcą!...
Gilbert zadrżał.
— O!... o!... — szepnął — mamy więc przyszłego Brutusa i przyszłego Cezara?...
— Ni mniej, ni więcej, kochany doktorze.
— Pokażesz mi ich, hrabio?... — spytał Gilbert z powątpiewającym uśmiechem.
— O, apostole z łuską na oczach!... — szepnął Cagliostro — zrobię więcej; ty sam dotkniesz ich palcem. Od którego chcesz zacząć?...
— Zdaje mi się, że od tego, który obali; szanuję porządek chronologiczny. Zobaczmy naprzód Brutusa.
— Wiesz o tem, — rzekł Cagliostro, — ożywiając się natchnieniem, wiesz, że ludzie zmieniają się, że zatem nasz Brutus w niczem do dawnego Brutusa podobnym nie będzie.
— Tem więcej poznać go pragnę.
— A więc — rzekł Cagliostro, — patrz, oto on!...
I wyciągnął rękę w kierunku człowieka opartego o mównicę, którego głowa tylko oświetlona była, reszta ciała ginęła w cieniu.
Ta głowa wybladła i śniada, wydawała się, jak przy starożytnych proskrypcjach, głową uciętą i do mównicy przybitą.
Oczy tylko z wyrazem pogardliwej nienawiści, z wyrazem żmii, która wie, że jej ząb pełen jest śmiertelnego jadu, żyć się zdawały; oczy te ścigały, w jego licznych ruchach hałaśliwego i wymownego Barnave‘a.
Gilbert uczuł dreszcz przebiegający mu po ciele.
— W rzeczy samej, — rzekł, — uprzedziłeś mnie pan naprzód, to nie głowa Brutusa, ani nawet Cromwella.
— Nie!... — rzekł Cagliostro, — ale może jest to głowa Kasjusza. Wiesz, mój drogi, co powiedział Cezar: „Nie boję się ludzi tłustych, którzy dnie przepędzają u stołu, a noce na orgjach; boję się marzycieli o chudem ciele i bladej twarzy“...
— Ten, którego mi pokazujesz odpowiada właśnie warunkom określonym przez Cezara w tym drugim ustępie.
— Nie znasz go?... — spyta! Cagliostro.
— Owszem!... — rzekł Gilbert, patrząc uważnie, — znam go, a raczej poznaję, jako członka Zgromadzenia Narodowego.
— Właśnie!...
— Jeden z najbardziej rozwlekłych mówców lewicy.
— Ten sam!...
— Którego nikt nie słucha kiedy mówi.
— To on!...
— Adwokat z Arras, nieprawdaż?... Nazywają go Maksymilianem Robespierre.
— Doskonale!... Przypatrzno się uważnie jego głowie.
— Patrzę na nią.
— I cóż widzisz?..
— Nie jestem Lavaterem, mój hrabio.
— Ale jesteś jego uczniem.
— Widzę wyraz nienawistny mierności przeciw geniuszowi.
— To znaczy, że i ty także sądzisz go, jak wszyscy... Tak, to prawda, jego głos słaby, trochę przykry; jego chuda, posępna twarz; skóra na czole przylepiona, jak żółty nieruchomy pergamin, jego oko szkliste, które tylko chwilami zielonawy płomień wydaje; to ciągłe naciąganie muskułów i głosu; ta pracowita fizjognomja nużąca swą jednostajnością; to ciągłe oliwkowe ubranie starannie wyczyszczone; tak, to wszystko, rozumiem, mało sprawiać musi wrażenia na Zgromadzeniu, obfitującem w mówców, które ma prawo być wymagającem, wobec lwiej postaci Mirabeau, wobec śmiałości Barnave‘a, wobec ostrych odpowiedzi księdza Maury, wobec zapału Cazalesa, i logiki Sieyesa; ale temu nie zarzucą, tak jak panu de Mirabeau niemoralności; to człowiek uczciwy: nie idzie wbrew zasadom, jeżeli zaś czasem wykracza przeciw legalności, to dlatego, aby stary tekst zabić nowem prawem.
— Ale wkońcu... — spytał Gilbert, — cóż to jest ten Robespierre?...
— Ba!... to arystokrata XVIII wieku!.....Cóż to za Cromwell?... — pytał Strafford, któremu lord — protektor miał uciąć głowę — Piwowar, zdaje się.
— Czy chcesz pan powiedzieć, że grozi mi to samo niebezpieczeństwo, co sir Tomaszowi Wentworth?... — rzekł Gilbert, próbując uśmiechu, który mu zlodowaciał na ustach.
— Kto to wie?... — rzekł Cagliostro.
— A więc tembardziej, chcę o nim wiedzieć, — powiedział doktór.
— Czem jest Robespierre?... A więc, we Francji nikt może nie wie jeszcze o tem, tylko ja!... Lubię wiedzieć skąd idą wybrani losu; bo to pomaga mi odgadnąć, dokąd zajdą. Robespierrowie są irlandczykami. Przodkowie ich stanowili może część kolonji irladzkich, które w XVI wieku zaludniały klasztory i seminarja naszych brzegów północnych; tam od czcigodnych ojców jezuitów otrzymali oni wychowanie pedantyczne i byli notarjuszami z ojca na syna. Jedna gałąź tej rodziny osiedliła się w Arras, środowisku szlachty i duchowieństwa. W mieście tem dwóch było panów, a raczej dwóch królów: jeden ksiądz de Saint-Waast; drugi, biskup d‘Arras, którego pałac rzucł cień na połowę miasta. W tem mieście, ten, którego widzisz, urodził się w roku 1758. To, co robił, będąc dzieckiem, młodzieńcem, i co robi teraz, powiem ci w dwóch słowach; co zrobi potem, określiłem ci jednym wyrazem. W domu czworo było dzieci. Ojciec rodziny stracił żonę; był adwokatem w radzie prowincji Artois; popadł w głęboki smutek, przestał pracować, dla rozrywki wyjechał w podróż i nie wrócił więcej. W jedenastu latach, najstarszy, Maksymiljan, został z kolei głową rodziny, opiekunem brata i dwóch sióstr; w tym wieku, rzecz dziwna, dziecko zrozumiało swoje zadanie i natychmiast stało się człowiekiem.
We dwadzieścia cztery godzin był tem, czem został: twarzą, która się czasem uśmiecha, sercem, które nigdy się nie śmieje. W całem kolegjum był najlepszym uczniem. Otrzymano dla niego od prałata Saint-Waast stypendjum w kolegjum Ludwika Wielkiego. Przybył sam do Paryża, polecony pewnemu kanonikowi z Notre-Dame; w przeciągu roku kanonik umarł, a prawie w tym samym czasie umierała w Arras jego najukochańsza, najmłodsza siostra.
Jezuici wygnani z Francji, rzucali jeszcze cień swój na mur kolegjum Ludwika Wielkiego. Znasz ten budynek, gdzie w tej chwili wzrasta twój Sebastjan; Jego głębokie i ciemne dziedzińce do Bastylslsich podobne, zmieniają cerę najświeższych twarzy; lice Robespierra było blade, robiło się nędznem. Inne dzieci wychodziły niekiedy; dla nich rok miewał niedziele i święta; dla sieroty, stypendysty, bez opieki, wszystkie dni były jednakowe. Kiedy inni oddychali powietrzem rodzinnem, on oddychał samotnością, smutkiem i nudą; trzy to złe tchnienia, zapalające w sercu zawiść i nienawiść, duszy kwiat jej odejmujące. Oddech ten owionął dziecko i uczynił zeń ckliwego młodzieńca. Kiedyś nikt nie uwierzy, że Robespierre w dwudziestym czwartym roku kazał się malować z różą w jednym ręku, a z drugą na sercu z dewizą: Wszystko dla mej kochanki!...
Gilbert smutnie się uśmiechnął i patrzył na Robespierra.
— Prawda... ciągnął Cagliostro, że kiedy obierał tę dewizę i kazał się tak malować, panna przysięgała, że nic na świecie ich losu nie rozłączy; on przysięgał także, i gotowym był przysięgi dotrzymać. Wyjechał na trzy miesiące, a wróciwszy znalazł ją mężatką!... Zresztą, ksiądz de Saint-Waast został jego protektorem; bratu Maksymiliana przysądził stypendjum w kolegjum Ludwika Wielkiego, a jego zrobił sędzią w trybunale kryminalnym. Kiedy przyszło sprawę osądzić i mordercę ukarać, Robiespierre oburzony na siebie, że śmiał rozrządzać życiem człowieka, jakkolwiek ten człowiek był winnym, podał się do dymisji. Został adwokatem bo musiał żyć i utrzymać młodą siostrę; brat jakkolwiek źle żywiony w kolegjum, miał jednak utrzymanie. Zaledwie Maksymiljan zapisał się na liście, włościanie prosili go o obronę przeciw biskupowi d‘Arras. Chłopi byli w dobrem prawie: Robespierre przekonał się o tem, bronił ich, wygrał im sprawę, i rozgrzany swem powodzeniem, otrzymał mandat do zgromadzenia Narodowego. Tam jest celem potężnej nienawiści i głębokiej pogardy: nienawiści duchowieństwa dla adwokata, który śmiał mówić przeciwko biskupowi d’Arras; i pogardy szlachty z Artois dla sądownika wychowanego z litości.
— Ale — przerwał Gilbert — cóż on zrobił do dziś dnia?...
— O!... mój Boże, prawie nic dla innych; ale wiele dla mnie. Gdyby nie to, iż w widokach moich leżało, aby ten człowiek był ubogim, dziś jeszcze dałbym mu miljon.
— Jeszcze raz pytam, co on zrobił?...
— Czy pamiętasz ten dzień, kiedy duchowieństwo przyszło do Zgromadzenia prosić podstępnie stan trzeci, zawieszony przez królewskie veto, aby rozpoczął swe prace?...
— Pamiętam.
— A więc, przeczytaj mowę, którą dnia tego miał młody adwokat z Arras, a zobaczysz, czy nie ma przyszłości w tej gwałtownej goryczy, co go wymownym uczyniła.
— Ale odtąd?...
— Odtąd?.... A!... to prawda. Musimy skoczyć od maja do października. Kiedy piątego, Maillard, delegowany przez kobiety z Paryża, przyszedł w imię swych klijentek przemawiać do Zgromadzenia, wszyscy członkowie siedzieli nieruchomie i milczący, jeden tylko ten młody adwokat pokazał się najbardziej cierpkim i najśmielszym ze wszystkich. Wszyscy mniemani obrońcy ludu zamikli; on powstał dwa razy: raz wśród zgiełku: drugi raz wśród ciszy. Poparł Maillarda, który mówił w imię głodu i o chleb prosił.
— Prawda — rzekł Gilbert zamyślony, to coraz groźniejsze; ale może się zmieni.
— O!... kochany doktorze, nie znasz tego nieskażonego, jak go później nazywać będą, zresztą, któżby chciał kupić młodego adwokata, którego każdy wyśmiewa?... Człowiek ten, który później — słuchaj Gilbercie, co ci mówię — postrachem będzie Zgromadzenia, dziś jest celem szyderstw i pośmiewiska. Uznała to szlachta jakobińska, że pan de Robespierre jest śmiesznym w Zgromadzeniu; jest tym, który wszystkich bawi i bawić powinien; tym, z którego każdy śmiać się może i powinien. Wielkie zgromadzenia często się nudzą, potrzeba jakiego błazna dla ich rozweselenia... W oczach Lamethów, Casalesa, Manry, Barnave’a, Duporta, pan de Robespierre jest niedołęgą. Przyjaciele zdradzają go, uśmiechając się zcicha, nieprzyjaciele głośno go wyszydzają; kiedy on mówi, wszyscy mówią; kiedy on głos podnosi, wszyscy krzyczą; potem kiedy zawsze po stronie prawa, zawsze w obronie jakiej zasady, wypowiadał mowę, której nikt nie słuchał, jakiś członek nieznany, w którego mówca wlepił wzrok skośny, pyta ironicznie o wrażenie rozprawy. Jeden tylko z jego kolegów rozumie go, jeden tylko!... Zgadnij który?... Mirabeau. — Ten człowiek daleko zajdzie, powiedział mnie onegdaj, bo wierzy w to, co mówi. Rzecz to, jak wiesz, osobliwa jak na pana Mirabeau.
— Ale... — rzekł Gilbert, czytałem mowy tego człowieka i wydały mi się mierne i płaskie.
— Nie mówię, że jest Demostenesem lub Cyceronem, Mirabeau albo Barnav‘em; nie, to tylko pan de Robespierre, jak go nazywają. Zresztą z jego mowami tak samo bez ceremonji obchodzą się w drukarni jak na trybunie: na trybunie przerywają je, w drukarni obcinają. Dziennikarze nie nazywają go nawet panem de Robespierre; nie, dziennikarze nie znają jego nazwiska: nazywają go panem B..., panem N..., albo panem ***. O!... Bóg jeden i ja może, wiem, wiele w tej szczupłej piersi żółci, a w tym mózgu nawałnic się nagromadzi; bo aby zapomnieć wszystkich przekleństw, zniewag i zdrad wszystkich, ten mówca wyszydzony, który jednak czuje swą siłę, nie używa przecież żadnej rozrywki światowej, ani ulgi nie doznaje na łonie rodziny. W jego smutnem mieszkaniu, na smutnem Marais, w zimnych, źle umeblowanych pokojach przy ulicy Saintonge, gdzie żyje skromnie ze swej pensyjki deputowanego, siedzi samotny, jak na wilgotnych dziedzińcach kolegjum Ludwika Wielkiego.
Do ostatniego roku, twarz jego była jeszcze młodą i słodką; patrz, teraz zaschła, jak głowy wodzów karaibskich, które z Oceanji przywieźli Cook i La Perouse; nie wychodzi od jakobinów, a z powodu wzruszeń, których tu doznaje, miewa krwotoki, tak silne, że kilka razy tracił przytomność. Jesteś matematykiem, Gilbercie, a więc polu, z najbardziej przesadzonem mnożeniem, ile krwi kosztować będzie szlachtę, która go znieważała, księży, którzy go prześladują, króla, który go ignoruje, krew Robespierra.
— Dlaczegóż przychodzi do jakobinów?...
— Bo, gdy w Zgromadzeniu go wyszydzają, u Jakobinów słuchają go przynajmniej. Jakobini, kochany doktorze, to minotaur-dziecię, teraz ssie krowę, później pożre lud cały. Typem jakobina jest Robespierre. Społeczeństwo w nim się reasumuje, a on jest wyrazem społeczeństwa, ani mniej, ani więcej; idzie z niem razem nie po:stając w tyle i nie wyprzedając. Obiecałem, nieprawdaż, pokazać ci małą machinę, którą się teraz zajmują, a której celem jest ucinać jedną, dwie głowy na minutę; a więc, ze wszystkich tu obecnych osobistości, młody adwokat z Arras, pan de Robespierre, najwięcej zajęcia dostarczy temu narzędziu.
— Doprawdy, hrabio... rzekł Gilbert, jesteś przerażający; i jeżeli twój Cezar nie pocieszy mnie po Brutusie, gotów jestem zapomnieć, poco tu przyszedłem. Przepraszam, ale co się stało z Cezarem?...
— Patrz, stoi oto tam. Rozmawia z człowiekiem, którego jeszcze nie zna, a który później na los jego wielki wpływ wywrze. Człowiek ten nazywa się Barras; zapamiętaj dobrze to nazwisko.
— Nie wiem, czy się nie mylisz, hrabio — rzekł Gilbert, ale w każdym razie dobrze wybierasz typy. Twój cezar ma rzeczywiście czoło do korony, a te oczy, których wyrazu uchwycić nie mogę...
— Tak, bo patrząc wewnątrz, są to ludzie, którzy przyszłość odgadują, doktorze.
— I cóż on mówi do Bairasa?
— Że gdyby bronił był Bastylji, nie zdobytoby jej nigdy.
— Więc on nie jest patrjotą?
— Ludzie tacy jak on, nie chcą nic, póki nie zostaną wszystkiem.
— Gilbercie... rzekł Cagliostro, wyciągając rękę ku Robespierrowi, — jak ten wzniesie rusztowanie Karola I-go, tak tamten, — i wskazał na Korsykanina z gładkimi włosami, — odbuduje tron Karola Wielkiego.
— Tak więc, zawołał Gilbert zniechęcony, nasza walka za wolność jest bezużyteczną?
— Więc to będzie jakiś Tytus, Marek Aureljusz, bożek pokoju, który przyjdzie pocieszyć świat po wieku spiżowym?
— To będzie razem Aleksander i Hannibal. Zrodzony podczas wojny, przez wojnę wzrośnie i przez wojnę upadnie. Wyzwałem cię, abyś policzył, ile krwi kosztować będzie szlachtę i duchowieństwo, krew Robespierra; weź krew, którą stracą szlachta i księża, mnóż a mnóż ciągle, a jeszcze nie doliczysz się tej rzeki, tego morza krwi, którą przeleje ten człowiek z pięćkroćstotysięczną armią, w trzydniowych bitwach, przy stupięćdziesięciu tysiącach strzałów armatnich.
— I cóż wyniknie z tego zgiełku, dymu chaosu?
— To, co wynika z każdej Genezy, Gilbercie; polecono zagrzebać świat stary; dzieci nasze zobaczą narodziiny nowego; ten człowiek jest olbrzymem, który drzwi niestrzeże; jak Ludwik XIV, jak Leon X, jak August, nie swoje nada on wiekowi, który otworzy.
— Jakże się nazywa ten człowiek? — spytał Gilbert, pojmnany pewnością Cagliostra.
— Teraz nazywa się tylko Bonaparte; ale kiedyś nazywać się będzie Napoleonem!
Gilbert skłonił głowę na ręku i zadumał się tak głęboko, że nie spostrzegł nawet, iż posiedzenie zostało otwarte że jeden z mówców wchodził na trybunę...
Godzina upłynęła, gdy uczuł silną rękę na swem ramieniu zaciśniętą.
Odwrócił się. Cagliostro zniknął, na jego miejscu stal Mirabeau.
Mirabeau z twarzą od gniewu zmienioną.
Gilbert patrzył nań pytająco.
— I cóż?... — rzekł Mirabeau.
— Co się stało? spytał Gilbert.
— Stało się, że jesteśmy wyszydzeni, zdradzeni; stało się, że dwór mnie nie chce, że pana oszukali, a mnie wzięli za głupca.
— Nią rozumiem cię, hrabio.
— Nie słyszałeś pan zatem?...
— Czego?
— Powziętego postanowienia!
— Gdzie?
— Tutaj!
— Jakiego postanowienia?
— Spałeś pan?
— Nie... — rzekł Gilbert... — marzyłem.
— A więc, w odpowiedzi na mój wniosek dzisiejszy, czy proponuje wzywać ministrów, do zasiadania na naradach narodowych, trzej przyjaciele króla zażądają, aby jeden członek Zgromadzenia nie mógł być ministrem przez cały ciąg posiedzenia. A więc ten gmach z taką trudnością wzniesiony, runie za kapryśnym podmuchem Jego królewskiej mości Ludwika XVI; ale... — mówił Mirabeau, wyciągając, jak Ajax pięść zaciśniętą ku niebu; — ale przysięgam na moje nazwisko Mirabeau, oddam im to, i jeżeli podmuch ich może zrzucić ministra, moje tchnienem tron może obalić!
— Ale... — rzekł Gilbert, mimo to, pójdziesz pan do zgromadzenie i, mimo to, będziesz walczył?
— Pójdę na zgromadzenie i będę walczył do końca!... Należę do tych, których tylko w ruinach zagrzebać można.
I Mirabeau wpół piorunem rażony, wyszedł piękniejszy i straszniejszy brózdą, którą grom boski wyrył na jego czole.
Nazajutrz na propozycje Lanjuinas’a, mimo wysiłków nadludzkiego genjusza Mirabeau, większość zgromadzeni przyjęła wniosek, że: „Żaden z członków zgromadzenia nie może być ministrem przez ciąg trwania kadencji“.
— A ja!... zawołał Mirabeau, kiedy uchwałę ogłoszono, — proponuję poprawkę, która w niczem waszego prawa nie zmieni! „Wszyscy członkowie zgromadzenia, mogą być ministrami, oprócz hrabiego de Mirabeau“.
Każdy spojrzał po sobie, ogłuszony tą śmiałością, potem wśród ogólnego milczenia, Mirabeau zeszedł z estrady tym samym krokiem, jakim szedł do pana de Dreux-Breze powiedziawszy mu: „Jesteśmy tu z woli ludu; nie wyjdziemy inaczej jak z bagnetem w piersi!“
I wyszedł z sali.
Porażka Mirabeau wyglądała na triumf.
Gilbert nawet nie przyszedł na zgromadzenie.
Został u siebie, dumając, bez wiary, o przepowiedniach Cagliostra; jednak nie mógł on ich zapomnieć.
Teraźniejszość wobec przyszłości wydawała ma się maluczką.
Może spyta kto, jakim sposobem ja, prosty opowiada z ubiegłych czasów, wytłumaczę się z przepowiedni Cagliostra, dotyczących Robespierra i Napoleona?
Spytam tego, kto mi to powie, jak wytłumaczyć przepowiednię panny Lenormand, uczynioną Józefinie?

Na każdym kroku, są na tym świecie rzeczy niewytłumaczone; dla tych to, którzy nie mogą ich sobie wytłumaczyć, lub nie chcą wierzyć, stworzone jest zwątpienie.

ROZDZIAŁ XXX.
METZ I PARYŻ.

Jak przepowiedział Cagliostro i jak odgadł Mirabeau, król był rzeczywiście przyczyną upadku wszystkich projektów Gilberta.
Królowa; która więcej przez złość kochanki i ciekawość kobiety, niż przez politykę królowej, czyniła nadzieję hrabiemu Mirabeau, bez żalu patrzyła, jak upadał cały gmach konstytucyjny, który tak żywo ranił jej dumę.
Co zaś do króla, stałą jego polityką było czekać, zyskiwać na czasie i korzystać z okoliczności; zresztą dwie zaczęte negocjacje, dawały mu szanse ucieczki z Paryża i schronienia się w jakiej twierdzy, co było jego planem ulubionym.
Te dwie negocjacje rozpoczęte były, jak wiemy, jedna przez Favrasa, powiernika hrabiego Prowancji, druga przez hrabiego de Charny, osobistego posła Ludwika XVI.
Charny stanął we dwa dni w Metz. Zastał pana de Bouillé i oddał mu list króla.
List ten, jak przypominamy sobie, był tylko środkiem do zawiązania stosunków z panem de Bouillé, który zaznaczając niezadowolenie swe ze wszystkiego co zaszło, trzymał się bardzo ostrożnie.
W rzeczy samej, propozycja mu zrobiona, zmieniała wszystkie jego plany.
Cesarzowa Katarzyna ofiarowała mu służbę u siebie i właśnie miał pisać do króla z prośbą o pozwolenie przyjęcia stanowiska w Rosji, kiedy nadszedł list Ludwika XVI.
De Bouillé zawahał się; ale wobec Oliviera de Chamrny, wobec wspomnień pokrewieństwa z panem de Suffren, wobec pogłosek o stosunkach hrabiego z królową, uczuł się, wiernym rojalistą, przejętym życzeniem wyrwania króla z tej wolności, którą wielu za niewolę uważało.
Nic jednak nie postanowiwszy z Charnym, sądząc, że pełnomocnictwa tegoż nie są tak rozległe, umyślił de Bouillé posłać do Paryża, dla rozmówienia się z królem o tym ważnym projekcie, syna swego, hrabiego Ludwika de Bouillé.
Charny pozostał w Metz podczas tych układów, bo do Paryża nic go nie wzywało, a honor, może cokolwiek przesadzony nakazywał, zostać w Metz w charakterze zakładnika.
Hrabia Ludwik przybył do Paryża w połowie listopada.
Króla strzegł wówczas pan de Lafayette, kuzyn hrabiego Ludwika.
Ten ostatni zatrzymał się u jednego ze swych przyjaciół, znanego z patriotyzmu i podróżującego wtedy po Anglji.
Wejść do zamku bez wiedzy Lafayetta, było rzeczą niemożliwą i niebezpieczną.
Z drugiej strony, ponieważ pan de Lafayette nie miał wiedzieć o układach króla z Charnym i panem de Bouillé, nic prostszego dla hrabiego Ludwika, jak być przedstawionym królowi przez samego Lafayetta.
Okoliczności odpowiadały życzeniom młodego człowieka.
Był już od trzech dni w Paryżu, ale nic jeszcze nie postanowił i myślał on o tem, czy dla dostania się do króla, nie najlepiej byłoby udać się do pana Lafayette, gdy oddano mu bilecik od tego ostatniego, oznajmujący mu, że Lafayette wie o jego obecności w Paryżu i prosi, aby go odwiedził w sztabie Gwardji Narodowej albo w pałacu de Noailles. Była to Opatrzność, czyniąca zadość głośno cichym życzeniom pana de Bouillé, wróżka, która za rękę do celu prowadziła.
Hrabia niebawem pośpieszył do sztabu. Generał wyjechał był do ratusza, dla rozmówienia się z panem Bailly.
Tymczasem pan de Bouillé, spotkał jego adjutanta pana Romeuf.
Romeuf służył w tym samym pułku, co i młody hrabia, a jakkolwiek jeden demokrata, drugi arystokrata, mieli z sobą pewne stosunki. Teraz Romeuf, który przeszedł do jednego z pułków rozpuszczonych po 14 lipca, służył w gwardji narodowej i był ulubionym adjutantem generała Lafayette.
Dwaj młodzi ludzie, pod rozmaitymi względami rozniąć się zdaniem, zgadzali się w jednem: obaj kochali i szanowali króla.
Tylko jeden na sposób patrjotów, zaprzysięgając konstytucję, drugi na sposób arystokratów, to jest, że odmówił przysięgi na konstytucję, a w potrzebie powołałby cudzoziemców, aby nauczyć rozumu buntowników.
Buntownikami pan de Bouillé nazywał trzy czwarte Zgromadzenia, gwardję narodową, wyborców i t d., to jest pięć szóstych Francji.
Romeuf miał lat dwadzieścia dwa, niedługo też mówił o polityce.
Zresztą młody hrabia nie chciał, aby go o jakąś ważną myśl posądzono.
Zwierzył się w tajemnicy przyjacielowi Romeuf, że przyjechał do Paryża za prostem pozwoleniem, dla zobaczenia się z kobietą, którą uwielbiał.
Podczas tego zwierzenia, generał Lafayette stanął w progu drzwi otwartych; mimo że go widział w lustrze, mimo znaków adjutanta, których nie chciał rozumieć, pan de Bouillé, nietylko mówił dalej, ale jeszcze podniósł głos tak, aby generał ani słowa z tego opowiadania nie stracił.
Generał słyszał wszystko, tego też chciał hrabia Ludwik.
Lafayette posunął się ku niemu, a kładąc mu rękę na ramieniu, rzekł:
— Ach! rozpustniku, czemuż to chowasz się przed swymi krewnymi? Nie był wcale surowym sędzią, ten młody trzydziestodwuletni generał, bardzo modny u kobiet tej epoki, dlatego hrabia Ludwik niebardzo się przestraszył oczekującej go nagany.
— Przeciwnie, kochany kuzynie, dzisiaj właśnie byłbym miał zaszczyt przedstawić się najsławniejszemu z nich, gdyby mnie ten oto nie uprzedził...
I pokazał generałowi list odebrany.
— I cóż, panowie z prowincji, powiecie może, iż zła jest policja w Paryżu? — rzekł generał z zadowoleniom, które dowodziło trochę miłości własne].
— Wiemy, że nic nie można ukryć przed tym, który czuwa nad wolnością narodu i ocaleniem króla.
Lafayette spojrzał na kuzyna z ukosa, z miną dobrotliwą a szydzącą.
Wiedział, że tej rodzinie wiele szło o ratunek króla, ale bardzo mało o wolność narodu.
Dlatego tylko na jedną część zdania odpowiedział.
— A kuzyn mój, margrabia de Bouillé — rzekł, kładąc nacisk na tytule, który sam od nocy 4 sierpnia odrzucił, — czy nie dał czasem synowi polecenia dla króla, nad którego wolnością czuwam?
— Polecił mi złożyć u stóp królewskich hołd jego uczuć, pełnych uszanowania — odpowiedział młody człowiek — gdyby generał Lafayette sądził mnie godnym przedstawienia mojemu panu.
— Przedstawienia cię... kiedy?
— Jak najprędzej, generale; bo zdaje się mówiłem tobie, czy panu Romeufowi, że będąc tu bez urlopu...
— Powiedziałeś Roumefowi, ale to na jedno wychodzi, ponieważ ja słyszałem. A więc, nie odkładajmy dobrych rzeczy; teraz jest jedenasta; codzień w południe mam zaszczyt widzieć króla i królową; zjedz ze mną śniadanie, a potem zaprowadzę cię do Tuilleries.
— Ale, rzekł młody człowiek, rzucając okiem na swój mundur i buty, — czy stosownie jestem ubrany, kochany kuzynie?
— Najprzód, odparł Lafayette, powiem ci, biedne dziecko, że owa wielka etykieta, która cię wykarmiła, jeżeli nie umarła, to bardzo jest chora; potem, ubranie twe jest bez zarzutu; jakiż strój uchodzi lepiej młodemu szlachcicowi, gotowemu umrzeć za króla, nad mundur wojenny? Dalej, Romeuf, zobacz czy podano śniadanie; zjadłszy, zawiozę pana de Bouillé do Tuilleries.
Zamiar ten nadto zgadzał się z życzeniami młodego człowieka, aby się miał mu długo opierać; skłonił więc głową, na znak przyzwolenia i podziękowania.

W pół godziny potem straże u kraty prezentowały broń przed generałem Lafayette i młodym hrabią de Bouillé, nie domyślając się, że oddawały razem honory wojskowe rewolucji i kontrrewolucji.

ROZDZIAŁ XXXI.
KRÓLOWA.

Lafayette i hrabia Ludwik de Bouillé weszli po schodach pawilonu Marsan i dostali się do apartamentów pierwszego piętra, gdzie król zamieszkiwał z królową.
Wszystkie drzwi otwierały się przed Lafayettem, szyldwachy u bram prezentowali broń, lokaje się pochylali; łatwo poznać były można króla nad królem, majordoma, jak mówił Marat.
Lafayetta wprowadzono nasamprzód do królowej. Król był w kuźni; podążono go uprzedzić.
Od trzech już lat Ludwik de Bouillé nie widział Marj Antoniny.
Przez te lat trzy zwołano Stany Generalne, zdobyto Bastylję, odbyły się dni 5-ty i 6-ty października.
Królowa doszła do lat trzydziestu czterech wieku.
Przez te lat trzy królowa mocna cierpiała sercem i umysłem, przez miłość i pychę. Więc ten wiek trzydziestoletni objawiał się na jej twarzy wypisany około oczu odcieniem lekkim, matowym a niebieskawym, który oznacza oczy pełne łez, noce bezsenne.
Był to wiek Marji Stuart w więzieniu, wiek jej namiętności najgłębszych, wiek, w którym Duglas, Mortimer, Norfolk i Babington pokochali się w niej, poświęcili i umarli dla niej.
Widok tej królowej uwięzionej, znienawidzonej, wystawionej na zniewagi i groźby, — a dzień 5-go października dowiódł, że groźby te płonnemi nie były, — sprawiał głębokie wrażenie na rycerskiem sercu młodego Ludwika de Bouillé.
Kobiety nie mylą się co do wrażenia, jakie sprawiają, a ponieważ królowe i królowie mają nadto zdolność pamiętania twarzy, co niejako wchodzi w skład ich edukacji, przeto Marja Antonina, zaledwie spostrzegła Ludwika de Bouillé, poznała go natychmiast; zaledwie rzuciła nań okiem, była pewna, że to przyjaciel.
Poszło zatem, że nim go przedstawił generał, nim przy stąpił do sofy, na której wspierała się królowa, wstała ona i jak do dawnego znajomego, którego się z przyjemnością ogląda, a zarazem do sługi, na którego wierności polegać można, zawołał:
— A! pan de Bouillé!
I nie zważając na Lafayetta, wyciągnęła rękę do młodzieńca.
Hrabia Ludwik zawahał się chwilę, nie mógł izrazu uwierzyć w taki fawor.
Tymczasem ręka królowej zawisła w powietrzu, hrabia przyklęknął i dotknął jej drżącemi usty.
Popełniła błąd biedna królowa... popełniła wiele temu podobnych. Gdyby nie ten fawor, byłaby zdobyła sobie Bouillégo, a tymczasem przez ten fawor, uczyniony Bouillému w obecności Lafayetta, który nigdy jeszcze nic podobnego nie otrzymał, zakreśliła linję demarkacyjną i zraniła człowieka, którego nadewszystko dziś potrzebowała mieć przyjacielem.
Z grzecznością też, z którą nigdy nie mógł się rozstać, ale z pewną odmianą w głosie, rzekł Lafayette:
— Dalipan, kochany kuzynie, wszak to ja podjąłem się przedstawić Jej królewskiej mości; a widzę, że ciebie powinienem prosić, abyś mnie przedstawił.
Królowa tak była uradowana z tego, że znajdowała się wobec jednego z tych przyjaciół, na których wiedziała, że liczyć może, kobieta była tak dumna z wrażenia, jakie uczyniła na młodzieńcu, iż czując w sercu jeden z tych promieni młodości, które uważała za zgasłe, czując obok siebie jakby atmosferę wiosny i miłości, które miała za umarłe, zwróciła się do generała Lafayetta, i z uśmiechem czarującym, przypominającym czasy Trianonu i Wersalu:
— Panie generale... — powiedziała, pan Ludwik nie jest takim surowym republikaninem, jak ty; wraca z Metz, nie z Ameryki; nie przybywa do Paryża, by pracować nad konstytucją; przybył, aby mi hołd złożyć. Nie dziw się więc, że ja biedna królowa, napoły zdetronizowana, użyczam mu ferworu, który dla niego biednego parafjanina, jeszcze zasługuje na to miano, gdy tymczasem ty...
I królowa zrobiła prześliczną minkę, prawie dziewiczą, która wyrażała: „Gdy ty, panie Scypionie, gdy ty, panie Cyncynnacie, bardzo tam dbasz o takie banialuki.
— Najjaśniejsza Pani!... — odezwał się Lafayette, przechodzę z szacunkiem i poświęceniem koło królowej, a królowa nigdy nie spostrzegła mojego szacunku, nie ceni mojego poświecenia; może to być wielkiem nieszczęściem dla mnie, a większem jeszcze dla niej...
I skłonił się uniżenie.
Królowa spojrzała nań swem okiem głębokiem i jasnem.
Nieraz już Lafayette przemawiał do niej podobnemi słowami, nieraz rozmyślała nad słowami, jakie do niej wypowiadał; ale na nieszczęście, zgodnie z tem co on powiedział, miała do niego jakiś wstręt instynktowny.
— Bądź wspaniałomyślnym, generale... — rzekła, i przebacz mi.
— Ja mam wybaczać Waszej królewskie] mości? Ale co?.
— Wybuch mój dla tej zacnej rodziny Bouillé, która mnie kocha z całego serca, a której młodzieniec ten stał się drutem przewodniczym, ogniwem elektrycznem. Za jego wejściem ukazał mi się jego ojciec, stryjowie, cała rodzina, i ucałowała mi rękę jego ustami.
Lafayette skłonił się znowu.
— A teraz, rzekła królowa, po przebaczeniu, pokój; podaj mi poczciwie rękę, generale, po angielsku, czy po amerykańsku.
Ręką powolną i zimną dotknął Lafayette ręki królowej, mówiąc:
— Żałuję, że Wasza królewska mość nigdy nie chce pamiętać, iż jestem francuzem. Nie tak to daleko jednak od 6-go października do 16-go listopada...
— Masz słuszność, generale — odrzekła kroólowa z wysileniem i ściskając mu rękę; — jestem niewdzięczna.
I padając na sofę jakby zmęczona wzruszeniem.
— Nie powinienbyś się pan wreszcie dziwić temu dodała — wiesz, że ten właśnie zarzut mi czynią.
Potem potrząsnąwszy głową:
— I cóż tam nowego w Paryżu, generale? — zapytała.
Lafayette chciał wywrzeć maleńką zemstę, i pochwycił sposobność.
— Żałuję bardzo, Najjaśniejsza Pani — rzekł, iż Wasza królewska mość nie była obecna wczoraj na Zgromadzeniu! Była tam scena wzruszająca, któraby z pewnością serce wasze rozrzewniła: starzec, który przyszedł podziękować za szczęście Zgromadzeniu i królowi, bo Zgromadzenie nic nie może bez sankcji królewskiej...
— Starzec? — zapytała królowa roztargniona.
— Tak jest, ale co za starzec! dziekan ludności, wieśniak z Jura, mający lat sto dwadzieścia, przyprowadzony przez pięć pokoleń potomków, stanął przed kratkami Zgromadzenia, by mu podziękować za uchwały z 4-go września. Czy rozumie Wasza królewska mość? Człowiek, który był poddanym pół wieku pod Ludwikiem XIV, a siedemdziesiąt lat po nim!
— Cóż na rzecz tego człowieka uczyniło Zgromadzenie?
— Powstało w całym komplecie, a jego zmusiło, ażeby usiadł i nakrył głowę.
— A! — powiedziała królowa tonem, sobie tylko właściwym — musiało to być istotnie bardzo czułe, i żałuję, żem tam nie była. Wiesz, generale, lepiej niż ktobądź, dodała z uśmiechem, że niezawsze tam jestem, gdzie chcę.
Generał uczynił ruch taki, jakby miał coś do powiedzenia, ale królowa mówiła dalej, nie dając mu odpowiedzieć:
— Byłam tu, przyjmowałam wdowę François, po tym nieszczęśliwym piekarzu Zgromadzenia, którego Zgromadzenie pozwoliło zabić przed swemi drzwiami. Cóż tego dnia czyniło Zgromadzenie, panie generale?
— Najjaśniejsza Pani... — odpowiedział generał, mówicie o nieszczęściu, które najmocniej zasmuciło przedstawicieli Francji. Zgromadzenie nie mogło uprzedzić morderstwa, ukarało przynajmniej morderców.
— Tak, ale kara ta, przysięgam ci, generale, nie pocieszyła nieszczęśliwej kobiety; o mało nie straciła zmysłów, i powiadają, że urodzi dziecię nieżywe. Jeżeli dziecko żyć będzie, przyrzekłam być jego chrzestną matką, a iżby lud wiedział, że nie jestem tak, jak powiadają, nieczułą na nieszczęścia wydarzające się ludowi, proszę cię, generale, jeżeli w tem niema nic przeciwnego, ażeby chrzest odbył się w kościele w Notre-Dame.
Lafayette podniósł rękę, jak ktoś co chce mówić, i rad jest, że mu głos dają.
— Już to po raz wtóry, rzekł, czyni Wasza królewska mość aluzję do tego jakoby więzienia, w jakiem ja mam trzymać was, jak przynajmniej niektórzy chcą wmówić wiernym sługom Waszej królewskiej mości. Najjaśniejsza Pani, oświadczam niniejszem wobec mojego kuzyna, a powtórzę, jeśli potrzeba, przed całym Paryżem, przed Europą, przed całym światem, że Wasza królewska mość jest wolna, a mam tylko jedno życzenie, jedną nawet prośbę zanoszę, to jest o złożenie dowodu wolności tej w ten sposób, iżby król powrócił do swych polowań i wycieczek, w towarzystwie Waszej królewskiej mości.
Królowa uśmiechnęła się jak osoba słabo przekonana.
— Co się tyczy, mówił dalej generał, trzymania do chrztu tego dziecięcia co ma się narodzić w żałobie, królowa, czyniąc obietnicę wdowie, poszła za natchnieniem tego dobrego serca, które zjednywa jej cześć i miłość wszystkich otaczających. Gdy dzień obrzędu nadejdzie, królowa obierze kościół, w którym chrzest ma się odbyć; wyda rozkazy, a według tych rozkazów wszystko się spełni. A teraz, dodał generał kłaniając się, czekam na te, jakie Wasza królewska mość raczy mi wydać na dzisiaj.
— Na dzisiaj, kochany generale, rzekła królowa, nie mam do was innej prośby nad tę, ażebyście jeżeli kuzyn wasz dłużej zabawi w Paryżu, zabrali go na jeden z wieczorów do pani de Lamballe. Wszak wiecie, że przyjmuje za siebie i za mnie?
— A ja — odpowiedział generał — skorzystam z zaproszenia na jego i na swój rachunek; jeżeli zaś nie byłem dotąd, niech Wasza królewska mość raczy być przekonaną, że to dlatego tylko, iż zapomniała objawić mi swego pod tym względem życzenia.
Królowa odpowiedziała skinieniem głowy i uśmiechem.
Był to znak pożegnania.
Każdy wziął co mu się należało: Lafayette skinienie, hrabia Ludwik uśmiech.

Obaj wyszli, wynosząc z sobą, jeden więcej goryczy, drugi więcej poświęcenia.

ROZDZIAŁ XXXII.
KRÓL.

U drzwi apartamentu królowej, dwaj nawiedzający zastali oczekującego na nich służebnego króla, Franciszka Hue.
Król kazał powiedzieć panu de Lafayette, że rozpocząwszy dla rozrywki bardzo ważną robotę ślusarską, prosi go, ażeby udał się do kuźni.
Kuźnia była pierwszą rzeczą, o którą zapytał Ludwik XVI przybywając do Tuilleries, a dowiedziawszy się, że przedmiot ten dlań nieodzowny pominięty został w planach Katarzyny Medycejskiej i Filiberta de Lorme, wybrał sobie na drugiem piętrze, tuż nad swą sypialnią, wielką izbę poddaszną mającą schody na zewnątrz i tam założył pracownię.
Pośród ważnych wypadków, jakie go spotkały podczas pięciotygodniowego pobytu w Tuilleries, Ludwik XVI ani na chwilę nie zaniedbał kuźni. Kuźnia stanowiła jego zajęcie stałe: sam kierował jej urządzeniem, sam wskazywał miejsce na miech, trzon, kowadło i wszystkie narzędzia ręczne. Nareszcie od wczoraj kuźnia stanęła gotowa. Ludwik XVI nie mógł jej wytrzymać dłużej i od rana żwawo się jął tej roboty, która dlań taką stanowiła rozrywkę i w której byłby celował, gdyby nie to, że jak widzieliśmy, na umartwieniu mistrza Gamaina, tacy próżniacy jak pan Turgot, pan de Calonne i pan Necker przeszkadzali mu w tem uczonem zajęciu, rozmawiając z nim nietylko o sprawach Francji, na co w ostateczności przyzwalał mistrz Gamain, ale nadto, co mu się zdało zgoła niepotrzebnem, o sprawach Brabantu, Austrji, Anglji, Ameryki i Hiszpanji.
To nam wyjaśnia, dlaczego król Ludwik XVI, w pierwszym zapale pracy, zamiast zajść do pana Lafayetta, prosił, ażeby pan de Lafayette zaszedł do niego.
Może też, okazawszy się dowódcy gwardji narodowej słabym jako król, pragnął był okazać mu się w swym majestacie jako ślusarz?
Nim dostali się na górę, obchodząc szereg korytarzy, młody hrabia Ludwik miał się czas namyślić.
I namyślał się.
Jakkolwiek serce jego przepełnione było dobrem przyjęciem królowej, nie mógł nie dostrzec że nie był przez nią oczekiwanym. Żadne słowo dwuznaczne, żaden giest tajemniczy nie dał mu poznać, że dostojna uwięziona, za jaką uchodzić chciała, wie o jego posłannictwie i liczy na jego pomoc do wyjścia z więzienia. Zgadzało się to z tem, co mówił Charny o tajemnicy, którą król co do misji, jaką mu nadał, zalecił wobec wszystkich, nawet królowej.
Pomimo więc radości widzenia się z królową, jasnem było, że nie do niej zwrócić się winien, ażeby znaleźć rozwiązanie zlecenia.
Musiał tedy zbadać, czy w przyjęciu króla w jego słowach lub giestach, nie będzie jakiego znaku zrozumiałego tylko jemu, znaku, który mu wskaże, iż Ludwik XVI więcej wie niż generał Lafayette o przyczynie jego podróży do Paryża.
U drzwi kuźni, pokojowy obejrzał się, a nie znając nazwiska młodego hrabiego zapytał.
— Kogo mam oznajmić Najjaśniejszemu Panu?
— Oznajmij naczelnego wodza gwardji narodowej, rzekł generał Lafayette. — Ja sam będę miał zaszczyt przedstawić hrabiego Jego królewskiej mości.
— Jaśnie wielmożny naczelny wódz gwardji narodowej, powiedział, oznajmiając, pokojowy.
Król się obejrzał.
— A! to ty! panie Lafayette — rzekł. Przepraszam, żem cię wodził aż tu, ale ślusarz uprzejmie wita cię w swej kuźni. Jeden węglarz powiedział do przodka meg Henryka IV: „Węglarz jest panem u siebie“. A ja ci powiadam, generale: „Panem jesteś u ślusarza, jak u króla“.
Jak widzimy, Ludwik XVI poczynał rozmowę prawie w ten sam sens co i Marja Antonina.
— Najjaśniejszy Panie, odpowiedział generał, w jakichkolwiek okolicznościach mam zaszczyt stanąć przed królem, na któremkolwiek piętrze i w jakiemkolwiek ubraniu raczy on mnie przyjmować, król zawsze będzie królem, a ten, który w tej chwili składa mu swój hołd najpokorniejszy, będzie zawsze jego wiernym i oddanym sługą.
— Nie wątpię, margrabio, ale nie jesteś sam? Czy zmieniłeś adjutanta? Ten młody oficer...
— Ten młody oficer, którego pozwolę sobie przedstawić Waszej królewskiej mości, jest moim kuzynem: hrabia Ludwik de Bouillé, kapitan dragonów Jego wysokości.
— Aha! — odezwał się król z lekkiem drżeniem w głosie, które nie uszło baczności młodego szlachcica — tak, pan hrabia Ludwik de Bouillé, syn margrabiego de Bouillé, dowódcy twierdzy Metz.
— Tak, Najjaśniejszy Panie — żywo odrzekł hrabia.
— Ah! panie hrabio Ludwiku de Bouillé, wybacz mi, żem cię nie poznał; mam krótki wzrok... A dawno wyjechałeś z Metz?
— Pięć dni temu, Najjaśniejszy Panie, a że jestem w Paryżu bez urzędowego urlopu, ale za szczególnem pozwoleniem ojca, prosiłem krewnego mego, pana generała de Lafayette, aby mnie raczył przedstawić Waszej królewskiej mości.
— Pana generała de Lafayette!... dobrze uczyniłeś hrabio; nikt nie jest właściwszym do przedstawienia cię w każdej porze i z niczyjej poręki przedstawienie nie mogłoby mi być milszem.
To wyrażenie w każdej porze, wskazywało że generał de Laffayette był tu panem wszystkich wielkich i małych wnijść jak w Wersalu.
Te kilka wreszcie tylko słów jakie wymówił król wystarczyły do wskazania młodemu kapitanowi, że musi być bacznym. Zapytanie to zwłaszcza: „Czy dawno wyjechałeś z Metz?“ znaczyło: „Czy wyjechałeś z Metz po przybyciu hrabiego de Chamy?“
Odpowiedź posła powinna była dostatecznie objaśnić króla. „Wyjechałem z Metz pięć dni temu i jestem w Paryżu bez urzędowego urlopu, ale ze szczególnem pozwoleniem ojca“, znaczyło: „Tak Najjaśniejszy Panie, widziałem się z hrabią de Charny, a ojciec posłał mnie do Paryża bym się porozumiał z Waszą królewską mością i upewnił że hrabia rzeczywiście przybył z ramienia Pan de Lafayette obejrzał się ciekawie dokoła. Wielu wchodziło do gabinetu króla, do sali radnej, do bibljoteki jego, a nawet do modlitewni; mało kto dostąpił tej łaski, aby go wpuszczono do kuźni, gdzie kroi stawał się terminatorem i gdzie prawdziwym mistrzem był jegomość pan Gamain.
Generał zauważył wyborny porządek, w jakim ułożone były wszystkie narzędzia, co wreszcie nie dziwiło, skoro król od niedawna zostawał przy robocie.
Sam nawet Hue posługiwał za terminatora i dął w miech.
— Więc Wasza królewska mość, odezwał się generał Lafayette dość zakłopotany tem, co mówić z królem, przyjmującym go z rękawami zawiniętymi i w fartuchu skórzanym więc Wasza królewska mość przedsięwziął robotę ważną?
— Tak, generale; przedsięwziąłem największe dzieło ślusarstwa: zamek! Powiadam ci, co robię, ażebyś ty nawzajem Maratowi, jeżeli zdołasz go ująć, powiedziały gdy utrzymywać będzie, że kuję kajdany dla Francji, iż to nieprawda. A ty, panie Bouillé, czy nie jesteś majstrem albo czeladnikiem?
— Terminatorem tylko, Najjaśniejszy Panie i gdybym mógł na co przydać się Waszej królewskiej mości...
— Prawda kochany kuzynie — rzekł generał, wszak to mąż twojej mamki był ślusarzem. I podobno ojciec twój, lubo niewielki zwolennik autora Emila, mówił, że gdyby miał iść względem ciebie za radami Jana Jakóba, toby cię zrobił ślusarzem.
— Tak jest, generale i dlatego to miałem zaszczyt oświadczyć Jego królewskiej mości, że jeżeli potrzebuje terminatora...
— Nie bez pożytku byłby mi i terminator — rzekł król, ale nadewszystko przydałby mi się majster.
— Takiż to zamek robi Wasza królewska mość? zapytał młody hrabia, z tą półpoufałością, do której upoważniał go ubiór króla i miejsce, w którem się znajdował.
Ludwik XVI słuchał z widoczną przyjemnością całej nomenklatury zamków, jaką młodzieniec po tem zapytaniu wygłosił i po namyśle powiedział:
— Nie, to poprostu zamek sekretny, otwierający się z dwóch stron; ale zdaje mi się, że przeceniłem swe siły. Ha! gdybym to miał jeszcze mojego Gamaina, który uważa się za mistrza nad mistrzami!
— Czyż on umarł Najjaśniejszy Panie? — zapytał hrabia de Bouillé.
— Nie — odpowiedział król, rzucając na młodzieńca wzrokiem zdającym się mówić: „Rozumiej półsłówka“; — nie, mieszka w Wersalu, na ulicy Wodozbiorów. Poczciwy człowiek nie śmie odwiedzić mnie w Tuilleries.
— Dlaczegóż to, Najjaśniejszy Panie? — zapytał Lafayette.
— Z obawy zapewne, ażeby się nie skompromitował. Król Francji jest bardzo kompromitującym dzisiaj, mój generale, dowodem, że wszyscy moi przyjaciele siedzą w Londynie, w Koblencji albo w Turynie. Jednakże, mój generale, mówił dalej król, jeżeli nie uważasz w tem nic niestosownego ażeby przyszedł z czeladnikiem mi tu pomagać, to poślę po niego kiedy...
— Najjaśniejszy Panie, odparł żywo Lafayette, Wasza królewska mość wie o tem, że wolno mu posłać po kogo zechce i widzieć z kim się podoba.
— Tak, ale pod warunkiem, że twoja warta obmaca go jak celnicy. A mój biedny Gamain miałby się za zgubionego gdyby mu szkatułkę z narzędziami wzięto za tornister a piłki za sztylety.
— Najjaśniejszy Panie, nie wiem doprawdy jak mam się wytłumaczyć Waszej królewskiej mości, ale ja przed Paryżem, przed Francją, przed Europą, odpowiadam za życie króla, i nie mogę przedsiębrać dosyć ostrożności, aby drogie życie ocalało. Co się tyczy tego poczciwego człowieka, król może sam wydać rozkazy, jakie mu się podoba.
— To dobrze. Dziękuję ci, panie Lafayette. Ale niema nic pilnego: będę potrzebował za jakie osiem albo dziesięć dni dopiero; dodał rzucając wzrok w stronę pana de Bouillé, ażeby przyszedł z czeladnikiem. Uprzedzę go przez mojego pokojowego Dureya, który jest jego przyjacielem.
— I dość mu się będzie przedstawić, Najjaśniejszy Panie, ażeby dostać się do króla; nazwisko jego za glejt posłuży. Niech mnie Bóg uchowa, Najjaśniejszy Panie, od reputacji dozorcy, odźwiernego, klucznika, jaką mi robią! Nigdy król nie był wolniejszym, jak w tej chwili: chciałem nawet prosić Waszą królewską mość, aby rozpoczął swoje polowania, wycieczki.
— O! polowania, nie, dziękuję! W tej chwili wreszcie, jak widzisz generale, mam co innego na głowie. Co się tyczy wycieczek, ostatnia, jaką odbyłem w Wersalu do Paryża, odstręczyła mnie od podróży, przynajmniej w tak licznem towarzystwie.
I król nowe spojrzenie rzucił hrabiemu de Bouillé, który mrugnięciem powieki dał znak, że zrozumiał.
— A teraz, panie, rzekł Ludwik XVI, zwracając się do młodzieńca, czy prędko wyjeżdżasz z Paryża do ojca?
— Wyjeżdżam z Paryża — odpowiedział hrabia — za dwa lub trzy dni, ale nie do Metz. Mam babkę, która mieszka w Wersalu, na ulicy Wodozbiorów i którą powinienem odwiedzić. Następnie, zlecił mi ojciec załatwienie sprawy familijnej dość ważnej, i za dni dopiero osiem albo dziesięć mogę widzieć się z osobą, od której w tym względzie mam powziąć rozkazy. Będę więc u ojca dopiero w pierwszych dniach grudnia, chyba, że król z jakiegoś powodu szczególnego, życzyłby sobie, abym przyśpieszył powrót do Metz.
— Nie, panie rzekł król, urządź sobie czas jak chcesz, załatwiaj sprawy według tego, jak ci kazał margrabia de Bouillé, a załatwiwszy jedź mu powiedzieć, że o nim nie zapominam i mam go za jednego z najwierniejszych, oraz, że go kiedyś polecę panu de Lafayette, ażeby pan de Lafayette polecił go panu de Portail.
Lafayette uśmiechnął się końcem ust, słysząc tę nową aluzję do swego wszechwładztwa.
— Najjaśniejszy Panie, rzekł, ja byłbym sam oddawna był polecił Waszej królewskiej mości panów de Bouillé, gdybym nie miał zaszczytu być ich krewnym. Obawa, aby mnie nie posądzano o nepotyzm, jedynie mnie powstrzymała od tego kroku.
— A więc zeszliśmy się bardzo dobrze, panie generale, pomówimy jeszcze o tem, nieprawdaż?
— Czy Najjaśniejszy Pan, pozwoli mi powiedzieć, że ojciec mój uważałby za niełaskę wszelki awans, któryby mu w całości lub w części odjął środki służenia Waszej królewskiej mości?
— O! to się rozumie, hrabio, rzekł król, i nie pozwolę tknąć stanowiska margrabiego de Bouillé inaczej, jak tylko według jego życzeń i moich. Pozwól nam tę rzecz poprowadzić, panu Lafayettowi i mnie, i używaj przyjemności, nie zapominając wszelako o interesach. Idźcie panowie, idźcie.
I pożegnał obu szlachciców z miną majestatyczną, dziwnie odbijającą się od pospolitego ubioru, który go okrywał.
A kiedy drzwi się zamknęły:

— Zdaję mi się, powiedział do siebie, że młody mnie zrozumiał, i że za osiem lub dziewięć dni będę miał tu Gamaina z czeladnikiem do pomocy dla założenia zamku.

ROZDZIAŁ XXXIII.
DAWNE ZNAJOMOŚCI.

Wieczorem tegoż samego dnia, kiedy hrabia Ludwik de Bouillé miał zaszczyt otrzymać posłuchanie u królowej, a następnie u króla, pomiędzy godziną 5-tą a 6-tą, na trzeciem piętrze starego, małego, brudnego domu w ulicy Juiviere odbywała się scena, której zechcą się przyjrzeć czytelnicy.
Zatrzymajmy się na chwilę w sieni trzeciego i ostatniego piętra tego domu, naprzeciwko drzwi, na których niewinna ręka rysownika ponakreślała kredą figury, które na pierwszy rzut oko, możnaby wziąć za jakieś znaki kabalistyczne, a które są tylko nieszczęśliwemi próbami we wzniosłej sztuce Appellesa i Rafaela.
Przybywszy tam, zajrzymy przez dziurkę od klucza, ażebyście mili czytelnicy, poznali, jeżeli macie dobrą pamięć, spostrzeżone osoby. Jeżeli ich wreszcie nie poznacie wzrokiem, przyłóżcie ucho do drzwi i posłuchajcie.
Żleby było, gdyby słuch nie przyszedł w pomoc wzrokowi, jeżeliście czytali książkę naszą pod tytułem „Naszyjnik królowej“.
Powiedzmy najprzód, co widać przez dziurkę od klucza.
Wnętrze izby, zdradzające nędzę, zamieszkują trzy osoby: mężczyzna, kobieta i dziecko.
Mężczyzna ma lat przeszło czterdzieści, a wygląda na przeszło pięćdziesiąt; kobieta ma trzydzieści cztery, a wygląda na czterdzieści; dziecko ma lat pięć i tak też wygląda; nie miało czasu się zestarzeć.
Mężczyzna ubrany jest w stary mundur sierżanta gwardji francuzkiej, mundur szanowany od 16-go lipca, kiedy gwardje francuskie połączyły się z ludem, by zamienić strzały z Niemcami pana Lambesque i Szwajcarami pana Bezenval.
Trzyma on w ręku całą talję kart i przerzuca takowe.
Obok leży karton podziurawiony mnóstwem zakłóć, do którego, przewracając karty, zagląda ustawicznie.
Kobieta ubrana jest w starą suknię jedwabną; nędza jej jest tem straszniejszą, że ukazuje się ze szczątkami zbytku. Włosy ma podniesione w górę i splecione w warkocz, spięty grzebieniem miedzianym, niegdyś złoconym; ręce czyste, i przez czystość zachowały, a raczej zyskały pewien wygląd arystokratyczny; paznogcie, które baron de Taverney w swym grubym realizmie nazywał rogiem, zręcznie są zaokrąglone w kończynach; nareszcie pantofle wyblakłe, w niektórych miejscach przetarte, niegdyś haftowane jedwabiem i złotem, igrają na jej nogach, okrytych szczątkami pończoch ażurowych.
Co do twarzy, powiedzieliśmy, że była to twarz kobiety 34-ro letniej, która, gdyby ją utrzymywano artystycznie, według mody ówczesnej, pozwoliłaby właścicielce nadać sobie wiek, jakiego kobiety trzymają się z wszelkim wysileniem, stosownie do umiejętności, to jest wiek lat dwudziestu dziewięciu. Ale twarz ta, pozbawiona bielidła i czerwieni, a przez to ogołocona ze wszelkich środków, osłaniających boleści i nędze, okazuje pięć lub sześć lat wyżej wieku.
Twarz ta, jakkolwiek wyblakła, wprowadza cię w zadumę; nie możesz zdać sobie sprawy, w jakim pałacu złocistym, w jakiej sześciokonnej karecie, w jakim pałacu złoskim pyle, widziałeś tę twarz ongi promienną?
Dziecko ma lat pięć. Włosy jego spływają w kiędziorkach jak u cheruba, lica okrągłe jak jabłuszko, oczy djabelskie matki, usta łakome ojca, lenistwo i kaprysy obojga.
Chłopczyk ubrany w resztkę stroju aksamitnego, zajada kawałek chleba, nasmarowany konfiturami i wyskubuje szczątki pasa trójkolorowego, z frendzlą miedzianą, w dno starego kapelusza z pilśni szaro-perłowej.
Wszystko to oświetlone jest świecą o knocie olbrzymim, osadzoną w butelce pustej, tak, iż człowiek z kartami mieści się w świetle, reszta zaś izby pozostaje w półmroku.
Ponieważ według naszego przewidywania, oględziny golem okiem nic nas nie nauczyły, posłuchajmy zatem.
Chłopiec pierwszy przerywa milczenie, rzucając po przez głowę kromkę chleba, która upada przy łóżku zredukowanem do materaca.
— Mamo!.. — rzecze, nie chcę już chleba z konfiturami...
— A czegóż chcesz, Tosiu?
— Chcę laskę cukru owsianego.
— Słyszysz, Beausire? — rzekła kobieta.
A widząc, że Beausire zatopiony w swej rachubie kabalistycznej, nie odpowiada: Czy słyszysz, co mówi biedny chłopiec? — powtarza głośniej.
Znowu milczenie.
Wtedy kobieta podnosi nogę do wysokości ręki, zdejmuje pantofel i rzuca w nos rachującemu.
— Hej! Beausire! — zawołała.
— Cóż tam takiego? — odmruknął tenże, zły widocznie Tosio chce cukru owsianego, bo mu już nie smakują konfitury... biedny chłopiec!
— Dostanie jutro.
— Ja chcę dziś, zaraz — krzykną! chłopiec tonem płaczliwym, wróżącym burzę.
— Mój Tosiu, mówi ojciec, radzę ci być cicho, jeżeli nie chcesz ze mną mieć do czynienia.
Chłopiec wydał okrzyk raczej kaprysu niż bojaźni.
— Trąć go tylko pijaku, a ja tobie dam! — rzekła matka, wyciągając ku Beausirowi tę rękę białą, która dzięki staranności, z jaką właścicielka gładziła paznogcie, uchodzić mogła w razie potrzeby za szpony.
— Kto u djabła chce go trącać? Wiesz, że się tak mówi, pani Oliwjo. A choć czasami oberwie się coś po sukni matczynej, to przecie szanuje się zawsze kurtkę synowską... Pójdź lepiej, ucałuj twego biednego Beausira, który za tydzień będzie bogaty, jak król; pójdź moja dobra Nicolino.
— Kiedy zostaniesz bogatym, jak król, wtedy dosyć będzie czasu na pieszczoty; ale przedtem obejdź się smakiem.
— Powiadam ci, że już tak, jakbym miał miljon; daj mi zadatek, to nam przyniesie szczęście: piekarz nam pokredytuje.
— Obraca miljonami, a prosi piekarza o bochenek chleba na kredyt!
— Cukru owsianego! — zawołał chłopiec głosem groźniejszym.
Beausire podniósł rękę do kieszeni, ale ręka stanęła w pół drogi.
— No, miljonowy panie, daj kawałek owsianego cukru synowi.
— Wiesz przecie, rzekł, że ci dałem wczoraj ostatnie dwadzieścia cztery sous.
— Skoro mamo masz pieniądze, zawołał chłopiec, zwracając się ku tej, którą pan Beausire nazywał to Olivią, to Nicoliną — to daj mi parę sous na cukier owsiany.
— Masz dwa, niegodziwy chłopcze, a nie spadnij ze schodów.
— Dziękuję mamuni! — powiedział chłopiec, skacząc z radości i wyciągając rękę.
— Chodźno, poprawię pasek i włożę kapelusz, łotrzyku! ażeby nie powiedziano: oto pan de Beausire wypuszcza dziecko na ulicę, jak oberwańca. Panu Beausire wszystko to jedno, bo nie ma wstydu w oczach; ale jabym umarła...
Chłopiec, cokolwiekby mogli powiedzieć sąsiedzi o domniemanym dziedzicu domu Beausire, miał wielką ochotę pozbyć się kapelusza i pasa, na których wartości znał się tyle, o ile wzbudzały podziw innych dzieci, póki były świeże i błyszczące. Ponieważ jednak pasek i kapelusz stanowiły warunek dwóch sous, musiał się przeto poddać, jakkolwiek niechętnie.
Pocieszył się, podsadzając przy wyjściu sztukę miedzianą pod nos ojcu, który zatopiony w rachubach, uśmiechnął się na ten miły figielek.
Potem tylko słychać było jego krok ostrożny, lubo przyśpieszany łakomstwem, ginący na schodach.
Kobieta milczała chwilę, a potem, zwracając się do męża powiedziała:
— Mój panie Beausire, trzebaż przecie, ażeby twoja inteligencja wyprowadziła nas z tego nędznego położenia, w jakiem się znajdujemy; inaczej będę musiała sama się zająć sobą...
Ostatnie te słowa wypowiedziała z taką miną, jakby jej zrana zwierciadło oświadczyło: „Bądź spokojna, kobieta z taką twarzą nie umrze z głodu!“
— Widzisz przecie, moja dobra Nicolino, że nad tem pracuję.
— Pracujesz?... Przewracasz karty, i przekłuwasz kartony.
— Mówię ci, że znalazłem!
— Co znalazłeś?...
— Wygraną.
— Zaczynasz znowu! Panie de Beausire, uprzedzam cię, że przeszukam w pamięci pomiędzy moimi dawnymi znajomymi, azali niema kogo, coby miał władzę zasadzić cię do Charenton, jako warjata.
— Ależ powiadani ci, że ja się nie mylę...
— O! gdyby to żył książę Richelieu! — rzekła półgłosem młoda kobieta.
— Co mówisz?
— Gdyby kardynał de Rohan nie był zrujnowany?
— Hę?
— Gdyby pani de la Motte nie uciekła!
— Co? co?...
— Znalazłyby się zasoby i nie potrzebaby dzielić nędzy ze starym jak ty trutniem.
I z gestem królowej panna Nicolina Legay, zwana panią Oliwją, wskazała pogardliwie na Beausira.
— Jeszcze ci raz powiadam, powtórzył tenże tonem stanowczym, że jutro będziemy bogaci!
— Miljonerami?
— Miljonerami!
— Panie de Beausire, pokaż mi pierwsze dziesięć luidorów z tych miljonów, a uwierzę w resztę.
— Zobaczysz dziś wieczór te pierwsze dziesięć luidorów: taką mi właśnie sumę przyrzeczono.
— Daj mi ją, mój poczciwy Beausire! — rzekła żywo Nicolina.
— Dam ci pięć, żebyś sobie kupiła suknię jedwabną, i małemu spencerek aksamitny; a za drugie pięć...
— Cóż za drugie pięć?
— Przyniosę ci obiecany miljon.
— Pójdziesz znowu grać, nieszczęśliwy?
— Kiedyż ci powiadam, żem znalazł układ kart nieomylny!
— Tak, podobny do tego, przy którym przepuściłeś sześćdziesiąt tysięcy franków, jakie ci pozostawały z twego interesu portugalskiego.
— Małe parta do czarta, rzekł sentencjonalnie Beausire, — zawsze mi tkwiło w głowie, że pieniądze, jakieśmy w ten sposób nabyli, szczęścia nam nie przyniosą.
— Więc teraźniejsze otrzymasz widocznie w spadku. Czy nie miałeś przypadkiem jakiego wujaszka w Ameryce albo w Indjach, i czy po nim odziedziczyłeś owe dziesięć luidorów?...
— Te dziesięć luidorów, panno Nicolino Legay, odparł Beausire dostojnym tonem, te dziesięć luidorów, zarobione będą nietylko uczciwie, ale honorowo, i to za sprawę, w której ja jestem tak jak cała szlachta francuska zainteresowany...
— Więc jesteś szlachcicem, panie Beausire?... rzekła uśmiechając się Nicolina....
— Mów de Beausire, panno Legay, de Beausire powtórzył z naciskiem, bo tak opiewa metryka urodzenia, twojego syna spisana w zakrystji kościoła św. Pawła, a podpisana przez twego uniżonego sługę Jana Chrzciciela de Beausire, w dniu kiedy dał mu imię...
— Piękny podarunek!... — mruknęła Nicolina.
— I majątek!... — dodał wyniośle Beausire.
— Jeżeli Bóg się nie zaopiekuje, rzekła Nicolina potrząsając głową, to biedny chłopiec może żyć z jałmużny i umrzeć w szpitalu.
— Czy naprawdę panno Nicolino?... — mruknął Beausire z urazą. — Tego już wytrzymać nie można; ty nigdy nie jesteś zadowolona.
— Nie zważaj na to!... — krzyknęła Nicolina, puszczając wodze długo powstrzymanemu gniewowi. — Kto cię prosi ażebyś zważał na to?... Dzięki Bogu!... nie mam kłopotu o siebie i dziecko, i od dzisiejszego zaraz wieczoru mogę sobie szukać szczęścia gdzieindziej.
I Nicolina powstawszy, postąpiła trzy kroki ku drzwiom.
Beausire zastąpił jej drogę i otworzył oba ramiona.
— Ależ kiedy ci powiadam, niedobra, że to szczęście...
— Jakie?... zapytała Nicofina.
— Przyjdzie zaraz dziś wieczór. Choćby nawet układ zawiódł, co jest stanowczo niepodobnem według mego obrachunku, to cała strata ograniczy się na pięciu luidorach i koniec.
— Są chwilę w których pięć luidorów jest fortuną, słyszysz, panie marnotrawco!... Ty tego nie rozumiesz, ty co połknąłeś kupę złota, wyższą od tego domu.
— To dowód mojej siły, Nicolino: jeżelim je połknął, to znaczy, żem je zarobił, a jeżelim zarobił, to mogę zarobić jeszcze; Opatrzność czuwa nad... nad zręcznymi.
— O!... rachuj tylko na to.
— Panno Nicolino, czy ty czasem nie należysz do ateuszów?...
Nicolina wzruszyła ramionami.
— Czy nie należysz do szkoły pana Voltaire’a, który zaprzecza Opatrzności?...
— Jesteś jak but głupi, panie Beausire, — powiedziała Nicolina.
— Wyszłaś z ludu, nie dziwota zatem, że możesz mieć podobne pojęcia. Ale uprzedzam cię, nie popłacają w sferach, do których należę i nie wchodzą w skład moich opinij politycznych.
— Jesteś zuchwalcem, panie de Beausire — oświadczyła Nicolina.
— Ja wierzę, słyszysz, ja mam wiarę; i gdyby mi kto powiedział: „Twój syn Tosio de Beausire, który poszedł kupić sobie cukru owsianego za dwa sous, powróci z kieską pełną złata w ręku“, odpowiedziałbym: „Czemu nie, jeżeli taka wola Boża“.
I Beausire wzniósł seraficznie oczy do nieba.
— Beausire, jesteś osłem!... zawołała Nicolina.
Jeszcze nie dokończyła tych słów, gdy na schodach usłyszano głos Tosia.
— Tato!... mamo!... — wrzeszczał chłopiec.
Beausire i Nicolina słuchali drogiego głosu.
— Tato!... mamo!... — powtarzał malec coraz bardziej się zbliżając.
— Cóż się tam stało?... — zawołała Nicolina otwierając drzwi z troskliwością iście macierzyńską. — Pójdź, moje dziecko, pójdź!...
— Tato!... mamo!... — powtarzał głos wciąż się zbliżający.
— Nie dziwiłbym się — rzekł Beausire, uważając, ze ten głos miał w sobie coś radosnego, — nie dziwiłbym się, gdyby cud się ziścił, i gdyby Tosio znalazł kieskę o której dopiero mówiłem.
W tej chwili chłopiec ukazał się na ostatnim stopniu schodów i wpadł do izby z kawałkiem cukru owsianego w ustach, z workiem cukrów przyciśniętym do piersi, z ręką prawą otwartą i wyciągniętą pokazując luidora, który przy blasku świecy zajaśniał jak gwiazda.
— Boże, mój Boże!... — zawołała Nicolina zamykając drzwi. — Cóż się to stało, kochane dziecko?...
I okrywała zamorusaną twarz Tosia tymi pocałunkami macierzyńskiemi, których nic nie odstręcza, bo zdają się wszystko oczyszczać.
— Stało się!.... — rzekł Beausire ściągając zręcznie luidora i przypatrując mu się przy świecy!... — prawdziwy luidor, wartujący dwadzieścia cztery franki.
A zwracając się do chłopca zapytał:
— Gdzieżeś ty go znalazł, bębnie; muszę tam iść poszukać więcej...
— Ja nie znalazłem — odpowiedział chłopiec, dostałem.
— Dostałeś od kogo?... — zapytała matka.
— Od jednego pana.
Jak Beausire o luidora, tak Nicolina miała się zapytać o tego pana. Ale nauczona doświadczeniem, wiedząc że Beausire jest zazdrosny, powtórzyła tylko:
— Od pana?...
— Tak, mamo, odpowiedział chłopiec chrupiąc cukier zębami, — od pana.
— Od pana?... — powtórzył zkolei Beausire.
— Tak, tato, od pana, który przyszedł do kupca, gdy ja tam byłem, i powiedział: „Panie kupcze, wszak to młody szlachcic nazwiskiem Beausire, którego masz pan zaszczyt obsługiwać w tej chwili?...
Beausire się nastroszył, Nicolina wzruszyła ramionami.
— A cóż na to odpowiedział korzennik?... zapytał Beausire.
— Odpowiedział: „Nie wiem czy szlachcic, ale się istotnie Beausire nazywa“.
— „Czy an mieszka tu gdzie w pobliżu“...zapytał pan.
— „W tym domu na lewo, na trzeciem piętrze“.
— ”Proszę co najlepszego temu chłopczykowi: ja płacę“ — powiedział pan. A potem rzekł do mnie: — „Masz tu, malutki, luidora na cukierki, jak te wyjdą“. Włożył mi luidora w rękę; kupiec mi wetknął tę paczkę pod pachę i wyszedłem uradowany. A gdzież mój luidor?...
I chłopiec który nie zauważył, jak ojciec ściągnął mu pieniądz, jął go szukać na wszystkie strony.
— Niezgrabiaszu!... zawołał Beausire, zgubiłeś go.
— Nie!... nie!... nie!... — krzyczał chłopiec.
Dyskusja byłaby może przybrała poważne rozmiary, gdyby nie położył jej końca wypadek następujący:
Podczas gdy chłopiec wątpiąc jeszcze sam o sobie, szukał po ziemi luidora, spoczywającego w kieszeni kamizelki Beausira, drzwi otworzyły się zwolna i głos pełen słodyczy wyrzekł:
— Dobry wieczór, panno Nicolino; dobry wieczór, panie de Beausire; dobry wieczór, Tosiu.
Wszyscy odwrócili się w stronę tego głosu.
Na progu ukazał się z twarzą uśmiechniętą człowiek, ubrany bardzo wykwintnie.
— A!... to ten pan!... — zawołał chłopiec.
— Hrabia Cagliostro!... — zawołali razem Nicolina i Beausire.

— Macie ślicznego chłopczyka, panie de Beausire, — rzekł hrabia, — musicie być bardzo szczęśliwym ze swego ojcostwa!...

ROZDZIAŁ XXXIV.
GDZIE CZYTELNIK BĘDZIE MIAŁ PRZYJEMNOŚĆ ZNALEŹĆ PANA DE BEAUSIRE TAKIM JAKIM GO OPUŚCIŁ.

Po tych uprzejmych sławach hrabiego nastała chwila milczenia. Cagliostro stanął na środku izby i rzucił okiem badawczem wokoło, zapewne ażeby ocenić położenie moralne, a zwłaszcza pieniężne dawnych znajomych, do których nagle sprowadziły go te straszne i podziemne roboty, których był ogniskiem środkowem.
Rezultat tych oględzin, dla człowieka tak przenikliwego jak hrabia nie mógł ulegać wątpliwości.
Nawet zwyczajny spostrzegacz byłby odgadł że małżeństwo pędziło ostatkami.
Z pomiędzy trzech osób zdziwionych ukazaniem się hrabiego pierwszym co przerwał milczenie był ten któremu sumienie nic nie wyrzucało.
— A!... panie, co za nieszczęście!... — zawołał Tosio, — zgubiłem małego luidora.
Nicolina już otworzyła usta, ażeby fakt przedstawić w świeltle prawdziwem, ale namyśliła się, że jej milczenie nastręczy może chłopcu nowego jeszcze luidora.
I nie omyliła się wcale.
— Zgubiłeś luidora, biedny chłopcze?... — powiedział Cagliostro. — Masz zatem dwa nowe, ale staraj się ich nie zgubić.
I dobywając dwa luidory z woreczka, którego okrągłość obudziła pożądliwość w Beausirze, wetknął je w rękę dziecka.
— Mamo!... — zawołał chłopiec, biegnąc do Nicoliny, — mam dwa luidory: jeden będzie dla ciebie drugi dla mnie.
I chłopiec podzielił się skarbem z matką.
Cagliostro dostrzegł, z jakim zaiskrzonym wzrokiem rzekomy sierżant śledził kieskę od wydobycia jej z kieszeni, aż do schowania napowrót.
Kiedy znikła, kochanek Nicoliny westchnął głęboko.
— Cóż to, panie de Beausire, zawsześ tak melancholijny? — rzekł Cagliostro.
— A wy, panie hrabio, zawsze miljonerem?
— No, pan, który jesteś jednym z największych filozofów, jakich znałem, czy w ostatnich czasach, czy w starożytności, pan musisz znać dobrze ten pewnik, że pieniądze szczęśliwym nie czynią. Znałem pana względnie bogatym.
— Tak, — odpowiedział Beausire, — to prawda; miałem do stu tysięcy franków.
— Kiedym powtórnie spotkał się z panem, przepuściłeś już z nich około czterdziestu tysięcy, tak, iż posiadałeś tylko sześćdziesiąt, co jak na ex-policjanta, stanowiło sumkę wcale niemałą.
Beausire westchnął boleśnie.
— Co to znaczy sześćdziesiąt tysięcy franków wobec sum, jakie pan hrabia masz do rozporządzenia!
— Jako depozyt, panie de Beausire. Przypomnijno sobie okoliczności, w których cię spotkałem? Miałeś wówczas, jak powiadam, sześćdziesiąt tysięcy franków w kieszeni, a czy byłeś szczęśliwszym?
Beausire wydał westchnienie, mogące za jęk uchodzić.
— Odpowiedz pan, nalegał Cagliostro; czy zmieniłbyś położenie swe obecne, lubo posiadasz tylko luidora, który zabrałeś Tostowi?...
— Panie! — przerwał ex-policjant.
— Nie gniewajmy się, panie de Beausire; pogniewaliśmy się już raz i musiałeś wówczas aż na ulicy szukać szpady, co wyleciała przez okno, czy pamiętasz?... No! pamiętasz pan, nieprawdaż? — ciągnął dalej hrabia, gdy Beausire nie odpowiadał. — Dobra pamięć, zawsze coś znaczy. Pytam pana więc raz jeszcze, czy chciałbyś zamienić swe położenie obecne, lubo posiadasz tylko jeden nieszczęśliwy luidor zabrany Tosiowi — na położenie krytyczne, z jakiego szczęśliwie pana wydobyłem?
— Nie, panie hrabio, — odparł Beausire, — masz pan słuszność. Wtenczas, niestety! rozłączony byłem z mą drogą Nicoliną.
— A przytem ścigany trochę przez policję, z powodu tej sprawy portugalskiej... Cóż się u licha stało z tą sprawą, panie de Beausire?... Szkaradna sprawa, o ile mogę ją sobie przypomnieć!
— Wpadła do wody, panie hrabio, — odpowiedział Beausire.
— Tem lepiej, bo mogła pana bardzo niepokoić: nie rachuj jednak zbytecznie, na jej utopienie. Policja ma tęgich nurków i, żeby woda niewiedzieć jak była głęboka i mętna, brzydką sprawę snadniej zawsze, niż piękną perłę ułowić.
— Nareszcie, panie hrabio, prócz nędzy, w której pozostajemy...
— Jesteście szczęśliwi!... — rzekł Cagliostro, — o tyle, że brakuje wam tylko jakiego tysiąca luidorów, ażeby szczęście było zupełnem.
Oczy Nicoliny błysły; oczy Beausira buchnęły płomieniem.
— To jest, — zawołał ten ostatni, — że gdybyśmy mieli tysiąc luidorów, czyli dwadzieścia cztery tysiące franków, kupilibyśmy za połowę folwarczek, a resztę umieścilibyśmy na procent, i zostałbym rolnikiem.
— Jak Cyncynnat...
— A Nicolina poświęciłaby się cała wychowaniu dziecka.
— Jak Kornelja... Byłoby to nietylko przykładnie, panie Beausire, ale nawet rozczulająco. Czy nie spodziewasz się pan zyskać tego tysiąca w sprawie, którą prowadzisz w chwili obecnej?...
Beausire drgnął.
— W jakiej sprawie? — zapytał.
— No w tej, w której pan występujesz jako sierżant gwardji; w tej, dla której masz się stawić dziś wieczór pod arkadami Palais-Royal?
Beausire zbladł jak trup.
— Oh! panie hrabio, — rzekł, składając ręce błagalnie.
— No co?
— Nie gub mnie pan!
— Cóż znowu panu do głowy przychodzi! Czyżem ja porucznik policji, ażebym miał cię gubić?
— No! czym ci nie mówiła, — odezwała się Nicolina, — że wplączesz się w zły interes?...
— Więc znacie ten interes, panno Legay? — zapytał Cagliostro.
— Nie, panie hrabio, ale... jak się on tylko ukrywa przede mną z jakim interesem, musi to być zły interes, mogę ręczyć za to.
— Mylicie się, kochana parnio Legay; przeciwnie ten interes może być doskonałym.
— Nieprawdaż? — zawołał Beausire. — Pan hrabia jest szlachcicem i pan hrabia rozumie, że całej szlachcie zależy na tem...
— Ażeby ci się udało. Prawda, że całemu ludowi znowu zależy na tem, ażeby się nie udało. Wierzaj mi kochany panie Beausire, że daję ci radę prawdziwie przyjacielską — wierzaj mi, nie przyjmuj strony ani szlachty, ani ludu.
— Czyjąż zatem?
— Swoją własną.
— Moją?
— Oczywiście, twoją — poparła Nicolina. — Dosyć już myślałeś o innych, czas, byś pomyślał o sobie!
— Słyszysz pan, panna Legay mówi jak Demostenes. Pamiętaj, panie de Beausire, że każdy interes ma dobrą i złą stronę: dobrą dla jednych, złą dla drugich. Interes, jakikolwiek on jest, nie może być złym dla wszystkich, ani dla wszystkich dobrym: chodzi więc o to, ażeby się znaleźć po stronie dobrej.
— Czyż ja nie znajduję się po stronie dobrej, co?
— Niezupełnie, panie Beausire, a nawet wiele do tego brakuje. Dodam nawet, że gdybyś się pan zaciął, a wiesz, żem ja prorok potrochu, to na ten raz nie chodziłoby już o honor, nie chodziłoby o majątek; chodziłoby wprost o życie... I prawdopodobnie poszedłbyś na szubienicę.
— Panie! — rzekł Beausire, obcierając pot spływający mu po czole, — szlachcica nie wieszają.
— To prawda; lecz ażeby zyskać ucięcie głowy, kochany panie Beausire, musiałbyś szlachectwo udowodnić, coby może potrwało długo; trybunał znudziłby się czekając i kazałby cię powiesić tymczasowo. Możesz mi pan na to odpowiedzieć, że mniejsza o mękę, kiedy sprawa piękna. Ale...
— Jednakże... — wybełkotał Beasire coraz bardziej strwożony.
— Tak: jednakże pan nie jesteś tak bardzo przywiązany do swych przekonań, ażeby za nie poświęcać życie; rozumiem. Wszak życie mamy jedno.
— Panie hrabio! zdobył się nareszcie Beausire, — podczas krótkich z wami stosunków zauważyłem, że macie sposób mówienia o rzeczach, na które włosyby na głowie powstać mogły, gdybyście trafili na człowieka bojaźliwego.
— O! nie mam tego na myśli, — odezwał się Cagliostro, — wreszcie pan nie jesteś bojaźliwy.
— Nie! — odpowiedział Beausire, — ani słowa; są jednak pewne okoliczności...
— Rozumiem; naprzykład te, kiedy ktoś ma za sobą galery za kradzież, a przed sobą szubienicę za zbrodnię obrazy narodu, jak dziś nazwanoby zbrodnię mającą, przypuszczam, na celu uwiezienia króla.
— Panie! panie! — zawołał Beausire przerażony.
— Niegodziwy! toś ty na tem uwiezieniu budował złote marzenia! — rzekła Olivia.
— I niezupełnie się mylił, kochana pani; tylko, powiedziałem, każda rzecz ma dwie strony: dobrą i jasną i ciemną. Pan de Beausire zbłądził w tem, że się czepił strony ciemnej, złej: niech się odwróci i koniec.
— Czy jeszcze czas? — zapytała Nicolina.
— Zapewne.
— Cóż mam uczynić, panie hrabio? — powiedział Beausire.
— Zrób jedno przypuszczenie, kochany panie — rzekł Cagliostro, zmieniając ton.
— Jakie?
— Przypuść, że twój spisek upada; przypuść, że wspólnicy człowieka zamaskowanego i człowieka w ciemnym płaszczu są ujęci; przypuść, bo wszystko przypuszczać można w naszych czasach, że skazani są na śmierć... nie, niecierpliw się; przypuść, że jesteś jednym z tych wspólników, że masz powróz na szyi i że w odpowiedzi na twe ubolewania, boć w podobnem położeniu, człowiek, żeby nie wiedzieć jak odważny, zawsze trochę ubolewa...
— Dokończ, panie hrabio, błagam cię, już mi się zdaje, że się duszę.
— O! to nic dziwnego, przeczuwasz powróz na szyi.... Otóż, przypuść, że w odpowiedzi na twe ubolewanie, mówią ci: „Ah! biedny panie Beausire, kochany panie Beausire, twoja to właśnie wina“.
— Jakto? — zawołał Beausire.
— Otóż widzisz pan, że od przypuszczeń dochodzimy do rzeczywistości, skoro mi tak odpowiadasz, jakbyś z szafotu odpowiadał.
— Przyznaję.
— „Jakto?... — odpowiedziałby ci głos. — Bo nietylko mogłeś był uniknąć tej haniebnej śmierci, która teraz trzyma cię w szponach, ale mogłeś nadto zarobić tysiąc luidorów, za które kupiłbyś folwarczek z domkiem otoczonym bluszczami i żył w nim z panną Olivią i małym Tosiem, z pomocą pięciuset franków procentu od sumy niezużytej na kupno domu... żyłbyś jak powiedziałeś, w stanie rolniczym, obuty latem w pantofle, zimą w drewniaki. Zamiast tego jednakże rozkosznego widoku, mamy tu, zczególniej ty, przed oczyma plac Greve, osadzony dwiema lub trzema szkaradnemi szubienicami, z których najwyższa wyciąga do ciebie ramiona. Ba! mój biedny panie Beausire, paskudny widok!
— Ależ nareszcie, jakim sposobem mógłbym uniknąć tej haniebnej śmierci? jakim sposobem mógłbym zarobić te tysiąc luidorów, zapewniające spokój mnie, Nicolinie i Tosiowi?
— Takbyś się pan pytał, naturalnie, a głos by ci odpowiedział: „Nic łatwiejszego: miałeś wszak o dwa kroki od siebie hrabiego Cagliostro“.
— „Znam go — odpowiedziałbyś; — cudzoziemiec to, mieszkający w Paryżu dla przyjemności, i nudzący się piekielnie, kiedy niema żadnych nowin“.
— „Ten sam właśnie. Otóż, dość ci było pójść do niego powiedzieć mu: Panie hrabio...“
— Ależ ja nie wiedziałem, gdzie mieszka — zawołał Beausire; — nie wiedziałem, że jest w Paryżu, nie wiedziałem nawet, czy jeszcze żyje!
— „To też, mój drogi panie Beausire, odpowiedziałby ci głos, dlatego on sam przyszedł do ciebie, a skoro przyszedł sam, to przyznaj, że już nie masz wymówki. Dosyć mu powiedzieć: „Panie hrabio, wiem jak chciwym jesteś nowin; mam najświeższe. Brat królewski, Monsieur, spiskuje...
— „Czy podobna?...
— „Z panem margrabią de Favras.
— „Nie może być!
— „Tak jest; mówię napewno, bo sam jestem jednym z agentów pana de Favras.
— „Doprawdy? a jaki cel spisku?
— „Uprowadzić króla i uwieźć go do Peronne. Owóż panie hrabio, ażeby cię rozerwać, będę cię uwiadamiał, jeżeli chcesz co godzina, jeżeli potrzeba, co minuta o stanie sprawy.
— Wtedy, kochany przyjacielu, hrabia, który jest panem wspaniałomyślnym, odpowiedziałby ci:
— „Czy istotnie uczynisz to, panie de Beausire.
— „Uczynię.
— „Więc ponieważ każdy trud wymaga wynagrodzeni, to jeżeli dotrzymasz słowa, mam ja tu w kąciku dwadzieścia cztery tysiące franków przeznaczone na dobry uczynek; poświęcę je gwoli tej zachcianki, a w dniu, kiedy król zostanie uprowadzony, albo pan de Favras ujęty, przyjdziesz pan do mnie, i, słowo szlacheckie, te dwadzieścia cztery tysiące franków zostaną ci doręczone, tak jak doręczają ci te dziesięć luidorów, nie jako zadatek ani pożyczka, ale jako podarunek!“
Przy tych słowach, niby aktor odbywający próbę roli z akcesorjami, hrabia Cagliostro dobył z kieszeni ciężką kieskę, wsunął w nią dwa palce, i ze zręcznością, dowodzącą wielkiej wprawy, chwycił akurat dziesięć luidorów, ni mniej ni więcej, po które również zręcznie, trzeba oddać tę sprawiedliwość, wyciągnął rękę Beausire.
Cagliostro lekko cofnął rękę.
— Przepraszam, panie de Beausire, — rzekł, czyniliśmy podobno tylko przypuszczenia.
— Tak, — odparł Beausire, a oczy mu pałały niby węgle gorejące, — ale czyż nie powiedziałeś, panie hrabio, że od przypuszczenia przeszlibyśmy do rzeczywistości?
— A czyśmy przeszli?
Beausire namyślił się chwilę.
Pośpieszmy powiedzieć, że nie uczciwość, nie wiara danemu słowu, nie sumienie dotknięte, obudziło tę chwiejność. Choćbyśmy chcieli tak utrzymywać, czytelnik by nam nie uwierzył, znając przeszłość Beausira.
Nie — była to tylko niepewność, czy hrabia dotrzyma przyrzeczenia.
— Kochany panie de Beausire, — rzekł Cagliostro, — wiem, co się w tobie odbywa.
— Tak, macie słuszność, panie hrabio, — odpowiedział Beausire; — waham się zdradzić zaufanie, jakie położył we mnie zacny szlachcic.
I wzniósł oczy do nieba i potrząsnął głową, jakby mówił do siebie: „O! to bardzo ciężko!“
— Nie! to nie to, — odparł Cagliostro, — jesteś pan dla mnie nowym dowodem prawdy zawartej w zdaniu mędrca: „Człowiek nie zna samego siebie!“
— A cóżby było? — zapytał Beausire, urażony nieco tą łatwością, jaką hrabia czytał w głębi serc.
— Oto obawiasz się pan, że przyrzekłem tysiąc luidorów, ale mogę nie dotrzymać.
— O! panie hrabio!...
— Rzecz to bardzo naturalna, chętnie przyznaję i ofiaruję rękojmię.
— Rękojmię! jużciż pan hrabia jej nie potrzebuje.
— Rękojmię, która zawieść nie może.
— Jakaż to rękojmia? — zapytał nieśmiało Beausire.
— Panna Nicolina, Olivia Legay.
— O! — zawołała Olivia, — cokolwiek nam pan hrabia przyrzeka, to jakbyśmy mieli w ręku.
— Widzisz pan więc, co to znaczy skrupulatnie dotrzymywać przyrzeczeń. Kiedy panna Legay była raz w położeniu podobnem panu, i kiedy była mocno z tego powodu poszukiwana przez policję, zrobiłem jej propozycję: ażeby schroniła się u mnie. Wahała się; obawiała się o swój honor. Dałem jej słowo, i pomimo wszelkich pokus, jakie miałem do zwalczenia, pomimo pokus, które pan lepiej zrozumiesz, niż ktobądź, dotrzymałem słowa. Czy prawda, panno Nicolino?...
— O! — zawołała Nicolina, — przysięgam na głowę Tosia.
— Wierzysz więc, panno Nicolino, że dotrzymam słowa, jakiem obecnie zobowiązuję się względem pana Beausire, że mu dam dwadzieścia cztery tysiące franków — w dniu, gdy król uciecze, albo gdy pan de Favras będzie ujęty? Nie liczę, rozumie się tego, że rozwiązuję stryczek, który dusił już przed chwilą pana de Beausira, i że nigdy już, pomiędzy nami nie będzie mowy o sznurku i szubienicy, przynajmniej w tej sprawie. Pozatem nie ręczę; porozumiejmy się: bo są powołania tak wybitne...
— Co do mnie, panie hrabio, powiedziała Nicolina, to jakbym widziała podpis u notarjusza.
— A więc, kochana pani, — rzekł Cagliostro, kładąc na stole dziesięć luidorów, trzymane w ręku, — przenieś swe przekonanie w serce pana Beausire i interes skończony.
Dał znak Beausirowi, aby się porozumiał z Nicoliną.
Rozmowa nie trwała dłużej nad pięć minut, ale potrzeba zaznaczyć, bardzo była ożywioną.
Cagliostro wpatrywał się tymczasem przy świecy w karton ponakłuwany, i czynił ruchy głową tak, jakby witał dawną znajomość.
— Ha! ha! — rzekł, — straciłem ja na tym układzie miljon.
I upuścił karton na stół niedbale.
Ta uwaga Cagliostra zdała się na nowo zapalać rozmowę Nicoliny z Beausirem.
Nareszcie Beausire zdawał się przekonanym.
Podszedł do Cagliostra z ręką wyciągniętą, jak handlarz pragnący dobić targu.
Ale hrabia cofnął się i brwi zmarszczył.
— Panie, — rzekł — pomiędzy szlachtą słowo stoi za grę; masz pan moje, daj mi swoje.
— Jakiem Beausire, panie hrabio, stanęło.
— To dosyć, — rzekł Cagliostro.
Potem, dobywszy z kieszeni zegarek z portretem króla pruskiego Fryderyka, zdobnym brylantami, powiedział:
— Jest trzy kwadranse na dziewiątą, panie Beausire, punkt o dziesiątej czekają cię pod arkadami na placu królewskim, od strony pałacu Sully; weź te dziesięć luidorów, włóż w kieszeń od kamizelki, przywdziej mundur, przypasz pałasz, przejdź przez most Notre-Dame i idź ulicą Św. Antoniego; nie daj na siebie czekać!
Beausire nie dał sobie dwa razy tego powtórzyć. Wziął dziesięć luidorów, schował je w kieszeń, wdział mundur i przypasał pałasz.
— Gdzie zastanę pana hrabiego? — zapytał.
— Na cmentarzu Św. Jana, jeśli łaska. Kto chce rozmawiać o takich rzeczach, nie będąc słyszanym, lepiej niech pójdzie pomiędzy umarłych, niż pomiędzy żywych.
— O której godzinie?
— O której się pan załatwisz; kto przybędzie pierwszy, poczeka na drugiego.
— Pan hrabia ma jakie zajęcie? — zapytał Beausire niespokojnie, widząc, że Cagliostro nie zabiera się wyjść z nim razem.
— Tak, — odparł Cagliostro, — mam do pomówienia z panną Nicoliną.
Beausire zrobił ruch znaczący.
— O! bądź pan spokojny, kochany panie Beausire; szanowałem jej honor, kiedy była młodą dziewicą, tembardziej go uszanuję, kiedy jest matką. Idź, panie Beausire, idź.
Beausire rzucił Nicolinie spojrzenie, którem zdawał się mowie: „Pani de Beausire, okaż się godną zaufania, jakie pokładam w tobie“.

Ucałował czule małego Tosia, pożegnał hrabiego Cagliostro z szacunkiem, ale nie bez niepokoju, i wyszedł kiedy zegar na wieży Notre-Dame uderzył trzy kwadranse na dziewiątą.

ROZDZIAŁ XXXV.
EDYP I LOT.

Brakowało pięć minut do północy, kiedy człowiek jakiś wychodząc z ulicy Białego-Krzyża, zatrzymał się nieśmiało przed kratą cmentarza świętego Jana.
Tam, jakby oczy jego obawiały się zobaczyć upiora, występującego z pod ziemi, czekał, rękawem od munduru sierżanckiego pot z czoła ocierając.
Jakoż, prawie w chwili, gdy biła godzina dwunasta, ukazało się coś, jakby cień, przesuwający się pomiędzy jodłami i cyprysami. Cień ten pomknął ku kracie, i niebawem, po skrzypnięciu klucza w zamku, można się było domyśleć, że upiór miał nietylko moc wychodzenia z grobu, ale i z cmentarza.
Na skrzypnięcie cofnął się wojskowy.
— Cóż to, panie Beausire — ozwał się szyderczy głos Cagliostra, — czy mnie nie poznajesz, czy też zapomniałeś o naszej schadzce.
— A! to pan! — rzekł Beausire, oddychając jak człowiek, któremu wielki ciężar spadł z serca, to pan, tem lepiej! Te przeklęte ulice tak są ciemne i puste, że niewiadomo, czy lepiej spotkać na nich kogo, czy iść samemu.
— Cóż znowu! bałżebyś się pan kogo o jakiejbądź godzinie dnia lub nocy? Nie uwierzę, taki odważny człowiek, jak pan, noszący pałasz przy boku! Wreszcie, proszę przejść na tę stronę kraty, kochany panie Beausire, a będziesz spokojny; nie spotkasz tu nikogo prócz mnie.
Beausire usłuchał wezwania, a klucz w zamku obrócił się znowu, by drzwi zamknąć za przepuszczonym.
— A teraz — rzekł Cagliostro, — idź pan po tej ścieżce, a o dwadzieścia kroków znajdziemy rodzaj zrujnowanego ołtarza, na którego stopniach będziemy mogli wybornie poprowadzić gawędę.
Beausire szedł wciąż za Cagliostrem; ale po chwili zapytał:
— Gdzie u licha widzisz pan drogę? Ja widzę tylko ciernie, kaleczące mi kostki, i zielska dochodzące mi do kolan.
— Rzeczywiście cmentarz to najgorzej utrzymywany ze wszystkich, jakie znam; ale to nic dziwnego: pan wiesz, że na nim chowają tylko skazanych, na których wykonano wyrok śmierci na placu Greve; a z takimi nie robią wielkich zachodów. Jednakże, kochany panie de Beausire, mamy tu istne świetności...
Gdyby był dzień, pokazałbym ci miejsce, gdzie pogrzebany został Bouteville de Montmorency, ścięty za pojedynek; kawaler de Rohan, ścięty za spisek przeciw rządowi; hrabia Horn, łamany kołem za zabicie żyda; Damiens wbity na pal za usiłowanie zabicia Ludwika XV-go. O! niesłusznie złorzeczysz cmentarzowi Świętego Jana, panie de Beausire; to cmentarz źle utrzymywany, ale dobrze zamieszkały.
Beausire szedł za Cagliostrem krok w krok, jak żołnierz z drugiego szeregu za pierwszym szeregiem.
— Aha! — odezwał się Cagliostro, zatrzymując się znienacka, tak, że brzuch Beausira nieoczekującego na ten nagły przystanek, starł się z grzbietem przewodnika, oto masz pan coś świeżego. To grób twego kolegi, Fleur-d‘Epine, to jeden z morderców piekarza François, powieszony przed tygodniem; to cię powinno interesować, panie de Beausire, był on, jak ty, policjantem, a teraz udawał sierżanta.
Zębv Beausira literalnie szczękały. Zdawało mu się, że te krzaki, pośród których stąpa, to ręce skurczone, wychodzące z ziemi, by go ciągnąć za nogi, i dać mu do zrozumienia, iż los przeznaczył mu tu miejsce wiecznego spoczynku.
— Doszliśmy nareszcie!... — rzekł Cagliostro, zatrzymując się przed rodzajem ruiny.
Usiadł na słomie i wskazał palcem towarzyszowi kamień sąsiedni, by go oddzielić od swej osoby.
Czas też było usiąść; nogi expolicjanta tak się chwiały, że upadł raczej, niż usiadł.
— A teraz — rzekł Cagliositro — kiedyśmy zasiedli wygodnie, opowiedzno pan, co tam działo się pod arkadami na placu królewskim? Posiedzenie musiało być interesujące?
— Coprawda, — powiedział Beausire, — muszę wyznać, panie hrabio, że w tej chwili głowę mam nieco pomieszaną, i sądzę, że zyskalibyśmy na tem obaj, gdybyś mnie pan pytał.
— Dobrze, — rzekł Cagliostro. — Abym doszedł do tego, co chcę wiedzieć, mniejsza mi o formę. Ilu was było pod arkadami?
— Sześciu ze mną razem.
— Sześciu, to dobrze. Ciekawym, czy to ci, o których myślę. Najsamprzód pan, i co do tego niema wątpliwości.
Beausire westchnął, dając do zrozumienia, że wolałby aby była wątpliwość.
— Czyni mi pan hrabia zaszczyt, — rzekł — wymieniając mnie pierwszego, kiedy tyle wielkich osobistości znajduje się około mnie.
— To nic, ostatni mogą być pierwszymi, w danym razie. Dalej, był tam przyjaciel twój, pan Tourcaty, były oficer oddziału rekruckiego, obowiązujący się postawić legjon brabancki?
— Tak, — odpowiedział Beausire, — był Tourcaty.
— Potem, dobry rojalista, nazwiskiem Marquié, były sierżant gwardji francuskiej, dziś podporucznik.
— Tak, panie hrabio, był Marquié.
— Potem pan de Favras?
— Istotnie.
— Dalej człowiek zamaskowany.
— Rzeczywiście.
— Czy możesz mi dać jakie objaśnienia, co do tęgi człowieka zamaskowanego, panie de Beausire?
Beausire spojrzał tak bystro na Cagliostra, że mu oczy zapałały w ciemności.
— Ależ, rzekł, czy to nie jest?...
I zamilkł, jakby obawiał się popełnić bluźnierstwa, zapędzając się dalej.
— Czy to kto nie jest?... — zapytał Cagliostro?
— Czy to czasem nie jest?...
— Ależ! czy masz pypcia na języku, kochany panie Beausire; zobacz-no dobrze. Bo, widzisz, pypcie z języka mogą się dostać do gardła i rozkładając się, zacisnąć je niby stryczkiem, co byłoby niebezpieczniejsze.
— Ależ, — podjął Beausire, przyparty do muru, — może to jest sam hrabia Prowancji?
— A! kochany panie Beausire, jeżeli margrabia de Favras, który ma w tem interes, ażeby myślano, że on w całej tej sprawie dotyka ręki książęcia krwi, mówił, iż człowiekiem zamaskowanym jest hrabia Prowancji, to rozumiem, bo kto nie umie kłamać, ten nie umie spiskować; ale żebyś pan razem ze swym przyjacielem Tourcatym, wy dwaj biegli, nawykli brać miarę bliźniego swego na stopy, cale i linje, dali się tak zwieść, to nieprawdopodobne.
— Ani słowa, — rzekł Beausire.
— Hrabia Prowancji ma pięć stóp, trzy cale i siedem linij, a człowiek zamaskowany pięć stóp i sześć cali.
— Prawda, — rzekł Beausire, — i ja sam myślałem już o tem; ale jeżeli to nie hrabia Prowancji, to któż to być może?
— Ba! byłbym szczęśliwy i dumny, kochany panie Beausire, — rzekł Cagliostro, — gdybym cię mógł w tem oświecić, ja co spodziewałem się być oświeconym przez ciebie.
— Więc, — odezwał się expolicjant, wracając zwolna do swego stanu naturalnego w miarę, jak wracał do rzeczywistości, więc pan hrabia wiesz kto jest ten człowiek?
— Zdaje mi się.
— A czy wolno zapytać o?...
— O jego nazwisko?
Beausir dał znak głową, że tego właśnie sobie życzy.
— Nazwisko, zawsze to rzecz ważna, panie de Beausire, i wolałbym, doprawdy, byś pan sam się domyślił.
— Ja domyślam się już dwa tygodnie.
— O! bo nikt panu nie dopomaga.
— Dopomóżcie mi, panie hrabio.
— I owszem. Czy znasz pan historję Edypa.
— Nie tęgo, panie hrabio. Byłem na tej sztuce raz, ale ku końcowi czwartego aktu jakoś nieszczęśliwie zasnąłem.
— Życzę panu zawsze podobnych nieszczęść.
— A jednak, panie hrabio, dziś mi to na złe wychodzi.
— Więc ja panu w krótkości opowiem kto to był Edyp. Niegdyś w Tebach rządził król Lajos, ojciec tegoż Edypa, który skutkiem wyroczni porzucił syna niemowlęciem. Przypadek zrządził, że Edyp w podróży napotkał Lajosa, zgoła sobie nieznanego i zaczepiony, mimowolnie go zabił. Przybywszy do Teb, podobał się wdowie królowej Jokaście, i zaślubił ją, nie wiedząc kogo bierze za żonę. Z małżeństwa tego powstało rodzeństwo nowe, bardzo nieszczęśliwe, gdyż synowie Edypa byli mu zarazem braćmi przyrodnimi.
— Jakąż analogję upatrujesz pan hrabia między historją Edypa, a człowiekiem zamaskowanym?
— Wielką... poczekaj pan. Chciałeś najsamprzód wiedzieć jego nazwisko.
— Tak jest.
— A ja panu stawiam zagadkę. Któryż to z panów dworskich jest wnukiem swego ojca, bratem matki, a stryjem swych sióstr?
— Aj! — zawołał Beausire, zamyślając się, jak niegdyś Edyp nad zagadką Sfinksa.
— Pomyśl-no pan, pomyśl, — rzekł Cagliostro.
— Pomóż mi, panie hrabio.
— I owszem. Opowiadałem panu historję Edypa. A teraz, czy znasz zdarzenie Lota?
— Z córkami?
— Właśnie.
— Jużciż znam! Ale... zaraz... Tak, tak; coś to opowiadano o starym Ludwiku XV i o jego córce, pani Adelajdzie!
— Trafiasz pan.
— Więc tym człowiekiem zamaskowanym byłby...
— Pięć stóp sześć cali...
— Hrabia Ludwik Nay...
— Ciszej, bo i trawy mają uszy.
Beausire przerwał nazwisko.
— A teraz, kiedy nie mamy już wątpliwości co do spiskowców zamaskowanych, albo niezamaskowanych, — rzekł Cagliostro, — przejdźmy do celu spisku.
Beausire dał znak głową, że gotów odpowiadać.
— Celem spisku jest porwanie króla, nieprawdaż, panie Beausire.
— Tak jest.
— I uprowadzenie go do Peronne.
— Do Peronne.
— Jakie są na to środki pieniężne?
— Dwa miljony.
— Pożyczone u bankiera genueńskiego. Innych niema?
— Nie wiem.
— Tyle co do pieniędzy; ale potrzeba i ludzi.
— Pan de Lafayette wydał upoważnienie do utworzenia legjonu na pomoc Brabantowi, który buntuje się przeciwko cesarstwu.
— Oh! ten poczciwy Lafayette — wyrzekł do siebie Cagliostro, — poznaję go po tem.
A głośno dodał:
— Dobrze! będzie legjon. Ależ do wykonania takiego projektu potrzeba nie legjonu, lecz armji.
— Jest i armja.
— Ciekawym.
— Dwanaście tysięcy koni stoi w Wersalu; wyruszą w dniu wskazanym o godzinie jedenastej w nocy, o drugiej rano przybędą do Paryża trzema kolumnami.
— Dobrze!
— Pierwsza wejdzie przez bramę Chaillot, druga przez rogatkę Roule, trzecia przez ulicę Grenelle. Pierwsza zamorduje pana Neckera, druga gana Bailly, trzecia Lafayetta.
— Nieźle! — wyrzekł Cagliostro.
— Potem zagwożdżą działa, zbiorą się na polach Elizejskich i pójdą na Tuilleries, które wezmą.
— Tam właśnie działać ma kolumna Brabancka. Połączona z częścią gwardji zaciężnej, z czterystu Szwajcarami i trzystu sprzysiężonymi z prowincji, dzięki porozumieniu, jakie istnieje na miejscu, opanuje ona wejścia zewnętrzne i wewnętrzne. Wszedłszy do króla, zawołają: „Najjaśniejszy Panie, przedmieście Św. Antoniego zostaje w otwartym buncie... powóz stoi zaprzężony... trzeba uciekać!“ Jeżeli król zgodzi się na ucieczkę, rzecz uda się sama przez się; jeżeli się nie zgodzi, porwą go gwałtem i zawiozą do Saint-Denis.
— Ślicznie.
— Tam stoi dwadzieścia tysięcy jazdy, legjon brabancki, czterystu Szwajcarów, trzystu sprzysiężonych, dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści tysięcy rojalistów zrekrutowanych na drodze, i zaprowadzą króla do Peronne.
— Coraz lepiej! A w Peronne co będą robić, kochany panie Beausire?
— W Peronne zastaną dwadzieścia tysięcy ludzi, przybywających jednocześnie z różnych prowincyj. Targujemy się o dwadzieścia tysięcy Szwajcarów, dwanaście tysięcy Niemców, i dwanaście tysięcy Sardyńczyków, którzy połączeni z pierwszą eskortą królewską, utworzą silę stu pięćdziesięciu tysięcy ludzi.
— Piękna cyfra! — rzekł Cagliostro.
— Z tą siłą pójdziemy na Paryż; przetniemy górę i dół rzeki, by niedopuścić żywności. Paryż ogłodzony będzie kapitulował. Rozwiążemy Zgromadzenie Narodowe i powrócimy królowi, prawdziwemu królowi tron jego ojców.
— Amen! — rzekł Cagliostro.
I powstawszy dodał:
— Kochany panie Beausire, rozmowa z tobą jest jedną z najprzyjemniejszych; ale z tobą, rzecz się ma tak, jak i z najsławniejszymi mówcami: kiedy wypowiedziałeś wszystko, to nie masz więcej nic do powiedzenia. A pan, zdaje się, wypowiedziałeś wszystko?
— Przynajmniej na teraz, panie hrabio.
— Więc dobranoc, kochany panie Beausire. Jak będziesz potrzebował drugich dziesięciu luidorów, zawsze, rozumie się, tytułem podarku, to przyjdź do mnie do Bellevue.
— I mam pytać się o hrabiego Cagliostro?
— O! nie, nie wiedzianoby co to znaczy; pytaj o barona Zannone.
— Baron Zannone! — wykrzyknął Beausire, — ależ to nazwisko tego bankiera genueńskiego, który odliczył hrabiemu Prowancji dwa miljony.
— Być może, — odpowiedział Cagliostro.
— Jakto być może?
— A no tak; tylko, że ja tyle załatwiam spraw, iż ta pomieszała mi się z innemi i zrazu nie pamiętałem o niej. Zdaje mi się atoli, że sobie teraz przypominam.
Beausire stał zdumiony przed człowiekiem, który zapominały o sprawach dwumiljonowych i zaczynał przypuszczać, że choćby z punktu pieniężnego, lepiej zostawać w usługach tego, który wypożycza, niż tego, który pożycza.
Ponieważ jednak zdumienie to nie dochodziło aż do zapomnienia o miejscu, gdzie się znajduje, więc za pierwszym krokiem Cagliostra ku bramie, Beausire odzyskał ruch i szedł za nim w postawie tak kornie niewolniczej, iż myślałbyś, że to idą dwa automaty poruszane jedną sprężyną.
Przy bramie i po zamknięciu kraty, dwa ciała rozłączyły się z sobą.
— A teraz — zapytał Cagliostro, — w którą stronę idziesz, panie de Beausire?
— A pan? — Ja idę w stronę, w którą ty nie chodzisz.
— Ja zmierzam ku Palais-Royal, panie hrabio.
— A ja ku Bastylji, panie de Beausire.

I rozeszli się z sobą, Beausire skłonił się hrabiemu głęboko, Cagliostro pożegnał Beausira lekkiem skinieniem głowy; obaj zaraz też prawie znikli w mroku, Cagliostro w ulicy Temple, Beausire w ulicy Verrerie.

ROZDZIAŁ XXXVI.
W KTÓRYM GAMAIN PRZEKONYWA, IŻ JEST ISTOTNIE MISTRZEM NAD MISTRZE.

W kilka dni po rozmowie Ludwika XVI z Lafayettem, w obecności młodego pana de Bouillé, którą opisaliśmy w jednym z poprzednich rozdziałów, mistrz Gamain w towarzystwie terminatora warsztatowego, w ubraniu rzemieślniczem, ukazał się u bramy pałacu Tuilleries.
Po wpuszczeniu ich bez żadnej trudności, przeszli przez rozmaite korytarze, doszli do drzwi kuźni i wygłosili swe nazwisko i stan pokojowcowi będącemu na służbie.
Nazwiska brzmiały: Mikołaj-Klaudjusz Gamain i Ludwik Lecomte.
Pierwszy majster ślusarski, drugi terminator.
Nie imponowało w tem wszystkiem nic tak dalece arystokratycznego, atoli Ludwik XVI zaledwie usłyszał te nazwiska i stan, zerwał się sam ku drzwiom, wołając:
— Proszę!...
— Jestem!... jestem... — odrzekł Gamain, przedstawiając się z poufałością nietylko współpracującego, ale starszego.
Czy to mniej nawykły do stosunków królewskich, czy, że natura wlała w niego większy szacunek dla głów koronowanych, terminator, nie odpowiadając na wezwanie, i pozostawiając znaczną przestrzeń czasu między ukazaniem się Gamaina a swojem, stał, z kaftanem na ręku i czapką w ręku, przy drzwiach, które pokojowiec za nim zamykał.
Może wreszcie lepiej, niż stojąc w linji równej z Gamainem, mógł on z miejsca swego dostrzec błysk radości, tryskający w zagasłem oku Ludwika XVI.
— A!... to ty, mój kochany Gamainie!... — zawołał król, — miło mi cię bardzo widzieć. Doprawdy, nie rachowałem już na ciebie, myślałem, żeś o mnie zapomniał!...
— I dlatego wzięliście, Najjaśniejszy Panie, terminatora?... — rzekł Gemain. — Dobrzeście uczynili, mieliście prawo, skoro mnie tu nie było. Ale na nieszczęście dodał z gestem szyderczym, — terminator nie jest majstrem, hę!...
Terminator dał znak królowi.
— Cóż było robić!... mój biedny Gamainie!... — rzekł król. — Zapewniano mnie, że ty już się nie chcesz widzieć ze mną ani z bliska ani z daleka, mówiono mi, że obawiasz się skompromitować...
— Dalipan, Najjaśniejszy Panie, mogliście się przekonać w Wersalu, że niedobrze jest niekiedy należeć do grona waszych przyjaciół. A ja na własne oczy widziałem, fryzowane przez samego pana Leonarda, dwie głowy oficerów z Waszej straży przybocznej, bardzo krzywiące się na to, że były w przedpokojach Waszych wówczas, gdy Wasi dobrzy przyjaciele paryżanie, przyszli Wam złożyć wizytę.
Chmura przeszła po czole króla, terminator spuścił głowę.
— Ale powiadają... — prawił dalej Gamain, iż rzeczy idą lepiej od czasu, jakeście wrócili do Paryża i że teraz z paryżanami robicie, co chcecie. O!... nic dziwnego: ci Wasi paryżanie to tacy głupcy, a królowa taka miła, kiedy jej się podoba.
Co do młodego terminatora, ten zdawał się ogromnie cierpieć z powodu poufałości, jakich sobie pozwalał Gamain...
Obtarłszy pot z czoła chustką, nieco za cienką jak na ślusarczyka, podszedł bliżej.
— Najjaśniejszy Panie, — rzekł, — czy Wasza Królewska Mość, pozwali mi powiedzieć, jakim sposobem mistrz Gamain ma zaszczyt znajdować się w obecności Waszej i jakim sposobem ja się przy nim znajduję?...
— I owszem, mój kochany Ludwiku, powiedz.
— A!... to tak!... mój kochany Ludwiku, mruknął Gamain... — do prostego robotnika, do terminatora, którego się przed dwoma tygodniami poznało!... Jakżeż tedy ma się mówić do mnie, który was znam od lat dwudziestu pięciu, który Wam pierwszą piłkę w rękę włożyłem?.. do mnie, który jestem mistrzem?... Oto co znaczy mieć język złocisty, a ręce białe!...
— Do ciebie powiem: Mój dobry Gamainie!... Nazywam tego młodzieńca mój kochany Ludwiku, nie dlatego ze się wytworniej, niż ty wyraża, nie dla tego, że myje ręce częściej zapewne od ciebie, ale, że znalazł sposób sprowadzenia tutaj ciebie, mojego przyjaciela, kiedy mówiono, że nie chcesz więcej widzieć się ze mną.
— O!... — to nie ja nie chciałem widzieć się z Wami — bo ja mimo wszystkich Waszych wad, koniec końców kocham Was; ale to żona moja, pani Gamaine, ona ciągle mi gadała: „Złe masz znajomości, Gamainie, znajomości za wysokie dla ciebie; niedobrze jest widywać się z arystokratami w tych czasach; mamy trochę grosza, pilnujmy go; mamy dzieci, wychowujmy je; jeżeli delfin zechce z kolei uczyć się ślusarstwa, niech się uda do kogo innego: niebrak we Francji ślusarzy“.
Ludwik XVI spojrzał na terminatora i tłumiąc westchnienie półszydercze, półmelancholijne, rzekł:
— Zapewne, nie brak ślusarzy we Francji, tylko takich jak ty, to niema...
— Powiedziałem to majstrowi, przybywszy doń od króla, — przerwał terminator. — Powiedziałem mu: „Oto co jest, panie majster, król zabrał się do zrobienia zamka sekretnego i potrzebował pomocnika. Powiedziano mu o mnie i wziął mnie do siebie; wielki to zaszczyt, dobrze; ale to bardzo delikatna robota, którą rozpoczął“...
— Rozumie się, rzekł Gamain, — wszystko mniejsza, ale zatrzask, to grunt, to dusza zamka.
— I arcydzieło ślusarstwa.
— Rzecz pewna, że nie każdemu dano wywiązać się z takiego zadania, — rzekł Gamain.
— Właśnie... Dlatego też, mówiłem dalej, przychodzę do was, mistrzu Gamain; bo ilekroć król nie mógł dać sobie rady, odzywał się z westchnieniem:
— A!... gdyby tu był Gamain!...
— Ja tedy powiedziałem królowi: To sprowadźcież, Najjaśniejszy Panie, tego sławnego Gamaina; zobaczymy jak on się weźmie do roboty.
Ale król odpowiedział:
— Daremnie, mój Ludwiku, Gamain zapomniał o mnie.
— Zapomniał o Waszej Królewskiej Mości!... człowiek, który miał zaszczyt pracować z królem!... to niepodobna!...
Więc oświadczyłem królowi:
— Pójdę ja po tego mistrza nad mistrzami!...
Król odrzekł mi:
— Idź, ale go nie sprowadzisz.
Ja na to:
— Sprowadzę!...
I poszedłem. — A!... Najjaśniejszy Panie; nie wiedziałem, czegom się podjął i z kim miałem mieć do czynienia. Najsamprzód, jakom się przedstawił, jako terminator, musiałem zdać egzamin trudniejszy, niż do szkoły kadetów. Ale nareszcie jestem u niego.
Nazajutrz, ośmielam się napomknąć, że przybyłem z waszej poręki. Teraz, to już myślałem, że mnie wyrzuci za drzwi: nazwał mnie szpiegiem, wąchaczem. Daremnie przekładałem, że jestem istotnie przysłany przez Waszą Królewską Mość, nic nie pomogło. I wtedy zaledwie odkorkował uszy, kiedy mu powiedziałem, iż zaczęliśmy we dwóch dzieło, którego nie możemy skończyć. Ostatecznie i to go nie wzruszyło.
Dopiero wczoraj, kiedym mu doręczył te dwadzieścia pięć luidorów, które na rzecz jego otrzymałem od Waszej Królewskiej Mości, powiedział:
— Ha!.. może to być istotnie z ręki króla!... A więc zgoda; dodał, pójdziemy jutro; kto nic nie ryzykuje, nic nie ma.
Cały wieczór utrzymywałem pana majstra w tem usposobieniu, a dzisiaj rzekłem;
— Cóż, niema co robić, trzeba iść!...
Jeszcze się trochę powzdragał, alem go nareszcie przekonał. Zawiązałem fartuch pod pachami, podałem laskę do ręki, wyprowadziłem na ulicę, ruszyliśmy drogą do Paryża i jesteśmy.
— Witam was z przyjemnością!... — rzekł król, dziękując spojrzeniem młodzieńcowi za tyle trudności w ułożeniu treści, a zwłaszcza formy tego opowiadania, ileby miał Gamain w wypowiedzeniu mowy Bossueta, albo kazania Flechiera. — A teraz, mój przyjacielu Gamainie, ponieważ zapewne spieszysz się, przystąpmy więc do dzieła.
— I owszem, — rzekł Gamain. — tembardziej, iż przyrzekłem żonie powrócić dziś wieczorem. Gdzież to jest ten sławny zamek?...
Król podał Gamainowi zaimek w trzech czwartych skończony.
— A!... a!... nie chce chodzić, nieprawdaż?... Ale z mistrzem Gamainem musi, rzekł obejrzawszy całą robotę i wytłumaczywszy wszystkie uchybienia i powody, dla których zatrzask chwytać nie chciał.
— Nakierowanie może zająć cały dzień — odezwał się król po dokładnem rozpatrzeniu stanu rzeczy.
— O!... innemu niezawodnie, ale dla Gamaina dosyć dwóch godzin; tylko trzeba mnie zostawić samego i nie brzęczeć mi nad głową uwagami. Kuźnia zdaje się dostatecznie jest zaopatrzona; więc za dwie godziny, jeżeli robota będzie należycie skrapianą, — dodał z uśmiechem, — można powrócić: zamek będzie skończony.
Czego żądał Gamain, tego żądał i król: samotność Gamaina dawała mu sposobność pomówienia sam na sam z terminatorem. Udawał jednak, że robi trudności.
— Ale może ci czego potrzeba będzie, dobry Gamainie?...
— Jak mi czego będzie potrzeba, to zawołam pokojowego, i aby on tylko miał rozkaz podać mi co potrzebne, to dosyć.
Król podszedł do drzwi.
— Franciszku, — rzekł, — proszę cię, nie odchodź stąd. Oto pan Gamain, mój dawny nauczyciel ślusarstwa, który mi poprawia robotę chybioną. Podasz mu wszystko czego potrzebować będzie, a zwłaszcza jedną lub dwie butelki doskonałego bordeaux.
— Gdyby Najjaśniejszy Pan był łaskaw przypomnieć sobie, że ja wolę burgundzkie; bo to djabelskie bardzo, to jakby człowiek pił letnią wodę!...
— A!... to prawda, zapomniałem, — rzekł Ludwik XVI, śmiejąc się. — A przecież nieraz pociągaliśmy razem, mój dobry Gamain... A więc burgudzkiego, Franciszku, rozumiesz?... Volneya!...
— Doskonale!... — rzekł Gamain mlaszcząc językiem po ustach, przypominam sobie tę nazwę.
— Sprowadzi ci ono wodę na usta, hę?...
— Ej!... nie mówcie Najjaśniejszy Panie o wodzie. Ja nie wiem do czego służyć może woda, chyba do maczania żelaza. Ci co ją obracają na inny użytek, zdaje mi się, że ją odwracają od właściwego celu... woda... ph!...
— Bądź spokojny; dopóki tu będziesz, nie usłyszysz o wodzie, i ażeby wyraz ten nie wymknął się któremu z nas, zostawiamy cię samego. Jak skończysz, daj nam znać.
— A czem Najjaśniejszy Panie zajmować się będziesz przez ten czas?
— Szafą, do której zamek ten przeznaczony.
— To właśnie robota dla nas odpowiednia. Życzę przyjemności.
— Nawzajem!... odrzekł król.

I poufale skinąwszy Gamainowi, wyszedł z terminatorem Ludwikiem Lecomtem, czyli z hrabią Ludwikiem, jak woli czytelnik, bo zapewne w tym rzekomym robotniku ślusarskim domyślił się syna margrabiego de Bouillé.

ROZDZIAŁ XXXVII.
GDZIE MOWA JEST ZGOŁA O CZEM INNEM NIŻ O ŚLUSARSTWIE.

Ludwik XVI nie wyszedł tym razem z kuźni schodami zewnętrznemi i wspólnemi dla całej służby; ale schodami tajemnemi, których sam wyłącznie używał.
Schody te prowadziły do jego gabinetu, gdzie miał swą pracownię.
Jeden ze stołów tego gabinetu, okryty był wielką mapą Francji, dowodzącą, że król często już badał drogę najkrótszą, lub najłatwiejszą dla wyjścia z królestwa.
Ale dopiero na samym dole i po zamknięciu drzwi za sobą i robotnikiem slusarskim, Ludwik XVI, rzuciwszy badawczym wzrokiem po gabinecie, zdał się poznawać swego towarzysza, idącego z kaftanem na ramieniu i czapką w ręku.
— Jesteśmy nareszcie sami, kochany hrabio, rzekł. — Niech ci najsamprzód powinszuję twej zręczności i podziękuję za twe poświęcenie.
— A mnie niech wolno będzie przeprosić Najjaśniejszego Pana, że, nawet w jego służbie śmiem przedstawiać się w podobnym stroju i przemawiać do Waszej królewskiej mości tak, jak to przed chwilą czyniłem.
— Mówiłeś, jak przystało na dzielnego szlachcica, mój kochany Ludwiku; a jakikolwiek jest ubiór, zawsze pod nim bije serce prawe. Nie mamy niestety czasu do stracenia; nikt, nawet królowa, nie wie o twej obecności tutaj, nikt nas nie podsłuchuje, powiedz mi prędzej, co cię sprowadza.
— Wszak Najjaśniejszy Pan posyłał do mego ojca oficera służbowego?...
— Tak, pana de Charny.
— Miał on list z sobą...
— Nic nieznaczący, przerwał król, był to tylko wstęp do ustnego polecenia.
— To ustne polecenie spełnił on, i dlatego, ażeby wykonanie było pewniejszem, oraz w nadziei, że będę mógł się osobiście rozmówić z Najjaśniejszym Panem, z rozkazu ojca wybrałem się do Paryża.
— Jesteś więc uwiadomiony o wszystkiem?...
— Wiem, że król w danej chwili chce być pewnym możności opuszczenia Francji.
— I że liczy pod tym względem na margrabiego de Bouillé, jako na człowieka, który mu najlepiej dopomóc może w tym zamiarze.
— Ojciec mój jest dumny i wdzięczny za uczyniony mu zaszczyt, Najjaśniejszy Panie.
— Mówmy o rzeczy głównej. Jak mu wydaje się mój zamiar?...
— Hazardowym, wymagającym wielkich ostrożności, ale nie niepodobnym.
— Najsamprzód... — zauważył król, ażeby współdziałanie pana de Bouillé mogło mieć tę skuteczność, jaką obiecuje prawość i poświęcenie, czy nie należałoby, oprócz dowództwa w twierdzy Metz, oddać pod jego zawiadywanie kilku prowincyj, a nadewszystko Franche-Comté?...
— Takie jest zdanie ojca, Najjaśniejszy Panie, i szczęśliwy jestem, iż król pierwszy wyraził w tym względzie, margrabia obawiał się ażeby król nie przypisał ambicji osobistej...
— Alboż to ja nie znam bezinteresowności twojego ojca?... Czy umawiał się z tobą o drogę?...
— Przedewszystkiem, Najjaśniejszy Panie, ojciec mój obawia się jednej rzeczy...
— Jakiej?...
— Ażeby nie przedstawiano Waszej królewskiej mości kilku projektów ucieczki, ze strony Hiszpanji, Cesarstwa, lub Turynu, i ażeby te projekty nie krzyżowały jego projektu; który chybić tym sposobem może przez jakąś z okoliczności przypadkowych, idących skutkiem zazdrości lub nieroztropności stronnictw.
— Mój kochany Ludwiku, przyrzekam ci, że pozwolę wszystkim intrygować około siebie; jest to najsamprzód potrzebą stronnictw, a następnie koniecznością mego położenia. Kiedy umysł Lafayetta i wzrok Zgromadzenia pójdą w kierunku nici, nie mających innego celu nad obłąkanie ich, my tymczasem, bez innych powierników krom osób ściśle potrzebnych do wykonania naszego projektu, a godnych zaufania, pójdziemy swoją drogą tem pewniej, im ona będzie bardziej tajemną.
— Po załatwieniu tego punktu, oto co ojciec mój ma zaszczyt przełożyć Waszej królewskiej mości.
— Słucham cię, — rzekł król, nachylając się nad mapą Francji, ażeby oczyma śledzić za różnymi projektami, jakie młody hrabia miał mu wykładać ustnie.
— Jest kilka punktów, do których król udać się może.
— Zapewne.
— Czy Najjaśniejszy Pan wybrał?...
— Jeszcze nie; czekałem na zdanie margrabiego de Bouillé i spodziewam się, że mi je przysyła.
Młodzieniec z uszanowaniem potwierdził to skinieniem głowy.
— Jest najsamprzód Besançon, którego cytadela przedstawia punkt bardzo silny i korzystny dla zebrania armji, oraz dla podania znaku i ręki Szwajcarom. Szwajcarowie, połączeni z armją, będą mogli przejść przez Burgundję, gdzie rojaliści są liczni, a stamtąd ruszyć na Paryż.
Król uczynił ruch głową znaczący: „Wolałbym co innego“.
Młody hrabia mówił dalej:
— Jest następnie Valenciennes, lub inne miejsce we Francji, takie któreby posiadało załogę wojskową. Margrabia de Bouillé mógłby tam udać się sam z wojskiem zostającem pod jego dowództwem, wprzód, albo po przybyciu króla.
Ludwik XVI powtórzył ruch wyrażający: „Co innego, panie“.
— Król, — mówił dalej młodzieniec, — może także wyjść przez Ardenny i Flandrję austrjacką, i wrócić następnie przez tęż samą granicę, kierując się na punkt, któryby w zawiadywaniu swem otworzył margrabia de Bouillé, i gdzie możnaby wcześnie zgromadzić wojsko.
— Zresztą powiem ci, dlaczego chcę się zapytać, czy nie mamy co lepszego na myśli nad to wszystko.
— Nakoniec, król może udać się wprost na Sedan, lub na Mantmedy; tam generał, znajdując się w samym środku swego dowództwa, może postąpić według życzenia króla i osłaniać go, czyby mu się podobało wyjść z Francji, czy ruszać na Paryż.
— Kochany hrabio, rzekł król, wytłumaczę ci w dwóch stawach, dlaczego nie przyjmuję trzech pierwszych propozycji, i dlaczego prawdopodobnie zatrzymam się na czwartej.
Najsamprzód, Besançon jest za daleko, a tem samem mógłbym być łatwo zatrzymany na drodze, nimbym dojechał.
Valenciennes jest w sam raz, co do odległości, i chętniebym tam się udał, bo duch dobry ożywia to miasto; ale pan de Rochambeau, dowodzący w Hainaut, czyli prawie u jego bram, oddany jest całkiem duchowi demokratycznemu.
Co się tyczy wyjścia przez Ardenny i Flandrję, by się odwołać do Austrji, która mięsza się do naszych spraw dla tego tylko, ażeby je gmatwać, ale ma dosyć teraz z chorobą mego szwagra, z wojną Turecką, z powstaniem w Brabancie, poco jej jeszcze narzucać ciężar zerwania z Francją. Wreszcie ja nie chcę uchodzić z Francji; król, gdy raz stąpi krok poza swoje królestwo, nie wie nigdy, czy doń powróci. Pamiętaj Karola II, Jakóba II; jeden wraca dopiero po latach trzynastu, drugi nie wraca nigdy.
Nie, wolę Montmedy; Montmedy znajduje się w odległości przyzwoitej, w środku zawiadowstwa twego ojca... Powiedz margrabiemu, że jużem wybrał, i że się udam do Montmedy.
— Czy król postanowił już ten wyjazd, czy jest on tylko w projekcie?... — ośmielił się zapytać młodzieniec.
— Nie, kochany Ludwiku, jeszcze nic nie postanowiłem i wszystko zależeć będzie od okoliczności. Gdybym widział, że królowa i dzieci moje narażone są na nowe niebezpieczeństwa, jak to było w nocy z piątego na szósty października, postanowię i, powiedz to ojcu, jak raz postanowienie powezmę, będzie ono nieodwołalnem.
— A teraz, Najjaśniejszy Panie — mówił dalej młody hrabia, — gdyby mi wolno było względnie do sposobu, w jaki podróż ma się odbyć, poddać mądrości króla zdanie mego ojca...
— Proszę cię, proszę!..
— Ojciec mój mniema, że możnaby zmniejszyć niebezpieczeństwo podróży, rozdzielając je...
— Wytłumacz się jaśniej.
— Wasza królewska mość wyjechałby jedną stroną z księżną Elżbiettą, kiedy królowa wyjechałaby drugą stroną, z jego królewiczowską mością delfinom... tak że...
Król nie dał dokończyć hrabiemu.
— Próżno roztrząsać ten punkt, mój kochany Ludwiku. — rzekł. W chwili uroczystej przysięgliśmy, królowa i ja, że się nie rozłączymy. Jeżeli ojciec twój chce nas ocalić, niech nas ocali razem albo wcale.
Młody hrabia skłonił się.
— W danej chwili król wyda rozkazy, rzekł, a rozkazy króla będą wykonane. Pozwolę sobie tylko zwrócić uwagę króla, że trudno będzie znaleźć tak duży powóz, by wszystkie dostojne osoby, wraz ze służbą pomieścić się mogły.
— Nie troszcz się o to, kochany Ludwiku; każemy zrobić umyślnie, to rzecz przewidziana.
— Jeszcze jedna rzecz, Najjaśniejszy Panie. Dwie drogi prowadzą do Montmedy: pozostaje mi zapytać, którą Wasza królewska mość wybiera, ażeby ją wcześniej wybadać za pośrednictwem inżyniera zaufanego.
— Takiego inżyniera mamy. Hrabia de Charny poświęcony nam, wiernie i z niepospolitym talentem pozdejmował mapy z okolic Chandernagor, a im mniej osób przypuścimy do tajemnicy, tem lepiej: mamy w panu de Charny sługę oddanego bez granic, dzielny to człowiek i inteligentny, użyjemy go. Co do drogi, jak widzisz, zajmowałem się nią. Ponieważ zgóry wybrałem Montmedy, przeto obie drogi tam prowadzące wytknięte są na mapie.
— Są nawet trzy drogi — zauważył de Bouillé.
— Wiem, ta która prowadzi z Paryża do Metz, a następnie, po przebyciu Verdun, wchodzi na drogę Stenay, odkąd Montmedy znajduje się tylko półtory mili.
— Jest prócz tego droga na Reims, Isle, Rethel i Stenay, rzekł młody hrabia tak żywo, iż król mógł dostrzec, jako za tą najwięcej obstaje.
— A!... — odparł król, zdaje się, że ta najwięcej ci się podoba?...
— O!... Najjaśniejszy Panie, ja zaledwie dorosły młokos, nie śmiałbym przyjmować odpowiedzialności za opinję, w tak ważnej sprawie!... Nie moja też to opinja, Najjaśniejszy Panie, ale mojego ojca; opiera się zaś ona na tem, że kraj, który ta droga przebiega, jest ubogi, prawie pusty, a tem samem mniej wymagający ostrożności. Ojciec dodaje, że pułk Royal-Allemand, pułk najlepszy w całej armji, jedyny może, który pozostał zupełnie wiernym. kwateruje w Stenay, i od Isle lub Rethel mógłby użyty być na eskortę króla: tym sposobem uniknęłoby się zbyt wielkiego ruchu wojsk.
— Tak, przerwał król, ale trzebaby przejeżdżać przez Reims, gdzie byłem pomazany na króla i gdzie pierwszy lepszy mógłby mnie poznać. Nie, kochany hrabio, pod tym względem powziąłem postanowienie nieodzowne.
I król wyrzekł te słowa głosem tak mocnym, że hrabia Ludwik ani już myślał oponować.
— Więc Najjaśniejszy Pan, zapytał, wybiera drogę?
— Chalons przez Varennes z pominięciem Verdun. Co do pułków, te będą rozmieszczone po małych miasteczkach, pomiędzy Montmedy i Chalons; nie widziałbym nawet w tem nic niestosownego, ażeby pierwszy oddział oczekiwał na mnie w ostatniem mieście.
— O!... jak staniemy już na tym punkcie, Najjaśniejszy Panie, rzekł młody hrabia, to rzecz będzie do dyskusji, pod jakie miasto ciągnąć mają te pułki; tymczasem wiadomo zapewne Waszej królewskiej mości, że w Varennes niema poczty konnej.
— Miło mi, żeś tak dobrze świadom wszystkiego, hrabio, rzekł król śmiejąc się, — to dowodzi, żeś pilnie badał nasz projekt; ale nie obawiaj się o to, znajdziemy sposób, ażeby trzymać konie gotowe, powyżej lub poniżej miasta; nasz kwatermistrz i inżynier powie nam, gdzie lepiej.
— A teraz, — oświadczył młody hrabia, — kiedy prawie wszystko wyczerpane, czy Wasza królewska mość pozwoli mi zacytować, w imieniu mojego ojca, kilka wierszy autora włoskiego, które tak mu się dziwnie wydały stosownemi do położenia, w jakiem znajduje się król, że kazał mi się nauczyć ich na pamięć, ażebym je mógł powtórzyć.
— Słucham.
— Oto są: „Zwłoka jest zawsze szkodliwą, i niema nigdy okoliczności całkowicie przyjaznej we wszystkich przedsiębranych sprawach; tak, iż kiedy kto czeka aż do spotkania sposobności, ze wszech miar doskonałej, nigdy nie przedsięweźmie nic, albo jeśli przedsięweźmie, wyjdzie często na tem źle“. Tak mówi autor, Najjaśniejszy Panie. — a autorem tym jest Machiawel. Będę więc miał wzgląd na radę ambasadora wspaniałej republiki.... Ale cicho!... słyszę kroki na schodach... to Gamain schodzi; wyjdźmy naprzeciw niego, ażeby nie wiedział, żeśmy się zgoła czem innem zajmowali, niż szafą.
Powiedziawszy to, król otworzył drzwi od schodów tajemnych.

Majster ślusarski ukazał się też na ostatnim stopniu, z zamkiem w ręku.

ROZDZIAŁ XXXVIII.
GDZIE WYKAZANO, ŻE I PIJACY MAJĄ BÓSTWO OPIEKUŃCZE.

Około godziny ósmej wieczorem, człowiek w ubraniu robotniczem, wyszedł z Tuilleries i udał się w tę stronę Pól Elizejskich, którą dziś nazywają Cours-la-Reine.
Stamtąd posunął się dalej i tak idąc drogą, napotkał pierwszy szynk. Wtedy widocznie odbywa się w nim walka wewnętrzna: wstąpić czy odejść. Z walki tej wyszedł zwycięsko.
Przy drugim szynku pokusa się ponowiła, a wtedy inny człowiek, idący za pierwszym jak cień niewidzialny, mógł myśleć, że ulegnie.
Lecz i tym razem jeszcze wstrzemięźliwość zwyciężyła.
Na nieszczęście, znajdowała się na drodze nietylko trzecia, ale dziesiąta, i dwudziesta szynkownia; stąd pokusy mnożyły się ciągle, aż wreszcie uległ.
Wchodząc do szynku robotnik stanął przy bufecie i zażądał tylko miarki.
Nieznajomy, chodzący za robotnikiem poczekał nań, a gdy po wypiciu, robotnik wyszedł z szynku, znowu pomknął za nim w drogę.
Zaledwie robotnik uszedł sto kroków, pragnienie tak się w nim wzmogło, że musiał przystanąć, ażeby je ugasić; tylko teraz zażądał półbutelki.
Cień przyczepiony doń zatrzymał się na rogu szynku. Po wyjściu podróżnego, znowu podążył za nim krok w krok.
Po jakich stu krokach, robotnik zatrzymał się po raz trzeci, i teraz zażądał już butelki całej.
Cień musiał znowu czekać.
Nie chcąc już zatrzymywać się dłużej, a pragnąc pić, podróżny w chwili wychodzenia z karczmy, zaopatrzył się w odkorkowaną butelkę wina, jako towarzyszkę podróży.
Podróżny szczęśliwie przebył rogatkę Passy.
Nieznajomy idąc za nim, przeszedł także przez rogatkę bez przeszkód.
O jakie sto kroków za rogatką, podróżny nasz jął śpiewać. W kieszeni miał jeszcze pół butelki. Kiedy zaś ta się wypróżniła i kiedy daremnie ściskał ją oburącz, śpiew zmienił się w mruczenie, wreszcie począł przeklinać:
— O! niegodziwiec!... dawnemu znajomemu dać takiego podłego wina... puh! Ale też niech przyśle po mnie, żeby mu jego zamki narządzić, to mu powiem: „Bywaj zdrów, Najjaśniejszy panie!“ Niech twoja królewska mość sama sobie zamki narządza“. Zobaczymy, czy to tak łatwo zrobić, jak dekret podpisać...
I mówiąc te słowa, nieszczęśliwy padł całą długością po raz trzeci na bruk gościńca, miękko wysłany grubą warstwą błota.
Pierwsze dwa razy wstał sam. Za trzecim razem, po rozpaczliwych wysiłkach, zmuszony był uznać, że zadanie przechodziło jego siły, to też z westchnieniem postanowił wybrać sobie na noc za łoże, łono wspólnej naszej matki ziemi.
Na tę snąć chwilę znużenia i słabości, oczekiwał nieznajomy. Podszedł wówczas doń ostrożnie i zawoławszy przejeżdżającą dorożkę, rzekł do woźnicy:
— Mój; przyjacielu, oto mój towarzysz zachorował, masz sześć franków, wsadź go do powozu i zawieść do karczmy przy moście Sewrskim, ja siądę przy tobie na koźle.
Woźnica z całą delikatnością, do jakiej był zdolny, podniósł pijanego, umieścił go miękko na dnie dorożki między dwoma siedzeniami, zamknął drzwiczki i wsiadł na kozioł, gdzie umieścił się już nieznajomy. Zawrócił dorożkę, zaciął konie i w pół godziny stanął przy karczmie nad mostem Sewrskim.

We wnętrzu tej karczmy, po dziesięciu minutach, poświęconych rozpakowaniu obywatela Gamaina, którego czytelnik poznał zapewne oddawna, odnajdziemy czcigodnego mistrza nad mistrzami, przy tym samym stole i naprzeciw tego samego rzemieślnika płatnerskiego, jak w jednym z dawniejszych rozdziałów tego opowiadania.

ROZDZIAŁ XXXIX.
CO TO JEST PRZYPADEK.

Gospodarz karczmy przy moście Sewrskim spał, kiedy pierwsze uderzenia pięści filantropa, co zabrał majstra Gamaina, we drzwiach się ozwało.
Rozespany, potykający się i mruczący gospodarz, pośpieszył sam, aby otworzyć.
Ujrzawszy gości, wprowadził ich (mistrza Gamaina i jego przewodnika) do małego alkierza.
Nasamprzód nieznajomy dodał dorożkarzowi] dwadzieścia cztery su, tytułem kieliszkowego, do sześciu franków tytułem zapłaty.
Potem, widząc mistrza Gamaina na krześle, z głową opartą o poręcz, kazał przynieść dwie butelki wina i karafkę wody.
Do pół kieliszka wody, wpuścił pięć kropli płynu z flakonika, płynu, który nie był niczem innem, tylko roztworzonym amoniakiem i podniósł kieliszek do ust Gamaina.
Ten chciwie połknął płyn ten djabelski, otworzył oczy nadmiernie i krzyknął między dwoma kichnięciami:
— A! zbójco! czegoś ty mi zadał? Phik! phik!
— Mój kochany... odparł nieznajomy — zadałem ci likworu i uratowałem życie.
— A!... — rzekł Gamain, — jeżeli tak, toś dobrze zrobił.
Nie bez korzyści Gamain otworzył drugi czy trzeci raz oczy. Podczas tego ruchu, ślusarz spojrzał dokoła i z uczuciem głębokiej wdzięczności, poznał, ściany karczmy, które go otaczają, są mu wielce znajome.
W częstych wycieczkach do Paryża z rzemiosła wynikłych, rzadko się zdarzało, ażeby Gamain nie zatrzymał się przy moście Sewrskim. Zatrzymanie to mogło nawet uważane być jako potrzebne, ponieważ karczma leżała jakby w pół drogi.
— Aha, rzekł, to dobrze; tom ja tedy uszedł już pół drogi.
— Tak, dzięki mnie — odparł płatnerz.
— Jakto, dzięki wam?... — zapytał Gamain. — A któż wy jesteście?
Gamain spojrzał na towarzysza z większą jeszcze, niż przedtem uwagą.
— Czekajcie no, czekajcie, — rzekł, — zdaje mi się, że was już gdzieś widziałem. Ale gdziem ja was widział..! gdziem was widział?... Oto tu...
— Doskonale.
— Kiedym was widział? Czekajcie no, a jużci że to wtedy kiedym powracał z Paryża, po robocie... sekretnej...
— Bardzo dobrze. A teraz kto ja jestem?
— Kto wy jesteście? Jesteście człowiekiem, który mi ufundował wina, więc dobrym człowiekiem: tak! daję wam na to rękę.
— Tem chętniej ją przyjmuję, — odparł nieznajomy, — iż od ślusarza do płatnerza, to nie dalej jak długość ręki.
— A! dobrze, dobrze; teraz przypominam sobie wybornie. Było to 6-go października, kiedy król wracał do Paryża, mówiliśmy nawet o nim owego dnia.
— Rozmowa z wami była bardzo interesującą, mistrzu Gamainie. Chcę też z niej korzystać jeszcze, zapytam was coście robili przed godziną, leżąc jak długi wpoprzek gościńca, o dwadzieścia kroków od dorożki jadącej, która, gdyby nie ja, przecięłaby was była na dwoje Czy macie jakie zmartwienie i chcieliście życie sobie odebrać.
— Ja? życie sobie odebrać?... Czy pewni jesteście, żem ja tam leżał?
— A toż popatrzcie na siebie.
Gamain spojrzał na ubranie.
— Ho! ho! — rzekł, pani Gamain będzie się gniewała. Mówiła mi wczoraj: „Nie bierzże nowego ubrania; włóż stary kaftan; dobry on do Tuillieries“.
— Jakto! do Tuilliers? — powiedział nieznajomy. — Toście wy wracali z Tuilleries, kiedym was spotkał.
— A jużci tak —odpowiedział — wracałem z Tuillieries. Niema w tem żadnej tajemnicy, byłem nauczycielem pana Veto.
— Jakto, pana Veto? Kogóż wy nazywacie panem Vato?...
— Alboż nie wiecie, że tak nazywają króla?
— Ba!... — rzekł nieznajomy, — alboż to was wezwano do Paryża dla jakiejś roboty w rodzaju tej, którą wykonaliście, kiedym was spotkał pierwszy raz. Kiedyście to ozamczali jakieś drzwi sekretne u tego wielkiego pana, coście nawet nie umieli powiedzieć, gdzie mieszka.
Teraz także chodziło o drzwi, ale u króla. I zamiast o drzwi od schodów, chodziło o drzwi od szafy.
— I chcecie wmówić we mnie, że król, który bawi się w ślusarstwo, posyłał aż po was, by mu drzwi ozamczyć. Co znowu!
— Jednak tak jest. Przysłał po mnie do Wersalu swego czeladnika, którego wziął sobie do pomocy, a który umiał mniej jeszcze od niego.
— No i cóżeście robili, przybywszy do króla?
— Weszliśmy do kuźni: król dał mi zamek wcale nieźle zaczęty, ale uwikłany w sprężyny. Spojrzałem, i już wiedziałem, co mu jest. „Zostawcie mnie tylko samego, rzekłem, a za godzinę chodzić będzie jak na kółkach. Wiec król odszedł z tym djabelskim czeladnikiem.
— Wielkiemi schodami? — zapytał niedbale płatnerz.
— Nie, małemi schodami, sekretnemi, które prowadzą do jego gabinetu. Kiedym skończył, powiedziałem sobie. „Ta szafa, to tylko wykręt; oni się tam zamknęli żeby knuć jakiś spisek. Zejdę pocichu; otworzę drzwi od gabinetu, brzdęk! i zobaczę co robią“.
— A cóż oni robili? — zapytał nieznajomy.
— Akurat! podsłuchiwali zapewne. Jużciż ja, rozumiecie, nie chodzę jak baletnik udali jakoby szli naprzeciw mnie i w chwili, gdy miałem wziąć za klamkę, drzwi się otwarły.
— “Aha! to ty, Gamain! — odezwał się król.
— „Ja, Najjaśniejszy Panie — odpowiedziałem skończyłem.
— „I my takżeśmy skończyli — powiedział — pojdź, dam ci teraz inną robotę.“
I prędko przeprowadzili mnie przez gabinet; ale ja tymczasem spostrzegłem rozłożoną na dużym stole wielką mapę.
— I nie zauważyliście nic szczególnego na tej mapie?...
— I owszem: trzy długie szeregi szpilek, idące od środka na granicę trzema różnemi drogami.
— Więc myślicie, że zamiast zajmować się szafą, król z czeladnikiem zajmowali się tą mapą?
— Jestem pewien — odrzekł Gamain. — Szpilki miały główki napuszczone lakiem; jedne czarnym, drugie niebieskim, trzecie czerwonym. Otóż król trzymał w ręku, szpilkę o główce czerwonej i zęby sobie wykałał. Ale to jeszcze nie koniec: tam była istotnie szafa!
— Aha! a gdzież to?
— Gdzie? Zgadnijcie!... Wdrążona w mur od korytarza wewnętrznego, który łączy alkowę króla z pokojem królewicza.
— A wiecie, że to ciekawe... I ta szafa była sobie tak otwarta?.
— Akurat!... Wytrzeszczyłem ślepie, że mało mi na wierzch nie wylazły i nie zobaczyłem nic. „A gdzież ta szafa?“ — rzekłem. Wtedy król kazał czeladnikowi poświecić, bo korytarz był ciemny, potem podniósł obicie i zobaczyłem otwór okrągły, mający ze dwie stopy średnicy.
— Mój przyjacielu, czy widzisz ten otwór? — rzekł król. Kazałem go zrobić dla zachowania pieniędzy. Teraz trzeba przymocować zamek do tych drzwi żelaznych, aby zamykały się tak, aby obicie przylegało gładko i zakrywało drzwi, tak jak zakrywało otwór... Czy ci potrzeba pomocnika? Ten młodzieniec ci pomoże: jeżeli zaś nie, to go użyję do czego innego.
— „Oh! — odpowiedziałem, — Wasza królewska mość, jeżeli ma tu co do schowania, może powrócić za trzy godziny. Pomocnik mi niepotrzebny“.
Musiał chyba czeladnik, jak król powiedział, mieć coś gdzieindziej do roboty, bo jużem go odtąd nie widział, król tylko przyszedł po upływie trzech godzin i zapytał:
— „I coż, Gamain, jak stoimy?“
Pokazałem mu drzwi, które chodziły jak po maśle, nic a nic nie skrzypiąc, oraz zamek, który obracał się jak panna w tańcu.
— Dobrze — rzekł — teraz, mój Gamainie, pomożesz mi policzyć pieniądze, które ukryć pragnę“.
I kazał kamerdynerowi przynieść cztery wtorki luidorów podwójnych i powiedział do mnie:
— „Rachujmy“.
Wtedy ja narachowałem milion a on drugi milion, a gdy zostało dwadzieścia pięć reszty:
— Weź sobie te dwadzieścia pięć luidorów za fatygę, Gamainie“, — rzekł do mnie.
Biorę te dwadzieścia pięć luidorów, chowam do kieszeni i mówię: — Dziękuję pokornie Waszej królewskiej mości! ale z tem wszystkiem, nie jadłem nic od samego rana, i usycham z pragnienia. Jeszczem nie skończył, kiedy królowa wchodzi ukrytemi drzwiami, tak, że nim się obejrzał, staje przy mnie, a w ręku trzymała talerz, na którym była szklanka wina i ciasto.
— „O! — powiedziałem, kłaniając się do nóg — nie trzeba było było trudzić się dla mnie, Najjaśniejsza królowo... nie warto było“.
— Bo naprawdę nie śmieszne to?... Szklaneczka wina dla mężczyzny, któremu się chce pić, i ciasteczko dla mężczyzny, któremu się chce jeść!... Chciałem odmówić... ale wypiłem. Potem podziękowałem królowi jak się należało, i poszedłem w drogę, zaprzysięgając, że mnie już nigdy nie zobaczą w Tuilleries.
Musieli mi domięszać trucizny. Zaledwie przeszedłem przez most Tournant, zaczęło mnie okropnie palić w gardle... Musiałem ugasić pragnienie; im więcej piłem, tem więcej pić mi się chciało. I trwało to póty, ażem stracił przytomność. Mogą być spokojni; jeżeli mnie kiedykolwiek powołają na świadka przeciwko nim, powiem, że mi dali dwadzieścia pięć luidorów za cztery godziny pracy i porachowanie miliona, a z obawy, żebym nie wskazał miejsca, gdzie skarb ukryli, otruli mnie jak psa![4].
— Co do mnie mój kochany Gamainie, to poprę wasze świadectwo, mówiąc, że zadałem wam odtrutkę, dzięki której powróciliście do życia.
— To też — rzakł Gamain, biorąc nieznajomego za obie ręce — pomiędzy nami odtąd przyjaźń na śmierć i życie.
I odmawiając ze wstrzemięźliwością iście spartańską kieliszka wina, ofiarowanego mu po raz trzeci, czy czwarty przez towarzysza, któremu przyjaźń wieczną zaprzysięgał, Gamain udał się drogą do Wersalu, gdzie przybył zdrów i cały o drugiej zrana, z dwudziestu pięciu luidorami króla w kieszeni.
Rzekomy płatnerz, pozostawszy w karczmie, wydobył z kieszeni notesik i zapisał w nim ołówkiem:
„Za alkową królewską, w korytarzu ciemnym, prowadzącym do pokoju królewicza — szafa żelazna“.

„Dowiedzieć się, czy Ludwik Lecomte, czeladnik ślusarski, nie jest poprostu hrabią Ludwikiem, synem margrabiego de Bouillé, przybyłym z Metz przed jedenastu dniami“.

ROZDZIAŁ XL.
MACHINA DOKTORA GUILLOTIN.

Cagliostro, dzięki stosunkom dziwnym, jakie posiadał we wszystkich klasach społecznych, a nawet pomiędzy służbą królewską, dowiedział się w parę dni, że hrabia Ludwik de Bouillé przybył do Paryża 15-go czy 16-go listopada; że 18-go odkryty został przez kuzyna swego, generała Lafayette; że tegoż samego dnia przedstawił się królowi jako czeladnik ślusarski i podjął się pracować, u Gamaina, u którego bawił trzy dni; czwartego dnia przybył z nim z Wersalu do Paryża, dostał się bez trudności do króla; wrócił do mieszkania zajmowanego u przyjaciela, Achillesa do Chatelet, zmienił natychmiast ubranie, i tegoż jeszcze dnia wieczorem wyjechał napowrót pocztą do Metz.
Z drugiej strony, nazajutrz po konferencji nocnej odbytej na cmentarzu Św. Jana, z panem de Beausire, zacny ten spiskowiec przybiegł wystraszony do bankiera Zannone, do Bellevue, bo wracając z szulerki o siódmej zrana i, pomimo sławnego układu, zgrawszy się do ostatniego luidora, zastał dom zupełnie pusty, panna Olivia i mały Tosio przepadli.
Wtedy przyszło mu na pamięć, że hrabia Cagliostro nie chciał z nim wyjść razem, pod pretekstem, iż ma coś poufnego do powiedzenia pannie Olivii. Była to droga otwarta do podejrzeń, pannę Olivię musiał porwać hrabia Cagliostro. jako dobry wąchacz, pan Beausire zwąchał nosem drogę, i szedł nią aż do Bellevue; tam podał swoje nazwisko, i zaraz go wprowadzono do barona Zannone, czyli hrabiego Cagliostro, jak się podoba czytelnikowi nazwać osobę, jeżeli nie główną, jak na teraz, to przynajmniej obrotową w dramacie, któryśmy opowiedzieć zamierzyli.
Wprowadzony do salonu, w którym byliśmy już raz z margrabią de Favras i z doktorem Gilbertem, Beausire, znalazłszy się oko w oko z hrabią, zawahał się bardzo; hrabia wydawał mu się tak wielkim panem, że nie śmiał domagać się odeń nawet zwrotu kochanki.
Ale mistrz, jakby czytając w głębi serca ex-policjanta, rzekł:
— Zauważyłem jedną rzecz, panie de Beausire, mianowicie, że pan masz dwie tylko na świecie namiętności rzeczywiste: grę i pannę Olivię.
— A! — zawołał Beausire, — więc wiesz, panie hrabio, co mnie tu sprowadza?
— Doskonale. Przychodzisz do mnie po pannę Olivię; ona jest u mnie.
— Jakto! u pana hrabiego?
— Tak, w mojem mieszkaniu, na ulicy St.-Claude; odnalazła swój dawny lokal, i jeżeli będziesz się dobrze sprawiał, jeżeli będę z ciebie zadowolony, jeżeli będziesz mi dostarczał wiadomości interesujących albo zabawnych, to w tych dniach włożę ci do kieszeni dwadzieścia pięć luidorów, abyś poszedł poudawać trochę szlachcica w Palais-Royal, a na plecy piękny frak, abyś poszedł poromansować na ulicę St. Claude.
Beausire miał wielką chęć podnieść głos i dopominać się o pannę Olivię; ale Cagliostro bąknął parę słów o nieszczęśliwej sprawie ambasady portugalskiej, która wciąż, jak niegdyś miecz Damoklesa, wisiała nad głową ex-policjanta: więc zamilkł.
Gdy objawił tylko wątpliwość, azali panna Olivia znajduje się istotnie w pałacu na ulicy St. Claude, hrabia kazał założyć konie, zawiózł go do pałacu na bulwarze, wprowadził do tego przybytku, i tam, zdjąwszy obraz ze ściany, pokazał mu przez otwór pannę Olivię, ubraną jak królowa. Siedziała w wielkiej kozetce i czytała jedną z tych złych książek, tak w tej epoce pospolitych. Syn jej, Tosio, ubrany jak królewicz, bawił się przy niej pysznemi cackami.
Beausire poczuł wtedy, że się rozszerza jego serce, jako kochanka i ojca; przyrzekł wszystko, czego chciał hrabia, a nawzajem hrabia, wierny swojemu słowu, pozwolił, ilekroć Beausire przyniesie jaką wiadomość interesującą, żeby po otrzymaniu zapłaty za nią w złocie z jego ręki, poszedł po nagrodę w miłości do mieszkania panny Olivii.
Wszystko więc szło według życzeń hrabiego, a nawet powiedzielibyśmy, według życzeń Beausira, kiedy ku końcowi grudnia, w godzinie wcale niewczesnej, bo o szóstej zrana, doktor Gilbert pracujący już od półtorej godziny, usłyszał trzykrotne stukanie do drzwi, a po odstępach zachowanych między niemi poznał, że nawiedzający jest bratem wolnomularzem.
Poszedł otworzyć.
Po drugiej stronie drzwi stał hrabia Cagliostro, z uśmiechem na ustach.
Gilbert nigdy bez pewnego dreszczu nie spotykał się z tym tajemniczym człowiekiem.
— Ah! to ty, hrabio? — rzekł.
A czyniąc wysiłek i podając mu rękę:
— Witam cię sercem — dodał — w którejbądź porze i z jakiejbądź przyczyny przybywasz.
— Przyczyną, dla której przybywam, kochany Gilbercie — rzekł hrabia, — jest chęć zaprowadzenia cię na pewne doświadczenie filantropijne, o którem już wspomniałem.
Doktor daremnie usiłował przypomnieć sobie, o jakiem doświadczeniu mówił mu hrabia.
— Nie pamiętam, — rzekł.
— Pójdź wszelako, kochany Gilbercie: bądź spokojny, nie trudziłbym cię daremnie... Spotkamy tam wreszcie, gdzie cię zaprowadzę, dobrych znajomych.
— Kochany hrabio, — powiedział Gilbert, — wszędzie, dokąd mnie zechcesz poprowadzić, idę przedewszystkiem dla ciebie; miejsce, gdzie się znajdę i osoby, które spotkam, są już podrzędną rzeczą.
— Chodź zatem, bo nie mamy czasu do stracenia.
Gilbert był już ubrany i dość mu było porzucić pióro, a wziąć kapelusz.
Uskutecznił to i oświadczył:
— Hrabio, jestem na twoje rozkazy.
— Więc idźmy.
I poszli. Cagliostro przodem, a Gilbert za nim.
Na dole czekał powóz.
Powóz ten ruszył szybko, choć hrabia żadnego nie wydał mu rozkazu. Widocznem było, że stangret wiedział, dokąd ma jechać.
Po kwadransie jazdy, podczas której Gilbert zauważył, że przejechali cały Paryż i przebyli rogatkę, powóz stanął na wielkim dziedzińcu czworokątnym, na który wychodziły dwa piętra małych okienek okratowanych.
Za powozem, brama, przez którą przejechał, zamknęła się natychmiast.
Wychodząc z powozu, Gilbert spostrzegł, że się znajduje na dziedzińcu więziennym, a rozpatrzywszy się, poznał, że to Bicetre.
Miejsce to, smutne już z natury przeznaczenia, smutniejszem jeszcze wydawało się przez brak światła, które tam jakby z żalem zstępowało.
Był już kwadrans po szóstej, godzina przykra w zimie, bo wtedy zimno dokuczliwem jest dla najsilniejszych nawet ustrojów ludzkich.
Drobny deszczyk jak z sita siekł pod przekątną i zaczerniał szare mury.
Pośrodku dziedzińca ze sześciu cieśli, pod kierunkiem majstra, a za wskazówkami człowieka niskiego wzrostu, czarno ubranego, który sam jeden uwijał się za wszystkich, stawiało przyrząd kształtów nieznanych i dziwnych.
Na widok dwóch nowoprzybyłych człowiek w czarnem ubraniu podniósł głowę. Gilbert drgnął: poznał doktora Guillotin, którego spotkał u Marata. Był to więc na wielką skalę ten sam przyrząd, który widział w drobnych kształtach w piwnicy redaktora dziennika Ami du Peuple.
Ze swej strony niski człowiek poznał Cagliostra i Gilberta.
Przybycie tych dwóch ludzi snać wydało mu się ważnem, bo opuścił na chwilę swój posterunek i podbiegł ku nim. Ale nie omieszkał przedtem zalecić majstrowi jak największą uwagę w robocie.
— Tak, tak, mości Guidonie... to dobrze — mówił; — dokończcie pomost; pomost, to podstawa budynku: po ukończeniu pomostu postawicie dwa słupy, bacząc na linję, iżby nie stały ani za daleko od siebie ani za blisko. Będę ja tu wreszcie i nie spuszczę was z oczu.
Potem, podchodząc do Cagliostra i Gilberta, którzy oszczędzili mu połowę drogi, rzekł:
— Dzień dobry, baronie, to bardzo uprzejmie z waszej strony, żeście tu pierwszy raczyli przybyć i przyprowadzić z sobą doktora. Doktorze, przypominacie sobie, żem was zaprosił u Marata, ażebyście przyszli zobaczyć moją próbę; zapomniałem tylko prosić was o adres... Zobaczycie coś ciekawego, przyrząd najbardziej filantropijny, jaki kiedykolwiek wyszedł z pomysłów ludzkich.
Potem nagle zwracając się ku machinie, ku przedmiotowi najdroższych swych zajęć, zawołał:
— A co wy tam robicie, mości Guidonie!... Przód stawiacie w tyle?...
I pędząc po schodkach, które dwaj robotnicy przystawili do jednego z boków kwadratu, w jednej chwili znalazł się na pomoście i w kilka sekund naprawił błąd popełniony przez robotników, jeszcze niewtajemniczonych w sekret tego nowego przyrządu.
— Tak, tak, — mówił doktór Guilloitin, widząc z zadowoleniem, że pod jego przewodnictwem idzie wszystko jaz z płatka; — teraz chodzi tylko o to, ażeby ostrze wsadzić w deszczułki... Guidonie!... Guidonie!... — zawołał naraz, jakby rażony przestrachem, — a dlaczegóż to deszczułki nie wybite miedzią?
— A to na co, doktorze! Dobre drzewo dębowe, dobrze wysmarowane, stanie za miedź, — odpowiedział majster ciesielski.
— Tak, tak, — rzekł doktor pogardliwie, — oszczędności... oszczędności! kiedy chodzi o postęp nauki i dobro ludzkości! Guidonie, jeżeli dziś nasze doświadczenie chybi, ja ciebie czynię odpowiedzialnym. Panowie, biorę was na świadków, — mówił dalej doktor, zwracając się do Cagliostra i Gilberta, — biorę was na świadków, że kazałem rowki w deszczułkach wyłożyć miedzią; a więc, jeżeli się tasak zahaczy, albo źle się posunie, to nie moja wina, umywam ręce...
I doktor, w osiemnaście wieków później, zrobił na pomoście machiny taki sam giest, jak Piłat na tarasie swego pałacu.
Pomimo to wszystko, przyrząd się wznosił, a wznosząc, przybierał tę postawę mężobójczą, która cieszyła wynalazcę, a dreszczem przejmowała Gilberta.
Co do Cagliostra, stał on obojętny; od śmierci Lorenzy wszystko w nim skamieniało.
Oto kształt, jaki przybierała machina.
Nasamprzód pierwsza podłoga, na którą wchodziło się przez rodzaj schodów, jak do młyna.
Podłoga ta, na sposób rusztowania, przedstawiała pomost szeroki na stóp piętnaście. Na tym pomoście, w dwóch trzecich długości, naprzeciw schodów, wznosiły się dwa słupy równoległe, wysokie na stóp dziesięć do dwunastu.
Dwa te słupy ozdobione były ową sławną deszczułką, dla której majster Guidon poskąpił miedzi, na co, jak widzieliśmy, tak głośno powstawał filantrop, doktor Guillotin.
W deszczułkę, zapomocą sprężyny, która, gdy się otwierała, pozwalała narzędziu rzucać się całą siłą własnego ciężaru, spotęgowaną ciężarem obcym, wsuwał się rodzaj tasaka w kształcie półksiężyca.
Mały otwór urządzony był między dwoma słupami; dwoje skrzydeł tego otworu, przez który człowiek mógł wysadzić głowę, łączyło się tak, by mu kark uchwycić jak w naszyjnik.
Tarcica złożona z deski obrobionej na miarę człowieka średniego wzrostu, poruszała się w danej chwili, a poruszając, wpadała sama na wysokość okna.
Podczas, gdy cieśle, majster i chirurg przykładali ostatnią rękę do wzniesienia przyrządu, a Cagliostro i Gilbert rozprawiali o ile wynalazek jest nowym, spektatorowie inni, zwołani zapewne dla uczestniczenia w próbie, zaludnili dziedziniec.
Nasamprzód starzec, nasz znajomy, który odgrywał rolę czynną w środku tej długiej historji.
Dotknięty chorobą, z której miał wkrótce umrzeć, na nalegania kolegi swego Guillotina, wyrwał się ze swego pokoju i pomimo wczesnej pory a niepogody, przyszedł dla zobaczenia, jak się przyrząd sprawiać będzie.
Poznał go Gilbert i pośpieszył z uszanowaniem na jego spotkanie.
Towarzyszył mu Giraud, budowniczy miasta Paryża Urzędowi swemu zawdzięczał to zaproszenie szczególne.
Druga grupa, która nikogo nie powitała, i której nie powitał nikt, składała się z czterech ludzi bardzo skromnie ubranych.
Ci czterej ludzie, zaledwie weszli udali się w róg dziedzińca najbardziej oddalony od miejsca, gdzie się znajdowali Gilbert i Cagliostro. Tam stali pokornie, rozmawiali pocichu, i pomimo deszczu kapelusze trzymali rękach.
Ten, który wydawał się ich zwierzchnikiem, a przynajmniej ten, którego trzej inni słuchali z uszanowaniem, kiedy wymówił kilka słów pocichu, miał lat przeszło pięćdziesiąt, wzrost wysoki, uśmiech łagodny, fizjognomję otwartą.
Nazywał się on Karol — Ludwik Sanson; urodził się 14 lutego 1738 roku. Widział on Damiensa tłuczonego kołem przez swego ojca i pomagał ojcu, kiedy tenże miał zaszczyt ucinać głowę panu Lally-Tolendal.
Nazywam© go pospolicie Maitre de Paris (kat paryski).
Trzej inni byli to: jego syn, który miał mieć zaszczyt ucinać głowę Ludwikowi XVI, oraz dwaj pomocnicy.
Obecność Sansona, jego syna i dwóch pomocników, była strasznym komentarzem machiny pana Guillotin, dowodziła, że próba, którą miał wykonać, ma za sobą jeżeli nie gwarancję, to przynajmniej aprobatę rządu.
W tej chwili Sanson wydawał się bardzo smutnym: jeżeli machina zostanie przejętą, to upadnie cała malownicza strona jego fizjognomji; wykonawca przestanie już ukazywać się tłumowi jako anioł-niszczyciel, zbrojny mieczem płomiennym; kat będzie odtąd tylko jakimś odźwiernym, śmierć wpuszczającym.
Tamta też grupa to była opozycja.
Ponieważ deszcz padał ustawicznie, doktor Guillotin, obawiając się snać, ażeby niepogoda nie ujęła mu którego ze spektatorów, zwrócił się do grupy najważniejszej, to jest złożonej z Cagliostra, Gilberta, doktora Louis i budowniczego Giraud, i jak dyrektor, teatru, przeczuwający, że się publiczność niecierpliwi, zawołał:
— Panowie, czekamy na jedną już tylko osobę, na pana doktora Cabanisa: jak tylko przyjdzie, zaraz zaczniemy.
Zaledwie wypowiedział te słowa, trzeci powóz wjechał na dziedziniec i wyszedł zeń człowiek 40-letni, z czołem otwartem, fizjognomją inteligentną, okiem żywem i badawczem.
Byt to ostatni z oczekiwanych widzów, doktor Cabanis.
Przywitał każdego w sposób ujmujący, jak przystało na lekarza filozofa, podał rękę Guillotinowi, który z wysokości swego pomostu wołał doń:
— Prędzej, prędzej, doktorze! na was tylko czekamy.
Potem Cabanis zmieszał się z grupą Cagliostra i Gilberta.
Przez ten czas powóz jego zjechał ku innym powozom.
Co do dorożki Sansona, ta pokornie zatrzymała się przed bramą.
— Panowie!... — rzekł doktor Guillotin, — ponieważ nie czekamy już na nikogo, zaczniemy...
I na znak, dany ręką, otwarła się brama. Z bramy tej wyszło dwóch ludzi, odzianych w jakieś mundury szare i niosących na barkach worek. W worku tym rysowały się wyraźnie kształty ciała ludzkiego.
Poza szybami okien, ukazywały się blade twarze chorych, którzy okiem wystraszonem, przyglądali się temu nieoczekiwanemu i strasznemu widokowi.

Przez poszanowanie dla uczucia czytelników rzucamy zasłonę ni dalszy przebieg tej pierwszej próby, zalecającej wynalazek filantropijny.

ROZDZIAŁ XLI.
WIECZÓR W PAWILONIE FLORY.

Wieczorem tegoż samego dnia, to jest dwudziestego czwartego grudnia, w wigilję Bożego Narodzenia, było przyjęcie w pawilonie Flory.
Ponieważ królowa nie chciała przyjmować u siebie, więc pani de Lamballe za nią przyjmowała i czyniła honory aż do przybycia królowej.
Po przybyciu królowej, wszystko właściwy bieg przybierało, tak, jak gdyby wieczór odbywał się w pawilonie Marsan, nie zaś w pawilonie Flory.
Zrana właśnie młody baron Izydor de Charny powrócił z Turynu, i zaraz za powrotem powołany zastał masamprzód do króla a następnie do królowej.
I tu i tam zastał nader życzliwe przyjęcie; u królowej zwłaszcza, dwa powody życzliwość tę uwydatniały.
Nasamprzód, Izydor był bratem Oliviera, w nieobecności którego wielką było dla królowej przyjemnością oglądać brata.
Następnie, Izydor przyniósł od hrabiego d‘Artois i od księcia de Conti słowa, zgadzające się najzupełniej z temi, które jej własne podsuwało serce.
Książęta zalecali królowej projekty pana de Favras, prosili ją, ażeby korzystała z poświęcenia się tego dzielnego szlachcica i umknęła z Paryża do Turynu.
Charny zobowiązany był nadto do wyrażenia w imieniu książąt panu Favrasowi współczucia, jakie mają dla jego projektu, i życzeń, ażeby mu się powiodło.
Królowa zatrzymała u siebie Izydora całą godzinę, zaprosiła go na wieczór do pani de Lamballe, i póty mu nie pozwoliła odejść, aż jej oświadczył, że musi spełnić zlecenie względem pana de Favras.
Nic stanowczego nie powiedziała królowa co do zamierzonej ucieczki. Zobowiązała tylko Izydora, ażeby powtórzył panu i pani de Favras to, co ona im powiedziała, przyjmując ich u siebie.
Po wyjściu od królowej, Izydor udał się natychmiast do pana de Favras. Mieszkał on na Placu Królewskim pod numerem dwudziestym pierwszym.
Przyjęła go sama pani. Powiedziała mu, że mąż wyszedł; ale gdy dowiedziała się o nazwisku gościa, o dostojnych osobach, z któremi rozstał się przed godziną, oraz o tych, z któremi widywał się przed kilku dniami, oznajmiła, że mąż w domu i kazała go prosić.
Margrabia wszedł z twarzą otwartą i okiem uśmiechniętem. Uprzedzono go wprost z Turynu, wiedział zatem, z kim ma do czynienia.
Zlecenie wreszcie, jakie królowa dała młodzieńcowi, uzupełniło radość spiskowca. Wszystko też podtrzymywało jego nadzieję; spisek szedł wybornie, tysiąc dwieście jazdy stało w Wersalu; każdy z nich miał wziąć piechura za siodło, co zamiast tysiąca dwustu, czyniło dwa tysiące czterystu ludzi.
Co zaś do potrójnego zabójstwa Neckera, Baillego i Lafayetta, porzucono ten zamiar, sądząc, że dosyć będzie pozbyć się jednego tylko Lafayetta. A ku temu celowi wystarczało czterech ludzi, byle dobrze byli opatrzeni i uzbrojeni. Mieli oni czekać w nocy około jedenastej, kiedy Lafayette zwykle opuszczał Tuilleries: dwaj mieli chodzić wzdłuż ulicy na prawo i na lewo, dwaj wyjść naprzeciw powozu. Jeden z tych, trzymając papier w ręku, miał dać znak stangretowi, ażeby się zatrzymał, ponieważ, ma coś ważnego do zakomunikowania generałowi. Powóz stanie, generał wysadzi głowę za drzwiczki, a wtedy strzelą do niego z pistoletu.
Jedyna to wreszcie zmiana ważniejsza, jaka zajść miała w przebiegu spisku, inne warunki zostawały też same; pieniądze były rozszafowane, ludzie uprzedzeni, król mógł tylko wyrzec: „tak“, a na skinienie margrabiego de Favras sprawa by się rozpoczęła.
Jedna tylko rzecz niepokoiła margrabiego: mianowicie milczenie króla i królowej. Milczenie to przerwała teraz królowa przez pośrednictwo izydora, a jakkolwiek były to ogólniki, które kazała powiedzieć Izydorowi, niemniej, skoro wychodziły z ust królewskich, miały doniosłość swoją.
Izydor pnzyrzelkł margrabiemu, że tego wieczoru jeszcze powtórzy krokwi i królowej wyrazy jego poświęcenia.
Młody baron, jak wiemy, wyjechał do Turynu zaraz po przybyciu do Paryża; nie miał więc innego mieszkania, jak tylko ten pokój, który brat jego zajmował w Tuilleries. W jego nieobecności kazał służącemu hrabiego Oliviera otworzyć sobie ten pokój.
O dziesiątej wieczorem, przybył do księżnej Lamballe.
Nie był jej dotąd przedstawionym, więc go nie znała; ale w ciągu dnia uprzedzona kilku słowy królowej, posłyszawszy jego nazwisko wstała, i z tą uprzejmą gracją, która w niej zastępowała miejsce dowcipu, wprowadziła natychmiast w kółko poufne.
Jeszcze nie było króla i królowej. Hrabia Prowancji, wydający się nieco niespokojnym, rozmawiał w kąciku z dwoma szlachcicami; panem de la Chatre i panem d‘Avaray. Hrabia Ludwik de Narbonne chodził od jednej grupy do drugiej ze swobodą człowieka, czującego się w rodzinie.
To kółko zaufanych składało się z młodych panów, którzy oparli się manji emigracyjnej. Byli to panowie de Lameth, wiele zawdzięczający królowej; pan d‘Ambly, jedna z dobrych lub złych głów tej epoki, jak chcecie; pan de Castries, pan de Fersen, Suleau, naczelny redaktor dowcipnego dziennika Akta Apostołów, — wszystko to serca prawe, ale głowy gorące, niektóre nawet nieco szalone.
Izydor nie znał nikogo z tej młodzieży; ale na jego nazwisko dobrze znane, na szczególną życzliwość, jaką uczciła go księżna, wszystkie ręce wyciągnęły się ku niemu.
Przynosił on wreszcie wieści z tej drugiej Francji, która żyła zagranicą. Każdy miał krewnego lub przyjaciela przy boku książąt; Izydor widział wszystkich tych ludzi, była to gazeta druga.
Pierwszą był, jak powiedzieliśmy, Suleau.
Suleau, trzymał prym w konwersacji i śmiano się bardzo. Uczestniczył on zrana dziś w posiedzeniu Zgromadzenia. Doktor Guillotin wszedł na trybunę i wysławiał słodycze tej machiny, którą wymyślił, opowiadał triumfującą próbę jaką odbył tego rana, i żądał, ażeby mu uczyniono zaszczyt i zastąpiono nią wszystkie inne dotychczasowe narzędzia śmierci, jak to: koło, szubienicę, stos, pal, przerażające kolejno plac Greve.
Zgromadzenie zjednane aksamitnością tej nowej machiny, bliskiem było jej przyjęcia.
Suleau, na temat Zgromadzenia Narodowego, na temat pana Guillotina i jego machiny ułożył piosenkę, która miała się nazajutrz ukazać w jego dzienniku.
Piosnka ta, którą nucił półgłosem w wesołem swem otoczeniu, wywoływała śmiechy tak szczere, że król przybywający z królową, usłyszał je w przedpokoju, a ponieważ biedny król już teraz nie śmiał się wcale, postanowił dowiedzieć się, co w ustach tak smutnych mogło obudzać taką wesołość.
Rozumie się, że jak tylko jeden odźwierny oznajmił króla a drugi królową, wszystkie szepty, wszystkie rozmowy, wszystkie wybuchy śmiechu ucichły, ustępując miejsca pełnemu uszanowania milczeniu.
Dostojni małżonkowie weszli.
Im bardziej na zewnątrz duch rewolucyjny obdzierał królewskość z jej uroków, tembardziej, przyznać trzeba, w kole poufnem, między prawdziwymi rojalistami, zwiększały się te oznaki uszanowania, którym nieszczęścia nadawały siłę. Rok 1789 żyje wielkiemi niewdzięcznościami, zato rok 1793 żyje poświęceniem najwyższem.
Pani de Lamballe i księżniczka zajęły się królową.
Hrabia Prowancji poszedł prosto do króla, aby mu złożyć uszanowanie, i przy pokłonie rzekł:
— Bracie mój, czy nie moglibyśmy, ty, królowa, i ja, wraz z kilku najbliższymi, złożyć gry Osobnej, tak, iżby pod pozorem wista porozmawiać nieco w zupełnym spokoju?...
— I owszem, mój bracie — odparł król; — ułóż z królową.
Hrabia Prowancji podszedł ku Marji Antoninie, której właśnie składał hołd Izydor de Charny i mówił do niej pocichu:
— Najjaśniejsza Pani, widziałem się z panem de Favras, i mam do Waszej królewskiej mości zlecenie nader ważne.
— Droga siostro — odezwał się pod ten czas hrabia Prowancji, — król życzy sobie, ażebyśmy złożyli wista we czworo; my z królem we dwóch łączymy się przeciwko tobie, a król tobie pozostawia wybór swojego partnera.
— A więc — rzekła królowa, dorozumiewając się, że ten wist będzie tylko pozorem, — jam wybór już uczyniła. Panie baronie Charny, należysz do naszej gry, a grając dasz nam wiadomości z Turynu.
— A?... przybywasz z Turynu, baronie?... — rzekł hrabia Prowancji.
— Tak jest, Wasza książęca wysokość, a powróciwszy z Turynu przeszedłem przez plac królewski, gdziem widział się z człowiekiem wielce poświęconym królowi, królowej i Waszej książęcej wysokości.
Monsieur zaczerwienił się, kaszlnął i odszedł.
Był to człowiek cały w korowodach i ostrożnościach: niepokoił go więc ten młody umysł, prosty i wyraźny.
Rzucił spojrzenie panu de Chatre, a ten zbliżył się doń, otrzymał rozkaz cichy i wyszedł.
Przez ten czas król kłaniał się i odbierał hołdy panów i pań, niezbyt licznych, które wciąż jeszcze nawiedzały Tuilleries.
Królowa wzięła go pod rękę i poprowadziła do gry.
Podszedł do stołu, szukał oczyma czwartego gracza i zobaczył Izydora.
— Aha! panie baronie — rzekł — w nieobecności twego brata, ty będziesz nam za czwartego; nie można go było lepiej zastąpić; witam cię uprzejmie.
I dał znak królowej ażeby usiadła, usiadł przy niej, a po nim Monsieur.
Królowa z kolei zaprosiła znakiem Izydora, który zajął miejsce ostatni.
Pani Elżbieta uklękła na kozetce, za królem, i obie ręce wsparła na fotelu.
Zrobiono kilka turów wistowych, nie wymawiając nic więcej, prócz wyrazów technicznych.
W ciągu gry jednak, i uważając, że wszyscy przez uszanowanie oddalają się od stołu królewskiego:
— Bracie — odezwała się królowa do hrabiego Prowancji — czy baron powiedział ci, że przybywa z Turynu?
— Tak — odrzekł Monsieur — napomknął mi o tem.
— Czy nie powiedział ci, że pan hrabia d‘Artois i książę Kondeusz, bardzo nalegają na to, abyśmy się z nimi połączyli?
Król poruszył się niecierpliwie.
— Bracie mój — rzekła pani Elżbieta ze swą anielską słodyczą — posłuchaj, proszę cię.
— Czy i ty także, siostro? — zapytał król.
— Więcej niż ktobądź, kocham cię i niepokoję się o ciebie.
— Dodałem nawet — odezwał się Izydor — żem wracał przez plac królewski i zatrzymałem się z godzinę pod nr. 21.
— Co to znaczy pod nr. 21? — zapytał król.
— Tam — odrzekł Izydor — mieszka szlachcic oddany Waszej królewskiej mości, i tak, jak my wszyscy, gotów umrzeć za króla, ale który czynniejszy od nas wszystkich, ułożył projekt.
— Jaki projekt? — zapytał król podnosząc głowę.
— Gdybym, nieszczęściem, niepodobał się królowi, postarzając, co wiem o tym projekcie, umilkłbym natychmiast.
— Nie, nie, panie — żywo przerwała królowa — proszę mówić. Dosyć ludzi tworzy projekty przeciwko nam; dobrze poznać tych, którzy je tworzą za nami, ażeby, przebaczając wrogom, zachować wdzięczność dla przyjaciół.
Powiedz nam, panie baronie, jak się nazywa ten szlachcic.
— Margrabia de Favras, Najjaśniejsza pani.
— O, znamy go. Czy pan wierzysz w jego poświęcenie?
— Nietylko Wierzę, Najjaśniejsza pani, ale jestem o niem przekonany.
— Uważaj panie baronie; zachodzisz bardzo daleko.
— Serce sądzi się sercem, Najjaśniejszy parnie. Ja ręczę za poświęcenie margrabiego de Favras. Co się zaś tyczy dobroci jego projektu, praktyczności, o! to inna rzecz. Jestem za młody, a kiedy chodzi o ocalenie króla i królowej, jestem zbyt roztropnym, abym śmiał objawiać w tym względzie moje zdanie.
— A tenże projekt — zapytała królowa — na czem stoi?
— Wykonywa się, i jak tylko Najjaśniejszy pan skinąć raczy, dziś wieczór, jutro o tej porze, będzie w Peronne.
Król milczał. Hrabia Prowancji gniótł lędźwie biednemu niźnikowi czerwiennemu, który nie wiedział skąd taka nań zawziętość?
— Czy słyszysz Najjaśniejszy panie? — zapytała królowa, zwracając się do męża — co baron powiada...
— Jużci słyszę — odparł król, marszcząc brwi.
— A ty bracie? — zapytała królowa hrabiego Prowancji.
— Nie jestem bardziej głuchy od króla.
— Cóż więc powiadacie na to? Wszak to propozycja.
— Zapewne — rzekł Monsieur — zapewne.
Potem, zwracając się do Izydora:
— Proszę cię, baronie — rzekł — powtórz nam tę piosneczkę.
— Powiedziałem — powtórzył Izydor — że niechaj tylko król raczy wyrzec słowo, a dzięki środkom przedsięwziętym przez margrabiego de Favras, znajdzie się we dwadzieścia cztery godziny w mieście swem, w Peronne.
— Czy ciebie to nie zachęca, bracie, co proponuje baron? — zapytał króla Monsieur.
Król żywo zwrócił się do hrabiego Prowancji, i wzrok swój mierząc z jego wzrokiem:
— A jeżeli wyjadę — powiedział — czy ty wyjedziesz ze miną?
Monsieur zmienił się na twarzy; lica mu zadrgały, wstrząśnięte poruszeniem, nad którem nie mógł zapanować.
— Ja? — rzekł.
— Tak, ty, mój bracie — odparł Ludwik XVI — tak, ciebie, który mi radzisz opuścić Paryż, pytam: „Jeżeli wyjadę, czy ty wyjedziesz ze miną?“.
— Ależ ja — bąkał Monsieur — nie byłem uprzedzony, nie przygotowałem się bynajmniej.
— Takto! nie byłeś uprzedzony — rzekł król — a dostarczasz pieniędzy panu Fayrasowi! Nie przygotowałeś się bynajmniej, a co godzina dają ci znać, jak spisek stoi.
— Spisek! — powtórzył Monsieur blednąc.
— Jużciż spisek... boć to spisek jest w całem znaczeniu, do tego stopnia, że jeśli się wykryje, to pan de Favras będzie uwięziony, zaprowadzony do Chatelet i skazany na śmierć; chyba, że prośbami i pieniędzmi ocalisz go tak, jak myśmy ocalili pana de Besanval.
— Jeżeli król ocalił pana de Besenval, to ocali i pana de Favras.
— Nie, bo com uczynił dla jednego, dla drugiego zapewne uczynić nie będę w stanie. Wreszcie, pan de Favras jest twoim. Niech każdy ratuje swego, mój bracie, a tak każdy z nas spełni swój obowiązek.
I to mówiąc król wstał.
Królowa wstrzymała go za połę.
— Najjaśniejszy panie — rzekła — czy dla przyjęcia czy dla odmówienia, winieneś odpowiedzieć margrabiemu de Favras.
— Ja?
— Tak; cóż ma odpowiedzieć baron de Charny w imieniu króla?
— Niechaj odpowie — rzekł Ludwik XVI, wyciągając połę z rąk królowej — że król nie może pozwolić na to, by go uwieziono.
I odszedł.
— Co znaczy — ciągnął dalej Monsieur — że jeśli margrabia de Favras uwięzi króla, bez jego pozwolenia, to mu się to pochwali, byle uwiózł go z powodzeniem; bo komu się nie powodzi ten jest głupcem, a w polityce głupcy zasługują na podwójną karę!
— Panie baronie — odezwała się królowa — tego wieczoru jeszcze, nie tracąc ami chwili, biegnij do pana de Favras, by zanieść mu własne słowa króla. „Król nie może pozwolić na to, by go uwięziono“. Jego rzeczą zrozumieć je, albo twoją mu je wytłumaczyć... Idź pan.
Baron, słusznie odpowiedź króla i polecenie królowej uważając za zgodę podwójną, wziął za kapelusz, wyszedł żywo, wsiadł w dorożkę i powiedział dorożkarzowi:

— Plac królewski, nr. 21.

ROZDZIAŁ XLII.
CO KRÓLOWA WIDZIAŁA W KARAFCE, PRZED DWUDZIESTU LATY W ZAMKU TAVERNEY.

Wstając od stołu gry, król skierował się ku grupie młodzieży, której wesołe śmiechy zwróciły jego uwagę wprzód jeszcze, nim wszedł do salonu.
Za jego zbliżeniem, nastąpiło głębokie milczenie.
— I cóż, panowie — zapytał — czyż król jest tak nieszczęśliwym, że smutek wiedzie za sobą?
— Najjaśniejszy Panie.. — wyrzekło zcicha kilku z młodzieży.
— Wesołość była wielka i śmiechy głośne, kiedyśmy tu wchodzili z królową.
— Najjaśniejszy Panie — odezwał się pan Lameth, — szacunek...
— Mój kochany Karolu — odrzekł król — kiedy wychodziłeś z pensji co niedziela i co czwartek, a ja cię sprowadzałem na rekreację do Wersalu, czy wtedy wstrzymywałeś się od śmiechu dlatego, że ja tam byłem? Powiedziałem przed chwilą: „biada królom, przed którymi ludzie śmiać się obawiają!“ Teraz powiadam: „Szczęśliwi królowie, przed którymi ludzie się śmieją“.
— Najjaśniejszy Panie, podjął pan de Castries, — przedmiot, który nas rozweselał nie wyda się może jednym z najkomiczniejszych Waszej królewskiej mości.
— O czemżeście mówili panowie?
— Najjaśniejszy panie, — rzekł Suleau podchodząc, — wydaję winnego w ręce Waszej królewskiej mości.
— Aha! to ty, panie Suleau. Czytałem twój ostatni numer Aktów Apostolskich. Ostrożnie! ostrożnie!
— Dlaczego, Najjaśniejszy panie? — zapytał dziennikarz.
— Jesteś nieco zbyt rojalistą, możesz ściągnąć na siebie niemiłą sprawę z kochankiem panny Théroigne.
— Z panem Populusem?... — rzekł, śmiejąc się Suleau.
— Właśnie. A cóż się stało z bohaterką twego poematu!
— Z Theroigną?
— Tak... coś już nic o niej nie słyszę.
— Ona podobno uważa, iż nasza rewolucja nie idzie dość spiesznie i pojechała podniecać zaburzenia w Brabancie. Wasza królewska mość wie zapewne, że ta skromna amazonka pochodzi z Liege?
— Nie, nie wiedziałem... Czy to z niej tak śmieliście się teraz?
— Nie, Najjaśniejszy Panie, ze Zgromadzenia Narodowego.
— Oh! oh! toście bardzo dobrze zrobili, poważniejąc za mojem nadejściem. Nie mogę pozwolić, ażeby się ze Zgromadzenia Narodowego śmiano w moim domu. Prawda i to, dodał król w sposobie kapitulacji, że nie jestem u siebie, ale u księżnej de Lamballe; więc też, nie śmiejąc się już, albo śmiejąc się pocichu, możecie mi powiedzieć, co było waszego śmiechu powodem.
— Czy Najjaśniejszy Pan wie, o czem dziś była mowa na całem posiedzeniu Zgromadzenia Narodowego?
— Wiem, i to mnie nawet bardzo zainteresowało. Mówiono o jakimś nowym przyrządzie do wykonywania kary śmierci na zbrodniarzach?
— Ofiarowanym przez doktora Guillotin narodowi... tak, Najjaśniejszy Panie — rzekł Suleau.
— Oh! oh! panie Suleau, i ty szydziłeś sobie z pana Guillotin, z filantropa Zapominasz, że i ja jestem filantropem?
— Najjaśniejszy Panie, są filantropi i filantropi. Stoi, naprzykład na czele narodu francuskiego filantrop, który zniósł tortury przygotowawcze; tego my szanujemy, czcimy... więcej nawet, tego my kochamy, Najjaśniejszy Panie.
Wszyscy młodzieńcy skłonili się jednym ruchem.
— Ale — mówił dalej Suleau — są inni, którzy, będąc lekarzami i mając w ręku tysiąc środków mniej lub więcej zręcznych lub niezręcznych, do wyprowadzenia duszy z chorych, poszukują jeszcze środka do wyprowadzenia duszy ze zdrowych? O! co do tych, upraszam Waszą królewską mość, ażeby mnie ich pozostawić raczył.
— I cóż z nimi zrobisz, panie Suleau? Czy im poucinasz głowy bez bólu? — zapytał król, czyniąc alluzję do pretensji objawionej przez doktora Guillotin; — czy dosyć im będzie na tem, gdy uczują lekki chłodek na szyi?
— Tego im życzę, Najjaśniejszy Panie, ale nie to im obiecuję.
— Jakto! tego im życzysz? — rzekł król.
— Tak, Najjaśniejszy Panie. Radbym ażeby ludzie, wymyślający machiny nowe, próbowali ich najprzód na sobie. Na nieszczęście, nie mam zaszczytu być królem; na szczęście, nie mam zaszczytu być sędzią: prawdopodobnie więc będę musiał trzymać się tego względem szanownego pana Guillotina, co mu obiecałem, i co już zacząłem dotrzymywać.
— A cóżeś to pan obiecał, a raczej coś dotrzymał?
— Przyszło mi na myśl, Najjaśniejszy Panie, że ten wielki dobroczyńca ludności powinien wydostać nagrodę z samego swego dobrodziejstwa. Owóż, jutro rano, w numerze Aktów Apostolskich, który drukują dziś w nocy, odbędzie się chrzest. Rzeczą słuszną jest, ażeby córka pana Guilloitin, uznana dziś publicznie przez ojca w obliczu Zgromadzenia Narodowego, nazywała się Guillotine (Gilotyna).
Król nie mógł się powstrzymać od uśmiechu.
— I — odezwał się Karol Lameth — ponieważ ani ślub ani chrzest nie może się odbyć bez piosnki, pan Suleau napisał, aż dwie.
— Dwie! — rzekł król.
— Według różnych gustów, Najjaśniejszy Panie — rzekł Suleau.
— A na jakąż nutę ułożyłeś te piosenki? Ja znam tylko jedną, któraby im odpowiadała, to: De profundis.
— Cóż znowu, Najjaśniejszy Panie! Wasza królewska mość zapomina jakiej przyjemności doznawać będą ludzie, którym córka pana Guillotin raczy ucinać głowy... Toż to będzie tłok u bram! Nie, Najjaśniejszy Panie: jedna z moich piosnek ułożona jest na nutę bardzo modną, menueta Exaudet; druga, na wszystkie nuty, to potpourri.
— A czy można mieć przedsmak twojej poezji, panie Suleau? — zapytał król.
Suleau ukłonił się.
— Ja nie jestem Zgromadzeniem Narodowem, Najjaśniejszy Panie — rzekł — iżbym miał pretensję ograniczać władzę królewską; nie, ja jestem wiernym poddanym króla i zdaniem mojem król wszystko może, co chce.
— Słucham więc pana.
— Posłuszny jestem Waszej królewskiej mości — odparł Suleau.
I na nutę menueta Exaudet, począł półgłosem pieśń:

„Guillotin,
Médecin
Politiique,
Imagine un beau matin,
Que pendre est inhumain
Et peu patniotique...“ i t. d.

(Guillotin, lekarz polityczny, duma pewnego dnia o tem, że wieszanie jest rzeczą nieludzką i niepatrjotyczną).
Po skończonej piosnce wzmogły się śmiechy młodzieży; a lubo wszystko to mało wesołem wydało się królowi, jednak, ponieważ Suleau był jednym z najwierniejszych. nie chciał on okazywać po sobie dziwnego wrażenia, jakiem serce jego piosnka ta ścisnęła.
— Mój kochany panie Suleau — rzekł — mówiłeś mi o dwóch pieśniach; ten menuet, to dopiero ojciec chrzestny, przejdźmy teraz do chrzestnej matki.
— Najjaśniejszy Panie, odparł Suleau, matka chrzestna zaraz się przedstawi; na nutę pieśni Paris est au roi:

„Monsieur Guillotin,
Ce grand médecin
Que l‘amour du pnochain
Occupe sans fin,
S‘avance soudain,
Prend la parole enfin,
Et, d‘un air bénin
Il propose
Peu de chose.

Qu‘il expose
Eai peu de mots;
Mais l‘emphase
De sa phrase
Obtiens les bravos
De cinq ou iix sots...“ i t. d.

(Pan Guillotin, ten wielki lekarz, nieustannie najęty miłością bliźniego, podchodzi nagle, zabiera głos i z miną dobrotliwą czyni przedstawienie, które określa niewielu słowy; lecz napuszystość jego mowy zyskuje Oklaski pięciu czy sześciu głupców.[5]
— I cóż? panowie śmiejecie się — rzekł król — jeżeliby jednak ta machina pana Guillotin miała na celu oszczędzenie strasznych cierpień nieszczęśliwym skazanym! Bo i czegóż żąda społeczeństwo, wymagając śmierci występnego? Wymaga poprostu zniesienia jednostki. Jeżeli to zniesienie połączone jest z cierpieniami, jak w kole, jak w ćwiartowaniu, nie jest to już sprawiedliwość, ale zemsta.
— Ależ, Najjaśniejszy Panie — zauważył Suleau — kto może powiedzieć, że ból znosi się przez samo ucięcie głowy? Kto powie, czy życie nie utrzymuje się jeszcze czas jakiś razem w tych dwóch odciętych odłamach, i że umierający nie cierpi podwójnie; mając świadomość swej dwoistości?
— To — odrzekł król — podlega ocenieniu znawców; wreszcie, doświadczenie miało być podobno uczynione w Bicetre dziś rano; czy nikt z panów nie uczestniczył w tom doświadczeniu?
— Nie, Najjaśniejszy Panie! nie, nie, nie — odezwało się prawie razem kilkanaście głosów szyderczych.
— Ja byłem tam, Najjaśniejszy Panie — ozwał się jeden głos poważny.
Król obejrzał się i poznał Gilberta, który nadszedł na tę rozmowę, zbliżył się, ale milcząc dotąd, odezwał się tylko na zapytanie króla.
— A! to ty, panie doktorze — rzekł król drgnąwszy — byłeś więc tam?
— Byłem, Najjaśniejszy Panie.
— I jakże udało się doświadczenie?
— Doskonale na dwóch pierwszych; ale przy trzecim, chociaż kręgosłup został przeciętym, musiano dokonać odcięcia głowy za pomocą noża.
Młodzież słuchała z otwartemi ustami, z oczyma w słup.
— Jakto! Najjaśniejszy Panie — odezwał się Karol Lameth, przemawiając widocznie w imieniu swojem, jako i wszystkich innych — dziś rano egzekwowano aż trzech ludzi?
— Tak, panowie — odrzekł król; — tylko tymi trzema ludźmi były trzy trupy, dostarczone przez szpital. A wasze zdanie, panie doktorze?...
— O czem, Najjaśniejszy Panie?
— O przyrządzie.
— Jest to widoczny postęp wobec wszystkich tego rodzaju przyrządów wynalezionych dotąd; ale wypadek z trzecim trupem dowodzi, że wymaga ulepszenia.
— Jak on zbudowany? — zapytał król, w którym buchać się zaczynał duch mechanika.
Wtedy Gilbert próbował dać wyjaśnienie; ale gdy król ze słów doktora nie mógł dokładnie uchwycić formy przyrządu:
— Proszę cię, doktorze — powiedział; — oto są tam na stoliku pióra, atrament i papier... Zdaje mi się, że pan rysujesz?
— Rysuję, Najjaśniejszy Panie.
— Zrób mi więc szkic, to zrozumiem lepiej.
Młodzież, powstrzymywana szacunkiem, nie śmiała iść za królem bez jego rozkazu:
— Proszę panów, proszę — rzekł Ludwik XVI — rzeczy te obchodzą całą ludzkość.
— A przytem, kto wie — wyrzekł Suleau półgłosem — kto wie, czy któremu z nas nie sądzono poślubić pannę Guillotinę? Pójdźmy, panowie, pójdźmy poznać się z naszą narzeczoną.
I wszyscy, idąc za królem i Gilbertem, ugrupowali się około stołu, przy którym, na wezwanie króla, siadł Gilbert, by łatwiej wykonać rysunek.
Rozpoczął on więc szkicować machinę, której lin je Ludwik XVI śledził ze skrupulatną uwagą.
Niczego tam nie brakowało, ani pomostu, ani prowadzących nań schodów, ani dwóch słupów, ani tarcicy, ani lufcika, ani żelaza wykrojonego w półksiężyc.
Zaledwie kończył ten ostatni szczegół, gdy król go zatrzymał.
— Ha! — rzekł — nic dziwnego, że doświadczenie chybiło, zwłaszcza za trzecim razem.
— Jakto, Najjaśniejszy Panie? — zapytał Gilbert.
— Zależy to od kształtu tasaka — rzekł Ludwik XVI; trzeba nie mieć najmniejszego pojęcia o mechanice, by przedmiotowi mającemu ciąć materję, stawiającą opór, nadawać formę półksiężyca.
— Jakąż więc formę uważa Wasza królewska mość za najwłaściwszą?
— Oczywiście trójkąt.
Gilbert próbował sprostować rysunek.
— Nie, nie, nie tak — rzekł król. Pozwól mi pan pióro.
— Oto jest, Najjaśniejszy Panie, pióro, krzesło.
Zaledwie król ujął pióro i usiadł, aliści okrzyk rozdzierający, okrzyk przestrachu, niemal boleści, ozwał się nad jego głową.
Obejrzał się: była to królowa. Blada, chwiejąca się, rozstrojona, padła omdlała na ręce Gilberta.
Jak i inni pociągnięta ciekawością, podeszła do stołu, a przechyliwszy się nad krzesłem króla, przez ramię jego, i to w chwili gdy poprawiał najgłówniejszy szczegół, poznała ohydną machinę, którą ukazał jej przed dwudziestu laty Cagliostro w zamku Taverney-Maison-Rouge.
Na ten widok tyle tylko miała siły, by krzyknąć okropnie. Życie ją opuściło, tak jak gdyby złowroga machina już na niej odbywała swą czynność; i padła zemdlona, jak widzieliśmy na ręce Gilberta.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Brakująca str. 31 i 32 przepisana z wydania „Hrabina Charny“ Aleksander Dumas (ojciec), E. Wende i S-ka. 1926 r., Tom I - str. 59-62
  2. Noty te, w papierach Mirabeau po jego śmierci, są w dziele pana de Baucont.
  3. Sędziowie, którzy oczyszczacie Augearda,
    Którzy oczyszczacie Bezenvala, i oczyścilibyście dżumę.
    Wy jesteście bibułą:
    Zdejmujcie plamę, plama zostaje na was.
  4. Historyczne. Rzeczywiście nędznik ten z pośród mnóstwa mętów ludowych, w taki sposób zaniósł skargę, przed Konwencję Narodową przeciwko królowej.
  5. Piosnki te, z powodu charakteru lokalnego i okolicznościowego są nie do przetłumaczenia wierszem; w prozie tracą tę gryzącą werwę i dziarskość pamfletu, jaką odznacza się tekst oryginalny.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.