Hrabina Charny (1928)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hrabina Charny
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928-1929
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Comtesse de Charny
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
ALEKSANDER DUMAS
(OJCIEC)
HRABINA CHARNY
POWIEŚĆ
WARSZAWA
NAKŁADEM BIBLJOTEKI RODZINNEJ
1928
DRUKARNIA WŁ. ŁAZARSKIEGO, WARSZAWA ZŁOTA 7/9.



ROZDZIAŁ I.
KARCZMA PRZY MOŚCIE SEWRSKIM.

Przypomnijmy sobie niektóre wypadki z powieści „Anioł Pitoux“, opisane w rozdziale zatytułowanym „Noc z piątego na szósty października“, i posłuchajmy, co się dalej stało.
Przed drzwiami, prowadzącemi do karczmy mostu Sewrskiego, stał podczas tej okropnej nocy człowiek lat czterdziestu pięciu do czterdziestu ośmiu, wyglądający <na robotnika, ubrany w spodnie aksamitne, osłonięte fartuchem z kieszeniami, nakształt tych, jakie noszą kowale lub ślusarze.
Człowiek ten miał pod ręką dubeltówkę, bogato złotem wysadzaną, na lufie zaś tej dubeltówki wypisane nazwisko Leclerc, płatnerza, poczynającego nabywać wielkiej sławy pomiędzy arystokracją myśliwych paryskich.
Człowiek ten przed godziną prawie przybył z Wersalu, i snać wiedział dobrze co się tam działo; bo na zapytanie karczmarza, podającego mu butelkę wina, której nawet nie rozpoczął, odpowiedział:
Że królowa przybywa z królem i delfinem;
Że wyjechali około południa;
Że się wreszcie zdecydowali zamieszkać w pałacu Tuileryjskim.
Potem dodał, że oczekuje tu dla zobaczenia orszaku.
Po kilku chwilach, człowiek, ubrany prawie tak jak on i zdający się zajmować podobnem jemu rzemiosłem, zarysował się na wzgórku, ograniczającym poziom drogi.
Człowiek ten szedł krokiem ociężałym, jak podróżny, który długą już odbył drogę.
Oko nieznajomego zwróciło się ciekawie na zbliżającego się robotnika...
Kiedy robotnik ten był o jakieś dwadzieścia kroków od karczmy, nieznajomy wszedł do karczmy, nalał z butelki wina i znowu powrócił do drzwi.
— Hej!... kolego!.... — zawołał — pora chłodna, droga długa; nie zawadzi kropla wina na rozgrzewkę i wzmocnienie..
Robotnik, idący z Paryża spojrzał dokoła:
— Czy do mnie mówicie?... — zapytał.
— A do kogożby, skoro niema nikogo?...
— I mnie częstujecie kieliszkiem wina?...
— Czemużby nie?...
— Aha!....
— Toć, bodaj, jednegośmy rzemiosła ludzie.
Robotnik poraz drugi spojrzał na nieznajomego.
— Wszyscy — rzekł — mogą być jednego rzemiosła; chodzi o to, czy kto w tem rzemiośle czeladnikiem jest, czy majstrem.
— Zobaczymy to przy kieliszku i gawędce.
— Niechże i tak będzie — powiedział robotnik, ku drzwiom się ubliżając.
Nieznajomy ukazał mu stół i kieliszek. Wypili.
— Cóż tutaj porabiacie?... — zapytał robotnik.
— Przybywam z Wersalu, jak widzicie, i czekam na orszak królewski, który z królem, królową i delfinem powraca do Paryża.
— Więc król zdecydował się przybyć do Paryża?... Domyśliłem się tego — rzekł robotnik, tej nocy o godzinie trzeciej z rana, kiedym musiał opuścić Wersal i udać się do Paryża na robotę.
— Więc tak pilną robotę mieliście w Paryżu?...
— Pilnie i dobrze płatną — odparł robotnik.
— Zapewne trudna była robota?... Zamek tajemny, hę?!...
— Nie. Drzwi ukryte... Dom w domu; jakby kto chciał się w nim ukrywać, nieprawdaż? Drzwi żelazne, rozumiecie, wepchnięte w mur jak w pudełko. Przeciągną po tem wszystkiem warstwę starego dębu i ani podobna będzie odróżnić drzewo od żelaza.
— A gdzieżeście to u djabła robili?
— Otóż w tem rzecz, że nie wiem.
— Więc wam zawiązano oczy?
— Właśnie! Czekano na mnie z powozem przy rogatce. Wsiadłem. Zawiązano mi oczy, powóz jechał z pół godziny, potem otwarła się brama, ogromna brama! trąciłem o pierwszy stopień podjazdu, zstąpiłem po dziesięciu stopniach i wszedłem do przedsionka. Zastałem tam służącego niemca. Ten zdjął mi przepaskę i pokazał, co jest do zrobienia. Wziąłem się do pracy, jak przystało na dobrego robotnika. W godzinę rzecz była skończona. Zapłacono mi pięknemi luidorami, zawiązano znów oczy, wsadzono do powozu, wysadzono na miejscu poprzedniem, pożegnano życzeniem szczęśliwej drogi, i oto jestem!
— I nic nie widzieliście, nic a nic?...
— Prawie nic!
— Więc nie poznalibyście tego domu?
— Nie — rzekł ślusarz.
Nieznajomy wyglądał na dość zadowolonego z tego upewnienia.
— Ależ — odezwał się nagle, jakby przechodząc do innego porządku myśli — czyż to już niema ślusarzy w Paryżu, że po ludzi, którzy urządzają drzwi skryte, muszą posyłać do Wersalu?

I jednocześnie nalał pełen kieliszek wina towarzyszowi, uderzając o stół butelką próżną, by gospodarz ukazał się z pełną.

ROZDZIAŁ II.
MISTRZ GAMAIN.

Ślusarz podniósł kieliszek do wysokości oka i z upodobaniem przyglądał się napojowi.
Potem, kosztując go z zadowoleniem:
— I owszem — powiedział — są ślusarze w Paryżu. Są nawet mistrze. Czy wy należycie do naszego cechu?
— Prawie. Płatnerzem jestem...
— Macie tu jaką swoją robotę?
— Zobaczcie tę strzelbę.
Ślusarz wziął strzelbę z rąk nieznajomego, przyjrzał się jej bacznie, przeczytał nazwisko na lufie i na kolbie:
— Leclerc? — rzekł. — Niepodobna, kolego! Leclerc ma najwyżej lat dwadzieścia osiem, a my obaj zbliżany się do pięćdziesiątki, niech to was nie obraża.
— To prawda... odparł nieznajomy — ja też nie jestem Leclerc, ale nakształt tego... Jestem jego nauczycielem.
— A! doskonale! — zawołał śmiejąc się ślusarz, to tak jak gdybym powiedział: „nie jestem królem, ale nakształt tego“. Jestem bowiem jego nauczycielem.
— Oho! — odezwał się nieznajomy, miałżebym zaszczyt mówić z panem Gamainem?
— W jego własnej osobie.
— Do licha! odezwał się nieznajomy, nie wiedziałem, że mam do czynienia z człowiekiem tak znacznym. Niełatwa to rzecz, zapewne, być nauczycielem królewskim? Trzeba ciągle być w rękawiczkach...
— Ależ nie!... Co do tego, była z nim prawdziwa rozkosz, bo to w gruncie, widzicie, bardzo poczciwy człowiek. Kiedy stanął w kuźni, fartuch zapasał, rękawy od koszuli zawinął, niktby nie powiedział, że to starszy syn Ludwika Świętego, jak go nazywają. Kiedy przyszedł do kuźni, nie trzeba było go wcale tytułować. Ja mu mówiłem jegomość, a on mnie nazywał Gamainem, tyle tylko, że mówiłem doń przez wy, a on do mnie przez ty.
— Tak; ale jak nadeszła pora śniadania, albo obiadu, to posyłano Gamaina do oficyny, ze służbą.
— Co nie, to nie! przepraszam, król nigdy tego nie uczynił; przeciwnie, kazał zawsze przynosić stół zastawiony do kuźni. Człowiek ten najprzyjemniej przepędzał czas w kuźni albo w swym gabinecie geograficznym, ze mną lub z bibljotekarzem; zdaje mi się nawet, ze wolał mnie.
— Jakkolwiekbądź, zawsze to niezabawne być mistrzem złego ucznia.
— Złego ucznia? — zawołał Gamain. — Bynajmniej: tego powiedzieć nie można. On nigdy nie będzie dobrym królem, on na to za poczciwy, a byłby doskonałym ślusarzem.
— Ale powiedzcie-no prawdę.... Musiało to być z wielką dla was korzyścią, mieć ucznia takiego kalibru?
— Właśnie że nie — i dlatego mam nawet urazę do tego waszego Ludwika XVI. Ludzie myślą, żem bogaty jak Krezus, a ja jestem jak Job biedny.
— Biedny jesteście? A cóż on robił z pieniędzmi?
— A no ba!... Połowę rozdawał ubogim, a drugą bogatym, tak, że nigdy nie miał grosza przy duszy. Panowie Coigny, Vaudreuil, Polignac toczyli go, biednego człowieka!
— Tak, ale kiedy pracujecie z królem razem, zawsze się coś okroi?...
— Alboż ja z nim teraz pracuję? Nasamprzod toby mnie skopromitowało! Od wzięcia Bastyli noga moja nie postała w pałacu. Raz czy dwa spotkałem się z nim. Za pierwszym razem było dosyć ludzi na ulicy, więc poprzestał na pozdrowieniu mnie; za drugim razem, było to na drodze do Sartory, byliśmy sami, kazał więc zatrzymać powóz... Przywitał się, zapytał o zdrowie żony i dzieci, a potem zaczął przetrząsać wszystkie kieszenie i zebrał dziewięć dukatów.
— Oto wszystko, co mam przy duszy, mój poczciwy Gamainie — rzekł — wstyd mi, że nie mogę zdobyć się na lepszy podarek.
— I przyznacie, że to istotnie wstyd nielada: król, który koledze, przyjacielowi, ofiaruje kiepskie dziewięć dukatów!...
— A jak pomyślę — mówił dalej — że miał w piwnicach swoich przeszło dziesięć tysięcy butelek wina, że nigdy nie powiedział lokajowi: weź kosz wina i odnieś mojemu przyjacielowi Gamainowi, to doprawdy, że mnie ostatnia pasja porywa. Wolał wszystko lać w gardło swej straży przybocznej, Szwajcarom i żołnierzom z pułku flamdryjskiego! O, na dobre mu też to wyszło!
— Co chcecie!... — rzekł nieznajomy potrosze wypróżniając kieliszek, tacy to są panowie, niewdzięcznicy! Ale cicho! już nie jesteśmy sami.
Jakoż trzy osoby weszły do karczmy: dwaj mężczyźni z ludu i jedna rybaczka. Usiedli naprzeciwko stołu, przy którym nieznajomy z majstrem Gamainem kończyli drugą butelkę.
Ślusarz rzucił na nich okiem i przypatrywał im się z uwagą.
Z dwóch mężczyzn, jeden był krzywonogi i wyglądał na karła; wzrostem dochodził zaledwie do pięciu stóp.
Drugi, wyglądał jak czapla na szczudłach. Podobieństwo jego z tym ptakiem było tem większe, że będąc garbatym, głowę utopił pomiędzy ramiona, tak, iż z niej nic prawie nie było widać, prócz dwojga oczu, wyglądających jak dwie plamy krwi, i nosa długiego a spiczastego nakształt dzioba.
Trzeci, czy trzecia, jak chcecie, było to stworzenie dwoiste, u którego można było rozeznać gatunek, ale z trudnością płeć. Był to mężczyzna, czy była to kobieta lat trzydziestu kilku, w wykwintnym stroju rybaczki z łańcuchami i kolczykami złotymi, w chustce koronkowej. Rysy jej, o ile można było rozeznać poprzez warstwę bielidła i różu, były zlekka zatarte, jak u plemion zwyrodniałych. Głos zakrawał na sopran.
— Znacie ich?... — zapytał Gamain.
— Z widzenia — odpowiedział nieznajomy. A wy?
— Zdaje mi się, że tę kobietę gdzieś widziałem. Jeżeli ich znacie, powiedzcie, kto oni są.
— Ten koślawy, to Jan Paweł Marat, a ten garbaty — to Prosper Verrieres, a ta rybaczka — to książę d‘Aiguillon.
Dosłyszawszy nazwisko, rybaczka zadrżała i obejrzała się jednocześnie z dwoma mężczyznami.
Wszyscy troje zrobili ruch, jakby chcieli powstać z krzeseł, dla okazania swego uszanowania. Ale nieznajomy położył palec na ustach i przeszedł obok nich spokojnie.
Gamain udał się za nim, sądząc, że mu się śni to wszystko.
Przy drzwiach potrącił go ktoś, zdający się uciekać, przed ludźmi, krzyczącym:
— Kędziernik królowej!... kędziernik królowej!...
Pośród tych ludzi biegnących i krzyczących, byli dwaj, którzy nieśli głowy, zasadzone na pikach.
Były to głowy dwóch nieszczęśliwych ze straży przybocznej: Vauricourt’a i Deshuttes‘a, odcięte od szyi i na ostrza pik zatknięte.
Głowy te należały do oddaiału goniącego na nieszczęśliwym: do oddziału, który potrącił Gamaina.
— A!... to pan Leonard, rzekł tenże.
— Cicho!... — zawołał kędziernik wpadając do karczmy.
— Czego oni chcą od niego?... — zapytał ślusarz nieznajomego.
— Kto ich tam wie?... odpowiedział tenże, może chcą, ażeby uczesał głowy tych biedaków.

I zmieszał się z tłumem, porzucając Gamaina, z którego musiał zapewne wydobyć wszystko co chciał.

ROZDZIAŁ III.
CAGLLIOSTRO.

Łatwo było nieznajomemu zamieszać się w tłumie, bo był bardzo liczny.
To przednia straż orszaku króla, królowej i delfina.
Królowa, delfin, córka królewska, hrabia Prowancji, pani Elżbieta i Andrea, siedzieli w karecie królewskiej.
Sto powozów zapełniło się członkami Zgromadzenia narodowego, którzy oświadczyli, że nie opuszczą króla.
Ta przednia straż, która wyjechała z Wersalu na dwie godziny przed królem i wyprzedzała go o kwadrans, łączyła się niejako z dwiema głowami gwardzistów.
Gdy głowy te zatrzymały się przed karczmą mostu Sewrskiego, przednia straż zatrzymała się z niemi.
Naraz w tłumie powstał zamęt wielki. Spostrzeżono bagnety gwardji narodowej i białego konia Lafayetta, poprzedzającego bezpośrednio powóz królewski.
Lafayette lubił bardzo zebrania ludowe: on to w Paryżu, którego był bożyszczem, panował prawdziwie. Ale nie cierpiał motłochu; nie cierpiał zwłaszcza tych egzekucyj, na które motłoch sobie pozwalał.
— Niech żyje Lafayette! — krzyczał tłum całemi płucami.
Generał zdejmował od czasu do czasu kapelusz lewą ręką, a prawą podnosił szpadę salutując.
Tłum krzyczał także: Niech żyje Mirabeau!.. a Mirabeau także czasami wychylał głowę przez drzwiczki karety, w której sam siedział, aby pełną piersią odetchnąć świeżem powietrzem, potrzebnem jego szerokim płucom.
Tak tedy nieszczęsny Ludwik XVI, o którym zgoła milczano, słyszał około siebie oklaski dawane temu, co on stracił, to jest popularności, oraz temu, czego nigdy nie posiadał, to jest genjuszowi.
Gilbert, tak jak przy poprzedniej, samotnej podroży, króla, szedł zmięszany w orszaku przy prawych drzwiczkach karety królewskiej, to jest po strunie królowej, Marji Antoniny.
Andrea wydawała się jak z marmuru wykutą. Widocznem było, że ta kobieta ma w głębi głowy czy serca mysi jedyną i jasną tylko dla niej, myśl do której ciągnie cała jej dusza. Niby cień między żyjącymi, jedna tylko rzecz wskazywała, że cień ten żyje: błysk mimowolny, tryskający ze źrenicy za każdym razem, ilekroć oko jej spotkało się z okiem Gilberta.
O sto kroków przed karczmą o której mówiliśmy, orszak się zatrzymał; krzyki wzmogły się na całej linji.
Królowa lekko wychyliła się przez drzwiczki i zawołała Gilberta.
— Lud życzy, ażeby żyli panowie Lafayefte i Mirabeau? — powiedziała.
— Tak, Najjaśniejsza Pani, bo panowie Lafayette i Mirabeau, rozdzieleni w tej chwili, rozdzieleni przepaścią nad którą jest zawieszona dynastja, jeżeli będą żyli, mogą się połączyć, a połączeni ocalić monarchję.
— To znaczy, że monarchja stoi tak nisko, iż ocaloną być może jedynie przez tych dwóch ludzi?
Gilbert zabierał się do odpowiedzi, kiedy ozwały się jakieś okrzyki, pomieszane z okropnymi wybuchami śmiechu, a w tłumie powstał wielki ruch.
Byli to dwaj pikinierzy, którzy nakazawszy nieszczęśliwemu Leonardowi wyczesać i wypudrować dwie ścięte głowy, chcieli zrobić sobie okrutną przyjemność i przedstawić je królowej.
Okrzyki więc te wydawał na widok owych głów lud.
— Na Boga! Najjaśniejsza Pani, zawołał Gilbert — nie spoglądaj na prawo!
Królowa tedy naumyślnie zwróciła oczy w stronę zakazaną przez Gilberta. I wydała okrzyk przerażający.
Ale nagle oczy jej oderwały się od okropnego widoku, tak jakby napotkały jeszcze okropniejszy, i przyparte do głowy Meduzy, nie mogły się od niej odczepić.
Tą głową Meduzy, była głowa nieznajomego, którego widzieliśmy przy poczęstunku i rozmowie z Gamainem w karczmie mostu Sewrskiego, nieznajomego, który z rękami skrzyżowanemi stał oparty o drzewo.
Ręka królowej odbiegła od aksamitnej poręczy i opierając się na ramieniu Gilberta, skurczyła się tak, że niemal paznokcie wpiły się w ciało.
Gilbert się obejrzał.
Zobaczył królową bladą; usta jej były sine i drżące, oczy nieruchome.
Gilbert poszedł za kierunkiem jej wzroku.
— Cagliostro! — wyrzekli zcicha oboje.
Człowiek oparty o drzewo, ze swej strony widział dobrze królową.
Dał znak ręką Gilbertowi, jak gdyby chciał mu rzec: „Pójdź!“
W tej chwili powozy ruszyły naprzód.

Gilbert stanął nieruchomo i przepuścił powozy. Potem, idąc za rzekomym robotnikiem, wszedł w maleńką uliczkę ii znikł za murem.

ROZDZIAŁ IV.
FATALNOŚĆ.

Gilbert szedł za przewodnikiem, aż do połowy wyniosłości.
Tu znaleźli się wobec dużego i pięknego domu. Przewodnik wydobył klucz z kieszeni, otworzył małą furtkę i zostawił ją uchyloną.
Gilbert wszedł za nim.
Wszedłszy, Gilbert znalazł się w korytarzu o ścianach wielce ozdobnych, nogi jego posuwały się po miękkim dywanie tureckim.
Na lewo stały drzwi otwarte.
Domyślił się Gilbert, że te drzwi otworem stoją dla niego i wszedł do salonu wybitego atłasem indyjskim, ze sprzętami okrytymi tąż samą materją. Jedyny obraz zdobił ten salon. Wyobrażał Najświętsze Dzieciątko Rafaela.
Gilbert podziwiał właśnie to arcydzieło, kiedy usłyszał, a raczej odgadł, że drzwi otwierają się za nim. Obejrzał się i poznał Cagliostra, wychodzącego z dużego pokoju.
Dosyć mu było chwili by zmyć oczernienie rąk i twarzy, włosom jeszcze dotąd ciemnym nadać układ najarystokratyczniejszy i zmienić strój zupełnie.
Nie był to już robotnik o rękach czarnych. Był to pan wytworny...
Cagliostro podszedł z obliczem otwartem i uśmiechniętem i wyciągnął ręce do Gilberta.
Gilbert rzucił się w jego objęcia.
— Drogi mistrzu! — rzekł.
— O — za pozwoleniem — śmiejąc się, powiedział Cagliostro ty, kochany Gilbercie, odkądśmy się nie widzieli, zrobiłeś takie postępy, zwłaszcza w filozofji, że teraz ty jesteś mistrzem, a ja zaledwie uczniem.
— Dziękuję za pochwałę!... — rzekł Gilbert, ale skąd wiesz o tem?... Osiem lat jakeśmy się nie widzieli.
— Prawda, żem cię nie widział od lat ośmiu, ale mógłbym ci prawie dzień za dniem powiedzieć coś robił.
— Doprawdy?
— Wciąż więc powątpiewasz o moim podwójnym wzroku? A zatem poczekaj... Przyjechałeś pierwszy raz do Francji w interesach familijnych; chodziło ci wówczas o to, ażeby pokierować edukacją syna twego, Sebastjana, umieściłeś go na pensji w małem miasteczku, o osiem mil od Paryża. Za drugim razem, powróciłeś do Francji w sprawach politycznych, które tu sprowadziły i innych wielu. Potem, napisałeś kilka broszur, które posłałeś Ludwikowi XVI. Ciekawym byłeś dowiedzieć się, co o doktorze Gilbercie myśli potomek Ludwika XIV, Henryka IV i Ludwika Świętego...
Na nieszczęście, wisiała tam mała sprawa, o której nie myślałeś, sprawa, której ja wszakże zawdzięczam, żem cię pewnego dnia zastał zakrwawionego, z piersią przeszytą kulą, w grocie jednej z wysp Azorskich, gdzie przypadkiem zatrzymał się mój okręt dla wytchnienia.
Mała ta sprawa dotyczyła panny Andrei de Taverney, obecnie hrabiny de Charny.
Owoż, ponieważ królowa nic nie może odmówić kobiecie, która poszła za hrabiego de Charny, królowa zażądała rozkazu aresztowania ciebie i otrzymała go. Zatrzymano cię na drodze z Hawru do Paryża i zaprowadzono do Bastylji, gdzie siedziałbyś dotąd, kochany doktorze, gdyby lud nie był cię oswobodził.
Jako tedy dobry rojalista, mój kochany Gilbercie, połączyłeś się z królem, którego jesteś lekarzem. Wczoraj, a raczej dziś rano, przyłożyłeś się znacznie do ocalenia rodziny królewskiej, biegnąc rozbudzić tego dobrego Lafayetta, który spał snem sprawiedliwego; a przed chwilą, kiedy zobaczyłeś mnie, sądząc, że królowa jest zagrożona, gotowałeś się uczynić dla swej władczyni szaniec z własnego ciała. Wszak tak?
— Tak jest istotnie jak mówisz — rzekł — więc ty zawsze jesteś tym samym czarnoksiężnikiem, magikiem, Cagliostro?...
Cagliostro uśmiechnął się z zadowoleniem.
Giilbert mówił dalej:
— A teraz... teraz... ponieważ ja kocham ciebie zarówno jak ty mnie, kochany mistrzu, czy nie zechcesz mi powiedzieć, w którem miejscu świata rozlewałeś swój geinjusz i wykonywałeś władzę?
Cagliostro się uśmiechnął.
— O! ja — rzekł — uczyniłem jak ty: widywałem panujących i wielu nawet, ale w innym celu. Ty zbliżasz się do nich, ażeby ich podtrzymać, ja, ażeby ich zrzucić. Ty próbujesz uczynić króla konstytucyjnym i nie dokażesz tego nigdy; ja cesarzy, królów i książąt, czynię filozofami i to mi się udaje.
— Doprawdy? — przerwał Gilbert powątpiewając.
— Nieinaczej! Mamy najpierw cesarza Józefa II, brata naszej ukochanej królowej, który znosi trzy czwarte klasztorów, zabiera dobra duchowne, rozpędza panny Karmelitanki. Mamy króla duńskiego, który rozpoczął od ścięcia swego lekarza, Struensee, a jako filozof, mawiał mając lat siedemnaście: „Pan de Voltaire zrobił mnie człowiekiem i nauczył myśleć“. Mamy króla szwedzkiego; mamy wreszcie wielu książąt Cesarstwa i całych Niemiec.
— Tak, iż pozostaje ci tylko nawrócić Papieża, kochany mistrzu — dodał, śmiejąc się Gilbert.
— No, to będzie trudniej; lubo przyjdzie kolej i na Rzym. Tak jak przyszła na Paryż, jak przyszła na Bastylję, tak przyjdzie na zamek Św. Anioła, z którego zaledwie wyszedłem przed pół rokiem, jak ty przed kwartałem z Bastylji.
— To szczęście! Bo ja sądziiłem, że z zamku Św. Anioła nikt nie wychodzi.
— Wyszedłem, skoro mnie widzisz.
— Złotem przekupiłeś dozorcę?
— Na nieszczęście trafiłem na dozorcę niesprzedajnego. Ale przypadek sprawił, że umarł nazajutrz, po trzykrotnem odmówieniu mi otwarcia drzwi więziennych. Trzeba go było zastąpić i zastąpiono.
— A nowy nie był niesprzedajnym?
— Ten, tegoż samego dnia, kiedy wszedł w obowiązki, przynosząc mi wieczerzę, rzekł: „Najedz się, nabierz sił, bo mamy przed sobą długą drogę tej nocy“. Rzeczywiście, nie kłamał. Tej samej nocy, zamordowaliśmy trzy konie i ubiegliśmy mil, ze trzydzieści.
— A co powiedział zarząd, spostrzegłszy twoją ucieczkę?
— Nie powiedział nic. Trupa tamtego dozorcy, bo naturalnie nie został zaraz pochowany ubrał w odzież, którą ja pozostawiłem, wystrzelił mu z pistoletu w sam środek twarzy, złożył pistolet tuż przy nim, oświadczył, że dostawszy pistolet niewiadomo jakim sposobem, zastrzeliłem się, kazał poświadczyć śmierć moją i dozorcę pod mojem nazwiskiem pogrzebał. Tym sposobem, umarłem według wszelkich reguł, kochany Gilbercie. Dałem nurka na drugi brzeg wieczności i wychyliłem się pod innem nazwiskiem. — Nazywam się baron Zannone, jestem bankierem genueńskim; eskontuję wartości książęce; ale, na szczęście, nie poprzestaję na procencie... Jeżeli kiedy potrzebować będziesz pieniędzy, oto w tem biurku jest moja kasa podręczna, rozumiesz? Nauczę cię ją otwierać. O, tu, trącisz tę sprężynę — o! patrzaj jak się potrąca i znajdziesz zawsze około miljona.
Cagliostro trącił sprężynę; wierzch od biurka opuścił się sam przez się, i okazał kupę złota, tudzież paczki banknotów.
— Jesteś rzeczywiście człowiekiem cudownym! — zawołał, śmiejąc się Gilbert; — ale wierz mi, że przy moich dwudziestu tysiącach franków dochodu, bogatszy jestem od króla. Ale pocóż przybyłeś do Paryża?
— Kto wie?... może po to, po co ty pojechałeś do Stanów Zjednoczonych: dla zrobienia rzeczypospolitej.
Gilbert potrząsnął głową.
— Francja nie ma bynajmniej ducha republikańskiego — rzekł.
— To go jej zaszczepimy i koniec.
— Król będzie się opierał. Szlachta porwie się do broni... Co wtedy uczynisz, mistrzu?
— Wtedy nie rzeczpospolitą, ale rewolucję zrobimy.
— Okropność! gdyby do tego przyszło, Józefie — rzekł Gilbert i postąpił kilka kroków ku drzwiom.
Cagliostro go zatrzymał.
— Posłuchaj, Gilbercie — rzekł — wiesz, że cię kocham. A więc, posłuchaj mej rady... Niech król wyjedzie, niech król opuści Francję... dopóki czas jeszcze!... Za trzy miesiące, za rok, za pół roku może, będzie zapóźno... Nie czekaj więc jutra — powiedz mu to dziś; nie czekaj nocy, powiedz mu za godzinę!
— Wiesz, hrabio, że należę do szkoły fatalistów. Niech się dzieje co chce! Dopóki będę miał jaką władzę nad królem, król pozostanie we Francji, a ja pozostanę przy królu. Bądź zdrów, hrabio; zobaczymy się podczas boju, a może spoczniemy na jednem polu bitwy.
— Ha! — wyrzekł zcicha Cagliostro. — Szukałem cię, ażeby ci powiedzieć to, co ci powiedziałem... Jako wróżba Kassandry, i moja stała się bezużyteczną... Bądź zdrów.
— Powiedz mi otwarcie, hrabio — rzucił Gilbert — czy i tu, jak w Ameryce, masz pretensję wmówić we mnie, że czytasz przyszłość ludzi na ich twarzy?
— Gilbercie — odparł Cagliostro — tak samo, jak ty czytasz na niebie drogi opisywane przez gwiazdy.
— Czekajże... ktoś stuka do drzwi.
— Prawda.
— Powiedz-że mi, hrabio, los tego, kto stuka do tych drzwi, ktokolwiek on jest; powiedz mi, jaką śmiercią ma umrzeć i kiedy umrze?
— Dobrze — rzekł Cagliostro — pójdźmy otworzyć saimi.
Cagliostro otworzył drzwi.
Na progu stanął człowiek wysoki, szlachetnej postaci.
— Dzień dobry, margrabio!... — zawołał Cagliostro. — Zechciej przejść do salonu i zaczekać na mnie chwilę; służę ci za pięć sekund.
Margrabia skłonił się przed nim i znikł.
— Chcesz wiedzieć jaką śmiercią umrze margrabia? — zapytał Cagliostro. — Czy widziałeś kiedy jak wieszają szlachcica?
— Nie.
— A więc, ponieważ to widok ciekawy, bądź na Placu Greve w dniu kiedy wieszać będą margrabiego de Favras.

Potem zaprowadzał Gilberta do furtki od ulicy i wrócił do mieszkania, pozostawiając Gilberta w osłupieniu.

ROZDZIAŁ V.
PAŁAC TUILERIES

Król, ’królowa i rodzina królewska, odbywali w tym czasie podróż dalej ku Paryżowi.
Pochód był wolny, opóźniamy przez straż przyboczną, idącą pieszo, przez rybaczki, jadące konno, przez przekupniów i przekupki siedzące na armatach, poprzystrajanych we wstążki, przez sto powozów deputowanych, przez dwieście lub trzysta fur ze zbożem lub mąką, najętych w Wersalu, a okrytych zżółkłymi liśćmi jesieni. Dopiero o godzinie szóstej kareta królewska, mieszcząca tyle boleści, tyle nienawiści, tyle żądz i niewinności, dociągnęła do rogatki.
W drodze młody książę poprosił o posiłek. Królowa spojrzała wtedy dokoła siebie: nic nie było łatwiejszego jak dostać kawałek chleba dla delfina, bo każdy człowiek z ludu niósł bochenek na bagnecie.
Szukała oczyma Gilberta.
Gilbert, jak wiemy, poszedł był za Cagliostrem.
Gdyby był Gilbert, królowa nie byłaby się zawahała prosić go o kawałek chleba.
Ale nie chciała zwrócić takiej prośby do tłumu, którego tak niecierpiała i którym tak się brzydziła.
To też przyciskając delfina do piersi, powiedziała:
— Dziecko moje, nie mamy chleba, poczekaj, może dostaniemy go gdzie wieczorem.
Delfin wyciągnął rączyny ku ludziom, niosącym ogromne bochenki na bagnetach.
— Ci ludzie chleb mają... powiedział.
— Tak, moje dziecko, ale ten chleb do nich, nie do nas należy; przyszli po niego do Wersalu, bo, jak mówią, od trzech dni nie mają go w Paryżu.
— Od trzech dni!... — zawoła! dobry chłopczyk. — Więc oni od trzech dni nie jedli, mamo?
Etykieta wymagała, ażeby delfin mówił matce pani (madame); ale biednemu chłopcu chciało się jeść, jak prostemu dziecku nędzarzy, więc przy głodzie nazwał matkę — mamą.
— Nie, mój synu — odpowiedziała królowa.
— To im... — rzekł chłopiec z westchnieniem, bardzo się jeść chcieć musi.
Przestał płakać i próbował usnąć.
Biedny syn królewski!... — nieraz on przed śmiercią, zarówno jak w tej chwili, prosił daremnie o kawałek chleba!
Przy rogatce zatrzymano się znowu; na ten raz nie dla wypoczynku, lecz dla uczczenia przybycia.
Przybycie to miało być uczczone śpiewem i tańcem.
Dziwna uroczystość! równie niemal smutna w swej radości, jak tamta w grozie swojej!...
Jakoż, rybaczki zeszły z koni swoich, a raczej z koni, należących do straży przybocznej i poprzymocowywały do strzemion pałasze i karabiny; przekupki zaś i przekupnie pozsiadali z armat, które się ukazały w strasznej nagości swojej.
I utworzono koło i objęto karetę króla, oddzielając ją od gwardji narodowej i od deputowanych, jakoby straszliwą wróżbą tego, co się miało Stać później.
Koło to, dla pokazania radości swej rodzinie królewskiej, śpiewało, krzyczało, wyło! Kobiety całowały mężczyzn, mężczyźni wprawiali w skok kobiety, jak na cynicznych kiermaszach Teniersa.
Działo się to już pod noc prawie, po dniu ciemnym i dżdżystym, koło więc oświetlone jedynie knotami armat i fajerwerkami, przybierało w odcieniach mroku i światła barwy fantastyczne, jakby piekielne.
Po półgodzinnych krzykach, śpiewach i tańcach w błocie, orszak wrzasnął ogromne hurra; kto miał strzelbę nabitą, czy mężczyzna, czy kobieta, czy dziecko, wystrzelił w powietrze, nie troszcząc się o kule, które po chwili gradem opadły w kałuże wody.
Delfin i siostra jego płakali; tak byli wystraszeni, że im się jeść odechciało.
Z kolei orszak przyciągnął pod ratusz.
Stał tu oddział wojska w czworobok ustawiony i pilnował, ażeby do pałacu ratuszowego nie weszła żadna kareta prócz królewskiej, ani nikt prócz osób, należących do rodziny królewskiej lub do zgromadzenia narodowego.
Królowa spostrzegła Webera, swojego zaufanego pokojowca, swojego mlecznego brata, austrjaka. Przybył on z nią z Wiednia, a czynił w tej chwili ogromne usiłowania, aby złamać zakaz i wejść do ratusza.
— Weber!... zawołała Marja Antonina.
Weber podbiegł w tej chwili.
Widząc, że w Wersalu gwardja narodowa pełni posługę narodową, Weber, ażeby mógł być więcej użytecznym królowej, przebrał się w mundur gwardzisty, a do munduru prostego ochotnika przypiął oznaki oficera sztabowego.
Koniuszy, kawalkador królowej, pożyczył mu konia.
Ażeby nie wzbudzić podejrzeń, Weber przez cały czas podróży trzymał się na uboczu, ale był zdecydowany zbliżyć się natychmiast, gdyby królowej był w czemkolwiek potrzebny.
Poznany i zawołany, przybiegł natychmiast.
— Dlaczego chcesz złamać zakaz, Weberze? — zapytała królowa.
— Ażeby być bliżej Waszej Królewskiej Mości.
— Nie będziesz mi potrzebny w ratuszu, oświadczyła królowa, a mógłbyś mi być użyteczny gdzieindziej.
— Gdzie?
— W Tuilleries, kochany Weberze! Tam nikt na nas nie oczekuje i jeżeli mas nie wyprzedzisz, nie zastaniemy ani łóżka, ani pokoju, ani kawałka chleba.
— Doskonała myśl, Najjaśniejsza Pani!... — odezwał się król.
Królowa mówiła po niemiecku, król, który rozumiał ten język, ale nim nie mówił, odpowiedział po angielsku.
Lud słyszał to także, ale nie rozumiał. Język obcy, do którego czuł wstręt instynktowny, wzniecił szmer około powozu. Szmer ten mógł łatwo w ryk się zamienić, ale wtem czworobok otworzył się przed powozem królewskim i zamknął się zaraz za nim.
Bailly, jeden z trzech ludzi popularnych w tej epoce, Bailly, którego już widzieliśmy podczas pierwszej podróży króla, czekał na parę królewską u stóp zaimprowizowanego tranu.
Mer Paryża powiedział do króla przy tem drugiem spotkaniu prawie to samo, co przy pierwszem.
Król odpowiedział:
— Zawsze z przyjemnością i zaufaniem przybywam do mieszkańców mojego dobrego miasta Paryża.
Cicho przemawiał król, głosem stłumionym ze znużenia i głodu. Bailly powtórzył odpowiedź głośno, ażeby każdy mógł ją słyszeć.
Tylko umyślnie czy przypadkiem, zapomniał powtórzyć wyrazów: i z zaufaniem.
Królowa to zauważyła.
— Przepraszam, panie prezydencie — odezwała się tak głośno, aby wszyscy słuchający nie stracili ani jednego z jej wyrazów — ale, albo pan źle usłyszał, albo masz krótką pamięć.
— Jakto, Najjaśniejsza Pani! — wyjąkał Bailly, zwracając na królową to oko astronoma, które tak dobrze widziało na niebie, a tak źle na ziemi.
— Król powiedział, rzekła królowa, że zawsze z przyjemnością i zaufaniem przybywa do mieszkańców swego dobrego miasta Paryża. Owoż, ponieważ można powątpiewać czy przybywa tu z przyjemnością, trzeba, aby wiedziano przynajmniej, że przybywa z zaufaniem.
Potem wstąpiła na trzy stopnie tronu i usiadła przy królu dla wysłuchania mów wyborców.
Przez ten czas Weber, przed którego koniem a raczej mundurem oficera sztabowego, tłum się rozstępował, dotarł do pałacu Tuilleries.
Siedziba ta królewska, oddawna opuszczona przez panujących, była tylko domem dodatkowym, w którym dworscy mieszkali, ale gdzie nigdy może nogą nie stąpił król ani królowa.
Weber zwiedził apartamenty, a świadomy zwyczajów króla i królowej, wybrał te, które zamieszkiwała hrabina de la Marck, oraz marszałkowie de Noailles i de Mouchy.
Zajęcie apartamentu, który natychmiast opuściła pani de la Marck, miało swoją dobrą stronę, apartament ten bowiem w zupełności gotowym był do przyjęcia królowej.
Około dziesiątej usłyszano zajeżdżającą karetę Ich królewskich mości.
Wszystko czekało na rozkazy, a Weber biegnąc naprzeciw Najjaśniejszych państwa, wołał:
— Służba Jego Królewskiej Mości! Weszli: król, królowa, córka królewska, delfin, księżna Elżbieta i Andrea.
Książę Prowancji powrócił do zamku luksemburskiego.
Król rzucił niespokojnie okiem na wszystkie strony; ale wchodząc do salonu, przez drzwi uchylone a wychodzące na galerję, spostrzegł wieczerzę, przyrządzoną w rogu tej galerji.
Jednocześnie drzwi się otworzyły i ukazał się pokojowiec.
— Wieczerza, Najjaśniejszy Panie, gotowa — powiedział.
— Nieoceniony to człowiek, ten Weber! — zawołał król z wyrazem radości. — Powiedz mu pani odemnie, żem z niego bardzo zadowolony.
— Nie omieszkam, Najjaśniejszy Panie.
Oświadczywszy to, królowa westchnęła i weszła do sali jadalnej.
Nakrycia były dla wszystkich członków rodziny królewskiej, ale dla Andrei nie było.
Król przyciśnięty głodem, nie zważał na to pominięcie, które zresztą ubliżającem nie było, bo wynikło z reguł najściślejszej etykiety.
Ale królowa, której oczu nic nie uszło, spostrzegła się odrazu.
— Pozwolisz Najjaśniejszy Panie, ażeby hrabina de Chamy, wieczerzała z nami — rzekła.
— Ależ i owszem! — zawołał król — jesteśmy przy stole rodzinnym, a hrabina do rodziny należy.
— Najjaśniejsza Pani! — rzekła hrabina, czy Jego Królewska Mość rozkaz mi wydaje?
Król spojrzał na hrabinę zdziwiony.
— Nie, pani — rzekł — król was zaprasza.
— W takim razie, odpowiedziała hrabina, proszę, ażeby mi król wybaczył, bom niegłodna.
— Jakto! zawołał król, który nie rozumiał, ażeby ktoś mógł nie być głodnym o dziesiątej wieczór, po dniu tak utrudzającym, i po takiem lichem śniadaniu.
— Tak, Najjaśniejszy Panie, powtórzyła Andrea.
— Ani ja też... — dodała królowa.
— Ani ja, powiedziała księżna Elżbieta.
— Źle robicie, moje panie, rzekł król; — od dobrego stanu żołądka zależy dobry stan reszty ciała, a nawet umysłu. Znam bajkę Tytusa Liwjusza, naśladowaną przez Szekspira i Lafonteaina, nad którą radzę wam się zastanowić.
— Znamy i my tę bajkę, Najjaśniejszy Panie — odparła królowa. Wypowiedział ją raz w dniu rewolucji stary Menenjusz ludowi rzymskiemu. Dnia tego lud ten tak był zbuntowany, jak dziś oto lud francuski. Masz zatem słuszność, Najjaśniejszy Panie, bajka ta wcale jest na dobie.
— A zatem — rzekł król podając talerz, ażeby mu jeszcze nalano rosołu — czy podobieństwo historyczne nie skłoni cię, hrabino?
— Nie, Najjaśniejszy Panie i doprawdy wstyd mi powiedzieć, że choćbym chciała być posłuszną Waszej Królewskiej Mości, nie mogę...
— Szkoda wielka hrabino, bo rosół jest wyśmienity. Dlaczego pierwszy raz dzisiaj dopiero tak smacznie przyrządzono?
— Bo macie nowego kucharza. Najjaśniejszy Panie; bo kucharz hrabiny de la Marck, której apartamenty zajmujemy.
— Zatrzymuję go dla siebie, chcę, żeby wszedł w skład mojego domu... Ten Weber, to istotnie cudowny człowiek.
— Tak — smutnie wyrzekła królowa, — jaka szkoda, że nie można go zrobić ministrem!
Król nie dosłyszał tego, albo udał, że nie dosłyszał; widząc tylko Andreę, stojącą i bardzo bladą, podczas gdy królowa i księżna Elżbieta, lubo także nie jadły, siedziały przy stole, zwrócił się ku hrabinie de Chamy:
— Proszę pani — powiedział — jeżeli ci się jeść nie chce, to nie powiesz przecie, ażebyś nie było znużoną; jeżeli nie chcesz jeść, to zechcesz przespać się zapewne.
Potem dodał do królowej:
— Pożegnaj Najjaśniejsza Pani, proszę cię, panią hrabinę de Charny: niech idzie snem się pokrzepić.
Zwracając się następnie do służby oświadczył:
— Spodziewam się, iż z łóżkiem pani hrabiny de Charny rzecz nie ma się tak, jak z jej nakryciem; nie zapomniano zapewne przygotować jej pokoju?...
— O!... Najjaśniejszy Panie — powiedziała Andrea — czyż można było troszczyć się o mnie w takiem zamieszaniu?... Dość mi będzie krzesła...
— Co nie, to nie — zawołał król, — pani już i przeszłej nocy niewiele spałaś, trzeba, ażebyś się dziś porządnie wyspała; królowej tak dobrze jak własne, potrzebne są siły przyjaciół.
Przez ten czas lokaj, który chodził się dowiadywać powrócił.
— Pan Weber!... — rzekł — wiedząc, jak wielkim względami zaszczyca królowa panią hrabinę, kazał przysposobić dla niej pokój, przylegający do komnaty Najjaśniejszej Pani.
Królowa drgnęła, bo skoro jeden tylko pokój przygotowany był dla hrabiny, przeto pokój ten służyć będzie zarazem i dla hrabiego.
Andrea spostrzegła dreszcz Marji Antoniny.
Żadne z wrażeń, dotykających te dwie kobiety nie uchodziło uwagi ich wzajemnej.
— Przyjmuję — rzekła — ale tylko na tę noc jedną. Apartament Jej Królewskiej Mości zbyt i tak jest ciasny, żebym ja miała jeszcze zabierać z niego jeden pokoj; na wyższych piętrach zamku znajdzie się jaki osobny dla mnie kącik.
Królowa wycedziła kilka słów niezrozumiałych.
— Masz słuszność hrabino!... — rzekł król, jutro się poszuka i pomyśli, abyś była pomieszczoną jak można najlepiej.
Hrabina, skłoniwszy się z szacunkiem królowi, królowej i księżnej Elżbiecie, wyszła, poprzedzona przez lokaja.
Kroi wiódł za mą chwilę oczyma, trzymając widelec u ust zawieszony.
— Śliczna to doprawdy istota, ta hrabina!... — zawołał. — Szczęśliwy hrabia de Charny, że znalazł takiego feniksa na dworze.
Królowa oparła się plecami na fotelu, ażeby ukryć bladość, nie przed królem któryby jej nie widział, ale przed księzną Elżbietą, ktoraby się przeraziła.

O mało nie zemdlała.

ROZDZIAŁ VI.
CZTERY ŚWIECE.

Skoro dzieci zjadły, królowa poprosiła króla, aby jej pozwolił odejść od stołu.
— Chętnie się zgadzam na to — odparł król, bo musicie być dobrze zaniżoną; ponieważ jednak niepodobna, aby wam się nie zachciało jeść do jutra, każcie sobie przygotować co na wypadek.
Królowa nie odpowiedziawszy, odeszła z dziećmi.
Król pozostał przy stole dla dokończenia wieczerzy.
Księżna Elżbieta, nawet pospolitością przy pewnych okazjach króla, niezrażona w swem doń przywiązaniu, pozostała, aby mu świadczyć te drobne usługi, co uchodzą przed domyślnością dworzan, najlepiej nawet wyćwiczonych.
Marja Antonina, dostawszy się do swego pokoju, odetchnęła nareszcie. Nie było przy niej żadnej z kobiet, albowiem królowa nie kazała im się ruszać z Wersalu, dopóki nie otrzymają wezwania.
Jęła szukać jakiej kanapy, albo dużego fotelu dla siebie, licząc, że oboje dzieci ułoży w łóżku.
Mały delfin już spał: biedny chłopiec zasnął jak tylko głód zaspokoił.
Córka nie spała, i gdyby było potrzeba, nie spałaby noc całą: było coś z siły królowej w córce.
Ułożywszy małego księcia w fotelu, matka i córka wzięły się do szukania czego im było potrzeba.
Królowa podeszła najsamprzód do jednych drzwi i już miała je otworzyć, gdy z drugiej ich strony usłyszała lekki szelest. Nadstawiła ucho i usłyszała długie westchnienie; schyliła się do poziomu zamku i przez dziurkę od klucza spostrzegła Andreę, klęczącą na podnóżku i modlącą się gorąco.
Naprzeciwko tych drzwi, były drugie. Królowa otworzyła je i znalazła się w pokoju lekko ogrzanym i oświetlonym lampką, przy świetle której, z dreszczem spostrzegła dwa łóżka świeżo zasłane i bieluchne.
Wtedy ulżyło jej na sercu, łza zwilżyła jej powiekę suchą i spiekłą.
— O!... Weberze, Weberze! — szepnęła zcicha — królowa powiedziała do króla, iż szkoda, że cię nie można zrobić ministrem; matka powiada do ciebie, żeś wart czegoś lepszego.
Potem, ponieważ mały delfin spał, chciała przedewszystkiem położyć do łóżka córkę. Ale ta, z uszanowaniem jakie zawsze miała dla matki, prosiła, ażeby pozwoliła jej dopomódz sobie, by tym sposobem matka sama prędzej spać się położyła.
Królowa uśmiechnęła się smutnie: córka jej myślała, że matka będzie mogła spać po nocy tak pełnej boleści, po dniu tak pełnym upokorzeń!... Chciała ją pozostawić w tem przyjemnem mniemaniu.
Ułożono więc najpierw małego delfina.
Potem młoda księżniczka, jak to było jej zwyczajem uklękła i zaczęła modlić się przy łóżku.
Królowa czekała.
— Zdaje mi się, że pacierz twój trwa dłużej niż zwykle, Tereso?... — odezwała się po chwili.
— Bo brat mój usnął, nie zmówiwszy pacierza — odpowiedziała księżniczka. — A ponieważ zwykł był co wieczór modlić się za was, matko i za króla, ja odmawiam jego modlitwę po mojej, iżby nic nie brakowało do tego, o co mamy prosić Boga.
Królowa wzięła księżniczkę w objęcia i przycisnęła do serca. Źródło łez, już otwarte troskliwością dobrego Webera i ożywione pobożnością księżniczki, wytrysło z jej oczu żywe i obfite; łzy głęboko smutne, lecz bez goryczy popłynęły po jej licach.
Stała przy łóżku księżniczki, nieruchoma, jak anioł macierzyństwa, aż zamknęły się oczy córki.
Wtedy okryła ręce jej kołderką, ażeby nie zziębły, gdyby pokój wychłódł podczas nocy; potem, składając na czole przyszłej męczennicy lekki pocałunek, wróciła do swego pokoju.
Pokój oświetlony był kandelabrem o czterech świecach.
Kandelabr ten stał na stole, okrytym dywanem czerwonym.
Królowa usiadła przy stole i z oczyma nieruchomemu opuściła głowę na pięście, nie widząc nic innego, tylko ten kobierzec czerwony rozpostarty przed sobą.
Kilka razy machinalnie potrząsnęła głową na ten odbłysk krwawy; zdawało się; że jej oczy nabiegają krwią, że skronie jej uderzają gorączkowo, że w uszach szumi.
Potem, jakby we mgle ruchomej, całe życie przed nią przeciągało.
Przypomniała sobie, że urodziła się dnia 2 listopada 1755 roku, podczas trzęsienia ziemi w Lizbonie, które zabiło przeszło pięćdziesiąt tysięcy osób i wywróciło dwieście kościołów.
Przypomniała sobie, że w pierwszym pokoju, gdzie spała w Strassburgu, obicie przedstawiało „Rzeź Niewiniątek“, że tejże samej nocy, przy mdłem świetle lampki, zdawało jej się, że krew płynie z ran wszystkich tych biednych dzieci, że twarze morderców przybierały wyraz tak straszny, iż przerażona zawołała pomocy, że kazała skoro świt wyjeżdżać z tego miasta, które pozostawiło jej tak straszne wspomnienie pierwszej nocy, jaką przepędziła na ziemi francuskiej.
Przypomniała sobie, że jadąc dalej ku Paryżowi, zatrzymała się w domu barona de Taverney, że tam po raz pierwszy spotkała się z tym nędznikiem Cagliostro, który później w sprawie o naszyjnik, miał taki straszny wpływ na jej losy.
Przypomniało się jej też zdarzenie, które pomimo lat dwudziestu, zawsze wyraźnie malowało się w jej pamięci, a mianowicie, że ten Cagliostro na usilne naleganie pokazał jej w karafce wody coś potwornego, machinę śmiertelną, okropną i nieznaną, a u spodu tej machiny głowę, odciętą od kadłuba i toczącą się po ziemi. A była to jej głowa!....
Przypomniała sobie, że w dniu kiedy po raz pierwszy wjechała do Wersalu i zstąpiwszy z karety postawiła nogę na ten sam właśnie bruk nieszczęsny marmurowego dziedzińca, który wczoraj w oczach jej zalewał się krwią tak obficie, huknął straszny piorun po lewej stronie, że marszałek de Richelieu, którego przecież niełatwo było ustraszyć, potrząsnął głową, mówiąc: „Zła wróżba!“...
Przypomniała sobie to wszystko, widząc migającą przed oczyma tę mgłę czerwonawą, która zdawała jej się coraz gęstszą.
Ten rodzaj omroczenia był tak dotkliwy, że królowa wzniosła oczy aż pod kandelabr, i spostrzegła, że bez żadnego powodu, jedna ze świec tylko co zgasła.
Zadrżała: świeca dymiła jeszcze, a nic nie wskazywało przyczyny zgaśnięcia.
Kiedy patrzyła na kandelabr ze zdziwieniem, zdało się jej, że świeca sąsiednia blednieje zwolna, że płomień jej z białego staje się czerwonym, z czerwonego niebieskim. Potem płomień ten ściemniał i wydłużył się; potem zdał się opuszczać knot i ulatać; potem bujał przez chwilę jakby zdmuchiwany tchem niewidzialnym, aż zgasł nareszcie.
Królowa patrzyła na zgon tej świecy oczyma błędnemi, pierś jej dyszała coraz bardziej, ręce wyciągnięte zbliżały się coraz więcej ku kandelabrowi, w miarę jak świeca gasła. Nareszcie, kiedy płomień znikł, zamknęła oczy, oparła się plecami o fotel i przeciągnęła ręką po czole, które było potem zroszone.
Pozostała tak z oczyma zamkniętemi jakie dziesięć minut, a otworzywszy je spostrzegła z przerażeniem, że światło trzeciej świecy zaczynało mdleć równie jak dwóch pierwszych.
Marja Antonina myślała zrazu, że to sen, że zostaje pod wpływem jakiejś fatalnej halucynacji.
Próbowała wstać, ale zdało się jakby ją coś przykuło do fotelu.
Chciała zawołać na córkę, której, przed dziesięciu minutami nie byłaby obudziła za drugą koronę, ale głos zagasł w jej gardle, próbowała odwrócić głowę, ale głowa zesztywniała, tak, jak gdyby ta umierająca świeca przyciągnęła do-siebie jej wzrok i oddech.
Nareszcie, jak druga, tak i ta trzecia świeca zaczęła przybierać tony rozmaite, zbladła, wydłużyła się, chwiał; na różne strony i zgasła.
Wtedy przestrach tak wstrząsnął królową, że odzyskał: mowę: słowami chciała dodać sobie odwagi, którą utraciła.
— Nie lękam się wcale o to — powiedziała głośno — co stało się z temi trzema świecami, ale jeżeli czwarta zgaśnie tak jak trzy pierwsze, o!... to biada mi, biada!...
Naraz, bez przejść, jakim ulegały inne, bez zmiany, bez wydłużenia i chwiania się światła, zagasła czwarta świeca jakgdyby musnęło ją w przejściu skrzydło śmierci. Królowa wydała krzyk straszliwy, wstała, okręciła się dwa razy na miejscu i upadła zemdlona.
W chwili, gdy dał się słyszeć stuk ciała padającego na podłogę, drzwi się otworzyły i Andrea, okryta białym szlafroczkiem, stanęła na progu, biała i milcząca jak cień.
Stała chwilę, jakby pośród tego mroku widziała przesuwającą się mgłę jakąś. Słuchała, jakby w powietrzu słyszała szeleszczące fałdy całunu.
Potem, opuściwszy wzrok ku ziemi, zobaczyła królowę, leżącą bez zmysłów.
Cofnęła się krok wstecz, jakby pierwszym jej odruchem była chęć oddalenia się; ale wnet opanowała się i, nie wymówiwszy ani słowa, nie pytając królowej(co wreszcie byłoby daremnem) co jej jest, podniosła ją i z siłą, o jaką trudnoby ją było posądzić, wiedziona tylko dwiema świecami oświatlającemi jej pokój, połysk których wpadał przez drzwi aż do pokoju królowej, zaniosła na łóżko. Potem, dobywszy z kieszeni flakonik z solami, podsunęła go pod nos Marji-Antoniny,.
Pomimo skutecznych tych soli, omdlenie królowej było tak głębokie, że dopiero po dziesięciu minutach westchnęła. Po tem westchnieniu, świadczącem o przyjściu do przytomności, Andrea chciała się oddalić: ale i tym razem, jak wprzódy, uczucie obowiązku, silnie zakorzenione w jej naturze, zatrzymało się.
Wysunęła tylko rękę z pod głowy Marji-Antoniny, którą uniosła, ażeby kropla octu rozpuszczającego sole nie padła na twarz lub pierś królowej. Dla tej samej przyczyny cofnęła rękę, trzymającą flakonik.
Ale wtedy głowa królowej opadła na poduszkę; po cofnięciu flakonika zdawało się, że zapada w głębsze jeszcze, niż poprzednio, omdlenie.
Andrea, wciąż zimna, prawie nieruchoma, znowu podniosła ją i podała po raz drugi flakonik z solami, który tym razem wywarł skutek.
Lekki dreszcz przebiegł po całem ciele królowej. Westchnęła, otworzyła oczy, zebrała myśli, przypomniała sobie okropną wróżbę i, czując przy sobie kobietę, zarzuciła jej ręce na szyję, krzycząc;
— Ratuj mnie, ratuj!
— Wasza Królewska Mość nie potrzebuje ratunku, bo jest wśród przyjaciół — odpowiedziała Andrea.
— A! to hrabina de Charny! — zawołała królowa, puszczając Andreę, którą trzymała w uścisku.
Ani ten ruch, ani uczucie, które go wywołało, nie uszły baczności Andrei.
Ale pozostała niewzruszona, prawie apatyczna.
Potem, cofając się o krok wstecz, zapytała;
— Czy królowa rozkaże, abym jej pomogła się rozebrać?
— Nie, hrabino... dziękuję... — odpowiedziała Marja-Antonina głosem zmienionym; — rozbiorę się sama... Wróć do siebie, potrzebujesz snu zapewne.
— Wrócę do siebie nie dlatego, żeby spać — odpowiedziała Andrea — ale żeby czuwać nad snem Waszej Królewskiej Mości.

I, skłoniwszy się królowej, odeszła do siebie tym krokiem wolnym i uroczystym, jakim chodziłyby posągi, gdyby chodzić mogły.

ROZDZIAŁ VII.
DROGA DO PARYŻA.

Tegoż wieczoru, kiedy spełniły się te wypadki, zdarzenie niemniej ważne wzburzyło całą szkołę księdza Fortiera.
Sebastjan Gilbert znikł około godziny szóstej wieczorem, do północy, pomimo silnych poszukiwań księdza Fortier i panny Aleksandry Fortier, jego siostry, nie odnaleziono go jeszcze.
Ciotka tylko Aniela, wychodząc około ósmej wieczorem z kościoła, widziała go, jakoby, idącego uliczką ku Tarasowi.
Doniesienie to, zamiast uspokoić księdza Fortiera, bardziej go jeszcze zaniepokoiło. Wiedział on o dziwnych halucynacjach, jakie napastowały Sebastjana, kiedy mu się ukazywała kobieta, którą matką swoją nazywał. Nieraz też na przechadzce śledził ksiądz oczyma za chłopcem, gdy ten zbytecznie w las się zagłębiał, i w chwili, gdy znikał, wyprawiał po niego najlepszych biegunów ze szkoły.
Bieguni zastawali zawsze chłopca w stanie zadyszanym, omdlałym, opartym o jakie drzewo, lub na mech leśny powalonego.
Ale podobne zawroty nigdy nie prześladowały Sebastjana wieczorem; nigdy w nocy nie trzeba było obawiać się o niego.
Musiało więc zajść coś nadzwyczajnego; ksiądz Fortier daremnie sobie suszył nad tem głowę, niczego domyśleć się nie mógł.
Ażeby otrzymać lepszy niż ksiądz Fortier rezultat, pójdziemy za Sebastjanem Gilbertem, my, co wiemy dokąd się udał.
Ciotka Aniela nie myliła się bynajmniej: widziała istotnie Sebastjana Gilberta, sunącego w cieniu, w stronę parku Tarasem.
Przybywszy na Taras udał się do bażantarni; potem wyszedł z bażantami, puścił się dróżką prowadzącą do Haramont.
Za trzy kwadranse stanął w wiosce.
Skoro wiemy już, że celem pochodu Sebastjana była wieś Haramont, nietrudno się mam domyśleć, kogo w niej szukał Sebastjan.
Sebastjan udał się tam dla znalezienia Pitoux.
Pitoux, jak na złość wychodził jedną stroną wsi, kiedy Sebastjan Gilbert wchodził tam drugą.
Pitoux albowiem, po uczcie wydanej przez gwardję narodową z Haramont, ostawszy się, niby zapaśnik starożytny, sam jeden ma placu, udał się na wyszukanie Katarzyny. Przypomnijmy sobie jeszcze, że znalazł ją zemdloną na drodze z Villers-Cotterets do Pisseleu, tyle tylko ciepłą ile ciepła udzielił jej ostatni pocałunek dany przez Izydora.
Sdbastjan nic o tem wszystkiem nie wiedział; szedł prosto do chaty Pitoux, której drzwi zastał otwarte.
W prostocie swej, Pitoux nie sądził że trzeba drzwi zamykać, czy kto jest w domu, czy go niema. Ale choćby miał nawet zwyczaj zamykać drzwi, to tego wieczoru zostawał pod ciężarem takich zajęć, że niezawodnieby zapomniał o tej ostrożności.
Sebastjan znał mieszkanie Ludwika jak swoje własne.
Poszukał hubki i krzemienia, znalazł nóż, służący Ludwikowi za krzesiwo, zapalił hubkę, hubka zapaliła świece i czekał.
Ale Sebastjan był zbyt wzruszony, aby czekać spokojnie, a zwłaszcza długo.
Chodził wciąż od kominka do drzwi, od drzwi do rogu ulicy, a nie zobaczywszy nikogo, wracał ku chacie aby zajrzeć, azali Pitoux nie wrócił.
Widząc nareszcie, że czas uchodzi, podszedł do stołu kulawego, na którym znajdowały się przybory piśmienne.
Na pierwszej stronicy arkusza papieru napisane były imiona, nazwiska i wiek trzydziestu trzech ludzi, składających oddział gwandji narodowej z Haramont, ćwiczących się pod rozkazami Pitoux.
Sebastjan zdjął ostrożnie ten pierwszy arkusz, arcydzieło kaligraficzne dowódzcy, który ażeby służba szła dobrze, nie sromał się częstokroć zstępować do stopnia pisarza pułkowego. Na drugim dopiero arkuszu napisał:

„Mój kochany Piitoux!

„Przyszedłem ci powiedzieć, że przed tygodniem słyszałem rozmowę między księdzem Fortier i wikarjuszem z Villers-Cotterets. Zdaje się, że ksiądz Fortier ma stosunki z arystokratami paryskiemi; mówił do wikarego, że w Wersalu gotuje się kontrrewolucja.
„I dowiedzieliśmy się też o tem później, mianowicie odnośnie królowej, która przyjęła kokardę czarną, a trójkolorową rzuciła pod nogi.
„Jak ta groźba kontrrewolucji, tak i to czegośmy się dowiedzieli potem o wypadkach, jakie po uczcie nastąpiły, bardzo minie zaniepokoiło o ojca, który, jak wiesz, jest nieprzyjacielem arystokratów; ale dziś wieczór, kochany Pitoux, było jeszcze gorzej.
„Wikary przyszedł znowu odwiedzić proboszcza, a ponieważ ja miałem obawę o ojca, nie uważałem za złe podsłuchać umyślnie dalszego ciągu tego, co przed tygodniem słyszałem przypadkiem.
„Zdaje się, kochany Pitoux, że lud uderzył na Wersal: wymordował wiele osób, a pomiędzy niemi pana Jerzego de Charny.
„Ksiądz Fortier dodał:
— Mówmy ciszej, ażeby nie zaniepokoić Sebastjana, którego ojciec był w Wersalu i może został tak samo zabity, jak inni.
„Rozumiesz, kochany Pitoux, że nie słuchałem dalej.
„Cichutko wysunąłem się z ukrycia, tak, że nikt mnie nie słyszał, poszedłem przez ogród na plac Zamkowy i biegnąc prawie, przybyłem do ciebie, ażebyś mnie zaprowadził do Paryża, co niezawodniebyś i z całego serca uskutecznił, gdybyś był w domu.
„Ale ponieważ nie jesteś, i może nieprędko powrócisz, nie mogę wytrzymać tego niepokoju i czekać dłużej.
„Idę więc sam; bądź spokojny, znam drogę!... Z pieniędzy wreszcie, które mi zostawił ojciec, mam jeszcze dwa luidory; zabiorę się na pierwszy wóz, jaki spotkam po drodze.
„P. S. Napisałem dosyć długo, raz, aby ci wyjaśnić przyczynę mojego odejścia, a przytem spodziewam się, że może nadejdziesz, zanim napiszę.
„Teraz atoli skończyłem, nie nadszedłeś, więc odchodzę. Żegnam cię, a raczej do widzenia; jeżeli ojcu mojemu nic się nie stało i nic mu nie grozi, powrócę.
„Jeżeli jest przeciwnie, postanowiłem prosić go, ażeby mnie koniecznie zatrzymał przy sobie.
„Uspokój księdza Portiera co do mojego odejścia, ale dopiero jutro, ażeby było już zapóźno posyłać za mną pogoń.
„Ha! skoro dotąd nie wracasz, odchodzę!... Do widzenia!...“
Sebastjan Gilbert znał oszczędność swego przyjaciela Pitoux, zgasił więc świecę, zatrzasnął drzwi i odszedł.
Nie można powiedzieć, ażeby Sebastjan Gilbert nie był zafrasowanym, przedsiębiorąc nocą tak długą podróż. Ale frasunek ten nie był u niego tem, czemby był u innego dziecka, strachem. Było to poprostu należyte poczucie czynu przedsiębranego, który był nieposłuszeństwem rozkazom ojca; ale stanowił zarazem dowód wielkiej miłości synowskiej; nieposłuszeństwo takie może być darowane przez wszystkich ojców.
Sebastjan wreszcie, od czasu, jak się nim zajmujemy, urósł znacznie. Sebastjan, nieco blady, nieco wątły, nieco na swój wiek za nerwowy, miał lat niespełna piętnaście. W tym wieku przy temperamencie Sebastjana, kiedy ktoś jest synem Gilberta i Andrei, bliskim się jest zostania mężczyzną.
Młodzieniec jął więc biedź ku Largny, znalazł wielki gościniec, i na gościńcu królewskim szedł już spokojniej.
Ale żywość jego kroku zwolniała za zbliżeniem się do dosyć złego przejścia, przecinającego drogę, do przejścia, które miało nawet pod owe czasy reputację zasadzki, dziś zupełnie straconą. To złe przejście zowie się „Krynicą czystej wody“ (Fontaine-Eau-Claire), gdyż źródło przezroczyste sączy się tam o dwadzieścia kroków od dwóch kopalni, które na podobieństwo dwóch jam piekielnych, otwierają ciemne paszcze na drogę górzystą.
Czy Sebastjan bał się, czy się nie bał, przebywając tę miejscowość, powiedzieć trudno, ale przyśpieszył kroku, nie zszedł, mogąc ją obejść z drogi pustej; zwolnił wprawdzie kroku nieco dalej, ale to zapewne dlatego, że doszedł na wzgórze, do dróg rozstajnych, wiodących do Paryża i do Crespy.
Tu przystanął. Idąc z Paryża nie, uważał po której idzie drodze; wracając do Paryża — nie wiedział którą pójść należy.
Czy udać się na lewo, czy na prawo?
Obie wysadzone były jednakowemi drzewami, obie były jednako żwirowane.
Nie było nikogo, coby objaśnił Sebastjana.
Obie drogi, wychodząc z jednego punktu, oddalały się od siebie widocznie i nagle. Gdyby Sebastjan złą wybrał zamiast dobrej, znalazłby się nazajutrz zrana bardzo daleko od celu.
Co czynić?...
Usiłował odnaleźć jaką wskazówkę, ale jeżeli trudno byłoby o nią po dniu, w nocy całkiem była nieprawdopodobną.
Usiadł zafrasowany, aby wypocząć i aby się zastanowić, gdy usłyszał w dali, od strony Villers-Cotterets, jakby tętent jednego lub dwóch koni.
Podniósł się i nadstawił ucha.
Odgłos podków końskich rozbrzmiewał coraz wyraźniej na drodze.
Sebastjan otrzyma więc wiadomość, jakiej pożąda.
Postanowił zatrzymać jeźdźców na gościńcu i poprosić ich o objaśnienie.
Niebawem spostrzegł cienie, migające po księżycu i zobaczył iskry obficie z pod kopyt końskich tryskające.
Przeszedł przez rów i czekał.
Kawalkada składała się z dwóch ludzi, z których jeden cwałował na trzy lub cztery kroki przed drugim.
Sebastjan słusznie mniemał, że pierwszym musi być pan, drugim sługa.
Postąpił więc trzy kroki, aby zbliżyć się do pierwszego.
Ten dojrzał człowieka, wychodzącego z rowu, sądził że to zasadzka i sięgnął ręką do olstr.
Sebastjan ruch ten zobaczył.
— Panie, zawołał, nie jestem opryszkiem bynajmniej, jestem dzieckiem i skutkiem ostatnich wypadków zaszłych w Wersalu idę do Paryża, dla dowiedzenia się o ojca. Nie wiem, którą udać się drogą, racz mi pan więc wskazać, prowadzącą do Paryża, a wyświadczysz mi wielką przysługę.
Dystynkcja słów Sebastjana, młodzieńczy dźwięk głosu, jakby nie całkiem obcy jeźdźcowi, sprawiły, że ten, jakkolwiek spieszno mu było, zatrzymał konia.
— Moje dziecko, — rzekł dobrotliwie, kto ty jesteś i jak możesz puszczać się po nocy w tak daleką drogę?
— Ja się pana nie pytam kto jesteś, pytam o drogę, u celu której dowiem się, czy ojciec mój żyje, czy zginął.
W głosie tym prawie jeszcze dziecinnym, była moc pewna, która jeźdźca uderzyła.
— Mój kochany, do Paryża jest ta, którą jedziemy, odpowiedział, niedobrze ją znam, bom w Paryżu był tylko dwa razy, ale niemniej pewny jestem, że to ta, którą jedziemy.
Sebastjan cofnął się krokiem wstecz i podziękował.
Konie potrzebowały się wyparskać, jeździec, zdający się panem, pojechał, ale wolniej niż poprzednio.
Lokaj podążył za nim.
— Czy pan wicehrabia poznał tego chłopca? — zapytał.
— Nie; zdaje mi się jednak....
— Jakto, nie poznał pan wicehrabia młodego Sebastjana Gilberta, który jest na pensji księdza Fortiera?
— Sebastjan Gilbert?
— Przychodził on czasami do dworku panny Katarzyny z tym drągalem Pitoux.
— A prawda, masz słuszność.
Zatrzymał się więc, i zawracając konia, zapytał.
— Czy to ty, Sebastjanie?
— Tak panie Izydorze — odpowiedział chłopiec, bo także poznał jeźdźca odrazu.
— A pójdźżeż tu bliżej, kochany malcze!... — rzekł jeździec, i powiedz mi jakim sposobem znajduję cię samego na drodze, o tej porze?
— Jużem raz powiedział panu, panie Izydorze, iż idę do Paryża dowiedzieć się, czy ojciec mój zabity lub też czy żyje jeszcze?
— Biedne dziecko, odezwał się Izydor z głębokiem uczuciem smutku, ja jadę do Paryża, z tejże samej przyczyny; tylko, że ja już nie wątpię...
— Tak, wiem... brat pański?...
— Jeden z moich braci... Jerzy... zabity zastał wczoraj rano w Wersalu!
— Ach! panie de Charny!...
Sebastjan wyciągnął obie ręce do Izydora.
Izydor ujął je i uściskał.
— Tak, moje kochane dziecko — mówił dalej, skoro losy nas złączyły, nie rozłączajmy się zatem, pilno ci zapewne, tak jak i mnie do Paryża.
— O! tak, panie.
— Niebardzo możesz iść pieszo?
— Poszedłbym pieszo, tylko, że to będzie długo: to też myślę, że jutro zrana spotkam jaki wóz idący w stronę Paryża, zapłacę, przysiądę się i pojadę jak będzie można najdalej.
— A jeżeli nie spotkasz nikogo?
— Pójdę pieszo.
— Siadaj więc razem z moim służącym.
Sebastjan wycofał ręce z rąk Izydora.
— Dziękuję panu wicehrabiemu!... — rzekł.
Słowa te rzucone były takim tonem, że Izydor zrozumiał, iż uraził chłopca propozycją, aby usiadł na koniu z lokajem.
— Albo lepiej — dodał — siadaj na jego konia, a on dojdzie do nas do Paryża. Dowie się o mnie w pałacu Tuilleries.
— Dziękuję panu!... — rzekł Sebastjan głosem łagodniejszym, zrozumiał bowiem delikatność tej nowej propozycji; dziękuję, ale nie chcę pana pozbawić usługi.
Preliminarja pokoju zostały rozpoczęte, chodziło tylko o porozumienie.
— No, to siadaj za mną Sebastjanie. Dnieje już, o dziesiątej będziemy w Dammartin, czyli na pół drogi. Konie zmęczone zostawimy na opiece Baptysty, a weźmiemy bryczkę pocztową, która nas zawiezie do Paryża: tak zamierzałem uczynić, nic więc nie zmienisz w moich rozporządzeniach.
— Czy to prawda, panie Izydorze?
— Słowo honoru!...
— A więc... — odezwał się chłopiec z wahaniem, ale i z gorącą chęcią skorzystania ze sposobności.
— Zejdź z konia, Baptysto!.. rzekł Izydor i pomóż panu Sebastjanowi.
— Dziękuję, to niepotrzebne, panie Izydorze, odpowiedział Sebastjan i lekko skoczył na siodło.

Ruszyli we trzech cwałem.

ROZDZIAŁ VIII.
ZJAWISKO.

Jechali w ten sposób aż do Dammartin, gdzie stanęli około dziesiątej.
Wszyscy się potrzebowali posilić, trzeba było wreszcie postarać o bryczkę i konie pocztowe czem zajął się Baptysta, podczas śniadania Izydora i Sebastjana.
W południe konie zaprzężono do kobrjotki czekały u drzwi gospody.
Izydor, jeżdżąc zawsze własnym powozem a nie końmi pocztowymi, nie wiedział o tem, że powóz trzeba zmieniać co stację.
Poczthalterzy tymczasem, którzy ściśle pilnują reguł względem drugich, ale zaniedbują ich względem siebie, niezawsze mieli bryczki w wozowni, a konie w stajni.
Tym sposobem, wyjechawszy w południe z Dammartin, podróżni nasi przybyli do rogatki o wpół do piątej, a do bramy Tuilleryjskiej o piątej godzinie wieczór dopiero.
Tu trzeba się było meldować, bo pan de Lafayette poobstawiał wszystkie wejścia, bo wziąwszy przed Zgromadzeniem Narodowem odpowiedzialność za osobę króla, pilnował go sumiennie.
Gdy Charny wymienił swe nazwisko i wspomniał o bracie, trudności znikły, wprowadzono też zaraz Izydora z Sebastjanem na dziedziniec Szwajcarów, skąd przeszli na podwórzec środkowy.
Sebastjan chciał się zaraz udać na ulicę Saint-Honore, do mieszkania ojca — ale Izydor uczynił mu uwagę, że Gilbert jako nadworny lekarz króla, może się tu gdzieś prędzej znaleźć.
Logicznego umysłu chłopiec dał się tym argumentem przekonać i poszedł za Izydorem.
Pomimo tak krótkiego pobytu, zdołano już zaprowadzić tutaj pewną etykietę. Izydora wprowadzono przez wielkie schody i służący poprosił go ażeby poczekał w salonie wybitym zielono, słabo oświetlonym dwoma kandelabrami.
Reszta pałacu pogrążona była w półmroku.
Sebastjan usiadł na kanapie; Izydor się przechadzał wszerz i wzdłuż.
Po dziesięciu minutach ukazał się pokojowiec, oświadczając, że hrabina Olivier de Charny jest u królowej; co zaś do doktora Gilberta, temu nic się nie stało, sądzono nawet, że znajduje się u króla, bo jeden z lokajów odpowiedział woźnemu, iż król zamknięty jest ze swym lekarzem.
Ponieważ jednak król miał czterech lekarzy nadzwyczajnych i lekarza zwykłego, nie wiedziano przeto, czy lekarzem zamkniętym z królem jest pan Gilbert, czy kto inny.
Jeżeli on, to przy wejściu dadzą mu znać, że go ktoś oczekuje w przedpokojach królowej.
Sebastjan odetchnął: nie miał się już czego obawiać; ojciec żyje i zdrów.
Podszedł do Izydora, aby mu za to podziękować, iż go tu przywiózł.
Izydor ucałował chłopca ze łzami w oczach.
Myśl, że Sebastjan odnalazł ojca, droższym mu jeszcze uczyniła brata, którego stracił i już nie odzyska.
W tej chwili drzwi się otworzyły, a woźny zawołał:
— Pan wicehrabia de Charny?
— Jestem — odpowiedział Izydor podchodząc.
— Wzywają pana wicehrabiego do królowej, rzekł odstępując woźny.
— Poczekasz na mnie, Sebastjanie, nieprawdaż?... — rzekł Izydor, chyba że pan doktór Gilbert przyjdzie po ciebie... Pamiętaj, że ja za ciebie ojcu odpowiadam.
— Dobrze panie wicehrabio, odparł Sebastjan, tymczasem ponawiam dzięki moje.
Izydor udał się za woźnym i drzwi się zamknęły.
Sebastjan usiadł znowu na kanapie.
Uspokoiwszy się o ojca i o siebie, bo pewien był, że mu ojciec przebaczy tę wycieczkę przez wzgląd na dobrą intencję, wspomniał na księdza Fortiera, na Pitoux, i na niepokój jaki pierwszemu sprawi jego ucieczka, drugiemu jego list.
Nie pojmował nawet, jak się to stało, że przy tylu opóźnieniach jakich w drodze doznali, Pitoux, któremu dość było rozciągnąć kompas swych długich nóg, ażeby biedź równo z pocztą, nie dogonił ich dotąd.
Myśląc o Pitoux, myślał o jego otoczeniu zwykłem, to jest o wielkich drzewach, o drogach cienistych i przestrzeniach błękitnych, zamykających widnokrąg lasów. Potem, przez stopniowe kojarzenie wyobrażeń, wspominał sobie te dziwne wizje, które mu czasami ukazywały się pod temi wielkiemi drzewami, w głębi tych sklepień niezmiernych.
Myślał o kobiecie, którą tylekroć widział w marzeniu, a raz tylko, jak przynajmniej mniemał, w rzeczywistości, w dniu, kiedy się przechadzał po lasach Sartory, kędy ta kobieta przemknęła i znikła jak mgła, uniesiona we wspaniałym powozie, zaprzężonym wre dwa śliczne cwałujące konie.
I przypomniał sobie głębokie wrażenie, jakie zawsze sprawiał mu ten widok, i przez pół zatopiony w tym śnie, wymawiał zcicha:
— Matko moja! matko!
Naraz, drzwi, które zamknęły się za Izydorem, otwarły się znowu. Ukazała się kobieta.
Przypadkiem, chłopiec miał oczy na drzwi zwrócone.
Zjawisko tak było zgodne z tem, co działo się w jego myśli, że widząc sen swój ożywiony istotnością rzeczywistą, Sebastjan drgnął.
Ale stało się z nim coś dziwnego, gdy we wchodzącej kobiecie zobaczył zarazem i cień i rzeczywistość.
Cień swoich marzeń, rzeczywistość z Satory.
Stanął, jakby jakaś sprężyna zerwała go z kanapy i postawiła na nogi.
Usta jego się rozwarły, oko powiększyło, źrenica się rozszerzyła.
Dyszące piersi daremnie się na głos siliły.
Kobieta przeszła majestatycznie, dumnie, lekceważąco, nie zwracając nań uwagi.
Jakkolwiek pozornie spokojna, ta kobieta o brwiach zmarszczonych, o cerze bladej, o oddechu świszczącym, musiała zostawać pod parciem wielkiej irytacji nerwowej.
Przeszła po przekątnej sali, otworzyła drzwi przeciwległe tym, przez które weszła i oddaliła się w korytarz.
Sebastjan zrozumiał, że mu znowu umknie, jeżeli ku niej nie pośpieszy. Patrzał wzrokiem wytężonym, jak gdyby dla przeświadczenia się o jej przejściu, na drzwi, przez które się oddaliła, i puścił się jej śladem, nim jeszcze fałd jej sukni jedwabistej znikł na załamie korytarza.
Ale ona, słysząc po za sobą kroki, poszła prędzej, jakby obawiała się ścigania.
Sebastjan pośpieszył jak mógł: korytarz był ciemny; obawiał się, aby mu i teraz drogie jego widziadło nie znikło.
Ona, słysząc chód coraz bliższy, przyśpieszyła kroku, oglądając się.
Sebastjan wydał lekki okrzyk radości; była to ona, ta sama!
Ze swej strony, kobieta, widząc chłopca biegnącego za nią z wyciągniętemi rękoma, i nie rozumiejąc tego ścigania, przybyła do schodów i spuszczała się po nich.
Ale zaledwie uszła jedną kondygnację, już Sebastjan ukazał się u brzegu korytarza, wołając:
— Pani! pani!
Głos ten wywarł dziwne wrażenie na całą istność młodej kobiety. Zdawało jej się, że czuje jakiś cios, uderzający ją w serce, cios pół bolesny, pół rozkoszny, a z serca płynący razem ze krwią po żyłach i sprowadzający dreszcz po calem ciele.
Nie rozumiejąc jednak jeszcze ani tego wezwania, ani tego wzruszenia, którego doznała, podwoiła kroku i uciekać poczęła.
Nie była już jednak tak oddaloną, iżby jej chłopiec nie dogonił.
Prawie razem znaleźli się na końcu schodów.
Kobieta puściła się na dziedziniec. Tam czekał na nią powóz, służący trzymał drzwiczki otwarte.
Weszła spiesznie i usiadła.
Ale nim drzwiczki się zamknęły, Sebastjan wślizgnął się między nie i lokaja, i uchwyciwszy kraj szaty Andrei, całował go namiętnie, wołając:
— O! pani, o! pani.
Kobieta spojrzała wtedy na tego ślicznego chłopaka, który ją zrazu przestraszył i głosem czulszym niż zwykle, lubo jeszcze nieco wylęknionym zapytała:
— Dlaczego tak biegniesz za mną, moje dziecko? dlaczego wołasz za mną, czego chcesz odemnie?
— Ja ciebie chcę widzieć... — odrzekł chłopiec zadyszany, chcę cię ucałować...
I dodał tak cicho, że go tylko ona dosłyszeć mogła:
— Chcę cię nazywać matką!...
Kobieta wydała okrzyk, chwyciła głowę chłopca w obie ręce i jakby zdjęta nagłem objawieniem, żywo przycisnęła go do siebie, a gorące usta do jego czoła przycisnęła.
Potem jakby lękając się z kolei, by kto nie nadszedł i nie zabrał jej dziecka, które odnalazła, wciągnęła go do karety, posadziła z przeciwległej strony, zatrzasnęła drzwiczki i spuszczając szybę, którą zaraz potem zasunęła, zawołała:
— Do domu! — Ulica Coq-Heron Nr. 9, pierwsza brama od ulicy Platriere.
I zwracając się do chłopca, zapytała:
— Imię twoje?
— Sebastjan.
— O! pójdź, Sebastjanie, pójdź tu... do mego serca!
I opadając w tył, jak gdyby zemdleć miała.

— O! — wyrzekła zcicha — cóż to jest za nowe wzruszenie? Byłożby to owo tak nazywane szczęście?

ROZDZIAŁ IX.
PAWILON ANDREI.

Droga była tylko jednym pocałunkiem wymienionym między matką i synem.
A więc dziecko swoje (bo serce jej nie wątpiło ani na chwilę, że to jej syn) odzyskała nareszcie! Ten syn, którego jej porwano w noc straszną, pełną boleści i niesławy, ten syn, który znikł tak, iż ten co go porwał nie zostawił po sobie żadnych śladów, prócz śladu nóg na śniegu, ten syn, którego nienawidziła, przeklinała zrazu, dopóki nie usłyszała jego pierwszego głosu, ten syn, którego wołała, szukała, którego brat jej ścigał w osobie Gilberta aż na Oceanie, ten syn, po którym bolała lat piętnaście, którego już nie spodziewała się zobaczyć, o którym myślała już tylko jak o umarłym, jakby o cieniu drogim, ten syn naraz, jakby cudem znajdujący się tu, gdzie go najmniej spotkać się spodziewała, poznaje ją, biegnie za nią, ściga, nazywa matką, a ona trzyma go na swem łonie, ciśnie do swoich piersi! Nie widział jej nigdy, a kocha miłością synowską, jak ona kocha go miłością macierzyńską. I oto usta jej czyste, żadnym pocałunkiem niedotknięte, odnajdują wszystkie radości straconego życia, w pierwszym pocałunku danym synowi!
Jest więc coś więcej ponad głowami ludzkiemi, niż ta próżnia, w której krążą światy, jest więc w życiu coś innego niż przypadek i fatalność!...
Ulica Coq-Heron, Nr. 9, pierwsza brama od ulicy Platriere, powiedziała hrabina de Charny.
Dziwny zbieg, który po latach przeszło czternastu; sprowadza dziecko do domu w którym się urodziło, i z którego je porwał ojciec!
Niewielki ten dom, kupiony niegdyś przez barona Tavernay, kiedy dzięki wielkim względom jakimi królowa zaszczycała ród jego, weszło nieco dobrobytu do ich ogniska niewielki ten dom utrzymał Filip de Taverney, a doglądał go stary odźwierny, którego dawni właściciele odstąpił, wraz z inwentarzem. Służył ten dom za przystanek młodemu baronowi, gdy wracał z podróży, lub Andrei gdy nocować miała w Paryżu.
Po ostatniej scenie jaką Andrea miała z królową po nocy u niej przepędzonej, Andrea postanowiła oddalić się od rywalki, która oddawała jej każdą swą boleść, a u której nieszczęścia królowej, jakkolwiek wielkie, zawsze stały niżej od nieszczęść kobiety.
Od rana też posłała swoją służącą do domu na ulicy Coq-Heron z rozkazem urządzenia pawilonu, który składł się z przedpokoju, sali jadalnej, salonu i sypialni.
Dawniej jeszcze, Andrea, dla umieszczenia przy sobie Nicoliny, zrobiła z salonu drugi pokój sypialny ale odkąd potrzeba ta ustała, każda komnata powróciła do swego pierwotnego przeznaczenia. Pokojówka pozostawiając mieszkanie całkiem wolne pani, która wreszcie przebywała tu bardzo rzadko i zawsze sama jedna, poprzestała na facjatce w szczycie.
Andrea wymówiła się przed królową, że mając sama tak ciasne pomieszczenie, potrzebuje raczej pokojówki niż osoby nie przywiązanej szczególnie do jej służby.
Królowa nie nalegała na zatrzymanie Andrei, a raczej nalegała tylko dla ścisłej przyzwoitości i około godziny czwartej po południu, gdy służąca Andrei oznajmiła jej że pawilon gotowy, hrabina, rozkazała jej natychmiast wyjechać do Wersalu, zabrać rzeczy, które przy nagłym wyjeździe zostawiła w zamku, i przywieżć je nazajutrz do Coq-Heron.
O godzinie piątej tedy hrabina de Charny wyjechała z Tuilleries, uważając za dostateczne pożegnanie te kilka słów które zrana powiedziała do królowej.
Wychodząc właśnie od królowej, a raczej z pokoju sąsiadującego z jej komnatą, przechodziła przez salon w którym czekał Sebastjan.
Wszystko tedy składało się dla Andrei tak, ażeby jej ten wieczór uczynić błogim i niezakłóconym. Zamiast apartamentu w Wersalu lub pokoju w Tuilleries, gdzieby nie mogła przyjąć tego chłopca tak cudownie znalezionego, albo gdzieby przynajmniej nie mogła wywnętrzyć się z całą miłością macierzyńską, była w domu własnym, w pawilonie odosobnionym, bez służącego, bez pokojówki, bez żadnego oka śledczego.
Z widoczną też radością dała adres, któryśmy zapisali powyżej.
Wybiła godzina szósta gdy brama otwarła się na zawołanie stangreta, i gdy powóz zatrzymał się przede drzwiami pawilonu.
Andrea nie czekała nawet aż stangret zejdzie z kozła, otworzyła drzwiczki i skoczyła na pierwszy stopień powozu, pociągając Sebastjana za sobą.
I dając żywo stangretowi pieniądz, stanowiący prawie drugie tyle co mu się należało, pobiegła, wciąż chłopca trzymając za rękę, do wnętrza pawilonu, troskliwie zamknąwszy drzwi od przedpokoju.
Przybywszy do salonu, stanęła.
Salon oświetlony był tylko ogniem płonącym na kominku i dwiema świecami, stojącemi nad kominkiem.
Andrea posadziła syna na kozetce, gdzie zestrzeliwało się podwójne światło świec i ognia.
I z wybuchem radości w której drgała jeszcze reszta powątpiewania, zawołała:
— O! moje dziecko, moje dziecko, tyżeś to ty?
— Matko moja! — odparł Sebastjan z rozczuleniem, które jak łagodząca rosa rozlało się na serce i żyły Andrei.
— I tu, tu! — zawołała Andrea, patrząc naokoło siebie, na ten sam salon, gdzie na świat wydała Sebastjana, i ze zgrozą rzucając oczyma ku tej komnacie z której go porwano.
— Tu? — powtórzył Sebastjan — co to znaczy, matko?
— To znaczy, mój synu, że lat temu blisko piętnaście urodziłeś się w tym pokoju w którym jesteśmy, i że błogosławię miłosierdzie Pana Wszechmocnego, który po latach piętnastu cudownie cię tu sprowadził.
— Oh! tak, cudownie — rzekł Sebastjan — bo gdybym się nie był obawiał o życie ojca, nie byłbym wyszedł sam po nocy do Paryża. Gdybym nie był wyszedł, gdybym nie był w niepewności co do wyboru drogi, nie byłbym czekał na gościńcu, nie byłbym wypytywał w przejeździe pana Izydora de Charny. On byłby mnie nie poznał, i nie przywiózł do Tuilleries, a ja nie byłbym cię zobaczył i poznał, matko, gdyś wychodziła z sali przyległej.
Na słowa Sebastjana: „Gdybym się nie był obawiał o życie ojca“. Andrea uczuła ostre ściśnienie serca, zamknęła oczy i wtył opadła.
Na słowa: „Pan Izydor de Charny nie byłby mnie poznał i zawiózł do Tuilleries“, oczy jej się roztworzyły, serce zwolniło bicie, wzrok dziękował niebu, bo rzeczywiście cud powrócił jej Sebastjana, skoro go brat mężowski przyprowadził.
I znowu przycisnęła Sebastjana do piersi.
Przez chwilę, przez którą trwało milczenie, słychać było tylko słodkie drganie ust macierzyńskich po czole dziecka.
— A, nareszcie... — zawołała Andrea... — niepodobna ażeby wszystko pozostało tak tajemniczem we mnie i około mnie. Wytłumaczyłeś mi wprawdzie, jakim sposobem tu jesteś, ale nie wytłumaczyłeś mi, jakim sposobem mnie poznałeś, dlaczego pobiegłeś za mną i matką nazwałeś!...
— Czy ja potrafię to powiedzieć? — odrzekł Sebastjan, spoglądając na Andreę z niewysłowionym wyrazem miłości. — Ja sam tego nie wiem. Mówisz o tajemniczości matko, wszystko jest tajemniczem we mnie, jak i w tobie.
— Ale ktoś przecie w chwili, gdy przechodziłam, musiał ci powiedzieć: „Dziecko, to twoja matka“.
— Powiedziało mi to serce moje.
— Serce?
— Posłuchaj mnie, moja matko, powiem ci coś, co na cud zakrawa.
Andrea bardziej jeszcze przysunęła się do chłopca, i spojrzała w niebo, jakby na podziękowanie, że zwracając syna, takim go jej zwróciło.
— Ja ciebie, matko, znam lat dziesięć.
Hrabina drgnęła
— Nie rozumiesz mnie? — zapytał.
Andrea zrobiła głową znak przeczący.
— Otóż miewał czasami przywidzenia jakieś dziwne, które ojciec mój halucynacjami nazywa.
Na wspomnienie Gilberta, przechodzące jak ostrze stali z ust dziecka do jej serca, przeszedł dreszcz po Andrei.
— Ja cię już, matko, widziałem przynajmniej ze dwadzieścia razy...
— Jakto?
— W tych wizjach o których ci wspominałem....
Andrea, ze swej strony, przypomniała sobie sny straszliwe, dręczące jej życie, te sny, z których jednemu, dziecko jej winno było urodzenie swoje.
I tu syn opowiedział jej szczegóły tych wizyj, których, jak wiemy z poprzednich opowiadań, była przedmiotem.
Ten dwoisty wzrok Sebastjana, ten sen na jawie w jego życiu, zanadto był podobnym do tego, co się wydarzyło samej Andrei, aby nie miała siebie rozpoznać w dziecku.
— Biedny chłopczyno — rzekła, cisnąc go do serca — daremnie więc oddaliła cię odemnie nienawiść; Bóg nas zjednoczył w chwili, kiedym się najmniej tego spodziewała. Mniej szczęśliwa od ciebie, nie widziałam cię ani we śnie, ani na jawie. Jednakże, dreszcz mnie przebiegł, kiedym przechodziła przez zieloną salę. Kiedym kroki twoje usłyszała za sobą, coś, jakby wir przeszedł pomiędzy umysłem moim i sercem. Kiedyś mnie nazwał „panią“, omałom się nie zatrzymała; kiedyś mnie nazwał „matką“, omało nie zemdlałam, dotknąwszy, poznałam cię natychmiast.
— Matko moja! matko! matko! — trzykroć powtórzył Sebastjan, jakby chciał pocieszyć Ardreę, że tak długo nie słyszała tego imienia.
— Tak, tak, matką twoją jestem! — odrzekła hrabina z uniesieniem miłości niepodobnem do opisania.
— A teraz, kiedyśmy się znaleźli — rzekł Sebaistjan — kiedyś tak matko kochana uradowana i szczęśliwa z odnalezienia mojego, czy już nie rozstaniemy się ze sobą?
Andrea drgnęła... Pochwyciła teraźniejszość, zamykając oczy na przeszłość i przyszłość.
— Biedne dziecko — wyrzekła cicho z westchnieniem — jakżebym cię błogosławiła, gdybyś mógł zdziałać cud podobny!
— Pozwól mi działać — rzekł Sebastjan — ja to wszystko urządzę.
— A jak?
— Nie znam powodów, które cię z ojcem rozłączyły...
Andrea zbladła.
— Ale... — mówił dalej Sebastjan, jakkolwiek wielkie były te powody, usuną się one przed moją prośbą i łzami.
Andrea wstrząsnęła głową.
— Nigdy!.. nigdy! — rzekła.
— Posłuchaj — powiedział Sebastjan, który ze słów ojca: synu, nie mów mi nigdy o twojej matce wnosił, że ona była winną rozłączenia — posłuchaj, ojciec kocha mnie najczulej...
Ręce Andrei, trzymające ręce syna, naraz się rozplotły, ale syn nie zdawał się zważać, a może i nie zważał na to.
I mówił dalej:
Przygotuję go do zobaczenia się z tobą. Opowiem mu szczęście, jakieś mi dała. A potem kiedykolwiek wezmę cię za rękę, zaprowadzę do niego i powiem mu: „Patrzaj, ojcze, jaka ona piękna!“
Andrea odepchnęła Sebastjana i wstała.
Chłopiec spojrzał na nią zdziwiony; była tak bladą, że aż się przeląkł o nią.
— Nigdy! — powtórzyła — nigdy!
I na ten raz ton jej wyrażał coś więcej, niż przestrach, groźbę wyrażał.
Z kolei, chłopiec cofnął się na kanapie: odkrył na jej twarzy kobiecej te straszne rysy, jakie Rafael nadaje aniołom zagniewanym.
— A dlaczego?... — zapytał głosem głuchym, dlaczego nie chcesz się widzieć z moim ojcem?
Na te słowa, jakby na uderzenie dwóch chmur podczas burzy, wybuchnął piorun.
— Dlaczego?... — rzekła Andrea — pytasz mnie, dlaczego? Prawda, kochane dziecię, że ty nie wiesz nic o tem...
— Tak... — nalegał Sebastjan głosem silnym, pytam się dlaczego?
— Dlatego, odpowiedziała Andrea, niezdolna powstrzymać się dłużej, pod kąsaniem węża nienawiści który pruł jej serce — dlatego, że ojciec twój jest nędznikiem! że jest podły.
Sebastjan zeskoczył z siedzenia i stanął przed Andreą.
— Dlaczego tak o ojcu moim mówisz! — krzyknął — o ojcu moim, o doktorze Gilbercie, o tym, który mnie wychował, o tym, któremu zawdzięczam wszystko, o tym, którego ja znam jeden? Omyliłem się, widzę, proszę pani! pani nie jesteś moją matką!
Chłopiec ruch ku drzwiom uczynił.
Andrea go zatrzymała.
Słuchaj, rzekła, ty nie możesz tego wiedzieć, nie możesz tego rozumieć, nie możesz sądzić o tem....
— Ale mogę czuć i czuję, że już nie kocham pani...
Andrea wydała okrzyk boleści.
Ale w tejże samej chwili hałas z zewnątrz dochodzący spłoszył wzruszenie, jakiego doznała, lubo wzruszenie całą ją ogarnęło.
Był to hałas otwierającej się bramy wjazdowej, oraz powozu, zatrzymującego się przed peronem.
Na ten odgłos, taki dreszcz przebiegł po ciele Andrei, że aż się udzielił chłopcu.
— Zaczekaj! — rzekła doń — zaczekaj i milcz!...
Chłopiec, zniewolony usłuchał.
Otworzyły się drzwi do przedpokoju, i kroki zbliżały się ku salonowi.
Andrea Stanęła nieruchoma, niema, z oczyma ku drzwiom zwróconemi, blada, zimna, jak posąg Oczekiwania.
— Kogo mam oznajmić hrabinie? — zapytał głos starego odźwiernego.
— Oznajmij hrabiego de Charny i zapytaj panią hrabinę, czy mi pozwoli widzieć się ze sobą?...
— Dziecko — zawołała głucho Andrea, dziecko! wejdź do tamtego pokoju! On cie nie powinien widzieć! on wiedzieć nie powinien o twojem istnieniu!
I wprowadziła wylęknione dziecko do sąsiedniego pokoju.
— Pozostań tam, a potem opowiem ci wszystko i wszystko wyjaśnię... Nie! nie! ucałuję cię, a zrozumiesz że jestem istotnie twoją matką!
Sebastjan odpowiedział jękiem jakimś.
W tej chwili drzwi od przedpokoju otworzyły się i stary odźwierny, z czapką w ręku, spełnił polecenie dane mu przez przybyłego.
Za nim w otwartych drzwiach bystre oko Andrei odgadli postać ludzką.
— Prosić pana hrabiego de Charny!... powiedziała głosem donośnym.

Cofnął się stary odźwierny, a hrabia Olivier de Charny z kapeluszem w ręku, ukazał się na progu.

ROZDZIAŁ X.
MĄŻ I ŻONA.

W żałobie po bracie zabitym przed dwoma dniami, hrabia Olivier cały był ubrany czarno.
Ponieważ zaś żałoba ta, na podobieństwo Hamletowej, była nietylko w stroju ale i w sercu, przeto twarz jego pobladła, świadczyła o łzach wylanych, o boleściach przebytych.
Hrabina objęła to wszystko jednem spojrzeniem. Piękne twarze są po łzach najpiękniejszemu Nigdy Olivier nie był tak pięknym.
Przymknęła na chwilę oczy, a głowę lekko w tył zarzuciła, jakby dla ułatwienia piersiom oddechu, i przycisnęła rękę do serca, które ledwie nie pękło.
Kiedy po sekundzie otworzyła znowu te oczy, Olivier stał jeszcze na tem samem miejscu w progu.
Giest i spojrzenie Andrei zapytały go jednocześnie i tak widocznie, dlaczego nie wszedł, że na ten giest i na to spojrzenie odpowiedział:
— Czekałem.
Potem postąpił krok naprzód.
— Czy powóz jaśnie pana ma odejść? — zapytał odźwierny, pobudzony wzajem do tego zapytania przez lokaja hrabiego.
Wzrok niewymownego wyrazu wybiegł ze źrenicy hrabiego i oparł się na Andrei, która jakby olśniona, zamknęła oczy po raz drugi i stanęła nieruchomo, z oddechem zawieszonym, jak gdyby nie usłyszała zapytania, jak gdyby nie widziała spojrzenia.
I jedno i drugie jednak przeniknęły wprost do jej serca.
Olivier po całym tym żywym posągu szukał znaku wskazującego co ma odpowiedzieć. Nareszcie, ponieważ dreszcze Andrei mogły znaczyć tak samo obawę, jak życzenie, ażeby pozostał:
Drzwi się zamknęły, i po raz pierwszy może dopiero od czasu ślubu, hrabia i hrabina sami pozostali.
Hrabia pierwszy przerwał milczenie.
— Przepraszam panią — powiedział — ale może niespodziana moja obecność, jest znowu niedyskretną?... Powóz mój jeszcze nie odjechał, mogę odejść.
— Nie, panie — rzekła Andrea nerwowo. — Wiedziałam, żeś pan żywy i zdrowy, ale niemniej szczęśliwą jestem, że cię widzę po wypadkach, jakieśmy przebyli.
— Raczyłaś więc pani pytać się o mnie?
— Pytałam i wczoraj i dziś rano, i powiedziano mi, że jesteś w Wersalu; pytałam i dziś wieczór i powiedziano mi, że jesteś u królowej...
Czy te ostanie słowa wyrzut w sobie zawierały?
Widocznie, że hrabia nie wiedział, co o tem sądzić i zastanowił się chwilę.
Ale niebawem, pozostawiwszy dalszemu ciągowi rozmowy rozjaśnienie tej kwestji — oświadczył:
— Smutny a pobożny obowiązek zatrzymał mnie przez wczoraj i dzisiaj w Wersalu; dziś znowu, obowiązek, który w położeniu królowej za święty uważam sobie, zaprowadził mnie zaraz po przybyciu do Paryża do Jej Królewskiej Mości.
Teraz Andrea usiłowała widocznie przeniknąć intencję ostatnich słów hrabiego.
Ale uważając, że należy się przedewszystkiem odpowiedź na ostatnie pytanie:
— Tak jest — odparła. — Wiem, niestety o okropnej stracie...
Chwilę się zawahała.
— O stracie jaką pan poniosłeś.
Andrea miała już powiedzieć: jaką ponieśliśmy; ale nie śmiała tak postąpić i mówiła dalej:
— Spotkało pana nieszczęście, straciłeś brata, barona Jerzego de Charny.
Olivier jakby czekał na to, co usłyszał, bo zadrżał cały.
— Tak, pani... odpowiedział — słusznie powiedziałaś, że to wielka strata dla mnie, strata tak bolesna, jakiej pani, szczęściem, ocenić nawet nie możesz, mało znając biednego Jerzego.
W tym wyrazie: szczęściem, tkwił wyrzut łagodny i melancholijny.
Zrozumiała go Andrea, ale niczem poznać nie dała, iż zwróciła nań uwagę.
— Jedna rzecz wreszcie pocieszyłaby mnie po tej stracie. gdybym mógł być pocieszonym, mówił dalej Olievier — to, że biedny Jerzy umarł, tak, jak umrze Izydor i jak ja zapewne umrę, spełniając powinność swoją.
Te wyrazy: „jak ja zapewne umrę“, głęboko dotknęły Andreę.
— Przebóg!... panie — zawołała — czyż uważasz położenie za tak rozpaczliwe, iż dla rozbrojenia gniewu niebios potrzeba będzie nowych ofiar?...
— Sądzę, że godzina królów jeżeli nie wybiła jeszcze, to niebawem wybije. Jakby zły duch jakiś popycha monarchję do przepaści. Jeżeli upadnie ona, pociągnie za sobą i tych wszystkich, co się do jej świetności przyczyniali.
— Prawda powiedziała Andrea — a kiedy dzień ten nadejdzie, wierzaj mi pan, że mnie równie, jak ciebie, zastanie do wszelkich poświęceń gotową.
— O!... pani — rzekł Olivier — zawieleś dała już dowodów tego poświęcenia, ażeby ktobądź, a tembardziei ja — mógł powątpiewać o niem na chwilę. Ja tem mniej może mam prawo wątpić o poświęceniu twojem, że po raz pierwszy cofnąłem się przed rozkazem królowej.
— Nie rozumiem... — rzekła Andrea.
— Przybywszy z Wersalu, zastałam rozkaz przedstawienia się Jej Królewskiej Mości.
— A!... — odezwała się Andrea ze smutnym uśmiechem.
A po chwili milczenia dodała:
— To rzecz bardzo prosta, królowa równie, jak pan, widzi przyszłość w tajemniczości i mroku, chce więc zgromadzić obok siebie wszystkich ludzi, na których liczyć może.
— Mylisz się pani... — odpowiedział Olivier... — nie dla zbliżenia do siebie wezwała mnie królowa, ale dla oddalenia.
— Dla oddalenia!... — zawołała żywo Andrea, postępując krok ku Olivierowi.
Po chwili zaś, spostrzegając, że hrabia od początku rozmowy stał ciągle przy drzwiach:
— Przepraszam, powiedziała, wskazując fotel, nie poprosiłam pana, abyś usiadł.
I powiedziawszy to, niezdolna dłużej utrzymać się na nogach, opadła na kanapę, na której przed chwilą z Sebastjanem siedziała.
— Oddalić pana! — powtórzyła ze wzruszeniem niepozbawionem radości na myśl, że królowa rozłączy się z hrabią. — A to w jakim celu?...
— W tym celu, ażebym w Turynie spełnił zlecenie względem hrabiego d‘Artois i księcia de Bourbon, którzy Francję opuścili.
— I przyjąłeś pan?...
Olivier spojrzał bystro na Andreę.
— Nie, pani — rzekł.
Andrea zbladła tak, że Olivier postąpił ku niej krokiem, jakby dla podania jej pomocy; ale ona na ten ruch hrabiego, przywołała siły i wróciła do przytomności.
— Nie?... — wyrzekła — sprzeciwiłeś się pan rozkazowi królowej... pan?...
Ten ostatni wyraz wymówiła tonem powątpiewania i zdziwienia, niepodobnym do oddania.
— Odpowiedziałem, że obecność swą, w tej chwili zwłaszcza, uważam za potrzebniejszą w Paryżu niż w Turynie; że byle kto może spełnić posłannictwo, którem chce mnie zaszczycić, i że mam właśnie drugiego brata, świeżo przybyłego z prowincji, który stawi się na rozkazy Jej Królewskiej Mości i pojedzie zamiast mnie.
— Królowa uszczęśliwiona zapewne była propozycją tego zastępstwa? — zawołała Andrea z goryczą niepowstrzymaną, którą odczuł Olivier.
— Przeciwnie, pani, odmowa ta uraziła ją, o ile się zdaje bardzo. Musiałbym więc był pojechać; ale na szczęście wszedł król i zdałem się na sąd jego.
— I król przyznał panu słuszność?... — podjęła Andrea z ironicznym uśmiechem — i on był tegoż zdania, ażebyś pan pozostał w Tuilleries?... O!... jakiż to dobry ten król.
Olivier ani okiem nie mrugnął.
— Król oświadczył — rzekł — iż brat mój Izydor bardzo jest stosowny do tej misji, tem stosowniejszy, że pierwszy raz przybywając na dwor, i prawie pierwszy raz do Paryża, nie zwróci niczyjej uwagi swą obecnością, król dodał zarazem, że byłoby okrucieństwem ze strony królowej wymagać, ażebym w takiej chwili oddalał się od pani.
— Odemnie?... zawołała Andrea — król powiedziała, odemnie?...
— Powtarzam własne jego słowa. I wtedy to oczyma wodząc naokoło królowej i zwracając się do mnie zapytał:
— Ale gdzież jest hrabina de Charny?... Nie widziałem jej od wczoraj wieczór...
Ponieważ zapytanie, mnie wyraźnie dotyczyło, przyjąłem zatem odpowiedź na siebie.
— Najjaśniejszy Panie — odrzekłem — tak mało nam szczęścia widywać panią de Charny, że niepodobna mi odpowiedzieć w tej chwili, gdzie się hrabina znajduje, ale jeżeli Wasza Królewska Mość życzy sobie być uwiadomionym co do tego, niech raczy zwrócić się do królowej; Najjaśniejsza Pani wie zapewne i oznajmi.
Nie nalegałem; widząc bowiem brew królewską zmarszczoną, sądziłem, że coś zaszło pomiędzy paniami.
Andrea tak chciwie słuchała tego wszystkiego, że nie myślała nawet odpowiadać.
Olivier mówił więc dalej:
— Najjaśniejszy Panie — odezwała się królowa — pani hrabina de Charny opuściła Tuilleries przed godziną.
— Jakto!... zawołał król — pani de Charny opuściła Tuilleries?...
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Ale wkrótce powróci?...
— Nie sądzę, Najjaśniejszy Panie.
— Nie sądzisz?... rzekł król. — Ale jakiż powód miała hrabina de Charny, najlepsza wasza przyjaciółka!...
Królowa nie odpowiedziała.
— Tak, powtarzam, najlepsza wasza przyjaciółka — jakiż miała powód, opuścić Tuilleries w takiej chwili?...
— Zdaje mi się... — rzekła królowa, że jej tu nie było wygodnie.
— Zapewnę, żeby tak było, gdybyśmy mieli zamiar trzymać ją wciąż w pokoju przylegającym do naszego; ale przecież znaleźlibyśmy mieszkanie dla niej i dla hrabiego. Nieprawdaż, hrabio, nie byłbyś jak na teraz bardzo wybredny.
— Najjaśniejszy Panie — odpowiedziałem — zawsze będę zadowolony z posterunku, jaki mi naznaczysz, byle posterunek ten dawał mi możność służenia Wasze] Królewskiej Mości.
— Wiedziałem o tem doskonale — odrzekł król — więc tedy pani de Charny odjechała. A dokąd?... czy wiecie, Najjaśniejsza Pani?...
— Nie, Najjaśniejszy Panie, nie wiem.
— Jakto? wasza najlepsza przyjaciółka opuszcza was i nie wiecie dokąd się udaje?...
— Kiedy mnie przyjaciele opuszczają, nie wiem dokąd idą.
— O!— rzecze król zwracając się do mnie — fochy kobiece... Panie de Charny, chcę powiedzieć kilka słów królowej, pójdź poczekaj na mnie w moim pokoju i przedstaw mi brata. Tego wieczora jeszcze pojedzie on do Turynu, ja jestem twojego zdania, panie Charny, potrzebuję cię i zatrzymuję.
Posłałem więc po brata, który tylko co przybył, i jak powiedziano, czekał na mnie w salonie zielonym.
Na te słowa: „w salonie zielonym“, Andrea, która prawie zapomniała o Sebastjanie, tyle przywiązywała uwagi do opowiadania męża, naraz przywiodła sobie na pamięć wszystko co zaszło między nią i synem, ze sciśnieniem serca rzuciła okiem na drzwi od sypialni w której go zamknęła...
— Ale przepraszam — rzekł Olivier — rozpowiadam pani o rzeczach, które zapewne mało cię zajmują, a pani niezawodnie wiedzieć chcesz, poco tu przybyłem.
— Przeciwnie — odpowiedziała Andrea — to, co mi pan opowiadasz, zajmuje mnie niezmiernie żywo, a co się tyczy obecności pańskiej u mnie, to wiesz, że po obawach, jakich o ciebie doznałam, obecność ta, dowodząca, że nic ci się złego nie stało, jest mi nader przyjemną, mów pan więc dalej, proszę; król powiedział ci, żebyś na niego poczekał, a pan kazałeś prosić brata....
— Udaliśmy się do pokoju króla, który powrócił w dziesięć minut. Ponieważ zlecenie do książąt było pilne, król od niego rozpoczął. Chodziło o zawiadomienie Ich Wysokości o zaszłych nowych wypadkach. W kwadrans też po powrocie króla, brat mój już wyjechał. Pozostaliśmy sami. Król przechadzał się przez chwilę zamyślony, aż naraz zatrzymując się przedemną, powiedział:
— Czy nie wiesz, panie hrabio, co zaszło pomiędzy królową a hrabiną?...
— Nie, Najjaśniejszy Panie — odpowiedziałem.
— Coś jednak zajść musiało — dodał — bo zastałem królową w humorze zabójczym i o ile mi się zdawało, niesprawiedliwą nawet dla hrabiny. A Marja Antonina nie zwykła w ten sposób postępować względem przyjaciół, których broni, nawet wtedy, kiedy nie mają słuszności.
— Mogę tylko powtórzyć Waszej Królewskiej Mości to, co już miałem zaszczyt powiedzieć — odrzekłem. — Nic zgoła nie wiem, co zaszło między królową i hrabiną, a nawet, czy co zaszło. W każdym razie, Najjaśniejszy Panie, śmiem utrzymywać z góry, że jeżeli zachodzi wina z jednej lub z drugiej strony, przypuszczając, iż wini dotykać może królową, to wina ta nie ciąży na hrabinie.
— Dziękuję panu, rzekła Andrea, żeś tak dobrze mniemał o mnie.
Olivier skłonił się uprzejmie.
— W każdym razie — mówił król dalej, jeżeli królowa nie wie gdzie jest hrabina — to pan o tem wiedzieć powinieneś.
Nie więcej wiedziałem o tem, niż królowa, odpowiedziałem jednak:
— Wiem, Najjaśniejszy Panie, że hrabina ma przystanek na Ulicy Coq-Héron i tam się zapewne udała.
— Niezawodnie — odpowiedział król. — Udaj się do niej, hrabio, daję ci urlop do jutra, ale jutro przyprowadź hrabinę.
Wzrok Oliviera przy tych słowach zatrzymał się tak bystro na Andrei, że zamknęła ona oczy.
— Powiesz jej, mówił dalej Olivier, wciąż powtarzając za królem — że choćbym ja sam miał się tem zająć, znajdziemy jej tu mieszkanie mniej obszerne zapewne, niż w Wersalu, ale dostateczne dla męża i żony. Idź, idź, kochany hrabio, pani Andrea musi niepokoić się o ciebie, tak jakby o nią.
I wracając mnie, kiedy już kilka kroków ku drzwiom postąpiłem, dorzucił wyciągając do mnie rękę, którą ucałowałem: — Widząc ciebie w żałobie od tego powinienem był zacząć... Spotkało cię nieszczęście, straciłeś brata; człowiek, choćby był królem, niezdolny jest przynieść pociechy w takiem nieszczęściu, ale jako król powiedzieć może: Czy brat twój był żonaty? Czy miał żonę i dzieci? Czy tej żonie i tym dzieciom nie mógłbym się stać użyteczny? Przyprowadź mi ich, panie hrabio, przyprowadź mi ich i przedstaw; królowa zajmie się matką, a ja dziećmi...
A kiedy Olivierowi, gdy powtarzał te słowa łzy się zakręciły, Andrea powiedziała.
— Królowa zapewne mówiła panu to samo?...
— Królowa — odpowiedział Olivier głosem drżącym — nie raczyła mnie jednem choćby słówkiem obdarzyć w tym przedmiocie, to też pamięć króla tak mnie żywo przejęła, iż się jak dziecko rozpłakałem.
— Przepraszam cię, hrabio, odezwał się wtedy monarcha, źlem zrobił może, żem wspomniał o tem; ale działam zawsze natchnieniem serca, a serce powiedziało mi, żebym tak postąpił i tak też postąpiłem. Wróćmy do naszej kochanej Andrei, hrabio; bo jeżeli ludzie których kochamy nie mogą nas pocieszyć, mogą przynajmniej zapłakać z nami, a to zawsze jest wielką ulgą.
— I tak oto... — kończył Charny, przyszedłem tu z rozkazu króla... a przeto może wybaczysz mi pani.
— O! panie — zawołała Andrea, żywo powstając i obie ręce podając hrabiemu — mógłżebyś wątpić o tem?...
Olivier żywo pochwycił te ręce i do ust przycisnął.
Andrea wydała okrzyk, jakby ręce męża były rozpalonem żelazem i opadła na kanapę.
Ale trzymała się rąk tych tak silnie, że padając na kanapę, pociągnęła za sobą hrabiego, który chcąc nie chcąc usiadł obok żony.

W tej chwili, Andrea, posłyszawszy szelest w sąsiednim pokoju, odbiegła żywo od Oliviera, a ten nie wiedząc, jakiemu przypisać uczuciu ten ruch jej nagły, powstał i stanął przed nią.

ROZDZIAŁ XI.
POKÓJ SYPIALNY.

Olivier oparł się o poręcz kanapy z westchnieniem.
Andrea opuściła głowę na rękę.
Co działo się w tej chwili w sercu biednej kobiety, tego w żaden sposób opisać niepodobna.
Przed czterema laty wyszła za mąż za człowieka, którego uwielbiała; a człowiek ten wciąż zajęty kobietą inną, ani domyślał się ofiary, jaką ona uczyniła, zaślubiając go i widząc wszystko, znosząc wszystko, wszystko w sobie zamykając.
Od niejakiego czasu, po kilku łagodniejszych spojrzeniach męża, po kilku ostrzejszych słowach królowej, zdawało się Andrei, że jej uległość i poświęcenie nie będą bezpłodne.
Podczas dni upłynionych, dni strasznych, pełnych boleści nieustannej dla każdego, może wpośród tych dworzan i tych sług wylękłych, jedna tylko Andrea doznała wzruszeń radosnych. Było to wtedy, kiedy w chwilach ważnych, giestem, spojrzeniem, słowem, Charny zdawał się nią zajmować, szukając jej niespokojnie, odnajdując z radością. Było to lekkie ściśnięcie ręki w ukryciu, przesyłające uczucie niepostrzeżenie dla tłumu otaczającego, były to nareszcie wzruszenia rozkoszne, nieznane temu ciału ze śniegu i temu sercu z diamentu, które z miłości zaznało to tylko, co ona ma w sobie bolesnego — samotność.
Aż oto naraz, w chwili gdy biedna istota osamotniona odnalazła dziecię i macierzyństwo stracone, coś nakształt jutrzenki miłosnej wznosiło się na jej poziomie smutnym i tak ponurym dotąd.
Tylko, zbiegiem szczególnym i dowodzącym, że szczęście nie dla niej istnieje, dwa te wypadki schodziły się tak, że jeden niszczył drugi, i że powrót męża oddalał miłość dziecka, ze względu, że obecność dziecka zabijała, rodzącą się miłość męża.
Oto, czego odgadnąć nie mógł Charny po tym krzyku, jaki wyszedł z ust Andrei, po tej ręce, która go odepchnęła i po tem smutnem milczeniu jakie nastąpiło za okrzykiem, nader podobnym do okrzyku boleści, choć był okrzykiem miłości.
Olivier patrzył przez chwilę na Andreę z wyrazem, na którym byłaby się z pewnością poznała, gdyby wzniosła oczy na męża.
Westchnął Olivier i podejmując rozmowę w miejscu na którem ją przerwał:
— Cóż mam powiedzieć królowi, proszę pani? — zapytał.
Andrea drgnęła na dźwięk tego głosu, a wznosząc na Oliviera oko jasne i płynne:
— Panie — rzekła — tyle wycierpiałam od czasu jak mieszkam na dworze, iż skoro królowa raczyła mnie zwolnić, przyjmuję to z wdzięcznością. Nie urodziłam się do życia światowego, w samotności znajdowałam zawsze, jeżeli nie szczęście, to przynajmniej spokój. Dni najszczęśliwsze życia spędziłam jako młoda panienka Taverney, a później na ustroniu w klasztorze św. Djonizego obok tej dostojnej córy Francji, którą nazywano księżniczką Ludwiką. Za przyzwoleniem też waszem, panie, zamieszkam ten pawilon, pełen dla mnie wspomnień, które jakkolwiek smutne, nie są pewnego pozbawione uroku.
Na tę prośbę o pozwolenie, Olivier skłonił się, jakby ulegał nietylko prośbie, ale jakby gotów był spełnić każdy rozkaz.
— A więc, pani — rzekł — to stanowcze?
— Tak, panie — odpowiedziała Andrea, łagodnie ale stanowczo.
Olivier znowu się skłonił.
— A teraz, pani — dodał — pozostaje mi prosić o jedną tylko rzecz, czy wolno mi będzie odwiedzać panią tutaj?...
Andrea zwróciła na Oliviera oko zazwyczaj spokojne i zimne, ale na ten raz pełne zdziwienia i słodyczy.
— Ależ bez wątpienia, panie — nie będę tu widywać się z nikim; skoro ci więc obowiązki pozwolą na to, szczerze wdzięczną będę panu za każdą, choćby najkrótszą poświęconą mi chwilę.
Nigdy Olivier nie widział tyle uroku w spojrzeniu Andrei, nigdy nie zauważył tyle czułości w jej głosie.
Coś przebiegło po jej żyłach, coś nakształt tego dreszczu aksamitnego, jaki pierwszy pocałunek obudza.
Zwrócił wzrok na miejsce, gdzie siedział obok Andrei.
Byłby dał rok życia, aby tam znowu usiąść, i nie być odepchnięty jak za pierwszym razem.
Ale nieśmiały jak dziecko, nie mógł zdobyć się na to.
Ze swej strony, Andrea dałaby nie rok i nie dziesięć lat życia, ażeby czuć obok siebie tego, który tak długo był od niej zdaleka.
Nieszczęściem, jedno nie wiedziało o życzeniu drugiego oboje też pozostali nieruchomi w oczekiwaniu niema bolesnem.
— Powiadasz pani, że cierpiałaś wiele odkąd zamieszkujesz na dworze? Czyż król nie miał dla ciebie zawsze szacunku, dochodzącego aż do czci, królowa przywiązania, dochodzącego aż do bałwochwalstwa?
— O! tak — odpowiedziała Andrea — król był zawsze dla mnie dobrym niewymownie.
— Pozwól mi pani zwrócić uwagę, że odpowiadasz tylko na połowę mego zapytania; czyż królowa mniej od króla była dobrą dla ciebie?
Szczęki Andrei ścisnęły się, jak gdyby natura jej wzdrygała się przy odpowiedzi. Nareszcie z wysileniem powiedziała:
— Nie mam nic do zarzucenia królowej i byłabym niesprawiedliwą, gdybym nie przyznała Jej królewskiej mości...
— Mówię to — ciągnął Olivier — bo od niejakiego czasu... może być, że się mylę... ale zdawało mi się, że przyjaźń jaką królowa miała dla pani, zachwiała się nieco...
— Być może — odpowiedziała Andrea, dlatego też, jak miałam zaszczyt panu oświadczyć, chciałabym dwór opuścić...
— Pozostałabyś pani bardzo wtedy osamotnioną!
— To-rzecz zwyczajna dla mnie — odpowiedziała Andrea z westchnieniem — jako dziecko, jako dziewica,.. i jako...
Andrea zamilkła widząc, że idzie za daleko.
— Dokończ pani!... rzekł Charny.
— O! domyśliłeś się pan przecie. Chciałam powiedzieć: i jako żona...
— Byłżebym tak szczęśliwy, żebyś pani wyrzut mi uczyniła?...
— Wyrzut? — żywo odrzekła Andrea, a jakimże prawem mogłabym panu czynić wyrzut? Sądzisz pan, iż zapomniałam w jakich warunkach zostaliśmy połączeni? Wbrew tym, którzy u stopni ołtarza przysięgają sobie miłość wzajemną, opiekę, my przysięgnęliśmy sobie wieczną obojętność, rozdział zupełny... Moglibyśmy czynić sobie wyrzuty wtedy tylko, gdyby które z nas o tej przysiędze zapomniało.
Stłumione westchnienie Andrei, padło na serce Oliviera.
— Widzę, że postanowienie pani jest nieodwołalne, rzekł, ale czy pozwolisz mi przynajmniej zapytać o to w jaki sposób żyć tu zamierzasz? Czy pani tu nie będzie źle za bardzo?
Andrea uśmiechnęła się smutnie.
— Dom mojego ojca tak był ubogi... rzekła, iż przy nim ten pawilon, jakkolwiek wydać się panu może skromnym, przedstawia dla mnie zbytek, do jakiego nie byłam nawykła...
Jednakże... to rozkoszne ustronie... ten pałac Wersalski...
— O! panie, wiedziałam dobrze, iż to tylko schronienie chwilowe.
— Będziesz-że pani mieć tu przynajmniej wszystko, Czego ci potrzeba?
— Znajdę powoli to wszystko.
— Zobaczymy też... — rzekł Olivier, który chciał mieć wyobrażenie o mieszkaniu Andrei i zaczął się dokoła oglądać.
— Co pan chcesz zobaczyć? — zapytała Andrea, powstając żywo, i niespokojnie rzucając okiem na sypialnię.
— Chcę zobaczyć czy pani nie zanadto ograniczasz życzeń swoich. Pawilon ten jest naprawdę mieszkaniem... przeszedłem przez jeden przedpokój i już zaraz salon, te drzwi — i otworzył drzwi boczne — a! te drzwi wychodzą do pokoju jadalnego, a te...
Andrea stanęła między Olivierem i drzwiami, do których się zbliżał, a za któremi w myśli widziała Sebastjana.
— Panie! — rzekła — błagam, ani kroku dalej.
I ręce jej wyciągnięte zamykały przejście.
— Rozumiem, rzekł Olivier z westchnieniem, to drzwi od sypialni pani.
— Tak... odpowiedziała Andrea głosem stłumionym.
Olivier spojrzał na Andreę: była drżąca i blada; nigdy przestrach nie wyraził się wybitniej na jej twarzy.
— O! pani — wyrzekł zcicha Olivier głosem łez pełnym — wiedziałem, że mnie nie lubisz, ale nie wiedziałem, że mnie nienawidzisz!
I nie mogąc już dłużej zostać przy Andrei bez wybuchu, zatoczył się jak pijany, a potem przywołując wszystkie siły, wybiegł z mieszkania z okrzykiem boleści, który odbił się w głębi serca Andrei.
Hrabina wiodła za nim oczyma dopóki nie zniknął, stała z uchem wyciągniętem dopóki brzmiał odgłos jego oddalającego się powozu. Aż czując, że serce jej pęka i że tylko miłością macierzyńską może przynieść sobie ulgę, wbiegła do sypialni wołając:
— Sebastjanie! Sebastjanie!
Żaden głos jej nie odpowiedział.
Przy świetle lampki oświetlającej pokój, spoglądała niespokojnie dokoła i przekonała się, że był pusty.
Oczom własnym wierzyć nie chciała Zawołała po raz drugi:
— Sebastjanie! Sebastjanie!
I znowu głuche milczenie.
Wtedy dopiero spostrzegła, że okno było otwarte i że wiatr wnikając do pokoju, poruszał płomień lampki.
Toż samo okno, które także otwarte było przed laty piętnastu, kiedy syn jej znikł po raz pierwszy.
— A tak! — zawołała — wszak mi powiedział, że nie jestem jego matką!
I widząc, że traci syna i męża w chwili gdy ich niemal odnalazła, rzuciła się na łóżko. Ręce jej były wyciągnięte, dłonie skurczone. Postradała siły, rezygnację, moc nawet do modlitwy.
Zostały jej tylko krzyki, łzy, łkania i niezmierzone uczucie boleści.
Blisko godzinę spędziła w głębokiem uniesieniu, w zapomnieniu całego świata, w tem uczuciu powszechnego zniszczenia, jakie czepia się nieszczęśliwych w nadziei, że przechodząc w nicość, świat pociągnie ich za sobą.
Naraz, zdało się Andrei, że coś straszniejszego jeszcze, niż jej boleść wciska się między nią i jej łzy. Uczucie, jakiego doznała nie więcej nad trzy lub cztery razy, a które zawsze ogarniało wszystko, co jeszcze żyjącego w niej było.
Ruchem prawie niezależnym od swej woli, powstała: drżący głos zagasł jej w gardle; całe ciało, jakby mimowolnie obróciło się koło niej.
Oczy jej, poprzez wilgotną mgłę łez, zdawały się postrzegać, że nie jest samą. Wzrok jej, schnąc, rozjaśnił się i wzmocnił.
Człowiek jakiś, który zdaje się przeszedł przez poręcz okienną do pokoju, stanął przed nią widomie.
Chciała krzyknąć, zawołać, wyciągnąć rękę do dzwonka, ale nie mogła... uczuła nieprzezwyciężoną bezwładność która dawniej znamionowała jej — obecność Józefa Balsamo.
Nareszcie w tym człowieku, który stał przed nią, krępując ją gestem i wzrokiem, poznała Gilberta.
Jakim sposobem Gilbert, ten ojciec przeklęty przez nią, znajdował się tu, na miejscu ukochanego syna, którego szukała?

Zaraz to wytłumaczymy czytelnikowi.

ROZDZIAŁ XII.
DROGA ZNANA

Doktór, zamknięty z królem w chwili, gdy odźwierny zapytał o niego z rozkazu Izydora, oraz na prośbę Sebastjana, był to właśnie Gilbert.
Po pół godzinie Gilbert wyszedł. Król nabierał doń coraz większego zaufania: prawe serce Ludwika XVI oceniło, to co było prawem w sercu Gilberta.
Przy wyjściu odźwierny oznajmił mu, że go ktoś oczekuje w przedpokoju królowej.
Wszedł już w prowadzący doń korytarz, gdy wtem otworzyły się drzwi boczne i zamknęły o kilka kroków za nim i za młodym człowiekiem, który, nieświadomy snać miejscowości, namyślał się czy pójść na prawo, czy na lewo.
Młodzieniec ten spostrzegł idącego Gilberta i przystanął: światło kinkietu uderzyło wprost na twarz młodzieńca.
— Pan Izydor de Charny!... — zawołał Gilbert.
— Doktór Gilbert! — zawołał Izydor.
— Czy to nie pan pytałeś się o mnie?
— Ja, doktorze, ja... ale przytem ktoś jeszcze...
— Któż taki?
— Ktoś... — odrzekł Izydor... — kogo zobaczyć będzie panu bardzo przyjemnie.
— Czy nie wolno mi zapytać o kim mowa?
— I owszem, nie chcę pana zatrzymywać dłużej.. Pójdź... a raczej zaprowadź mnie do tej części przedpokoju królowej, która się zowie salonem zielonym.
— Ba! nie jestem ja bieglejszym od pana w topografii pałaców... — odezwał się z uśmiechem Gilbert... — a zwłaszcza w topografji pałacu Tuilleries, spróbuję jednak być przewodnikiem.
Gilbert poszedł pierwszy i po kilku macaniach popchnął drzwi jedne. Drzwi te wychodziły do salonu zielonego.
Ale salon zielony był pusty.
Izydor szukał oczyma i zawołał odźwiernego. Takie jeszcze zamieszanie panowało w pałacu, że wbrew wszelkim prawidłom etykiety, nie było odźwiernego w przedpokoju.
— Poczekajmy chwilę, rzekł Gilbert, ten człowiek nie może być daleko, a tymczasem, jeżeli nic ważnego nie stoi na przeszkodzie temu zwierzeniu, chciej mi pan powiedzieć kto czekał na mnie?
Izydor niespokojnie patrzył dokoła.
— Czyż pan nie zgadniesz? — zapytał.
— Nie.
— Ktoś, kogo spotkałem na drodze, niespokojny o to, czy się panu co złego nie stało, szedł pieszo do Paryża... Wziąłem go na siodło i przywiozłem.
— Nie mówisz pan przecie o Pitoux?
— Nie doktorze. Mówię o synu pańskim, Sebastianie.
— O Sebastjanie?... — zawołał Gilbert. — A gdzież on?
I oko jego przebiegło wszystkie kąty obszernego salonu.
— Był tu, odrzekł Izydor. Przyrzekł czekać na mnie. Zapewne odźwierny, któremu poleciłem, nie chcąc zostawić samego, zabrał go z sobą.
W tej chwili wszedł odźwierny, ale sam.
— Gdzie się podział młodzieniec, którego tu zostawiłem.... — zapytał Izydor.
— Jaki młodzieniec? — zapytał ze swej strony odźwierny.
Gilbert miał bardzo wiele mocy nad sobą. Czuł dreszcze ale się powstrzymał.
Podszedł z kolei:
— O! mój Boże! — zcicha wyszeptał baron de Charny poczynający się niepokoić.
— Przypomnij-no sobie dobrze... — rzekł Gilbert. Ten chłopiec, to mój syn... on nie zna zgoła Paryża, a jeżeli, nieszczęściem, wyszedł z zamku, to może się gdzie zabłąkał.
— Chłopiec? — rzekł, wchodząc drugi odźwierny.
— Tak, chłopiec, dosyć już spory.
— Piętnastoletni?
— To, to!
— Widziałem go, idącego za jedną z dam, która wyszła od Najjaśniejszej Pani.
— A któż to była ta pani?
— Nie wiem, miała kapturek nasunięty na oczy.
— Cóż ona czyniła?
— Zdawała się uciekać, a chłopiec biegł za nią, wołając: „Pani!“
— Zejdźmy na dół — rzekł Gilbert — stróż nam powie, czy wyszedł?
Izydor i Gilbert zapuścili się w ten sam korytarz, przez który przed godziną przechodziła Andrea, ścigana przez Sebastjana.
Przybyli przed drzwi dziedzińca książąt.
Zapytano odźwiernego.
— Istotnie — rzekł tenże — widziałem damę idącą tak prędko, jakby uciekała; chłopiec jakiś był przy niej... Wsiadła do powozu najętego, chłopiec za nią.
— I cóż potem? — zapytał Gilbert.
— Dama pociągnęła chłopca do powozu, całowała go gorąco, powiedziała adres stangretowi, zamknęła drzwiczki i powóz pojechał.
— Czy zapamiętałeś ten adres? — zapytał niespokojnie Gilbert.
— Doskonale: ulica Coq-Heron Nr. 9, pierwsza brama od ulicy Plastrière.
Gilbert drgnął.
— Ależ to adres żony mojego brata, hrabiny Olivierowej de Charny.
— Fatalność! — mruknął Gilbert.
W owej epoce ludzie byli zanadto filozofami, ażeby powiedzieć: „Opatrzność!...“ I dodał w myśli:
— Poznał ją zapewne.
— Chodźmy więc do hrabiny de Charny, rzekł Izydor.
Gilbert rozumiał w jakiem położeniu postawi Andreę, jeżeli przyjdzie do niej ze szwagrem.
— O! panie — rzekł — skoro syn mój znajduje się u hrabiny de Charny, jestem o niego spokojny, ponieważ zaś mam zaszczyt ją znać, to zamiast towarzyszyć mi. lepiej może będzie, ażebyś udał się w, podróż, bo według tego co słyszałem u króla, sądzę, że jedziesz pan do Turynu...
— Ja, panie?...
— Przyjmij więc moje podziękowanie za to, co raczyłeś uczynić dla Sebastjana i jedź nie tracąc chwili.
— Jednakże, doktorze...
— Skoro ojciec rodzony chłopca zapewnia pana, że jest spokojny, możesz pan sam dojechać.
— Ha! skoro tak, doktorze...
— Proszę.
Izydor podał rękę Gilbertowi, który uścisnął ją z serdecznością. Za chwilę Izydor wracał do zamku, a Gilbert udał się przez plac Karuzeli, zapuścił w labirynt przesmyków i nareszcie stanął na rogu dwóch ulic: Plastrière i Coq-Heron.
Brama domu Andrei, oznaczona numerem dziewiątym była mu dobrze znaną, nie dlatego więc zatrzymał się tam, by się zastanawiać, czy trafił. Nie, widocznem było, że szuka pretekstu do wejścia do domu.
Próbował, czy przypadkiem brama nie jest otwartą, ale zamknięta była.
Poszedł wzdłuż muru, na dziesięć stóp wysokiego.
Wysokość tę znał on dobrze, ale szukał oczyma, czy nie stoi gdzie jaki wóz opuszczony chwilowo przez woźnicę, po którym łatwiej by mógł dostać się do szczytu.
Stanąwszy na szczycie, jako silny i lekki, łatwo skoczyłby na dół.
Ale nie było wozu przypartego do muru.
Niema więc sposobu.
Podszedł znowu do bramy, wyciągnął rękę do młotka, podniósł go, ale potrząsając głową opuścił napowrót tak lekko, że żadnego nie wzbudził szelestu.
Widocznem było, że myśl jakaś nowa, zwracając prawie utraconą nadzieję, rzuciła mu światło do głowy.
— Ha! to być jednak może — powiedział sobie w duchu.
I zawrócił na ulicę Plastrière.
Przechodząc, rzucił wzrok i westchnienie na fontannę, gdzie przed szesnastu laty, nieraz przychodził maczać chleb czarny i twardy, jaki otrzymywał z łaski Teresy i z gościnności Rousseau‘a.
Rousseau już umarł, Teresa umarła, on urósł i doszedł do poważania i wziętości, do majątku. Niestety!... Czy jest przeto szczęśliwszym, spokojniejszym, weselszym, niż w owym czasie, gdy pożerany żądzą szaloną, maczał chleb u tej fontanny?...
Szedł drogą dalej.
Zatrzymał się nareszcie bez namysłu przed drzwiami, których część wyższa była okratowana.
Zdawało się, że przybył do celu.
Oparł się o mur na chwilę, czy tu, że rój wspomnień jakie mu nasuwały te drzwi, przygniatał go, czy też, że przybywszy do tych drzwi z nadzieją, lękał się zawodu.
Pociągnął wreszcie ręką i z niewymownym wyrazem radości poczuł przy maleńkim otworze okrągłym wystający sznurek, zapomocą którego we dnie drzwi otwierano.
Gilbert przypomniał sobie, że czasami zapominano ściągnąć tego sznurka na noc, i że pewnego wieczoru, gdy zapóźniwszy się, wracał do ciupki ofiarowanej mu przez Rousseau, mieszkającego w tym samym domu, skorzystał z tego zapomnienia, aby dostać się do mieszkania i do łóżka.
Jak wtedy, tak i teraz dom zdawał się być zajętym przez ludzi tak ubogich, że się nie obawiali złodziei — taż sama też obojętność zrządziła toż samo zapomnienie.
Gilbert pociągnął za sznurek. Drzwi się otworzyły i znalazł się w sieni czarnej i wilgotnej, w końcu której, jak wąż siedzący na ogonie, wystawały schody śliskie i kręte.
Zamknął za sobą drzwi starannie i poomacku, dostał się na pierwsze stopnie.
Lekkie światełko, przenikające przez szybę brudną, wskazywało, że mur jest w tem miejscu przebity, i że noc, jakkolwiek ciemna, mniej ciemną jest zewnątrz niż wewnątrz.
Poprzez tę szybę, jakkolwiek zaćmioną, widać było gwiazdy na stropie niebieskim błyszczące.
Gilbert poszukał zasuwki zamykającej okno, otworzył je, i tą drogą, którą już przebywał dwa razy, zeszedł do ogrodu.
Pomimo upływu lat piętnastu, ogród tak tkwił w pamięci Gilberta, że poznał drzewa i klomby, aż do zakątka otoczonego winnicą, gdzie ogrodnik stawiał zwykle drabinę.
Nie wiedział, czy o tej godzinie nocnej drzwi są pozamykane, nie wiedział, czy pan de Charny jest u żony, albo, czy jest tam jaki służący lub pokojówka.
Gotów na wszystko dla odnalezienia Sebastjana, nie mniej jednak nie chciał skompromitować Andrei, chyba w ostateczności. Uczyni wszystko co będzie można, ażeby sam na sam z nią się zobaczyć.
Próbował drzwi od ganku, nacisnął na guzik i drzwi ustąpiły.
Ponieważ drzwi nie są zamknięte, Andrea nie musi być sama. Ba, chybaby w nadzwyczajnem roztargnieniu!... Ale nie, kobieta sama jedna, mieszkająca w pawilonie, drzwi zamknąć nie zaniedba.
Otworzył więc te drzwi lekko i cichutko, rad, że ma choćby to jedno wnijście w najgorszym razie.
Zeszedł no stopniach peronu i przyłożył oko do żaluzji, która przed piętnastu laty otworzywszy się nagle pod ręką Andrei, uderzyło go w czoło, tej nocy, kiedy ze stu tysiącami talarów w ręku, otrzymanemi od Balsama, przybył oświadczyć wyniosłej dziewicy, że ją chce zaślubić.
Była to żaluzja od okna salonu.
Salon był oświetlony.
Firanki nic wewnątrz zobaczyć nie pozwalały.
Dalej więc odbywał obchód.
Naraz, ujrzał drgające na ziemi i na drzewach słabe światełko, pochodzące z otwartego okna.
Okno to należało do pokoju sypialnego. Poznał on także i to okno, bo tamtędy porwał dziecko, po które przyszedł znów dzisiaj.
Stanąwszy na linji, skąd mógł zapuścić wzrok we wnętrze pokoju, spostrzegł najpierw drzwi od salonu otwarte. następnie w promieniu wzroku oko jego napotkało łóżko.
Na łóżku leżała kobieta zesztywniała, z włosami rozczochranymi, umierająca, dźwięki chrapliwe i gardlane, jak rzężenie śmiertelne, dobywały się z jej ust, a przerywały je niekiedy okrzyki i łkania.
Gilbert podsunął się zwolna po granicy tej linji świetlanej, w której zakres wahał się wstąpić, ale go nie spostrzeżono.
Nareszcie oparł głowę w rogu okiennym.
Nie było już wątpliwości dla Gilberta, że tą kobietą samotną w pokoju jest Andrea.
Dlaczego sama?... dlaczego płacze?...
O tem nie mógł dowiedzieć się Gilbert, nie zapytawszy.
Wtedy po cichu przeszedł przez okno i stanął za nią, w chwili, gdy ciąg magnetyczny, któremu uległa Andrea, zmusił ją do obejrzenia się.

Dwaj wrogowie znaleźli się naprzeciw siebie.

ROZDZIAŁ XIII.
CO SIĘ STAŁO Z SEBASTJANEM?

Pierwszem uczuciem Andrei na widok Gilberta, był nietylko głęboki przestrach, ale nadto wstręt nieprzezwyciężony.
Dla niej, ten Gilbert amerykański, Gilbert Washingtona i Lafayetta, uszlachcony przez naukę, przez pracę i talent, był zawsze nędznym, małym Gilbertem, gnomem ziemnym, błąkającym się po gąszczach Trianonu.
Przeciwnie Gilbert, miał zawsze dla Andrei, pomimo jej pogardy, pomimo zniewag, pomimo nawet prześladowań, już nie tę miłość płomienną, która go doprowadziła do zbrodni, gdy był młodym chłopcem, ale to zajęcie czułe i głębokie, któreby go dziś, jako dojrzałego mężczyznę, skłoniło życie dla niej ponieść w ofierze, gdyby tego było potrzeba.
W sumieniu bowiem, jakiem natura uposażyła Gilberta, w bezwzględnem poczuciu sprawiedliwości jakie wyniósł z ukształcenia, sądził on sam siebie: rozumiał dobrze, iż wszystkie nieszczęścia Andrei pochodzą od niego, i że nie skwituje się z nią, dopóki jej nie zwróci sumy szczęśliwości, równej sumie niedoli, jaką spowodował.
W jakiż sposób wpłynąć mógł dobroczynnie na przyszłość Andrei?...
Oto, czego zrozumieć nie mógł.
Zobaczywszy tę kobietę, którą widział już przedtem zdjętą tylu rozpaczami i teraz rozpaczającą na nowo, cały zasób jego miłosierdzia poruszył się w jego sercu.
Zamiast też użyć natychmiast tej mocy magnetycznej, której raz już na niej próbował, jął przemawiać do niej łagodnie. Srodek tamten, środek skuteczności niezawodnej, pozostawił na wypadek, gdyby Arndrea, jak zawsze uporną się okazała.
Wynikło stąd, że Andrea, objęta zrazu fluidem magnetycznym, uczuwała, że zwolna, za wolą, i powiemy niemal za pozwoleniem Gilberta, fluid ten się rozpraszał, nakształt mgły parującej, która pozwala oczom zapuszczać się w dalekie widnokręgi.
Przemówiła pierwsza.
Czego pan chcesz odemnie?... skąd się tu wziąłeś?... jak się dostałeś?...
— Dostałem się tędy, którędy dostawałem się zawsze, pani — odpowiedział Gilbert. — Bądź więc pani spokojną, nikt się tu obecności mojej nie domyśla... Poco przybyłem?... Domagać się od pani skarbu, obojętnego dla ciebie, drogiego dla mnie, to jest mojego syna... Czego chcę?... Ażebyś mi pani powiedziała, gdzie jest mój syn, którego uprowadziłaś z sobą w powozie i tu przywiozłaś.
— Ja nie wiem, co się z nim stało — rzekła Andrea. — Uciekł ode mnie... tak pan go przyzwyczaiłeś nienawidzieć matkę!...
— Matkę? pani!... Jestżeś rzeczywiście jego matką?...
— A!... — zawołała Andrea — widzi mą boleść, słyszał moje okrzyki, patrzył na mą rozpacz i pyta się mnie azali jestem jego matą!...
— Więc pani nie wiesz, gdzie on jest?...
— Powiadam, że umknął, ze był w tym pokoju, ale gdy powróciłam, zostałam okno otwarte i pokój pusty.
— O!... Boże!... — zawołał Gilbert — gdzie on poszedł?... Nie zna wcale Paryża, a to już po północy!...
— Boże!... — zawołała z kolei Andrea, postępując krok ku Gilbertowi — czy myślisz pan, że go spotkało jakie nieszczęście?...
— Zaraz się o tem dowiemy — rzekł Gilbert, pani mi sama powiesz.
I wyciągnął rękę ku Andrei.
— Panie!... panie!... — zawołała., odstępując, dla uniknienia wpływu magnetycznego
— Nie lękaj się pani niczego — rzekł Gilbert, — ja wypytywać będę matkę o to, co się stało z jej synem... jesteś mi pani świętą!...
Andrea westchnęła i upadła na fotel, wymawiając imię Sebastjana.
— Uśnij!... — rzekł Gilbert — ale śpiąca patrz sercem.
— Śpię!... powiedziała Andrea.
— Czy mam użyć całej siły woli, zapytał Gilbert, czy usposobioną jesteś odpowiadać dobrowolnie?...
— Czy będziesz jeszcze mówił dziecku mojemu, że nie jestem jego matką?...
— Zobaczę... czy kochasz go?...
— O!... on pyta, czy go kocham, to dziecię wnętrzności moich!... O!... tak, kocham go, kocham gorąco.
— Więc jesteś jego matką, jak ja jego ojcem, sikoro go kochasz, jak ja?...
— A!... — odezwała się Andrea z westchnieniem ulgi.
— Będziesz więc odpowiadać dobrowolnie?...
— Czy pozwolisz mi zobaczyć się z nim, jak go wynajdziesz?...
— Powiedziałem, że jesteś jego matką tak jak ja ojcem... Ponieważ kochasz swoje dziecko, więc je zobaczysz.
— Dziękuję, rzekła Andrea z niewymownym wyrazem radości, klaskając w ręce. — Teraz pytaj, widzę... Tylko...
— Co?...
— Idź za nim od samego wyjścia stąd, ażebym pewniejszą była, że śladu jego nie stracę.
— Dobrze. Gdzie cię widział?..
— W salonie zielonym.
— Którędy szedł za tobą?...
— Przez korytarze.
— Gdzie cię dogonił?...
— Przy wsiadaniu do powozu.
— Dokąd go zaprowadziłaś?...
— Do salonu... obok.
— Gdzie siedział?..
— Przy mnie, na kanapie.
— Czy długo?...
— Z pół godziny.
— Dlaczego odszedł od ciebie?...
— Ponieważ dał się słyszeć turkot powozu.
— Kto był w tym powozie?...
Andrea się zawahała.
— Kto był w tym powozie?... — powtórzył Gilbert tonem mocniejszym i z większą siłą woli.
— Hrabia de Charny.
— Gdzie ukryłaś syna?...
— Zamknęłam go w tym pokoju.
— Co mówił do ciebie wychodząc?...
— Że nie jestem jego matką.
Andrea umilkła.
— Dlaczego ci to powiedziała... Mów, ja chcę!...
— Bo mu oświadczyłam...
— Coś mu oświadczyła?...
— Oświadczyłam mu... — rzekła Andrea z pewnem wysileniem, że jesteś nędznikiem i podłym.
— Spojrzyj w serce biednego dziecka i zdaj sobie sprawę ze zła, jakieś mu wyrządziła.
— O!... mój Boże, mój Boże!... — zcicha wyrzekła Andrea. — Przepraszam cię, dziecko moje, przepraszam!...
— Czy pan de Charny domyślał się, że tu jest ten chłopiec?
— Nie.
— Jesteś tego pewna?
— Tak.
— Dlaczego nie pozostał dłużej?
— Bo pan de Charny nie mieszka u mnie.
— Pocóż więc przybył?
Andrea przez chwilę się namyślała, oczyma nieruchomemi, jak gdyby usiłowała widzieć w ciemności.
— Oh! — rzekła — drogi mój, drogi Olivier!...
Gilbert patrzył na nią zdziwiony.
— Nieszczęsnaż ja! — wyrzekła zcicha Andrea. — On powracał do mnie... ażeby pozostać ze mną, odmówił podróży... On kocha mnie! kochał Gilbert zaczynał dorozumiewać się niewyraźnie tego strasznego dramatu, który oko jego przeniknęło najpierwsze.
— A ty czy go kochasz? — zapytał.
Andrea westchnęła.
— Czy kochasz go? — powtórzył Gilbert.
— Dlaczego mi zadajesz to pytanie? — zagadnęła Andrea.
— Czytaj w mojej myśli.
— A! tak, widzę, zamiar twój jest dobry: chciałbyś sprawić mi tyle szczęścia, żebym zapomniała o złem, któreś mi wyrządził, ale odrzuciłabym szczęście, gdyby mi ono przyszło od ciebie. Ja ciebie nienawidzę i chcę nienawidzieć dalej.
— Biedna ludzkości! — wyrzekł do siebie Gilbert — tyleż ci wymierzono szczęścia, że aż możesz wybierać tych, od których masz je odbierać?... Więc kochasz go? — dodał.
— Tak.
— Odkąd?
— Od chwili, gdym go ujrzała, od dnia, gdy powrócił z Paryża do Wersalu w tej samej karecie co królowa i ja.
— Więc wiesz, co jest miłość, Andreo?... — smutno zapytał Gilbert.
— Wiem, że miłość dana jest człowiekowi dlatego, odpowiedziała młoda kobieta, ażeby miał miarę tego, co wycierpieć zdolny.
— To dobrze, otóż jesteś kobietą, jesteś matką. Będąc zrazu diamentem szorstkim, wygładziłaś się w ręku tego strasznego kamieniarza, który się królem zowie... Wróćmy do Sebastjana.
— Tak, tak, wróćmy do niego! Zabroń mi myśleć o panu de Charny; to mi przeszkadza: i zamiast iść za synem, poszłabym może za hrabią.
— Dobrze! Małżonko, zapomnij o mężu; matko, myśl tylko o swem dziecku.
Wyraz miękkiej łagodności, który przez chwilę nacechował nietylko oblicze, ale całą osobę Andrei, znikł i ustąpił miejsca wyrazowi zwyczajnemu.
— Gdzie był Sebastjan podczas, gdyś rozmawiała z panem de Chamy?
— Był tu, i słuchał pod drzwiami.
— Co słyszał z waszej rozmowy?
— Całą część jej pierwszą.
— Kiedy zamyślił opuścić ten pokój?
— W chwili, gdy pan de Charny...
Andrea zatrzymała się.
— W chwili gdy pan de Charny?... — powtórzył niemiłosiernie Gilbert.
— W chwili, gdy ja krzyknęłam, kiedy pan de Charny pocałował mnie w rękę.
— Widzisz go tedy, i cóż?
— Tak, widzę go z czołem zmarszczonem, z ustami zaciętemi, z pięścią zaciśniętą na piersi.
— Prowadź więc za nim oczyma, i od tej chwili nie trać go z oczu.
— Widzę go, widzę! — rzekła Andrea.
— Co robi?
— Patrzy koło siebie, czy niema drzwi, wychodzących na ogród, idzie do okna, otwiera je, rzuca ostatni raz oczyma w stronę salonu, przechodzi przez poręcz okienną i znika...
— Idź za nim w mroku.
— Nie mogę.
Gilbert podszedł bliżej ku Andrei i przeciągnął ręką przed jej oczyma.
— Wiesz dobrze, iż niema nocy dla ciebie, rzekł.
— Patrz i zobacz.
— A! biegnie aleją wzdłuż muru, dochodzi do bramy, otwiera ją niewidziany przez nikogo i zmierza ku ulicy Plastrière. Ah! zatrzymuje się, przemawia do przechodzącej kobiety...
— Słuchaj dobrze, rzekł Gilbert, a usłyszysz o co pyta.
— Słucham.
— O cóż pyta?
— Pyta o ulicę Saint-Honoré.
— To ja tam mieszkam; poszedł zapewne do mnie. I czeka na mnie, biedny chłopiec?
Andrea potrząsnęła głową.
— Nie! — rzekła z widocznym wyrazem niepokoju, nie... nie poszedł tam, nie czeka.
— Gdzież więc jest?
— Pozwól mi iść za nim, bo inaczej go zgubię.
— Oh! idź za nim! idź! — zawołał Gilbert, domyślając się, że Andrea widzi jakieś nieszczęście.
— Ah! — powiedziała, widzę go! widzę!
— Dobrze.
— Wchodzi na ulicę Grenelle, a teraz na Saint-Honoré. Pędem przebiega przez plac Palais-Royal. Znowu pyta o drogę, znowu się rzuca. Jest na ulicy Richelieu... a teraz na Frondeurs... i otóż na Neuve-Saint-Roche. Zatrzymaj się, dziecko! zatrzymaj się, nieszczęśliwy!... Sebastjanie!... Sebastjanie!... czy nie widzisz tego powozu jadącego przez ulicę Sourdriere? Ja widzę go, widzę!... konie... Ah!
Andrea wydała okrzyk straszliwy, zerwała się na nogi z udęczeniem matki rozlanem na twarzy, po której spływały razem szerokiemi kroplami łzy i pot.
— Oh! — zawołał Gilbert, — jeżeli go spotka jakie nieszczęście, pamiętaj, że spadnie ono na twoją głowę.
— Ah! — odezwała się Andrea z westchnieniem, nie słuchając co mówi Gilbert — ah! bądź błogosławiony Boże w niebiesiech! Koń uderzył go piersiami i odrzucił poza koła... Leży tam bez zmysłów, ale nie umarł... Oh! nie, nie, nie umarł... Zemdlał tylko, zemdlał! Ratunku! ratunku! moje dziecko!
I z krzykiem rozdzierającym Andrea zemdlona prawie opadła na fotel.
Jakkolwiek mocno pragnął Gilbert dowiedzieć się więcej, udzielił zmęczonej Andrei chwilę wypoczynku, którego tak potrzebowała. Obawiał się, ażeby przez zbyteczne wytężenie, nie pękło co w jej sercu lub mózgu.
Po chwili widząc, że może ją badać bez narażenia, zapytał:
— I cóż dalej?
— Zaczekaj! zaczekaj!... — odpowiedziała Andrea tworzy się przy nim wielkie koło. O! przez litość, puśćcie mnie! puśćcie! to mój syn! to Sebastjan! Boże mój! czyż niema pomiędzy wami chirurga albo lekarza?
— Pobiegnę tam — rzekł Gilbert.
— Zaczekaj jeszcze — odezwała się Andrea, wstrzymując go za rękę — tłum się rozchodzi. Chirurga wołają... Pójdź pan, pójdź, widzisz przecie, że nie umarł, że można go ocalić...
I wydając okrzyk podobny do jęku przerażenia:
— Ah! — zawołała.
— Cóż to takiego, wielki Boże? — zapytał Gilbert.
— Nie chcę, ażeby ten człowiek dotykał mojego syna — krzyczała Andrea — to nie człowiek, to karzeł, to gnom, to wampir... Ohydny! ohydny!
— Pani, pani!... mówił Gilbert cały drżący, — nie trać, na Boga z oczu Sebastjana!
— O! — odparła Andrea z okiem nieruchomem, wargą drgającą, palcem wyciągniętym, bądź spokojny, idę za nim, idę...
— Co z nim czyni ten człowiek?
— Unosi go. Wchodzi na ulicę Sourdriere, wstępuje na lewo w zaułek Saint-Hyacinthe, zbliża się do niskich drzwi uchylonych, popycha je, schodzi ze schodów. Kładzie go na stole, na którym leży pióro, stoi kałamarz, papiery rękopiśmienne i drukowane, zdejmuje mu odzież, zawija sobie rękaw, ściska mu ramię opaskami, które przyniosła kobieta brudna i szpetna, jak on, otwiera puzderko, dobywa zeń lancet, ma mu krew puścić... O! ja nie chcę na to patrzeć! nie chcę widzieć krwi mojego syna!
— To cofnij się!... rzekł Gilbert — i porachuj stopnie schodów.
— Jedenaście.
— Rozpatrz dobrze drzwi od domu i powiedz mi, czy widzisz w nich co odznaczającego się?
— Widzę... mały otwór kwadratowy, opatrzony kratą na krzyż...
— To dobrze, nic mi więcej nie potrzeba.
— Biegnij, biegnij, a zastaniesz go tam, gdziem powiedziała.
— Czy chcesz obudzić się zaraz i pamiętać, czy też wolisz obudzić się dopiero jutro rano i zapomnieć o wszystkiem?
— Obudź mnie zaraz i niechaj pamiętam.
Gilbert potarł palcami po brwiach Andrei, dmuchnął jej na czoło i wymówił:
— Obudź się.
Natychmiast ożywiły się oczy kobiety, członki nabrały giętkości i spojrzała na Gilberta prawie bez wstrętu, a ponawiając na jawie zalecenia uczynione we śnie:

— Biegnij pan! biegnij!... — rzekła — i wydobądź go z rąk człowieka, który mnie przestrasza!

ROZDZIAŁ XIV.
CZŁOWIEK Z PLACU LUDWIKA XV.

Gilbert nie potrzebował tej zachęty. Wybiegł z pokoju, a ponieważ za długo byłoby wracać drogą, którą przyszedł, udał się wprost do drzwi od ulicy Coq-Héron, otworzył je bez pomocy odźwiernego, zatrzasnął za sobą i znalazł się na bruku.
Doskonale zapamiętał tor nakreślony przez Andreę i puścił się śladem Sebastjana.
Tym sposobem znalazł się w zaułku Saint-Hyacinthe.
Tam począł pilnie badać miejscowość.
Na trzecich drzwiach, po prawej stronie, dostrzegł otwór opatrzony kratą krzyżową, według opisu Andrei.
Opis Andrei był tak dokładny, że nie można się było omylić. Zastukał.
Nikt nie odpowiedział. Zastukał po raz drugi.
Wtedy posłyszał na schodach krok nieśmiały i podejrzliwy.
Zastukał po raz trzeci.
— Kto tam? — zapytał głos kobiecy.
— Otwórzcie!... — odparł Gilbert — i nie obawiajcie się niczego, jestem ojcem tego ranionego chłopca, któregoście unieśli.
— Otwórz, Albertyno — odezwał się głos drugi, to doktor Gilbert.
— Ojcze mój, ojcze! — zawołał głos trzeci, w którym Gilbert poznał Sebasitjana.
Odetchnął.
Drzwi się otworzyły. Gil/bert wymawiając podziękowanie, zbiegł ze schodów.
Stanąwszy na dole, znalazł się w jakiejś piwnicy oświetlonej lampą, stojącą na stole założonym papierami, które widziała Andrea.
W cieniu zobaczył Gilbert syna, leżącego na tapczanie, wzywał go rękoma wyciągniętemi. Jakkolwiek wielką miał nad sobą władzę Gilbert, miłość ojcowska wzięła górę nad decorum filozoficznem. Rzucił się ku dziecku i przycisnął je do serca, z uwagą wszakże, aby nie zgnieść ramienia krwawiącego i piersi zbolałej.
Dopiero gdy w długim pocałunku ojcowskim, gdy w tym szepcie słodkich dwóch szukających się ust, wypowiedzieli sobie wszystko, nie wyrzekłszy słowa, Gilbert zwrócił się do gospodarza, którego dotąd widział zaledwie.
Stał on z nogami rozkraczonemi, z jedną ręką opartą na stole, z drugą na biodrze, oświetlony światłem lampy, której spuścił przyciemkę, aby lepiej widzieć scenę odbywającą się przed swemi oczyma.
— Patrz, Albertyno — rzekł — i dziękuj razem ze mną przypadkowi, który pozwolił mi wyświadczyć przysługę jednemu z braci moich.
W chwili gdy chirurg wymawiał te słowa nieco napuszone, Gilbert obejrzał się, jak powiedzieliśmy, i rzucił pierwsze spojrzenie na twór niekształtny, stojący przed jego oczami.
Było to coś żółtego i zielonego, z oczyma szaremi, które występowały z głowy, coś nakształt tych wieśniaków, ściganych gniewem Latony, którzy w trakcie odbywania swej metamorfozy, przestali już być ludźmi, a nie są jeszcze ropuchami.
Dreszcz mimowolny zdjął Gilberta; zdawało mu się, że jak we śnie obrzydłym, jakby przez mgłę krwawą, widział już gdzieś tego człowieka.
Podszedł do Sebastjana i czulej jeszcze przycisnął go serca.
Zapanował jednak nad tem pierwszem wrażeniem i podchodząc do osobliwego człowieka, którego Andrea widziała we śnie magnetycznym i którego tak się przelękła, powiedział:
— Panie, przyjmijcie podziękę ojca, któremu uratowaliście syna; szczerą jest ona i z głębi serca pochodzi.
— Panie — odparł chirurg — spełniłem tylko obowiązek, jaki mi natchnęło serce, a nauka zaleciła. Jestem człowiekiem i jak powiada Terencjusz, nic ludzkiego nie jest mi obcem; czułe mam wreszcie serce, nie mogę patrzeć na cierpienie robaka, a tembardziej bliźniego swego.
— Mogę dowiedzieć się z którym szanownym filantropem mam zaszczyt mówić?
— Czyż mnie nie znacie, kolego? — rzekł chirurg, śmiejąc się śmiechem, który chciał uczynić dobrodusznym, a który był wstrętnym tylko. — Ja was znam jednakże: jesteście doktór Gilbert, przyjaciel Washingtona i Lafayetta. — I uczynił osobliwy nacisk na to ostatnie nazwisko. — Wy jesteście mężem Ameryki i Francji, zacnym utopistą, który o monarchji konstytucyjnej pisał sławne memorjały, nadsyłane z Ameryki Jego Królewskiej Mości Ludwikowi XVl, a ten wynagrodził was zesłaniem do Bastylji, w chwili, gdybyście zstąpili na ziemię francuską. Myśleliście, że go ocalicie, oczyszczając mu drogę przyszłości, on zaś wam wrota więzienne otworzył!... Zwyczajnie, wdzięczność królewska!...
I tu chirurg znowu jął się śmiać, ale śmiechem strasznym i groźnym.
— Jeżeli mnie znacie, panie doktorze — ponowił Gilbert — to tembardziej obstawać muszę przy mojem żądaniu, abym miał zaszczyt poznać was nawzajem.
— O! myśmy się dawno już poznali, szanowny panie, rzekł chirurg. — Lat temu dwadzieścia, i to w noc straszną, 30 maja 1770 roku. Byliście w wieku waszego syna. Przyniesiono mi was w takim samym stanie w jakim on był przed chwilą; byliście ranionym, umierającym. Przyniósł mi was mistrz mój Rousseau, a ja wam puściłem krew na stole pokrytym członkami trupów. O! w tę noc straszną, a mile mi jej wspomnienie, ja, dzięki żelazu, które wie dokąd sięgnąć, ażeby zabliźnić, uratowałem siła istnień.
— Ah! — zawołał Gilbert, więc pan jesteś Jan Paweł Marat? i cofnął się mimowolnie.
— Widzisz, Albertyno, rzekł Marat, nazwisko me sprawia wrażenie.
I wybuchnął śmiechem złowrogim.
— Ależ, mówił dalej Gilbert, dlaczego w tej piwnicy, dlaczego przy tej dymiącej lampie?... Sądziłem, że jestescie wciąż lekarzem pana hrabiego d‘Artois.
— Weterynarzem jego stajen, chcecie powiedzieć, odpowiedział Marat. — Ależ książę emigrował; bez księcia niema stajen, bez stajen niema weterynarza. Sam wreszcie zażądałem uwolnienia, bo nie chcę służyć tyranom.
I karzeł wyprostował się całą wysokością swego małego wzrostu.
— Nakoniec rzekł Gilbert — dlaczego siedzicie w tej dziurze, w tej piwnicy?
— Dlaczego, panie filozofie? Dlatego, że jestem parjotą, dlatego, ze piszę, ażeby demaskować ambitnych, dlatego, ze Bailly mnie się obawia, Necker mnie nienawidzi, Lafayette tropi przez swą gwardję narodową i, pyszałek, nałożył cenę na moją głowę. A ja drwię sobie z niego! Z głębi tej piwnicy, ścigam go, prześladuję pana dyktatora! Czy wiecie co on teraz uczynił?
— Nie!... — odrzekł naiwnie Gilbert.
— Kazał na przedmieściu św. Antoniego sporządzić piętnaście tabakierek ze swoim portretem, wszak to nie napróżno, hę?... Ja tez Proszę dobrych obywateli, ażeby je roztłukli, jeżeli dostaną. Znajdą tam zagadkę wielkiego spisku monarchicznego, boć to wam nie obce, że kiedy biedny Ludwik XVI gorącemi łzami opłakuje głupstwa, jakie mu każe wyprawiać Austrjaczka, Lafayette spiskuje z królową.
— Z królową? — powtórzył Gilbert z zamyśleniem.
— Tak z królową.. Nie opowiecie przecież że ta nie spiskuje; ostatnimi dniami rozdała tyle kokard białych ze wstążka biała poskoczyła w cenie o trzy sous na łokciu. Rzecz jest niezawodną; dowiedziałem się o niej od jednej z dziewcząt pani Bertin, modniarki królowej, faworyty jej pierwszego ministra, od tej, która mawia: „Pracowałam dziś rano z Jej królewską mością“.
— I gdzież to wszystko? — zapytał Gilbert.
— W mojem dzienniku, który założyłem niedawno, i którego wyszło już dwadzieścia numerów. Jest to „Przyjaciel ludu, czyli publicysta paryski“, dziennik polityczny i bezstronny. Dla zapłacenia papieru i druku pierwszych numerów, patrzcie oto za siebie, sprzedałem nawet prześcieradła i kołdry z łóżka, na którem syn wasz spToczywa.
Gilbert się obejrzał i spostrzegł rzeczywiście, iż Sebastjan leżał na sienniku zupełnie nagim, na którym usnął zmożony bólem i utrudzeniem.
Doktor podszedł do syna, by się przekonać, czy ten sen nie jest omdleniem, ale uspokojony jego oddechem równym i lekkim, wrócił do tego człowieka, który budził w nim mimowolnie taką ciekawość, jak dziki zwierz, tygrys lub hijena.
— A kto są wasi współpracownicy w tem dziele olbrzymiem? — zapytał.
— Moi współpracownicy? — rzekł Marat. — Ha! ha! ha! indyki tylko chodzą gromadą; orzeł sam buja. Moi współpracownicy, oto są..
I pokazał na głowę i ręce.
— Czy widzicie ten stół? — mówił dalej. — Oto pracownia gdzie Wulkan, porównanie niezgorsze, nieprawdaż?... gdzie Wulkan kuje pioruny. Co noc piszę osiem stronic in octavo, które sprzedają się nazajutrz rano: często osiem stronic nie wystarcza i podwajam zeszyt — czasami i szesnaście stronic zamało!... To co rozpocząłem bujnym charakterem, kończę prawie zawsze drobnym. Inni dziennikarze pracują z przerwami, używają pomocy, ja nigdy. „Przyjacielu Ludu”, możecie zobaczyć rękopis, cały jest jednego pióra. To też nietylko dziennik!... To człowiek, osobistość, to ja!
— A jak podołacie tej ogromnej pracy? zapytał Gilbert..
— Otóż to tajemnica natury: Taśmowa pomiędzy mną i śmiercią... ja jej oddaję dziesięć lat mego życia, a ona daje mi dni nie potrzebujące spoczynku, noce nie potrzebujące snu. Życie moje jest jednostajne i proste: piszę, piszę w nocy i we dnie. Policja pana Lafayette, rzucając mnie z duszą i ciałem na pastwę pracy, podwaja mą czynność. Życie to ciążyło mi dawniej, teraz jużem się doń przyzwyczaił. Podoba mi się patrzeć na to nędzne społeczeństwo przez wąski i skośny otwór mej piwnicy, przez lufcik wilgotny i ciemny. Z głębi nocy panuję nad światem żyjących, sadzę bez apelacji naukę i politykę. Jedną ręką rozbijam Newtona, Franklina, Laplace‘a, Mongea, Lavoisiera, drogą wstrząsam Neckerem, Baillym, Lafayettem. Powywracam to wszystko, tak jak Samson wywrócił świątynię, a pod zwaliskami, które mnie zgniotą może, pogrzebię monarchję.
Gillbert mimowolnie zadrżał, człowiek ten w piwnicy i w łachmanach nędzy, powtarzał mu prawie toż samo co mu powiedział w pałacu Cagliostro, strojny w ubiór haftowany koronkami.
— Dlaczegóż, rzekł, będąc tak popularnym, nie postaraliście się o wybór do Zgromadzenia Narodowego?
— Bo jeszcze czas nie nadszedł, odparł Marat.
Potem, wyrażając żal:
— O! gdybym ja był trybunem ludu! — dodał — gdyby mnie podtrzymywało kilka tysięcy ludzi dzielnych, ręczę, że za sześć tygodni konstytucja byłaby doskonałą, machina polityczna szłaby jak najlepiej, żaden szachraj nie śmiałby jej nadwyrężać, naród byłby wolny i szczęśliwy, a w niespełna rok stałby się znowu kwitnącym i groźnym i nie przestałby być takim pókibym ja żył.
I próżne to stworzenie przeobrażało się pod wzrokiem Gilberta; oko jego nabiegło krwią, żółta skóra lśniła potem, potwór stał się wielkim brzydotą, tak jak inny staje się wielkim pięknością.
— Tak... — mówił dalej kończąc myśl, którą przerwał — ale ja nie jestem trybunem, nie mam tych kilku tysięcy ludzi, którychbym potrzebował. A więc jestem dziennikarzem, mam kałamarz, papier i pióro, mam prenumeratorów i czytelników, dla których jestem wyrocznią, prorokiem. Mam swój lud, którego jestem przyjacielem i któremu odkrywam wszystkie tajemnice, wszystkie zdrady, jakich on staje się ofiarą. W pierwszym numerze „Przyjaciela Ludu“, powstałem przeciw arystokratom, mówiłem, że jest we Francji sześciuset występnych i że sześćset powrozów wystarczy... O! myliłem się nieco przed miesiącem! Dnie 5-ty i 6-ty października wzrok mi rozjaśniły. Nie sześciuset to sądzić trzeba, ale dziesięć tysięcy, dwadzieścia tysięcy trzeba powielić!...
Gilbert uśmiechnął się. Zaciekłość, doprowadzona do tego punktu, wydała mu się pomięszaniem zmysłów.
— Zważcie — rzekł — że we Francji nie stanie konopi na to, co zamierzacie i powrozy pójdą bardzo w górę.
— To też spodziewam się, rzekł Marat, znajdziemy środki nowe i mniej subjekcjonalne. Czy wiesz pan, kogo oczekuję dziś wieczór i kto za dziesięć minut zastuka do tych drzwi?
— Nie, panie.
— Jeden z moich kolegów, członek Zgromadzenia Narodowego, znany wam z nazwiska, obywatel Guillotin.
— Tak, rzekł Gilbert, ten który zaproponował deputowanym ażeby się zebrali w Jeu-de-Paume, kiedy ich wypędzono z izby posiedzeń; człowiek bardzo światły.
— A czy wiecie co wynalazł obywatel Guillotin? Wynalazł machinę cudowną, machinę, która zabija bez bólu, bo trzeba, ażeby śmierć była karą, nie zaś pastwieniem się, on wynalazł taką machinę i lada dzień ją wyprobujemy.
Dreszcz przeszedł Gilberta. Już po raz drugi człowiek ten w swej piwnicy przypomniał mu Caglioatra. To pewnie taż sama machina o której mówił mu Cagliostro.
— Słyszycie, że oto właśnie ktoś stuka, rzekł Marat, — to on. idź otworzyć Albertyno.
Żona, a raczej samica Marata, porwała się ze stołka, na którym siedziała drzemiąc i machinalnie ku drzwiom poszła.
Gilbert odurzony, przejęty zgrozą, z jakimś zawrotem w głowie, instynktownie zwrócił się do Sebastjana, by go wziąć na ręce i przenieść do domu.
— Czy widzicie, mówił dalej Marat z zapałem, machinę, która załatwia się sama, która potrzebuje jednego tylko człowieka do wprawienia jej w ruch, która, trzy razy zmieniwszy ostrze, może przez jeden dzień uciąć głów trzysta!...
— I dodajcie, ozwał się cienki głosik za Maratem, — która może uciąć te trzysta głów bez innego wrażenia, prócz chwili lekkiego chłodu na szyi.
— A! to wy, doktorze, zawołał Marat, odwracając się do człowieka niskiego wzrostu, lat czterdziestu kilku, którego ubiór staranny i mina łagodna, dziwnie odbijały od Marata, a który trzymał pudełko wielkości i kształtu takiego, jak skrzyneczki od zabawek dziecinnych. — Cóżeście tam przynieśli?
— Model mej sławnej machiny, kochany Maracie!... — Ale czy mi się zdaje, dodał mały człowieczek, usiłując rozpoznać w ciemności, wszak to doktor Gilbert?
— On sam, panie, odrzekł Gilbert, kłaniając się przybyłemu.
— Miło mi spotkać was, panie; i rad będę usłyszeć zdanie człowieka tak światłego, o wynalazku, który ujawnić zamyślam. Bo trzeba ci wiedzieć, kochany Maracie, że znalazłem bardzo zdolnego cieślę, nazwiskiem Guidon, który mi tę machinę buduje w naturalnej wielkości. Droga to rzecz! Chce odemnie pięć tysięcy pięćset franków, ale nie cofnę się przed żadną ofiarą dla dobra ludzkości... We dwa miesiące będzie skończona i możemy ją wypróbować; potem przedstawię ją Zgromadzeniu Narodowemu. Spodziewam się, że ty Maracie, poprzesz to przedstawienie w swym dzielnym dzienniku, lubo istotnie machina moja zaleca się sama przez się. Ale kilka wierszy w „Przyjacielu Ludu“ nie zawadzi.
— O! bądź spokojny, nie kilka wierszy jej poświęcę, ale numer cały.
— Dziękuję ci za twą uczynność, kochany Maracie, tylko jak to powiadają, nie chcę, abyś targował kota w worku.
I dobył z kieszeni drugą skrzyneczkę o ćwierć-mniejszą od pierwszej. Szelest wewnętrzny świadczył o zamieszkaniu jej przez jakieś zwierzę, albo przez kilka zwierząt niecierpliwiących się w tem więzieniu.
Szelest ten nie uszedł subtelnego ucha Marata.
— A co tam się zawiera? — zapytał.
— Zobaczysz!... rzekł doktor.
Marat podniósł rękę do skrzynki.
— Ostrożnie! — żywo zawołał doktór — żeby nie uciekły, bobyśmy ich złapać nie mogli: to myszy, którym utniemy głowy. A co wy robicie, doktorze Gilbercie, opuszczacie nas?
— Z żalem, odpowiedział Gilbert, ale oto syn mój, zraniony przez konie. Doktor Marat podniósł go i dał mu opatrunek, tak, jak to już raz był uczynił względem mnie samego, za co jeszcze raz składam mu najszczersze dzięki. Chłopiec potrzebuje świeżego łóżka, spoczynku, starań: nie mogę więc uczestniczyć w waszych interesujących doświadczeniach.
— Ale uczestniczyć będziecie w tych, które za dwa miesiące uczynimy na wielką skalę, nieprawdaż, przyrzekacie mi to, doktorze?
— I owszem.
— Trzymam was za słowo.
— Dałem je.
— Doktorze Gilbercie, rzekł Marat, nie potrzebuję wam zalecać tajemnicy co do mojego schronienia.
— O! panie...
— Bo to ten wasz Lafayette, gdyby mnie odkrył, kazałby mnie rozstrzelać jak psa, albo powiesić jak złodzieja.
— Rozstrzelać! powiesić! zawołał Guillotin. — Skończymy raz przecie z temi barbarzyńskiemi śmierciami. Przyjdzie śmierć łatwa, gładka, natychmiastowa! Śmierć, którą starcy zmęczeni życiem przeniosą nad śmierć naturalną! Pójdź zobacz to, kochany Maracie, pójdź.
I bez względu już na doktora Gilberta, Guillotin otworzył skrzynkę większą i począł ustawiać machinę na stole. — Marat przypatrywał się z ciekawością równą zapałowi wynalazcy.
Gilbert, korzystając z tego zajęcia, podniósł śpiącego Sebastjana i uniósł w objęciach.
Albertyna odprowadziła go do samych drzwi i zamknęła je za nim starannie.
Stanąwszy na ulicy, Gilbert po zimnie na twarzy uczuł, że jest zlany potem i że wiatr nocny mrozi ten pot na jego czole.

— O! Boże, wyrzekł do siebie, w co obróci się ten gród, którego piwnice ukrywają w tej chwili pięciuset filantropów, zajętych dziełami podobnemi temu, które, tylko co widziałem.

ROZDZIAŁ XV.
KATARZYNA.

Od ulicy Sourdriere do domu w którym mieszki! Gilbert na ulicy St.-Honore, było kilkanaście kroków.
Ruch i chłód zbudziły Sebastiana. Chciał iść sam ale ojciec się uparł i wciąż niósł go w objęciach.
Przybywszy pod drzwi, Gilbert zastukał tak mocno, ażeby odźwierny nie dał mu długo czekać na ulicv; Sebastjana postawił tymczasem na nogach.
Takoż niebawem krok ciężki, ale prędki rozległ się w bramie.
— Czy to pan Gilbert? — zapytał głos.
— O! rzekł Sebastjan, to głos Ludwika Pitoux.
— A! chwałaż Panu Bogu! — zawołał Pitoux drzwi otwierając. — Sebastjan się znalazł!
Potem zwracając się ku schodom, w głębi których znać rwo blask świecy:
— Panie Billot! panie Billot! — krzyczał Pitoux. — Sebastjan się znalazł i bez wypadku, spodziewam się, nieprawdaż, panie doktorze?...
— Przynajmniej bez ważnego.... odparł Gilbert; pójdź Sebastianie, pójdź!
I kiedy Pitoux zamykał drzwi, Gil/bert w oczach zdumionego odźwiernego, który ukazał się na progu swej izdebki w koszuli i szlafmycy, wziął znowu Sebastiana na ręce i niósł po schodach.
Billot szedł pierwszy świecąc Gilbertowi; Pitoux posuwał się za nimi.
Gilbert mieszkał na drugiem piętrze: drzwi pootwierane świadczyły, że nań oczekiwano Złożył Sebastjana na łóżko.
Pitoux szedł nieśmiało i niespokojnie. Po błocie, okrywającem jego obuwie, pończochy i spodnie, po całej reszcie ubioru obryzganej, łatwo było się domyśleć, że tylko co odbył daleką podróż.
Takoż, odprowadziwszy załzawioną Katarzynę do domu, dowiedziawszy się z jej ust o boleści z powodu odjazdu pana Izydora de Charny do Paryża, Pitoux, któremu wyjawienie to podwójnie rozdzierało serce, jako zakochanemu i jako przyjacielowi, pożegnał Katarzynę, leżącą w łóżku matkę Billot, płaczącą przy niej, i skierował się do Haramont krokiem wolnym.
Powolność tego kroku, wielokrotność zawracań smutnemi oczyma na folwark, od którego oddalał się z sercem wezbranem boleścią Katarzyny i swoją własną, sprawiły, że do Haramont przybył nadedniem dopiero.
Przybywszy do domu, usiadł na łóżku z oczyma utkwionemi w ziemię, z rękoma na krzyż założonemi.
Zerwał się nareszcie, zbudzony nie jak ze snu, ale z myśli, spojrzał dokoła i spostrzegł arkusz papieru zapisany obcem pismem.
Podszedł do stołu i przeczytał list Sebastjana.
Trzeba wyznać na jego pochwałę, że natychmiast zapomniał o swych kłopotach osobistych i myślał tylko o niebezpieczeństwach, na jakie mógł być narażony jego przyjaciel w drodze do Paryża.
I nie zważając, jak dalece wyprzedzić go mógł chłopiec, wyszedłszy wczoraj, Pitoux ufny w swe długie nogi, udał się za nim w nadziei, że go doścignie, jeżeli Sebastjan, nie znalazłszy powozu, zmuszony będzie iść pieszo.
Nie zabrał z sobą nic. Opasał się pasem rzemiennym, jako miał zwyczaj wybierając się w podróż daleką, wziął czterofuntowy bochenek chleba, w który wcisnął kiełbasę i z kijem podróżnym w ręku puścił się w drogę.
Pitoux krokiem zwykłym szedł blisko milę na godzinę: krokiem przyśpieszonym mógł ujść półtory.
Ale, ponieważ musiał się zatrzymywać, ażeby się napić, zawiązać tasiemki u ciżemek, wypytać kogoś na drodze o Sebastjana, zeszło mu przeto dziesięć godzin nim stanął u rogatek, a potem z godzinę nim się dostał do mieszkania Gilberta: to znaczy godzin jedenaście. Wyszedł o dziewiątej zrana, przybył o ósmej wieczorem.
Było to właśnie w chwili, gdy Andrea zabierała Sebastjana z Tuilleries, a Gilbert rozmawiał z królem. Nie zastał więc ani Gilberta, ani Sebastjana tylko Billota, który nic nie wiedział ani o jednym, ani o drugim.
Nieszczęsny Pitoux był tak niespokojny, że nie wspominał nic Billotowi o Katarzynie. Cała jego rozmowa była tylko jednem narzekaniem na to, że go Sebastjan nie zastał w domu.
A ponieważ zabrał z sobą list Sebastjana, ażeby się nim w razie potrzeby usprawiedliwić przed Gilbertem, odczytywał go, wcale bezużytecznie, bo czytał go już tyle razy, że prawie umiał na pamięć.
Smutno więc obydwum upływał czas aż do drugiej z rana. Sześć godzin!... O drugiej młotek zakołatał po raz dziesiąty od przybycia Pitoux.
Za każdym razem zawodziła go nadzieja i Pitoux smutny, wolnym już krokiem wracał do Billota.
Nareszcie, ostatni raz, zbiegłszy prędzej jeszcze niż przedtem, uradował się, bo spostrzegł wracających ojca i syna.
Gilbert podziękował dobremu chłopcu jak na to zasługiwał, to jest uściśnieniem ręki, a domyślając się, że po dziesięciu milach drogi i sześciogodzinnem oczekiwaniu musi potrzebować spoczynku, życzył mu dobrej nocy i spać odesłał.
Uspokojony co do Sebastjana, Pitoux miał teraz interes do Billota. Dał mu więc znak, aby udał się z nim i Billot poszedł.
Gilbert raz jeszcze dobrze opatrzywszy syna już śpiącego, ułożył się na fotelu przy jego łóżku, tembardziej, że chłopiec miał gorączkę.
Niebawem, wspomniawszy w jakim niepokoju zostawać musiała Andrea. zawołał służącego, i kazał mu rzucić do najbliższej skrzynki pocztowej list, zawierający te tylko słowa:
„Bądź^pani spokojna, chłopiec odnaleziony i nic mu się złego nie stało“.
Nazajutrz, Billot z samego rana prosił o pozwolenia zobaczenia się z Gilbertem i uzyskał takowe.
Poczciwa twarz Ludwika Pitoux ukazała się uśmiechnięta przy drzwiach za Billotem, na którego znowu twarzy spostrzegł Gilbert powagę i smutek.
— Co się stało, ojcze Billot?.. — zapytał, co ci jest?....
— Dobrzeście uczynili, panie doktorze, zatrzymując mnie tu, skoro mogłem być użyteczny wam i krajowi; ale kiedy siedzę w Paryżu, tam wszystko źle idzie tymczasem...
Nie sądźmy jednak ażeby Pitoux wygadał przed Billotem miłostki Katarzyny z Izydorem. Nie; dusza dzielnego dowódcy gwardji narodowej w Haramont, wzdrygała się przed denuncjacją. Nastraszył go tylko upadkiem gospodarstwa i powiedział, że napotkał Katarzynę zemdloną na drodze z Villers-Cotterets do Pisseleu.
Billotowi mało chodziło o większy lub mniejszy zbiór zboża; ale sam omało nie zemdlał dowiedziawszy się o zemdleniu Katarzyny.
Wiedział, że takiej siły i temperamentu dziewczyna, jak jego córka, nie mdleje z byle czego na gościńcu publicznym.
Bardzo wreszcie szczegółowo wypytywał Ludwika, a jakkolwiek ten niezmiernie był powściągliwy w języku, nieraz Billot pokiwał głową mówiąc:
— Czas, widzę, czas, ażebym powrócił do domu.
Gilbert, łatwiej teraz niż kiedy zrozumiał co działo się w sercu Billota, gdy ten opowiedział mu wieści przyniesione przez Ludwika.
— Idźcie więc, kochany Billocie... — odpowiedział skoro was wzywa córka i gospodarka; ale nie zapominajcie, że w razie potrzeby wezwę w imię ojczyzny.
— Słowo tylko, panie Gilbercie, odrzekł zacny zagrodnik, a we dwanaście godzin będę w Paryżu.
Uściskawszy, tedy Sebastjana, który po nocy szczęśliwie przebytej, wolny był od wszelkiego niebezpieczeństwa, uścisnąwszy rękę Gilberta, Billot udał się drogą do swej zagrody z której wyjechał na tydzień, a której nie widział od trzech miesięcy.
Pitoux szedł za nim unosząc, jako ofiarę od doktora Gilberta, dwadzieścia pięć dukatów na pomoc w ubraniu i ekwipowaniu gwardji narodowej w Haramont.

Sebastjan pozostał przy ojcu.

ROZDZIAŁ XVI.
ROZEJM.

Tydzień upłynął od opowiedzianych wypadków do dnia w którym poprowadzimy czytelnika do Tuilleries, głównego odtąd teatru mających się spełnić katastrof.
O Tuilleries!... fatalne dziedzictwo przekazane przez królową nocy św. Bartłomieja, przez królową — cudzoziemkę, Katarzynę de Medicis, następcom i potomkom; o, pałacu który przyciągasz, aby pochłonąć, jakiż urok mieści się w twym przedsionku roztwartym, zamykającym się za szaleńcami w koronie, wyrzucanymi z kolei przez ciebie jako trupy bez głowy, lub wygnańcy bez korony!...
W tych kamieniach rzeźbionych, jak klejnoty Benvenuta Cellini, jest urok nieszczęsny bezwątpienia; jest jakiś śmiertelny talizman ukryty w twoim progu. Policz ostatnich królów, których przyjąłeś i powiedz coś uczyniło z nimi. Z pięciu jeden tylko wrócił do grobów, gdzie nań przodkowie czekali, z czterech innych — jeden skończył na szafocie a trzej na wygnaniu.
Dnia pewnego, jedno zgromadzenie chciało pokonać niebezpieczeństwo i zająć miejsce królów.
Odtąd zawrót głowy je opanował; odtąd niszczyło się samo między sobą; jedni zginęli na szafocie inni na wygnaniu, a szczególna dola połączyła Ludwika XVI i Robespierre’a, Collota d’Herbois i Napoleona, Billaud-Varennes‘a i Karola X, Vadiera i Ludwika Filipa.
O Tuilleries!... Tuilleries!... szalony ten, coby próg twój chciał przestąpić i wejść drzwiami, któremi weszli Ludwik XVI, Napoleon, Karol X i Ludwik Filip, bo prędzej czy później wyszedłby tą samą co i oni drogą.
A jednak ponury pałacu!... każdy z nich do wnętrza wstępował wśród okrzyków radości ludu, a każdy uśmiechnięty wierzył życzeniom tłumu; dzięki czemu, zawiele myśleli oni o własnych, a zamaiło o sprawach ludowych; lud spostrzegł to i dnia pewnego wyrzucił ich za drzwi, jak rządców niewiernych i niewdzięcznych.
Tak więc, po strasznej podróży szóstego października odbytej wśród błota, krwi i krzyków, blade słońce wschodzące nazajutrz, zastało dziedziniec Tuilleries pełen ludu wzruszonego powrotem króla i spragnionego jego widoku.
Cały dzień Ludwik XVI przyjmował ciała konstytucyjne. Lud tymczasem czekał, szukał pana poprzez szyby a ten, kto ujrzał, wołał do sąsiada:
— Widzisz?... widzisz?... to on!...
O dwunastej w południe musiał się król pokazać na balkonie, a jednomyślne oklaski i okrzyki wzbiły się w gorę.
Wieczorem trzeba było zejść do ogrodu; przywitały go łzy i wzruszenia.
Księżniczka Elżbieta, serce młode, pobożne a naiwne pokazywała lud ten mówiąc do brata:
— Zdaje mi się, że nietrudno nad takimi panować.
Mieszkanie jej było na dole. Wieczorem kazała otworzyć okna — i wieczerzę spożywała wobec wszystkich.
Mężczyźni i kobiety patrząc przez okna kłaniali się, szczególniej kobiety dzieciom swym, stawianym na krawędzi okna, kazały ją pozdrawiać i mówiły, że jest bardzo piękna.
A dzieci powtarzały: „Jesteś pani bardzo piękna!" i przesyłały drobnemi rączkami pocałunki bez końca i miary.
Każdy mówił: „Rewolucja skończona; król oswobodzony z Wersalu od dworzan i doradców. Urok który władzę królewską więził wśród świata automatów i posągów, nazwanego Wersalem, przerwany, zniszczony. Dzięki Bogu, król powrócił do życia i prawdy, to jest Najjaśniejszy Panie!... dotąd mogłeś tylko źle czynić; do rzeczywistej natury człowieka. Chodź tu, między nas, dziś wśród ludu twego, wolno ci spełnić wszelkie dobro!“....
Często masy a nawet jednostki — mylą się w sądzie czem są i czem jeszcze będą. Przerażenie w dniach piątym i szóstym października, zjednało królowi wiele serc i wiele umysłów.
Te krzyki w ciemności, przebudzenie wśród nocy, pochodnie ponuro oświetlające wielkie mury Wersalu, wpłynęły silnie na zacne wyobraźnie. Zgromadzenie Narodowe więcej się obawiało o króla, gdy był zagrożony, niżeli o siebie, kiedy samo zagrożonem zostało. Wtedy zdawało mu się, że jeszcze zależy od króla, a jednak sześć miesięcy nie minie i przekona się, że to król zależy od niego. Stu pięćdziesięciu członków wyrobiło sobie paszporty; Mounier i Lally (syn zmarłego na placu Greve), uciekli.
Dwaj najpopularniejsi ludzie we Francji: Lafayette i Mirabeau, wracali rojalistami do Paryża.
Mirabeau powiedział do Lafayette‘a: „Złączmy się i ocalmy króla!“...
Niestety Lafayette, zacny człowiek, ale ograniczonego umysłu pogardzał charakterem Mirabeau i nie pojmował jego genjuszu.
Poprzestał na udaniu się do księcia Orleańskiego.
Mówiono wiele rzeczy o Jego książęcej wysokości, mówiono, że w nocy widziano jak książę z naciśniętym na czoło kapeluszem i laską w ręku podburzał tłumy w marmurowym dziedzińcu do rabunku zamku, sądząc, że z rabunkiem połączy się morderstwo.
Mirabeau, cały oddany był księciu Orleańskiemu.
Lafayette zamiast porozumieć się z Mirabeau, poszedł do księcia i zaproponował mu opuszczenie Paryża. Książę Orleański sprzeciwiał się, walczył; ale Lafayette był rzeczywistym królem, trzeba go słuchać było.
— Kiedyż powrócę?... — spytał Lafayette‘a.
— Wtedy jak wam powiem, miłościwy książę, iż czas powrócić — odpowiedział Lafayette.
— A jeżeli się znudzę i powrócę bez waszego pozwolenia?... — spytał wyniośle książę.
— W takim razie — rzekł Lafayette, — nazajutrz po powrocie będę miał zaszczyt bić się z Waszą książęcą mością.
Książę Orleański pojechał, a wrócił dopiero przywołany.
Lafayette był trochę rojalistą przed szóstym października; po szóstym października stał się nim rzeczywiście, szczerze; ocalił królową i osłonił króla.
Człowiek więcej ma dumy niż wdzięczności; więcej go przywiązują usługi oddane, niźli przyjęte.
Król i księżniczka Elżbieta, którzy czuli w tym ludzie jakiś żywioł straszny, mściwy, jak gniew tygrysa, co ryczy pieszcząc, do głębi byli wzruszeni.
Ale inaczej działo się z królową. Złe usposobienie w jakiem znajdowało się serce kobiety, szkodziło i umysłowi królowej. Łzy które wylewała szły w połowie za Charnym, uchodącym z jej objęć, w połowie za berłem, wymykającem się jej z rąk.
Dlatego patrzyła na lud i słuchała krzyków jego z sercom suchem i umysłem rozdrażnionym. Młodszą była a przynajmniej w tym samym wieku, co księżniczka Elżbieta, ale dziewiczość duszy i ciała oblekła tę ostatnią w szatę niewinną i świeżą, kiedy tymczasem wskutek gorących namiętności królowej, pożółkły jak kość słoniowa jej ręce, zacisnęły się na zębach zbladłe usta, a siność pod oczyma — oznaczała ból głęboki, nieustanny, niewyleczony!...
Królowa bardzo była chora, cierpiała bez nadziei wyleczenia, bo czuła, że jedyny zbawienny środek — pokój i szczęście, już nie będą jej udziałem.
Dlatego wśród tych wszystkich krzyków, wiwatów, kiedy król wyciągał ręce do mężczyzn a księżniczka Elżbieta płacząc uśmiechała się do kobiet i dzieci, królowa czuła, że jej oko łzami własnego bólu rosi się wobec ogólnej radości.
Zdobywcy Bastylji przedstawili się jej, — nie chciała ich przyjąć.
Kobiety z targowiska przyszły z kolei — przyjęła je, ale w pewnej odległości: damy dworskie wreszcie, jakby chcąc ją od wszelkiego zetknięcia z motłochem obronić, rzuciły się naprzeciw niej i stanęły pomiędzy nią a przekupkami.
Wielki to był błąd Marji Antoniny. Przekupki były rojalistkami, wiele z nich wyparło się szóstego października.
Kobiety te przemówiły do niej. W podobnych grupach mówcy zawsze się znajdują.
Jedna z kobiet śmielsza od innych wystąpiła z radą.
— Najjaśniejsza królowo, rzekła, pozwólcie dać sobie ostrzeżenie z serca pochodzące.
Królowa skłoniła głową tak nieznacznie, że kobieta nie spostrzegła tego.
— Nie odpowiadacie?... — rzekła. — Nic nie szkodzi; mimo to powiem. Jesteście między nami, wśród waszego ludu, waszej prawdziwej rodziny. Trzeba wam teraz oddalić wszystkich dworzan co gubią królów, a kochać trochę biednych Paryżan, którzy od dwudziestu lat waszego we Francji pobytu — widzeli was cztery razy.
— Pani, odparła sucho królowa, mówisz tak, nie znając mego serca. Kochałam was w Wersalu, kochać was będę tak samo w Paryżu.
Niewielka to była obietnica.
Dlatego inna z mówczyń podjęła;
— Kochaliście nas w Wersalu? Z miłości więc dnia 14 lipca chcieliście oblegać i bombardować miasto? Z miłości w nocy szóstego października powzięliście zamiar ucieczki zagranicę, pod pozorem spaceru do Trianon.
— Tak wam doniesiono i uwierzyliście, odrzekła królowa; — oto co stanowi nieszczęście ludu i króla.
Jednak, biedna kobieta, a raczej biedna królowa wśród oporu dumy i serca rozdartego miała szczęśliwą chwilę.
Jedna z kobiet, Alzatka rodem, przemówiła do niej po niemiecku.
— Pani, odparła królowa, tak dalece stałam się francuską, żem rodzinnej mowy zapomniała! Było to wdzięcznem do powiedzenia; nieszczęściem źle zostało powiedziane.
Przekupki mogły odejść wołając pełnym głosem: „Niech żyje królowa“.
Odeszły tymczasem, mrucząc między zębami.
Wieczorem, zeszedłszy się razem król i księżniczka Elżbieta, zapewne, ażeby sobie dodawać ducha i pocieszać się, przypomnieli sobie, co znaleźli dobrego i pocieszającego w ludzie. Królowa nic nie umiała dodać da tego co mówili, prócz jednego szczegółu, to jest odezwania się delfina. Powtarzała je kilkakrotnie tego dnia i następnych.
Przerażony hałasem, jaki wchodząc uczyniły przekupki, biedny chłopczyna przybiegł do matki i zapytał:
— Mój Boże! mamo, czy, to dzisiaj jest jeszcze wczoraj?...
Delfin usłyszał, że matka o nim mówiła, i dumny, jak wszystkie dzieci, kiedy się niemi zajmują, podszedł do króla patrząc nań z zamyśleniem.
— Czego chcesz, Ludwiku? — spytał król.
— Chciałbym — odparł delfin — spytać cię, ojcze, o coś bardzo poważnego.
— A więc, rzekł król, przyciągając go do siebie, o cóż chcesz się spytać? Mów!...
— Chcę wiedzieć, mówił chłopiec, dlaczego lud, który cię tak kocha, rozgniewał się na ciebie, i coś ty uczynił, aby go rozgniewać?
— Ludwiku! — szepnęła z wymówką królowa.
— Pozwólcie, niech ja mu odpowiem, rzekł król.
Księżniczka Elżbieta uśmiechała się do dziecka.
Ludwik XVI wziął je na kolana i usiłując zastosować politykę do dziecinnego pojęcia, rzekł:
— Chciałem, mój synu, lud szczęśliwszym niż był uczynić. Potrzebowałem pieniędzy na wydatki przez wojnę spowodowane; zażądałem ich od ludu, jak to moi czynili poprzednicy. Urzędnicy, składający mój parlament, sprzeciwili się temu mówiąc, że lud sam ma prawo przyznać mi te pieniądze. Zebrałem w Wersalu, z każdego miasta pierwszych urodzeniem, majątkiem i zdolnością, to się nazywa Stanami Generalnemi. Zebrani żądali odemnie rzeczy, których nie mogłem uczynić, ani dla siebie, ani dla ciebie, mojego następcy. Znaleźli się źli ludzie, którzy podburzyli lud do wybryków ostatniemi czasy Dopełnionych: ich to dzieło!... Mój synu, nie miej tego za złe ludowi!
Na ostatnie zalecanie, Marja Antonina zacisnęła usta; niezawodnem było, że gdyby miała powierzone wychowanie delfina, nie zachęcałaby go do zapominania obelg.
Nazajutrz, miasto Paryż i gwardja narodowa posłały prosić królową, aby obecnością swą w teatrze stwierdziła, ze z przyjemnością przebywa w stolicy.
Królowa odpowiedziała, że chętnieby to uczyniła, ale potrzebuje czasu, aby zapomnieć o wypadkach dni ostatnich. Lud już o tem zapomniał: dziwił się, że ona pamięta.
Dowiedziawszy się o wyjeździe księcia Orleańskiego swego nieprzyjaciela, miała Marja Antonina jedną chwilę radosną; ale nie czuła się obowiązaną Lafayettowi za to oddalenie; sądziła, że to sprawa osobista między księciem a generałem.
Sądziła, a przynajmniej udawała, że tak sądzi, aby nic nie zawdzięczać panu de Lafayette.
Pod względem mściwości i wyniosłości, prawdziwa księżniczka z domu Lotaryńskiego, chciała zwyciężać i mścić się.
„Królowe nie mogą się topić“ — powiedziała księżniczka Henrjetta Angielska podczas burzy, a ona była zdania księżniczki.
Marja Teresa nie była bliższą od niej śmierci, kiedy z dzieckiem na ręku ukazała się swym wiernym Węgrom.
Bohaterskie wspomnienie matki wpłynęło na córkę; był to błąd okropny tych, co porównywują okoliczności, nie sądząc ich! Marja Teresa miała lud za sobą; Marja Antonina miała go przeciw sobie.
A przedewszystkiem była kobietą; mniejby może lud nienawidziła, gdyby Charny był ją więcej kochał.
Oto co się działo w Tuilleries przez tych dni kilka, kiedy rewolucja odpoczywała, a rozgrzane namiętności oziębiały się, i kiedy, jak podczas zawieszenia broni — nieprzyjaciele poznawali się z nieprzyjaciółmi, aby rozpocząć potem walkę bardziej zabójczą.

Walka ta, tem jest prawdopodobniejszą, żeśmy wtajemniczyli czytelnika nietylko w to co się dzieje na powierzchni społeczeństwa, ale i w jego głębiach.

ROZDZIAŁ I.
PORTRET KAROLA I-go

Podczas tych kilku dni upłynionych, Gilbert nie przywołany przez króla, nie uznał za stosowne udawać się do Tuilleries; ale nakoniec gdy nadszedł dzień jego, sądził, że obowiązek będzie mu wymówką, której nie chciał składać ma uczucie wyższe. Służba w przedpokojach była taż sama co i w Wersalu; Gilbert więc znanym był w pałacu Tuilleries jak i w Wersalu.
Król zresztą, choć nie przyzywał doktora, nie zapomniał o nim; umiał odróżnić przyjaciół od nieprzyjaciół.
Ludwik XVI nadto, mimo wszelkich uprzedzeń królowej, czuł dobrze, że może Gilbert nie był przyjacielem króla, ale co wychodzi na jedno, był przyjacielem władzy królewskiej.
Przypomniawszy sobie więc dzień służby kazał, skoro się tylko ukaże, wprowadzić do siebie Gilberta.
Tak więc, zaledwie Gilbert stanął w progu przedpokoju, kamerdyner podniósł się i do sypialni króla go zaprowadził.
Król przechadzał się wszerz i wzdłuż pokoju, zatopiony w myślach. Nie słyszał ani oznajmienia, ani wejścia doktora Gilberta.
Zatrzymał się on w progu czekając, aż król zauważy jego obecność i aż się odezwie.
Łatwo było odgadnąć, co zajmowało króla, bo od czasu do czasu zatrzymywał się w wielkiej zadumie; zajmował go wielki portret Karola I, malowany przez Van-Dycka; portret ten jest obecnie w Luwrze. Jakiś Anglik proponował pokryć go całego złotą monetą, gdyby się na sprzedaż zgodzono.
Portret przedstawia Karola I-go pod jednym z tych drzew smutnych a rzadkich, które rosną na brzegu morza. Paź trzyma konia okulbaczonego, tło stanowi morze.
W twarzy królewskiej rozlany smutek. O czem myśli ten Stuart, którego poprzedniczką była piękna a nieszczęśliwa Marja, zaś następcą będzie Jakób II-gi?
A raczej o czem myślał malarz pełen genjuszu, który twarzy króla tyle nadał wyrazu?
O czem myślał malując go przed czasem, takim jak w ostatnich dniach jego ucieczki, jako prostego jeźdźca, tuż podle wzburzonego morza, przy koniu, w gotowości do uderzenia ale i do ucieczki?
Czy, odwracając obraz Van-Dycka, nie znaleźlibyśmy jakiego zarysu rusztowania z White-Hall?
Głos tego płótna snać bardzo wyraźnie przemawiał, skoro go usłyszał człowiek natury tak materjalnej jak Ludwik XVI, i skoro zasępiło mu się czoło.
Trzy razy król zatrzymywał się przed tym obrazem i trzy razy z westchnieniem rozpoczynał przerwaną przechadzkę.
W końcu, Gilbert zrozumiał, że w niektórych okolicznościach, widz mniej bywa niedyskretnym, gdy objawia swoją obecność, niż gdy czeka i milczy.
Poruszył się.
Ludwik XVI zadrżał i odwrócił głowę.
— Ah! to ty, doktorze, rzekł. — Chodź; szczęśliwy jestem, że cię widzę.
Gilbert zbliżył się z ukłonem.
— Dawno tu jesteś, doktorze?
— Od kilku minut, Najjaśniejszy Panie.
— Aha! — wtrącił król zamyślając się znowu.
Po chwili poprowadził doktora przed arcydzieło Van-Dycka:
— Znasz ten portret? — zapytał.
— Znam, Najjaśniejszy Panie.
— Gdzieś go widział?
— Dzieckiem, u pani Dubarry, a jakkolwiek dzieckiem byłem wtedy, silne zrobił na mnie wrażenie.
— Tak... u pani Dubarrry... — szepnął Ludwik XVI.
Po chwili dodał, pytająco:
— Znasz historję tego portretu, doktorze?
— Jego królewska mość mówi o historji króla, którego portret przedstawia, czy o samym portrecie?
— Mówię o historji portretu.
— Nie, Najjaśniejszy Panie, wiem tylko, że malowany w Londynie około 1645 czy 1646 roku, ale nie wiem jak się dostał do Francji i jakim sposobem znajduje się obecnie w pokoju Waszej królewskiej mości.
— Jak się dostał do Francji, opowiem ci; dlaczego jest teraz w moim pokoju, sam nie wiem.
Gilbert patrzył na króla zdziwiony.
— Skąd się wziął we Francji, powtórzył Ludwik XVI, o tem nie powiem nic nowego, ale dodam wiele szczegółów; zrozumiesz pan wtedy, dlaczegom się nad portretem zastanawiał.
Gilbert skłonił się dając znak, że słucha uważnie.
— Lat temu trzydzieści blisko... — mówił Ludwik XVI, istniało ministerstwo złowrogie dla Francji, a dla mnie szczególnie, dodał z westchnieniem, myśląc o swoim ojcu, otrutym, jak sądził przez Austrję: było to ministerstwo pana de Choiseul.
Ministerstwo to chciano zastąpić innem, z panami Aiguillon i Maupeau na czele, rozrywając jednocześnie parlament. Ale to ostatnie przerażało bardzo mego dziadka Ludwika XV. Ażeby rozerwać parlament trzeba było woli, którą utracił. Z resztek starego człowieka miał powstać nowy, a na to jeden tylko był sposób: trzeba było zamknąć ten bezwstydny harem, który tyle pieniędzy kosztował Francję, a tyle popularności monarchję; trzeba było zamiast całego świata kobiet, między któremi tracił ostatki swej męskości, dać Ludwikowi XV jedną kochankę, zastępującą mu wszystkie kochanki, któraby nie miała tyle wpływu, aby nim kierować w polityce, ale któraby powtarzała mu codzień lekcję dobrze wyuczoną. Stary marszałek de Richelieu wiedział, gdzie szukać podobnej kobiety; szukał jej tam, gdzie się one zwykle znajdują i znalazł.
Znałeś ją doktorze, bo mówiłeś, żeś u niej widział ten portret.
Gilbert skłonił się z uszanowaniem.
— Nie lubiliśmy tej kobiety — ani królowa ani ja! Królowa mniej może odemnie, bo Austrjaczka wyuczona przez Marję Teresę wielkiej polityki europejskiej, widziała w nominacji pana d‘Aiguillon, upadek swego przyjaciela pana de Choiseul; nie lubiliśmy jej więc, a jednak muszę jej oddać tę sprawiedliwość, że niszcząc to co było, spełniała moje osobiste życzenia i sumiennie mówiąc, postępowała z dobrem ogółu. Zręczna to była Komedjantka! rolę swą grała cudownie: podeszła Ludwika XV poufałą śmiałością, królom dotąd nieznaną: bawiła, wyśmiewając go; zrobiła go człowiekiem, każąc mu wierzyć, że nim jest...
Król zatrzymał się nagle, wyrzucając sobie nieostrożność z jaką mówił o dziadku swoim obcemu; ale spojrzawszy na otwartą i szczerą twarz Gilberta, przekonał się, że z człowiekiem, który tak wszystko, rozumie, może mówić o wszystkiem.
Gilbert, pojmując co się działo w umyśle króla, otworzył szerzej oczy przed badawczym wzrokiem Ludwika XVI i czekał.
— To co wam mówię, doktorze — podjął Ludwik XVI z niezwyczajnie szlachetnym gestem i tonem, jest moją myślą wewnętrzną, król zaś nie powinien odkrywać głębi serca przed tymi, których przeniknąć nie może. Odpłacisz mi kiedyś podobnem zaufaniem, panie Gilbercie’ Czy powiesz królowi Francji wszystko, co myślisz, jeżeli ci on wszystko mówi?
— „ Najjaśniejszy Panie, odparł Gilbert, przysięgam, że jeżeli Wasza królewska mość czyni mi taki zaszczyt! oddam wam tę przysługę; lekarz opiekuje się ciałem, jak kapłan duszą; ale milczący i nieprzenikniony dla innych, poczytywałby sobie za zbrodnię nie powiedzieć prawdy królowi, który raczy pytać o nią.
— A więc, panie Gilbercie, żadnej niedyskrecji!...
— Najjaśniejszy Panie, gdybyście mi powiedzieli, że za kwadrans z waszego rozkazu będę stracony, nie uciekłbym, gdybyście nie dodali: „Uciekaj“.
— Dobrze, że mi to mówisz, panie Gilbercie. Z najlepszymi moimi przyjaciółmi, z królową nawet myślę pocichu; z tobą myśleć będę głośno.
I mówił dalej:
— A ta kobieta, wiedząc, że tylko na królewskie zachcianki Ludwika XV liczyć było można, nie opuszczała go wcale, aby z tych zachcianek korzystać. W radzie towarzyszyła mu, pochylając się nad jego fotelem; przy kanclerzu i innych poważnych osobach, kładła się u nóg jego, mizdrząc się jak małpa, gadając jak papuga, szepcąc mu dniem i nocą o władzy królewskiej. Ale to nie dość, szczególna ta Egerja traciłaby może czas na różnych słowach, gdyby pan de Richelieu nie przyoblekał w ciało tej nauki, którą ona powtarzała. Pod pozorem, że paź przedstawiany na tym obrazie, zowie się Barry, kupiono obraz dla niej, jako rzecz familijną. Ta smutna twarz, odgadująca dzień 30 stycznia 1649 roku, słuchała w buduarze tej kobiety jej śmiechów i patrzyła na jej gorszące zabawy. Bo oto do czego obraz ten jej służył: smiejąc się, odwracała doń głowę Ludwika XV i pokazując mu Karola I-go: „Widzisz, mówiła, króla, któremu odcięto głowę, bo słabym był względem parlamentu; oszczędzaj-że ty swoją“! Ludwik rozwiązał parlament i umarł spokojnie na tronie. Wtedy wygnaliśmy tę kobietę, dla której może trzeba było mieć więcej pobłażliwości. Obraz został w składach wersalskich i nigdy mi na myśl nie przyszło zapytać, co się z nim stało!... A teraz jakim sposobem znajduje się tutaj? Kto go tu przynieść kazał? Dlaczego ściga mnie i prześladuje?...
A schyliwszy smutnie głowę:
— Doktorze... — spytał Ludwik XVI, czy nie widzisz w tom fatalizmu?
— Fatalizm to, jeżeli portret nic wam nie mówi, Najjaśniejszy Panie; ale Opatrzność jeżeli przemawia...
— Jakże chcesz, doktorze, aby portret podobny nie mówił nic królowi w mojem położeniu?
— Pozwoliwszy mi mówić prawdę, Wasza królewska mość, pozwoli mi się zapytać?
Ludwik XVI zawahał się na chwilę.
— Pytaj, doktorze, rzekł.
— Co mówi ten portret Waszej Królewskiej Mości?
— Mówi mi, że Karol I postradał głowę, bo wydał wojnę swemu narodowi, a Jakób II postradał tron, bo naród swój opuścił.
— W takim razie, Najjaśniejszy Panie, portret ten, tak jak i ja, mówi ci prawdę.
— A więc?... — spytał król Gilberta.
— A więc korzystając z pozwolenia, zapytam, co król odpowiada temu portretowi, który doń tak otwarcie przemawia?....
— Panie Gilbercie, rzekł król, daję ci słowo, że jeszcze nic nie postanowiłem, poradzę się okoliczności.
— Lud boi się, aby król nie zechciał wydać mu wojny.
Ludwik XVI skłonił głowę.
— Nie, panie, nie, rzekł, wojnę ludowi mógłbym tylko wydać z obcą pomocą, a nadto dobrze znam stan Europy, abym się miał zdawać na nią. Król pruski obiecuje wejść do Francji ze stu tysiącami ludzi, ale wiem, jakie intryganckie i pełne ambicji jest usposobienie tej małej monarchji, która wszędzie podburza, chcąc znów Śląsk jaki sobie przywłaszczyć. Austrja daje drugie sto tysięcy do rozporządzenia, lecz nie lubię mego szwagra Leopolda, Janusa o dwóch obliczach, którego matka, Marja Teresa, kazała otruć mego ojca. Mój brat d‘Aritois proponuje mi pomoc Sardynji i Hiszpanji, ale nie ufam tym dwom potęgom, kierowanym przez mego brata, ma on przy sobie pana de Calonne, najokrutniejszego nieprzyjaciela królowej. Wiem o wszystkiem, co się tam dzieje. Na przedostatniej radzie była mowa o złożeniu mnie z tronu i mianowaniu regenta, którym byłby bezwątpienia mój drogi, kochany brat, hrabia Prowancji; na ostatniej radzie, pan de Condé, mój kuzyn, proponował iść na Ljon, cokolwiek bądźby się z królem stało! Katarzyna zaś Wielka powiada tak: Królowie powinni iść swoją drogą, bez uwagi na krzyki motłochu, tak, jak księżyc odbywa swój bieg, nie dbając o szczekanie psów.
— Lud boi się, czy król nie opuści Francji?...
Król zawahał się z odpowiedzią.
— Najjaśniejszy Panie, mówił Gilbert, źle jest brać literalnie pozwolenie królewskie. Wiem, że jestem niedyskretnym, a przecież w zapytaniu swem wyrażam jedynie obawę.
Król położył rękę na ramieniu Gilberta.
— Przyrzekłem powiedzieć ci prawdę i powiem. Tak, była o tem mowa, proponowano mi ucieczkę, to zdanie moich sług najwierniejszych. Ale kiedy w nocy szóstego października, płacząc w onych objęciach, królowa razem ze mną oczekiwała śmierci, kazała mi przysiądz, że o ucieczce bez niej nie pomyślę, że razem umrzemy lub ocalejemy razem. Przysięgi dotrzymam, a ponieważ nie sądzę, abyśmy do granicy dotarli, nie będąc dziesięć razy zatrzymani, nie uciekniemy przeto.
— Najjaśniejszy Panie, rzekł Gilbert, podziwiani trafność umysłu Waszej królewskiej mości. Oh! czemuż cała Francja nie może Was słyszeć, tak jak ja w tej chwili słyszałem! O ile złagodziłaby się nienawiść Waszą królewską mość ścigająca! O ile osłabłyby niebezpieczeństwa, które Was otaczają!
— Nienawiść? — powiedział król, sądzisz pan, że lud mnie nienawidzi? Niebezpieczeństwa największe już przeszły...
Gilbert patrzył smutnie na króla.
— Innego jesteś zdania, panie Gilbercie? spytał Ludwik XVI.
— Mojem zdaniem, Wasza królewska mość dopiero rozpocząłeś walkę, a dnie 14 lipca i 6 października, są pierwszemi aktami strasznego dramatu, który Francja odegra.
Ludwik XVI pobladł lekko.
— Mam nadzieję, że się pan mylisz, rzekł.
— Nie mylę się, Najjaśniejszy Panie.
— Nie możesz pan pod tym względem widzieć więcej odemnie, który mam policję i kontrpolicję.
— Najjaśniejszy Panie, prawda, że nie mam ani policji ani kontrpolicji, ale w mojem położeniu jestem pośrednikiem, między tem co dotyka nieba, a tem co się kryje we wnętrznościach ziemi. Najjaśniejszy Panie, dotąd było tylko trzęsienie ziemi, pozostaje nam zwalczyć ogień i lawę wulkanu.
— Powiedziałeś pan, zwalczyć, czy nie słuszniej powiedzieć uniknąć.
— Powiedziałem, zwalczyć, Najjaśniejszy Panie.
— Znasz moje zdanie względem zagranicy. Nie przywołam jej nigdy do Francji, chyba, żeby moje życie, ale niniejsza o nie! i tak już zeń ofiarę uczyniłem!... chybaby życie mej małżonki i dzieci moich było w niebezpieczeństwie.
— Chciałbym ugiąć się do nóg Waszych, Najjaśniejszy Panie, aby Wam za podobne uczucia podziękować. Nie, Najjaśniejszy Panie, nie potrzeba obcej pomocy, póki mamy własne źródła! Obawiacie się, że rewolucja was prześcignie, nieprawdaż, Najjaśniejszy Panie?
— Wyznaję.
— A więc, dwa są środki ocalenia króla i Francji.
— Mów Pan jakie?
— Pierwszy, Najjaśniejszy Panie, stanąć na czele rewolucji i nadawać jej kierunek.
— Pociągną mnie za sobą, panie Gilbercie, a ja nie chcę iść, gdzie oni pójdą.
— Drugim jest — nałożyć jej wędzidło, któreby miało siłę jarzmić.
— Jakże się ono nazywać będzie?
— Popularność i genjusz.
— A kto będzie jeźdźcem?
— Mirabeau!

Ludwik XVI spojrzał na Gilberta, jakby źle usłyszał.

ROZDZIAŁ XVIII.
MIRABEAU.

Gilbert widział, że musi stoczyć walkę, ale był przygotowany.
— Mirabeau!... powtórzył — tak, Najjaśniejszy Panie, Mirabeau.
Król zwrócił się do portretu Karola I.
— Cobyś odpowiedział Karolu Stuarcie, spytał poetycznego płótna Van-Dycka, gdyby ci podczas trzęsienia ziemi pod twemi nogami, proponowano oprzeć się na Cromwellu?
— Karol Stuart nie przyjąłby propozycji, rzekł Gilbert i dobrzeby zrobił, niema jednak podobieństwa między Cromwellem a Mirabeau.
— Nie wiem z jakiej strony patrzysz na te rzeczy, doktorze, rzekł król. — Dla mnie niema stopnia zdrady; zdrajca mniejszy, czy większy, zawsze jest i będzie zdrajcą.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł Gilbert z szacunkiem ale i z niezwyciężoną stanowczością, ani Cromwell, ani Mirabeau nie są zdrajcami!
— A czemże? — zawoła król.
— Cromwell jest buntowniczym poddanym, Mirabeau szlachcicem niezadowolonym?
— Niezadowolonym z czego?
— Z wszystkiego, ze swojego ojca, który go zamknął w zamku d‘Iff i wieży Vincennes, z trybunału, który go skazał na śmierć, z króla, który nie poznał jego genjuszu i dotąd go nie poznaje.
— Genjuszem męża politycznego, odparł żywo król — jest uczciwość.
— Odpowiedź piękna, Najjaśniejszy Panie, godna Tytusa, Trajana lub Marka-Aureljusza, niestety doświadczenie zaprzecza jej słuszności.
— Jakto?
— Czy uczciwym człowiekiem był Oktawjusz, który dzieląc rządy z Antonjuszem i Lepidem, wypędził Lepida, a zabił Antonjusza, aby sam dla siebie świat posiąść? Czy uczciwym był Karol Wielki, który posłał brata na całe życie do klasztoru i który chcąc zakończyć walkę z Wittykindem, tak może jak i on sam wielkim, kazał ucinać wszystkie głowy Saksonów, wysokość jego miecza przechodzące? Czy uczciwym człowiekiem był Ludwik XI, który zbuntował się przeciw własnemu ojcu, a choć upadły, taką obawą napawał Karola VII że ten, aby nie być otrutym na śmierć się zagłodził? Czy uczciwym był Richelieu, kiedy na schodach i korytarzach Luwru tworzył spiski, które na placu Greve rozwiązywał? Czy uczciwym był Colbert, który oskarżał i niszczył swego protektora Fouqueta, a gdy ten wchodził do więzienia, skąd miał wyjść trupem, bezwstydnie i wspaniale zasiadł w tylko co opuszczonym fotelu Jawnego opiekuna? A jednak, ani jedni, ani drudzy dzięki Bogu nie zrobili nic złego ani królowi, ani władzy królewskiej.
— Ależ, panie Gilbert, wiesz dobrze, iż pan de Mirabeau nie może być moim, skoro jest oddany księciu Orleańskiemu.
— E! Najjaśniejszy Panie, ponieważ książę Orleański wygnany, pan de Mirabeu przeto do nikogo nie należy.
— Jakże mogę zaufać człowiekowi, który jest na sprzedaż?
— Kupując go!... Możesz mu wszak Wasza królewska mość dać więcej, niż ktokolwiekbądź na świecie?
— Nienasycony, zażąda miljona!
— Jeżeli Mirabeau sprzedaje się za miljon, to się sprzeda. Czy sądzicie, Najjaśniejszy Panie, że wart o dwa miljony mniej, niż jeden albo jedna z Polignac‘ów.
— Panie Gilbercie!...
— Jeżeli król cofa słowo, zamilknę.
— Nie, przeciwnie, mów pan!
— Powiedziałem, Najjaśniejszy Panie!...
— A więc, rozstrząsajmy.
— Z największą chęcią! Znam wszystkich Mirabeau doskonale, Najjaśniejszy Panie.
— Jesteś jego przyjacielem?
— Na nieszczęście nie mam tego zaszczytu, zresztą pan de Mirabeau, ma tylko jednego przyjaciela, który jest zarazem przyjacielem królowej.
— Tak, hrabiego de la Marcka, wiemy o tem, i wymawiamy to codzień hrabiemu.
— Wasza królewska mość powinna przeciwnie, pod karą śmierci, zabronić mu wszelkiego poróżnienia z panem de Mirabeau.
— A jakież znaczenie w sprawach publicznych może mieć jakiś szlachetka, pan Riquetti de Mirabeau?
— Najprzód, Najjaśniejszy Panie, pozwólcie powiedzieć sobie, że pan de Mirabeau nie jest szlachetką, ale szlachcicem. Mało jest we Francji szlachty sięgającej XI wieku, bo królowie nasi od tych, których w karety swe sadzają, przez pobłażliwość, wymagają jedynie dowodu z 1399 roku. Nie, Najjaśniejszy Panie, nie jest szlachetką, kto pochodzi od Arighettich z Florencji, którzy wskutek porażki Gibellinów osiedlili się w Prowarncji. Nie jest szlachetką, choć dziadek jego trudnił się handlem w Marsylji, bo wiecie, Najjaśniejszy Panie, że szlachta Marsylska jak i Wenecka, nie poniża się przez handel.
— Rozpustnik!... — przerwał król, postrach opinji, otchłań pieniężna!
— Ah! Najjaśniejszy Panie, trzeba brać ludzi jakimi są, rodzina Mirabeau zawsze była burzliwa i w młodości niepowściągniona. Jako ludzie młodzi, są oni na nieszczęście takimi, jak mówi Wasza królewska mość, jako głowy rodzin, bywają wyniośli i surowi. Król, któryby ich zapoznał, byłby niewdzięcznym, bo w armji nieustraszonych mają żołnierzy, a na morzu śmiałych marynarzy. Wiem, że z wysokości swych wież stawiali nieraz czoło władzy ministrów, a często i królom. Wiem, że nieraz zrzucali do Durange agentów skarbu publicznego, którzy na ich ziemiach chcieli wybierać podatki, wiem, że jednakowo lekceważyli dworzan, dzierżawców generalnych i literatów, że szanowali dwie tylko rzeczy na świcie: żelazo miecza i żelazo pługa, wiem, że jeden z nich napisał, iż: „służba lokajska tak właściwą jest dworzanom o twarzy i sercu gipsowem, jak niechlujstwo kaczkom“. Ale to wszystko, nie trąci wcale, Najjaśniejszy Panie, szlachetką, nie jest może najwyższą moralnością, ale jest z pewnością najwyższą szlachetczyzną.
— No, no, panie Gilbert — rzekł król z rodzajem przykrości, sądził bowiem, że zna lepiej znaczniejsze osoby swego królestwa niż kto inny, widzę, że znasz dobrze rodzinę Mirabeau. Opowiadaj dalej. Nim się kogoś przypuści do siebie, trzeba go wprzód zbadać koniecznie.
— Tak, Najjaśniejszy Panie!... — odparł Gilbert ukłuty rodzajem ironji króla, opowiem to Waszej królewskiej mości. Toż to Mirabeau, ów Bruno de Riquetti, który w dniu inauguracji statui zwycięstwa przez pana de la Feuillade, przechodząc z pułkiem gwardyjskim, na Nowym-Moście — zatrzymał się przed posągiem Henryka IV i rzekł zdejmując kapelusz: „Przyjaciele, pokłońmy się temu, bo wart on więcej, niż kto inny!“ Toż Mirabeau był, ów Franciszek de Riquetti, który mając lat siedemnaście, wraca z Malty i znajduje swą matkę Annę de Ponseres w żałobie, pyta jej więc o przyczynę, ponieważ ojciec od dziesięciu lat już umarł! „Zostałam znieważoną“ odpowiedziała matka. — „Przez kog»?“ „Przez kawalera de Grasque“. „I nie zemściłaś się na nim“? — pyta znowu Franciszek, który znał swoją matkę. — Miałam wielką ochotę! Pewnego dnia znalazłam go samego, przyłożyłam mu więc nabity pistolet do piersi i powiedziałam: Gdybym była samą rozstrzaskałabym ci mózg, a jak widzisz, mogę to zrobić, ale mam syna, który mnie pomści zaszczvtniej!“ „Dobrze zrobiłaś matko“ — odpowiedział młody człowiek. I nie rozbierając się pobiegł do kawalera de Grasque, wyzwał go w ogrodzie i zamknąwszy się z nim, zabił zawadjakę, rębacza. Toż to Mirabeau, ów markiz Jan Antoni, który miał sześć stóp wysokości, piękność Antinousa, siłę Milona i który w ośmnastu latach był muszkieterem, dowodził legjonem ludzi straszliwych, jak on sam niezwyciężonych, o których inni żołnierze mówili: „Widzisz te ponsowe ozdoby, to Mirainbaux, to znaczy legja djabelska przez szatana dowodzona“. Ale mylili się nazywając szatanem dowódcę, bo był to człowiek pobożny, tak pobożny, że gdy dnia pewnego las się zapalił, nie kazał go zwyczajnemi środkami ratować, ale przynieść Najświętszy Sakrament, i ogień ugasi. Prawda, że to była pobożność pana feodalnego, prawda, że kiedy raz dezerterzy, mający być rozstrzelanymi, schronili się do kościoła jakiegoś klasztoru włoskiego, rozkazał drzwi świątyni wyważyć. Słudzy byliby posłuchali, ale wtem, drzwi świątyni same się otworzyły i w progu ukazał się ksiądz in pontificalibus z Najświętszym Sakramentem w ręku...
— I cóż? — zapytał Ludwik XVI, widocznie zajęty opowiadaniem pełnem werwy i życia.
— Oto pomyślał chwilę, bo położenie było kłopotliwe — potem nagłą myślą oświecony, rzekł do swego chorążego: „Proszę cię, niech zawołają kapelana pułku, aby wyjął Pana Boga z rąk tego głupca“. Rozkaz został pobożnie przez kapelana wykonany, a poparli go muszkietami ci djabli o czerwonych ozdobach....
— W rzeczy samej — rzekł Ludwik XVI, przypominam sobie tego markiza Antoniego. Czy nie on to powiedział pułkownikowi Chamillard, gdy obiecał przemówić za nim do swego brata ministra: „Brat pański szczęśliwy jest posiadając pana, bo inaczej byłby największym głupcem z całego królestwa?“
— Tak, Najjaśniejszy Panie; dlatego minister Chamillard nie zamieścił go na liście generałów brygady.
— A jakże skończył ten bohater, Kondeusz z rodu Riquettich? — spytał król, śmiejąc się przyjaźnie.
— Najjaśniejszy Panie, kto pięknie żyje, pięknie umiera, odparł poważnie Gilbert. — W bitwie pod Cassano polecono mu obronę mostu przeciw cesarskim; zwyczajem swoim kazał żołnierzom pokłaść się na ziemię, a sam, olbrzym, stanął na cel kulom nieprzyjacielskim. Kule świszczały i jak grad padały koło niego, a on stał nieruchomy, jak słup wskazujący drogę. Jedna z tych kul złamała mu prawe ramię; ale to jeszcze niczem było, Najjaśniejszy Panie. Chustką obwiązał sobie rękę, a w lewą uchwycił topór; broń której zwykle używał; zaledwie atoli ruch ten uczynił, druga kula dosięgła jego gardła, przerwała żyłę gardłową i nerwy szyi. Pomimo tej straszliwej rany — kolos stał ciągle; dopiero gdy krew go dusić zaczęła, padł na moście jak z korzenia wyrwane drzewo. Na ten widok pułk jego pierzcha; z wodzem swym stracił otuchę i duszę. Stary sierżant sądząc, że wódz nie umarł jeszcze, rzuca mu w twarz kociołek, a następnie za całym pułkiem, armja księcia Lugenjusza: kawalerja i piechota po jego ciele przechodzi. Po skończonej bitwie, zaczęto grzebać trupy. Po wspaniałym stroju margrabiego, poznał go jeden z jeńców. Książę Eugenjusz widząc, że jeszcze oddycha, a raczej chrapie, kazał go przenieść do obozu księcia de Vendome. Rozkaz wykonano. Złożono ciało margrabiego pod namiotem księcia, gdzie przypadkiem znajdował się sławny chirurg Dumoulin. Był to człowiek pełen fantazji; jedną z nich była chęć przywrócenia do życia tego trupa, a im bardziej niemożliwą wydawała się kuracja, tem bardziej go kusiła. Głowa margrabiego jedynie na stosie pacierzowym i kilku kawałkach mięśni ramion była przyczepioną, a całe ciało, przez które przeszło trzy tysiące koni i sześć tysięcy ludzi — przedstawiało jedną ranę. Przez trzy dni wątpiono, czy odzyska przytomność. Po upływie tego czasu, otworzył jedno oko, za dwa dni ruszył ręką; wkońcu zaciętość Dumoulina odnosi zwycięstwo i po upływie trzech miesięcy, ukazuje się margrabia Jan Antoni ze strzaskaną ręką, obwiniętą czarną chustką, z dwudziestoma siedmioma ranami, rozrzuconemi po całem ciele, i z głową srebrnym naszyjnikiem podtrzymywaną. Pierwsze jego odwiedzimy były w Wersalu, gdzie go książę de Vendome zaprowadził i przedstawił królowi. Ten go zapytał jakim sposobem dając tyle dowodów odwagi, nie był jeszcze generałem brygady: „Najjaśniejszy panie, odpowiedział margrabia Antoni, gdybym zamiast bronić mostu Cassano, przybył do stolicy utrzymywać jaką ladacznicę, miałbym niezawodnie jeden stopień więcej, a daleko mniej ran“. Nie lubił Ludwik XIV takiej mowy i odwrócił się na piętach od margrabiego: „Janie Antoni, mój przyjacielu, rzekł mu, wychodząc książę de Vendome, odtąd stawiać cię będę wobec nieprzyjaciela, ale nigdy wobec króla“. W kilka miesięcy potem margrabia z dwudziestoma siedmioma ranami zaślubił pannę de Castellane-Norante, z którą miał dzieci siedmioro. Niekiedy, ale rzadko, jak prawdziwie odważni i waleczni, wspominał o sławnej bitwie Cassano, a miał zwyczaj dodawać: „To była bitwa w której zostałem zabity“.
— Nie mówisz pan nic — podjął Ludwik XVI, bawiąc się tem wymienianiem przodków pana Mirabeau, nie mówisz nic, kochany doktorze, jak margrabia umarł, mówisz tylko jak zostat zabity.
— Umarł w wieży Mirabeau, w przykrem i twardem schronieniu, na stromej skale wiatrem Północy owianej; umarł z tą powłoką imponującą i twardą, którą na starość Riquettowie przybierają wychowując dzieci w poddaniu i szacunku, a w takiej odległości, że najstarszy z synów mawiał: „Nie miałem nigdy zaszczytu dotknąć ręki lub ust tego szanownego człowieka“. Ten najstarszy z synów, Najjaśniejszy Panie, był ojcem teraźniejszego Miraibeau, ptak dziki, którego gniazdo było między czterema wieżyczkami, który nigdy nie chciał osiąść w Wersalu, co sprawiło, że Wasza królewska mość, nie znając go, nie może mu oddać sprawiedliwości.
— Owszem, panie, rzekł król, znam go, to naczelnik szkoły ekonomicznej, brał udział w dokonanej rewolucji, dał hasło do reformy społecznej, spopularyzował wiele błędów i trochę prawd, a tem winniejszy, że przewidział położenie. On to powiedział: „Niema dziś kobiety, któraby nie była matką jakiego Artewelda lub Masaniella“. Nie mylił się, jego własna żona gorszy jeszcze ciężar nosiła.
— Najjaśniejszy Panie, jeśli jest Mirabeau czemś, co wzbudza wstręt lub obawę Waszej królewskiej mości, to pozwólcie powiedzieć, że sprawił to despotyzm królewski.
— Despotyzm królewski! — zawołał Ludwik XVI.
— Bezwątpienia, Najjaśniejszy Panie! bo wreszcie jakąż zbrodnię popełnił potomek tego wielkiego rodu, żeby go w czternastym już roku życia ojciec odsyłał do szkoły poprawy i to nie pod własnem, dla większego upokorzenia nazwiskiem Riquetti de Mirabeau, lecz pod nazwiskiem Buffieres? Co uczynił, że w osiemnastu latach ojciec za listem królewskim zamykał go na wyspie Ré? Za co go w dwudziestu latach wysłano w szeregach bataljonu poprawczego na wojnę na Korsyce?... Co zrobił, że po roku małżeństwa został wygnany przez ojca do Manosąue? Za co go w sześć miesięcy przeniesiono do twierdzy Joux? Za co go po ucieczce zatrzymano w Amsterdamie i osadzono w wieży Vincennes, gdzie za całą przestrzeń, jemu, któremu świat był za ciasny, wyznaczono dziesięć stóp kwadratowych więzienia? W więzieniu tem przez lat pięć kipiała jego młodość i namiętność, ale jednocześnie wzmagał się umysł jego i krzepiło serce! Oto powiem Waszej królewskiej mości, co on zrobił. Oszołomił swego profesora Poisson — łatwością i pojętnością nauki, poznał dokładnie wiedzę ekonomiczną, nauczył się służyć wojskowo i miał ochotę walczyć dalej; zastosował się z żoną i dzieckiem do sześciu tysięcy franków dochodu, uciekł z wygnania w Manosque, aby pomścić się na szlachcicu, który siostrę jego znieważył; a w końcu — i to jego największa zbrodnia, — Najjaśniejszy Panie, ulegając wdziękom młodej i ładnej kobiety, odebrał ją staremu i zazdrosnemu mężowi.
— Aby ją zaraz potem porzucić, wtrącił król. — Nieszczęśliwa pani de Monnier, opuszczona ze swym występkiem, śmierć sobie zadała.
Gilbert wzniósł oczy do nieba i westchnął.
— Mów pan. Co odpowiesz na to, czem obronisz swego Mirabeau?
— Prawdą, Najjaśniejszy Panie, prawdą, która trudno do królów dociera, lubo jej chętnie szukają.
Pani de Monnier nie umarła z powodu opuszczenia jej przez Mirabeau, bo on wychodząc z Vincennes najpierw ją odwiedził. Przebrany za kramarza wszedł do klasztoru Gien, gdzie Zofja znalazła schronienie i zastał ją zimną, obojętną. Nastąpiły tłumaczenia, Mirabeau spostrzegł, że pani de Monnier nietylko go nie kocha, ale kocha innego, kocha kawalera de Raucourt. Tamtego też po śmierci męża poślubiła. Mirabeau zawcześnie wyszedł z więzienia; trzeba go więc było zabić na honorze. Mirabeau ustąpił szczęśliwemu rywalowi, Mirabeau usunął się, pani de Monnier została żoną pana de Raucourt: pan de Raucourt zmarł nagle!.. Biedaczkę ta ostatnia miłość pochłonęła. Miesiąc temu, 9-go września, zamknęła się w swym gabinecie i udusiła się, a nieprzyjaciele Mirabeau wrzeszczą, że umarła z jego winy, kiedy dla drugiego umarła... O! historjo! historjo! a jednak tak ją piszą!
— A! — rzekł król — więc on dlatego tę nowinę przyjął z taką obojętnością?
— Mogę i to powiedzieć Waiszej królewskiej mości, bo znam tego, co mu ją doniósł; jest to jeden z członków Zgromadzenia. Zapytajcie go sami, Najjaśniejszy Panie, a odpowie, nie skłamie bo to ksiądz proboszcz z Gien, ksiądz Vallet, zasiadający na ławie przeciwległej panu de Mirabeau. Przeszedł salę i z wielkiem zdziwieniem hrabiego przy nim się usadowił. „Czego u djabła chcesz tutaj?“ — spytał Mirabeau. Ksiądz w odpowiedzi podał mu list opisujący szczegółowo nieszczęsną wiadomość.
Mirabeau, otworzył papier i czytał długo, bo zrazu nie mógł w to co czytał uwierzyć. Potem drugi raz list odczytał, a wtedy twarz jego bladła, mieniąc się ciągle; dłonią tarł czoło, obcierał oczy, kaszlał, pluł, starał się zapanować nad sobą. Wkońcu poddać się musiał. Wstał, wyszedł nagle i trzy dni nie ukazał się w Zgromadzeniu... O! Najjaśniejszy Panie, wybacz te wszystkie szczegóły, ale dość jest być człowiekiem zwyczajnego genjuszu, aby uledz we wszystkiem i na wszystkie strony szkalowaniu; tembardziej, kiedy genjusz jest olbrzymem!
— Jaki mogą mieć interes ci, co przedemną, doktorze, pana Mirabeau szkalują?
— Jaki interes w tem mają... Najjaśniejszy Panie? Interes to wszelkiej mierności, usiłującej przy tronie się utrzymać. Mirabeau jest z tych ludzi, co nie wchodzą do świątyni, nie wypędziwszy zeń wszystkich kupczących. Mirabeau z wami, Najjaśniejszy Panie, to klęska dla wszystkich intryżek; Mirabeau z wami, to wygnanie intrygantów, Mirabeau — to duch, torujący drogę prawości. A cóż cię obchodzi to, Najjaśniejszy panie, że Mirabeau źle żył ze swą żoną? Cóż ci szkodzi, że porwał panią de Monnier? Cóż ci szkodzi, że ma pół miljona długów? Zapłać te pół miljona, Najjaśniejszy Panie, i dodaj mu jeszcze miljon, dwa miljony, dziesięć miljonow, jezeli potrzeba! Mirabeau wolny, nie pozwólże mu się więc wymknąć; uczyń zeń radcę, uczyń ministra, słuchaj, co ci powie głos jego potężny, a potem obwieść to ludowi swemu, Europie i światu.
— Pan de Mirabeau, który, aby lud sobie zjednać, zrobił się kupcem sukiennym w Aix, nie chce stanąć po stronie dworu, nie zechce opuścić sprawy ludu.
— Najjaśniejszy Panie! Najjaśniejszy Panie!... powtarzam ci, że nie znasz Mirabeau: Mirabeau to arystokrata, szlachcic, rojalista przedewszystkiem. Pozwolił się wybrać przez lud, bo szlachta nim pogardzała, bo w jego naturze tkwiła potrzeba, właściwa ludziom genjalnym, dojścia do celu jakiemi bądź drogami. Nie opuści sprawy ludu dla króla? A! Najjaśniejszy Panie, dlaczego te stronnictwa nie są stronnictwem jednem? Mirabeau to uczyni, Najjaśniejszy Panie! Ale Mirabeau odtrącony Waszą pogardą, odwróci się od was jutro, a wtedy, Najjaśniejszy Panie, wtedy i ja to mówię i portret Karola I to powie, wtedy wszystko będzie stracone!
— Mirabeau stanie przeciwko mnie?... a czyż już nie stoi?...
— Pozornie może; ale w głębi duszy Mirabeau waszym jest, Najjaśniejszy Panie. Spytajcie hrabiego de la Marck, co powiedział po sławnem posiedzeniu 21 czerwca, ten Mirabeau, który sam jeden czyta w przyszłości z przerażającą przenikliwością.
— Załamując ręce z boleści, zawołał: „Tak to na rusztowanie prowadzą królów“! A w trzy dni potem dodał: „Ci ludzie nie widzą przepaści, którą kopią pod nogami monarchji! Król i królowa zginą w niej, a lud klaskać będzie w dłonie nad ich trupami“!
Król zadrżał, zbladł, spojrzał na portret Karola I, na chwilę zdawał się zdecydowany, ale zaraz rzekł nagle:
— Pomówię o tem z królową, może zechce rozmówić się z panem de Mirabeau; ja z nim gadać nie będę. Lubię uścisnąć za rękę ludzi z którymi rozmawiam, a nie chciałbym, panie Gilbercie, za cenę mego tronu, wolności i życia, uścisnąć ręki pana de Mirabeau.
Gilbert miał odpowiedzieć, może nalegać, ale w tej chwili wszedł odźwierny.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł — osoba, którą Wasza królewska mość ma przyjąć dzisiaj, przybyła i oczekuje w przedpokoju.
Ludwik XVI poruszył się niespokojnie, patrząc na Gilberta.
— Najjaśniejszy Panie — powiedział tenże, jeżeli nie mam widzieć osoby, na którą czekacie, wyjdę innem: drzwiami.
— Nie — odparł Ludwik XVI, wyjdź pan tędy, wiesz, że przed tobą nie mam żadnej tajemnicy, jesteś moim przyjacielem; a zresztą osoba ta, to zwyczajny sobie szlachcic, którego mi brat mój poleca. Wierny to sługa i muszę się dowiedzieć, czy nie będę co mógł zrobić, jeżeli nie dla niego, to dla jego żony i dzieci. Idź, panie Gilbercie, wiesz, że jesteś mi zawsze pożądanym, nawet kiedy przychodzisz mówić o panu Riquetti de Mirabeau.
— Najjaśniejszy Panie... — spytał Gilbert... — czy mam się uważać za zwyciężonego?
— Powiedziałem ci, że pomówię o tem z królową, rozmyślę się... zobaczymy.
— Najjaśniejszy Panie! aby tylko zapóźno nie było.
— O! o! sądzisz, że niebezpieczeństwo tak jest już bliskie?...
— Najjaśniejszy Panie!... zawołał Gilbert, nie każcie nigdy z waszego pokoju wynosić portretu Karola I-go; to dobry doradca.

I skłoniwszy się, wyszedł w tej chwili, gdy osoba oczekiwana przez monarchę we drzwiach się pojawiła. Gilbert nie mógł powstrzymać okrzyku zdziwienia. Szlachcicem, o którego chodziło, był margrabia de Favras, którego przed tygodniem widział u hrabiego Cagliostro, i któremu ten ostatni straszną a bliską śmierć przepowiedział.

ROZDZIAŁ XIX.
FAVRAS.

Podczas, gdy Gilbert oddalał się pod wpływem obawy jaką w nim niewidzialna, a tajemnicza strona wypadków wzbudzała, margrabia de Favras, jak powiedziano w poprzednim rozdziale, wprowadzony został do Ludwika XVI.
Tak, jak i doktor Gilbert, zatrzymał się on w progu, tylko, że król dostrzegł go zaraz i dał znak, aby się przybliżył, skłonił się i czekał pełen uszanowania, aż król do niego przemówi. Ludwik XVI utkwił w przybyłym wzrok badawczy.
Tomasz Mahi, margrabia de Favras, był szlachcicem czterdziestopięcioletnim, o eleganckiem i poważnem obejściu, o twarzy szczerej i otwartej.
Oględziny wypadły dlań korzystnie; coś jakby uśmiech przebiegł po ustach króla.
— Pan jesteś margrabią de Favras?... — zapytał.
— Tak Najjaśniejszy Panie — odpowiedział margrabia.
— Chciałeś pan być mi przedstawiony?...
— Wyraziłem Jego wysokości hrabiemu Prowancji moje gorące życzenie złożenia hołdu monarsze...
— Brat mój ma wielkie zaufanie w panu?...
— Zdaje mi się, Najjaśniejszy Panie i wyznaję, jako gorąco pragnę, żeby to zaufanie i Wasza Królewska Mość dzieliła.
— Brat mój zna cię oddawna, panie de Favras...
— Wasza Królewska Mość nie zna mnie... rozumiem to dobrze, ale niech tylko raczy pytać, a w dziesięć minut znać mnie będzie, tak dobrze, jak dostojny hrabia Prowancji.
— Mów, margrabio — rzekł Ludwik XVI. rzucając wzrokiem na portret Karola I-go, który nie mógł mu zejść z myśli i oczu, — mów, słucham...
— Co Wasza Królewska Mość wiedzieć pragnie?...
— Kto jesteś i co robiłeś?...
— Kto jestem, Najjaśniejszy Panie?... nazwisko moje już to powiedziało: jestem Tomasz Mahi, margrabia de Favras, urodziłem się w Blois 1745 roku, wstąpiłem do muszkieterów mając lat piętnaście i odbyłem kampanję 1761 roku. Zostałem kapitanem, następnie majorem w pułku Belzunce, a następnie pułkownikiem w straży szwajcarskiej hrabiego Prowancji.
— I w tym to stopniu zastałeś mego brata?... — zapytał król.
— Miałem zaszczyt być mu na rok przedtem przedstawionym, Najjaśniejszy Panie.
— Dlaczego opuściłeś pan jego służbę?...
— Opuściłem ją w roku 1775. Najjaśniejszy Panie, bo musiałem udać się do Wiednia, gdzie żonę mą uznano za prawą i jedyną córkę księcia Anhalt-Schanenburg...
— Żona pańska nigdy nie była mi przedstawiona?..
— Nie, Najjaśniejszy Panie, ale w tej chwili ma zaszczyt znajdować się wraz z najstarszym moim synem u królowej.
Ludwik XVI poruszył się niespokojnie, jakby chciał powiedzieć:
— A!... więc i tu znowu królowa?...
Następnie po chwili milczenia, przechadzając się wzdłuż i wszerz pokoju, a ukradkiem na portret Karola I-go spojrzawszy, zapytał:
— A cóż potem?...
— Potem, Najjaśniejszy Panie, to jest trzy lata temu dowodziłem oddziałem w czasie powstania przeciw Statuderom, ale widząc, że zły duch zapanowywa nad Francją, wróciłem do Paryża, aby oddać szpadę i życie na usługi króla.
— I w rzeczy samej, smutne widziałeś pan wypadki, nieprawdaż?...
— Widziałem dzień piąty i szósty października, Najjaśniejszy Panie.
Król miał ochotę zmienić rozmowę.
— I mówisz, panie margrabio, że brat mój, mając zaufanie do ciebie wielkie, polecił ci zaciągnąć w swem imieniu znaczną pożyczkę pieniężną?...
Na to pytanie niespodziane, pan de Favras zadrżał, jak człowiek, któremu wprost przeciwne zadają pytanie, gdy on ma na co innego przygotowaną odpowiedź.
— Tak, Najjaśniejszy Panie, Jego wysokość, okazał mi ten dowód zaufania...
Król czekał końca, jak gdyby ten kierunek rozmowy ciekawszym był od poprzedniego.
Margrabia ciągnął dalej zmieszany:
— Jego wysokość, pozbawiony przez Zgromadzenie dochodów swoich, sądził, że książęta dla własnego bezpieczeństwa, pieniądze mieć powinni i powierzył mi kontrakty.
— Na które potrafiłeś znaleźć pożyczkę?...
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Pożyczyłeś sumę.znaczną, jak mi brat mówił?...
— Dwa miljony, Najjaśniejszy Panie.
— U kogo?...
Favras zawahał się z odpowiedzią. Ta rozmowa, przechodząca od spraw wielkich, powszechnych, do drobnych i prywatnych, od polityki do policji, zbijała go zupełnie z drogi.
— Pytam, u kogoś pan pożyczał?... — powtórzył król.
— Najjaśniejszy Panie, udawałem się najprzód do bankierów Schaumel i Sartorius: ale ponieważ upadli, jakiś bankier cudzoziemiec sam mi się ofiarował z usługą.
— Jakże się ten bankier nazywa?...
— Najjaśniejszy Panie! — wyjąkał Favras z wahaniem.
— Rozumiesz pan dobrze, oświadczył król, że podobny człowiek jest zawsze pożądanym, życzę więc sobie wiedzieć, kto to taki, choćby dlatego, aby przy sposobności podziękować mu za poświęcenie.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł Favras — nazywa się baron Zannone.
— A!... — rzekł Ludwik XVI — włoch?...
— Genueńczyk, Najjaśniejszy Panie.
— A mieszka?...
— W Sevres, Najjaśniejszy Panie, właśnie naprzeciwko miejsca, w którem szóstego października zatrzymano pojazd Waszych królewskich mości, gdy mordercy, prowadzeni przez Marata, Verriera i księcia d’Aiguillon, kazali fryzjerowi królowej, czesać ucięte głowy Vauricourta i Deshuttes‘a...
Kroi zbladł, a gdyby był w tej chwili zwrócił uwagę ku alkowie, ujrzałby silniej drgającą firankę, która okrywała w połowie alkowę królewską.
Widocznem było, że mu rozmowa ciążyła, że wolałby był jej nie rozpoczynać.
Dlatego czemprędzej postanowił z tem skończyć.
— To dobrze, panie Favras, rzekł, widzę, żeś jest wiernym sługą królewskim; przy sposobności nie zapomnę ci tego.
I ręką uczynił gest, który u książąt znaczy: „Dość długo już czyniłem ci zaszczyt, żem mówił z tobą i że cię słuchałem; możesz mnie pożegnać“.
Favras zrozumiał doskonale.
— Wybacz, Najjaśniejszy Panie — powiedział — sądziłem jednak, że Wasza Królewska Mość ma mnie o coś więcej zapytać.
— Nie — rzekł król, wstrząsając głową, jakby rzeczywiście nowych pytań szukał w pamięci, to wszystko, co wiedzieć chciałem.
— Mylisz się, Najjaśniejszy Panie — powiedział głos, na dźwięk którego i król, i margrabia odwrócili się ku alkowie. Wasza Królewska Mość chciałeś wiedzieć, jakiego sposobu użył dziad margrabiego de Favras, aby ocalić króla Stanisława w Gdańsku i aby całego do granicy pruskiej doprowadzić.
Obydwaj krzyknęli zdziwieni; tą trzecią osobą, która się do dyskursu wmieszała, była królowa. Marja Antonina nie zadowolniła się kilku objaśnieniami margrabiego de Favras, a domyślając się, że król nigdy nie doszedłby z nim do końca, przeszła skrytym korytarzem, aby w sam czas podtrzymać upadającą rozmowę.
Ta interwencja królowej i ten sposób podjęcia rozmowy o ucieczce króla Stanisława Leszczyńskiego, pozwalały Ludwikowi XVI słuchać pod przezroczystą osłoną alegorji, propozycje, jakieby mu uczynił Favras co do ucieczki jego własnej.
Favras zrozumiał, że powinien przedstawić swoje plany, a jakkolwiek żaden z jego przodków nie przyczynił się do ucieczki króla polskiego, odpowiedział spiesznie:
— Wasza Królewska Mość chce mówić zapewne o mym kuzynie generale Steinflicht, który winien sławę swego imienia usłudze, jaką oddał swojemu krajowi. Usługa to tem ważniejsza, że wyrwała Stanisława z rąk nieprzyjaciół, a następnie za sprawą Opatrzności uczyniła zeń pradziadka Waszej Królewskiej Mości.
— Tak jest!... tak jest!... — powiedziała żywo królowa, gdy Ludwik XVI patrzył z westchnieniem na portret Karola I-go.
— A więc — rzekł Favras — Wasza Królewska Mość wie... wybaczcie, Najjaśniejszy Panie, Wasze Królewskie Mości wiedzą, że król Stanisław wolny w Gdańsku, lecz otoczony nieprzyjaciółmi, byłby zgubiony, gdyby się na prędką nie zdecydował ucieczkę.
— O!... tak, byłby zupełnie zgubiony — przerwała królowa — zupełnie, zupełnie zgubiony, panie Favras!...
— Najjaśniejsza Pani... — odezwał się Ludwik XVI z pewną surowością: — Opatrzność czuwa nad królami i nigdy ich nie gubi zupełnie.
— Ej!... — odpowiedziała królowa — jestem równie, jak wy pobożna i w Opatrzność wierzę, ale zdaniem majem, trzeba jej dopomódz koniecznie.
— Tego samego zdania był i król polski, Najjaśniejszy Panie — wtrącił Favras — oświadczył bowiem wyraźnie swym przyjaciołom; że uważając swe życie za zagrożone, żąda, aby mu przedstawiono kilka sposobów ucieczki. Mimo trudności, podano mu trzy projekty; mówię mimo trudności, bo Wasza Królewska Mość raczy przyznać, że trudniej było królowi Stanisławowi wyjść z Gdańska, niż gdyby przyszedł kaprys Waszej Królewskiej Mości wyjechać z Paryża... Gdyby Wasza Królewska Mość wyjechać chciała bez hałasu, dotarłaby w jeden dzień i jedną noc do granicy powozem pocztowym; gdybyś zaś Najjaśniejszy Panie chciał opuścić Paryż po królewsku, wydałbyś zaufanemu szlachcicowi rozkaz zgromadzenia trzydziestu tysięcy ludzi, którzy bezpiecznie z samych Tuilleries przeprowadziliby Waszą Królewską Mość... I w jednym i w drugim razie zamiar udałby się z pewnością...
— Najjaśniejszy Panie!... — podjęła królowa, pan de Favras mówi szczerą prawdę Waszej Królewskiej Mości.
— Tak — rzekł król; — ale położenie moje, Najjaśniejsza Pani, nie jest tak zatrważającem, jak króla Stanisława. Gdańsk, jak mówi margrabia, otoczony był przez nieprzyjaciół, a ostatnia jego podpora, twierdza Weichselmünde, kapitulowała.
— Tymczasem ty, królu — przerwała niecierpliwie królowa — jesteś pośród paryżan, którzy zburzyli Bastylję czternastego lipca, piątego października chcieli cię zamordować, a szóstego zmusili jechać do Paryża, znieważając przez całą drogę ciebie i rodzinę twoją... O!... prawda, że położenie piękne, że lepsze, niż króla Stanisława!...
— Jednakże, Najjaśniejsza Pani...
— Król Stanisław ryzykował na więzienie, na śmierć może, kiedy my...
Wzrok króla powstrzymał królową.
— Zresztą, ty decydujesz, Najjaśniejszy Panie, rzekła i siadła niecierpliwie naprzeciw portretu Karola I-go.
— Panie de Favras — powiedziała — mówiłam niedawno z margrabiną i jej synem; są pełni odwagi i postanowienia, jak przystoi żonie i synowi zacnego szlachcica; cokolwiekbądź się stanie, mogą liczyć na królową Francji; królowa Francji nie opuści ich, królowa Francji jest córką Marji Teresy, umie cenić i nagradzać odwagę.
Król podjął, jakby podniecony dąsami królowej.
— Mówiłeś pan, że trzy projekty podano Stanisławowi?...
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— A jakie one były?...
— Pierwszym środkiem było przebranie się za wieśniaka; hrabina Czapska, wojewodzina pomorska, mówiąca dobrze po niemiecku, ofiarowała się pod przebraniem chłopskiem udać go za swego męża. Sposób ten łatwo udałby się królowi Francji, gdyby trzeba było uciec incognito nocną porą.
— Drugi?... — spytał Ludwik XVI, jakby chciał stosować położenie swoje do którejkolwiek pozycji króla Stanisława.
— Drugim było przerżnąć się z tysiącem ludzi przez wojska nieprzyjacielskie; mówiłem o tem także Waszej królewskiej mości, z tą różnicą, że Najjaśniejszy Pan posiada nie tysiąc, ale trzydzieści tysięcy ludzi.
— Widziałeś wszak, naco mi one czternastego lipca się przydały; przejdźmy do trzeciego środka.
— Trzeci projekt, przez króla Stanisława przyjęty, proponował przebranie się za wieśniaka i wyjście z Gdańska nie z kobietą, któraby w drodze przyczyniała kłopotu, nie z tysiącem ludzi, którzy zabitymi być mogli, ale z trzema pewnemi osobami, które zawsze i wszędzie przechodzą. Ten to był ostatni wniosek, przez pana Conti, posła francuskiego podany, a poparty przez mego kuzyna, generała Steinflichta...
— Ten był przyjęty?
— Tak, Najjaśniejszy Panie; a gdy jaki król w takiem znajdujący się położeniu, raczył mi tak zaufać, jak Wasz najjaśniejszy pradziad zaufał Steinflichtowi, odpowiedziałbym głową za jego bezpieczeństwo na drogach tak wolnych, jak francuskie i z jeźdźcem tak dobrym, jak Wasza Królewska Mość.
— Zapewne! rzekła królowa. — Ale w nocy z 5 na 6 października, król przysiągł mi, że nigdy nie pojedzie bezemnie, i z pewnością słowa dotrzyma.
— Najjaśniejsza Pani — rzekł Favras — to czyni podróż trudniejszą; ale nie niemożliwą; to też, gdybym miał zaszczyt dowodzić podobną wyprawą, dowiódłbym króla, królową i rodzinę królewską w całości i zdrowiu do Montmedy lub do Brukseli, jak dowiódł generał Steinflicht króla Stanisława do Marienwerder.
— Słyszysz, Najjaśniejszy Panie! — zawołała Marja Antonina — zdaje mi się, że niema się czego obawiać z takim, jak pan de Favras, człowiekiem.
— Jestem tego samego zdania Najjaśniejsza Pani, ale nie nadeszła jeszcze dla mnie godzina.
— Dobrze, odpowiedziała królowa, czekaj Wasza Królewska Mość, jak ten, którego portret lepszą ci powinien dać radę... czekaj, aż cię zmuszą do bitwy, czekaj przegranej; czekaj więzienia; czekaj niech wzniosą rusztowanie przed naszemi oknami, a jak dziś mówisz: „zawcześnie“, wtedy powiesz: „zapóżno“.
— W każdym razie, Najjaśniejszy Panie — wtrącił Favras z ukłonem — król zawsze gotowym mnie znajdzie. Życie moje należy do króla, on ma prawo niem rozporządzać.
— Dobrze, panie, odparł król i dodał — a w razie upadku sprawy, ponawiam dla margrabiny i jej dzieci, obietnicę królowej.
Tym razem odprawa była stanowczą i margrabia, jakkolwiek miał ochotę nalegać, zachęcony jedynie spojrzeniem królowej, nie śmiał pozostać.
Marja Antonina śledziła go gdy wychodził, a gdy kotara za nim zapadła, wyciągnęła rękę ku płótnu Van-Dycka i zawołała:
— O! sądziłam, rozkazując zawiesić ten portret w waszym pokoju, że lepiej natchnie was, Najjaśniejszy Panie.
I wyniosła, pogardliwa, posunęła się ku alkowie; lecz nagle, zatrzymując się, rzekła:
— Najjaśniejszy Panie, wyznaj, że margrabia nie był pierwszą osobą, którąś dzisiaj przyjmował.
— Nie, Najjaśniejsza Pani, masz słuszność, przed margrabią był u mnie doktor Gilbert.
Królowa zadrżała.
— A! — rzekła — domyślałam się tego! — I doktor Gilbert widocznie...
— Jest mego zdania, Najjaśniejsza Pani, utrzymuje, że nie możemy opuszczać Francji.
— Ale mówiąc o niemożności oddalenia się, podaje zapewne jaki środek, któryby nasz pobyt możliwym uczynił?
— Tak, ale podaje środek, jeżeli nie zły, to niepodobny.
— Jakiż?..
— Chce abyśmy kupili sobie pana Mirabeau na rok czasu.
— Jak drogo? — spytała królowa.
— Za sześć miljonów i... w dodatku za wasz uśmiech, Najjaśniejsza Pani.
Królowa zamyśliła się głęboko.
— W rzeczy samej, może byłby to środek...
— Tak, środek, którybyście ze swej strony odrzucili, Najjaśniejsza Pani?
— Nie mówię ani tak, ani nie, Najjaśniejszy Panie — odrzekła z wyrazem złego anioła, który pewny jest triumfu, — rzecz do namysłu...
A ciszej, odchodząc, dodała:

— Pomyślę ja zaraz nad tem!...

ROZDZIAŁ XX.
KRÓL ZAJMUJE SIĘ SPRAWAMI RODZINNEMI.

Król stał zamyślony i nieruchomy: potem w obawie, aby odejście królowej nie było udane, poszedł do drzwi przekonać się o jej nieobecności i zagłębił wzrok w korytarzu.
Postrzegłszy jedynie służbę, zawołał półgłosem:
— Franciszku!
Na te słowa kamerdyner, który od paru minut czekał rozkazu króla, wszedł do pokoju.
— Franciszku — rzekł Ludwik XVI — znasz apartament hrabiego de Charny?
— Najjaśniejszy Panie — odpowiedział kamerdyner, pan de Charny nie zajmuje apartamentu, tylko facjatkę w pawilonie Flory.
— A to dlaczego facjatka, dla tak znacznego oficera?
— Chciano panu hrabiemu dać coś lepszego, ale odmówił, oświadczając, że to mu wystarcza.
— Dobrze — rzekł król — wiesz, gdzie jest ta facjatka?
— Wiem, Najjaśniejszy Panie.
— Idź, poszukaj hrabiego de Charny, chcę z nim pomówić.
Kamerdyner wyszedł, udał się do pana de Charny, którego zastał w oknie, patrzącego w zamyśleniu na ocean dachów.
Dwa razy pukał kamerdyner, nareszcie wszedł sam, tembardziej, że był wysłany przez króla.
Na odgłos kroków, hrabia odwrócił się pośpiesznie.
— Ah! to ty, panie Hue... rzekł, przychodzisz po mnie z polecenia królowej?
— Nie, panie hrabio, odparł kamerdyner, przychodzę od króla.
— Od króla?... — powtórzył Charny zdziwiony.
— Od króla... — powtórzył przybyły.
— Dobrze, panie Hue; powiedz Jego Królewskiej Mości, że jestem na rozkazy.
Zostawszy sam, pan de Charny chwycił się za głowę rękami, jakby chcąc zmusić rozproszone i pomięszane myśli do powrócenia na właściwe miejsce; następnie przypasał szpadę rzuconą na fotel, wziął kapelusz w rękę i wyszedł.
Zastał Ludwika XVI w jego sypialnej komnacie, jak tyłem do obrazu Van-Dycka odwrócony, jadł śniadanie.
Król zobaczywszy Charny’ego podniósł głowę.
— No, hrabio — rzekł; czy chcesz zjeść ze mną śniadanie?
— Najjaśniejszy Panie, zmuszony jestem odmówić sobie tego zaszczytu, jestem po śniadaniu, odparł hrabia z ukłonem.
— W takim razie, rzekł Ludwik XVI, ponieważ wezwałem pana dla pomówienia o rzeczach bardzo ważnych, poczekaj chwilę; nie lubię rozmawiać przy jedzeniu.
— Jestem na rozkazy Waszej Królewskiej Mości — powiedział Charny.
— Zamiast o interesach, mówmy teraz o czem innem; o panu naprzykład...
— O mnie, Najjaśniejszy Panie! czemże zasłużyłem na to, aby się król mną zajmował?...
— Kiedy niedawno pytałem się o twój apartament w Tuilleries, kochany hrabio, wiesz co mi odpowiedział Franciszek?
— Nie wiem, Najjaśniejszy Panie.
— Powiedział mi, że odmówiłeś ofiarowanego ci apartamentu, a osiedliłeś się w facjatce.
— Prawda, Najjaśniejszy Panie.
— Dlaczegóż!to, hrabio?
— Bo sam jeden będąc, Najjaśniejszy Panie... bo nie mając większego znaczenia nad to, które łaska Ich królewskich mości mi udziela, nie chciałem pozbawiać zawiadowcy pałacu apartamentu, kiedy mi wystarcza facjatka.
— Wybacz, kochany hrabio, mówisz według twego sposobu widzenia, mówisz, jakbyś był zwyczajnym oficerem i nieżonatym; ale nie zapominaj, że w dniu niebezpieczeństwa masz ważne przy nas zadanie, i że masz żonę. Co zrobisz z hrabiną w twojej facjatce?
— Najjaśniejszy Partie — odpowiedział Charny z odcieniem smutku, który król, mało podobnym uczuciom przystępny, zauważył — nie sądzę, aby pani de Charny czyniła mi zaszczyt dzielenia mej siedziby: wielkiej czy małej.
— Ależ wkońcu, panie hrabio, pani de Charny jest przyjaciółką królowej; królowa bez niej obejść się nie może — gdy więc pani de Charny przybędzie do pałacu, gdzie mieszkać będzie?
— Najjaśniejszy Panie, bez wyraźnego rozkazu Waszej Królewskiej Mości, pani de Charny nie wróci tutaj.
— Niepodobna!
Charny skłonił się z uszanowaniem.
— Niech Wasza Królewska Mość wybaczy, rzekł, ale jestem pewny tego, co mówię.
— Dziwi mnie to mniej, niżbyś mógł przypuszczać, kochany hrabio; bo spostrzegłem istotnie pewne oziębienie pomiędzy królową, a jej przyjaciółką.
— W rzeczy samej, Wasza Królewska Mość raczyła dobrze zauważyć.
— Kobiece dąsy!... spróbujemy naprawić to wszystko. Tymczasem jednak, mimo wiedzy, tyranizują cię, kochany hrabio!
— Jakto, Najjaśniejszy Panie?
— Zmuszają cię mieszkać w Tuillerier, kiedy hrabina... gdzie mieszka... hrabio?
— Przy ulicy Coq-Héron, Najjaśniejszy Panie.
— Pytam się, dla zwyczaju, jaki mają królowie, a powtóre, dla dowiedzenia się adresu hrabiny; bo nieznając Paryża, nie wiem nawet, czy ulica Coq-Héron bardzo stąd jest oddalona?
— Nie, Najjaśniejszy Panie.
— Tem lepiej; teraz rozumiem, Tuilleries jest twem tymczasowem tylko mieszkaniem.
— Pokój mój w Tuilleries, rzekł Charny z tą samą melancholją w głosie, nie jest tymczasowem, ale stałem mojem mieszkaniem, i tu każdej godziny w dzień lub w nocy, jestem na usługi Waszej Królewskiej Mości.
— O! o! — rzekł król, opierając się w fotelu po skończonem śniadaniu — cóż to znaczy, panie hrabio?
— Król mi wybaczy, ale nie rozumiem dobrze pytania, które mi zadać raczył.
— Cóż to... nie wiesz pan, że jestem sobie poczciwy człeczyna?... Ojciec, mąż przedewszystkiem; że zarówno zajmuje mnie wnętrze mego pałacu, jak moje królestwo?... Cóż to znaczy, kochany hrabio?... Po trzech latach małżeństwa, pan hrabia de Charny ma stałe mieszkanie w Tuilleries, a pani hrabina de Charny ma stałe mieszkanie przy ulicy Coq-Héron?...
— Najjaśniejszy Panie, na to mogę tylko odpowiedzieć, że pani de Charny pragnie mieszkać sama.
— Ale ją codzień odwiedzasz? Nie?... a więc dwa razy na tydzień?
— Najjaśniejszy Panie, nie miałem przyjemności widzenia pani de Charny od dnia, w którym król mi się o nią dowiedzieć kazał.
— Ależ!... to już więcej niż tydzień?
— Dziesięć dni, Najjaśniejszy Panie — odparł Charny z lekkiem wzruszeniem w głosie.
Król zrozumiał lepiej boleść, niż smutek.
— Hrabio!... — rzekł z serdecznością domowego człowieka — jak się sam nazywał, hrabio, w tem jest twoja wina!
— Moja wina? — powtórzył Charny żywo, mimowoli się czerwieniąc.
— Tak, tak, twoja wina — rzekł król; w oddaleniu się kobiety tak doskonałej jak hrabina, jest zawsze wina mężczyzny.
— Najjaśniejszy Panie!
— Powiesz hrabio, że mnie to nie obchodzi. Ja odpowiem: „Przeciwnie, obchodzi; król może wiele swojem słowem“. Dalej, bądź otwartym, byłeś niewdzięcznym dla tej biednej panny de Taverney, która cię tak kocha!
— Która mnie tak kocha?... Wasza Królewska Mość mówi — powtórzył Charny z goryczą — że panna de Taverney bardzo mnie... kochała?...
— Panna de Tavemey i hrabina de Charny, to zdaje mi się jedno i to samo...
— Tak i nie, Najjaśniejszy Panie.
— A więc powiedziałem i nie cofam, pani de Charny kocha cię i to bardzo.
— Najjaśniejszy Panie, nie wolno przeczyć królowi.
— Przecz wiele tylko chcesz, znam się ja na tem dobrze, jednakie...
— Wasza Królewska Mość przekonał się po oznakach dla niego samego tylko dostrzegalnych, że pani de Charny kocha mnie... bardzo?
— Nie wiem, czy znaki te dla mnie są tylko widzialne, kochany hrabio; ale wiem, że podczas strasznej nocy 6 października, ani na sekundę nie spuściła cię z oka, że jej wzrok wyrażał wszystkie męczarnie serca, a gdy drzwi wywalono od Oeil-deBoeuf, biedna kobieta uczyniła ruch, jakby się między ciebie a niebezpieczeństwo rzucić zamierzała.
Serce się ścisnęło Charny’emu, zdawało mu się, że widział coś podobnego w hrabinie, ale zanadto żywo pamiętał każdy szczegół ostatniego z nią widzenia, aby się zbyt cieszyć tem, co usłyszał w tej chwili od króla.
— A tem lepiej to uważałem — dodał Ludwik XVI — że w czasie mej podróży do Paryża, kiedyś był przez królową do ratusza wysłany, Marja Ludwika wyraźnie mi oświadczyła, że hrabina mało nie umarła z obawy podczas twej nieobecności i z radości przy twym powrocie.
— Najjaśniejszy Panie, odparł Charny, smutnie się uśmiechając, Bóg obdarzył tych, co są nad nami wzrokiem, który ukryte dla nas tajemnice serca odgaduje Król i królowa widzieli, czego ja słabym wzrokiem nie dostrzegłem; dlatego proszę króla, jeżeli ma dla mnie jakie niebezpieczne posłannictwo, niech go miłość pani de Charny nie krępuje; oddalenie i niebezpieczeństwo, pożądanemi są zawsze przezemnie.
— A jednakże przed tygodniem, gdy królowa chciała cię posłać do Turynu, zdawało się, żeś miał ochotę zostać w Paryżu?
— Sądziłam, że brat mój w tym razie wystarczy, siebie na coś trudniejszego zachowałem.
— Właśnie, kochany hrabio, ponieważ nadeszła chwila do powierzenia ci misji trudnej, a może i niebezpiecznej, zagadałam o osamotnieniu hrabiny, i wolałbym, aby miała tu przyjaciółkę, kiedy jej męża odbieram.
— Napiszę do hrabiny, Najjaśniejszy Panie, i oznajmię jej łaskawe usposobienie Waszej Królewskiej Mości.
— Jakto! napiszesz do niej?... nie zamierzasz więc widzieć się z inią przed wyjazdem?
— Byłem raz tylko u pani de Charny bez jej pozwolenia Najjaśniejszy Panie, a po przyjęciu, jakiego doznałem, nie prosiłbym drugi raz o to pozwolenie inaczej, jak za wyraźnym Waszej Królewskiej Mości rozkazem.
— No, nie mówimy więc już o tem; porozmawiam z królową w czasie nieobecności waszej — rzekł król, wstając od stołu.
Potem, odchrząknąwszy parę razy z zadowoleniem człowieka, który dobrze zjadł i pewny jest dobrego trawienia, dodał:
— Doktorzy słusznie utrzymują, że każda rzecz z dwóch stron się przedstawia: smutno pustemu, a rozkosznie pełnemu żołądkowi... Przejdź do mego gabinetu, kochany hrabio, chcę pomówić z tobą otwarcie.

Hrabia wszedł za Ludwikiem XVI, a przez drogę myślał, wiele to traci z majestatu głowa koronowana — na tej zwyczajnej stronie materjalnej, którą dumna Marja Antonina tak ostro mężowi swemu wymawiała.

ROZDZIAŁ XXI.
KRÓL ZAJMUJE SIĘ SPRAWAMI PAŃSTWA.

Jakkolwiek król był zaledwie dwa tygodnie w Tuilleries, dwa pokoje jego apartamentu, kuźnia i gabinet najzupełniej były umeblowane.
Wejdziemy do gabinetu za Charnym. Stoi on obok biurka, przy którem król usiadł.
Charny czekał pełen uszanowania, aż król do niego przemówi.
Ale król, jakkolwiek obiecywał wynurzenia, czuł snąć jakieś zakłopotanie. Wreszcie rzekł:
— Panie de Charny, zauważyłem, że w nocy 5-go października, umieściłeś swego brata na straży przy królowej, a sam przy mnie pozostałeś... To mi podało myśl, że jeżeli będę kiedy miał do powierzenia misję tajemniczą, trudną i niebezpieczną, powierzę ją jako francuz, twej prawości, jako przyjaciel, twemu sercu.
— Oh! Najjaśniejszy Panie!... — zawołał Charny, — jakkolwiek wysoko król mnie podnosi, nie może ze mnie zrobić więcej, nad wiernego i wdzięcznego poddanego.
— Panie de Charny, jesteś poważnym człowiekiem, chociaż masz trzydzieści sześć lat dopiero; wypadki ubiegłe nie przeszły bez wrażenia po twym umyśle... Chcę więc wiedzieć, panie de Charny, cobyś uczynił w chwili niespokojnej, pomiędzy dwiema zawieruchami, aby zatrzeć ślady przeszłej a zażegnać przyszłą burzę?
— Najjaśniejszy Panie, gdybym miał zaszczyt i nieszczęście być królem, przypomniałbym sobie krzyki ludu w czasie mej podróży do Wersalu i prawą rękę podałbym panu de Lafayette, a lewą panu de Mirabeau. Po tych dwóch ludziach wielebym się spodziewał.
— Dobrze hrabio. Ale, gdybym nawet odezwał się do nich, a upadłaby mimo mojej i ich chęci ta kombinacja ministerjalna, coby mi wtedy uczynić wypadało?
— Proponowałbym Waszej Królewskiej Mości usunąć się z najwierniejszymi swymi, do której z fortec, do Metz Nancy, lub Strassburga.
Twarz króla rozpromieniła się.
— Oto list, który oddasz — rzekł król. — Panie de Charny, gdybyś miał powierzyć swego króla odwadze, prawości i rozumowi człowieka, kogobyś wybrał?
— Najjaśniejszy Panie!... — rzekł Charny pomyślawszy chwilę — jest w armji człowiek znany z wielkiego dla króla poświęcenia. Tym człowiekiem, Najjaśniejszy Panie, jest margrabia de Bouillé, generał — gubernator miasta Metz. Jako ojciec powierzyłbym mu syna, jako syn ojca, a jako poddany króla.
Usłyszawszy imię tej osoby, król nie mógł powstrzymać okrzyku radości.
— Patrz, patrz, hrabio, — rzekł — przeczytaj adres tego listu i powiedz, czy nie Opatrzność do ciebie udać mi się kazała?
Charny wziął list z rąk króla i następujący napis przeczytał:

Panu Franciszkowi — Klaudjuszowi, margrabiemu de Bouille, generalnemu gubernatorowi miasta Metz.

Łzy radości i dumy zwilżyły powieki hrabiego.
— Najjaśniejszy Panie!... — zawołał — to jedno mogę wam teraz powiedzieć, że gotów jestem umrzeć za Waszą Królewską Mość.
— A ja, powiem ci, hrabio, że odtąd nie wolno mi mieć tajemnic przed tobą.
Potem podając hrabiemu list otwarty, rzekł:
— Czytaj!...
Charny czytał:

„Pałac Tuilleries, 29 października r. b.

„Sądzę, żeś pan zawsze z gubernatorstwa miasta Metz zadowolony. Pan hrabia de Charny, porucznik mej straży przejeżdżający tamtędy, spyta pana, czy mogę co jeszcze zrobić dla ciebie; skorzystam wtedy z okazji, by stać się panu przyjemnym, a na teraz ponawiam zapewnienie mego dla pana szacunku.

Ludwik“.

— Teraz — rzekł król, — idź, panie de Charny, możesz robić wszelkie obietnice panu de Bouillé, jeżeli tego uznasz potrzebę, tylko obiecuj to jedynie, co dotrzymać mogę.
I wyciągnął rękę do Oliviera.

Charny ucałował tę rękę ze wzruszeniem i wyszedł z gabinetu.
ROZDZIAŁ XXII.
U KRÓLOWEJ.

Charny wyszedł od króla z sercem pełnem uczuć jak najsprzeczniejszych. Ale górowało nad niemi uczucie głębokiej wdzięczności, za zaufanie bez granic, jakie w nim król położył.
Od kilku dni był w stosunkach oziębłych z królową. Wchodził teraz do siebie z myślą napisania do niej listu; w domu zastał oczekującego nań Webera.
Królowa życzyła sobie mówić z nim i to natychmiast.
Nie można było odmówić wezwaniu królowej. Charny wydał kamerdynerowi polecenie przygotowania wszystkiego do podróży.
Po pewnym czasie hrabia Charny stał już przed królową. Skłonił się i zatrzymał w progu.
— Zbliż się pan, panie Charny, jesteśmy sami — rzekła królowa.
Charny zbliżył się, potem głosem miłym, ale tak stanowczym, że żadnego wzruszenia czuć w nim nie było powiedział:
— Jestem na rozkazy Waszej Królewskiej Mości.
— Hrabio, podjęła królowa, jaknajsłodziej, czy nie słyszałeś, że jesteśmy sami?...
— Owszem, Najjaśniejsza Pani, ale nie wiem w czem ta samotność wpłynąć ma na sposób zachowania się poddanego względem swej monarchini.
— Kiedym posyłała po ciebie Webera, sądziłam, że przyjaciel przyjdzie do przyjaciółki.
Gorzki uśmiech zarysował się na ustach hrabiego.
— Tak, hrabio... — rzekła królowa, — rozumiem ten uśmiech i wiem, co myślisz. Przypuszczasz, że byłam niesprawiedliwą w Wersalu, a jestem w Paryżu kapryśną.
— Niesprawiedliwość czy kaprys, — odparł Charny — dozwolone są kobiecie, tembardziej królowej.
— E!... mój przyjacielu, — powiedziała Marja Antonina z wdziękiem, jaki tylko oczom i głosowi nadać mogła, — wiesz dobrze, iż ta królowa nie może się obejść bez twej rady, ta kobieta bez twej przyjaźni.
I wyciągnęła doń rękę białą, trochę wychudłą, zawsze jednak godną służyć za model rzeźbiarzowi.
Charny ujął tę rękę królewską, pocałował z uszanowaniem i puścił ją, kiedy uczuł, że Marja Antonina dłoń jego zatrzymuje.
— A więc, tak... — rzekła biedna kobieta, jakby słowami na wzruszenie sobie odpowiadając — tak, byłam niesprawiedliwą, więcej jeszcze, byłam okrutną. Straciłeś w służbie mojej, kochany hrabio, brata, któregoś jak ojciec kochał. Powinnam go była płakać z tobą, ale strach gniew i zazdrość, cóż chcesz Olivierze, kobietą jestem!.. zatrzymały mi łzy w oczach... Sama jedna zato, nie widząc cię przez dni dziesięć, spłaciłam dług, płacząc po twym bracie; a na dowód patrz, mój przyjacielu, że jeszcze płaczę.
I Marja Antonina lekko w tył głowę przechyliła, aby Charny widział dwie łzy, co czyste jak diamenty spłynęły po twarzy, którą boleść oraz już rozpoczęła.
— Wierzcie mi, Najjaśniejsza Pani... — rzekł, — że wdzięczny jestem za to wspomnienie o mnie, za tę boleść po moim bracie, ale niestety, zaledwie mam czas wdzięczność tę moją wyrazić...
— Jakto, co pan chcesz powiedzieć?...
— Ze za godzinę, Najjaśniejsza Pani, opuszczę Paryż.
— O!... mój Boże!... opuszczasz nas jak inni, — zawołała królowa. — Emigrujesz, panie de Charny?...
— Niestety!... — odrzekł Olivier.
— Wybacz, mój przyjacielu, mówisz że jedziesz... dokąd jedziesz?....
— W misji, jaką mi Król raczył powierzyć.
— I opuszczasz Paryż?... — spytała królowa z obawą. — Na długo?
— Nie wiem tego, Najjaśniejsza Pani.
— Jedziesz pan... sam?... — zapytała.
— Sam, Najjaśniejsza Pani.
Marja Antonina odetchnęła.
— Dokąd pan jedziesz?... — spytała jeszcze.
— Najjaśniejsza Pani — odpowiedział pełen uszanowania Charny, — król nie ma tajemnic przed Waszą Królewską Mością, niech więc królowa zapyta dostojnego małżonka, o cel i miejsce mej podróży, a powie jej bezwątpienia.
Marja Antonina otworzyła oczy i utkwiła w Oliviera wzrok zadziwiony.
— Czemuż mam pytać króla, kiedy mogę pytać pana?... — rzekła.
— Bo to jest tajemnica króla, nie moja, Najjaśniejsza Pani.
— Zdaje mi się... — rzekła królowa wyniośle.... — że tajemnica króla, jest także tajemnicą królowej.
— Nie wątpię o tem, Najjaśniejsza Pani, i dlatego śmiem twierdzić, że król żadnej Waszej Królewskiej Mości trudności w tem nie uczyni.
— Czy to misja wewnątrz Francji, czy zagranicę?...
— Król jeden da Waszej Królewskiej Mości objaśnienia w tym względzie.
— Tak więc, — powiedziała królowa z głęboką boleścią, która chwilowo zapanowała nad gniewem spowodowanym milczeniem Olivera — tak więc oddalasz się pan odemnie, narażasz się na niebezpieczeństwo, a ja nawet gdzie jesteś, wiedzieć nie będę!...
— Najjaśniejsza Pani, zawsze i wszędzie masz we mnie, przysięgam na to, wierne i oddane serce; a wszelkie niebezpieczeństwa miłe mi będą, bo ponoszone dla dwóch głów, które czczę najbardziej na tym świecie.
I skłoniwszy się, hrabia jakby czekał jedynie na pożegnanie królowej.
Marja Antonina stłumiła łkanie i połykając łzy, powiedziała:
— Dobrze. Możesz pan odejść.
Charny skłonił się i krokiem pewnym ku drzwiom się posunął.
Ale gdy kładł rękę na klamce, królowa wyciągnęła doń ręce i zawołała:
— Olivierze!...
Hrabia zadrżał i odwrócił się pobladły.
— Olivierze!... — powtórzyła Marja Antonina — pójdź tutaj!...
Charny zbliżył się, chwiejąc.
— Chodź tu... bliżej., dodała królowa, spojrzyj mi w oczy... Nie kochasz mnie już, nieprawdaż?...
Dreszcz przeszedł Oliviera; przez chwilę sądził, że zemdleje.
Po raz pierwszy dumna kobieta i królowa przed nim się uginała.
W każdej innej okoliczności, padłby był na kolana przed Marją Antoniną, byłby ją przepraszał, ale po tem co zaszło między nim a królem, nie mógł tego uczynić.
— Najjaśniejsza pani, rzekł — zaszczycony, ufnością i dobrocią króla, byłbym nędznikiem, gdybym nie zapewnił Waszej królewskiej mości o moim szacunku i poświęceniu.
— Dobrze... hrabio... rzekła królowa, jesteś wolny, idź.
Charny wybiegł z pokoju, z jedną ręką na czole, drugą na piersi, szepcąc wyrazy, bez związku.
Królowa ścigała wzrokiem odchodzącego, myśląc, że wróci do niej, lecz nie wrócił.
Królowa zadzwoniła. Wszedł Weber.
— Pójdziesz, Weberze, na ulicę Coq-Héron, do pani hrabiny de Charny, i powiesz jej, że dziś wieczór chcę się z nią widzieć koniecznie. Panu Gilbertowi naznaczysz posłuchanie na jutro rano.

I ręką odprawiła Webera.
ROZDZIAŁ XXIII.
WIDNOKRĄG ZACIEMNIONY.

Charny pojechał na pocztę królewską i kazał zmienić i konie u powozu.
Tylko kiedy zaprzęgano, wszedł do pocztmistrza, poprosił o pióro, papier i atrament, napisał do hrabiny list i oddał go służącemu, odprowadzającemu konie.
Hrabina pół leżąc na kanapie w rogu salonu, przy okrągłym stoliczku, czytała ten list, kiedy służąca bez uprzedzenia, wpuściła Webera, jako królewskiego wysłańca, oznajmiając:
— Pan Weber.
Hrabina żywo list złożyła i przycisnęła go do piersi, jakby kamerdyner królowej wydrzeć jej skarb ten przyszedł.
Weber wypełnił polecenie królowej.
Andrea odpowiedziała, że stawi się na rozkazy Jej królewskiej mości.
Po wyjściu Webera, zamknęła oczy, jak osoba, która chce wszelką myśl obcą odpędzić, i wtedy dopiero na nowo czytać list poczęła.
Skończywszy, ucałowała czule papier i na sercu schowała.
Jakkolwiek niepodobna jej było odgadnąć powodu wezwania (królowej, czekała chwili wieczornej, bez niecierpliwości i bez obawy.
Nie tak było z królową. Prawie więziona w pałacu tułała się dla zabicia czasu z pawilonu Flory do pawilonu Marsa.
Najstarszy brat króla pomagał jej przebyć godzinę. Przybył do Tuilleries, aby się dowiedzieć, jak Favras został przyjęty przez króla.
Inna godzina przeszła królowej u pani Lamballe. Biedna księżna, oddana monarchini aż do śmierci, zaniedbywaną była przez Marję Antoninę dla Andrei i dla pani de Polignac.
Obiad trwał także godzinę. Przy stole dostojni małżonkowie byli oboje zamyśleni.
Wbrew zwyczajowi, królowa dnia tego mało była z dziećmi.
Królowa wcześnie została sama, a pod pozorem, że ma wiele do pisania, postawiła u drzwi na straży Webera. Król zresztą nie zauważył tego, zajęty był wypadkami które mu porucznik policji opowiadał.
Wypadki to takie były:
Zgromadzenie uznawszy się za nierozdzielne z królem, przybyło za nim do Paryża.
Ponieważ sala właściwa nie była gotowa, zajęło tymczasowo na swe posiedzenia salę arcybiskupstwa.
Zmieniło tytuł króla Francji i Nawarry, na tytuł Króla francuzów.
Wyrzuciło formuły królewskie: „Mocą naszej wiedzy nieomylnej i naszej mocy niepodzielnej“, a przyjęło formułę: My Ludwik, z Bożej laski i prawa konstytucyjnego państwa.
Dowodziło to, że Zgromadzenie Narodowe, jako dziecię wszystkich zgromadzeń parlamentarnych, zajmowało się fraszkami, zamiast spraw ważniejszych pilnować.
Mogło zająć się naprzykład wyżywieniem Paryża, który literalnie umierał z głodu.
Powrót z Wersalu i zamieszkanie w Tuilleries Piekarza Piekarki i małego Piekarczyka, nie sprowadziło spodziewanego polepszenia.
Brakowało ciągle i mąki i chleba.
Codzień zbierano się tłumnie u drzwi piekarzy, co sprawiało wielkie nieporządki. Ale jak tym zbiegowiskom zaradzić?
Prawo zbierania się uświęcone było: Deklaracją praw człowieka.
O tem wszystkiem nie wiedziało Zgromadzenie. Członkowie jego nie byli zmuszeni czekać u drzwi piekarzy, a jeśli przypadkiem który z członków zapragnął jeść podczas sesji, pewnym był, że o sto kroków znajdzie świeże bułeczki u piekarza Franciszka; mieszkał on przy ulicy Marché-Palu, a miał zawsze rezerwę dla panów Zgromadzenia.
Król słuchał więc porucznika policji, dowodzącego, że te nieporządki pewnego poranku, zamienią się w zaburzenia, gdy Weber, otwierając drzwi małego gabinetu królowej, oznajmił półgłosem:

— Pani hrabina de Charny.

ROZDZIAŁ XXIV.
BEZ MĘŻA. — BEZ KOCHANKA.

Jakkolwiek królowa sama hrabinę przyzwala, jakkolwiek czekała na nią, jednakże posłyszawszy oznajmienie Webera, zadrżała na całem ciele.
Oparta o stół, wyciągnęła Marja-Antonina rękę ku dawnej przyjaciółce.
— Witaj, rzekła, Andreo, dziś jak zawsze pożądana!..
Silna i na wszystko przygotowana, Andrea, zadrżała z kolei.
— Czy potrzebuję mówić Waszej królewskiej mości, że gdybyś zawsze tak się do mnie odzywała, nie potrzebowałabyś posyłać za mną tak daleko?...
Królowa skorzystała z tego początku:
— Niestety!... — odpowiedziała, powinnabyś wiedzieć znowu, ty piękna, czysta, niewinna Andreo, że ja prosiłam o ratunek, i że ty tak mi go wspaniałomyślnie ofiarowałaś...
— Królowa, rzekła Andrea... — mówi o tem, o czem ja zapomniałam, i sądziłam, że ona nie pamięta także.
— Odpowiedź to surowa, Andreo — powiedziała królowa, a jednakże zasługuję na nią; prawda, że będąc szczęśliwą zapomniałam o twem poświęceniu. Posądziłaś mnie o niewdzięczność Andreo, a była to niemoc jedynie.
— Miałabym prawo oskarżać was, Najjaśniejsza Pani, rzekła Andrea, gdyby kiedy królowa odmówiła memu życzeniu lub prośbie, ale jakże Wasza królewska mość chce, żebym się skarżyła, kiedym nie prosiła o nic nigdy?
— Andreo! Andreo! zapominasz, w jak strasznej pocieszałaś mnie okoliczności!
— Najjaśniejsza Pani, rzekła, gdyby Wasza królewska mość miała litość nad swą wierną sługą, oszczędziła by jej wspomnień, które ona od siebie oddaliła; od nikogo, nawet od Boga, nie żądam pociechy, bo i Bóg nawet nie leczy pewnych boleści.
Królowa utkwiła w Andrei wzrok czysty i głęboki.
— Pewnych boleści! rzekła, masz więc inne, oprócz tych, któreś mi powierzyła?
Andrea nic nie odpowiedziała.
— Nadszedł czas wyjaśnienia i dlatego cię wezwałam rzekła królowa. Kochasz pana de Charny?
Andrea zbladła jak trup.
— Tak!... — rzekła.
Królowa krzyknęła jak lwica raniona.
— A odkąd go kochasz?
— Od pierwszego widzenia.
Królowa cofnęła się z przestrachem przed marmurowym posągiem, który przyznawał, że ma duszę.
— O! rzekła — i milczałaś?
— Wiecie o tem lepiej, niż kto inny, Najjaśniejsza Pani.
— Tak... a teraz widzę, bo mnie już nie kocha. To chciałaś powiedzieć, nieprawdaż?
— Miłość lub obojętność pana hrabiego de Charny, są jego tajemnicą; nie do mnie, odkrywać ją należy, odparła Andrea.
— O! nietylko jego tajemnicą, bo sądzę, że ci ją dziś rano zwierzył, rzekła z goryczą królowa.
— Nie widziałam pana de Charny dziś rano.
Królowa zagłębiła w Andrei wzrok przenikliwy.
— Chcesz powiedzieć, że nie wiesz o odjeździe hrabiego?
— Wiem, Najjaśniejsza Pani, napisał do mnie list.
— A tego listu hrabiego zapewne nie masz przy sobie? — spytała królowa.
— Mylisz się, Najjaśniejsza Pani, oto jest.
Królowa czytała:

„Odmówiłem posłannictwa, które przedtem mi ofiarowano; myślałem bowiem, biedny szaleniec, że jakieś współczucie zatrzymuje mnie w Paryżu; ale odtąd, gdy przekonałem się niestety, że jest przeciwnie, z radością oddalam się od serc, którym jestem obojętny.
„Gdyby mnie podczas tej podróży, spotkać miał los biednego Jerzego, wszelkie środki przedsięwziąłem, abyś pani pierwsza uwiadomiona była o nieszczęściu mojem i o zwróconej ci wolności. Wtedy dopiero, dowiesz się jak głęboki zachwyt zrodziło we mnie twoje wielkie poświęcenie, tak źle nagrodzone przez tę, dla której, młoda, piękna i do szczęścia stworzona, poświęciłaś, młodość piękność i szczęście!...
„Proszę Boga i ciebie pani, abyś choć raz wspomniała o nieszczęśliwym, który tak późno przekonał się o wartości posiadanego skarbu.

„Sercem i czcią ci oddany
Hrabia Olivier de Charny“

Królowa oddała list Andrei, a ta wzięła go i opuściła z westchnieniem bezwładną rękę.
— Przebacz mi, Andreo!... — rzekła królowa. — Oh! ja tak cierpiałam!...
— Cierpiałaś! Śmieszże mówić przy mnie Najjaśniejsza Pani, żeś cierpiała! Cóż ja powiem w takim razie? Ty cierpiałaś, nie widziałaś jednak, żeby człowiek, któregoś kochała, obojętny na tę miłość, na klęczkach i z sercem w ręku odwrócił się ku innej kobiecie, nie widziałaś żeby brat twój, zazdrosny o tę inną kobietę; którą czcił w milczeniu jako poganin bóstwo swoje, bił się z człowiekiem przez ciebie kochanym, nie słyszałaś jak człowiek przez ciebie ukochany, raniony przez brata ciosem prawie śmiertelnym, przyzywał bez przytomności tę tylko inną kobietę, której ty byłaś powiernicą, nie widziałaś jak ta inna kobieta wciskała się w cień korytarzy gdzie i ty sama błądziłaś, by podsłuchiwać tych tonów szału, dowodzących, że jeżeli miłość szalona nie przeciąga się poza życie, towarzyszy przynajmniej aż na próg grobu, nie widziałaś jak ten człowiek, wracając do życia, cudem natury i nauki, zerwał się z łoża dlatego tylko aby upaść do nóg twojej rywalki, twojej rywalki... nie odeszłaś wtedy zrozpaczona, w dwudziestu pięciu latach życia, do klasztoru, by u zimnych stóp krucyfiksu zgasić tę pożerającą miłość. Ty, Najjaśniejsza Pani, w imię obowiązku, nie podjęłaś bezmiernego poświęcenia, ty nie kłamałaś przy ołtarzu, ty, po skończonej uroczystości małżeńskiej, nie pozostawiłaś małżonka swego kochankiem rywalki! Ah! — Najjaśniejsza Pani! trzy te ostatnie lata, to lata moje okrutne!
Królowa podniosła omdlałą rękę, szukając ręki Andrei.
Andrea usunęła swoją.
— Ja, która nic nie obiecywałam, rzekła, tyłem jednak dotrzymała! Ty, zaś, Najjaśniejsza Pani, przyrzekłaś mi dwie rzeczy... — Przyrzekłaś mi, że nie będziesz się już więcej widzieć z panem de Charny. Przyrzekłaś mi i to na piśmie, że mnie będziesz uważała za siostrę.
— Przebacz, przebacz mi, Andreo... myślałam, że on cię kocha!
— Sądziłaś więc, Najjaśniejsza Pani, że to prawo serca, że powinien kochać inną, mniej ciebie kochając.
— Andrea wycierpiała tyle, że już mnie tak nie kocha?... — rzekła z boleścią królowa.
Andrea nic nie odpowiedziała. Patrzyła na zrozpaczoną Marję Antoninę i coś jakby uśmiech zarysował się na jej wargach.
— Cóż więc uczynić, co uczynić mój Boże! aby tę uciekającą miłość, to jest życie moje utrzymać? — Jeżeli wiesz Andreo, przyjaciółko, siostro moja, powiedz mi, błagam cię, zaklinam...
Królowa wyciągnęła obie ręce do Andrei.
Andrea się cofnęła.
— Mogęż, odpowiedziała, wiedzieć o tem, ja, której nigdy nie kochał?
— Tak, ale może cię kochać... Kiedyś może błagać będzie u stóp twoich przebaczenia, za przeszłość, za wszystkie cierpienia twoje, których był powodem, a cierpienia tak się prędko zapominają w objęciach ukochanego.
— Zapominasz Najjaśniejsza Pani, że w razie takiego nieszczęścia, bo byłoby to nieszczęściem dla nas obydwóch, musiałabyś odkryć panu de Charny pewną tajemnicę, wielką tajemnicę, któraby w jednej chwili miłość jego zabiła; zapominasz, że musiałabym opowiedzieć mu to com tobie opowiedziała.
— Powiedziałabyś mu o twym strasznym wypadku?.. powiedziałabyś mu, że masz dziecko z Gilbertem?...
— Doprawdy, Najjaśniejsza Pani — powiedziała Andrea, za kogoż mnie masz, okazując podobną wątpliwość?
Królowa odetchnęła.
— Tak więc, rzekła, nie uczynisz nic, aby do siebie pana de Charny przyciągnąć?
— Nie, Najjaśniejsza Pani. a przynajmniej nic więcej niż dotąd.
— Nie powiesz mu, nie dasz uczuć, że go kochasz?
— Chyba, gdyby mi sam powiedział, że mnie kocha, Najjaśniejsza Pani.
— A jeżeli ci powie, że cię kocha, powiesz mu o swej miłości, przysięgasz mi...
— Najjaśniejsza Pani, przerwała królowej Andrea — czy mnie jeszcze o co zapytasz, czy masz mi wydać jakie rozkazy?
— Nie, nie, dziękuję. Chciałam wrócić ci moją przyjaźń, ale mi odmawiasz. Bądź zdrowa, Andreo, przyjmij chociaż wdzięczność moją.
Andrea ruchem ręki odepchnąwszy to uczucie, a oddawszy zimny, lecz głęboki ukłon, wyszła powoli i w milczeniu, jak zjawisko.
Królowa przyzwała Webera.

— Weberze, uprzedź damy moje, że położę się sama że jestem zmęczona i cierpiąca i że chcę spać jutro do dziesiątej. Pierwszą i jedyną osobą, którą przyjmę, będzie doktor Gilbert.

ROZDZIAŁ XXV.
PIEKARZ FRANÇOIS.

Nie próbujemy opowiedzieć, jak ta noc przeszła obu kobietom.
O dziewiątej rano, królowa przechadzała się po pokoju z oczyma czerwonemi od płaczu, z licem od bezsenności wybladłem.
Od kilku chwil, chociaż wskutek rozkazu nikt nie śmiał wejść do jej pokoju, słyszała wokoło swego apartamentu te chodzenia i krzątania, które coś niezwykłego nazewnątrz zwiastują.
Przyzwała wiernego sługę.
— Co to jest, Weberze? zapytała królowa, co się dzieje w zamku, co znaczą te odgłosy?
— Nie wiem, Najjaśniejsza Pani, podobno w Cité powstało zaburzenie z powodu braku chleba. No to, pobiegnij do Cité, Weberze, zobacz co się tam dzieje i przyjdź mi powiedzieć.
Weber wyszedł z zamku, dotarł do furtki Luwru, po biegł na most i kierując się wrzawą, idąc za prądem ku arcybiskupstwu, znalazł się na placu przed kościołem Notre-Dame.
W miarę jak się zbliżał ku staremu Paryżowi tłum się zwiększał a wrzawa się głośniejszą stawała.
Pośród krzyku a raczej wycia, słyszał głosy, jakie można słyszeć na niebie podczas burzy, a na ziemi w dniach rewolucji; głosy te krzyczały:
— To głodziciel! Śmierć mu! śmierć! Na latarnię! na latarnię!
I głosy niewiedząc nawet o co idzie, głosy między któremi słuchać było głosy także kobiet, powtarzały w nadziei radującego serca tłumów widoku:
— To głodziciel! Śmierć mu! Na latarnię.
Nagle Weber uczuł gwałtowne wstrząśnienie i ujrzał fale ludzką, nadciągającą z ulicy Kanonicznej, ujrzał żujący wodospad, pośród którego szarpał się jakiś nieszczęśliwy blady i w rozdartem odzieniu.
Przeciw niemu to cały lud ten powstawał, przeciw memu podnosiły się te wrzaski, wycia i groźby.
Jeden człowiek, który bronił nieszczęśliwego przed tym tłumem; sam jeden stawiał opór potokowi ludzi.
Tym człowiekiem, był Gilbert.
Niektórzy z pośród tłumu, poznając go krzyczeli:
— To doktór Gilbert, patrjota, przyjaciel pana de Lafayette i pana Bailly. Słuchajmy doktora Gilberta!...
Na taki krzyk, chwilowa cisza zapanowała na falach, a Weber korzystał z niej, aby się dostać do Gilberta.
Udało mu się to z wielką trudnością.
— Panie doktorze!... — zawołał kamerdyner.
Gilbert obejrzał się w stronę skąd głos pochodził.
— Ach! — rzekł, to ty, Weberze.
I dając mu znak, aby się przybliżył i szepnął:
— Idź, powiedz królowej, że przyjdę później może niż sie spodziewa. Muszę ocalić człowieka.
— Tak, tak!... — zawołał nieszczęśliwy dosłyszawszy ostatnie słowa, ocalisz mnie, nieprawdaż doktorze? Powiedz im, żem niewinny! Powiedz, że młoda żona moja jest w ciąży!... Przysięgam, że nie chowałem chleba, doktorze!...
— Przyjaciele! — zawołał Gilbert, walcząc z nadludzką siłą przeciw szaleńcom, ten człowiek jest, jak wy francuzem, jak wy obywatelem; nie można, nie trzeba go mordować nie wysłuchawszy, prowadźcie go do okręgu a potem, zobaczymy...
— Tak! — zawołało kilka głosów, które poznały doktora.
— Panie Gilbercie! — rzekł kamerdyner królowej, pójdę uprzedzić oficerów okręgowych, to dwa kroki stąd, za pięć minut przybędę.
I zginął w tłumie, nie czekając nawet przyzwolenia Gilberta.
Tymczasem kilka osób pomagało doktorowi i z ciał swoich uczyniło nieszczęśliwemu, zagrożonemu gniewem tłumu, rodzaj żywego wału.
Wał ten jakkolwiek słaby, zatrzymał na chwilę morderców, głuszących swoją wrzawą głos Gilberta i zacnych obywateli innych.
Szczęściem po pięciu minutach zrobił się ruch w tłumie.
— Oficerowie okręgu! oficerowie okręgu! — wołać zaczęto.
Wobec oficerów okręgu groźby znikają, tłum się usuwa. Mordercy nie mają zapewne jeszcze wydanego hasła.
Prowadzą nieszczęśliwego do ratusza.
Trzyma on za rękę doktora i puścić go nie chce.
Któż jest ten człowiek nieszczęśliwy?...
Zaraz objaśnimy.
To biedny piekarz, Djonizy François, ten sam, który dostarczał bułeczek panom Zgromadzenia.
Rano jakaś stara kobieta weszła do jego sklepu przy ulicy Marché-Palu, w chwili kiedy rozdawszy szósty wypiek, rozpoczynał siódmy.
Kobieta żądała chleba.
— Niema go już, mówi François, ale poczekajcie na siódmy wypiek, to dam wam pierwszej.
— Ja chcę zaraz, odpowiada kobieta, oto pieniądze.
— Ale, mówi piekarz, kiedy niema z pewnością...
— Pozwól mi zobaczyć.
— Owszem!... — rzekł piekarz — idźcie, patrzcie, szukajcie, niczego nie pragnę.
Stara kobieta wchodzi, szuka, wietrzy, plądruje, otwiera jakąś szafę i znajduje w niej trzy bochenki chleba czerstwego, które parobcy schowali dla siebie.
Bierze jeden, wychodzi nie zapłaciwszy, a na uwagę piekarza podburza lud wołając, że François chce go zagłodzić, że chowa połowę każdego wypieku.
Pomówienie o chęć zagłodzenia skazywało na śmierć prawie pewną, każdego, kogo dotyczyło.
Jakiś stary dragon nazwiskiem Fleur-d’Epine, pijący w pobliskiej karczmie, wychodzi i powtarza głosem pijanym krzyk starej kobiety.
Na to podwójne wołanie, lud wyjąć przybiega, pyta się, dowiaduje, o co idzie, powtarza okrzyki, wpada do sklepu piekarza, pomimo straży, którą policja u drzwi jego i wszystkich piekarni postawiła, rozprasza się po magazynie, i oprócz dwóch czerstwych bochenków, wskazanych przez starą kobietę, znajduje sto dwadzieścia świeżych bułeczek zostawionych dla deputowanych, odbywających posiedzenia w arcybiskupstwie, to jest o sto kroków za ledwie...
Odtąd godzina nieszczęśliwego wybiła. Nie jeden już ale sto, dwieście, tysiąc głosów wrzeszczy: „To głodziciel!“...
Cały tłum wykrzykuje: „Na latarnię!“...
W tej chwili doktór Gilbert, powracający od syna z kolegjum Ludwika Wielkiego, rzuca się na ratunek zagrożonego człowieka.
Z kilku słów François, dowiaduje się, o co idzie, uznaje niewinność piekarza i próbuje go obronić.
Lud pociągnął wtedy ze sobą i nieszczęśliwego i jego obrońcę, na obu jedną rzucając klątwę, gotowy dotknąć obu jednem uderzeniem.
Na szczęście Weber, wysłany przez królową, przybył na plac Notre-Dame i poznał doktora.
Widzieliśmy, że po odejściu Webera nadeszli oficerowie okręgu, że nieszczęśliwy piekarz pod ich eskortą odprowadzony został do ratusza.
Oskarżony, straż okręgowa, rozdrażnione pospólstwo, wszystko to wtargnęło do ratusza, zapełniło w jednej chwili plac najemnikami bez roboty i tymi nieborakami z głodu, którzy zawsze gotowi wmięszać się do wszelkich zaburzeń i na tego kto o powód nędzy publicznej zostaje posądzony, rzucić część swojej niedoli. Zaledwie też nieszczęśliwy François zniknął w przedsionku ratusza, krzyki się wznowiły. Zdawało się wszystkim tym ludziom, że wydarto im zdobycz, która do nich należała. Istoty o ponurych twarzach podburzały tłum, mówiąc półgłosem:
— To głodzidel przez dwór zapłacony i dlatego chcą go ocalić!...
Wyrazy: zbrodniarz!... zbrodniarz!... obiegły pośród zgłodzonego pospólstwa i jak płomyki rozpalały nienawiści i gniewy.
Niestety, było to jeszcze bardzo wcześnie, a żadnego z ludzi mających moc nad ludem, ani pana Bailly, ani Lafayette’a, nie było.
Wiedzieli o tem dobrze ci, co powtarzali w tłumie: „Zbrodniarz!... głodziciel!“
Wkońcu, ponieważ oskarżony nie przybywał, groźby i krzyki zamieniły się w wycie ogólne.
Ludzie, o których mówiliśmy wślizgnęli się do przedsionka, na schody i dotarli aż do sali, gdzie biednego piekarza Gilbert bronił jak mógł.
Ze swej strony sąsiedzi François przybiegli, oświadczając, że od początku rewolucji, dawał on dowody największej gorliwości; że wypiekał dziesięć pieców dziennie, ze gdy im brakowało mąki, dawał im swojej, ażeby prędzej obsługiwać publiczność, wynajął piec cukiernika i suszył w nim drzewo.
Pokazało się wkońcu, że zamiast kary, człowiek ten wart nagrody.
Ale na placu, na schodach i w sali, krzyczą ciągle: „to zbrodniarz!“ i żądają śmierci François.
Nagle niepodziewana napaść oddziela biedaka od otaczającej go gwardji narodowej i jego protektorów. Gilbert odepchnięty w stronę zaimprowizowanego trybunału, widzi dwadzieścia rąk wyciągniętych... Napróżno Gilbert robi wysiłek by się doń dostać; otwór, w którym znika nieszczęśliwy, zamyka się powoli!... Walczył przez chwilę z rozpaczliwym wzrokiem, zaciśniętą pięścią i zadławionym głosem, jak pływak z bałwanami; potem fala go zakryła, przepaść pochłonęła!... Odtąd był już zgubiony.
Stoczony ze schodów, odbiera ciągłe razy; w przedsionku ciało jego jest już tylko jedną wielką raną.
Teraz nie o życie, ale o śmierć już prosi!...
Gdzież ukrywała się śmierć w owym czasie, kiedy tak prędko biegła na zawołanie?...
W sekundzie głowa nieszczęśliwego piekarza oddzielona od ciała, znalazła się na pice.
Na krzyk z ulicy, zbiegają burzyciele będący na sali i schodach. Trzeba widzieć wszystko do końca.
Ciekawa to rzecz, głowa na pice, niewidziano nic podobnego od szóstego października, a dziś już dwudziesty pierwszy.
— O!... Billot!... Billot!... — szepcze Gilbert wybiegając z sali, jakiś ty szczęśliwy, żeś opuścił Paryż.
Przechodził plac Greve i szedł brzegiem Sekwany, oddalając się od krwawej głowy i wyjącego motłochu, kiedy w połowie ulicy Pelletier uczuł dotknięcie w ramię.
Podniósł głowę krzyknął i chciał mówić, ale człowiek którego poznał, wsunął mu rękę bilecik, położył palec na ustach i oddalił się w stronę arcybiskupstwa.
Chciał widocznie zachować incognito; ale jakaś przekupka, poznała go i krzyknęła:
— E!.. to poczciwy Mirabeau!...
— Niech żyje Mirabeau!... — zawołało naraz pięćset głosów; — niech żyje obrońca ludu!... niech żyje patrjota!...
Ogon orszaku, towarzyszącego głowie biednego François, posłyszawszy okrzyk, cofnął się aby towarzyszyć panu Mirabeau do drzwi arcybiskupstwa.

Był to Mirabeau w rzeczy samej. Udając się na posiedzenie Zgromadzenia, napisał on na bufecie u kupca winnego bilet do Gilberta, by mu go do mieszkania odesłać.

ROZDZIAŁ XXVI.
KORZYŚĆ JAKĄ MIEĆ MOŻNA Z UCIĘTEJ GŁOWY.

Gilbert przeczytał szybko bilet wręczony sobie przez Mirabeau, odczytał go wolniej po raz drugi, schował do kieszeni i zawoławszy fiakra, kazał się wieźć do Tuilleries.
Zastał tu wszystkie kraty i podwoje zamknięte, straże rozstawione z rozkazu pana de Lafayette. Ten dowiedziawszy się o zaburzeniu w Paryżu, pomyślał o bezpieczeństwie króla i królowej, a potem udał się na miejsce wypadku.
Gilbert dał się poznać odźwiernemu od ulicy, de l’Echelle i wszedł do wnętrza.
Spostrzegła go pani Campan, a mając rozkaz od królowej, wyszła naprzeciw niego i wprowadziła natychmiast. Weber z rozkazu Marji Antoniny wrócił na plac, by zbierać wiadomości.
Na widok Gilberta, królowa krzyknęła.
Ubranie i żabot doktora podarte zostały w walce podjętej dla ocalenia nieszczęśliwego François, a kilka kropel krwi zwilżało jego koszulę.
— Najjaśniejsza Pani, rzekł, przepraszam Waszą królewską mość, że tak się jej przedstawić ośmielam; ale mimo mej woli i tak już długo czekać na siebie pozwoliłem...
— A ten nieszczęśliwy, panie Gilbercie?...
— Nie żyje, Najjaśniejsza Pani!... zamordowano go, poszarpano w kawałki...
— Byłże winny przynajmniej?...
— Był niewinny, Najjaśniejsza Pani.
— O!... panie, oto owoce waszej rewolucji. Pomordowali wielkich panów, urzędników, straż, a teraz mordują się między sobą; czyż niema sposobu wymierzenia sprawiedliwości zabójcom?...
— Postaramy się o to, Najjaśniejsza Pani; lepiej jednak byłoby uprzedzić zbrodnie, niż karać zbrodniarzy.
— Ale jak dojść do tego, wielki Boże!... Król i ja tego tylko wszak pragniemy.
— Najjaśniejsza Pani, wszystkie te nieszczęścia pochodzą z wielkiej nieufności ludu do pełnomocników władzy: postawcie na czele ludzi posiadających zaufanie narodu, a nic podobnego nie będzie.
— A!... tak, pana de Mirabeau, pana de Lafayette... nieprawdaż?...
— Miałem nadzieję, że królowa chce się ze mną widzieć, aby mi oświadczyć, jako wymogła na królu, iż zgodzi się na proponowaną przezemnie kombinację.
— Najprzód, doktorze, powiedziała królowa, popełniasz wielki błąd, który i inni popełniają; sądzisz, że mam wpływ na króla, sądzisz, że król, postępuje za mojem natchnieniem?... Mylisz się pan!... Jeżeli kto, to chyba księżniczka Elżbieta, ale nie ja, ma wpływ na Ludwika; dowód, że wczoraj wysłał jednego ze sług moich, pana de Charny, a ja nie wiem, gdzie pojechał i w jakim celu?
— Jednakże, gdyby królowa wstręt swój do pana de Mirabeau przemogła, wziąłbym na siebie skłonienie króla do spełnienia życzeń moich.
— Czy, panie Gilbercie, podjęła żywo królowa, czy powiesz może, iż wstręt to nieuzasadniony?...
— W polityce, Najjaśniejsza Pani, niema sympatyj ani antypatyj; są tylko względy zasad i kombinacje interesów. Muszę zaś wyznać Waszej królewskiej mości, że ku wstydowi ludzkiemu, kombinacje interesów są daleko pewniejsze, niż względy zasad.
— Dobrze. Czy radziłbyś mi na serjo, ażeby zaufać człowiekowi, który uczynił piąty i szósty października, czy kazałbyś mi zawrzeć pokój z mówcą, który mnie publicznie znieważył na trybunie?
— Najjaśniejsza Pani, wierzcie mi, że to nie pan Mirabeau spowodował piąty i szósty października; głód to nędza, rozpoczęły dzieło dnia, a jakaś ręka potężna, tajemnicza, straszliwa, stworzyła dzieło nocy; może kiedy ja sam bronić was będę, może sam walczyć będę przeciw tej ciemnej mocy, która prześladuje nietylko was, ale wszystkie głowy koronowane, nietylko tron francuski, ale wszystkie trony ziemskie!... Pan de Mirabeau, Najjaśniejsza Pani, przysięgam na cześć, którą wam jestem winien, nie był niczem w tych dniach straszliwych. Dowiedział się on tylko wcześniej na Zgromadzeniu, że lud ciągnie na Wersal...
— Czy zaprzeczysz pan także temu, co wszystkim wiadomo, czy zaprzeczysz znieważeniu mnie na trybunie?..
— Najjaśniejsza Pani, pan de Mirabeau jest jednym z tych ludzi, którzy, widząc na co się zdadzą, oburzają się gdy królowie nie chcą ich zużytkować, pan de Mirabeau dlatego tylko uciekł się do zniewagi, aby sławna córka Marji Teresy, królowa i kobieta, zwróciła na niego wzrok swój zagniewany, bo woli to, niż gdyby wcale nań patrzeć nie miała.
— Więc sądzisz, panie Gilbercie, że ten człowiek zgodziłby się być naszym?...
— Jest nim, Najjaśniejsza Pani; Mirabeau oddala się od króla, jedynie, jak koń rozbrykany: gdyby poczuł cugle i ostrogi jeźdźca, wróciłby znowu na prostą drogę.
— Skoro oddany jest księciu Orleańskiemu nie może być nam oddany?
— Błąd to, Najjaśniejsza Pani!
— Więc pary de Mirabeau nie jest oddany księciu Orleańskiemu?... powtórzyła królowa.
— I to tak dalece, Najjaśniejsza Pani, że gdy dowiedział się o wyjeździe księcia do Anglji, przed pogróżkami pana de Lafayette, powiedział: „Mówią, że jestem stronnikiem tego człowieka, a ja nie chciałbym go mieć za lokaja!“
— No, to mnie z nim trochę godzi, powiedziała królowa, próbując się uśmiechnąć i gdybym wiedziała, że doprawdy liczyć na niego mogę?...
— A więc?
— Może prędzej niż król zwróciłabym się do niego.
— Najjaśniejsza Pani, nazajutrz po dniu, w którym lud przyprowadzi Waszą królewską mość, króla i rodzinę królewską z Wersalu, spotkałem pana de Mirabeau...
— Upojonego triumfem?
— Przerażonego niebezpieczeństwami, któreście przeszli i które wam grozić jeszcze mogą.
— Doprawdy, czy jesteś pan tego pewny? spytała wątpiąco królowa...
— Chcesz, Najjaśniejsza Pani, abym ci wyrazy jego powtórzył?...
— Sprawi mi to wielką przyjemność.
— A więc, oto są, co do słowa; wyryłem je sobie w pamięci, mając nadzieję, że kiedyś przy sposobności powtórzę je Waszej królewskiej mości:
— Jeśli masz pan jaki sposób dać się wysłuchać krolowi i i królowej, wytłumacz im, że Francja i oni są zgubieni jeżeli rodzina królewska nie opuści Paryża. Zajmuję się planem tego wyjścia. Czy mógłbyś ich zapewnić, że mogą liczyć na mnie?
Królowa się zamyśliła.
Tak... więc... — rzekła, zdaniem pana de Mirabeau, powinniśmy opuścić Paryż?
— Było to w owym czasie jego zdanie.
— Czy zmieniło się dotąd?...
— Tak, jeśli mam wierzyć biletowi, który przed półgodziną odebrałem.
— Od kogo?
— Od samego Mirabeau właśnie.
— Można widzieć ten bilet?
— Przeznaczony jest dla Waszej królewskiej mości.
Powiedziawszy to, Gilbert wydobył papier z kieszeńi.
— Wasza królewska mość wybaczy, rzekł, ale pisany był u kupca win na bufecie.
— Bądź pan o to spokojny, papier i biurko zgadzają się z polityką w obecnej chwili.
Królowa wziąwszy bilet, czytała:
„Dzisiejsze zdarzenia zmieniają postać rzeczy.
„Wielką można mieć korzyść z tej uciętej głowy.
„Zgromadzenie bać się będzie i zażąda stanu wojennego.
De Mirabeau może utrzymywać, że ocalenie polega jedynie na przywróceniu siły władzy wykonawczej.
De Mirabeau może atakować pana Neckera w kwestji ustaw o wyżywieniu i może go zwalić.
„Niech zamiast Neckera. powołani będą na ministrów Mirabeau i Lafayette, a de Mirabeau odpowiada za wszystko“..\
— I cóż?... — rzekła królowa... — list to bez podpisu.
— Miałem zaszczyt powiedzieć Waszej królewskiej Mości, że go sam pan de Mirabeau doręczył.
— Co pan myślisz o tem wszystkiem?
— Myślę, Najjaśniejsza Pani, że pan de Mirabeau ma słuszność najzupełniejszą, że jedynie związek, który proponuje, może ocalić Francję.
— Niech tak będzie; niech de Mirabeau przedstawi mi przez pańskie pośrednictwo, notę o położeniu rzeczy, i projekt ministerjum, a oboje przedstawię królowi.
— I będzie Wasza królewska mość popierać ten projekt?
— Energicznie.
— A tymczasem, czy pan de Mirabeau, tytułem pierwszego zakładu, może popierać stan wojenny i żądać przywrócenia siły dla władzy wykonawczej?
— Może to uczynić.
— Czy, gdyby upadek Neckera był nagłym, ministerjum Lafayette i Mirabeau — nie będzie źle przyjętem?
— Nie. Chcę dowieść, żem gotowa poświęcić wszystkie moje osobiste uczucia dla dobra państwa. Tylko, jak pan wiesz, nie ręczę za króla.
— Czy hrabia Prowancji wspierałby nas w tej sprawie?
— Zdaje mi się, że hrabia Prowancji ma swoje zamiary, i że nie zechce popierać żadnych innych.
— Czy zamiarów tych wcale nie zna królowa?
— Zdaje mi się, że jest on zdania, jakie wyznawał przedtem pan de Mirabeau. Pragnie aby król opuścił Paryż.
— Czy Wasza królewska mość upoważnia mnie do powiedzenia panu de Mirabeau, że ten projekt ministerjuni jest przez nią pożądanym?
— Zdaję się na pana w tym, jak masz postąpić z człowiekiem, który był naszym przyjacielem wczoraj i może nim być jutro...
— W tym względzie polegaj na mnie, Najjaśniejsza Pani, ale, ponieważ okoliczności są właśnie, ponieważ niema czasu do stracenia; pozwólcie mi udać się na Zgromadzenie, a może dziś jeszcze zobaczę się z panem de Mirabeau. Jeżeli go zobaczę, Wasza królewska mość, za dwie godziny będzie miała odpowiedź.
Królowa uczyniła ręką znak przyzwolenia i pożegnała.
Gilbert wyszedł.
W kwadrans potem był na Zgromadzeniu.
Zgromadzenie całe wzruszone, oburzało się na zbrodnię u jego drzwi popełnioną, na człowieku, który był w części jego sługą.
Członkowie przechodzili z trybuny na ławki, z ławek na korytarze.
Jeden Mirabeau, nieruchomy, patrzył stale na trybunę.
Gdy spostrzegł Gilberta, lwia jego fizjognomja rozjaśniła się nagle.
Gilbert dal mu znak, na który skinieniem głowy odpowiedział.
Gilbert wyrwał kartkę z pugilaresu i napisał:
„Propozycje wasze przyjęte, jeżeli nie przez obie strony, to przez tę, którą pan i ja mamy za najbardziej wpływową.
„Żądają noty na jutro, a projektu ministerjum ma dziś.
„Przywróć pan siłę władzy wykonawczej, a rachować się będzie z panem“.
Złożył papier w kształcie listu i napisał na adresie:
„Panu de Mirabeau“ — zawołał woźnego i kazał odnieść adresatowi.
Z trybuny widział Gilbert woźnego wchodzącego do sali; widział, jak oddawał bilet.
Mirabeau przeczytał papier z tak głęboką obojętnością że najbliższy sąsiad nie odgadłby, iż zadawalniał on najgorętsze jego życzenia; z tą samą obojętnością skreślił kilka wierszy i oddał je woźnemu, mówiąc:
— Osobie, która ci bilet do mnie dała.
Gilbert żywo papier otworzył.
Zawierał kilka słów, które możeby były inną przyszłość Francji przyniosły, gdyby plan w nich zawarty został wykonany:
„Będę mówił.
— „Jutro, prześlę notę.
„Oto lista, można będzie zmienić kilka nazwisk:
„Pan Necker, pierwszy minister...“
Nazwisko nasunęło Gilbertowi wątpliwość, czy bilet był rzeczywiście ręką Mirabeau pisany.
Ponieważ jednak za tem, jak i za innemi nazwiskami następowały uwagi, Gilbert czytał dalej:
„Pan Necker, pierwszy minister. (Trzeba go uczynić tak bezsilnym, jak jest niezdolnym, a jednak zachować jego popularność gwoli króla).
„Arcybiskup Bordeaux, kanclerz. (Zaleci mu się, aby starannie dobierał sobie referentów).
„Książę de Liancourt, wydział wrojny. (Posiada honor i stałość i przyjaźń osobistą dla króla, więc to króla zabezpieczy).
„Książę de la Rochefoucault, pałac królewski, miasto Paryż. (Thouvert z nim razem).
„Hrabia de la Marck, marynarka. (Nie może zawiadywać ministerjum wojny, które trzeba oddać panu de Liancourt. Pan de la Marck jest wiernym i ma charakter).
„Biskup d’Autun, minister finansów. (Projekt o duchowieństwie, godnym go czyni tego miejsca. Laborde z nim razem).
„Hrabia de Mirabeau, w radzie króla. Bez wydziału (Drobne skrupuły szacunku ludzkiego nie są na czasie: rząd ma objawić głośno, że odtąd głównemi jego podporami będą dobre zasady, charakter i zdolności).
„Target, mer Paryża (parlament kierować nim będzie zawsze).
„Lafayette, do rady; marszałek Francji, naczelny wódz niedożywotni, dla przekształcenia armii.
„Pan de Montmorin, gubernator, książę i par Francji (Długi jego spłacone).
„Pan de Segur (z Rosji), do spraw zagranicznych.
„Pan Mounier, do bibljoteki króla.
„Pan Chapelier, do budynków“.
Pod tą pierwszą, następowała druga nota.

„Oddział Lafayotte’a.

„Minister sprawiedliwości, książę de la Rochefacanit.
„Minister spraw zagranicznych, biskup d’Autun.
„Minister finansów, Lambert, Haller albo Clavieres.
„Minister marynarki...

„Oddział królowej.

„Minister wojny lub marynarki, la Marck.
„Naczelnik rady wychowania publicznego, ksiądz Sieyes.
Straż prywatnej pieczęci króla...“
Ta druga nota wskazywała widocznie zmiany i modyfikacje jakieby w propozycji Mirabeau zaprowadzić można bez szkody dla jego widoków, bez naruszenia jego projektów[1].
Gilbert przebiegł prędko pismo, wyrwał nową kartki; z pugilaresu, napisał kilka słów, które oddal woźnemu poprosiwszy go przedtem, aby się nie oddalał:
„Wracam do gospodyni domu, w którym chcemy nająć mieszkanie i przedstawię jej warunki na jakich przystajesz pan wziąć ten dom i oporządzić.
„Po skończonem posiedzeniu prześlij mi pan jego rezultat, na ulicę Św. Honorjusza, naprzeciwko sklepu stolarza Duplay“.
Królowa ciągle chciwa ruchu i wzruszeń, w nadziei, że intrygami politycznemi zwalczy namiętności serca, czekała niecierpliwie na powrót Gilberta i słuchała opowiadań Webera.
To opowiadanie było strasznem rozwiązaniem okropnej sceny, której Weber widział początek i koniec.
Posłany przez królową, aby zasięgnąć wiadomości, przybył z jednej strony mostu Notre-Dame, kiedy na drugiej ukazywał się krwawy orszak, niosący jako sztandar zbrodni, głowę nieszczęśliwego François, przystrojoną w białą czapkę, jednemu z piekarzy zerwaną.
W trzeciej części mostu, jakaś młoda kobieta blada, wystraszona, mimo, iż widocznie była brzemienną, biegła jak mogła najprędzej ku ratuszowi i zatrzymała się nagle.
Ta głowa, której rysów z daleka rozróżnić nie mogła, wywarła na niej wrażenie starożytnego puklerza Meduzy. W miarę jak się głowa zbliżała, można było widzieć, że biedna kobieta w głaz się zamieniała.
Kiedy straszne trofeum znalazło się o dwadzieścia kroków od niej, krzyknęła, wyciągnęła ręce z ruchem rozpaczliwym, i jakby nogi jej odczepiły się od ziemi, padła zemdlona na moście.
Była to żona piekarza François, w ciąży od pięciu miesięcy.
Uniesiono ja bez przytomności.
— O! mój Boże!... — szepnęła królowa, straszna to dla twej sługi wiadomość, że są jeszcze od niej nieszczęśliwsi!
W tej chwili wszedł Gilbert, wprowadzony przez panią Campan.
Zastał, już nie królową, ale kobietę, żonę i matkę, przybitą opowiadaniem okrutnem.
Gilbert, według jego zapewnień przynajmniej, przychodził podać sposób, któryby morderstwom koniec położył.
To też królowa, ocierając oczy zaszłe łzami, i czoło potem zlane, wzięła z rąk Gilberta listę, przezeń przyniesioną.
— Weber... — rzekła, zanim się do czytania zabrała, jeżeli rzeczywiście jest w ciąży, będę chrzestną matką jej dziecka.
— Ah! Najjaśniejsza Pani, Najjaśniejsza Pani! — zawołał Gilbert, czemu wszyscy francuzi nie mogą tak jak ja, widzieć łez i słyszeć świętych słów waszych?
Królowa zadrżała. Były to słowa, które w niemniej krytycznej okoliczności, wyrzekł był do niej Charny.
Rzuciła okiem na listę Mirabeau: ale nadto wzburzona aby dać stosowna odpowiedź, powiedziała:
— Dobrze, doktorze, zostaw mi tę listę. Namyślę się odpowiem jutro.
Potem, nie wiedząc może co czyni, wyciągnęła rękę do Gilberta, którą on, zadziwiony, dotknął końcami ust palców.
Było to strasznem nawróceniem się ze strony dumnej Marii Antoniny, rozprawiać o ministerstwie Mirabeau i Lafayetta, a podawać rękę do pocałowania doktorowi.
O siódmej wieczór lokaj bez liberji oddał Gilbertowi bilet następujący:
„Posiedzenie gorące. „Stan wojenny uchwalony.
„Buzet i Robespierre żądali utworzenia sądu najwyższej instancji.
„Utrzymałem uchwałę, że wszystkie zbrodnie obrazy-narodu, sądzone będą przez trybunał królewski w Chatelet.
„Umieściłem bez korowodów, zbawienie Francji w sile władzy królewskiej, a trzy czwarte Zgromadzenia mi przyklasnęło.
„Mamy dziś 21 października. Sądzę, że monarchja od 6-go października zaszła daleko.

„Vale et me ama“.
Bilet nie był pisany, ale kreślony tą samą ręką, co zrana nota ministerjalna; wychodziło to na jedno, bo była to ręka Mirabeau.

ROZDZIAŁ XXVII.
CHATELET.

Ażeby zrozumieć całą doniosłość triumfu jaki odniósł Mirabeau i władza królewska, której się n pełnomocnikiem uczynił, musimy czytelnikom objaśnić, czem był Chatelet.
Jeden z jego pierwszych sądów da zresztą powód do najstarszej sceny na placu Greve w 1790 roku; do sceny, która nie będąc obcą naszemu przedmiotowi, znajdzie miejsce w ciągu opowiadania niniejszego.
Chatelet, który od XII stulecia miał wielkie znaczenie w historji jako trybunał i więzienie, otrzymał wszechmoc swą pięciowiekową z ręki dobrego króla Ludwika IX.
Król Filip-August, budowniczym był, jakich mało.
Wybudował on mniej więcej Notre-Dame.
Wzniósł szpitale Św. Trójcy, Św. Katarzyny i Św. Mikołaja.
Wybrukował ulice Paryża, bo pokryte błotem i mułem, cuchnęły tak, że nie pozwalały mu, jak mówi kronika, oknem wyglądać.
Filip-August miał coprawda na te wszystkie wydatki i źródło niewyczerpane, ale na nieszczęście, następcy jego wysuszyli je zupełnie. Źródłem tem byli żydzi.
W 1189 roku, Filip-August uległ szałowi epoki.
Zapragnął odebrać Jerozolimę sułtanom Azji.
Połączył się z Ryszardem-Lwie-Serce i udał się do miejsc świętych.
Nim jednak wyjechał, aby dobrzy Paryżanie nie tracili czasu i nie mając co robić, nie myśleli o buncie, tak jak za jego podmową buntowali się poddani, a nawet synowie Henryka II-go, króla angielskiego, zostawił im plan, który natychmiast po jego wyjeździe wykonać mieli.
Miało to być nowe obwarowanie miasta Paryża; otoczenie, którego plan sam król podawał, miał to być prawdziwy mur XII wieku, ozdobiony wieżycami i bramami.
Trzeci mur opasujący Paryż.
Rozumie się, że inżynierowie, którym wykonanie tego planu powierzone zostało, nie brali miary z chwili bieżącej, bo stolica szybko rosnąc od Hugona Kapeta, przerwała już dwa pasy dawniejsze i obiecywała wybiec poza trzeci.
Zrobiono więc pas szerszy, a w tej przestrzeni zamknięto wielką ilość małych wiosek, przeznaczonych na utworzenie wielkiej całości.
Te wsie i wioski, jakkolwiek ubogie, miały każda swój sąd osobny, sąd dominjalny.
Wszystkie sądy te dominjalne, rzadko się z sobą zgadzały, a po otoczeniu ich jednym murem, jeszcze silniej uwydatniały sprzeczności, przez co wielkie zamieszanie sprawiały w tej dziwnej stolicy.
Ówczesny posiadacz dóbr Vincennes, któremu widocznie więcej niż innym starcia te dokuczyły, postanowił raz im położyć kres.
Posiadaczem owym był Ludwik IX.
Dobrze bo jest przypomnieć dzieciom, a nawet i dorosłym, że kiedy Ludwik IX wymierzał sprawiedliwość pod owym dębem przysłowiowym, wymierzał ją jako pan, nie jako król.
Wskutek tego, jako król, rozkazał, aby wszystkie sprawy przez mniejsze sądy rozstrzygane, odwoływały się do Chatelet w Paryżu.
Sąd więc w Chatelet stał się wszechmocnym i był nim aż do chwili, w której parlament, wdzierający się coraz bardziej w zakres władzy królewskiej, oświadczył, że on z kolei drogą apelacji rozstrzygać będzie sprawy w Chatelet osadzone.
Zgromadzenie narodowe zawiesiło wszystkie parlamenty.
— Zakopaliśmy je żywcem!... powiedział był raz Lameth wychodząc z posiedzenia.
Ale na naleganie Mirabeau, przywrócono dawną moc Chateletowi, a nawet nowe mu atrybucje dodano.
Był to wielki triumf dla władzy królewskiej, bo wykroczenia przeciw narodowi podlegające prawu wojennemu, poddawane znowu być miały pod rozpoznanie trybunału do króla należącego.
Pierwszą zbrodnią rozpatrywaną w Chatelet była ta, którąśmy opowiedzieli.
Zaraz w dniu ogłoszenia nowego prawa, dwaj z morderców nieszczęśliwego François, bez żadnego procesu na publiczne tylko oskarżenia i jawność zbrodni, zostali na placu Greve powieszeni.
Trzeci, werbownik Fleur-D‘Epine, o którym jużeśmy wspominali, został zdegradowany i skazany przez Chatelet na połączenie się w wieczności z dwoma swymi towarzyszami.
Pozostały dwie jeszcze sprawy do osądzenia.
Sprawa głównego dzierżawcy Augeard i sprawa głównego inspektora Szwajcarów, Piotra-Wiktora de Bezenval.
Obaj ci ludzie oddani byli dworowi; sprawy ich więc szybko do Chatelet przeniesiono.
Augeard był oskarżony o to, że dostarczał funduszów, którymi królowa płaciła wojsko zgromadzone w lipcu na polu Marsowem; ponieważ jednak Augeard mało był znany, aresztowanie przeto jego nie zrobiło hałasu, pospólstwo mu nie złorzeczyło.
Chatelet uniewinnił go bez wielkiego skandalu.
Został Bezenval.
Bezenval to co innego, imię jego dobrze było znane ze złej strony.
On dowodził Szwajcarami u Reveillona, w Bastylii, i na polu Marsowem. Lud pamiętał, że w tych trzech okolicznościach kazał strzelać do tłumu, rad więc był odwetowi.
Rozkaz najwyraźniejszy przyszedł od dworu; ani król, ani królowa nie chcieli, aby pan de Bezenval został skazany. Nie nadto było tej podwójnej protekcji, aby go ocalić.
On sam uznał się winnym, ponieważ uciekł po wzięciu Bastylji i zatrzymany w pół drogi do granicy, odprowadzony został do Paryża. Dlatego, gdy wszedł na salę, wzniósł się krzyk jednogłośny:
Bezenval na latarnię! Bezenyal na szubienicę! — wołano ze wszystkich stron.
— Cicho! — krzyczeli woźni.
Z trudnością zaprowadzono spokój.
Jeden z obecnych zawołał strasznym głosem basowym:
— Żądam aby go pocięto na kawałki i posłano po jednym do każdego kantonu!
Mimo oskarżeń, mimo ogólnej nienawiści, Bezenvala uwolniono jednakże.
Oburzony tem podwójnem przebaczeniem jeden ze słuchaczy, napisał cztery wiersze na kawałku papieru, zwinął w gałkę i posłał prezesowi.
Prezes podniósł papier, rozwinął go i przeczytał czterowiersz następujący:

Magistrats qui lavez Augeard,
Qui lavez Bezeaval, qui laveriez la peste,
Vous etes du papier brouillard:
Vous enlevez la tache, et la tache vous reste[2].

Czterowiersz był podpisany. To nie wszystko jeszcze, prezes odwrócił się szukając autora.
Autor stał na ławce i wyzywał wzrokiem prezesa.
Ale prezes spuścił oczy.
Nie śmiano aresztować autora.
Był nim Kamil Desmoulins, agitator z Palais-Royal.
Jeden też z tych, którzy prędzej z tłumu, wychodzili, człowiek w ubiorze prostego mieszczanina, położył rękę na ramieniu swego sąsiada, który zdawał się należeć do wyższej klasy społeczeństwa i powiedział:
— Cóż, panie doktorze Gilbercie, co myślisz o tych dwóch uwolnionych?
Ten, do którego to się stosowało zadrżał, popatrzał na mówiącego, a poznawszy głos i twarz, odrzekł:
— Nie, mnie, ale ciebie mistrzu, trzebaby się o to spytać; ty znasz teraźniejszość, przeszłość i przyszłości...
— No, to ja myślę, że po uwolnieniu tych dwóch winowajców prawdziwych, wypada powiedzieć: „Biada niewinnemu który będzie trzecim“.
— A dlaczego sądzisz, że niewinny będzie trzecim — spytał Gilbert — dlaczego przypuszczasz, że niewinny będzie ukarany?
— Dla tej prostej przyczyny, odparł zapytany z właściwą sobie ironją, że zwykle dobrzy za złych pokutują.
— Do widzenia mistrzu!... — rzekł Gilbert, wyciągając rękę do Cagliostra, bo z tych kilku słów poznaliśmy zapewne wszyscy strasznego sceptyka.
— Dlaczego, do widzenia?
— Bo mam zajęcie... odparł Gilbert z uśmiechem.
— Schadzkę jakąś?...
— Tak.
— Z kim?... Z Mirabeau, z Lafayettem, czy z królową?
Gilbert zatrzymał się, patrząc niespokojnie na Cagliostra.
— Przerażasz mnie pan czasem!.., — powiedział.
— Radbym cię uspakajać tymczasem — odparł Cagliostro.
— Jakto?
— Jestem przecież twym przyjacielem...
— Tak myślę.
— Bądź pewny, a jeżeli chcesz dowodu...
— A więc?
— Chodź ze mną, a dam ci co do tego tajemniczego układu, tak tajemnicze komentarze, że ty nawet, który to wszystko prowadzić zamyślasz, nic o nich nie wiesz.
— Słuchaj mistrzu! — rzekł Gilbert, może szydzisz ze mnie za pomocą właściwych sobie uroków; ale mniejsza o to, okoliczności są tak ważne, że gdyby szatan sam chciał mi dać objaśnienie, przyjąłbym je chętnie. Idę więc z tobą, gdziekolwiek mnie chcesz poprowadzić.
— O! bądź spokojny, niedaleko i w znajome ci miejsce, tylko zawołam fiakra; ubranie w którem wyszedłem z domu, nie pozwoliło mi odjechać własnym powozem.
Jakoż, przywołał fiakra jadącego z drugiej ulicy.
Fiakr odjechał i wsiedli obaj.
— Gdzie jechać? — spytał Cagliostra woźnica, jak gdyby zrozumiał, że choć skromniej ubrany, prowadzi on drugiego, gdzie mu się podoba.
— Tam, gdzie wiesz... — rzekł Balsamo, czyniąc jakiś znak masoński.
Woźnica spojrzał zdziwiony.
— Wybaczcie mistrzu!... — odpowiedział innym znakiem, nie poznałem was.
— Ja przeciwnie, oświadczył Cagliostro głosem stanowczym i wyniosłym, jakkolwiek liczni są, znam najostatniejszego z moich poddanych.
Woźnica zamknął drzwiczki, wsiadł na kozioł i galopem pojechał przez labirynt ulic, prowadzących z Chatelet na bulwar Filles-du-Calvaire; potem jadąc kolo Bastylji, zatrzymał się na rogu ulicy św. Klaudjusza.
W tej chwili woźnica z gorliwością pełną szacunku otworzył drzwiczki.
Na znak towarzysza, Gilbert wysiadł pierwszy, a Cagliostro za nim, pytając woźnicy:
— Nie masz mi nic do powiedzenia?
— Owszem, mistrzu!... — odpowiedział tenże, byłbym wam właśnie zdał raport dziś wieczorem, gdybym spotkać was nie miał szczęścia.
— Mów więc.
— To co mam wam powiedzieć, mistrzu, nie może być przez profanów słyszane.
— O! — rzekł Cagliostro, uśmiechając się przyjaźnie, — ten, co nas słucha nie jest profanem.
Gilbret oddalił się dyskretnie.
Nie mógł jednak wymóc na sobie, aby nie słuchać jednem uchem.
Widział, że opowiadanie woźnicy zarysowało uśmiech na twarzy Cagliostra.
Słyszał dwa nazwiska, hrabiego Prowancji i Favrasa, poczem Cagliostro wyjął podwójnego luidora ofiarując woźnicy.
Ale woźnica nie przyjął.
— Mistrzu, wiecie dobrze, — rzekł, — iż nie wolno nam z rozkazu loży najwyższej brać pieniędzy za raporty.
— To też płacę ci tylko za kurs, — powiedział Cagliostro.
— W takim razie przyjmuję, — odpowiedział dorożkarz i biorąc luidora dodał:
— Dziękuję, mistrzu, oto mój dzień skończony.
Poczem wskoczył lekko na kozioł i pojechał kłusem, zostawiając Gilberta oczarowanego tem co widział i słyszał.
— A zatem... — rzekł Cagliostro, trzymając od kilku minut drzwi otwarte, — czy wejdziesz, kochany doktorze?
— Oto jestem — rzekł Gilbert — wybacz mi pan z łaski swojej.

I przeszedł próg tak oszołomiony, że chwiał się na nogach.

ROZDZIAŁ XXVIII.
JESZCZE DOM PRZY ULICY ŚW. KLAUDJUSZA.

Wiadomo jak Gilbert umiał panować nad sobą, to też zanim jeszcze minął wielki dziedziniec pusty, przyszedł już do siebie i krokiem tak pewnym wszedł na ganek, jak chwiejnym przestępował próg bramy.
Dom ten zresztą, znany mu w pewnej epoce jego życia, wiele mu w sercu głębokich wspomnień zostawił.
W przedpokoju spotkał tego samego służącego, co przed szesnastu laty; stał on na tem samem miejscu i w tej samej liberji; tylko, tak jak ów przedpokój, i on także postarzał się o lat szesnaście.
Fritz, przypomniawszy sobie jego imię, Fritz odgadł, gdzie pan jego chciał zaprowadzić Gilberta; otworzył więc szybko dwoje drzwi i w progu trzecich zatrzymał się, czekając rozkazu Cagliostra.
Trzecie te drzwi prowadziły do salonu.
Cagliostro dał ręką znak Gilbertowi, żeby wszedł, a Fritzowi, żeby się oddalił.
I dodał po niemiecku do Fritza:
— Niema mnie w domu, aż do nowego rozporządzenia a potem zwracając się do Gilberta powiedział:
Nie dlatego, abyś nie rozumiał, mówię po niemiecku, wiem, że znasz ten język, lecz, Fritz, tyrolczyk, słabo umie po francusku.
Teraz siadaj, kochany doktorze, jestem na twoje rozkazy.
Gilbert rzucił mimowoli koło siebie wzrokiem ciekawym i przez chwilę patrząc na rozmaite meble i obrazy, przypominał sobie coraz więcej.
Salon był ten sam co i dawniej: osiem obrazów wisiało na ścianach; fotele wybite wiśniową materją złotem przetykaną, świeciły swymi kwiatami w półcieniu, jaki ciężkie firanki rozlewały, wielki stół stał na swojem miejscu, pod oknami okrągłe stoliczki z sewrską porcelaną.
Gilbert westchnął i opuścił głowę na rękę. Po ciekawości nastąpiły wspomnienia przeszłości.
Cagliostro patrzył na Gilberta, tak j»k musiał patrzeć w snach niemieckiego filozofa Mefistofeles na Fausta.
A potem rzekł swym cierpkim głosem:
— Zdaje się, że poznajesz ten salon, doktorze?
— Tak, — rzekł Gilbert, — przypomina mi, com ci winien.
— Ah! ba! chimery!
— Doprawdy, — mówił Gilbert więcej do siebie, niż do Cagliostra, — jesteś pan dziwnym człowiekiem i gdyby rozum pozwalał mi wierzyć w cuda średniowieczne, myślałbym, ze jesteś czarownikiem, jak Merlin, lub fabrykantem złota jak Mikołaj Flemil.
— Dla wszystkich, jestem czarownikiem, Gilbercie, ale nie dla ciebie. Nie chciałem cię nigdy olśniewać cudami. Zawsze pokazywałem ci dno wszystkiego. Jeżeli zaś na moje wezwanie, prawda pokazywała ci się gorzej ubrana, niż zwykle, to dlatego, że jako Sycylijczyk, lubię łachmany.
— Tutaj to pamiętasz, hrabio, z taką łatwością dałeś sto tysięcy franków biednemu dziecku, jakbym ja dał grosz ubogiemu...
— Zapominasz o czemś bardziej ważnem Gilbercie, — rzekł poważnie Cagliostro, — zapominasz, że to dziecko obdarte, odniosło mi sto tysięcy franków prócz dwóch luidorów użytych na oporządzenie się...
— Dziecko to było tylko uczciwem, ty zaś byłeś wspaniałymi.
— A któż mówi, Gilbercie, że nie łatwiej jest być wspaniałym niż uczciwym; że nie łatwiej jest dać sto tysięcy franków, kiedy się posiada miljony, niż oddać sto tysięcy franków, kiedy się nie ma ani grosza?
— Może to i prawda, rzekł Gilbert.
— Zresztą wszystko od usposobienia zależy. Spotkało mnie wówczas największe w życiu nieszczęście, kochany Gilbercie i gdybyś był wtedy życia mego zażądał, zdaje mi się, niech mi Bóg wybaczy! że oddałbym ci je, jak te sto tysięcy franków.
— Podlegasz więc pan nieszczęściom tak jak i inni ludzie?... — zapyta! Gilbert patrząc na Cagliostra z pewnem zdziwieniem.
Cagliostro westchnął.
— Mówisz o wspomnieniach, które ci ten salon nasuwa. Gdybym ci powiedział, co on mnie przypomina... ale nie; przed końcem opowiadania zbielałaby reszta mych włosów! Mówmy o czem innem; zostawmy wypadki w spoczynku, pod zasłoną zapomnienia, w przeszłości, w ich grobie... Mówmy o teraźniejszości, o przyszłości, jeżeli chcesz.
— Hrabio, przed chwilą sam zwróciłeś mnie do rzeczywistości; przed chwilą mówiłeś mi, że zerwałeś dla mnie z szarlatanizmem, a teraz wymawiasz znowu donośne słowo: przyszłość! jakby przyszłość ta w ręku twem spoczywała, jakby twe oczy czytać mogły niezrozumiałe hieroglify.
— Znowu zapominasz o tem, że mając do rozporządzenia więcej środków, niż inni ludzie, dalej widzę, niż oni...
— Zawsze to tylko wyrazy, hrabio!
— Zapominasz o faktach, doktorze.
— Cóż chcesz! kiedy mój rozum wierzyć im nie chce!
— Czy pamiętasz owego filozofa, co ruchowi zaprzeczał?
— Pamiętam.
— Cóż uczynił jego przeciwnik?
— Szedł przed nim... Idź!... ja na ciebie patrzeć będę, albo raczej mów!... ja słucham.
— W rzeczy samej, potośmy tu przyszli, a czas tracimy na czem innem. Dalej, doktorze, jakże tam idzie z naszem ministerjum mieszanem?
— Jakto mieszanem?
— Tak, z naszem ministerjum Mirabeau — Lafayette?...
— Słyszałeś pan, tak jak i inni, puste pogłoski, a prawdy chcesz się dowiedzieć odemnie.
— Jesteś wcielonem zwątpieniem, doktorze, a co gorsza, wątpisz nie dlatego, abyś nie wierzył, ale że nie chcesz wierzyć. Trzebaż ci powiedzieć naprzód to, co wiesz tak dobrze jak i ja, a potem to, co ja wiem lepiej od ciebie?
— Słucham, hrabio.
— Dwa tygodnie temu, mówiłeś królowi o panu de Mirabeau, jako o jedynym człowieku, który ocalić może monarchję. Dnia tego wychodząc od króla spotkałeś się we drzwiach z panem de Favras...
— Co dowodzi, że jeszcze nie był powieszonym, rzekł śmiejąc się Gilbert.
— Oh! jak ty się spieszysz, doktorze! — Nie wiedziałem, żeś tak okrutny; zostawże jeszcze dni kilka nieborakowi; przepowiednię uczyniłem szóstego października, mamy dziś szósty listopada, czyli miesiąc dopiero. Daj że duszy jego tyle przynajmniej czasu na wyjście z ciała, ile go potrzebuje lokator na wyniesienie się z mieszkania, to jest kwartał jeden. Ale muszę ci powiedzieć, doktorze, że zwracasz mnie z prostej drogi.
— Wróć na nią, hrabio, o nic mi więcej nie chodzi.
— Mówiłeś więc królowi o panu de Mirabeau, jako o jedynym człowieku, który może ocalić monarchję.
— To moje przekonanie, hrabio; dlatego przedstawiłem mój projekt królowi.
— Jest ono i mojem także, doktorze i dlatego projekt upadnie.
— Upadnie?
— Bezwątpienia... Wiesz dobrze, że ja nie chcę, aby monarchja ocalała, ja!...
— Mów pan dalej!
— Król, ujęty tem, coś mu powiedział... przepraszam, ale mówię od początku, aby ci dowieść, że znam każdą fazę układu; król, więc, ujęty tem, coś mu powiedział, mówił o tym związku królowej — kiedyś historja ku wielkiemu zdziwieniu rozumów powierzchownych, wypowie głośno to, co my mówimy pocichu — królowa mniej, niż król twemu projektowi była przeciwna; posłała po ciebie, dyskutowała z tobą za i przeciw, i wkońcu upoważniła cię do pomówienia z panem de Mirabeau. Prawda doktorze?... — spytał Cagliostro, patrząc w oczy Gilbertowi.
— Muszę wyznać, hrabio, że dotąd, ani razu nie zboczyłeś z właściwej drogi.
— Otóż, pyszny panie, odszedłeś oczarowany i głęboko przekonany, że to nawrócenie królewskie spowodowała twoja niezbita logika i twoje argumenty nieprzezwyciężone?...
Gilbert lekko przygryzł wargi.
— Cóż więc spowodowało to nawrócenie, jeżeli nie moja logika i argumenty? Powiedz mi hrabio; nauka o sercu tak samo jest mi drogą, jak nauka o ciele; wynalazłeś narzędzie, zapomocą którego czyta się w sercu królów: dajże mi ten cudowny teleskop; nieprzyjaciel tylko ludzkości może go w tajemnicy utrzymywać.
— Mówiłem ci, że nie mam przed tobą, doktorze, żadnych tajemnic. Oddam ci w ręce ów teleskop; możesz patrzeć nim przez szkło zwiększające lub zmniejszające. A więc, królowa uległa dla dwóch przyczyn: po pierwsze, że w przeddzień doznała wielkiej boleści serca, i że zawiązana intryga była dla niej rozrywką; po drugie, że królowa jest kobietą, że mówiono jej o panu de Mirabeau jako o kocie, o tygrysie, o niedźwiedziu, i że kobieta nie może się oprzeć chęci oswojenia niedźwiedzia, tygrysa lub lwa. Powiedziała sobie: „Ciekawem byłoby, gdybym tego człowieka, który mnie nienawidzi, do nóg mych ugięła; gdybym zmusiła do uroczystego przeproszenia tego trybuna, co mnie znieważył. Zobaczę go u nóg swoich, to będzie zemsta; jeżeli zaś z tego zgięcia kolan wyniknie jakie dobro dla Francji, tem lepiej!“ Wierz mi jednak, że to drugie uczucie bardzo było podrzędnem.
— Budujesz na hipotezach, hrabio; a obiecałeś przekonywać mnie faktami.
— Nie chcesz mego teleskopu, nie mówmy o nim więcej i wróćmy do rzeczy materjalnych; do rzeczy, które gołem okiem widzieć można, do długów pana de Mirabeau naprzykład. Do tego nie trzeba teleskopu!
— A więc, hrabio, masz sposobność do okazania swej wspaniałomyślności.
— Płacąc długi pana de Mirabeau?
— Dlaczego nie? Spłaciłeś pan przecie kiedyś długi kardynała de Rohan!
— No, no! nie wymawiaj mi tej spekulacji, to jedna z tych, które mi się najlepiej powiodły.
— I cóż panu przyniosła?
— Sprawę naszyjnika... ta warta była zachodów, jak mi się zdaje. Za podobną cenę spłacę długi pana de Mirabeau. Ale teraz, wiesz dobrze, że nie na mnie on liczy; liczy on na przyszłego wodza naczelnego Lafayetta, który każe mu skakać po te pięćdziesiąt tysięcy franków, jak psu do kiełbasy, a w końcu nic mu nie da.
— O! hrabio! — Biedny Mirabeau! toż ci wszyscy głupcy i durnie każą płacić twemu genjuszowi za szały młodości! Prawda, że to wszystko robi Opatrzność, że Bóg działa ludzkimi środkami...
— Ten niemoralny Mirabeau! — powiada hrabia Prowancji, który nic nie może.
— Mirabeau marnotrawca! — powiada hrabia l‘Artois, którego długi brat płacił trzy razy.
— Biedny genjuszu! możebyś i ocalił monarchję; ale ponieważ monarchja nie ma być ocaloną przeto: „Mirabeau jest okropnym gadułą!“ — powiada Rivarol; — „Mirabeau to oszust!“ — prawi Mably; — „Mirebeau dziwak!“ — dowodzi la Poule; — „Mirabeau zbrodniarz!“ — utrzymuje Guillermy; — „Mirabeau morderca!“ — gada ksiądz Maury; — „Mirabeau to człowiek umarły!“ — rzecze Target; — „Mirabeau to człowiek pochowany!“ — oświadcza Duport; — „Mirabeau to mówca, częściej wyświstywany, niż oklaskiwany!“ — rzecze Pelletier; — „Mirabeau ma ospę na duszy!“ — wtrąca Champcenetz; — „Mirabeau wysłać na galery!“ — odzywa się Lambesą; — „Powiesić Mirabeau!“ — wykrzykuje Marat.
Niech Mirabeau umrze jutro, a lud go uczci, te zaś karty, których przewyższa i którym cięży póki żyje, iść będą w orszaku śpiewając i krzycząc: „Biada Francji!... bo straciła swego trybuna! biada monarchji!... bo straciła swoją podporę!
— Chcesz więc i mnie przepowiedzieć śmierć pana de Mirabeau? — zawołał Gilbert prawie przestraszony.
— Powiedz otwarcie, doktorze, czy przyrzekasz długie życie człowiekowi, którego krew się pali, którego serce dusi i genjusz pożera? Czy sądzisz, że największe siły nie zużywają się w wiecznej walce z miernością? Dzieło przezeń rozpoczęte jest skałą Syzyfa. — Czy od dwóch lat nie przygniatają go słowem: „niemoralność?“ Każdym razem, kiedy po różnych wysiłkach, wzniesie się na sam szczyt góry, słowo to, tem ciężej nań spada. Co powiedziano królowi, który zgodził się na zdanie królowej co do Mirabeau jako pierwszego ministra? „Najjaśniejszy Panie, Paryż będzie krzyczał na niemoralność; Francja, Europa krzyczeć będą na niemoralność!“ Jak gdyby Bóg stwarzał wielkich ludzi z tej samej gliny, co zwyczajnych śmiertelników, jak gdyby koło wielkich cnót nie zamykało także i wielkich występków! Gilbercie, ty i kilku innych rozumnych ludzi zużyjecie się na zrobienie Mirabeau ministrem, — to jest tem, czem był pan Turgot, niedołęga; pan Necker pedant, pan de Calonne, zarozumialec, pan de Brienne biskup — ateusz; a Mirabeau nie będzie ministrem, dlatego, że ma długów sto tysięcy franków, któreby zapłacone były, gdyby był synem prostego zagrodnika, dlatego, że skazany został na śmierć za porwanie żony staremu głupcowi, która w końcu odebrała sobie życie, dla jakiegoś gładkiego kapitana! O jakaż to jest komedja, ta tragedja ludzka, i jakżebym płakał nad nią, gdybym się śmiać nie postanowili.
— Jakaż więc stąd przepowiednia? — spytał Gilbert, który aprobując umysłową wycieczkę Cagliostra w krainę wyobraźni, niepokoił się tylko zakończeniem.
— Powiadam ci, — rzekł Cagliostro tonem proroka jemu tylko właściwym, — powiadam ci, że Mirabeau, człowiek genjalny, mąż stanu, wielki mówca, zużyje całe swe życie i dojdzie do grobu nie będąc tem, czem każdy być może, ministrem. O! piękna to protekcja, mierność, kochany Gilbercie!.
— Ależ wkońcu, powiedział doktór, czy król temu przeciwny?
— Gdzie tam! trzebaby porozmawiać z królową, której dał prawie słowo swoje. Wiesz, że polityka króla zasadza się na wyrazie prawie: jest on prawie konstytucyjnym, prawie filozofem, prawie popularnym, a nawet prawie przebiegłym, kiedy mu coś najstarszy brat doradza. Idź jutro na Zgromadzenie, kochany doktorze, a zobaczysz, co się tam dziać będzie.
— Nie mógłbyś mi tego naprzód powiedzieć?
— Nie doznałbyś miłej niespodzianki.
— Czekać do jutra to bardzo długo!
— Zrób zatem coś lepszego. Teraz piąta; za godzinę otwierają klub Jakobinów... Nocne to ptaki, panowie Jakobini. — Czy jesteś stowarzyszonym?
— Nie. Kamil Desmoulins i Danton, zapisali mnie do Kordelierów.
— A więc, jak mówiłem, klub Jakobinów za godzinę otwierają. Bardzo to piękne stowarzyszenie i nie będziesz w niem obcy; bądź spokojny. Zjemy razem obiad; po obiedzie wziąwszy fiakra pojedziemy na ulicę św. Honorjusza, i wychodząc ze starego klasztoru będziesz zbudowany. Zresztą uprzedzony na dwanaście godzin, przedtem może będziesz miał czas do odwrócenia ciosu.
— Jakto! — spytał Gilbert, pan jadasz obiad o piątej?
— Punkt o piątej. Wyprzedzam współobywateli moich we wszystkiem; za dziesięć lat we Francji jeść będą tylko dwa razy na dzień: śniadanie rano o dziesiątej, i o szóstej wieczorem obiad.
Cóż spowoduje tę zmianę?
— Głód, mój drogi.
— Jesteś pan w rzeczy samej prorokiem nieszczęścia!
— Nie, bo przepowiadam ci dobry obiad.
— Masz więc pan gości?
— Jestem sam, ale znasz wyrażenie starożytnego gastronoma: „Lukullus obiaduje u Lukullusa“.
— Jaśnie panie, obiad na stole, zaanonsował służący, otwierając podwoje sali jadalnej wspaniale oświetlonej i kosztownie zastawionej.
— Dalejże, chodźmy, panie pitagorejczyku, — rzekł Cagliostro, biorąc pod rękę Gilberta. — Bal raz jeden nie stanowi zwyczaju.

Gilbert szedł za czarownikiem, pod urokiem słów jego, a może i w nadziei, że podczas rozmowy, błyskawica jaka oświeci ciemności nocy, w której stąpał.

ROZDZIAŁ XXIX.
KLUB JAKOBINÓW.

W dwie godziny po rozmowie wyżej opisanej, pojazd bez liberji, bez herbów, zatrzymał się przed gankiem kościoła św. Rocha.
Wysiadło z niego dwóch ludzi czarno ubranych, jak chodzili wtedy członkowie stanu trzeciego i przy żółtawem świetle latarni doszli ulicą św. Honorjusza do małej furtki klasztoru Jakobinów.
Zresztą, jeżeli nasi czytelnicy odgadli, że tymi dwoma ludźmi byli doktor Gilbert i hrabia Cagliostro, czyli bankier Zannone, jak siebie wówczas nazywać kazał, nie potrzebujemy mówić czemu się u tej furtki zatrzymali, kiedy ona była celem ich wycieczki. Mogli tylko wreszcie iść za tłumem, bo tłum był wielki.
— Czy chcesz wejść do nawy, czy zadowolnisz się miejscem w trybunach? — spytał Cagliostro Gilberta.
— Myślałem, że nawa zachowaną bywa dla samych członków stowarzyszenia.
— Bezwątpienia; ale ja należę przecie do wszystkich stowarzyszeń! — rzekł, śmiejąc się Cagliostro; — a jeżeli ja, to i moi przyjaciele!... Oto bilet wejścia dla ciebie; ja zaś potrzebuję tylko szepnąć słówko.
— Poznają w nas obcych i każą się nam wynieść... — zauważył Gilbert.
— Naprzód muszę ci powiedzieć to, o czem widać nie wiesz, kochany doktorze, iż stowarzyszenie Jakobinów od trzech miesięcy założone, liczy sześćdziesiąt tysięcy członków we Francji, a nim rok upłynie, będzie ich miało czterysta tysięcy; oprócz tego, mój drogi, — mówił Cagliostro z uśmiechem, — jest tu prawdziwy Wielki Wschód, centrum wszystkich towarzystw tajnych, nie tego głupca Fauchet, jak wszyscy myślą.
— Mniejsza o to... — rzekł Gilbert, — wolę pójść do trybuny. Z jej wysokości górować będziemy nad całem zgromadzeniem, a jeżeli znajdzie się tam jakaś świetność współczesna lub przyszła, której nie znam, to mi ją pan wskażesz.
— Na trybuny więc! — rzekł Cagliostro.
I wszedł drewnianymi schodami na improwizowane galerje.
Galerje były zapełnione, ale zaraz w pierwszej Cagliostro dał znak i słów parę wymówił, a dwaj ludzie siedzący z przodu, jak gdyby jego i doktora miejsce tymczasowe zatrzymując, wstali i usunęli się natychmiast.
Dwaj nowoprzybyli usiedli.
Posiedzenie nie było jeszcze otwarte; członkowie zgromadzenia rozproszyli się w ciemnej nawie; jedni rozmawiali w grupach, drudzy przechadzali się w ciasnej przestrzeni; inni wreszcie dumali samotnie, to siedząc w cieniu, to stojąc o słupy oparci. Rzadko rozrzucone lampy rzucały blask na ten tłum, którego osobistości uwydatniały się wtedy dopiero, gdy, która z nich podeszła przypadkiem w krąg światła.
Tylko, nawet w półcieniu, łatwo było widzieć, że zebranie to arystokratyczne; stroje haftowane i mundury oficerów połyskiwały złotem i srebrem.
I rzeczywiście, w owym czasie żaden człowiek z ludu, żaden nawet mieszczanin — nie demokratyzował sławnego Zgromadzenia.
Dla ludzi mniejszego świata była inna sala i otwierała się o innej godzinie, aby lud nie potrącał arystokratów. Dla oświecenia tego ludu utworzono stowarzyszenie braterskie.
Członkowie stowarzyszenia braterskiego mieli polecone tłumaczyć ludowi konstytucję i wykładać prawa człowieka.
Jakobini zaś, było to, jakieśmy powiedzieli, stowarzyszenie wojskowe, arystokratyczne, umysłowe, a nadewszystko uczone i artystyczne.
Większość stanowili artyści i uczeni.
Był tam: La Harpe, autor Melanji; Chenier, autor Karola IX; Andrieux, autor Roztargnionych, który już w trzydziestym roku obiecywał to, co dość zrobić w siedemdziesiątym, i który umarł ciągle obiecując a nic nie dotrzymawszy; był tam Sedaine, dawny kamieniarz, protegowany królowej, rojalista sercem, jak po części wszyscy, co się tam znajdowali; Chamfort, poeta uwieńczony, były sekretarz księcia le Condé, lektor księżniczki Elżbiety, autor Niebezpiecznych związków, który w nieobecności swego protektora, miał misję przypominać go jego przyjaciołom lub dać go zapomnieć wrogom...
Z artystów był Talma, Rzymianin, który w roli Tytusa miał przewrotu dokonać; dzięki jemu, obetną sobie ludzie włosy, kiedy dzięki jego koledze Collot d‘Herbois, będą obcinać ludziom głowy; David, który marzy o Leonidasie i Sabinach; David, który szkicuje swój wielki obraz „Przysięga gry w piłkę“, i który tylko co kupił pędzel do swego najohydniejszego obrazu: Marat zamordowany w kąpieli; Vernet przyjęty przed dwoma laty do Akademji za swój obraz: Triumf Pawia Emiljusza, który bawi się malowaniem koni i psów, nie domyślając się, że o cztery kroki od niego stoi wsparty na ramieniu Talmy młody podporucznik, korsykanin, o gładkich i niepudrowanych włosach, przygotowujący mu pięć najpiękniejszych obrazów: Przejście góry św. Bernarda, Bitwy: Rivoli, Marengo, Austerlitz i Wagram; Lavire, spadkobierca szkoły deklamacyjnej, która nie raczy jeszcze widzieć w młodym Talmie współzawodnika, który przenosi Woltera nad Corneille’a, i de Belloy’a nad Racine‘a; Lais, śpiewak zachwycający w roli kupca w Karawanie, konsula w Trojanie i w roli Cynny w Westalce; wreszcie Lafayette, Lameth, Duport, Sieyes, Thouret, Chapellier, Rabaut-Saint-Etienne, Lajuinas, Montlosier; a wśród nich wszystkich, z nosem do góry, miną wyzywającą i zarozumiałą, deputowany z Grenobli, Barnave, którego ludzie mierni czynią współzawodnikiem Mirabeau, a którego Mirabeau gniecie tyle razy, ile razy nastąpić nań raczy.
Gilbert rzucił okiem na to świetne zgromadzenie, poznał każdego, oceniając w umyśle wszystkie te różnorodne zdolności.
Ten zbiór rojalistów uspokoił go atoli nieco.
— Razem wziąwszy — spytał nagle Cagliostra — który z tych ludzi jest prawdziwie nieprzyjaznym monarchji?...
— Czy mam patrzeć oczyma ogółu, twojemi, pana Neckera. księdza Maury, czy mojemi własnemi?...
— Twojemi, — rzekł Gilbert, — czyż nie wiadomo, że to są oczy czarownika?...
— A więc jest ich dwóch.
— To niewielu wśród czterechset ludzi.
— To dosyć, jeżeli jeden z nich ma być mordercą Ludwika XVI, a drugi jego następcą!...
Gilbert zadrżał.
— O!... o!... — szepnął — mamy więc przyszłego Brutusa i przyszłego Cezara?...
— Ni mniej, ni więcej, kochany doktorze.
— Pokażesz mi ich, hrabio?... — spytał Gilbert z powątpiewającym uśmiechem.
— O, apostole z łuską na oczach!... — szepnął Cagliostro — zrobię więcej; ty sam dotkniesz ich palcem. Od którego chcesz zacząć?...
— Zdaje mi się, że od tego, który obali; szanuję porządek chronologiczny. Zobaczmy naprzód Brutusa.
— Wiesz o tem, — rzekł Cagliostro, — ożywiając się natchnieniem, wiesz, że ludzie zmieniają się, że zatem nasz Brutus w niczem do dawnego Brutusa podobnym nie będzie.
— Tem więcej poznać go pragnę.
— A więc — rzekł Cagliostro, — patrz, oto on!...
I wyciągnął rękę w kierunku człowieka opartego o mównicę, którego głowa tylko oświetlona była, reszta ciała ginęła w cieniu.
Ta głowa wybladła i śniada, wydawała się, jak przy starożytnych proskrypcjach, głową uciętą i do mównicy przybitą.
Oczy tylko z wyrazem pogardliwej nienawiści, z wyrazem żmii, która wie, że jej ząb pełen jest śmiertelnego jadu, żyć się zdawały; oczy te ścigały, w jego licznych ruchach hałaśliwego i wymownego Barnave‘a.
Gilbert uczuł dreszcz przebiegający mu po ciele.
— W rzeczy samej, — rzekł, — uprzedziłeś mnie pan naprzód, to nie głowa Brutusa, ani nawet Cromwella.
— Nie!... — rzekł Cagliostro, — ale może jest to głowa Kasjusza. Wiesz, mój drogi, co powiedział Cezar: „Nie boję się ludzi tłustych, którzy dnie przepędzają u stołu, a noce na orgjach; boję się marzycieli o chudem ciele i bladej twarzy“...
— Ten, którego mi pokazujesz odpowiada właśnie warunkom określonym przez Cezara w tym drugim ustępie.
— Nie znasz go?... — spyta! Cagliostro.
— Owszem!... — rzekł Gilbert, patrząc uważnie, — znam go, a raczej poznaję, jako członka Zgromadzenia Narodowego.
— Właśnie!...
— Jeden z najbardziej rozwlekłych mówców lewicy.
— Ten sam!...
— Którego nikt nie słucha kiedy mówi.
— To on!...
— Adwokat z Arras, nieprawdaż?... Nazywają go Maksymilianem Robespierre.
— Doskonale!... Przypatrzno się uważnie jego głowie.
— Patrzę na nią.
— I cóż widzisz?..
— Nie jestem Lavaterem, mój hrabio.
— Ale jesteś jego uczniem.
— Widzę wyraz nienawistny mierności przeciw geniuszowi.
— To znaczy, że i ty także sądzisz go, jak wszyscy... Tak, to prawda, jego głos słaby, trochę przykry; jego chuda, posępna twarz; skóra na czole przylepiona, jak żółty nieruchomy pergamin, jego oko szkliste, które tylko chwilami zielonawy płomień wydaje; to ciągłe naciąganie muskułów i głosu; ta pracowita fizjognomja nużąca swą jednostajnością; to ciągłe oliwkowe ubranie starannie wyczyszczone; tak, to wszystko, rozumiem, mało sprawiać musi wrażenia na Zgromadzeniu, obfitującem w mówców, które ma prawo być wymagającem, wobec lwiej postaci Mirabeau, wobec śmiałości Barnave‘a, wobec ostrych odpowiedzi księdza Maury, wobec zapału Cazalesa, i logiki Sieyesa; ale temu nie zarzucą, tak jak panu de Mirabeau niemoralności; to człowiek uczciwy: nie idzie wbrew zasadom, jeżeli zaś czasem wykracza przeciw legalności, to dlatego, aby stary tekst zabić nowem prawem.
— Ale wkońcu... — spytał Gilbert, — cóż to jest ten Robespierre?...
— Ba!... to arystokrata XVIII wieku!.....Cóż to za Cromwell?... — pytał Strafford, któremu lord — protektor miał uciąć głowę — Piwowar, zdaje się.
— Czy chcesz pan powiedzieć, że grozi mi to samo niebezpieczeństwo, co sir Tomaszowi Wentworth?... — rzekł Gilbert, próbując uśmiechu, który mu zlodowaciał na ustach.
— Kto to wie?... — rzekł Cagliostro.
— A więc tembardziej, chcę o nim wiedzieć, — powiedział doktór.
— Czem jest Robespierre?... A więc, we Francji nikt może nie wie jeszcze o tem, tylko ja!... Lubię wiedzieć skąd idą wybrani losu; bo to pomaga mi odgadnąć, dokąd zajdą. Robespierrowie są irlandczykami. Przodkowie ich stanowili może część kolonji irladzkich, które w XVI wieku zaludniały klasztory i seminarja naszych brzegów północnych; tam od czcigodnych ojców jezuitów otrzymali oni wychowanie pedantyczne i byli notarjuszami z ojca na syna. Jedna gałąź tej rodziny osiedliła się w Arras, środowisku szlachty i duchowieństwa. W mieście tem dwóch było panów, a raczej dwóch królów: jeden ksiądz de Saint-Waast; drugi, biskup d‘Arras, którego pałac rzucł cień na połowę miasta. W tem mieście, ten, którego widzisz, urodził się w roku 1758. To, co robił, będąc dzieckiem, młodzieńcem, i co robi teraz, powiem ci w dwóch słowach; co zrobi potem, określiłem ci jednym wyrazem. W domu czworo było dzieci. Ojciec rodziny stracił żonę; był adwokatem w radzie prowincji Artois; popadł w głęboki smutek, przestał pracować, dla rozrywki wyjechał w podróż i nie wrócił więcej. W jedenastu latach, najstarszy, Maksymiljan, został z kolei głową rodziny, opiekunem brata i dwóch sióstr; w tym wieku, rzecz dziwna, dziecko zrozumiało swoje zadanie i natychmiast stało się człowiekiem.
We dwadzieścia cztery godzin był tem, czem został: twarzą, która się czasem uśmiecha, sercem, które nigdy się nie śmieje. W całem kolegjum był najlepszym uczniem. Otrzymano dla niego od prałata Saint-Waast stypendjum w kolegjum Ludwika Wielkiego. Przybył sam do Paryża, polecony pewnemu kanonikowi z Notre-Dame; w przeciągu roku kanonik umarł, a prawie w tym samym czasie umierała w Arras jego najukochańsza, najmłodsza siostra.
Jezuici wygnani z Francji, rzucali jeszcze cień swój na mur kolegjum Ludwika Wielkiego. Znasz ten budynek, gdzie w tej chwili wzrasta twój Sebastjan; Jego głębokie i ciemne dziedzińce do Bastylslsich podobne, zmieniają cerę najświeższych twarzy; lice Robespierra było blade, robiło się nędznem. Inne dzieci wychodziły niekiedy; dla nich rok miewał niedziele i święta; dla sieroty, stypendysty, bez opieki, wszystkie dni były jednakowe. Kiedy inni oddychali powietrzem rodzinnem, on oddychał samotnością, smutkiem i nudą; trzy to złe tchnienia, zapalające w sercu zawiść i nienawiść, duszy kwiat jej odejmujące. Oddech ten owionął dziecko i uczynił zeń ckliwego młodzieńca. Kiedyś nikt nie uwierzy, że Robespierre w dwudziestym czwartym roku kazał się malować z różą w jednym ręku, a z drugą na sercu z dewizą: Wszystko dla mej kochanki!...
Gilbert smutnie się uśmiechnął i patrzył na Robespierra.
— Prawda... ciągnął Cagliostro, że kiedy obierał tę dewizę i kazał się tak malować, panna przysięgała, że nic na świecie ich losu nie rozłączy; on przysięgał także, i gotowym był przysięgi dotrzymać. Wyjechał na trzy miesiące, a wróciwszy znalazł ją mężatką!... Zresztą, ksiądz de Saint-Waast został jego protektorem; bratu Maksymiliana przysądził stypendjum w kolegjum Ludwika Wielkiego, a jego zrobił sędzią w trybunale kryminalnym. Kiedy przyszło sprawę osądzić i mordercę ukarać, Robiespierre oburzony na siebie, że śmiał rozrządzać życiem człowieka, jakkolwiek ten człowiek był winnym, podał się do dymisji. Został adwokatem bo musiał żyć i utrzymać młodą siostrę; brat jakkolwiek źle żywiony w kolegjum, miał jednak utrzymanie. Zaledwie Maksymiljan zapisał się na liście, włościanie prosili go o obronę przeciw biskupowi d‘Arras. Chłopi byli w dobrem prawie: Robespierre przekonał się o tem, bronił ich, wygrał im sprawę, i rozgrzany swem powodzeniem, otrzymał mandat do zgromadzenia Narodowego. Tam jest celem potężnej nienawiści i głębokiej pogardy: nienawiści duchowieństwa dla adwokata, który śmiał mówić przeciwko biskupowi d’Arras; i pogardy szlachty z Artois dla sądownika wychowanego z litości.
— Ale — przerwał Gilbert — cóż on zrobił do dziś dnia?...
— O!... mój Boże, prawie nic dla innych; ale wiele dla mnie. Gdyby nie to, iż w widokach moich leżało, aby ten człowiek był ubogim, dziś jeszcze dałbym mu miljon.
— Jeszcze raz pytam, co on zrobił?...
— Czy pamiętasz ten dzień, kiedy duchowieństwo przyszło do Zgromadzenia prosić podstępnie stan trzeci, zawieszony przez królewskie veto, aby rozpoczął swe prace?...
— Pamiętam.
— A więc, przeczytaj mowę, którą dnia tego miał młody adwokat z Arras, a zobaczysz, czy nie ma przyszłości w tej gwałtownej goryczy, co go wymownym uczyniła.
— Ale odtąd?...
— Odtąd?.... A!... to prawda. Musimy skoczyć od maja do października. Kiedy piątego, Maillard, delegowany przez kobiety z Paryża, przyszedł w imię swych klijentek przemawiać do Zgromadzenia, wszyscy członkowie siedzieli nieruchomie i milczący, jeden tylko ten młody adwokat pokazał się najbardziej cierpkim i najśmielszym ze wszystkich. Wszyscy mniemani obrońcy ludu zamikli; on powstał dwa razy: raz wśród zgiełku: drugi raz wśród ciszy. Poparł Maillarda, który mówił w imię głodu i o chleb prosił.
— Prawda — rzekł Gilbert zamyślony, to coraz groźniejsze; ale może się zmieni.
— O!... kochany doktorze, nie znasz tego nieskażonego, jak go później nazywać będą, zresztą, któżby chciał kupić młodego adwokata, którego każdy wyśmiewa?... Człowiek ten, który później — słuchaj Gilbercie, co ci mówię — postrachem będzie Zgromadzenia, dziś jest celem szyderstw i pośmiewiska. Uznała to szlachta jakobińska, że pan de Robespierre jest śmiesznym w Zgromadzeniu; jest tym, który wszystkich bawi i bawić powinien; tym, z którego każdy śmiać się może i powinien. Wielkie zgromadzenia często się nudzą, potrzeba jakiego błazna dla ich rozweselenia... W oczach Lamethów, Casalesa, Manry, Barnave’a, Duporta, pan de Robespierre jest niedołęgą. Przyjaciele zdradzają go, uśmiechając się zcicha, nieprzyjaciele głośno go wyszydzają; kiedy on mówi, wszyscy mówią; kiedy on głos podnosi, wszyscy krzyczą; potem kiedy zawsze po stronie prawa, zawsze w obronie jakiej zasady, wypowiadał mowę, której nikt nie słuchał, jakiś członek nieznany, w którego mówca wlepił wzrok skośny, pyta ironicznie o wrażenie rozprawy. Jeden tylko z jego kolegów rozumie go, jeden tylko!... Zgadnij który?... Mirabeau. — Ten człowiek daleko zajdzie, powiedział mnie onegdaj, bo wierzy w to, co mówi. Rzecz to, jak wiesz, osobliwa jak na pana Mirabeau.
— Ale... — rzekł Gilbert, czytałem mowy tego człowieka i wydały mi się mierne i płaskie.
— Nie mówię, że jest Demostenesem lub Cyceronem, Mirabeau albo Barnav‘em; nie, to tylko pan de Robespierre, jak go nazywają. Zresztą z jego mowami tak samo bez ceremonji obchodzą się w drukarni jak na trybunie: na trybunie przerywają je, w drukarni obcinają. Dziennikarze nie nazywają go nawet panem de Robespierre; nie, dziennikarze nie znają jego nazwiska: nazywają go panem B..., panem N..., albo panem ***. O!... Bóg jeden i ja może, wiem, wiele w tej szczupłej piersi żółci, a w tym mózgu nawałnic się nagromadzi; bo aby zapomnieć wszystkich przekleństw, zniewag i zdrad wszystkich, ten mówca wyszydzony, który jednak czuje swą siłę, nie używa przecież żadnej rozrywki światowej, ani ulgi nie doznaje na łonie rodziny. W jego smutnem mieszkaniu, na smutnem Marais, w zimnych, źle umeblowanych pokojach przy ulicy Saintonge, gdzie żyje skromnie ze swej pensyjki deputowanego, siedzi samotny, jak na wilgotnych dziedzińcach kolegjum Ludwika Wielkiego.
Do ostatniego roku, twarz jego była jeszcze młodą i słodką; patrz, teraz zaschła, jak głowy wodzów karaibskich, które z Oceanji przywieźli Cook i La Perouse; nie wychodzi od jakobinów, a z powodu wzruszeń, których tu doznaje, miewa krwotoki, tak silne, że kilka razy tracił przytomność. Jesteś matematykiem, Gilbercie, a więc polu, z najbardziej przesadzonem mnożeniem, ile krwi kosztować będzie szlachtę, która go znieważała, księży, którzy go prześladują, króla, który go ignoruje, krew Robespierra.
— Dlaczegóż przychodzi do jakobinów?...
— Bo, gdy w Zgromadzeniu go wyszydzają, u Jakobinów słuchają go przynajmniej. Jakobini, kochany doktorze, to minotaur-dziecię, teraz ssie krowę, później pożre lud cały. Typem jakobina jest Robespierre. Społeczeństwo w nim się reasumuje, a on jest wyrazem społeczeństwa, ani mniej, ani więcej; idzie z niem razem nie po:stając w tyle i nie wyprzedając. Obiecałem, nieprawdaż, pokazać ci małą machinę, którą się teraz zajmują, a której celem jest ucinać jedną, dwie głowy na minutę; a więc, ze wszystkich tu obecnych osobistości, młody adwokat z Arras, pan de Robespierre, najwięcej zajęcia dostarczy temu narzędziu.
— Doprawdy, hrabio... rzekł Gilbert, jesteś przerażający; i jeżeli twój Cezar nie pocieszy mnie po Brutusie, gotów jestem zapomnieć, poco tu przyszedłem. Przepraszam, ale co się stało z Cezarem?...
— Patrz, stoi oto tam. Rozmawia z człowiekiem, którego jeszcze nie zna, a który później na los jego wielki wpływ wywrze. Człowiek ten nazywa się Barras; zapamiętaj dobrze to nazwisko.
— Nie wiem, czy się nie mylisz, hrabio — rzekł Gilbert, ale w każdym razie dobrze wybierasz typy. Twój cezar ma rzeczywiście czoło do korony, a te oczy, których wyrazu uchwycić nie mogę...
— Tak, bo patrząc wewnątrz, są to ludzie, którzy przyszłość odgadują, doktorze.
— I cóż on mówi do Bairasa?
— Że gdyby bronił był Bastylji, nie zdobytoby jej nigdy.
— Więc on nie jest patrjotą?
— Ludzie tacy jak on, nie chcą nic, póki nie zostaną wszystkiem.
— Gilbercie... rzekł Cagliostro, wyciągając rękę ku Robespierrowi, — jak ten wzniesie rusztowanie Karola I-go, tak tamten, — i wskazał na Korsykanina z gładkimi włosami, — odbuduje tron Karola Wielkiego.
— Tak więc, zawołał Gilbert zniechęcony, nasza walka za wolność jest bezużyteczną?
— Więc to będzie jakiś Tytus, Marek Aureljusz, bożek pokoju, który przyjdzie pocieszyć świat po wieku spiżowym?
— To będzie razem Aleksander i Hannibal. Zrodzony podczas wojny, przez wojnę wzrośnie i przez wojnę upadnie. Wyzwałem cię, abyś policzył, ile krwi kosztować będzie szlachtę i duchowieństwo, krew Robespierra; weź krew, którą stracą szlachta i księża, mnóż a mnóż ciągle, a jeszcze nie doliczysz się tej rzeki, tego morza krwi, którą przeleje ten człowiek z pięćkroćstotysięczną armią, w trzydniowych bitwach, przy stupięćdziesięciu tysiącach strzałów armatnich.
— I cóż wyniknie z tego zgiełku, dymu chaosu?
— To, co wynika z każdej Genezy, Gilbercie; polecono zagrzebać świat stary; dzieci nasze zobaczą narodziiny nowego; ten człowiek jest olbrzymem, który drzwi niestrzeże; jak Ludwik XIV, jak Leon X, jak August, nie swoje nada on wiekowi, który otworzy.
— Jakże się nazywa ten człowiek? — spytał Gilbert, pojmnany pewnością Cagliostra.
— Teraz nazywa się tylko Bonaparte; ale kiedyś nazywać się będzie Napoleonem!
Gilbert skłonił głowę na ręku i zadumał się tak głęboko, że nie spostrzegł nawet, iż posiedzenie zostało otwarte że jeden z mówców wchodził na trybunę...
Godzina upłynęła, gdy uczuł silną rękę na swem ramieniu zaciśniętą.
Odwrócił się. Cagliostro zniknął, na jego miejscu stal Mirabeau.
Mirabeau z twarzą od gniewu zmienioną.
Gilbert patrzył nań pytająco.
— I cóż?... — rzekł Mirabeau.
— Co się stało? spytał Gilbert.
— Stało się, że jesteśmy wyszydzeni, zdradzeni; stało się, że dwór mnie nie chce, że pana oszukali, a mnie wzięli za głupca.
— Nią rozumiem cię, hrabio.
— Nie słyszałeś pan zatem?...
— Czego?
— Powziętego postanowienia!
— Gdzie?
— Tutaj!
— Jakiego postanowienia?
— Spałeś pan?
— Nie... — rzekł Gilbert... — marzyłem.
— A więc, w odpowiedzi na mój wniosek dzisiejszy, czy proponuje wzywać ministrów, do zasiadania na naradach narodowych, trzej przyjaciele króla zażądają, aby jeden członek Zgromadzenia nie mógł być ministrem przez cały ciąg posiedzenia. A więc ten gmach z taką trudnością wzniesiony, runie za kapryśnym podmuchem Jego królewskiej mości Ludwika XVI; ale... — mówił Mirabeau, wyciągając, jak Ajax pięść zaciśniętą ku niebu; — ale przysięgam na moje nazwisko Mirabeau, oddam im to, i jeżeli podmuch ich może zrzucić ministra, moje tchnienem tron może obalić!
— Ale... — rzekł Gilbert, mimo to, pójdziesz pan do zgromadzenie i, mimo to, będziesz walczył?
— Pójdę na zgromadzenie i będę walczył do końca!... Należę do tych, których tylko w ruinach zagrzebać można.
I Mirabeau wpół piorunem rażony, wyszedł piękniejszy i straszniejszy brózdą, którą grom boski wyrył na jego czole.
Nazajutrz na propozycje Lanjuinas’a, mimo wysiłków nadludzkiego genjusza Mirabeau, większość zgromadzeni przyjęła wniosek, że: „Żaden z członków zgromadzenia nie może być ministrem przez ciąg trwania kadencji“.
— A ja!... zawołał Mirabeau, kiedy uchwałę ogłoszono, — proponuję poprawkę, która w niczem waszego prawa nie zmieni! „Wszyscy członkowie zgromadzenia, mogą być ministrami, oprócz hrabiego de Mirabeau“.
Każdy spojrzał po sobie, ogłuszony tą śmiałością, potem wśród ogólnego milczenia, Mirabeau zeszedł z estrady tym samym krokiem, jakim szedł do pana de Dreux-Breze powiedziawszy mu: „Jesteśmy tu z woli ludu; nie wyjdziemy inaczej jak z bagnetem w piersi!“
I wyszedł z sali.
Porażka Mirabeau wyglądała na triumf.
Gilbert nawet nie przyszedł na zgromadzenie.
Został u siebie, dumając, bez wiary, o przepowiedniach Cagliostra; jednak nie mógł on ich zapomnieć.
Teraźniejszość wobec przyszłości wydawała ma się maluczką.
Może spyta kto, jakim sposobem ja, prosty opowiada z ubiegłych czasów, wytłumaczę się z przepowiedni Cagliostra, dotyczących Robespierra i Napoleona?
Spytam tego, kto mi to powie, jak wytłumaczyć przepowiednię panny Lenormand, uczynioną Józefinie?

Na każdym kroku, są na tym świecie rzeczy niewytłumaczone; dla tych to, którzy nie mogą ich sobie wytłumaczyć, lub nie chcą wierzyć, stworzone jest zwątpienie.

ROZDZIAŁ XXX.
METZ I PARYŻ.

Jak przepowiedział Cagliostro i jak odgadł Mirabeau, król był rzeczywiście przyczyną upadku wszystkich projektów Gilberta.
Królowa; która więcej przez złość kochanki i ciekawość kobiety, niż przez politykę królowej, czyniła nadzieję hrabiemu Mirabeau, bez żalu patrzyła, jak upadał cały gmach konstytucyjny, który tak żywo ranił jej dumę.
Co zaś do króla, stałą jego polityką było czekać, zyskiwać na czasie i korzystać z okoliczności; zresztą dwie zaczęte negocjacje, dawały mu szanse ucieczki z Paryża i schronienia się w jakiej twierdzy, co było jego planem ulubionym.
Te dwie negocjacje rozpoczęte były, jak wiemy, jedna przez Favrasa, powiernika hrabiego Prowancji, druga przez hrabiego de Charny, osobistego posła Ludwika XVI.
Charny stanął we dwa dni w Metz. Zastał pana de Bouillé i oddał mu list króla.
List ten, jak przypominamy sobie, był tylko środkiem do zawiązania stosunków z panem de Bouillé, który zaznaczając niezadowolenie swe ze wszystkiego co zaszło, trzymał się bardzo ostrożnie.
W rzeczy samej, propozycja mu zrobiona, zmieniała wszystkie jego plany.
Cesarzowa Katarzyna ofiarowała mu służbę u siebie i właśnie miał pisać do króla z prośbą o pozwolenie przyjęcia stanowiska w Rosji, kiedy nadszedł list Ludwika XVI.
De Bouillé zawahał się; ale wobec Oliviera de Chamrny, wobec wspomnień pokrewieństwa z panem de Suffren, wobec pogłosek o stosunkach hrabiego z królową, uczuł się, wiernym rojalistą, przejętym życzeniem wyrwania króla z tej wolności, którą wielu za niewolę uważało.
Nic jednak nie postanowiwszy z Charnym, sądząc, że pełnomocnictwa tegoż nie są tak rozległe, umyślił de Bouillé posłać do Paryża, dla rozmówienia się z królem o tym ważnym projekcie, syna swego, hrabiego Ludwika de Bouillé.
Charny pozostał w Metz podczas tych układów, bo do Paryża nic go nie wzywało, a honor, może cokolwiek przesadzony nakazywał, zostać w Metz w charakterze zakładnika.
Hrabia Ludwik przybył do Paryża w połowie listopada.
Króla strzegł wówczas pan de Lafayette, kuzyn hrabiego Ludwika.
Ten ostatni zatrzymał się u jednego ze swych przyjaciół, znanego z patriotyzmu i podróżującego wtedy po Anglji.
Wejść do zamku bez wiedzy Lafayetta, było rzeczą niemożliwą i niebezpieczną.
Z drugiej strony, ponieważ pan de Lafayette nie miał wiedzieć o układach króla z Charnym i panem de Bouillé, nic prostszego dla hrabiego Ludwika, jak być przedstawionym królowi przez samego Lafayetta.
Okoliczności odpowiadały życzeniom młodego człowieka.
Był już od trzech dni w Paryżu, ale nic jeszcze nie postanowił i myślał on o tem, czy dla dostania się do króla, nie najlepiej byłoby udać się do pana Lafayette, gdy oddano mu bilecik od tego ostatniego, oznajmujący mu, że Lafayette wie o jego obecności w Paryżu i prosi, aby go odwiedził w sztabie Gwardji Narodowej albo w pałacu de Noailles. Była to Opatrzność, czyniąca zadość głośno cichym życzeniom pana de Bouillé, wróżka, która za rękę do celu prowadziła.
Hrabia niebawem pośpieszył do sztabu. Generał wyjechał był do ratusza, dla rozmówienia się z panem Bailly.
Tymczasem pan de Bouillé, spotkał jego adjutanta pana Romeuf.
Romeuf służył w tym samym pułku, co i młody hrabia, a jakkolwiek jeden demokrata, drugi arystokrata, mieli z sobą pewne stosunki. Teraz Romeuf, który przeszedł do jednego z pułków rozpuszczonych po 14 lipca, służył w gwardji narodowej i był ulubionym adjutantem generała Lafayette.
Dwaj młodzi ludzie, pod rozmaitymi względami rozniąć się zdaniem, zgadzali się w jednem: obaj kochali i szanowali króla.
Tylko jeden na sposób patrjotów, zaprzysięgając konstytucję, drugi na sposób arystokratów, to jest, że odmówił przysięgi na konstytucję, a w potrzebie powołałby cudzoziemców, aby nauczyć rozumu buntowników.
Buntownikami pan de Bouillé nazywał trzy czwarte Zgromadzenia, gwardję narodową, wyborców i t d., to jest pięć szóstych Francji.
Romeuf miał lat dwadzieścia dwa, niedługo też mówił o polityce.
Zresztą młody hrabia nie chciał, aby go o jakąś ważną myśl posądzono.
Zwierzył się w tajemnicy przyjacielowi Romeuf, że przyjechał do Paryża za prostem pozwoleniem, dla zobaczenia się z kobietą, którą uwielbiał.
Podczas tego zwierzenia, generał Lafayette stanął w progu drzwi otwartych; mimo że go widział w lustrze, mimo znaków adjutanta, których nie chciał rozumieć, pan de Bouillé, nietylko mówił dalej, ale jeszcze podniósł głos tak, aby generał ani słowa z tego opowiadania nie stracił.
Generał słyszał wszystko, tego też chciał hrabia Ludwik.
Lafayette posunął się ku niemu, a kładąc mu rękę na ramieniu, rzekł:
— Ach! rozpustniku, czemuż to chowasz się przed swymi krewnymi? Nie był wcale surowym sędzią, ten młody trzydziestodwuletni generał, bardzo modny u kobiet tej epoki, dlatego hrabia Ludwik niebardzo się przestraszył oczekującej go nagany.
— Przeciwnie, kochany kuzynie, dzisiaj właśnie byłbym miał zaszczyt przedstawić się najsławniejszemu z nich, gdyby mnie ten oto nie uprzedził...
I pokazał generałowi list odebrany.
— I cóż, panowie z prowincji, powiecie może, iż zła jest policja w Paryżu? — rzekł generał z zadowoleniom, które dowodziło trochę miłości własne].
— Wiemy, że nic nie można ukryć przed tym, który czuwa nad wolnością narodu i ocaleniem króla.
Lafayette spojrzał na kuzyna z ukosa, z miną dobrotliwą a szydzącą.
Wiedział, że tej rodzinie wiele szło o ratunek króla, ale bardzo mało o wolność narodu.
Dlatego tylko na jedną część zdania odpowiedział.
— A kuzyn mój, margrabia de Bouillé — rzekł, kładąc nacisk na tytule, który sam od nocy 4 sierpnia odrzucił, — czy nie dał czasem synowi polecenia dla króla, nad którego wolnością czuwam?
— Polecił mi złożyć u stóp królewskich hołd jego uczuć, pełnych uszanowania — odpowiedział młody człowiek — gdyby generał Lafayette sądził mnie godnym przedstawienia mojemu panu.
— Przedstawienia cię... kiedy?
— Jak najprędzej, generale; bo zdaje się mówiłem tobie, czy panu Romeufowi, że będąc tu bez urlopu...
— Powiedziałeś Roumefowi, ale to na jedno wychodzi, ponieważ ja słyszałem. A więc, nie odkładajmy dobrych rzeczy; teraz jest jedenasta; codzień w południe mam zaszczyt widzieć króla i królową; zjedz ze mną śniadanie, a potem zaprowadzę cię do Tuilleries.
— Ale, rzekł młody człowiek, rzucając okiem na swój mundur i buty, — czy stosownie jestem ubrany, kochany kuzynie?
— Najprzód, odparł Lafayette, powiem ci, biedne dziecko, że owa wielka etykieta, która cię wykarmiła, jeżeli nie umarła, to bardzo jest chora; potem, ubranie twe jest bez zarzutu; jakiż strój uchodzi lepiej młodemu szlachcicowi, gotowemu umrzeć za króla, nad mundur wojenny? Dalej, Romeuf, zobacz czy podano śniadanie; zjadłszy, zawiozę pana de Bouillé do Tuilleries.
Zamiar ten nadto zgadzał się z życzeniami młodego człowieka, aby się miał mu długo opierać; skłonił więc głową, na znak przyzwolenia i podziękowania.

W pół godziny potem straże u kraty prezentowały broń przed generałem Lafayette i młodym hrabią de Bouillé, nie domyślając się, że oddawały razem honory wojskowe rewolucji i kontrrewolucji.

ROZDZIAŁ XXXI.
KRÓLOWA.

Lafayette i hrabia Ludwik de Bouillé weszli po schodach pawilonu Marsan i dostali się do apartamentów pierwszego piętra, gdzie król zamieszkiwał z królową.
Wszystkie drzwi otwierały się przed Lafayettem, szyldwachy u bram prezentowali broń, lokaje się pochylali; łatwo poznać były można króla nad królem, majordoma, jak mówił Marat.
Lafayetta wprowadzono nasamprzód do królowej. Król był w kuźni; podążono go uprzedzić.
Od trzech już lat Ludwik de Bouillé nie widział Marj Antoniny.
Przez te lat trzy zwołano Stany Generalne, zdobyto Bastylję, odbyły się dni 5-ty i 6-ty października.
Królowa doszła do lat trzydziestu czterech wieku.
Przez te lat trzy królowa mocna cierpiała sercem i umysłem, przez miłość i pychę. Więc ten wiek trzydziestoletni objawiał się na jej twarzy wypisany około oczu odcieniem lekkim, matowym a niebieskawym, który oznacza oczy pełne łez, noce bezsenne.
Był to wiek Marji Stuart w więzieniu, wiek jej namiętności najgłębszych, wiek, w którym Duglas, Mortimer, Norfolk i Babington pokochali się w niej, poświęcili i umarli dla niej.
Widok tej królowej uwięzionej, znienawidzonej, wystawionej na zniewagi i groźby, — a dzień 5-go października dowiódł, że groźby te płonnemi nie były, — sprawiał głębokie wrażenie na rycerskiem sercu młodego Ludwika de Bouillé.
Kobiety nie mylą się co do wrażenia, jakie sprawiają, a ponieważ królowe i królowie mają nadto zdolność pamiętania twarzy, co niejako wchodzi w skład ich edukacji, przeto Marja Antonina, zaledwie spostrzegła Ludwika de Bouillé, poznała go natychmiast; zaledwie rzuciła nań okiem, była pewna, że to przyjaciel.
Poszło zatem, że nim go przedstawił generał, nim przy stąpił do sofy, na której wspierała się królowa, wstała ona i jak do dawnego znajomego, którego się z przyjemnością ogląda, a zarazem do sługi, na którego wierności polegać można, zawołał:
— A! pan de Bouillé!
I nie zważając na Lafayetta, wyciągnęła rękę do młodzieńca.
Hrabia Ludwik zawahał się chwilę, nie mógł izrazu uwierzyć w taki fawor.
Tymczasem ręka królowej zawisła w powietrzu, hrabia przyklęknął i dotknął jej drżącemi usty.
Popełniła błąd biedna królowa... popełniła wiele temu podobnych. Gdyby nie ten fawor, byłaby zdobyła sobie Bouillégo, a tymczasem przez ten fawor, uczyniony Bouillému w obecności Lafayetta, który nigdy jeszcze nic podobnego nie otrzymał, zakreśliła linję demarkacyjną i zraniła człowieka, którego nadewszystko dziś potrzebowała mieć przyjacielem.
Z grzecznością też, z którą nigdy nie mógł się rozstać, ale z pewną odmianą w głosie, rzekł Lafayette:
— Dalipan, kochany kuzynie, wszak to ja podjąłem się przedstawić Jej królewskiej mości; a widzę, że ciebie powinienem prosić, abyś mnie przedstawił.
Królowa tak była uradowana z tego, że znajdowała się wobec jednego z tych przyjaciół, na których wiedziała, że liczyć może, kobieta była tak dumna z wrażenia, jakie uczyniła na młodzieńcu, iż czując w sercu jeden z tych promieni młodości, które uważała za zgasłe, czując obok siebie jakby atmosferę wiosny i miłości, które miała za umarłe, zwróciła się do generała Lafayetta, i z uśmiechem czarującym, przypominającym czasy Trianonu i Wersalu:
— Panie generale... — powiedziała, pan Ludwik nie jest takim surowym republikaninem, jak ty; wraca z Metz, nie z Ameryki; nie przybywa do Paryża, by pracować nad konstytucją; przybył, aby mi hołd złożyć. Nie dziw się więc, że ja biedna królowa, napoły zdetronizowana, użyczam mu ferworu, który dla niego biednego parafjanina, jeszcze zasługuje na to miano, gdy tymczasem ty...
I królowa zrobiła prześliczną minkę, prawie dziewiczą, która wyrażała: „Gdy ty, panie Scypionie, gdy ty, panie Cyncynnacie, bardzo tam dbasz o takie banialuki.
— Najjaśniejsza Pani!... — odezwał się Lafayette, przechodzę z szacunkiem i poświęceniem koło królowej, a królowa nigdy nie spostrzegła mojego szacunku, nie ceni mojego poświecenia; może to być wielkiem nieszczęściem dla mnie, a większem jeszcze dla niej...
I skłonił się uniżenie.
Królowa spojrzała nań swem okiem głębokiem i jasnem.
Nieraz już Lafayette przemawiał do niej podobnemi słowami, nieraz rozmyślała nad słowami, jakie do niej wypowiadał; ale na nieszczęście, zgodnie z tem co on powiedział, miała do niego jakiś wstręt instynktowny.
— Bądź wspaniałomyślnym, generale... — rzekła, i przebacz mi.
— Ja mam wybaczać Waszej królewskie] mości? Ale co?.
— Wybuch mój dla tej zacnej rodziny Bouillé, która mnie kocha z całego serca, a której młodzieniec ten stał się drutem przewodniczym, ogniwem elektrycznem. Za jego wejściem ukazał mi się jego ojciec, stryjowie, cała rodzina, i ucałowała mi rękę jego ustami.
Lafayette skłonił się znowu.
— A teraz, rzekła królowa, po przebaczeniu, pokój; podaj mi poczciwie rękę, generale, po angielsku, czy po amerykańsku.
Ręką powolną i zimną dotknął Lafayette ręki królowej, mówiąc:
— Żałuję, że Wasza królewska mość nigdy nie chce pamiętać, iż jestem francuzem. Nie tak to daleko jednak od 6-go października do 16-go listopada...
— Masz słuszność, generale — odrzekła kroólowa z wysileniem i ściskając mu rękę; — jestem niewdzięczna.
I padając na sofę jakby zmęczona wzruszeniem.
— Nie powinienbyś się pan wreszcie dziwić temu dodała — wiesz, że ten właśnie zarzut mi czynią.
Potem potrząsnąwszy głową:
— I cóż tam nowego w Paryżu, generale? — zapytała.
Lafayette chciał wywrzeć maleńką zemstę, i pochwycił sposobność.
— Żałuję bardzo, Najjaśniejsza Pani — rzekł, iż Wasza królewska mość nie była obecna wczoraj na Zgromadzeniu! Była tam scena wzruszająca, któraby z pewnością serce wasze rozrzewniła: starzec, który przyszedł podziękować za szczęście Zgromadzeniu i królowi, bo Zgromadzenie nic nie może bez sankcji królewskiej...
— Starzec? — zapytała królowa roztargniona.
— Tak jest, ale co za starzec! dziekan ludności, wieśniak z Jura, mający lat sto dwadzieścia, przyprowadzony przez pięć pokoleń potomków, stanął przed kratkami Zgromadzenia, by mu podziękować za uchwały z 4-go września. Czy rozumie Wasza królewska mość? Człowiek, który był poddanym pół wieku pod Ludwikiem XIV, a siedemdziesiąt lat po nim!
— Cóż na rzecz tego człowieka uczyniło Zgromadzenie?
— Powstało w całym komplecie, a jego zmusiło, ażeby usiadł i nakrył głowę.
— A! — powiedziała królowa tonem, sobie tylko właściwym — musiało to być istotnie bardzo czułe, i żałuję, żem tam nie była. Wiesz, generale, lepiej niż ktobądź, dodała z uśmiechem, że niezawsze tam jestem, gdzie chcę.
Generał uczynił ruch taki, jakby miał coś do powiedzenia, ale królowa mówiła dalej, nie dając mu odpowiedzieć:
— Byłam tu, przyjmowałam wdowę François, po tym nieszczęśliwym piekarzu Zgromadzenia, którego Zgromadzenie pozwoliło zabić przed swemi drzwiami. Cóż tego dnia czyniło Zgromadzenie, panie generale?
— Najjaśniejsza Pani... — odpowiedział generał, mówicie o nieszczęściu, które najmocniej zasmuciło przedstawicieli Francji. Zgromadzenie nie mogło uprzedzić morderstwa, ukarało przynajmniej morderców.
— Tak, ale kara ta, przysięgam ci, generale, nie pocieszyła nieszczęśliwej kobiety; o mało nie straciła zmysłów, i powiadają, że urodzi dziecię nieżywe. Jeżeli dziecko żyć będzie, przyrzekłam być jego chrzestną matką, a iżby lud wiedział, że nie jestem tak, jak powiadają, nieczułą na nieszczęścia wydarzające się ludowi, proszę cię, generale, jeżeli w tem niema nic przeciwnego, ażeby chrzest odbył się w kościele w Notre-Dame.
Lafayette podniósł rękę, jak ktoś co chce mówić, i rad jest, że mu głos dają.
— Już to po raz wtóry, rzekł, czyni Wasza królewska mość aluzję do tego jakoby więzienia, w jakiem ja mam trzymać was, jak przynajmniej niektórzy chcą wmówić wiernym sługom Waszej królewskiej mości. Najjaśniejsza Pani, oświadczam niniejszem wobec mojego kuzyna, a powtórzę, jeśli potrzeba, przed całym Paryżem, przed Europą, przed całym światem, że Wasza królewska mość jest wolna, a mam tylko jedno życzenie, jedną nawet prośbę zanoszę, to jest o złożenie dowodu wolności tej w ten sposób, iżby król powrócił do swych polowań i wycieczek, w towarzystwie Waszej królewskiej mości.
Królowa uśmiechnęła się jak osoba słabo przekonana.
— Co się tyczy, mówił dalej generał, trzymania do chrztu tego dziecięcia co ma się narodzić w żałobie, królowa, czyniąc obietnicę wdowie, poszła za natchnieniem tego dobrego serca, które zjednywa jej cześć i miłość wszystkich otaczających. Gdy dzień obrzędu nadejdzie, królowa obierze kościół, w którym chrzest ma się odbyć; wyda rozkazy, a według tych rozkazów wszystko się spełni. A teraz, dodał generał kłaniając się, czekam na te, jakie Wasza królewska mość raczy mi wydać na dzisiaj.
— Na dzisiaj, kochany generale, rzekła królowa, nie mam do was innej prośby nad tę, ażebyście jeżeli kuzyn wasz dłużej zabawi w Paryżu, zabrali go na jeden z wieczorów do pani de Lamballe. Wszak wiecie, że przyjmuje za siebie i za mnie?
— A ja — odpowiedział generał — skorzystam z zaproszenia na jego i na swój rachunek; jeżeli zaś nie byłem dotąd, niech Wasza królewska mość raczy być przekonaną, że to dlatego tylko, iż zapomniała objawić mi swego pod tym względem życzenia.
Królowa odpowiedziała skinieniem głowy i uśmiechem.
Był to znak pożegnania.
Każdy wziął co mu się należało: Lafayette skinienie, hrabia Ludwik uśmiech.

Obaj wyszli, wynosząc z sobą, jeden więcej goryczy, drugi więcej poświęcenia.

ROZDZIAŁ XXXII.
KRÓL.

U drzwi apartamentu królowej, dwaj nawiedzający zastali oczekującego na nich służebnego króla, Franciszka Hue.
Król kazał powiedzieć panu de Lafayette, że rozpocząwszy dla rozrywki bardzo ważną robotę ślusarską, prosi go, ażeby udał się do kuźni.
Kuźnia była pierwszą rzeczą, o którą zapytał Ludwik XVI przybywając do Tuilleries, a dowiedziawszy się, że przedmiot ten dlań nieodzowny pominięty został w planach Katarzyny Medycejskiej i Filiberta de Lorme, wybrał sobie na drugiem piętrze, tuż nad swą sypialnią, wielką izbę poddaszną mającą schody na zewnątrz i tam założył pracownię.
Pośród ważnych wypadków, jakie go spotkały podczas pięciotygodniowego pobytu w Tuilleries, Ludwik XVI ani na chwilę nie zaniedbał kuźni. Kuźnia stanowiła jego zajęcie stałe: sam kierował jej urządzeniem, sam wskazywał miejsce na miech, trzon, kowadło i wszystkie narzędzia ręczne. Nareszcie od wczoraj kuźnia stanęła gotowa. Ludwik XVI nie mógł jej wytrzymać dłużej i od rana żwawo się jął tej roboty, która dlań taką stanowiła rozrywkę i w której byłby celował, gdyby nie to, że jak widzieliśmy, na umartwieniu mistrza Gamaina, tacy próżniacy jak pan Turgot, pan de Calonne i pan Necker przeszkadzali mu w tem uczonem zajęciu, rozmawiając z nim nietylko o sprawach Francji, na co w ostateczności przyzwalał mistrz Gamain, ale nadto, co mu się zdało zgoła niepotrzebnem, o sprawach Brabantu, Austrji, Anglji, Ameryki i Hiszpanji.
To nam wyjaśnia, dlaczego król Ludwik XVI, w pierwszym zapale pracy, zamiast zajść do pana Lafayetta, prosił, ażeby pan de Lafayette zaszedł do niego.
Może też, okazawszy się dowódcy gwardji narodowej słabym jako król, pragnął był okazać mu się w swym majestacie jako ślusarz?
Nim dostali się na górę, obchodząc szereg korytarzy, młody hrabia Ludwik miał się czas namyślić.
I namyślał się.
Jakkolwiek serce jego przepełnione było dobrem przyjęciem królowej, nie mógł nie dostrzec że nie był przez nią oczekiwanym. Żadne słowo dwuznaczne, żaden giest tajemniczy nie dał mu poznać, że dostojna uwięziona, za jaką uchodzić chciała, wie o jego posłannictwie i liczy na jego pomoc do wyjścia z więzienia. Zgadzało się to z tem, co mówił Charny o tajemnicy, którą król co do misji, jaką mu nadał, zalecił wobec wszystkich, nawet królowej.
Pomimo więc radości widzenia się z królową, jasnem było, że nie do niej zwrócić się winien, ażeby znaleźć rozwiązanie zlecenia.
Musiał tedy zbadać, czy w przyjęciu króla w jego słowach lub giestach, nie będzie jakiego znaku zrozumiałego tylko jemu, znaku, który mu wskaże, iż Ludwik XVI więcej wie niż generał Lafayette o przyczynie jego podróży do Paryża.
U drzwi kuźni, pokojowy obejrzał się, a nie znając nazwiska młodego hrabiego zapytał.
— Kogo mam oznajmić Najjaśniejszemu Panu?
— Oznajmij naczelnego wodza gwardji narodowej, rzekł generał Lafayette. — Ja sam będę miał zaszczyt przedstawić hrabiego Jego królewskiej mości.
— Jaśnie wielmożny naczelny wódz gwardji narodowej, powiedział, oznajmiając, pokojowy.
Król się obejrzał.
— A! to ty! panie Lafayette — rzekł. Przepraszam, żem cię wodził aż tu, ale ślusarz uprzejmie wita cię w swej kuźni. Jeden węglarz powiedział do przodka meg Henryka IV: „Węglarz jest panem u siebie“. A ja ci powiadam, generale: „Panem jesteś u ślusarza, jak u króla“.
Jak widzimy, Ludwik XVI poczynał rozmowę prawie w ten sam sens co i Marja Antonina.
— Najjaśniejszy Panie, odpowiedział generał, w jakichkolwiek okolicznościach mam zaszczyt stanąć przed królem, na któremkolwiek piętrze i w jakiemkolwiek ubraniu raczy on mnie przyjmować, król zawsze będzie królem, a ten, który w tej chwili składa mu swój hołd najpokorniejszy, będzie zawsze jego wiernym i oddanym sługą.
— Nie wątpię, margrabio, ale nie jesteś sam? Czy zmieniłeś adjutanta? Ten młody oficer...
— Ten młody oficer, którego pozwolę sobie przedstawić Waszej królewskiej mości, jest moim kuzynem: hrabia Ludwik de Bouillé, kapitan dragonów Jego wysokości.
— Aha! — odezwał się król z lekkiem drżeniem w głosie, które nie uszło baczności młodego szlachcica — tak, pan hrabia Ludwik de Bouillé, syn margrabiego de Bouillé, dowódcy twierdzy Metz.
— Tak, Najjaśniejszy Panie — żywo odrzekł hrabia.
— Ah! panie hrabio Ludwiku de Bouillé, wybacz mi, żem cię nie poznał; mam krótki wzrok... A dawno wyjechałeś z Metz?
— Pięć dni temu, Najjaśniejszy Panie, a że jestem w Paryżu bez urzędowego urlopu, ale za szczególnem pozwoleniem ojca, prosiłem krewnego mego, pana generała de Lafayette, aby mnie raczył przedstawić Waszej królewskiej mości.
— Pana generała de Lafayette!... dobrze uczyniłeś hrabio; nikt nie jest właściwszym do przedstawienia cię w każdej porze i z niczyjej poręki przedstawienie nie mogłoby mi być milszem.
To wyrażenie w każdej porze, wskazywało że generał de Laffayette był tu panem wszystkich wielkich i małych wnijść jak w Wersalu.
Te kilka wreszcie tylko słów jakie wymówił król wystarczyły do wskazania młodemu kapitanowi, że musi być bacznym. Zapytanie to zwłaszcza: „Czy dawno wyjechałeś z Metz?“ znaczyło: „Czy wyjechałeś z Metz po przybyciu hrabiego de Chamy?“
Odpowiedź posła powinna była dostatecznie objaśnić króla. „Wyjechałem z Metz pięć dni temu i jestem w Paryżu bez urzędowego urlopu, ale ze szczególnem pozwoleniem ojca“, znaczyło: „Tak Najjaśniejszy Panie, widziałem się z hrabią de Charny, a ojciec posłał mnie do Paryża bym się porozumiał z Waszą królewską mością i upewnił że hrabia rzeczywiście przybył z ramienia Pan de Lafayette obejrzał się ciekawie dokoła. Wielu wchodziło do gabinetu króla, do sali radnej, do bibljoteki jego, a nawet do modlitewni; mało kto dostąpił tej łaski, aby go wpuszczono do kuźni, gdzie kroi stawał się terminatorem i gdzie prawdziwym mistrzem był jegomość pan Gamain.
Generał zauważył wyborny porządek, w jakim ułożone były wszystkie narzędzia, co wreszcie nie dziwiło, skoro król od niedawna zostawał przy robocie.
Sam nawet Hue posługiwał za terminatora i dął w miech.
— Więc Wasza królewska mość, odezwał się generał Lafayette dość zakłopotany tem, co mówić z królem, przyjmującym go z rękawami zawiniętymi i w fartuchu skórzanym więc Wasza królewska mość przedsięwziął robotę ważną?
— Tak, generale; przedsięwziąłem największe dzieło ślusarstwa: zamek! Powiadam ci, co robię, ażebyś ty nawzajem Maratowi, jeżeli zdołasz go ująć, powiedziały gdy utrzymywać będzie, że kuję kajdany dla Francji, iż to nieprawda. A ty, panie Bouillé, czy nie jesteś majstrem albo czeladnikiem?
— Terminatorem tylko, Najjaśniejszy Panie i gdybym mógł na co przydać się Waszej królewskiej mości...
— Prawda kochany kuzynie — rzekł generał, wszak to mąż twojej mamki był ślusarzem. I podobno ojciec twój, lubo niewielki zwolennik autora Emila, mówił, że gdyby miał iść względem ciebie za radami Jana Jakóba, toby cię zrobił ślusarzem.
— Tak jest, generale i dlatego to miałem zaszczyt oświadczyć Jego królewskiej mości, że jeżeli potrzebuje terminatora...
— Nie bez pożytku byłby mi i terminator — rzekł król, ale nadewszystko przydałby mi się majster.
— Takiż to zamek robi Wasza królewska mość? zapytał młody hrabia, z tą półpoufałością, do której upoważniał go ubiór króla i miejsce, w którem się znajdował.
Ludwik XVI słuchał z widoczną przyjemnością całej nomenklatury zamków, jaką młodzieniec po tem zapytaniu wygłosił i po namyśle powiedział:
— Nie, to poprostu zamek sekretny, otwierający się z dwóch stron; ale zdaje mi się, że przeceniłem swe siły. Ha! gdybym to miał jeszcze mojego Gamaina, który uważa się za mistrza nad mistrzami!
— Czyż on umarł Najjaśniejszy Panie? — zapytał hrabia de Bouillé.
— Nie — odpowiedział król, rzucając na młodzieńca wzrokiem zdającym się mówić: „Rozumiej półsłówka“; — nie, mieszka w Wersalu, na ulicy Wodozbiorów. Poczciwy człowiek nie śmie odwiedzić mnie w Tuilleries.
— Dlaczegóż to, Najjaśniejszy Panie? — zapytał Lafayette.
— Z obawy zapewne, ażeby się nie skompromitował. Król Francji jest bardzo kompromitującym dzisiaj, mój generale, dowodem, że wszyscy moi przyjaciele siedzą w Londynie, w Koblencji albo w Turynie. Jednakże, mój generale, mówił dalej król, jeżeli nie uważasz w tem nic niestosownego ażeby przyszedł z czeladnikiem mi tu pomagać, to poślę po niego kiedy...
— Najjaśniejszy Panie, odparł żywo Lafayette, Wasza królewska mość wie o tem, że wolno mu posłać po kogo zechce i widzieć z kim się podoba.
— Tak, ale pod warunkiem, że twoja warta obmaca go jak celnicy. A mój biedny Gamain miałby się za zgubionego gdyby mu szkatułkę z narzędziami wzięto za tornister a piłki za sztylety.
— Najjaśniejszy Panie, nie wiem doprawdy jak mam się wytłumaczyć Waszej królewskiej mości, ale ja przed Paryżem, przed Francją, przed Europą, odpowiadam za życie króla, i nie mogę przedsiębrać dosyć ostrożności, aby drogie życie ocalało. Co się tyczy tego poczciwego człowieka, król może sam wydać rozkazy, jakie mu się podoba.
— To dobrze. Dziękuję ci, panie Lafayette. Ale niema nic pilnego: będę potrzebował za jakie osiem albo dziesięć dni dopiero; dodał rzucając wzrok w stronę pana de Bouillé, ażeby przyszedł z czeladnikiem. Uprzedzę go przez mojego pokojowego Dureya, który jest jego przyjacielem.
— I dość mu się będzie przedstawić, Najjaśniejszy Panie, ażeby dostać się do króla; nazwisko jego za glejt posłuży. Niech mnie Bóg uchowa, Najjaśniejszy Panie, od reputacji dozorcy, odźwiernego, klucznika, jaką mi robią! Nigdy król nie był wolniejszym, jak w tej chwili: chciałem nawet prosić Waszą królewską mość, aby rozpoczął swoje polowania, wycieczki.
— O! polowania, nie, dziękuję! W tej chwili wreszcie, jak widzisz generale, mam co innego na głowie. Co się tyczy wycieczek, ostatnia, jaką odbyłem w Wersalu do Paryża, odstręczyła mnie od podróży, przynajmniej w tak licznem towarzystwie.
I król nowe spojrzenie rzucił hrabiemu de Bouillé, który mrugnięciem powieki dał znak, że zrozumiał.
— A teraz, panie, rzekł Ludwik XVI, zwracając się do młodzieńca, czy prędko wyjeżdżasz z Paryża do ojca?
— Wyjeżdżam z Paryża — odpowiedział hrabia — za dwa lub trzy dni, ale nie do Metz. Mam babkę, która mieszka w Wersalu, na ulicy Wodozbiorów i którą powinienem odwiedzić. Następnie, zlecił mi ojciec załatwienie sprawy familijnej dość ważnej, i za dni dopiero osiem albo dziesięć mogę widzieć się z osobą, od której w tym względzie mam powziąć rozkazy. Będę więc u ojca dopiero w pierwszych dniach grudnia, chyba, że król z jakiegoś powodu szczególnego, życzyłby sobie, abym przyśpieszył powrót do Metz.
— Nie, panie rzekł król, urządź sobie czas jak chcesz, załatwiaj sprawy według tego, jak ci kazał margrabia de Bouillé, a załatwiwszy jedź mu powiedzieć, że o nim nie zapominam i mam go za jednego z najwierniejszych, oraz, że go kiedyś polecę panu de Lafayette, ażeby pan de Lafayette polecił go panu de Portail.
Lafayette uśmiechnął się końcem ust, słysząc tę nową aluzję do swego wszechwładztwa.
— Najjaśniejszy Panie, rzekł, ja byłbym sam oddawna był polecił Waszej królewskiej mości panów de Bouillé, gdybym nie miał zaszczytu być ich krewnym. Obawa, aby mnie nie posądzano o nepotyzm, jedynie mnie powstrzymała od tego kroku.
— A więc zeszliśmy się bardzo dobrze, panie generale, pomówimy jeszcze o tem, nieprawdaż?
— Czy Najjaśniejszy Pan, pozwoli mi powiedzieć, że ojciec mój uważałby za niełaskę wszelki awans, któryby mu w całości lub w części odjął środki służenia Waszej królewskiej mości?
— O! to się rozumie, hrabio, rzekł król, i nie pozwolę tknąć stanowiska margrabiego de Bouillé inaczej, jak tylko według jego życzeń i moich. Pozwól nam tę rzecz poprowadzić, panu Lafayettowi i mnie, i używaj przyjemności, nie zapominając wszelako o interesach. Idźcie panowie, idźcie.
I pożegnał obu szlachciców z miną majestatyczną, dziwnie odbijającą się od pospolitego ubioru, który go okrywał.
A kiedy drzwi się zamknęły:

— Zdaję mi się, powiedział do siebie, że młody mnie zrozumiał, i że za osiem lub dziewięć dni będę miał tu Gamaina z czeladnikiem do pomocy dla założenia zamku.

ROZDZIAŁ XXXIII.
DAWNE ZNAJOMOŚCI.

Wieczorem tegoż samego dnia, kiedy hrabia Ludwik de Bouillé miał zaszczyt otrzymać posłuchanie u królowej, a następnie u króla, pomiędzy godziną 5-tą a 6-tą, na trzeciem piętrze starego, małego, brudnego domu w ulicy Juiviere odbywała się scena, której zechcą się przyjrzeć czytelnicy.
Zatrzymajmy się na chwilę w sieni trzeciego i ostatniego piętra tego domu, naprzeciwko drzwi, na których niewinna ręka rysownika ponakreślała kredą figury, które na pierwszy rzut oko, możnaby wziąć za jakieś znaki kabalistyczne, a które są tylko nieszczęśliwemi próbami we wzniosłej sztuce Appellesa i Rafaela.
Przybywszy tam, zajrzymy przez dziurkę od klucza, ażebyście mili czytelnicy, poznali, jeżeli macie dobrą pamięć, spostrzeżone osoby. Jeżeli ich wreszcie nie poznacie wzrokiem, przyłóżcie ucho do drzwi i posłuchajcie.
Żleby było, gdyby słuch nie przyszedł w pomoc wzrokowi, jeżeliście czytali książkę naszą pod tytułem „Naszyjnik królowej“.
Powiedzmy najprzód, co widać przez dziurkę od klucza.
Wnętrze izby, zdradzające nędzę, zamieszkują trzy osoby: mężczyzna, kobieta i dziecko.
Mężczyzna ma lat przeszło czterdzieści, a wygląda na przeszło pięćdziesiąt; kobieta ma trzydzieści cztery, a wygląda na czterdzieści; dziecko ma lat pięć i tak też wygląda; nie miało czasu się zestarzeć.
Mężczyzna ubrany jest w stary mundur sierżanta gwardji francuzkiej, mundur szanowany od 16-go lipca, kiedy gwardje francuskie połączyły się z ludem, by zamienić strzały z Niemcami pana Lambesque i Szwajcarami pana Bezenval.
Trzyma on w ręku całą talję kart i przerzuca takowe.
Obok leży karton podziurawiony mnóstwem zakłóć, do którego, przewracając karty, zagląda ustawicznie.
Kobieta ubrana jest w starą suknię jedwabną; nędza jej jest tem straszniejszą, że ukazuje się ze szczątkami zbytku. Włosy ma podniesione w górę i splecione w warkocz, spięty grzebieniem miedzianym, niegdyś złoconym; ręce czyste, i przez czystość zachowały, a raczej zyskały pewien wygląd arystokratyczny; paznogcie, które baron de Taverney w swym grubym realizmie nazywał rogiem, zręcznie są zaokrąglone w kończynach; nareszcie pantofle wyblakłe, w niektórych miejscach przetarte, niegdyś haftowane jedwabiem i złotem, igrają na jej nogach, okrytych szczątkami pończoch ażurowych.
Co do twarzy, powiedzieliśmy, że była to twarz kobiety 34-ro letniej, która, gdyby ją utrzymywano artystycznie, według mody ówczesnej, pozwoliłaby właścicielce nadać sobie wiek, jakiego kobiety trzymają się z wszelkim wysileniem, stosownie do umiejętności, to jest wiek lat dwudziestu dziewięciu. Ale twarz ta, pozbawiona bielidła i czerwieni, a przez to ogołocona ze wszelkich środków, osłaniających boleści i nędze, okazuje pięć lub sześć lat wyżej wieku.
Twarz ta, jakkolwiek wyblakła, wprowadza cię w zadumę; nie możesz zdać sobie sprawy, w jakim pałacu złocistym, w jakiej sześciokonnej karecie, w jakim pałacu złoskim pyle, widziałeś tę twarz ongi promienną?
Dziecko ma lat pięć. Włosy jego spływają w kiędziorkach jak u cheruba, lica okrągłe jak jabłuszko, oczy djabelskie matki, usta łakome ojca, lenistwo i kaprysy obojga.
Chłopczyk ubrany w resztkę stroju aksamitnego, zajada kawałek chleba, nasmarowany konfiturami i wyskubuje szczątki pasa trójkolorowego, z frendzlą miedzianą, w dno starego kapelusza z pilśni szaro-perłowej.
Wszystko to oświetlone jest świecą o knocie olbrzymim, osadzoną w butelce pustej, tak, iż człowiek z kartami mieści się w świetle, reszta zaś izby pozostaje w półmroku.
Ponieważ według naszego przewidywania, oględziny golem okiem nic nas nie nauczyły, posłuchajmy zatem.
Chłopiec pierwszy przerywa milczenie, rzucając po przez głowę kromkę chleba, która upada przy łóżku zredukowanem do materaca.
— Mamo!.. — rzecze, nie chcę już chleba z konfiturami...
— A czegóż chcesz, Tosiu?
— Chcę laskę cukru owsianego.
— Słyszysz, Beausire? — rzekła kobieta.
A widząc, że Beausire zatopiony w swej rachubie kabalistycznej, nie odpowiada: Czy słyszysz, co mówi biedny chłopiec? — powtarza głośniej.
Znowu milczenie.
Wtedy kobieta podnosi nogę do wysokości ręki, zdejmuje pantofel i rzuca w nos rachującemu.
— Hej! Beausire! — zawołała.
— Cóż tam takiego? — odmruknął tenże, zły widocznie Tosio chce cukru owsianego, bo mu już nie smakują konfitury... biedny chłopiec!
— Dostanie jutro.
— Ja chcę dziś, zaraz — krzykną! chłopiec tonem płaczliwym, wróżącym burzę.
— Mój Tosiu, mówi ojciec, radzę ci być cicho, jeżeli nie chcesz ze mną mieć do czynienia.
Chłopiec wydał okrzyk raczej kaprysu niż bojaźni.
— Trąć go tylko pijaku, a ja tobie dam! — rzekła matka, wyciągając ku Beausirowi tę rękę białą, która dzięki staranności, z jaką właścicielka gładziła paznogcie, uchodzić mogła w razie potrzeby za szpony.
— Kto u djabła chce go trącać? Wiesz, że się tak mówi, pani Oliwjo. A choć czasami oberwie się coś po sukni matczynej, to przecie szanuje się zawsze kurtkę synowską... Pójdź lepiej, ucałuj twego biednego Beausira, który za tydzień będzie bogaty, jak król; pójdź moja dobra Nicolino.
— Kiedy zostaniesz bogatym, jak król, wtedy dosyć będzie czasu na pieszczoty; ale przedtem obejdź się smakiem.
— Powiadam ci, że już tak, jakbym miał miljon; daj mi zadatek, to nam przyniesie szczęście: piekarz nam pokredytuje.
— Obraca miljonami, a prosi piekarza o bochenek chleba na kredyt!
— Cukru owsianego! — zawołał chłopiec głosem groźniejszym.
Beausire podniósł rękę do kieszeni, ale ręka stanęła w pół drogi.
— No, miljonowy panie, daj kawałek owsianego cukru synowi.
— Wiesz przecie, rzekł, że ci dałem wczoraj ostatnie dwadzieścia cztery sous.
— Skoro mamo masz pieniądze, zawołał chłopiec, zwracając się ku tej, którą pan Beausire nazywał to Olivią, to Nicoliną — to daj mi parę sous na cukier owsiany.
— Masz dwa, niegodziwy chłopcze, a nie spadnij ze schodów.
— Dziękuję mamuni! — powiedział chłopiec, skacząc z radości i wyciągając rękę.
— Chodźno, poprawię pasek i włożę kapelusz, łotrzyku! ażeby nie powiedziano: oto pan de Beausire wypuszcza dziecko na ulicę, jak oberwańca. Panu Beausire wszystko to jedno, bo nie ma wstydu w oczach; ale jabym umarła...
Chłopiec, cokolwiekby mogli powiedzieć sąsiedzi o domniemanym dziedzicu domu Beausire, miał wielką ochotę pozbyć się kapelusza i pasa, na których wartości znał się tyle, o ile wzbudzały podziw innych dzieci, póki były świeże i błyszczące. Ponieważ jednak pasek i kapelusz stanowiły warunek dwóch sous, musiał się przeto poddać, jakkolwiek niechętnie.
Pocieszył się, podsadzając przy wyjściu sztukę miedzianą pod nos ojcu, który zatopiony w rachubach, uśmiechnął się na ten miły figielek.
Potem tylko słychać było jego krok ostrożny, lubo przyśpieszany łakomstwem, ginący na schodach.
Kobieta milczała chwilę, a potem, zwracając się do męża powiedziała:
— Mój panie Beausire, trzebaż przecie, ażeby twoja inteligencja wyprowadziła nas z tego nędznego położenia, w jakiem się znajdujemy; inaczej będę musiała sama się zająć sobą...
Ostatnie te słowa wypowiedziała z taką miną, jakby jej zrana zwierciadło oświadczyło: „Bądź spokojna, kobieta z taką twarzą nie umrze z głodu!“
— Widzisz przecie, moja dobra Nicolino, że nad tem pracuję.
— Pracujesz?... Przewracasz karty, i przekłuwasz kartony.
— Mówię ci, że znalazłem!
— Co znalazłeś?...
— Wygraną.
— Zaczynasz znowu! Panie de Beausire, uprzedzam cię, że przeszukam w pamięci pomiędzy moimi dawnymi znajomymi, azali niema kogo, coby miał władzę zasadzić cię do Charenton, jako warjata.
— Ależ powiadam ci, że ja się nie mylę...
— O! gdyby to żył książę Richelieu! — rzekła półgłosem młoda kobieta.
— Co mówisz?
— Gdyby kardynał de Rohan nie był zrujnowany?
— Hę?
— Gdyby pani de la Motte nie uciekła!
— Co? co?...
— Znalazłyby się zasoby i nie potrzebaby dzielić nędzy ze starym jak ty trutniem.
I z gestem królowej panna Nicolina Legay, zwana panią Oliwją, wskazała pogardliwie na Beausira.
— Jeszcze ci raz powiadam, powtórzył tenże tonem stanowczym, że jutro będziemy bogaci!
— Miljonerami?
— Miljonerami!
— Panie de Beausire, pokaż mi pierwsze dziesięć luidorów z tych miljonów, a uwierzę w resztę.
— Zobaczysz dziś wieczór te pierwsze dziesięć luidorów: taką mi właśnie sumę przyrzeczono.
— Daj mi ją, mój poczciwy Beausire! — rzekła żywo Nicolina.
— Dam ci pięć, żebyś sobie kupiła suknię jedwabną, i małemu spencerek aksamitny; a za drugie pięć...
— Cóż za drugie pięć?
— Przyniosę ci obiecany miljon.
— Pójdziesz znowu grać, nieszczęśliwy?
— Kiedyż ci powiadam, żem znalazł układ kart nieomylny!
— Tak, podobny do tego, przy którym przepuściłeś sześćdziesiąt tysięcy franków, jakie ci pozostawały z twego interesu portugalskiego.
— Małe parta do czarta, rzekł sentencjonalnie Beausire, — zawsze mi tkwiło w głowie, że pieniądze, jakieśmy w ten sposób nabyli, szczęścia nam nie przyniosą.
— Więc teraźniejsze otrzymasz widocznie w spadku. Czy nie miałeś przypadkiem jakiego wujaszka w Ameryce albo w Indjach, i czy po nim odziedziczyłeś owe dziesięć luidorów?...
— Te dziesięć luidorów, panno Nicolino Legay, odparł Beausire dostojnym tonem, te dziesięć luidorów, zarobione będą nietylko uczciwie, ale honorowo, i to za sprawę, w której ja jestem tak jak cała szlachta francuska zainteresowany...
— Więc jesteś szlachcicem, panie Beausire?... rzekła uśmiechając się Nicolina....
— Mów de Beausire, panno Legay, de Beausire powtórzył z naciskiem, bo tak opiewa metryka urodzenia, twojego syna spisana w zakrystji kościoła św. Pawła, a podpisana przez twego uniżonego sługę Jana Chrzciciela de Beausire, w dniu kiedy dał mu imię...
— Piękny podarunek!... — mruknęła Nicolina.
— I majątek!... — dodał wyniośle Beausire.
— Jeżeli Bóg się nie zaopiekuje, rzekła Nicolina potrząsając głową, to biedny chłopiec może żyć z jałmużny i umrzeć w szpitalu.
— Czy naprawdę panno Nicolino?... — mruknął Beausire z urazą. — Tego już wytrzymać nie można; ty nigdy nie jesteś zadowolona.
— Nie zważaj na to!... — krzyknęła Nicolina, puszczając wodze długo powstrzymanemu gniewowi. — Kto cię prosi ażebyś zważał na to?... Dzięki Bogu!... nie mam kłopotu o siebie i dziecko, i od dzisiejszego zaraz wieczoru mogę sobie szukać szczęścia gdzieindziej.
I Nicolina powstawszy, postąpiła trzy kroki ku drzwiom.
Beausire zastąpił jej drogę i otworzył oba ramiona.
— Ależ kiedy ci powiadam, niedobra, że to szczęście...
— Jakie?... zapytała Nicofina.
— Przyjdzie zaraz dziś wieczór. Choćby nawet układ zawiódł, co jest stanowczo niepodobnem według mego obrachunku, to cała strata ograniczy się na pięciu luidorach i koniec.
— Są chwilę w których pięć luidorów jest fortuną, słyszysz, panie marnotrawco!... Ty tego nie rozumiesz, ty co połknąłeś kupę złota, wyższą od tego domu.
— To dowód mojej siły, Nicolino: jeżelim je połknął, to znaczy, żem je zarobił, a jeżelim zarobił, to mogę zarobić jeszcze; Opatrzność czuwa nad... nad zręcznymi.
— O!... rachuj tylko na to.
— Panno Nicolino, czy ty czasem nie należysz do ateuszów?...
Nicolina wzruszyła ramionami.
— Czy nie należysz do szkoły pana Voltaire’a, który zaprzecza Opatrzności?...
— Jesteś jak but głupi, panie Beausire, — powiedziała Nicolina.
— Wyszłaś z ludu, nie dziwota zatem, że możesz mieć podobne pojęcia. Ale uprzedzam cię, nie popłacają w sferach, do których należę i nie wchodzą w skład moich opinij politycznych.
— Jesteś zuchwalcem, panie de Beausire — oświadczyła Nicolina.
— Ja wierzę, słyszysz, ja mam wiarę; i gdyby mi kto powiedział: „Twój syn Tosio de Beausire, który poszedł kupić sobie cukru owsianego za dwa sous, powróci z kieską pełną złata w ręku“, odpowiedziałbym: „Czemu nie, jeżeli taka wola Boża“.
I Beausire wzniósł seraficznie oczy do nieba.
— Beausire, jesteś osłem!... zawołała Nicolina.
Jeszcze nie dokończyła tych słów, gdy na schodach usłyszano głos Tosia.
— Tato!... mamo!... — wrzeszczał chłopiec.
Beausire i Nicolina słuchali drogiego głosu.
— Tato!... mamo!... — powtarzał malec coraz bardziej się zbliżając.
— Cóż się tam stało?... — zawołała Nicolina otwierając drzwi z troskliwością iście macierzyńską. — Pójdź, moje dziecko, pójdź!...
— Tato!... mamo!... — powtarzał głos wciąż się zbliżający.
— Nie dziwiłbym się — rzekł Beausire, uważając, ze ten głos miał w sobie coś radosnego, — nie dziwiłbym się, gdyby cud się ziścił, i gdyby Tosio znalazł kieskę o której dopiero mówiłem.
W tej chwili chłopiec ukazał się na ostatnim stopniu schodów i wpadł do izby z kawałkiem cukru owsianego w ustach, z workiem cukrów przyciśniętym do piersi, z ręką prawą otwartą i wyciągniętą pokazując luidora, który przy blasku świecy zajaśniał jak gwiazda.
— Boże, mój Boże!... — zawołała Nicolina zamykając drzwi. — Cóż się to stało, kochane dziecko?...
I okrywała zamorusaną twarz Tosia tymi pocałunkami macierzyńskiemi, których nic nie odstręcza, bo zdają się wszystko oczyszczać.
— Stało się!.... — rzekł Beausire ściągając zręcznie luidora i przypatrując mu się przy świecy!... — prawdziwy luidor, wartujący dwadzieścia cztery franki.
A zwracając się do chłopca zapytał:
— Gdzieżeś ty go znalazł, bębnie; muszę tam iść poszukać więcej...
— Ja nie znalazłem — odpowiedział chłopiec, dostałem.
— Dostałeś od kogo?... — zapytała matka.
— Od jednego pana.
Jak Beausire o luidora, tak Nicolina miała się zapytać o tego pana. Ale nauczona doświadczeniem, wiedząc że Beausire jest zazdrosny, powtórzyła tylko:
— Od pana?...
— Tak, mamo, odpowiedział chłopiec chrupiąc cukier zębami, — od pana.
— Od pana?... — powtórzył zkolei Beausire.
— Tak, tato, od pana, który przyszedł do kupca, gdy ja tam byłem, i powiedział: „Panie kupcze, wszak to młody szlachcic nazwiskiem Beausire, którego masz pan zaszczyt obsługiwać w tej chwili?...
Beausire się nastroszył, Nicolina wzruszyła ramionami.
— A cóż na to odpowiedział korzennik?... zapytał Beausire.
— Odpowiedział: „Nie wiem czy szlachcic, ale się istotnie Beausire nazywa“.
— „Czy an mieszka tu gdzie w pobliżu“...zapytał pan.
— „W tym domu na lewo, na trzeciem piętrze“.
— ”Proszę co najlepszego temu chłopczykowi: ja płacę“ — powiedział pan. A potem rzekł do mnie: — „Masz tu, malutki, luidora na cukierki, jak te wyjdą“. Włożył mi luidora w rękę; kupiec mi wetknął tę paczkę pod pachę i wyszedłem uradowany. A gdzież mój luidor?...
I chłopiec który nie zauważył, jak ojciec ściągnął mu pieniądz, jął go szukać na wszystkie strony.
— Niezgrabiaszu!... zawołał Beausire, zgubiłeś go.
— Nie!... nie!... nie!... — krzyczał chłopiec.
Dyskusja byłaby może przybrała poważne rozmiary, gdyby nie położył jej końca wypadek następujący:
Podczas gdy chłopiec wątpiąc jeszcze sam o sobie, szukał po ziemi luidora, spoczywającego w kieszeni kamizelki Beausira, drzwi otworzyły się zwolna i głos pełen słodyczy wyrzekł:
— Dobry wieczór, panno Nicolino; dobry wieczór, panie de Beausire; dobry wieczór, Tosiu.
Wszyscy odwrócili się w stronę tego głosu.
Na progu ukazał się z twarzą uśmiechniętą człowiek, ubrany bardzo wykwintnie.
— A!... to ten pan!... — zawołał chłopiec.
— Hrabia Cagliostro!... — zawołali razem Nicolina i Beausire.

— Macie ślicznego chłopczyka, panie de Beausire, — rzekł hrabia, — musicie być bardzo szczęśliwym ze swego ojcostwa!...

ROZDZIAŁ XXXIV.
GDZIE CZYTELNIK BĘDZIE MIAŁ PRZYJEMNOŚĆ ZNALEŹĆ PANA DE BEAUSIRE TAKIM JAKIM GO OPUŚCIŁ.

Po tych uprzejmych sławach hrabiego nastała chwila milczenia. Cagliostro stanął na środku izby i rzucił okiem badawczem wokoło, zapewne ażeby ocenić położenie moralne, a zwłaszcza pieniężne dawnych znajomych, do których nagle sprowadziły go te straszne i podziemne roboty, których był ogniskiem środkowem.
Rezultat tych oględzin, dla człowieka tak przenikliwego jak hrabia nie mógł ulegać wątpliwości.
Nawet zwyczajny spostrzegacz byłby odgadł że małżeństwo pędziło ostatkami.
Z pomiędzy trzech osób zdziwionych ukazaniem się hrabiego pierwszym co przerwał milczenie był ten któremu sumienie nic nie wyrzucało.
— A!... panie, co za nieszczęście!... — zawołał Tosio, — zgubiłem małego luidora.
Nicolina już otworzyła usta, ażeby fakt przedstawić w świeltle prawdziwem, ale namyśliła się, że jej milczenie nastręczy może chłopcu nowego jeszcze luidora.
I nie omyliła się wcale.
— Zgubiłeś luidora, biedny chłopcze?... — powiedział Cagliostro. — Masz zatem dwa nowe, ale staraj się ich nie zgubić.
I dobywając dwa luidory z woreczka, którego okrągłość obudziła pożądliwość w Beausirze, wetknął je w rękę dziecka.
— Mamo!... — zawołał chłopiec, biegnąc do Nicoliny, — mam dwa luidory: jeden będzie dla ciebie drugi dla mnie.
I chłopiec podzielił się skarbem z matką.
Cagliostro dostrzegł, z jakim zaiskrzonym wzrokiem rzekomy sierżant śledził kieskę od wydobycia jej z kieszeni, aż do schowania napowrót.
Kiedy znikła, kochanek Nicoliny westchnął głęboko.
— Cóż to, panie de Beausire, zawsześ tak melancholijny? — rzekł Cagliostro.
— A wy, panie hrabio, zawsze miljonerem?
— No, pan, który jesteś jednym z największych filozofów, jakich znałem, czy w ostatnich czasach, czy w starożytności, pan musisz znać dobrze ten pewnik, że pieniądze szczęśliwym nie czynią. Znałem pana względnie bogatym.
— Tak, — odpowiedział Beausire, — to prawda; miałem do stu tysięcy franków.
— Kiedym powtórnie spotkał się z panem, przepuściłeś już z nich około czterdziestu tysięcy, tak, iż posiadałeś tylko sześćdziesiąt, co jak na ex-policjanta, stanowiło sumkę wcale niemałą.
Beausire westchnął boleśnie.
— Co to znaczy sześćdziesiąt tysięcy franków wobec sum, jakie pan hrabia masz do rozporządzenia!
— Jako depozyt, panie de Beausire. Przypomnijno sobie okoliczności, w których cię spotkałem? Miałeś wówczas, jak powiadam, sześćdziesiąt tysięcy franków w kieszeni, a czy byłeś szczęśliwszym?
Beausire wydał westchnienie, mogące za jęk uchodzić.
— Odpowiedz pan, nalegał Cagliostro; czy zmieniłbyś położenie swe obecne, lubo posiadasz tylko luidora, który zabrałeś Tostowi?...
— Panie! — przerwał ex-policjant.
— Nie gniewajmy się, panie de Beausire; pogniewaliśmy się już raz i musiałeś wówczas aż na ulicy szukać szpady, co wyleciała przez okno, czy pamiętasz?... No! pamiętasz pan, nieprawdaż? — ciągnął dalej hrabia, gdy Beausire nie odpowiadał. — Dobra pamięć, zawsze coś znaczy. Pytam pana więc raz jeszcze, czy chciałbyś zamienić swe położenie obecne, lubo posiadasz tylko jeden nieszczęśliwy luidor zabrany Tosiowi — na położenie krytyczne, z jakiego szczęśliwie pana wydobyłem?
— Nie, panie hrabio, — odparł Beausire, — masz pan słuszność. Wtenczas, niestety! rozłączony byłem z mą drogą Nicoliną.
— A przytem ścigany trochę przez policję, z powodu tej sprawy portugalskiej... Cóż się u licha stało z tą sprawą, panie de Beausire?... Szkaradna sprawa, o ile mogę ją sobie przypomnieć!
— Wpadła do wody, panie hrabio, — odpowiedział Beausire.
— Tem lepiej, bo mogła pana bardzo niepokoić: nie rachuj jednak zbytecznie, na jej utopienie. Policja ma tęgich nurków i, żeby woda niewiedzieć jak była głęboka i mętna, brzydką sprawę snadniej zawsze, niż piękną perłę ułowić.
— Nareszcie, panie hrabio, prócz nędzy, w której pozostajemy...
— Jesteście szczęśliwi!... — rzekł Cagliostro, — o tyle, że brakuje wam tylko jakiego tysiąca luidorów, ażeby szczęście było zupełnem.
Oczy Nicoliny błysły; oczy Beausira buchnęły płomieniem.
— To jest, — zawołał ten ostatni, — że gdybyśmy mieli tysiąc luidorów, czyli dwadzieścia cztery tysiące franków, kupilibyśmy za połowę folwarczek, a resztę umieścilibyśmy na procent, i zostałbym rolnikiem.
— Jak Cyncynnat...
— A Nicolina poświęciłaby się cała wychowaniu dziecka.
— Jak Kornelja... Byłoby to nietylko przykładnie, panie Beausire, ale nawet rozczulająco. Czy nie spodziewasz się pan zyskać tego tysiąca w sprawie, którą prowadzisz w chwili obecnej?...
Beausire drgnął.
— W jakiej sprawie? — zapytał.
— No w tej, w której pan występujesz jako sierżant gwardji; w tej, dla której masz się stawić dziś wieczór pod arkadami Palais-Royal?
Beausire zbladł jak trup.
— Oh! panie hrabio, — rzekł, składając ręce błagalnie.
— No co?
— Nie gub mnie pan!
— Cóż znowu panu do głowy przychodzi! Czyżem ja porucznik policji, ażebym miał cię gubić?
— No! czym ci nie mówiła, — odezwała się Nicolina, — że wplączesz się w zły interes?...
— Więc znacie ten interes, panno Legay? — zapytał Cagliostro.
— Nie, panie hrabio, ale... jak się on tylko ukrywa przede mną z jakim interesem, musi to być zły interes, mogę ręczyć za to.
— Mylicie się, kochana parnio Legay; przeciwnie ten interes może być doskonałym.
— Nieprawdaż? — zawołał Beausire. — Pan hrabia jest szlachcicem i pan hrabia rozumie, że całej szlachcie zależy na tem...
— Ażeby ci się udało. Prawda, że całemu ludowi znowu zależy na tem, ażeby się nie udało. Wierzaj mi kochany panie Beausire, że daję ci radę prawdziwie przyjacielską — wierzaj mi, nie przyjmuj strony ani szlachty, ani ludu.
— Czyjąż zatem?
— Swoją własną.
— Moją?
— Oczywiście, twoją — poparła Nicolina. — Dosyć już myślałeś o innych, czas, byś pomyślał o sobie!
— Słyszysz pan, panna Legay mówi jak Demostenes. Pamiętaj, panie de Beausire, że każdy interes ma dobrą i złą stronę: dobrą dla jednych, złą dla drugich. Interes, jakikolwiek on jest, nie może być złym dla wszystkich, ani dla wszystkich dobrym: chodzi więc o to, ażeby się znaleźć po stronie dobrej.
— Czyż ja nie znajduję się po stronie dobrej, co?
— Niezupełnie, panie Beausire, a nawet wiele do tego brakuje. Dodam nawet, że gdybyś się pan zaciął, a wiesz, żem ja prorok potrochu, to na ten raz nie chodziłoby już o honor, nie chodziłoby o majątek; chodziłoby wprost o życie... I prawdopodobnie poszedłbyś na szubienicę.
— Panie! — rzekł Beausire, obcierając pot spływający mu po czole, — szlachcica nie wieszają.
— To prawda; lecz ażeby zyskać ucięcie głowy, kochany panie Beausire, musiałbyś szlachectwo udowodnić, coby może potrwało długo; trybunał znudziłby się czekając i kazałby cię powiesić tymczasowo. Możesz mi pan na to odpowiedzieć, że mniejsza o mękę, kiedy sprawa piękna. Ale...
— Jednakże... — wybełkotał Beasire coraz bardziej strwożony.
— Tak: jednakże pan nie jesteś tak bardzo przywiązany do swych przekonań, ażeby za nie poświęcać życie; rozumiem. Wszak życie mamy jedno.
— Panie hrabio! zdobył się nareszcie Beausire, — podczas krótkich z wami stosunków zauważyłem, że macie sposób mówienia o rzeczach, na które włosyby na głowie powstać mogły, gdybyście trafili na człowieka bojaźliwego.
— O! nie mam tego na myśli, — odezwał się Cagliostro, — wreszcie pan nie jesteś bojaźliwy.
— Nie! — odpowiedział Beausire, — ani słowa; są jednak pewne okoliczności...
— Rozumiem; naprzykład te, kiedy ktoś ma za sobą galery za kradzież, a przed sobą szubienicę za zbrodnię obrazy narodu, jak dziś nazwanoby zbrodnię mającą, przypuszczam, na celu uwiezienia króla.
— Panie! panie! — zawołał Beausire przerażony.
— Niegodziwy! toś ty na tem uwiezieniu budował złote marzenia! — rzekła Olivia.
— I niezupełnie się mylił, kochana pani; tylko, powiedziałem, każda rzecz ma dwie strony: dobrą i jasną i ciemną. Pan de Beausire zbłądził w tem, że się czepił strony ciemnej, złej: niech się odwróci i koniec.
— Czy jeszcze czas? — zapytała Nicolina.
— Zapewne.
— Cóż mam uczynić, panie hrabio? — powiedział Beausire.
— Zrób jedno przypuszczenie, kochany panie — rzekł Cagliostro, zmieniając ton.
— Jakie?
— Przypuść, że twój spisek upada; przypuść, że wspólnicy człowieka zamaskowanego i człowieka w ciemnym płaszczu są ujęci; przypuść, bo wszystko przypuszczać można w naszych czasach, że skazani są na śmierć... nie, niecierpliw się; przypuść, że jesteś jednym z tych wspólników, że masz powróz na szyi i że w odpowiedzi na twe ubolewania, boć w podobnem położeniu, człowiek, żeby nie wiedzieć jak odważny, zawsze trochę ubolewa...
— Dokończ, panie hrabio, błagam cię, już mi się zdaje, że się duszę.
— O! to nic dziwnego, przeczuwasz powróz na szyi.... Otóż, przypuść, że w odpowiedzi na twe ubolewanie, mówią ci: „Ah! biedny panie Beausire, kochany panie Beausire, twoja to właśnie wina“.
— Jakto? — zawołał Beausire.
— Otóż widzisz pan, że od przypuszczeń dochodzimy do rzeczywistości, skoro mi tak odpowiadasz, jakbyś z szafotu odpowiadał.
— Przyznaję.
— „Jakto?... — odpowiedziałby ci głos. — Bo nietylko mogłeś był uniknąć tej haniebnej śmierci, która teraz trzyma cię w szponach, ale mogłeś nadto zarobić tysiąc luidorów, za które kupiłbyś folwarczek z domkiem otoczonym bluszczami i żył w nim z panną Olivią i małym Tosiem, z pomocą pięciuset franków procentu od sumy niezużytej na kupno domu... żyłbyś jak powiedziałeś, w stanie rolniczym, obuty latem w pantofle, zimą w drewniaki. Zamiast tego jednakże rozkosznego widoku, mamy tu, zczególniej ty, przed oczyma plac Greve, osadzony dwiema lub trzema szkaradnemi szubienicami, z których najwyższa wyciąga do ciebie ramiona. Ba! mój biedny panie Beausire, paskudny widok!
— Ależ nareszcie, jakim sposobem mógłbym uniknąć tej haniebnej śmierci? jakim sposobem mógłbym zarobić te tysiąc luidorów, zapewniające spokój mnie, Nicolinie i Tosiowi?
— Takbyś się pan pytał, naturalnie, a głos by ci odpowiedział: „Nic łatwiejszego: miałeś wszak o dwa kroki od siebie hrabiego Cagliostro“.
— „Znam go — odpowiedziałbyś; — cudzoziemiec to, mieszkający w Paryżu dla przyjemności, i nudzący się piekielnie, kiedy niema żadnych nowin“.
— „Ten sam właśnie. Otóż, dość ci było pójść do niego powiedzieć mu: Panie hrabio...“
— Ależ ja nie wiedziałem, gdzie mieszka — zawołał Beausire; — nie wiedziałem, że jest w Paryżu, nie wiedziałem nawet, czy jeszcze żyje!
— „To też, mój drogi panie Beausire, odpowiedziałby ci głos, dlatego on sam przyszedł do ciebie, a skoro przyszedł sam, to przyznaj, że już nie masz wymówki. Dosyć mu powiedzieć: „Panie hrabio, wiem jak chciwym jesteś nowin; mam najświeższe. Brat królewski, Monsieur, spiskuje...
— „Czy podobna?...
— „Z panem margrabią de Favras.
— „Nie może być!
— „Tak jest; mówię napewno, bo sam jestem jednym z agentów pana de Favras.
— „Doprawdy? a jaki cel spisku?
— „Uprowadzić króla i uwieźć go do Peronne. Owóż panie hrabio, ażeby cię rozerwać, będę cię uwiadamiał, jeżeli chcesz co godzina, jeżeli potrzeba, co minuta o stanie sprawy.
— Wtedy, kochany przyjacielu, hrabia, który jest panem wspaniałomyślnym, odpowiedziałby ci:
— „Czy istotnie uczynisz to, panie de Beausire.
— „Uczynię.
— „Więc ponieważ każdy trud wymaga wynagrodzeni, to jeżeli dotrzymasz słowa, mam ja tu w kąciku dwadzieścia cztery tysiące franków przeznaczone na dobry uczynek; poświęcę je gwoli tej zachcianki, a w dniu, kiedy król zostanie uprowadzony, albo pan de Favras ujęty, przyjdziesz pan do mnie, i, słowo szlacheckie, te dwadzieścia cztery tysiące franków zostaną ci doręczone, tak jak doręczają ci te dziesięć luidorów, nie jako zadatek ani pożyczka, ale jako podarunek!“
Przy tych słowach, niby aktor odbywający próbę roli z akcesorjami, hrabia Cagliostro dobył z kieszeni ciężką kieskę, wsunął w nią dwa palce, i ze zręcznością, dowodzącą wielkiej wprawy, chwycił akurat dziesięć luidorów, ni mniej ni więcej, po które również zręcznie, trzeba oddać tę sprawiedliwość, wyciągnął rękę Beausire.
Cagliostro lekko cofnął rękę.
— Przepraszam, panie de Beausire, — rzekł, czyniliśmy podobno tylko przypuszczenia.
— Tak, — odparł Beausire, a oczy mu pałały niby węgle gorejące, — ale czyż nie powiedziałeś, panie hrabio, że od przypuszczenia przeszlibyśmy do rzeczywistości?
— A czyśmy przeszli?
Beausire namyślił się chwilę.
Pośpieszmy powiedzieć, że nie uczciwość, nie wiara danemu słowu, nie sumienie dotknięte, obudziło tę chwiejność. Choćbyśmy chcieli tak utrzymywać, czytelnik by nam nie uwierzył, znając przeszłość Beausira.
Nie — była to tylko niepewność, czy hrabia dotrzyma przyrzeczenia.
— Kochany panie de Beausire, — rzekł Cagliostro, — wiem, co się w tobie odbywa.
— Tak, macie słuszność, panie hrabio, — odpowiedział Beausire; — waham się zdradzić zaufanie, jakie położył we mnie zacny szlachcic.
I wzniósł oczy do nieba i potrząsnął głową, jakby mówił do siebie: „O! to bardzo ciężko!“
— Nie! to nie to, — odparł Cagliostro, — jesteś pan dla mnie nowym dowodem prawdy zawartej w zdaniu mędrca: „Człowiek nie zna samego siebie!“
— A cóżby było? — zapytał Beausire, urażony nieco tą łatwością, jaką hrabia czytał w głębi serc.
— Oto obawiasz się pan, że przyrzekłem tysiąc luidorów, ale mogę nie dotrzymać.
— O! panie hrabio!...
— Rzecz to bardzo naturalna, chętnie przyznaję i ofiaruję rękojmię.
— Rękojmię! jużciż pan hrabia jej nie potrzebuje.
— Rękojmię, która zawieść nie może.
— Jakaż to rękojmia? — zapytał nieśmiało Beausire.
— Panna Nicolina, Olivia Legay.
— O! — zawołała Olivia, — cokolwiek nam pan hrabia przyrzeka, to jakbyśmy mieli w ręku.
— Widzisz pan więc, co to znaczy skrupulatnie dotrzymywać przyrzeczeń. Kiedy panna Legay była raz w położeniu podobnem panu, i kiedy była mocno z tego powodu poszukiwana przez policję, zrobiłem jej propozycję: ażeby schroniła się u mnie. Wahała się; obawiała się o swój honor. Dałem jej słowo, i pomimo wszelkich pokus, jakie miałem do zwalczenia, pomimo pokus, które pan lepiej zrozumiesz, niż ktobądź, dotrzymałem słowa. Czy prawda, panno Nicolino?...
— O! — zawołała Nicolina, — przysięgam na głowę Tosia.
— Wierzysz więc, panno Nicolino, że dotrzymam słowa, jakiem obecnie zobowiązuję się względem pana Beausire, że mu dam dwadzieścia cztery tysiące franków — w dniu, gdy król uciecze, albo gdy pan de Favras będzie ujęty? Nie liczę, rozumie się tego, że rozwiązuję stryczek, który dusił już przed chwilą pana de Beausira, i że nigdy już, pomiędzy nami nie będzie mowy o sznurku i szubienicy, przynajmniej w tej sprawie. Pozatem nie ręczę; porozumiejmy się: bo są powołania tak wybitne...
— Co do mnie, panie hrabio, powiedziała Nicolina, to jakbym widziała podpis u notarjusza.
— A więc, kochana pani, — rzekł Cagliostro, kładąc na stole dziesięć luidorów, trzymane w ręku, — przenieś swe przekonanie w serce pana Beausire i interes skończony.
Dał znak Beausirowi, aby się porozumiał z Nicoliną.
Rozmowa nie trwała dłużej nad pięć minut, ale potrzeba zaznaczyć, bardzo była ożywioną.
Cagliostro wpatrywał się tymczasem przy świecy w karton ponakłuwany, i czynił ruchy głową tak, jakby witał dawną znajomość.
— Ha! ha! — rzekł, — straciłem ja na tym układzie miljon.
I upuścił karton na stół niedbale.
Ta uwaga Cagliostra zdała się na nowo zapalać rozmowę Nicoliny z Beausirem.
Nareszcie Beausire zdawał się przekonanym.
Podszedł do Cagliostra z ręką wyciągniętą, jak handlarz pragnący dobić targu.
Ale hrabia cofnął się i brwi zmarszczył.
— Panie, — rzekł — pomiędzy szlachtą słowo stoi za grę; masz pan moje, daj mi swoje.
— Jakiem Beausire, panie hrabio, stanęło.
— To dosyć, — rzekł Cagliostro.
Potem, dobywszy z kieszeni zegarek z portretem króla pruskiego Fryderyka, zdobnym brylantami, powiedział:
— Jest trzy kwadranse na dziewiątą, panie Beausire, punkt o dziesiątej czekają cię pod arkadami na placu królewskim, od strony pałacu Sully; weź te dziesięć luidorów, włóż w kieszeń od kamizelki, przywdziej mundur, przypasz pałasz, przejdź przez most Notre-Dame i idź ulicą Św. Antoniego; nie daj na siebie czekać!
Beausire nie dał sobie dwa razy tego powtórzyć. Wziął dziesięć luidorów, schował je w kieszeń, wdział mundur i przypasał pałasz.
— Gdzie zastanę pana hrabiego? — zapytał.
— Na cmentarzu Św. Jana, jeśli łaska. Kto chce rozmawiać o takich rzeczach, nie będąc słyszanym, lepiej niech pójdzie pomiędzy umarłych, niż pomiędzy żywych.
— O której godzinie?
— O której się pan załatwisz; kto przybędzie pierwszy, poczeka na drugiego.
— Pan hrabia ma jakie zajęcie? — zapytał Beausire niespokojnie, widząc, że Cagliostro nie zabiera się wyjść z nim razem.
— Tak, — odparł Cagliostro, — mam do pomówienia z panną Nicoliną.
Beausire zrobił ruch znaczący.
— O! bądź pan spokojny, kochany panie Beausire; szanowałem jej honor, kiedy była młodą dziewicą, tembardziej go uszanuję, kiedy jest matką. Idź, panie Beausire, idź.
Beausire rzucił Nicolinie spojrzenie, którem zdawał się mowie: „Pani de Beausire, okaż się godną zaufania, jakie pokładam w tobie“.

Ucałował czule małego Tosia, pożegnał hrabiego Cagliostro z szacunkiem, ale nie bez niepokoju, i wyszedł kiedy zegar na wieży Notre-Dame uderzył trzy kwadranse na dziewiątą.

ROZDZIAŁ XXXV.
EDYP I LOT.

Brakowało pięć minut do północy, kiedy człowiek jakiś wychodząc z ulicy Białego-Krzyża, zatrzymał się nieśmiało przed kratą cmentarza świętego Jana.
Tam, jakby oczy jego obawiały się zobaczyć upiora, występującego z pod ziemi, czekał, rękawem od munduru sierżanckiego pot z czoła ocierając.
Jakoż, prawie w chwili, gdy biła godzina dwunasta, ukazało się coś, jakby cień, przesuwający się pomiędzy jodłami i cyprysami. Cień ten pomknął ku kracie, i niebawem, po skrzypnięciu klucza w zamku, można się było domyśleć, że upiór miał nietylko moc wychodzenia z grobu, ale i z cmentarza.
Na skrzypnięcie cofnął się wojskowy.
— Cóż to, panie Beausire — ozwał się szyderczy głos Cagliostra, — czy mnie nie poznajesz, czy też zapomniałeś o naszej schadzce.
— A! to pan! — rzekł Beausire, oddychając jak człowiek, któremu wielki ciężar spadł z serca, to pan, tem lepiej! Te przeklęte ulice tak są ciemne i puste, że niewiadomo, czy lepiej spotkać na nich kogo, czy iść samemu.
— Cóż znowu! bałżebyś się pan kogo o jakiejbądź godzinie dnia lub nocy? Nie uwierzę, taki odważny człowiek, jak pan, noszący pałasz przy boku! Wreszcie, proszę przejść na tę stronę kraty, kochany panie Beausire, a będziesz spokojny; nie spotkasz tu nikogo prócz mnie.
Beausire usłuchał wezwania, a klucz w zamku obrócił się znowu, by drzwi zamknąć za przepuszczonym.
— A teraz — rzekł Cagliostro, — idź pan po tej ścieżce, a o dwadzieścia kroków znajdziemy rodzaj zrujnowanego ołtarza, na którego stopniach będziemy mogli wybornie poprowadzić gawędę.
Beausire szedł wciąż za Cagliostrem; ale po chwili zapytał:
— Gdzie u licha widzisz pan drogę? Ja widzę tylko ciernie, kaleczące mi kostki, i zielska dochodzące mi do kolan.
— Rzeczywiście cmentarz to najgorzej utrzymywany ze wszystkich, jakie znam; ale to nic dziwnego: pan wiesz, że na nim chowają tylko skazanych, na których wykonano wyrok śmierci na placu Greve; a z takimi nie robią wielkich zachodów. Jednakże, kochany panie de Beausire, mamy tu istne świetności...
Gdyby był dzień, pokazałbym ci miejsce, gdzie pogrzebany został Bouteville de Montmorency, ścięty za pojedynek; kawaler de Rohan, ścięty za spisek przeciw rządowi; hrabia Horn, łamany kołem za zabicie żyda; Damiens wbity na pal za usiłowanie zabicia Ludwika XV-go. O! niesłusznie złorzeczysz cmentarzowi Świętego Jana, panie de Beausire; to cmentarz źle utrzymywany, ale dobrze zamieszkały.
Beausire szedł za Cagliostrem krok w krok, jak żołnierz z drugiego szeregu za pierwszym szeregiem.
— Aha! — odezwał się Cagliostro, zatrzymując się znienacka, tak, że brzuch Beausira nieoczekującego na ten nagły przystanek, starł się z grzbietem przewodnika, oto masz pan coś świeżego. To grób twego kolegi, Fleur-d‘Epine, to jeden z morderców piekarza François, powieszony przed tygodniem; to cię powinno interesować, panie de Beausire, był on, jak ty, policjantem, a teraz udawał sierżanta.
Zębv Beausira literalnie szczękały. Zdawało mu się, że te krzaki, pośród których stąpa, to ręce skurczone, wychodzące z ziemi, by go ciągnąć za nogi, i dać mu do zrozumienia, iż los przeznaczył mu tu miejsce wiecznego spoczynku.
— Doszliśmy nareszcie!... — rzekł Cagliostro, zatrzymując się przed rodzajem ruiny.
Usiadł na słomie i wskazał palcem towarzyszowi kamień sąsiedni, by go oddzielić od swej osoby.
Czas też było usiąść; nogi expolicjanta tak się chwiały, że upadł raczej, niż usiadł.
— A teraz — rzekł Cagliositro — kiedyśmy zasiedli wygodnie, opowiedzno pan, co tam działo się pod arkadami na placu królewskim? Posiedzenie musiało być interesujące?
— Coprawda, — powiedział Beausire, — muszę wyznać, panie hrabio, że w tej chwili głowę mam nieco pomieszaną, i sądzę, że zyskalibyśmy na tem obaj, gdybyś mnie pan pytał.
— Dobrze, — rzekł Cagliostro. — Abym doszedł do tego, co chcę wiedzieć, mniejsza mi o formę. Ilu was było pod arkadami?
— Sześciu ze mną razem.
— Sześciu, to dobrze. Ciekawym, czy to ci, o których myślę. Najsamprzód pan, i co do tego niema wątpliwości.
Beausire westchnął, dając do zrozumienia, że wolałby aby była wątpliwość.
— Czyni mi pan hrabia zaszczyt, — rzekł — wymieniając mnie pierwszego, kiedy tyle wielkich osobistości znajduje się około mnie.
— To nic, ostatni mogą być pierwszymi, w danym razie. Dalej, był tam przyjaciel twój, pan Tourcaty, były oficer oddziału rekruckiego, obowiązujący się postawić legjon brabancki?
— Tak, — odpowiedział Beausire, — był Tourcaty.
— Potem, dobry rojalista, nazwiskiem Marquié, były sierżant gwardji francuskiej, dziś podporucznik.
— Tak, panie hrabio, był Marquié.
— Potem pan de Favras?
— Istotnie.
— Dalej człowiek zamaskowany.
— Rzeczywiście.
— Czy możesz mi dać jakie objaśnienia, co do tęgi człowieka zamaskowanego, panie de Beausire?
Beausire spojrzał tak bystro na Cagliostra, że mu oczy zapałały w ciemności.
— Ależ, rzekł, czy to nie jest?...
I zamilkł, jakby obawiał się popełnić bluźnierstwa, zapędzając się dalej.
— Czy to kto nie jest?... — zapytał Cagliostro?
— Czy to czasem nie jest?...
— Ależ! czy masz pypcia na języku, kochany panie Beausire; zobacz-no dobrze. Bo, widzisz, pypcie z języka mogą się dostać do gardła i rozkładając się, zacisnąć je niby stryczkiem, co byłoby niebezpieczniejsze.
— Ależ, — podjął Beausire, przyparty do muru, — może to jest sam hrabia Prowancji?
— A! kochany panie Beausire, jeżeli margrabia de Favras, który ma w tem interes, ażeby myślano, że on w całej tej sprawie dotyka ręki książęcia krwi, mówił, iż człowiekiem zamaskowanym jest hrabia Prowancji, to rozumiem, bo kto nie umie kłamać, ten nie umie spiskować; ale żebyś pan razem ze swym przyjacielem Tourcatym, wy dwaj biegli, nawykli brać miarę bliźniego swego na stopy, cale i linje, dali się tak zwieść, to nieprawdopodobne.
— Ani słowa, — rzekł Beausire.
— Hrabia Prowancji ma pięć stóp, trzy cale i siedem linij, a człowiek zamaskowany pięć stóp i sześć cali.
— Prawda, — rzekł Beausire, — i ja sam myślałem już o tem; ale jeżeli to nie hrabia Prowancji, to któż to być może?
— Ba! byłbym szczęśliwy i dumny, kochany panie Beausire, — rzekł Cagliostro, — gdybym cię mógł w tem oświecić, ja co spodziewałem się być oświeconym przez ciebie.
— Więc, — odezwał się expolicjant, wracając zwolna do swego stanu naturalnego w miarę, jak wracał do rzeczywistości, więc pan hrabia wiesz kto jest ten człowiek?
— Zdaje mi się.
— A czy wolno zapytać o?...
— O jego nazwisko?
Beausir dał znak głową, że tego właśnie sobie życzy.
— Nazwisko, zawsze to rzecz ważna, panie de Beausire, i wolałbym, doprawdy, byś pan sam się domyślił.
— Ja domyślam się już dwa tygodnie.
— O! bo nikt panu nie dopomaga.
— Dopomóżcie mi, panie hrabio.
— I owszem. Czy znasz pan historję Edypa.
— Nie tęgo, panie hrabio. Byłem na tej sztuce raz, ale ku końcowi czwartego aktu jakoś nieszczęśliwie zasnąłem.
— Życzę panu zawsze podobnych nieszczęść.
— A jednak, panie hrabio, dziś mi to na złe wychodzi.
— Więc ja panu w krótkości opowiem kto to był Edyp. Niegdyś w Tebach rządził król Lajos, ojciec tegoż Edypa, który skutkiem wyroczni porzucił syna niemowlęciem. Przypadek zrządził, że Edyp w podróży napotkał Lajosa, zgoła sobie nieznanego i zaczepiony, mimowolnie go zabił. Przybywszy do Teb, podobał się wdowie królowej Jokaście, i zaślubił ją, nie wiedząc kogo bierze za żonę. Z małżeństwa tego powstało rodzeństwo nowe, bardzo nieszczęśliwe, gdyż synowie Edypa byli mu zarazem braćmi przyrodnimi.
— Jakąż analogję upatrujesz pan hrabia między historją Edypa, a człowiekiem zamaskowanym?
— Wielką... poczekaj pan. Chciałeś najsamprzód wiedzieć jego nazwisko.
— Tak jest.
— A ja panu stawiam zagadkę. Któryż to z panów dworskich jest wnukiem swego ojca, bratem matki, a stryjem swych sióstr?
— Aj! — zawołał Beausire, zamyślając się, jak niegdyś Edyp nad zagadką Sfinksa.
— Pomyśl-no pan, pomyśl, — rzekł Cagliostro.
— Pomóż mi, panie hrabio.
— I owszem. Opowiadałem panu historję Edypa. A teraz, czy znasz zdarzenie Lota?
— Z córkami?
— Właśnie.
— Jużciż znam! Ale... zaraz... Tak, tak; coś to opowiadano o starym Ludwiku XV i o jego córce, pani Adelajdzie!
— Trafiasz pan.
— Więc tym człowiekiem zamaskowanym byłby...
— Pięć stóp sześć cali...
— Hrabia Ludwik Nay...
— Ciszej, bo i trawy mają uszy.
Beausire przerwał nazwisko.
— A teraz, kiedy nie mamy już wątpliwości co do spiskowców zamaskowanych, albo niezamaskowanych, — rzekł Cagliostro, — przejdźmy do celu spisku.
Beausire dał znak głową, że gotów odpowiadać.
— Celem spisku jest porwanie króla, nieprawdaż, panie Beausire.
— Tak jest.
— I uprowadzenie go do Peronne.
— Do Peronne.
— Jakie są na to środki pieniężne?
— Dwa miljony.
— Pożyczone u bankiera genueńskiego. Innych niema?
— Nie wiem.
— Tyle co do pieniędzy; ale potrzeba i ludzi.
— Pan de Lafayette wydał upoważnienie do utworzenia legjonu na pomoc Brabantowi, który buntuje się przeciwko cesarstwu.
— Oh! ten poczciwy Lafayette — wyrzekł do siebie Cagliostro, — poznaję go po tem.
A głośno dodał:
— Dobrze! będzie legjon. Ależ do wykonania takiego projektu potrzeba nie legjonu, lecz armji.
— Jest i armja.
— Ciekawym.
— Dwanaście tysięcy koni stoi w Wersalu; wyruszą w dniu wskazanym o godzinie jedenastej w nocy, o drugiej rano przybędą do Paryża trzema kolumnami.
— Dobrze!
— Pierwsza wejdzie przez bramę Chaillot, druga przez rogatkę Roule, trzecia przez ulicę Grenelle. Pierwsza zamorduje pana Neckera, druga gana Bailly, trzecia Lafayetta.
— Nieźle! — wyrzekł Cagliostro.
— Potem zagwożdżą działa, zbiorą się na polach Elizejskich i pójdą na Tuilleries, które wezmą.
— Tam właśnie działać ma kolumna Brabancka. Połączona z częścią gwardji zaciężnej, z czterystu Szwajcarami i trzystu sprzysiężonymi z prowincji, dzięki porozumieniu, jakie istnieje na miejscu, opanuje ona wejścia zewnętrzne i wewnętrzne. Wszedłszy do króla, zawołają: „Najjaśniejszy Panie, przedmieście Św. Antoniego zostaje w otwartym buncie... powóz stoi zaprzężony... trzeba uciekać!“ Jeżeli król zgodzi się na ucieczkę, rzecz uda się sama przez się; jeżeli się nie zgodzi, porwą go gwałtem i zawiozą do Saint-Denis.
— Ślicznie.
— Tam stoi dwadzieścia tysięcy jazdy, legjon brabancki, czterystu Szwajcarów, trzystu sprzysiężonych, dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści tysięcy rojalistów zrekrutowanych na drodze, i zaprowadzą króla do Peronne.
— Coraz lepiej! A w Peronne co będą robić, kochany panie Beausire?
— W Peronne zastaną dwadzieścia tysięcy ludzi, przybywających jednocześnie z różnych prowincyj. Targujemy się o dwadzieścia tysięcy Szwajcarów, dwanaście tysięcy Niemców, i dwanaście tysięcy Sardyńczyków, którzy połączeni z pierwszą eskortą królewską, utworzą silę stu pięćdziesięciu tysięcy ludzi.
— Piękna cyfra! — rzekł Cagliostro.
— Z tą siłą pójdziemy na Paryż; przetniemy górę i dół rzeki, by niedopuścić żywności. Paryż ogłodzony będzie kapitulował. Rozwiążemy Zgromadzenie Narodowe i powrócimy królowi, prawdziwemu królowi tron jego ojców.
— Amen! — rzekł Cagliostro.
I powstawszy dodał:
— Kochany panie Beausire, rozmowa z tobą jest jedną z najprzyjemniejszych; ale z tobą, rzecz się ma tak, jak i z najsławniejszymi mówcami: kiedy wypowiedziałeś wszystko, to nie masz więcej nic do powiedzenia. A pan, zdaje się, wypowiedziałeś wszystko?
— Przynajmniej na teraz, panie hrabio.
— Więc dobranoc, kochany panie Beausire. Jak będziesz potrzebował drugich dziesięciu luidorów, zawsze, rozumie się, tytułem podarku, to przyjdź do mnie do Bellevue.
— I mam pytać się o hrabiego Cagliostro?
— O! nie, nie wiedzianoby co to znaczy; pytaj o barona Zannone.
— Baron Zannone! — wykrzyknął Beausire, — ależ to nazwisko tego bankiera genueńskiego, który odliczył hrabiemu Prowancji dwa miljony.
— Być może, — odpowiedział Cagliostro.
— Jakto być może?
— A no tak; tylko, że ja tyle załatwiam spraw, iż ta pomieszała mi się z innemi i zrazu nie pamiętałem o niej. Zdaje mi się atoli, że sobie teraz przypominam.
Beausire stał zdumiony przed człowiekiem, który zapominały o sprawach dwumiljonowych i zaczynał przypuszczać, że choćby z punktu pieniężnego, lepiej zostawać w usługach tego, który wypożycza, niż tego, który pożycza.
Ponieważ jednak zdumienie to nie dochodziło aż do zapomnienia o miejscu, gdzie się znajduje, więc za pierwszym krokiem Cagliostra ku bramie, Beausire odzyskał ruch i szedł za nim w postawie tak kornie niewolniczej, iż myślałbyś, że to idą dwa automaty poruszane jedną sprężyną.
Przy bramie i po zamknięciu kraty, dwa ciała rozłączyły się z sobą.
— A teraz — zapytał Cagliostro, — w którą stronę idziesz, panie de Beausire?
— A pan? — Ja idę w stronę, w którą ty nie chodzisz.
— Ja zmierzam ku Palais-Royal, panie hrabio.
— A ja ku Bastylji, panie de Beausire.

I rozeszli się z sobą, Beausire skłonił się hrabiemu głęboko, Cagliostro pożegnał Beausira lekkiem skinieniem głowy; obaj zaraz też prawie znikli w mroku, Cagliostro w ulicy Temple, Beausire w ulicy Verrerie.

ROZDZIAŁ XXXVI.
W KTÓRYM GAMAIN PRZEKONYWA, IŻ JEST ISTOTNIE MISTRZEM NAD MISTRZE.

W kilka dni po rozmowie Ludwika XVI z Lafayettem, w obecności młodego pana de Bouillé, którą opisaliśmy w jednym z poprzednich rozdziałów, mistrz Gamain w towarzystwie terminatora warsztatowego, w ubraniu rzemieślniczem, ukazał się u bramy pałacu Tuilleries.
Po wpuszczeniu ich bez żadnej trudności, przeszli przez rozmaite korytarze, doszli do drzwi kuźni i wygłosili swe nazwisko i stan pokojowcowi będącemu na służbie.
Nazwiska brzmiały: Mikołaj-Klaudjusz Gamain i Ludwik Lecomte.
Pierwszy majster ślusarski, drugi terminator.
Nie imponowało w tem wszystkiem nic tak dalece arystokratycznego, atoli Ludwik XVI zaledwie usłyszał te nazwiska i stan, zerwał się sam ku drzwiom, wołając:
— Proszę!...
— Jestem!... jestem... — odrzekł Gamain, przedstawiając się z poufałością nietylko współpracującego, ale starszego.
Czy to mniej nawykły do stosunków królewskich, czy, że natura wlała w niego większy szacunek dla głów koronowanych, terminator, nie odpowiadając na wezwanie, i pozostawiając znaczną przestrzeń czasu między ukazaniem się Gamaina a swojem, stał, z kaftanem na ręku i czapką w ręku, przy drzwiach, które pokojowiec za nim zamykał.
Może wreszcie lepiej, niż stojąc w linji równej z Gamainem, mógł on z miejsca swego dostrzec błysk radości, tryskający w zagasłem oku Ludwika XVI.
— A!... to ty, mój kochany Gamainie!... — zawołał król, — miło mi cię bardzo widzieć. Doprawdy, nie rachowałem już na ciebie, myślałem, żeś o mnie zapomniał!...
— I dlatego wzięliście, Najjaśniejszy Panie, terminatora?... — rzekł Gemain. — Dobrzeście uczynili, mieliście prawo, skoro mnie tu nie było. Ale na nieszczęście dodał z gestem szyderczym, — terminator nie jest majstrem, hę!...
Terminator dał znak królowi.
— Cóż było robić!... mój biedny Gamainie!... — rzekł król. — Zapewniano mnie, że ty już się nie chcesz widzieć ze mną ani z bliska ani z daleka, mówiono mi, że obawiasz się skompromitować...
— Dalipan, Najjaśniejszy Panie, mogliście się przekonać w Wersalu, że niedobrze jest niekiedy należeć do grona waszych przyjaciół. A ja na własne oczy widziałem, fryzowane przez samego pana Leonarda, dwie głowy oficerów z Waszej straży przybocznej, bardzo krzywiące się na to, że były w przedpokojach Waszych wówczas, gdy Wasi dobrzy przyjaciele paryżanie, przyszli Wam złożyć wizytę.
Chmura przeszła po czole króla, terminator spuścił głowę.
— Ale powiadają... — prawił dalej Gamain, iż rzeczy idą lepiej od czasu, jakeście wrócili do Paryża i że teraz z paryżanami robicie, co chcecie. O!... nic dziwnego: ci Wasi paryżanie to tacy głupcy, a królowa taka miła, kiedy jej się podoba.
Co do młodego terminatora, ten zdawał się ogromnie cierpieć z powodu poufałości, jakich sobie pozwalał Gamain...
Obtarłszy pot z czoła chustką, nieco za cienką jak na ślusarczyka, podszedł bliżej.
— Najjaśniejszy Panie, — rzekł, — czy Wasza Królewska Mość, pozwali mi powiedzieć, jakim sposobem mistrz Gamain ma zaszczyt znajdować się w obecności Waszej i jakim sposobem ja się przy nim znajduję?...
— I owszem, mój kochany Ludwiku, powiedz.
— A!... to tak!... mój kochany Ludwiku, mruknął Gamain... — do prostego robotnika, do terminatora, którego się przed dwoma tygodniami poznało!... Jakżeż tedy ma się mówić do mnie, który was znam od lat dwudziestu pięciu, który Wam pierwszą piłkę w rękę włożyłem?.. do mnie, który jestem mistrzem?... Oto co znaczy mieć język złocisty, a ręce białe!...
— Do ciebie powiem: Mój dobry Gamainie!... Nazywam tego młodzieńca mój kochany Ludwiku, nie dlatego ze się wytworniej, niż ty wyraża, nie dla tego, że myje ręce częściej zapewne od ciebie, ale, że znalazł sposób sprowadzenia tutaj ciebie, mojego przyjaciela, kiedy mówiono, że nie chcesz więcej widzieć się ze mną.
— O!... — to nie ja nie chciałem widzieć się z Wami — bo ja mimo wszystkich Waszych wad, koniec końców kocham Was; ale to żona moja, pani Gamaine, ona ciągle mi gadała: „Złe masz znajomości, Gamainie, znajomości za wysokie dla ciebie; niedobrze jest widywać się z arystokratami w tych czasach; mamy trochę grosza, pilnujmy go; mamy dzieci, wychowujmy je; jeżeli delfin zechce z kolei uczyć się ślusarstwa, niech się uda do kogo innego: niebrak we Francji ślusarzy“.
Ludwik XVI spojrzał na terminatora i tłumiąc westchnienie półszydercze, półmelancholijne, rzekł:
— Zapewne, nie brak ślusarzy we Francji, tylko takich jak ty, to niema...
— Powiedziałem to majstrowi, przybywszy doń od króla, — przerwał terminator. — Powiedziałem mu: „Oto co jest, panie majster, król zabrał się do zrobienia zamka sekretnego i potrzebował pomocnika. Powiedziano mu o mnie i wziął mnie do siebie; wielki to zaszczyt, dobrze; ale to bardzo delikatna robota, którą rozpoczął“...
— Rozumie się, rzekł Gamain, — wszystko mniejsza, ale zatrzask, to grunt, to dusza zamka.
— I arcydzieło ślusarstwa.
— Rzecz pewna, że nie każdemu dano wywiązać się z takiego zadania, — rzekł Gamain.
— Właśnie... Dlatego też, mówiłem dalej, przychodzę do was, mistrzu Gamain; bo ilekroć król nie mógł dać sobie rady, odzywał się z westchnieniem:
— A!... gdyby tu był Gamain!...
— Ja tedy powiedziałem królowi: To sprowadźcież, Najjaśniejszy Panie, tego sławnego Gamaina; zobaczymy jak on się weźmie do roboty.
Ale król odpowiedział:
— Daremnie, mój Ludwiku, Gamain zapomniał o mnie.
— Zapomniał o Waszej Królewskiej Mości!... człowiek, który miał zaszczyt pracować z królem!... to niepodobna!...
Więc oświadczyłem królowi:
— Pójdę ja po tego mistrza nad mistrzami!...
Król odrzekł mi:
— Idź, ale go nie sprowadzisz.
Ja na to:
— Sprowadzę!...
I poszedłem. — A!... Najjaśniejszy Panie; nie wiedziałem, czegom się podjął i z kim miałem mieć do czynienia. Najsamprzód, jakom się przedstawił, jako terminator, musiałem zdać egzamin trudniejszy, niż do szkoły kadetów. Ale nareszcie jestem u niego.
Nazajutrz, ośmielam się napomknąć, że przybyłem z waszej poręki. Teraz, to już myślałem, że mnie wyrzuci za drzwi: nazwał mnie szpiegiem, wąchaczem. Daremnie przekładałem, że jestem istotnie przysłany przez Waszą Królewską Mość, nic nie pomogło. I wtedy zaledwie odkorkował uszy, kiedy mu powiedziałem, iż zaczęliśmy we dwóch dzieło, którego nie możemy skończyć. Ostatecznie i to go nie wzruszyło.
Dopiero wczoraj, kiedym mu doręczył te dwadzieścia pięć luidorów, które na rzecz jego otrzymałem od Waszej Królewskiej Mości, powiedział:
— Ha!.. może to być istotnie z ręki króla!... A więc zgoda; dodał, pójdziemy jutro; kto nic nie ryzykuje, nic nie ma.
Cały wieczór utrzymywałem pana majstra w tem usposobieniu, a dzisiaj rzekłem;
— Cóż, niema co robić, trzeba iść!...
Jeszcze się trochę powzdragał, alem go nareszcie przekonał. Zawiązałem fartuch pod pachami, podałem laskę do ręki, wyprowadziłem na ulicę, ruszyliśmy drogą do Paryża i jesteśmy.
— Witam was z przyjemnością!... — rzekł król, dziękując spojrzeniem młodzieńcowi za tyle trudności w ułożeniu treści, a zwłaszcza formy tego opowiadania, ileby miał Gamain w wypowiedzeniu mowy Bossueta, albo kazania Flechiera. — A teraz, mój przyjacielu Gamainie, ponieważ zapewne spieszysz się, przystąpmy więc do dzieła.
— I owszem, — rzekł Gamain. — tembardziej, iż przyrzekłem żonie powrócić dziś wieczorem. Gdzież to jest ten sławny zamek?...
Król podał Gamainowi zaimek w trzech czwartych skończony.
— A!... a!... nie chce chodzić, nieprawdaż?... Ale z mistrzem Gamainem musi, rzekł obejrzawszy całą robotę i wytłumaczywszy wszystkie uchybienia i powody, dla których zatrzask chwytać nie chciał.
— Nakierowanie może zająć cały dzień — odezwał się król po dokładnem rozpatrzeniu stanu rzeczy.
— O!... innemu niezawodnie, ale dla Gamaina dosyć dwóch godzin; tylko trzeba mnie zostawić samego i nie brzęczeć mi nad głową uwagami. Kuźnia zdaje się dostatecznie jest zaopatrzona; więc za dwie godziny, jeżeli robota będzie należycie skrapianą, — dodał z uśmiechem, — można powrócić: zamek będzie skończony.
Czego żądał Gamain, tego żądał i król: samotność Gamaina dawała mu sposobność pomówienia sam na sam z terminatorem. Udawał jednak, że robi trudności.
— Ale może ci czego potrzeba będzie, dobry Gamainie?...
— Jak mi czego będzie potrzeba, to zawołam pokojowego, i aby on tylko miał rozkaz podać mi co potrzebne, to dosyć.
Król podszedł do drzwi.
— Franciszku, — rzekł, — proszę cię, nie odchodź stąd. Oto pan Gamain, mój dawny nauczyciel ślusarstwa, który mi poprawia robotę chybioną. Podasz mu wszystko czego potrzebować będzie, a zwłaszcza jedną lub dwie butelki doskonałego bordeaux.
— Gdyby Najjaśniejszy Pan był łaskaw przypomnieć sobie, że ja wolę burgundzkie; bo to djabelskie bardzo, to jakby człowiek pił letnią wodę!...
— A!... to prawda, zapomniałem, — rzekł Ludwik XVI, śmiejąc się. — A przecież nieraz pociągaliśmy razem, mój dobry Gamain... A więc burgudzkiego, Franciszku, rozumiesz?... Volneya!...
— Doskonale!... — rzekł Gamain mlaszcząc językiem po ustach, przypominam sobie tę nazwę.
— Sprowadzi ci ono wodę na usta, hę?...
— Ej!... nie mówcie Najjaśniejszy Panie o wodzie. Ja nie wiem do czego służyć może woda, chyba do maczania żelaza. Ci co ją obracają na inny użytek, zdaje mi się, że ją odwracają od właściwego celu... woda... ph!...
— Bądź spokojny; dopóki tu będziesz, nie usłyszysz o wodzie, i ażeby wyraz ten nie wymknął się któremu z nas, zostawiamy cię samego. Jak skończysz, daj nam znać.
— A czem Najjaśniejszy Panie zajmować się będziesz przez ten czas?
— Szafą, do której zamek ten przeznaczony.
— To właśnie robota dla nas odpowiednia. Życzę przyjemności.
— Nawzajem!... odrzekł król.

I poufale skinąwszy Gamainowi, wyszedł z terminatorem Ludwikiem Lecomtem, czyli z hrabią Ludwikiem, jak woli czytelnik, bo zapewne w tym rzekomym robotniku ślusarskim domyślił się syna margrabiego de Bouillé.

ROZDZIAŁ XXXVII.
GDZIE MOWA JEST ZGOŁA O CZEM INNEM NIŻ O ŚLUSARSTWIE.

Ludwik XVI nie wyszedł tym razem z kuźni schodami zewnętrznemi i wspólnemi dla całej służby; ale schodami tajemnemi, których sam wyłącznie używał.
Schody te prowadziły do jego gabinetu, gdzie miał swą pracownię.
Jeden ze stołów tego gabinetu, okryty był wielką mapą Francji, dowodzącą, że król często już badał drogę najkrótszą, lub najłatwiejszą dla wyjścia z królestwa.
Ale dopiero na samym dole i po zamknięciu drzwi za sobą i robotnikiem slusarskim, Ludwik XVI, rzuciwszy badawczym wzrokiem po gabinecie, zdał się poznawać swego towarzysza, idącego z kaftanem na ramieniu i czapką w ręku.
— Jesteśmy nareszcie sami, kochany hrabio, rzekł. — Niech ci najsamprzód powinszuję twej zręczności i podziękuję za twe poświęcenie.
— A mnie niech wolno będzie przeprosić Najjaśniejszego Pana, że, nawet w jego służbie śmiem przedstawiać się w podobnym stroju i przemawiać do Waszej królewskiej mości tak, jak to przed chwilą czyniłem.
— Mówiłeś, jak przystało na dzielnego szlachcica, mój kochany Ludwiku; a jakikolwiek jest ubiór, zawsze pod nim bije serce prawe. Nie mamy niestety czasu do stracenia; nikt, nawet królowa, nie wie o twej obecności tutaj, nikt nas nie podsłuchuje, powiedz mi prędzej, co cię sprowadza.
— Wszak Najjaśniejszy Pan posyłał do mego ojca oficera służbowego?...
— Tak, pana de Charny.
— Miał on list z sobą...
— Nic nieznaczący, przerwał król, był to tylko wstęp do ustnego polecenia.
— To ustne polecenie spełnił on, i dlatego, ażeby wykonanie było pewniejszem, oraz w nadziei, że będę mógł się osobiście rozmówić z Najjaśniejszym Panem, z rozkazu ojca wybrałem się do Paryża.
— Jesteś więc uwiadomiony o wszystkiem?...
— Wiem, że król w danej chwili chce być pewnym możności opuszczenia Francji.
— I że liczy pod tym względem na margrabiego de Bouillé, jako na człowieka, który mu najlepiej dopomóc może w tym zamiarze.
— Ojciec mój jest dumny i wdzięczny za uczyniony mu zaszczyt, Najjaśniejszy Panie.
— Mówmy o rzeczy głównej. Jak mu wydaje się mój zamiar?...
— Hazardowym, wymagającym wielkich ostrożności, ale nie niepodobnym.
— Najsamprzód... — zauważył król, ażeby współdziałanie pana de Bouillé mogło mieć tę skuteczność, jaką obiecuje prawość i poświęcenie, czy nie należałoby, oprócz dowództwa w twierdzy Metz, oddać pod jego zawiadywanie kilku prowincyj, a nadewszystko Franche-Comté?...
— Takie jest zdanie ojca, Najjaśniejszy Panie, i szczęśliwy jestem, iż król pierwszy wyraził w tym względzie, margrabia obawiał się ażeby król nie przypisał ambicji osobistej...
— Alboż to ja nie znam bezinteresowności twojego ojca?... Czy umawiał się z tobą o drogę?...
— Przedewszystkiem, Najjaśniejszy Panie, ojciec mój obawia się jednej rzeczy...
— Jakiej?...
— Ażeby nie przedstawiano Waszej królewskiej mości kilku projektów ucieczki, ze strony Hiszpanji, Cesarstwa, lub Turynu, i ażeby te projekty nie krzyżowały jego projektu; który chybić tym sposobem może przez jakąś z okoliczności przypadkowych, idących skutkiem zazdrości lub nieroztropności stronnictw.
— Mój kochany Ludwiku, przyrzekam ci, że pozwolę wszystkim intrygować około siebie; jest to najsamprzód potrzebą stronnictw, a następnie koniecznością mego położenia. Kiedy umysł Lafayetta i wzrok Zgromadzenia pójdą w kierunku nici, nie mających innego celu nad obłąkanie ich, my tymczasem, bez innych powierników krom osób ściśle potrzebnych do wykonania naszego projektu, a godnych zaufania, pójdziemy swoją drogą tem pewniej, im ona będzie bardziej tajemną.
— Po załatwieniu tego punktu, oto co ojciec mój ma zaszczyt przełożyć Waszej królewskiej mości.
— Słucham cię, — rzekł król, nachylając się nad mapą Francji, ażeby oczyma śledzić za różnymi projektami, jakie młody hrabia miał mu wykładać ustnie.
— Jest kilka punktów, do których król udać się może.
— Zapewne.
— Czy Najjaśniejszy Pan wybrał?...
— Jeszcze nie; czekałem na zdanie margrabiego de Bouillé i spodziewam się, że mi je przysyła.
Młodzieniec z uszanowaniem potwierdził to skinieniem głowy.
— Jest najsamprzód Besançon, którego cytadela przedstawia punkt bardzo silny i korzystny dla zebrania armji, oraz dla podania znaku i ręki Szwajcarom. Szwajcarowie, połączeni z armją, będą mogli przejść przez Burgundję, gdzie rojaliści są liczni, a stamtąd ruszyć na Paryż.
Król uczynił ruch głową znaczący: „Wolałbym co innego“.
Młody hrabia mówił dalej:
— Jest następnie Valenciennes, lub inne miejsce we Francji, takie któreby posiadało załogę wojskową. Margrabia de Bouillé mógłby tam udać się sam z wojskiem zostającem pod jego dowództwem, wprzód, albo po przybyciu króla.
Ludwik XVI powtórzył ruch wyrażający: „Co innego, panie“.
— Król, — mówił dalej młodzieniec, — może także wyjść przez Ardenny i Flandrję austrjacką, i wrócić następnie przez tęż samą granicę, kierując się na punkt, któryby w zawiadywaniu swem otworzył margrabia de Bouillé, i gdzie możnaby wcześnie zgromadzić wojsko.
— Zresztą powiem ci, dlaczego chcę się zapytać, czy nie mamy co lepszego na myśli nad to wszystko.
— Nakoniec, król może udać się wprost na Sedan, lub na Mantmedy; tam generał, znajdując się w samym środku swego dowództwa, może postąpić według życzenia króla i osłaniać go, czyby mu się podobało wyjść z Francji, czy ruszać na Paryż.
— Kochany hrabio, rzekł król, wytłumaczę ci w dwóch stawach, dlaczego nie przyjmuję trzech pierwszych propozycji, i dlaczego prawdopodobnie zatrzymam się na czwartej.
Najsamprzód, Besançon jest za daleko, a tem samem mógłbym być łatwo zatrzymany na drodze, nimbym dojechał.
Valenciennes jest w sam raz, co do odległości, i chętniebym tam się udał, bo duch dobry ożywia to miasto; ale pan de Rochambeau, dowodzący w Hainaut, czyli prawie u jego bram, oddany jest całkiem duchowi demokratycznemu.
Co się tyczy wyjścia przez Ardenny i Flandrję, by się odwołać do Austrji, która mięsza się do naszych spraw dla tego tylko, ażeby je gmatwać, ale ma dosyć teraz z chorobą mego szwagra, z wojną Turecką, z powstaniem w Brabancie, poco jej jeszcze narzucać ciężar zerwania z Francją. Wreszcie ja nie chcę uchodzić z Francji; król, gdy raz stąpi krok poza swoje królestwo, nie wie nigdy, czy doń powróci. Pamiętaj Karola II, Jakóba II; jeden wraca dopiero po latach trzynastu, drugi nie wraca nigdy.
Nie, wolę Montmedy; Montmedy znajduje się w odległości przyzwoitej, w środku zawiadowstwa twego ojca... Powiedz margrabiemu, że jużem wybrał, i że się udam do Montmedy.
— Czy król postanowił już ten wyjazd, czy jest on tylko w projekcie?... — ośmielił się zapytać młodzieniec.
— Nie, kochany Ludwiku, jeszcze nic nie postanowiłem i wszystko zależeć będzie od okoliczności. Gdybym widział, że królowa i dzieci moje narażone są na nowe niebezpieczeństwa, jak to było w nocy z piątego na szósty października, postanowię i, powiedz to ojcu, jak raz postanowienie powezmę, będzie ono nieodwołalnem.
— A teraz, Najjaśniejszy Panie — mówił dalej młody hrabia, — gdyby mi wolno było względnie do sposobu, w jaki podróż ma się odbyć, poddać mądrości króla zdanie mego ojca...
— Proszę cię, proszę!..
— Ojciec mój mniema, że możnaby zmniejszyć niebezpieczeństwo podróży, rozdzielając je...
— Wytłumacz się jaśniej.
— Wasza królewska mość wyjechałby jedną stroną z księżną Elżbiettą, kiedy królowa wyjechałaby drugą stroną, z jego królewiczowską mością delfinom... tak że...
Król nie dał dokończyć hrabiemu.
— Próżno roztrząsać ten punkt, mój kochany Ludwiku. — rzekł. W chwili uroczystej przysięgliśmy, królowa i ja, że się nie rozłączymy. Jeżeli ojciec twój chce nas ocalić, niech nas ocali razem albo wcale.
Młody hrabia skłonił się.
— W danej chwili król wyda rozkazy, rzekł, a rozkazy króla będą wykonane. Pozwolę sobie tylko zwrócić uwagę króla, że trudno będzie znaleźć tak duży powóz, by wszystkie dostojne osoby, wraz ze służbą pomieścić się mogły.
— Nie troszcz się o to, kochany Ludwiku; każemy zrobić umyślnie, to rzecz przewidziana.
— Jeszcze jedna rzecz, Najjaśniejszy Panie. Dwie drogi prowadzą do Montmedy: pozostaje mi zapytać, którą Wasza królewska mość wybiera, ażeby ją wcześniej wybadać za pośrednictwem inżyniera zaufanego.
— Takiego inżyniera mamy. Hrabia de Charny poświęcony nam, wiernie i z niepospolitym talentem pozdejmował mapy z okolic Chandernagor, a im mniej osób przypuścimy do tajemnicy, tem lepiej: mamy w panu de Charny sługę oddanego bez granic, dzielny to człowiek i inteligentny, użyjemy go. Co do drogi, jak widzisz, zajmowałem się nią. Ponieważ zgóry wybrałem Montmedy, przeto obie drogi tam prowadzące wytknięte są na mapie.
— Są nawet trzy drogi — zauważył de Bouillé.
— Wiem, ta która prowadzi z Paryża do Metz, a następnie, po przebyciu Verdun, wchodzi na drogę Stenay, odkąd Montmedy znajduje się tylko półtory mili.
— Jest prócz tego droga na Reims, Isle, Rethel i Stenay, rzekł młody hrabia tak żywo, iż król mógł dostrzec, jako za tą najwięcej obstaje.
— A!... — odparł król, zdaje się, że ta najwięcej ci się podoba?...
— O!... Najjaśniejszy Panie, ja zaledwie dorosły młokos, nie śmiałbym przyjmować odpowiedzialności za opinję, w tak ważnej sprawie!... Nie moja też to opinja, Najjaśniejszy Panie, ale mojego ojca; opiera się zaś ona na tem, że kraj, który ta droga przebiega, jest ubogi, prawie pusty, a tem samem mniej wymagający ostrożności. Ojciec dodaje, że pułk Royal-Allemand, pułk najlepszy w całej armji, jedyny może, który pozostał zupełnie wiernym. kwateruje w Stenay, i od Isle lub Rethel mógłby użyty być na eskortę króla: tym sposobem uniknęłoby się zbyt wielkiego ruchu wojsk.
— Tak, przerwał król, ale trzebaby przejeżdżać przez Reims, gdzie byłem pomazany na króla i gdzie pierwszy lepszy mógłby mnie poznać. Nie, kochany hrabio, pod tym względem powziąłem postanowienie nieodzowne.
I król wyrzekł te słowa głosem tak mocnym, że hrabia Ludwik ani już myślał oponować.
— Więc Najjaśniejszy Pan, zapytał, wybiera drogę?
— Chalons przez Varennes z pominięciem Verdun. Co do pułków, te będą rozmieszczone po małych miasteczkach, pomiędzy Montmedy i Chalons; nie widziałbym nawet w tem nic niestosownego, ażeby pierwszy oddział oczekiwał na mnie w ostatniem mieście.
— O!... jak staniemy już na tym punkcie, Najjaśniejszy Panie, rzekł młody hrabia, to rzecz będzie do dyskusji, pod jakie miasto ciągnąć mają te pułki; tymczasem wiadomo zapewne Waszej królewskiej mości, że w Varennes niema poczty konnej.
— Miło mi, żeś tak dobrze świadom wszystkiego, hrabio, rzekł król śmiejąc się, — to dowodzi, żeś pilnie badał nasz projekt; ale nie obawiaj się o to, znajdziemy sposób, ażeby trzymać konie gotowe, powyżej lub poniżej miasta; nasz kwatermistrz i inżynier powie nam, gdzie lepiej.
— A teraz, — oświadczył młody hrabia, — kiedy prawie wszystko wyczerpane, czy Wasza królewska mość pozwoli mi zacytować, w imieniu mojego ojca, kilka wierszy autora włoskiego, które tak mu się dziwnie wydały stosownemi do położenia, w jakiem znajduje się król, że kazał mi się nauczyć ich na pamięć, ażebym je mógł powtórzyć.
— Słucham.
— Oto są: „Zwłoka jest zawsze szkodliwą, i niema nigdy okoliczności całkowicie przyjaznej we wszystkich przedsiębranych sprawach; tak, iż kiedy kto czeka aż do spotkania sposobności, ze wszech miar doskonałej, nigdy nie przedsięweźmie nic, albo jeśli przedsięweźmie, wyjdzie często na tem źle“. Tak mówi autor, Najjaśniejszy Panie. — a autorem tym jest Machiawel. Będę więc miał wzgląd na radę ambasadora wspaniałej republiki.... Ale cicho!... słyszę kroki na schodach... to Gamain schodzi; wyjdźmy naprzeciw niego, ażeby nie wiedział, żeśmy się zgoła czem innem zajmowali, niż szafą.
Powiedziawszy to, król otworzył drzwi od schodów tajemnych.

Majster ślusarski ukazał się też na ostatnim stopniu, z zamkiem w ręku.

ROZDZIAŁ XXXVIII.
GDZIE WYKAZANO, ŻE I PIJACY MAJĄ BÓSTWO OPIEKUŃCZE.

Około godziny ósmej wieczorem, człowiek w ubraniu robotniczem, wyszedł z Tuilleries i udał się w tę stronę Pól Elizejskich, którą dziś nazywają Cours-la-Reine.
Stamtąd posunął się dalej i tak idąc drogą, napotkał pierwszy szynk. Wtedy widocznie odbywa się w nim walka wewnętrzna: wstąpić czy odejść. Z walki tej wyszedł zwycięsko.
Przy drugim szynku pokusa się ponowiła, a wtedy inny człowiek, idący za pierwszym jak cień niewidzialny, mógł myśleć, że ulegnie.
Lecz i tym razem jeszcze wstrzemięźliwość zwyciężyła.
Na nieszczęście, znajdowała się na drodze nietylko trzecia, ale dziesiąta, i dwudziesta szynkownia; stąd pokusy mnożyły się ciągle, aż wreszcie uległ.
Wchodząc do szynku robotnik stanął przy bufecie i zażądał tylko miarki.
Nieznajomy, chodzący za robotnikiem poczekał nań, a gdy po wypiciu, robotnik wyszedł z szynku, znowu pomknął za nim w drogę.
Zaledwie robotnik uszedł sto kroków, pragnienie tak się w nim wzmogło, że musiał przystanąć, ażeby je ugasić; tylko teraz zażądał półbutelki.
Cień przyczepiony doń zatrzymał się na rogu szynku. Po wyjściu podróżnego, znowu podążył za nim krok w krok.
Po jakich stu krokach, robotnik zatrzymał się po raz trzeci, i teraz zażądał już butelki całej.
Cień musiał znowu czekać.
Nie chcąc już zatrzymywać się dłużej, a pragnąc pić, podróżny w chwili wychodzenia z karczmy, zaopatrzył się w odkorkowaną butelkę wina, jako towarzyszkę podróży.
Podróżny szczęśliwie przebył rogatkę Passy.
Nieznajomy idąc za nim, przeszedł także przez rogatkę bez przeszkód.
O jakie sto kroków za rogatką, podróżny nasz jął śpiewać. W kieszeni miał jeszcze pół butelki. Kiedy zaś ta się wypróżniła i kiedy daremnie ściskał ją oburącz, śpiew zmienił się w mruczenie, wreszcie począł przeklinać:
— O! niegodziwiec!... dawnemu znajomemu dać takiego podłego wina... puh! Ale też niech przyśle po mnie, żeby mu jego zamki narządzić, to mu powiem: „Bywaj zdrów, Najjaśniejszy panie!“ Niech twoja królewska mość sama sobie zamki narządza“. Zobaczymy, czy to tak łatwo zrobić, jak dekret podpisać...
I mówiąc te słowa, nieszczęśliwy padł całą długością po raz trzeci na bruk gościńca, miękko wysłany grubą warstwą błota.
Pierwsze dwa razy wstał sam. Za trzecim razem, po rozpaczliwych wysiłkach, zmuszony był uznać, że zadanie przechodziło jego siły, to też z westchnieniem postanowił wybrać sobie na noc za łoże, łono wspólnej naszej matki ziemi.
Na tę snąć chwilę znużenia i słabości, oczekiwał nieznajomy. Podszedł wówczas doń ostrożnie i zawoławszy przejeżdżającą dorożkę, rzekł do woźnicy:
— Mój; przyjacielu, oto mój towarzysz zachorował, masz sześć franków, wsadź go do powozu i zawieść do karczmy przy moście Sewrskim, ja siądę przy tobie na koźle.
Woźnica z całą delikatnością, do jakiej był zdolny, podniósł pijanego, umieścił go miękko na dnie dorożki między dwoma siedzeniami, zamknął drzwiczki i wsiadł na kozioł, gdzie umieścił się już nieznajomy. Zawrócił dorożkę, zaciął konie i w pół godziny stanął przy karczmie nad mostem Sewrskim.

We wnętrzu tej karczmy, po dziesięciu minutach, poświęconych rozpakowaniu obywatela Gamaina, którego czytelnik poznał zapewne oddawna, odnajdziemy czcigodnego mistrza nad mistrzami, przy tym samym stole i naprzeciw tego samego rzemieślnika płatnerskiego, jak w jednym z dawniejszych rozdziałów tego opowiadania.

ROZDZIAŁ XXXIX.
CO TO JEST PRZYPADEK.

Gospodarz karczmy przy moście Sewrskim spał, kiedy pierwsze uderzenia pięści filantropa, co zabrał majstra Gamaina, we drzwiach się ozwało.
Rozespany, potykający się i mruczący gospodarz, pośpieszył sam, aby otworzyć.
Ujrzawszy gości, wprowadził ich (mistrza Gamaina i jego przewodnika) do małego alkierza.
Nasamprzód nieznajomy dodał dorożkarzowi] dwadzieścia cztery su, tytułem kieliszkowego, do sześciu franków tytułem zapłaty.
Potem, widząc mistrza Gamaina na krześle, z głową opartą o poręcz, kazał przynieść dwie butelki wina i karafkę wody.
Do pół kieliszka wody, wpuścił pięć kropli płynu z flakonika, płynu, który nie był niczem innem, tylko roztworzonym amoniakiem i podniósł kieliszek do ust Gamaina.
Ten chciwie połknął płyn ten djabelski, otworzył oczy nadmiernie i krzyknął między dwoma kichnięciami:
— A! zbójco! czegoś ty mi zadał? Phik! phik!
— Mój kochany... odparł nieznajomy — zadałem ci likworu i uratowałem życie.
— A!... — rzekł Gamain, — jeżeli tak, toś dobrze zrobił.
Nie bez korzyści Gamain otworzył drugi czy trzeci raz oczy. Podczas tego ruchu, ślusarz spojrzał dokoła i z uczuciem głębokiej wdzięczności, poznał, ściany karczmy, które go otaczają, są mu wielce znajome.
W częstych wycieczkach do Paryża z rzemiosła wynikłych, rzadko się zdarzało, ażeby Gamain nie zatrzymał się przy moście Sewrskim. Zatrzymanie to mogło nawet uważane być jako potrzebne, ponieważ karczma leżała jakby w pół drogi.
— Aha, rzekł, to dobrze; tom ja tedy uszedł już pół drogi.
— Tak, dzięki mnie — odparł płatnerz.
— Jakto, dzięki wam?... — zapytał Gamain. — A któż wy jesteście?
Gamain spojrzał na towarzysza z większą jeszcze, niż przedtem uwagą.
— Czekajcie no, czekajcie, — rzekł, — zdaje mi się, że was już gdzieś widziałem. Ale gdziem ja was widział..! gdziem was widział?... Oto tu...
— Doskonale.
— Kiedym was widział? Czekajcie no, a jużci że to wtedy kiedym powracał z Paryża, po robocie... sekretnej...
— Bardzo dobrze. A teraz kto ja jestem?
— Kto wy jesteście? Jesteście człowiekiem, który mi ufundował wina, więc dobrym człowiekiem: tak! daję wam na to rękę.
— Tem chętniej ją przyjmuję, — odparł nieznajomy, — iż od ślusarza do płatnerza, to nie dalej jak długość ręki.
— A! dobrze, dobrze; teraz przypominam sobie wybornie. Było to 6-go października, kiedy król wracał do Paryża, mówiliśmy nawet o nim owego dnia.
— Rozmowa z wami była bardzo interesującą, mistrzu Gamainie. Chcę też z niej korzystać jeszcze, zapytam was coście robili przed godziną, leżąc jak długi wpoprzek gościńca, o dwadzieścia kroków od dorożki jadącej, która, gdyby nie ja, przecięłaby was była na dwoje Czy macie jakie zmartwienie i chcieliście życie sobie odebrać.
— Ja? życie sobie odebrać?... Czy pewni jesteście, żem ja tam leżał?
— A toż popatrzcie na siebie.
Gamain spojrzał na ubranie.
— Ho! ho! — rzekł, pani Gamain będzie się gniewała. Mówiła mi wczoraj: „Nie bierzże nowego ubrania; włóż stary kaftan; dobry on do Tuillieries“.
— Jakto! do Tuilliers? — powiedział nieznajomy. — Toście wy wracali z Tuilleries, kiedym was spotkał.
— A jużci tak —odpowiedział — wracałem z Tuillieries. Niema w tem żadnej tajemnicy, byłem nauczycielem pana Veto.
— Jakto, pana Veto? Kogóż wy nazywacie panem Vato?...
— Alboż nie wiecie, że tak nazywają króla?
— Ba!... — rzekł nieznajomy, — alboż to was wezwano do Paryża dla jakiejś roboty w rodzaju tej, którą wykonaliście, kiedym was spotkał pierwszy raz. Kiedyście to ozamczali jakieś drzwi sekretne u tego wielkiego pana, coście nawet nie umieli powiedzieć, gdzie mieszka.
Teraz także chodziło o drzwi, ale u króla. I zamiast o drzwi od schodów, chodziło o drzwi od szafy.
— I chcecie wmówić we mnie, że król, który bawi się w ślusarstwo, posyłał aż po was, by mu drzwi ozamczyć. Co znowu!
— Jednak tak jest. Przysłał po mnie do Wersalu swego czeladnika, którego wziął sobie do pomocy, a który umiał mniej jeszcze od niego.
— No i cóżeście robili, przybywszy do króla?
— Weszliśmy do kuźni: król dał mi zamek wcale nieźle zaczęty, ale uwikłany w sprężyny. Spojrzałem, i już wiedziałem, co mu jest. „Zostawcie mnie tylko samego, rzekłem, a za godzinę chodzić będzie jak na kółkach. Więc król odszedł z tym djabelskim czeladnikiem.
— Wielkiemi schodami? — zapytał niedbale płatnerz.
— Nie, małemi schodami, sekretnemi, które prowadzą do jego gabinetu. Kiedym skończył, powiedziałem sobie. „Ta szafa, to tylko wykręt; oni się tam zamknęli żeby knuć jakiś spisek. Zejdę pocichu; otworzę drzwi od gabinetu, brzdęk! i zobaczę co robią“.
— A cóż oni robili? — zapytał nieznajomy.
— Akurat! podsłuchiwali zapewne. Jużciż ja, rozumiecie, nie chodzę jak baletnik udali jakoby szli naprzeciw mnie i w chwili, gdy miałem wziąć za klamkę, drzwi się otwarły.
— “Aha! to ty, Gamain! — odezwał się król.
— „Ja, Najjaśniejszy Panie — odpowiedziałem skończyłem.
— „I my takżeśmy skończyli — powiedział — pojdź, dam ci teraz inną robotę.“
I prędko przeprowadzili mnie przez gabinet; ale ja tymczasem spostrzegłem rozłożoną na dużym stole wielką mapę.
— I nie zauważyliście nic szczególnego na tej mapie?...
— I owszem: trzy długie szeregi szpilek, idące od środka na granicę trzema różnemi drogami.
— Więc myślicie, że zamiast zajmować się szafą, król z czeladnikiem zajmowali się tą mapą?
— Jestem pewien — odrzekł Gamain. — Szpilki miały główki napuszczone lakiem; jedne czarnym, drugie niebieskim, trzecie czerwonym. Otóż król trzymał w ręku, szpilkę o główce czerwonej i zęby sobie wykałał. Ale to jeszcze nie koniec: tam była istotnie szafa!
— Aha! a gdzież to?
— Gdzie? Zgadnijcie!... Wdrążona w mur od korytarza wewnętrznego, który łączy alkowę króla z pokojem królewicza.
— A wiecie, że to ciekawe... I ta szafa była sobie tak otwarta?.
— Akurat!... Wytrzeszczyłem ślepie, że mało mi na wierzch nie wylazły i nie zobaczyłem nic. „A gdzież ta szafa?“ — rzekłem. Wtedy król kazał czeladnikowi poświecić, bo korytarz był ciemny, potem podniósł obicie i zobaczyłem otwór okrągły, mający ze dwie stopy średnicy.
— Mój przyjacielu, czy widzisz ten otwór? — rzekł król. Kazałem go zrobić dla zachowania pieniędzy. Teraz trzeba przymocować zamek do tych drzwi żelaznych, aby zamykały się tak, aby obicie przylegało gładko i zakrywało drzwi, tak jak zakrywało otwór... Czy ci potrzeba pomocnika? Ten młodzieniec ci pomoże: jeżeli zaś nie, to go użyję do czego innego.
— „Oh! — odpowiedziałem, — Wasza królewska mość, jeżeli ma tu co do schowania, może powrócić za trzy godziny. Pomocnik mi niepotrzebny“.
Musiał chyba czeladnik, jak król powiedział, mieć coś gdzieindziej do roboty, bo jużem go odtąd nie widział, król tylko przyszedł po upływie trzech godzin i zapytał:
— „I coż, Gamain, jak stoimy?“
Pokazałem mu drzwi, które chodziły jak po maśle, nic a nic nie skrzypiąc, oraz zamek, który obracał się jak panna w tańcu.
— Dobrze — rzekł — teraz, mój Gamainie, pomożesz mi policzyć pieniądze, które ukryć pragnę“.
I kazał kamerdynerowi przynieść cztery wtorki luidorów podwójnych i powiedział do mnie:
— „Rachujmy“.
Wtedy ja narachowałem milion a on drugi milion, a gdy zostało dwadzieścia pięć reszty:
— Weź sobie te dwadzieścia pięć luidorów za fatygę, Gamainie“, — rzekł do mnie.
Biorę te dwadzieścia pięć luidorów, chowam do kieszeni i mówię: — Dziękuję pokornie Waszej królewskiej mości! ale z tem wszystkiem, nie jadłem nic od samego rana, i usycham z pragnienia. Jeszczem nie skończył, kiedy królowa wchodzi ukrytemi drzwiami, tak, że nim się obejrzał, staje przy mnie, a w ręku trzymała talerz, na którym była szklanka wina i ciasto.
— „O! — powiedziałem, kłaniając się do nóg — nie trzeba było było trudzić się dla mnie, Najjaśniejsza królowo... nie warto było“.
— Bo naprawdę nie śmieszne to?... Szklaneczka wina dla mężczyzny, któremu się chce pić, i ciasteczko dla mężczyzny, któremu się chce jeść!... Chciałem odmówić... ale wypiłem. Potem podziękowałem królowi jak się należało, i poszedłem w drogę, zaprzysięgając, że mnie już nigdy nie zobaczą w Tuilleries.
Musieli mi domięszać trucizny. Zaledwie przeszedłem przez most Tournant, zaczęło mnie okropnie palić w gardle... Musiałem ugasić pragnienie; im więcej piłem, tem więcej pić mi się chciało. I trwało to póty, ażem stracił przytomność. Mogą być spokojni; jeżeli mnie kiedykolwiek powołają na świadka przeciwko nim, powiem, że mi dali dwadzieścia pięć luidorów za cztery godziny pracy i porachowanie miliona, a z obawy, żebym nie wskazał miejsca, gdzie skarb ukryli, otruli mnie jak psa![3].
— Co do mnie mój kochany Gamainie, to poprę wasze świadectwo, mówiąc, że zadałem wam odtrutkę, dzięki której powróciliście do życia.
— To też — rzakł Gamain, biorąc nieznajomego za obie ręce — pomiędzy nami odtąd przyjaźń na śmierć i życie.
I odmawiając ze wstrzemięźliwością iście spartańską kieliszka wina, ofiarowanego mu po raz trzeci, czy czwarty przez towarzysza, któremu przyjaźń wieczną zaprzysięgał, Gamain udał się drogą do Wersalu, gdzie przybył zdrów i cały o drugiej zrana, z dwudziestu pięciu luidorami króla w kieszeni.
Rzekomy płatnerz, pozostawszy w karczmie, wydobył z kieszeni notesik i zapisał w nim ołówkiem:
„Za alkową królewską, w korytarzu ciemnym, prowadzącym do pokoju królewicza — szafa żelazna“.

„Dowiedzieć się, czy Ludwik Lecomte, czeladnik ślusarski, nie jest poprostu hrabią Ludwikiem, synem margrabiego de Bouillé, przybyłym z Metz przed jedenastu dniami“.

ROZDZIAŁ XL.
MACHINA DOKTORA GUILLOTIN.

Cagliostro, dzięki stosunkom dziwnym, jakie posiadał we wszystkich klasach społecznych, a nawet pomiędzy służbą królewską, dowiedział się w parę dni, że hrabia Ludwik de Bouillé przybył do Paryża 15-go czy 16-go listopada; że 18-go odkryty został przez kuzyna swego, generała Lafayette; że tegoż samego dnia przedstawił się królowi jako czeladnik ślusarski i podjął się pracować, u Gamaina, u którego bawił trzy dni; czwartego dnia przybył z nim z Wersalu do Paryża, dostał się bez trudności do króla; wrócił do mieszkania zajmowanego u przyjaciela, Achillesa do Chatelet, zmienił natychmiast ubranie, i tegoż jeszcze dnia wieczorem wyjechał napowrót pocztą do Metz.
Z drugiej strony, nazajutrz po konferencji nocnej odbytej na cmentarzu Św. Jana, z panem de Beausire, zacny ten spiskowiec przybiegł wystraszony do bankiera Zannone, do Bellevue, bo wracając z szulerki o siódmej zrana i, pomimo sławnego układu, zgrawszy się do ostatniego luidora, zastał dom zupełnie pusty, panna Olivia i mały Tosio przepadli.
Wtedy przyszło mu na pamięć, że hrabia Cagliostro nie chciał z nim wyjść razem, pod pretekstem, iż ma coś poufnego do powiedzenia pannie Olivii. Była to droga otwarta do podejrzeń, pannę Olivię musiał porwać hrabia Cagliostro. jako dobry wąchacz, pan Beausire zwąchał nosem drogę, i szedł nią aż do Bellevue; tam podał swoje nazwisko, i zaraz go wprowadzono do barona Zannone, czyli hrabiego Cagliostro, jak się podoba czytelnikowi nazwać osobę, jeżeli nie główną, jak na teraz, to przynajmniej obrotową w dramacie, któryśmy opowiedzieć zamierzyli.
Wprowadzony do salonu, w którym byliśmy już raz z margrabią de Favras i z doktorem Gilbertem, Beausire, znalazłszy się oko w oko z hrabią, zawahał się bardzo; hrabia wydawał mu się tak wielkim panem, że nie śmiał domagać się odeń nawet zwrotu kochanki.
Ale mistrz, jakby czytając w głębi serca ex-policjanta, rzekł:
— Zauważyłem jedną rzecz, panie de Beausire, mianowicie, że pan masz dwie tylko na świecie namiętności rzeczywiste: grę i pannę Olivię.
— A! — zawołał Beausire, — więc wiesz, panie hrabio, co mnie tu sprowadza?
— Doskonale. Przychodzisz do mnie po pannę Olivię; ona jest u mnie.
— Jakto! u pana hrabiego?
— Tak, w mojem mieszkaniu, na ulicy St.-Claude; odnalazła swój dawny lokal, i jeżeli będziesz się dobrze sprawiał, jeżeli będę z ciebie zadowolony, jeżeli będziesz mi dostarczał wiadomości interesujących albo zabawnych, to w tych dniach włożę ci do kieszeni dwadzieścia pięć luidorów, abyś poszedł poudawać trochę szlachcica w Palais-Royal, a na plecy piękny frak, abyś poszedł poromansować na ulicę St. Claude.
Beausire miał wielką chęć podnieść głos i dopominać się o pannę Olivię; ale Cagliostro bąknął parę słów o nieszczęśliwej sprawie ambasady portugalskiej, która wciąż, jak niegdyś miecz Damoklesa, wisiała nad głową ex-policjanta: więc zamilkł.
Gdy objawił tylko wątpliwość, azali panna Olivia znajduje się istotnie w pałacu na ulicy St. Claude, hrabia kazał założyć konie, zawiózł go do pałacu na bulwarze, wprowadził do tego przybytku, i tam, zdjąwszy obraz ze ściany, pokazał mu przez otwór pannę Olivię, ubraną jak królowa. Siedziała w wielkiej kozetce i czytała jedną z tych złych książek, tak w tej epoce pospolitych. Syn jej, Tosio, ubrany jak królewicz, bawił się przy niej pysznemi cackami.
Beausire poczuł wtedy, że się rozszerza jego serce, jako kochanka i ojca; przyrzekł wszystko, czego chciał hrabia, a nawzajem hrabia, wierny swojemu słowu, pozwolił, ilekroć Beausire przyniesie jaką wiadomość interesującą, żeby po otrzymaniu zapłaty za nią w złocie z jego ręki, poszedł po nagrodę w miłości do mieszkania panny Olivii.
Wszystko więc szło według życzeń hrabiego, a nawet powiedzielibyśmy, według życzeń Beausira, kiedy ku końcowi grudnia, w godzinie wcale niewczesnej, bo o szóstej zrana, doktor Gilbert pracujący już od półtorej godziny, usłyszał trzykrotne stukanie do drzwi, a po odstępach zachowanych między niemi poznał, że nawiedzający jest bratem wolnomularzem.
Poszedł otworzyć.
Po drugiej stronie drzwi stał hrabia Cagliostro, z uśmiechem na ustach.
Gilbert nigdy bez pewnego dreszczu nie spotykał się z tym tajemniczym człowiekiem.
— Ah! to ty, hrabio? — rzekł.
A czyniąc wysiłek i podając mu rękę:
— Witam cię sercem — dodał — w którejbądź porze i z jakiejbądź przyczyny przybywasz.
— Przyczyną, dla której przybywam, kochany Gilbercie — rzekł hrabia, — jest chęć zaprowadzenia cię na pewne doświadczenie filantropijne, o którem już wspomniałem.
Doktor daremnie usiłował przypomnieć sobie, o jakiem doświadczeniu mówił mu hrabia.
— Nie pamiętam, — rzekł.
— Pójdź wszelako, kochany Gilbercie: bądź spokojny, nie trudziłbym cię daremnie... Spotkamy tam wreszcie, gdzie cię zaprowadzę, dobrych znajomych.
— Kochany hrabio, — powiedział Gilbert, — wszędzie, dokąd mnie zechcesz poprowadzić, idę przedewszystkiem dla ciebie; miejsce, gdzie się znajdę i osoby, które spotkam, są już podrzędną rzeczą.
— Chodź zatem, bo nie mamy czasu do stracenia.
Gilbert był już ubrany i dość mu było porzucić pióro, a wziąć kapelusz.
Uskutecznił to i oświadczył:
— Hrabio, jestem na twoje rozkazy.
— Więc idźmy.
I poszli. Cagliostro przodem, a Gilbert za nim.
Na dole czekał powóz.
Powóz ten ruszył szybko, choć hrabia żadnego nie wydał mu rozkazu. Widocznem było, że stangret wiedział, dokąd ma jechać.
Po kwadransie jazdy, podczas której Gilbert zauważył, że przejechali cały Paryż i przebyli rogatkę, powóz stanął na wielkim dziedzińcu czworokątnym, na który wychodziły dwa piętra małych okienek okratowanych.
Za powozem, brama, przez którą przejechał, zamknęła się natychmiast.
Wychodząc z powozu, Gilbert spostrzegł, że się znajduje na dziedzińcu więziennym, a rozpatrzywszy się, poznał, że to Bicetre.
Miejsce to, smutne już z natury przeznaczenia, smutniejszem jeszcze wydawało się przez brak światła, które tam jakby z żalem zstępowało.
Był już kwadrans po szóstej, godzina przykra w zimie, bo wtedy zimno dokuczliwem jest dla najsilniejszych nawet ustrojów ludzkich.
Drobny deszczyk jak z sita siekł pod przekątną i zaczerniał szare mury.
Pośrodku dziedzińca ze sześciu cieśli, pod kierunkiem majstra, a za wskazówkami człowieka niskiego wzrostu, czarno ubranego, który sam jeden uwijał się za wszystkich, stawiało przyrząd kształtów nieznanych i dziwnych.
Na widok dwóch nowoprzybyłych człowiek w czarnem ubraniu podniósł głowę. Gilbert drgnął: poznał doktora Guillotin, którego spotkał u Marata. Był to więc na wielką skalę ten sam przyrząd, który widział w drobnych kształtach w piwnicy redaktora dziennika Ami du Peuple.
Ze swej strony niski człowiek poznał Cagliostra i Gilberta.
Przybycie tych dwóch ludzi snać wydało mu się ważnem, bo opuścił na chwilę swój posterunek i podbiegł ku nim. Ale nie omieszkał przedtem zalecić majstrowi jak największą uwagę w robocie.
— Tak, tak, mości Guidonie... to dobrze — mówił; — dokończcie pomost; pomost, to podstawa budynku: po ukończeniu pomostu postawicie dwa słupy, bacząc na linję, iżby nie stały ani za daleko od siebie ani za blisko. Będę ja tu wreszcie i nie spuszczę was z oczu.
Potem, podchodząc do Cagliostra i Gilberta, którzy oszczędzili mu połowę drogi, rzekł:
— Dzień dobry, baronie, to bardzo uprzejmie z waszej strony, żeście tu pierwszy raczyli przybyć i przyprowadzić z sobą doktora. Doktorze, przypominacie sobie, żem was zaprosił u Marata, ażebyście przyszli zobaczyć moją próbę; zapomniałem tylko prosić was o adres... Zobaczycie coś ciekawego, przyrząd najbardziej filantropijny, jaki kiedykolwiek wyszedł z pomysłów ludzkich.
Potem nagle zwracając się ku machinie, ku przedmiotowi najdroższych swych zajęć, zawołał:
— A co wy tam robicie, mości Guidonie!... Przód stawiacie w tyle?...
I pędząc po schodkach, które dwaj robotnicy przystawili do jednego z boków kwadratu, w jednej chwili znalazł się na pomoście i w kilka sekund naprawił błąd popełniony przez robotników, jeszcze niewtajemniczonych w sekret tego nowego przyrządu.
— Tak, tak, — mówił doktór Guilloitin, widząc z zadowoleniem, że pod jego przewodnictwem idzie wszystko jaz z płatka; — teraz chodzi tylko o to, ażeby ostrze wsadzić w deszczułki... Guidonie!... Guidonie!... — zawołał naraz, jakby rażony przestrachem, — a dlaczegóż to deszczułki nie wybite miedzią?
— A to na co, doktorze! Dobre drzewo dębowe, dobrze wysmarowane, stanie za miedź, — odpowiedział majster ciesielski.
— Tak, tak, — rzekł doktor pogardliwie, — oszczędności... oszczędności! kiedy chodzi o postęp nauki i dobro ludzkości! Guidonie, jeżeli dziś nasze doświadczenie chybi, ja ciebie czynię odpowiedzialnym. Panowie, biorę was na świadków, — mówił dalej doktor, zwracając się do Cagliostra i Gilberta, — biorę was na świadków, że kazałem rowki w deszczułkach wyłożyć miedzią; a więc, jeżeli się tasak zahaczy, albo źle się posunie, to nie moja wina, umywam ręce...
I doktor, w osiemnaście wieków później, zrobił na pomoście machiny taki sam giest, jak Piłat na tarasie swego pałacu.
Pomimo to wszystko, przyrząd się wznosił, a wznosząc, przybierał tę postawę mężobójczą, która cieszyła wynalazcę, a dreszczem przejmowała Gilberta.
Co do Cagliostra, stał on obojętny; od śmierci Lorenzy wszystko w nim skamieniało.
Oto kształt, jaki przybierała machina.
Nasamprzód pierwsza podłoga, na którą wchodziło się przez rodzaj schodów, jak do młyna.
Podłoga ta, na sposób rusztowania, przedstawiała pomost szeroki na stóp piętnaście. Na tym pomoście, w dwóch trzecich długości, naprzeciw schodów, wznosiły się dwa słupy równoległe, wysokie na stóp dziesięć do dwunastu.
Dwa te słupy ozdobione były ową sławną deszczułką, dla której majster Guidon poskąpił miedzi, na co, jak widzieliśmy, tak głośno powstawał filantrop, doktor Guillotin.
W deszczułkę, zapomocą sprężyny, która, gdy się otwierała, pozwalała narzędziu rzucać się całą siłą własnego ciężaru, spotęgowaną ciężarem obcym, wsuwał się rodzaj tasaka w kształcie półksiężyca.
Mały otwór urządzony był między dwoma słupami; dwoje skrzydeł tego otworu, przez który człowiek mógł wysadzić głowę, łączyło się tak, by mu kark uchwycić jak w naszyjnik.
Tarcica złożona z deski obrobionej na miarę człowieka średniego wzrostu, poruszała się w danej chwili, a poruszając, wpadała sama na wysokość okna.
Podczas, gdy cieśle, majster i chirurg przykładali ostatnią rękę do wzniesienia przyrządu, a Cagliostro i Gilbert rozprawiali o ile wynalazek jest nowym, spektatorowie inni, zwołani zapewne dla uczestniczenia w próbie, zaludnili dziedziniec.
Nasamprzód starzec, nasz znajomy, który odgrywał rolę czynną w środku tej długiej historji.
Dotknięty chorobą, z której miał wkrótce umrzeć, na nalegania kolegi swego Guillotina, wyrwał się ze swego pokoju i pomimo wczesnej pory a niepogody, przyszedł dla zobaczenia, jak się przyrząd sprawiać będzie.
Poznał go Gilbert i pośpieszył z uszanowaniem na jego spotkanie.
Towarzyszył mu Giraud, budowniczy miasta Paryża Urzędowi swemu zawdzięczał to zaproszenie szczególne.
Druga grupa, która nikogo nie powitała, i której nie powitał nikt, składała się z czterech ludzi bardzo skromnie ubranych.
Ci czterej ludzie, zaledwie weszli udali się w róg dziedzińca najbardziej oddalony od miejsca, gdzie się znajdowali Gilbert i Cagliostro. Tam stali pokornie, rozmawiali pocichu, i pomimo deszczu kapelusze trzymali rękach.
Ten, który wydawał się ich zwierzchnikiem, a przynajmniej ten, którego trzej inni słuchali z uszanowaniem, kiedy wymówił kilka słów pocichu, miał lat przeszło pięćdziesiąt, wzrost wysoki, uśmiech łagodny, fizjognomję otwartą.
Nazywał się on Karol — Ludwik Sanson; urodził się 14 lutego 1738 roku. Widział on Damiensa tłuczonego kołem przez swego ojca i pomagał ojcu, kiedy tenże miał zaszczyt ucinać głowę panu Lally-Tolendal.
Nazywam© go pospolicie Maitre de Paris (kat paryski).
Trzej inni byli to: jego syn, który miał mieć zaszczyt ucinać głowę Ludwikowi XVI, oraz dwaj pomocnicy.
Obecność Sansona, jego syna i dwóch pomocników, była strasznym komentarzem machiny pana Guillotin, dowodziła, że próba, którą miał wykonać, ma za sobą jeżeli nie gwarancję, to przynajmniej aprobatę rządu.
W tej chwili Sanson wydawał się bardzo smutnym: jeżeli machina zostanie przejętą, to upadnie cała malownicza strona jego fizjognomji; wykonawca przestanie już ukazywać się tłumowi jako anioł-niszczyciel, zbrojny mieczem płomiennym; kat będzie odtąd tylko jakimś odźwiernym, śmierć wpuszczającym.
Tamta też grupa to była opozycja.
Ponieważ deszcz padał ustawicznie, doktor Guillotin, obawiając się snać, ażeby niepogoda nie ujęła mu którego ze spektatorów, zwrócił się do grupy najważniejszej, to jest złożonej z Cagliostra, Gilberta, doktora Louis i budowniczego Giraud, i jak dyrektor, teatru, przeczuwający, że się publiczność niecierpliwi, zawołał:
— Panowie, czekamy na jedną już tylko osobę, na pana doktora Cabanisa: jak tylko przyjdzie, zaraz zaczniemy.
Zaledwie wypowiedział te słowa, trzeci powóz wjechał na dziedziniec i wyszedł zeń człowiek 40-letni, z czołem otwartem, fizjognomją inteligentną, okiem żywem i badawczem.
Byt to ostatni z oczekiwanych widzów, doktor Cabanis.
Przywitał każdego w sposób ujmujący, jak przystało na lekarza filozofa, podał rękę Guillotinowi, który z wysokości swego pomostu wołał doń:
— Prędzej, prędzej, doktorze! na was tylko czekamy.
Potem Cabanis zmieszał się z grupą Cagliostra i Gilberta.
Przez ten czas powóz jego zjechał ku innym powozom.
Co do dorożki Sansona, ta pokornie zatrzymała się przed bramą.
— Panowie!... — rzekł doktor Guillotin, — ponieważ nie czekamy już na nikogo, zaczniemy...
I na znak, dany ręką, otwarła się brama. Z bramy tej wyszło dwóch ludzi, odzianych w jakieś mundury szare i niosących na barkach worek. W worku tym rysowały się wyraźnie kształty ciała ludzkiego.
Poza szybami okien, ukazywały się blade twarze chorych, którzy okiem wystraszonem, przyglądali się temu nieoczekiwanemu i strasznemu widokowi.

Przez poszanowanie dla uczucia czytelników rzucamy zasłonę ni dalszy przebieg tej pierwszej próby, zalecającej wynalazek filantropijny.

ROZDZIAŁ XLI.
WIECZÓR W PAWILONIE FLORY.

Wieczorem tegoż samego dnia, to jest dwudziestego czwartego grudnia, w wigilję Bożego Narodzenia, było przyjęcie w pawilonie Flory.
Ponieważ królowa nie chciała przyjmować u siebie, więc pani de Lamballe za nią przyjmowała i czyniła honory aż do przybycia królowej.
Po przybyciu królowej, wszystko właściwy bieg przybierało, tak, jak gdyby wieczór odbywał się w pawilonie Marsan, nie zaś w pawilonie Flory.
Zrana właśnie młody baron Izydor de Charny powrócił z Turynu, i zaraz za powrotem powołany zastał masamprzód do króla a następnie do królowej.
I tu i tam zastał nader życzliwe przyjęcie; u królowej zwłaszcza, dwa powody życzliwość tę uwydatniały.
Nasamprzód, Izydor był bratem Oliviera, w nieobecności którego wielką było dla królowej przyjemnością oglądać brata.
Następnie, Izydor przyniósł od hrabiego d‘Artois i od księcia de Conti słowa, zgadzające się najzupełniej z temi, które jej własne podsuwało serce.
Książęta zalecali królowej projekty pana de Favras, prosili ją, ażeby korzystała z poświęcenia się tego dzielnego szlachcica i umknęła z Paryża do Turynu.
Charny zobowiązany był nadto do wyrażenia w imieniu książąt panu Favrasowi współczucia, jakie mają dla jego projektu, i życzeń, ażeby mu się powiodło.
Królowa zatrzymała u siebie Izydora całą godzinę, zaprosiła go na wieczór do pani de Lamballe, i póty mu nie pozwoliła odejść, aż jej oświadczył, że musi spełnić zlecenie względem pana de Favras.
Nic stanowczego nie powiedziała królowa co do zamierzonej ucieczki. Zobowiązała tylko Izydora, ażeby powtórzył panu i pani de Favras to, co ona im powiedziała, przyjmując ich u siebie.
Po wyjściu od królowej, Izydor udał się natychmiast do pana de Favras. Mieszkał on na Placu Królewskim pod numerem dwudziestym pierwszym.
Przyjęła go sama pani. Powiedziała mu, że mąż wyszedł; ale gdy dowiedziała się o nazwisku gościa, o dostojnych osobach, z któremi rozstał się przed godziną, oraz o tych, z któremi widywał się przed kilku dniami, oznajmiła, że mąż w domu i kazała go prosić.
Margrabia wszedł z twarzą otwartą i okiem uśmiechniętem. Uprzedzono go wprost z Turynu, wiedział zatem, z kim ma do czynienia.
Zlecenie wreszcie, jakie królowa dała młodzieńcowi, uzupełniło radość spiskowca. Wszystko też podtrzymywało jego nadzieję; spisek szedł wybornie, tysiąc dwieście jazdy stało w Wersalu; każdy z nich miał wziąć piechura za siodło, co zamiast tysiąca dwustu, czyniło dwa tysiące czterystu ludzi.
Co zaś do potrójnego zabójstwa Neckera, Baillego i Lafayetta, porzucono ten zamiar, sądząc, że dosyć będzie pozbyć się jednego tylko Lafayetta. A ku temu celowi wystarczało czterech ludzi, byle dobrze byli opatrzeni i uzbrojeni. Mieli oni czekać w nocy około jedenastej, kiedy Lafayette zwykle opuszczał Tuilleries: dwaj mieli chodzić wzdłuż ulicy na prawo i na lewo, dwaj wyjść naprzeciw powozu. Jeden z tych, trzymając papier w ręku, miał dać znak stangretowi, ażeby się zatrzymał, ponieważ, ma coś ważnego do zakomunikowania generałowi. Powóz stanie, generał wysadzi głowę za drzwiczki, a wtedy strzelą do niego z pistoletu.
Jedyna to wreszcie zmiana ważniejsza, jaka zajść miała w przebiegu spisku, inne warunki zostawały też same; pieniądze były rozszafowane, ludzie uprzedzeni, król mógł tylko wyrzec: „tak“, a na skinienie margrabiego de Favras sprawa by się rozpoczęła.
Jedna tylko rzecz niepokoiła margrabiego: mianowicie milczenie króla i królowej. Milczenie to przerwała teraz królowa przez pośrednictwo izydora, a jakkolwiek były to ogólniki, które kazała powiedzieć Izydorowi, niemniej, skoro wychodziły z ust królewskich, miały doniosłość swoją.
Izydor pnzyrzelkł margrabiemu, że tego wieczoru jeszcze powtórzy krokwi i królowej wyrazy jego poświęcenia.
Młody baron, jak wiemy, wyjechał do Turynu zaraz po przybyciu do Paryża; nie miał więc innego mieszkania, jak tylko ten pokój, który brat jego zajmował w Tuilleries. W jego nieobecności kazał służącemu hrabiego Oliviera otworzyć sobie ten pokój.
O dziesiątej wieczorem, przybył do księżnej Lamballe.
Nie był jej dotąd przedstawionym, więc go nie znała; ale w ciągu dnia uprzedzona kilku słowy królowej, posłyszawszy jego nazwisko wstała, i z tą uprzejmą gracją, która w niej zastępowała miejsce dowcipu, wprowadziła natychmiast w kółko poufne.
Jeszcze nie było króla i królowej. Hrabia Prowancji, wydający się nieco niespokojnym, rozmawiał w kąciku z dwoma szlachcicami; panem de la Chatre i panem d‘Avaray. Hrabia Ludwik de Narbonne chodził od jednej grupy do drugiej ze swobodą człowieka, czującego się w rodzinie.
To kółko zaufanych składało się z młodych panów, którzy oparli się manji emigracyjnej. Byli to panowie de Lameth, wiele zawdzięczający królowej; pan d‘Ambly, jedna z dobrych lub złych głów tej epoki, jak chcecie; pan de Castries, pan de Fersen, Suleau, naczelny redaktor dowcipnego dziennika Akta Apostołów, — wszystko to serca prawe, ale głowy gorące, niektóre nawet nieco szalone.
Izydor nie znał nikogo z tej młodzieży; ale na jego nazwisko dobrze znane, na szczególną życzliwość, jaką uczciła go księżna, wszystkie ręce wyciągnęły się ku niemu.
Przynosił on wreszcie wieści z tej drugiej Francji, która żyła zagranicą. Każdy miał krewnego lub przyjaciela przy boku książąt; Izydor widział wszystkich tych ludzi, była to gazeta druga.
Pierwszą był, jak powiedzieliśmy, Suleau.
Suleau, trzymał prym w konwersacji i śmiano się bardzo. Uczestniczył on zrana dziś w posiedzeniu Zgromadzenia. Doktor Guillotin wszedł na trybunę i wysławiał słodycze tej machiny, którą wymyślił, opowiadał triumfującą próbę jaką odbył tego rana, i żądał, ażeby mu uczyniono zaszczyt i zastąpiono nią wszystkie inne dotychczasowe narzędzia śmierci, jak to: koło, szubienicę, stos, pal, przerażające kolejno plac Greve.
Zgromadzenie zjednane aksamitnością tej nowej machiny, bliskiem było jej przyjęcia.
Suleau, na temat Zgromadzenia Narodowego, na temat pana Guillotina i jego machiny ułożył piosenkę, która miała się nazajutrz ukazać w jego dzienniku.
Piosnka ta, którą nucił półgłosem w wesołem swem otoczeniu, wywoływała śmiechy tak szczere, że król przybywający z królową, usłyszał je w przedpokoju, a ponieważ biedny król już teraz nie śmiał się wcale, postanowił dowiedzieć się, co w ustach tak smutnych mogło obudzać taką wesołość.
Rozumie się, że jak tylko jeden odźwierny oznajmił króla a drugi królową, wszystkie szepty, wszystkie rozmowy, wszystkie wybuchy śmiechu ucichły, ustępując miejsca pełnemu uszanowania milczeniu.
Dostojni małżonkowie weszli.
Im bardziej na zewnątrz duch rewolucyjny obdzierał królewskość z jej uroków, tembardziej, przyznać trzeba, w kole poufnem, między prawdziwymi rojalistami, zwiększały się te oznaki uszanowania, którym nieszczęścia nadawały siłę. Rok 1789 żyje wielkiemi niewdzięcznościami, zato rok 1793 żyje poświęceniem najwyższem.
Pani de Lamballe i księżniczka zajęły się królową.
Hrabia Prowancji poszedł prosto do króla, aby mu złożyć uszanowanie, i przy pokłonie rzekł:
— Bracie mój, czy nie moglibyśmy, ty, królowa, i ja, wraz z kilku najbliższymi, złożyć gry Osobnej, tak, iżby pod pozorem wista porozmawiać nieco w zupełnym spokoju?...
— I owszem, mój bracie — odparł król; — ułóż z królową.
Hrabia Prowancji podszedł ku Marji Antoninie, której właśnie składał hołd Izydor de Charny i mówił do niej pocichu:
— Najjaśniejsza Pani, widziałem się z panem de Favras, i mam do Waszej królewskiej mości zlecenie nader ważne.
— Droga siostro — odezwał się pod ten czas hrabia Prowancji, — król życzy sobie, ażebyśmy złożyli wista we czworo; my z królem we dwóch łączymy się przeciwko tobie, a król tobie pozostawia wybór swojego partnera.
— A więc — rzekła królowa, dorozumiewając się, że ten wist będzie tylko pozorem, — jam wybór już uczyniła. Panie baronie Charny, należysz do naszej gry, a grając dasz nam wiadomości z Turynu.
— A?... przybywasz z Turynu, baronie?... — rzekł hrabia Prowancji.
— Tak jest, Wasza książęca wysokość, a powróciwszy z Turynu przeszedłem przez plac królewski, gdziem widział się z człowiekiem wielce poświęconym królowi, królowej i Waszej książęcej wysokości.
Monsieur zaczerwienił się, kaszlnął i odszedł.
Był to człowiek cały w korowodach i ostrożnościach: niepokoił go więc ten młody umysł, prosty i wyraźny.
Rzucił spojrzenie panu de Chatre, a ten zbliżył się doń, otrzymał rozkaz cichy i wyszedł.
Przez ten czas król kłaniał się i odbierał hołdy panów i pań, niezbyt licznych, które wciąż jeszcze nawiedzały Tuilleries.
Królowa wzięła go pod rękę i poprowadziła do gry.
Podszedł do stołu, szukał oczyma czwartego gracza i zobaczył Izydora.
— Aha! panie baronie — rzekł — w nieobecności twego brata, ty będziesz nam za czwartego; nie można go było lepiej zastąpić; witam cię uprzejmie.
I dał znak królowej ażeby usiadła, usiadł przy niej, a po nim Monsieur.
Królowa z kolei zaprosiła znakiem Izydora, który zajął miejsce ostatni.
Pani Elżbieta uklękła na kozetce, za królem, i obie ręce wsparła na fotelu.
Zrobiono kilka turów wistowych, nie wymawiając nic więcej, prócz wyrazów technicznych.
W ciągu gry jednak, i uważając, że wszyscy przez uszanowanie oddalają się od stołu królewskiego:
— Bracie — odezwała się królowa do hrabiego Prowancji — czy baron powiedział ci, że przybywa z Turynu?
— Tak — odrzekł Monsieur — napomknął mi o tem.
— Czy nie powiedział ci, że pan hrabia d‘Artois i książę Kondeusz, bardzo nalegają na to, abyśmy się z nimi połączyli?
Król poruszył się niecierpliwie.
— Bracie mój — rzekła pani Elżbieta ze swą anielską słodyczą — posłuchaj, proszę cię.
— Czy i ty także, siostro? — zapytał król.
— Więcej niż ktobądź, kocham cię i niepokoję się o ciebie.
— Dodałem nawet — odezwał się Izydor — żem wracał przez plac królewski i zatrzymałem się z godzinę pod nr. 21.
— Co to znaczy pod nr. 21? — zapytał król.
— Tam — odrzekł Izydor — mieszka szlachcic oddany Waszej królewskiej mości, i tak, jak my wszyscy, gotów umrzeć za króla, ale który czynniejszy od nas wszystkich, ułożył projekt.
— Jaki projekt? — zapytał król podnosząc głowę.
— Gdybym, nieszczęściem, niepodobał się królowi, postarzając, co wiem o tym projekcie, umilkłbym natychmiast.
— Nie, nie, panie — żywo przerwała królowa — proszę mówić. Dosyć ludzi tworzy projekty przeciwko nam; dobrze poznać tych, którzy je tworzą za nami, ażeby, przebaczając wrogom, zachować wdzięczność dla przyjaciół.
Powiedz nam, panie baronie, jak się nazywa ten szlachcic.
— Margrabia de Favras, Najjaśniejsza pani.
— O, znamy go. Czy pan wierzysz w jego poświęcenie?
— Nietylko Wierzę, Najjaśniejsza pani, ale jestem o niem przekonany.
— Uważaj panie baronie; zachodzisz bardzo daleko.
— Serce sądzi się sercem, Najjaśniejszy parnie. Ja ręczę za poświęcenie margrabiego de Favras. Co się zaś tyczy dobroci jego projektu, praktyczności, o! to inna rzecz. Jestem za młody, a kiedy chodzi o ocalenie króla i królowej, jestem zbyt roztropnym, abym śmiał objawiać w tym względzie moje zdanie.
— A tenże projekt — zapytała królowa — na czem stoi?
— Wykonywa się, i jak tylko Najjaśniejszy pan skinąć raczy, dziś wieczór, jutro o tej porze, będzie w Peronne.
Król milczał. Hrabia Prowancji gniótł lędźwie biednemu niźnikowi czerwiennemu, który nie wiedział skąd taka nań zawziętość?
— Czy słyszysz Najjaśniejszy panie? — zapytała królowa, zwracając się do męża — co baron powiada...
— Jużci słyszę — odparł król, marszcząc brwi.
— A ty bracie? — zapytała królowa hrabiego Prowancji.
— Nie jestem bardziej głuchy od króla.
— Cóż więc powiadacie na to? Wszak to propozycja.
— Zapewne — rzekł Monsieur — zapewne.
Potem, zwracając się do Izydora:
— Proszę cię, baronie — rzekł — powtórz nam tę piosneczkę.
— Powiedziałem — powtórzył Izydor — że niechaj tylko król raczy wyrzec słowo, a dzięki środkom przedsięwziętym przez margrabiego de Favras, znajdzie się we dwadzieścia cztery godziny w mieście swem, w Peronne.
— Czy ciebie to nie zachęca, bracie, co proponuje baron? — zapytał króla Monsieur.
Król żywo zwrócił się do hrabiego Prowancji, i wzrok swój mierząc z jego wzrokiem:
— A jeżeli wyjadę — powiedział — czy ty wyjedziesz ze miną?
Monsieur zmienił się na twarzy; lica mu zadrgały, wstrząśnięte poruszeniem, nad którem nie mógł zapanować.
— Ja? — rzekł.
— Tak, ty, mój bracie — odparł Ludwik XVI — tak, ciebie, który mi radzisz opuścić Paryż, pytam: „Jeżeli wyjadę, czy ty wyjedziesz ze miną?“.
— Ależ ja — bąkał Monsieur — nie byłem uprzedzony, nie przygotowałem się bynajmniej.
— Takto! nie byłeś uprzedzony — rzekł król — a dostarczasz pieniędzy panu Fayrasowi! Nie przygotowałeś się bynajmniej, a co godzina dają ci znać, jak spisek stoi.
— Spisek! — powtórzył Monsieur blednąc.
— Jużciż spisek... boć to spisek jest w całem znaczeniu, do tego stopnia, że jeśli się wykryje, to pan de Favras będzie uwięziony, zaprowadzony do Chatelet i skazany na śmierć; chyba, że prośbami i pieniędzmi ocalisz go tak, jak myśmy ocalili pana de Besanval.
— Jeżeli król ocalił pana de Besenval, to ocali i pana de Favras.
— Nie, bo com uczynił dla jednego, dla drugiego zapewne uczynić nie będę w stanie. Wreszcie, pan de Favras jest twoim. Niech każdy ratuje swego, mój bracie, a tak każdy z nas spełni swój obowiązek.
I to mówiąc król wstał.
Królowa wstrzymała go za połę.
— Najjaśniejszy panie — rzekła — czy dla przyjęcia czy dla odmówienia, winieneś odpowiedzieć margrabiemu de Favras.
— Ja?
— Tak; cóż ma odpowiedzieć baron de Charny w imieniu króla?
— Niechaj odpowie — rzekł Ludwik XVI, wyciągając połę z rąk królowej — że król nie może pozwolić na to, by go uwieziono.
I odszedł.
— Co znaczy — ciągnął dalej Monsieur — że jeśli margrabia de Favras uwięzi króla, bez jego pozwolenia, to mu się to pochwali, byle uwiózł go z powodzeniem; bo komu się nie powodzi ten jest głupcem, a w polityce głupcy zasługują na podwójną karę!
— Panie baronie — odezwała się królowa — tego wieczoru jeszcze, nie tracąc ami chwili, biegnij do pana de Favras, by zanieść mu własne słowa króla. „Król nie może pozwolić na to, by go uwięziono“. Jego rzeczą zrozumieć je, albo twoją mu je wytłumaczyć... Idź pan.
Baron, słusznie odpowiedź króla i polecenie królowej uważając za zgodę podwójną, wziął za kapelusz, wyszedł żywo, wsiadł w dorożkę i powiedział dorożkarzowi:

— Plac królewski, nr. 21.

ROZDZIAŁ XLII.
CO KRÓLOWA WIDZIAŁA W KARAFCE, PRZED DWUDZIESTU LATY W ZAMKU TAVERNEY.

Wstając od stołu gry, król skierował się ku grupie młodzieży, której wesołe śmiechy zwróciły jego uwagę wprzód jeszcze, nim wszedł do salonu.
Za jego zbliżeniem, nastąpiło głębokie milczenie.
— I cóż, panowie — zapytał — czyż król jest tak nieszczęśliwym, że smutek wiedzie za sobą?
— Najjaśniejszy Panie.. — wyrzekło zcicha kilku z młodzieży.
— Wesołość była wielka i śmiechy głośne, kiedyśmy tu wchodzili z królową.
— Najjaśniejszy Panie — odezwał się pan Lameth, — szacunek...
— Mój kochany Karolu — odrzekł król — kiedy wychodziłeś z pensji co niedziela i co czwartek, a ja cię sprowadzałem na rekreację do Wersalu, czy wtedy wstrzymywałeś się od śmiechu dlatego, że ja tam byłem? Powiedziałem przed chwilą: „biada królom, przed którymi ludzie śmiać się obawiają!“ Teraz powiadam: „Szczęśliwi królowie, przed którymi ludzie się śmieją“.
— Najjaśniejszy Panie, podjął pan de Castries, — przedmiot, który nas rozweselał nie wyda się może jednym z najkomiczniejszych Waszej królewskiej mości.
— O czemżeście mówili panowie?
— Najjaśniejszy panie, — rzekł Suleau podchodząc, — wydaję winnego w ręce Waszej królewskiej mości.
— Aha! to ty, panie Suleau. Czytałem twój ostatni numer Aktów Apostolskich. Ostrożnie! ostrożnie!
— Dlaczego, Najjaśniejszy panie? — zapytał dziennikarz.
— Jesteś nieco zbyt rojalistą, możesz ściągnąć na siebie niemiłą sprawę z kochankiem panny Théroigne.
— Z panem Populusem?... — rzekł, śmiejąc się Suleau.
— Właśnie. A cóż się stało z bohaterką twego poematu!
— Z Theroigną?
— Tak... coś już nic o niej nie słyszę.
— Ona podobno uważa, iż nasza rewolucja nie idzie dość spiesznie i pojechała podniecać zaburzenia w Brabancie. Wasza królewska mość wie zapewne, że ta skromna amazonka pochodzi z Liege?
— Nie, nie wiedziałem... Czy to z niej tak śmieliście się teraz?
— Nie, Najjaśniejszy Panie, ze Zgromadzenia Narodowego.
— Oh! oh! toście bardzo dobrze zrobili, poważniejąc za mojem nadejściem. Nie mogę pozwolić, ażeby się ze Zgromadzenia Narodowego śmiano w moim domu. Prawda i to, dodał król w sposobie kapitulacji, że nie jestem u siebie, ale u księżnej de Lamballe; więc też, nie śmiejąc się już, albo śmiejąc się pocichu, możecie mi powiedzieć, co było waszego śmiechu powodem.
— Czy Najjaśniejszy Pan wie, o czem dziś była mowa na całem posiedzeniu Zgromadzenia Narodowego?
— Wiem, i to mnie nawet bardzo zainteresowało. Mówiono o jakimś nowym przyrządzie do wykonywania kary śmierci na zbrodniarzach?
— Ofiarowanym przez doktora Guillotin narodowi... tak, Najjaśniejszy Panie — rzekł Suleau.
— Oh! oh! panie Suleau, i ty szydziłeś sobie z pana Guillotin, z filantropa Zapominasz, że i ja jestem filantropem?
— Najjaśniejszy Panie, są filantropi i filantropi. Stoi, naprzykład na czele narodu francuskiego filantrop, który zniósł tortury przygotowawcze; tego my szanujemy, czcimy... więcej nawet, tego my kochamy, Najjaśniejszy Panie.
Wszyscy młodzieńcy skłonili się jednym ruchem.
— Ale — mówił dalej Suleau — są inni, którzy, będąc lekarzami i mając w ręku tysiąc środków mniej lub więcej zręcznych lub niezręcznych, do wyprowadzenia duszy z chorych, poszukują jeszcze środka do wyprowadzenia duszy ze zdrowych? O! co do tych, upraszam Waszą królewską mość, ażeby mnie ich pozostawić raczył.
— I cóż z nimi zrobisz, panie Suleau? Czy im poucinasz głowy bez bólu? — zapytał król, czyniąc alluzję do pretensji objawionej przez doktora Guillotin; — czy dosyć im będzie na tem, gdy uczują lekki chłodek na szyi?
— Tego im życzę, Najjaśniejszy Panie, ale nie to im obiecuję.
— Jakto! tego im życzysz? — rzekł król.
— Tak, Najjaśniejszy Panie. Radbym ażeby ludzie, wymyślający machiny nowe, próbowali ich najprzód na sobie. Na nieszczęście, nie mam zaszczytu być królem; na szczęście, nie mam zaszczytu być sędzią: prawdopodobnie więc będę musiał trzymać się tego względem szanownego pana Guillotina, co mu obiecałem, i co już zacząłem dotrzymywać.
— A cóżeś to pan obiecał, a raczej coś dotrzymał?
— Przyszło mi na myśl, Najjaśniejszy Panie, że ten wielki dobroczyńca ludności powinien wydostać nagrodę z samego swego dobrodziejstwa. Owóż, jutro rano, w numerze Aktów Apostolskich, który drukują dziś w nocy, odbędzie się chrzest. Rzeczą słuszną jest, ażeby córka pana Guilloitin, uznana dziś publicznie przez ojca w obliczu Zgromadzenia Narodowego, nazywała się Guillotine (Gilotyna).
Król nie mógł się powstrzymać od uśmiechu.
— I — odezwał się Karol Lameth — ponieważ ani ślub ani chrzest nie może się odbyć bez piosnki, pan Suleau napisał, aż dwie.
— Dwie! — rzekł król.
— Według różnych gustów, Najjaśniejszy Panie — rzekł Suleau.
— A na jakąż nutę ułożyłeś te piosenki? Ja znam tylko jedną, któraby im odpowiadała, to: De profundis.
— Cóż znowu, Najjaśniejszy Panie! Wasza królewska mość zapomina jakiej przyjemności doznawać będą ludzie, którym córka pana Guillotin raczy ucinać głowy... Toż to będzie tłok u bram! Nie, Najjaśniejszy Panie: jedna z moich piosnek ułożona jest na nutę bardzo modną, menueta Exaudet; druga, na wszystkie nuty, to potpourri.
— A czy można mieć przedsmak twojej poezji, panie Suleau? — zapytał król.
Suleau ukłonił się.
— Ja nie jestem Zgromadzeniem Narodowem, Najjaśniejszy Panie — rzekł — iżbym miał pretensję ograniczać władzę królewską; nie, ja jestem wiernym poddanym króla i zdaniem mojem król wszystko może, co chce.
— Słucham więc pana.
— Posłuszny jestem Waszej królewskiej mości — odparł Suleau.
I na nutę menueta Exaudet, począł półgłosem pieśń:

„Guillotin,
Médecin
Politiique,
Imagine un beau matin,
Que pendre est inhumain
Et peu patniotique...“ i t. d.

(Guillotin, lekarz polityczny, duma pewnego dnia o tem, że wieszanie jest rzeczą nieludzką i niepatrjotyczną).
Po skończonej piosnce wzmogły się śmiechy młodzieży; a lubo wszystko to mało wesołem wydało się królowi, jednak, ponieważ Suleau był jednym z najwierniejszych. nie chciał on okazywać po sobie dziwnego wrażenia, jakiem serce jego piosnka ta ścisnęła.
— Mój kochany panie Suleau — rzekł — mówiłeś mi o dwóch pieśniach; ten menuet, to dopiero ojciec chrzestny, przejdźmy teraz do chrzestnej matki.
— Najjaśniejszy Panie, odparł Suleau, matka chrzestna zaraz się przedstawi; na nutę pieśni Paris est au roi:

„Monsieur Guillotin,
Ce grand médecin
Que l‘amour du pnochain
Occupe sans fin,
S‘avance soudain,
Prend la parole enfin,
Et, d‘un air bénin
Il propose
Peu de chose.

Qu‘il expose
Eai peu de mots;
Mais l‘emphase
De sa phrase
Obtiens les bravos
De cinq ou iix sots...“ i t. d.

(Pan Guillotin, ten wielki lekarz, nieustannie najęty miłością bliźniego, podchodzi nagle, zabiera głos i z miną dobrotliwą czyni przedstawienie, które określa niewielu słowy; lecz napuszystość jego mowy zyskuje Oklaski pięciu czy sześciu głupców.[4]
— I cóż? panowie śmiejecie się — rzekł król — jeżeliby jednak ta machina pana Guillotin miała na celu oszczędzenie strasznych cierpień nieszczęśliwym skazanym! Bo i czegóż żąda społeczeństwo, wymagając śmierci występnego? Wymaga poprostu zniesienia jednostki. Jeżeli to zniesienie połączone jest z cierpieniami, jak w kole, jak w ćwiartowaniu, nie jest to już sprawiedliwość, ale zemsta.
— Ależ, Najjaśniejszy Panie — zauważył Suleau — kto może powiedzieć, że ból znosi się przez samo ucięcie głowy? Kto powie, czy życie nie utrzymuje się jeszcze czas jakiś razem w tych dwóch odciętych odłamach, i że umierający nie cierpi podwójnie; mając świadomość swej dwoistości?
— To — odrzekł król — podlega ocenieniu znawców; wreszcie, doświadczenie miało być podobno uczynione w Bicetre dziś rano; czy nikt z panów nie uczestniczył w tom doświadczeniu?
— Nie, Najjaśniejszy Panie! nie, nie, nie — odezwało się prawie razem kilkanaście głosów szyderczych.
— Ja byłem tam, Najjaśniejszy Panie — ozwał się jeden głos poważny.
Król obejrzał się i poznał Gilberta, który nadszedł na tę rozmowę, zbliżył się, ale milcząc dotąd, odezwał się tylko na zapytanie króla.
— A! to ty, panie doktorze — rzekł król drgnąwszy — byłeś więc tam?
— Byłem, Najjaśniejszy Panie.
— I jakże udało się doświadczenie?
— Doskonale na dwóch pierwszych; ale przy trzecim, chociaż kręgosłup został przeciętym, musiano dokonać odcięcia głowy za pomocą noża.
Młodzież słuchała z otwartemi ustami, z oczyma w słup.
— Jakto! Najjaśniejszy Panie — odezwał się Karol Lameth, przemawiając widocznie w imieniu swojem, jako i wszystkich innych — dziś rano egzekwowano aż trzech ludzi?
— Tak, panowie — odrzekł król; — tylko tymi trzema ludźmi były trzy trupy, dostarczone przez szpital. A wasze zdanie, panie doktorze?...
— O czem, Najjaśniejszy Panie?
— O przyrządzie.
— Jest to widoczny postęp wobec wszystkich tego rodzaju przyrządów wynalezionych dotąd; ale wypadek z trzecim trupem dowodzi, że wymaga ulepszenia.
— Jak on zbudowany? — zapytał król, w którym buchać się zaczynał duch mechanika.
Wtedy Gilbert próbował dać wyjaśnienie; ale gdy król ze słów doktora nie mógł dokładnie uchwycić formy przyrządu:
— Proszę cię, doktorze — powiedział; — oto są tam na stoliku pióra, atrament i papier... Zdaje mi się, że pan rysujesz?
— Rysuję, Najjaśniejszy Panie.
— Zrób mi więc szkic, to zrozumiem lepiej.
Młodzież, powstrzymywana szacunkiem, nie śmiała iść za królem bez jego rozkazu:
— Proszę panów, proszę — rzekł Ludwik XVI — rzeczy te obchodzą całą ludzkość.
— A przytem, kto wie — wyrzekł Suleau półgłosem — kto wie, czy któremu z nas nie sądzono poślubić pannę Guillotinę? Pójdźmy, panowie, pójdźmy poznać się z naszą narzeczoną.
I wszyscy, idąc za królem i Gilbertem, ugrupowali się około stołu, przy którym, na wezwanie króla, siadł Gilbert, by łatwiej wykonać rysunek.
Rozpoczął on więc szkicować machinę, której lin je Ludwik XVI śledził ze skrupulatną uwagą.
Niczego tam nie brakowało, ani pomostu, ani prowadzących nań schodów, ani dwóch słupów, ani tarcicy, ani lufcika, ani żelaza wykrojonego w półksiężyc.
Zaledwie kończył ten ostatni szczegół, gdy król go zatrzymał.
— Ha! — rzekł — nic dziwnego, że doświadczenie chybiło, zwłaszcza za trzecim razem.
— Jakto, Najjaśniejszy Panie? — zapytał Gilbert.
— Zależy to od kształtu tasaka — rzekł Ludwik XVI; trzeba nie mieć najmniejszego pojęcia o mechanice, by przedmiotowi mającemu ciąć materję, stawiającą opór, nadawać formę półksiężyca.
— Jakąż więc formę uważa Wasza królewska mość za najwłaściwszą?
— Oczywiście trójkąt.
Gilbert próbował sprostować rysunek.
— Nie, nie, nie tak — rzekł król. Pozwól mi pan pióro.
— Oto jest, Najjaśniejszy Panie, pióro, krzesło.
Zaledwie król ujął pióro i usiadł, aliści okrzyk rozdzierający, okrzyk przestrachu, niemal boleści, ozwał się nad jego głową.
Obejrzał się: była to królowa. Blada, chwiejąca się, rozstrojona, padła omdlała na ręce Gilberta.
Jak i inni pociągnięta ciekawością, podeszła do stołu, a przechyliwszy się nad krzesłem króla, przez ramię jego, i to w chwili gdy poprawiał najgłówniejszy szczegół, poznała ohydną machinę, którą ukazał jej przed dwudziestu laty Cagliostro w zamku Taverney-Maison-Rouge.
Na ten widok tyle tylko miała siły, by krzyknąć okropnie. Życie ją opuściło, tak jak gdyby złowroga machina już na niej odbywała swą czynność; i padła zemdlona, jak widzieliśmy na ręce Gilberta.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.


ROZDZIAŁ I.
LEKARZ CIAŁA I LEKARZ DUSZY.

Łatwo pojąć, że po takim wypadku wieczór się przerwał.
Lubo nikt nie mógł zdać sobie sprawy z przyczyn, które spowodowały zemdlenie królowej, fakt sam istniał jednak.
Spostrzegłszy rysunek Gilberta, poprawiony przez króla, królowa krzyknęła i zemdlała.
Taka pogłoska obiegała po grupach, to też wszyscy, co nie należeli do rodziny, lub przynajmniej do poufnych, odeszli.
Gilbert podał pierwszą pomoc królowej.
Pani de Lamballe nie chciała puścić jej od siebie. Trudnoby wreszcie było przenosić chorą; bo z pawilonu Flory, do pawilonu Marsan, gdzie mieszkała Marja Antonina, trzeba było przechodzić przez całą długość dziedzińca.
Złożono więc nieszczęśliwą na szezlągu w sypialni księżnej, która z przenikliwością właściwą kobietom, domyśliła się, że w tem zachodzi jakaś ponura tajemnica, oddaliła wszystkich, nawet króla, i stojąc przy krześle, z okiem czule zaniepokojonem, czekała, aż dzięki pomocy Gilberta, królowa odzyska przytomność.
Chwilami tylko zapytywała słówkiem lekarza, a ten nie mogąc nic zdziałać, uspokajał księżnę banalnemi zaledwie zapewnieniami.
Rzeczywiście, przez czas niejaki, gwałtowność ciosu zadanego układowi nerwowemu królowej tak była napiętą, że sole i nacierania skroni octem okazały się niewystarczającemu nareszcie lekkie kurcze w kończynach wskazały polepszenie.
Królowa poruszyła słabo głową z prawej strony na lewą, jak we śnie przykrym, westchnęła i otworzyła oczy.
Widocznem jednak było, iż życie zbudziło się w niej wcześniej niż rozum; bo przez kilka sekund patrzyła po pokoju tym wzrokiem tępym, który wskazywał, że nie wie gdzie jest, ani co się z nią stało. Potem lekki dreszcz przebiegł po całem jej ciele, wydała słaby okrzyk, i zasłoniła ręką oczy, jakby chcąc je oderwać od okropnego widoku.
Przypomniała sobie.
Ale przesilenie minęły Gilbert, nie tając przed sobą, że wypadek miał przyczynę czysto moralną, i wiedząc, jak mało medycyna może w podobnych razach, gotował się odejść, gdy, na pierwszy jego krok wstecz, królowa wyciągnęła rękę, schwyciła go za ramie. i głosem równie nerwowym jak ruch ręki, rzekła:
— Zostań pan... doktorze...
Gilbert zatrzymał się zdziwiony. Wiedział, jak mało sympatji miała dlań Marja-Antonina, a jednak zauważył, z drugiej strony, dziwny i prawie magnetyczny wpływ, jaki na nią wywierał.
— Jestem na rozkazy — rzekł; — ale zdaje mi się, że dobrzeby było uspokoić obawy króla i osób pozostałych w salonie, jeżeli więc Wasza królewska mość pozwoli...
— Tereso, odezwała się królowa do księżnej de Lamballe. — pójdź, — powiedz królowi, żem przyszła do siebie, i czuwaj, aby mi tu nie przeszkadzano: mam do pomówienia z doktorem Gilbertem.
Księżna usłuchała z tą bierną łagodnością, która była rysem zasadniczym jej charakteru, a nawet fizjognomji.
Królowa wsparta na łokciu, powiodła za nią oczyma, zaczekała, jakby chcąc dać jej czas do spełnienia rozkazu, potem zwróciła się ku Gilbertowi ze wzrokiem, utkwionym w jego oczy:
— Doktorze, powiedziała doń, — czy nie dziwisz się przypadkowi, który prawie zawsze stawia mnie oko w oko z tobą, w przesileniach fizycznych lub moralnych.
— Niestety! Najjaśniejsza Pani, — odpowiedział Gilbert, nie wiem czy dziękować mam temu przypadkowi, czy się nań żalić.
— Dlaczegóż to? Tyle bowiem czytać mogę w sercu, żeby dostrzec, iż to zaszczytne zetkniecie nie odpowiada ani życzeniu ani woli Waszej Królewskiej Mości.
— Powiedziałam też... przypadkowi. Wiesz pan, że jestem szczerą. A jednak, doktorze, w ostatnich okolicznościach, które skłoniły nas do działania zgodnego, okazałeś mi poświecenie prawdziwe: nie zapomnę ci o tem i szczerze dziękuję.
Gilbert skłonił się z uszanowaniem.
Królowa powiodła okiem za ruchem jego ciała i twarzy.
— Ja także jestem fizjognomistką, — rzekła; — czy pan wiesz, co mi odpowiedziałeś — nie wymówiwszy ani słowa?
— Najjaśniejsza Pani, odparł Gilbert, ubolewałbym ciężko, gdyby milczenie moje mniej było przejete szacunkiem, niż słowa.
— Pan mi odpowiedziałeś: „Dobrze, podziękowałaś mi i interes uregulowany: przejdźmy do czego innego“.
— Wyraziłem przynajmniej życzenie, ażeby królowa wystawiła na próbę poświecenie moje, aby mi dozwoliła wykazać się skuteczniej niż dotąd: i oto przyczyna tej pożądliwej niecierpliwości, którą może królowa istotnie na twarzy mej zauważyła.
— Panie Gilbert, rzekła królowa, bystro wpatrując się w doktora: jesteś człowiekiem wyższym i chętnie przyznaje: miałam przeciw panu uprzedzenia, uprzedzenia te już nie istnieją.
— Wasza królewska mość pozwoli mi podziękować sobie z głębi serca, nie za komplement, jaki mi uczyniła, ale za zapewnienie, jakie mi daje.
— Doktorze, — podjęła królowa, tak jakby to. co powiedzieć chciała, wiązało się bezpośrednio z tem, co powiedziała, — co myślisz o mojem wydarzeniu?
— Najjaśniejsza Pani, — rzekł Gilbert, — jam jest człowiek pozytywny, naukowy; racz mi Wasza królewska mość postawić kwestię w sposób wyraźniejszy.
— Pytam się pana, jak myślisz, czy zemdlenie moje spowodowane było jednym z tych przystępów nerwowych, którym biedne kobiety skutkiem słabości organizmu ulegają, czy też podajesz temu przypadkowi przyczynę poważniejsza?
— Odpowiem Waszej królewskiej mości, że córka Marji-Teresy, że kobieta, którą widziałem tak spokojna i mężną w nocy z 5-go na 6-ty października, nie jest kobietą zwyczajną: a tem samem nie mogła doznać wstrząśnienia od jednego z takich przypadków, które wstrząsają nerwami kobiet zwyczajnych.
— Masz słuszność, doktorze: a czy wierzysz pan w przeczucia?
— Nauka odpycha wszystkie zjawiska, dążące do odwrócenia materialnego biegu rzeczy; ale są czasami fakta, zadające kłam nauce.
— Powinnam była zapytać: czy wierzysz pan w przepowiednie?
— Sądzę, że dobroć najwyższa dla szczęścia naszego zakryła przed nami przyszłość zasłoną nieprzebitą. Niektóre umysły co do natury otrzymały wielką trafność matematyczną, mogą przez głębokie badania przyszłości uchylić rąbek tej zasłony, mogą ujrzeć jak przez mgłę rzeczy przyszłe; ale wyjątki te są rzadkie, i odkąd religja zniosła fatalizm, odkąd filozofia ustanowiła granice wiary, stracili wieszczowie trzy czwarte swego uroku. A jednak... dodał Gilbert.
— A jednak? — powtórzyła królowa, widząc, że zatrzymuje się zadumany.
— A jednak — mówił dalej, jakby czynił wysiłek dla przystąpienia do kwestji, która rozum jego spychała w sferę zwątpienia — a jednak jest człowiek...
— Jest człowiek... — powtórzyła królowa z zajęciem bez tchu, podążając za słowami Gilberta.
— Jest człowiek, który czasami przez fakta niezaprzeczone, pomięszał wszystkie szyki mojego rozumowania.
— A tym człowiekiem?...
— Nie śmiem go nazwać wobec Waszej królewskiej mości.
— Tym człowiekiem jest twój mistrz, nieprawdaż, panie Gilbercie? Człowiek wszechwładny, nieśmiertelny, cudowny Cagliostro?
— Najjaśniejsza Pani, moim jedynym prawdziwym mistrzem, jest natura. Cagliostro jest tylko mym zbawcą. Uderzony kulą. która mi przesyła piersi, tracąc wszystką krew wskutek rany, jaką później jako lekarz, po dwudziestu latach nauki, musiałbym uważać za nieuleczalną, zostałem w kilka dni przez niego uleczonym, za przyłożeniem jakiegoś balsamu niewiadomego mi składu; stad moja dlań wdzięczność, stad mój prawie podziw.
— I człowiek ten czynił panu przepowiednie, które się sprawdziły?
— O, tak. Najjaśniejsza Pani, nie do uwierzenia; człowiek ten stąpa po teraźniejszości krokiem tak pewnym, iż możnaby mniemać, że zna przyszłość.
— Tak, iż gdyby ten człowiek coś panu powiedział, to wierzyłbyś jego przepowiedni?
— Działałbym przynajmniej tak, jakby miała się sprawdzić.
— I gdyby ci przepowiedział naprzykład śmierć przedwczesną, straszną, hańbiącą, gotowałbyś się na śmierć taką.
— Przynajmniej, Najjaśniejsza Pani — rzekł Gilbert, głęboko wpatrując się w królowę, — starałbym się jej uniknąć wszelkim możliwym sposobem.
— Uniknąć?... Nie, doktorze, nie... ja widzę już, że jestem skazana — rzekła królowa: — Ta rewolucja jest otchłanią, która pochłonie tron; ten lud jest lwem, który mnie pożre.
— A! Najjaśniejsza Pani — zawołał Gilbert — ten lew, który cię przeraża, położy się u nóg twych jak baranek, jeżeli zechcesz tylko.
— Czyż go nie widziałeś w Wersalu?
— Nie widziałaś-że go, Najjaśniejsza Pani, w Tuileries? To ocean, bijący ustawicznie, aż wykorzeni skałę, sprzeciwiającą się jego prądowi; a przeciwnie, pieszczący jak piastunka łódź, którą mu się powierza.
— Doktorze, oddawna wszystko zerwane między tym ludem i mną: on mnie nienawidzi, a ja nim pogardzam!
— Bo się rzeczywiście nie znacie wzajem. Przestań, Najjaśniejsza Pani, być dlań królową, a zostań matką: zapomnij, żeś jest córką Marji-Teresy, naszej starej nieprzyjaciółki, siostry Józefa II-go, naszego fałszywego przyjaciela; a bądź francuzką. Posłyszysz wtedy głosy tego ludu, wznoszące się ku tobie z pieszczotą.
Marja-Antonina wzruszyła ramionami.
— Tak, wiem o tem... on błogosławił wczoraj, pieści dziś, a jutro dusi tych, których błogosławił i pieścił.
— Ponieważ czuje, że w tych jest opór jego woli, nienawiść stojąca w przeciwieństwie z jego miłością.
— Czy on wie, co kocha, a co nienawidzi, ten lud, żywioł niszczący! niszczący zarazem jak wiatr, woda i ogień, a mający kaprysy kobiety? Bo widzisz go, Najjaśniejsza Pani, z brzega, jak podróżny widzi ocean; bo następując i odstępując bez widocznej przyczyny, toczy on pianę u nóg twych, i ogłusza cię swemi skarbami, które bierzesz za ryki. Ale nie tak trzeba nań patrzeć. Trzeba go widzieć duchem Pańskim, który unosi się nad wielkiemi wodami; trzeba go widzieć, jak go Bóg widzi, idącym ku jedności, a łamiącym wszystko, co go od tego celu odwodzi. Jesteś królową francuzów, a nie wiesz, co się w tej chwili dzieje we Francji. Odsuń zasłonę, pani nasza Najjaśniejsza, zamiast ją zapuszczać, a podziwiać będziesz, zamiast się lękać.
— Cóż tak pięknego i wspaniałego zobaczę?
— Nowy świat, wschodzący w pośród ruin starego; kolebkę Francji pływającą, niby kolebka Mojżeszowa na rzece szerszej niż Nil... niż morze Śródziemne... Ocean... O! Bóg niech cię osłania kolebko! Bóg niech cię strzeże, Francjo!
I jakkolwiek mało entuzjastyczny, Gilbert wzniósł ręce i oczy do nieba.
Królowa patrzyła nań zdziwiona, nic nie rozumiała.
— Dokądże przybije ta kolebka? — zapytała. Czy do Zgromadzenia Narodowego, tej rzeszy gadułów, burzycieli, niwelatorów? Czy to stara Francja ma prowadzić nową? Smutna to matka dla tak pięknego dziecka, panie Gilbercie!
— Nie, Najjaśniejsza Pani; czy dziś czy jutro, kolebka ta ma przybyć do ziemi nieznanej dotąd, do ziemi, która zwie się ojczyzną. Tam znajdzie ona krzepką karmicielkę, która silnemi czyni narody — Wolność.
— A! wielkie słowa — rzekła Marja-Antonina; — sądziłam, że już je samo nadużycie zabiło.
— Nie, Najjaśniejsza Pani — odparł Gilbert nie są to wielkie słowa, ale wielkie rzeczy! Spojrzyj na Francję, w chwili, gdy wszystko już się rozpoczęło, a nic jeszcze nie odbudowało, gdy ona nie ma regularnych municypalności. zaledwie departamenta; gdy nie ma praw, ale sama nadaje sobie prawo. Patrz, Najjaśniejsza królowo, jak ta Francja z okiem niezmrużonem, krokiem pewnym, przechodzi po tej wąskiej kładce, rzuconej miedzy jednym światem a drugim, nad przepaścią... Dokąd zmierza ta stara Francja? Do jedności ojczyzny! Wszystko co uważała za trudne, mozolne, nieprzebyte aż dotąd, stało się dla niej nietylko możliwem, ale nawet łatwem. Nasze prowincje były zlepkiem przesądów rozmaitych, interesów sprzecznych, wspomnień partykularnych; nic nie poradzi, myślano, przeciwko tym dwudziestu pięciu lub trzydziestu narodowościom, odpychającym narodowość ogólną. Stara Langwedocja, stara Tuluza, stara Bretanja, czy zgodzą się, ażeby zostać Normandją, Burgundją, lub Delfinatem? Nie, Najjaśniejsza Pani; wszystkie zostaną Francją. Dlaczego one tak zacienie obstawały przy swoich ustawach, przywilejach, prawodawstwie? Bo nie miały ojczyzny. Owóż powiedziałem — ukazała się ojczyzna, daleko wprawdzie, może w przyszłości, ale spostrzegły te matkę nieśmiertelną i płodną, która woła do siebie, z rękoma otwartemi dziatwę rozpierzchłą i zbłąkaną. Matka ta im wspólna: w pokorze swej zwali się Bretonami, Normandami, Burgundami; a dziś wszyscy zwą się francuzami!
— Słuchając cie, doktorze — odezwała się królowa z ironją — Francja, ta stara Francja, najstarsza córka Kościoła, jak ją nazywają Papieże od IX wieku, istniałaby dopiero od wczoraj?
— I w tem właśnie jest cud. Najjaśniejsza Pani; dawniej była Francja, a dzisiaj są francuzi, ale nadto bracia; trzymający się za ręce. Ludzie nie są tak źli, jak o nich mówią; dążą oni do stowarzyszenia; by ich rozłączyć, przeszkodzić ich zbliżeniu, trzeba było całego świata wynalazków przeciwnych naturze: komory celne, wewnętrzne opłaty niezliczone, rogatki po drogach, zastawy po rzekach, rozmaitość praw, urządzeń, wag, miar, rywalizacja prowincyj, krain, miast, miasteczek. Aż przychodzi trzęsienie ziemi, wstrząsa ono tronem, przewraca stare mury, niszczy wszystkie przeszkody.
— Do czegóż zmierzasz, panie doktorze? Czy chcesz uspokoić mnie widokiem powszechnego braterstwa trzydziestu milionów rokoszan, występujących przeciwko swojemu królowi i królowej?
— O! zastanówmy się, Najjaśniejsza Pani! — zawołał Gilbert; — to nie lud podnosi rokosz przeciw swemu królowi i królowej, ale król i królowa podnoszą rokosz przeciw swemu ludowi: oni to ciągle przemawiają językiem prerogatyw i królewskości, kiedy koło nich przemawiają językiem braterstwa i poświęcenia. Rzuć Wasza królewska mość okiem na jednę z tych improwizowanych uroczystości, a zobaczysz tam zawsze prawie, wpośród obszernej równiny na wierzchołku wzgórza, ołtarz; ołtarz czysty, jak Ablowy. a na tym ołtarzu małe dziecko, które wszyscy adoptują i które upieszczone, a obdarowane, staje się dzieckiem wszystkich. Owóż Najjaśniejsza Pani, to Francja wczorajsza, o której mówię, to dziecię na ołtarzu, a koło ołtarza ludy. Włochy, Irlandia, Hiszpanja, patrzą na to dziecię urodzone wczoraj, które niesie im przyszłość, i ze łzami w oczach wyciągają doń ręce okute, wołając: „Francjo, Francjo! jesteśmy wolni w tobie!“ Najjaśniejsza królowo — zakończył Gilbert — czas jeszcze, weź to dziecię z ołtarza i przytul je jak matka.
— Zapominasz, doktorze — odpowiedziała królowa — że ja mam inne jeszcze dzieci, dzieci mojego łona, i że czyniąc to. co mówisz, wydziedziczam je na rzecz dziecka obcego.
— Jeżeli tak, Najjaśniejsza Pani — rzekł Gilbert z głębokim smutkiem — to zawiń te dzieci w swój królewski płaszcz, w płaszcz Marji Teresy, i unieś je z sobą po za granice Francji; bo słusznie wyrzekłaś Wasza królewska mość, lud cię pożre i dzieci twe z tobą. Ale niema czasu do stracenia, śpiesz się, śpiesz. Najjaśniejsza Pani!
— A pan nie sprzeciwiasz się temu wyjazdowi?
— Bynajmniej. Teraz, skoro wiem prawdziwe zamiary Waszej królewskiej mości, chętnie nawet dopomogę.
— Doskonale — rzekła królowa — gdyż jest tu szlachcic gotowy działać, poświęcić się, umrzeć.
— Ah! Najjaśniejsza Pani — zawołał Gilbert z przerażeniem — czy to czasem nie margrabia de Favras?
— Kto panu powiedział jego nazwisko?... Kto panu odkrył jego projekt?
— Oh! Najjaśniejsza Pani, radzę ostrożność, nad Favrasem ciąży przepowiednia złowroga!
— Czy tego samego proroka?
— Tak jest.
— I jakiż go los czeka według niego?
— Śmierć przedwczesna, straszna, hańbiąca! śmierć, o jakiej słyszałem niedawno z ust Waszej królewskiej mości.
— A więc powiedziałeś pan prawdę: niema czasu do stracenia, ażeby zadać kłam temu złowrogiemu wróżbicie.
— Czy Wasza królewska mość każesz uprzedzić pana de Favras, że przyjmujesz jego pomoc?
— W tej chwili jest tam ktoś u niego, panie Gilbercie, oczekuje właśnie na jego odpowiedź.
Nadeszła pani Lamballe, i szepnęła kilka słów do ucha królowej.
— Niech wejdzie, niech wejdzie! — zawołała Marja Antonina — doktór wie o wszystkiem. Doktorze — mówiła — oto pan Izydor de Charny przynosi mi odpowiedź margrabiego de Farras. Jutro królowa opuści Paryż; pojutrze będziemy za granicą Francji. Proszę cię, baronie, wejdź... Wielki Boże! co panu jest? coś taki blady?
— Księżna de Lamballe oświadczyła mi, że mogę mówić przy doktorze Gilbercie — powiedział Izydor.
— Tak jest, mów pan. Czy widziałeś margrabiego de Favras?... Czy margrabia gotów?... Przyjmujemy jego ofiarę... opuścimy Paryż, Francje.
— Margrabia de Favras został przed godziną aresztowany na ulicy Beaurepaire i zaprowadzony do Chatelet — odparł Izydor.
Wzrok królowej płomienny, zrozpaczony, pełen gniewu, skrzyżował się ze wzrokiem Gilberta.
Ale cała moc Marji Antoniny wyczerpała się w tym wzroku.
Gilbert podszedł ku niej i tonem głębokiej litości, rzekł:
— Najjaśniejsza Pani!... czy mogę wam przydać się na co, proszę mną rozporządzać; rozum mój, poświęcenie i życie, składam u nóg waszych.
Królowa zwolna wzniosła oczy na doktora i głosem zrezygnowanym powiedziała:
— Panie Gilbercie, ty, który jesteś tak uczonym i który uczestniczyłeś w doświadczeniu dziś zrana, czy jesteś zdania, że śmierć zadana przez tę straszliwą machinę jest istotnie tak łagodna, jak utrzymuje wynalazca?
Gilbert westchnął i zakrył oczy obiema rękami.
W tej chwili Monsieur, który dowiedział się o wszystkiem, bo wieść o aresztowaniu margrabiego de Favras rozbiegła się w kilka sekund po całym pałacu — zawołał czemprędzej o powóz i odjechał, nie zapytawszy o zdrowie królowej i prawie nie pożegnawszy się z królem.
Ludwik XVI zastąpił mu drogę.
— Bracie mój rzekł — nie tak ci pilno bodaj wracać do pałacu Luxemburg, abyś nie miał czasu udzielić mi rady. Co mam czynić zdaniem twojem?
— Pytasz mnie. Najjaśniejszy Panie, cobym uczynił na twojem miejscu?
— Tak.
— Opuściłbym margrabiego de Favras i przysiągłbym wierność konstytucji.
— Jakże chcesz, abym zaprzysiągł wierność konstytucji, która nie jest ukończona?
— Tembardziej, mój bracie — rzekł Monsieur z tem spojrzeniem skośnem i fałszywem, które pochodziło z najgłębszych zakrętów jego serca — nie potrzebujesz czuć się zobowiązanym do dotrzymania przysięgi.
Król pozostał czas jakiś w zadumaniu.

— Niech i tak będzie — pomyślał — to mi nie przeszkadza napisać do pana BouillW, że projekt nasz stoi wciąż, ale się odkłada na później. Opóźnienie da czas hrabiemu Olivierowi de Charny wystudjować drogę, która udać się mamy.

ROZDZIAŁ II.
MONSIEUR WYPIERA SIĘ MARGRABIEGO DE FAVRAS, A KRÓL PRZYSIĘGA NA KONSTYTUCJĘ.

Nazajutrz po aresztowaniu margrabiego de Favras, następujący okólnik obiegał po całym Paryżu:
„Margrabia de Favras (plac królewski) aresztowany został wraz ze swa małżonką, w nocy z 24-go na 25-ty, na ułożenie planu, mającego na celu podniesienie trzydziestu tysięcy ludzi dla zamordowania generała de Lafayette i burmistrza miasta, a następnie dla odcięcia nam żywności. Monsieur, brat królewski, stał na czele spisku.

(podpisano) Baranz.

Łatwo pojąć, jakie dziwne zaburzenie sprawił podobny okólnik w Paryżu z roku 1790, tak łatwym do wzruszeń.
Promień zapalonego prochu nie spowodowałby prędszego płomienia, niż ten, jaki się wzmógł wszędzie, gdzie dobiegł podżegawczy papier.
Zrazu był on we wszystkich rękach: we dwie godziny potem wszyscy umieli go na pamięć.
Wieczorem dnia 26-go, kiedy delegowani z Gminy zebrali się na naradę w ratuszu i czytali uchwałę komitetu śledczego, wydaną świeżo, woźny oznajmił naraz, iż Monsieur żąda posłuchania.
Monsieur! — powtórzył dobry Bailly, przewodniczący w Zgromadzeniu — co za Monsieur?
— Monsieur, hrabia Prowancji, brat królewski.
Na te słowa, członkowie gminy spojrzeli po sobie. Imię Monsieur, od wczoraj zrana było we wszystkich ustach.
Ale, spoglądając po sobie, powstali.
Bailly rzucił wzrokiem pytającym dokoła, a ponieważ odpowiedzi nieme, jakie czytał w oczach swoich kolegów, wydały mu się jednozgodnemi:
— Idź — rzekł do woźnego — oznajmić Jego wysokości, że lubo zdziwieni zaszczytem, jaki nam czyni, gotowiśmy go przyjąć.
W kilka sekund potem Monsieur został.
Był on sam: twarz miał bladą, a jego chód, zazwyczaj niepewny, tego wieczora był bardziej jeszcze chwiejnym.
Szczęściem dla księcia, każdy z członków gminy miał przy sobie świece stojące na ogromnym stole w podkowę, przy którym wszyscy siedząc pracowali, tak, iż środek tej podkowy pozostawał we względnym zmroku.
Okoliczność ta nie uszła uwagi księcia.
Bojaźliwym wzrokiem spojrzał po tem licznem zebraniu, w którem, w braku sympatji, znalazł tylko szacunek, i głosem zrazu drżącym, ale stopniowo coraz pewniejszym:
— Panowie! — rzekł — chęć odepchnięcia okrutnego oszczerstwa sprowadza mnie pośród was. Pan margrabia de Favras aresztowany został onegdaj na rozkaz waszego komitetu śledczego, a dziś rozgłaszają z przesadą, że ja mam z nim obszerne stosunki.
Kilka uśmiechów przeszło po twarzach słuchaczów, szepty przyjęły tę pierwszą część przemowy księcia.
Mówi! on dalej:
— Z tytułu obywatela miasta Paryża, uważałem za właściwe sam zawiadomić was o jedynych stosunkach, wśród jakich znałem pana de Favras.
Jak łatwo się domyśleć, uwaga panów członków gminy podwoiła się; pragnęli dowiedzieć się z ust samego Monsieur, wierząc lub nie wierząc, jakie były stosunki Jego książęcej wysokości z margrabią de Favras.
Jego wysokość mówił dalej:
— W roku 1772, margrabia de Favras wszedł do mej gwardji szwajcarskiej i wyszedł z niej roku 1775; odtąd nie rozmawiałem z nim wcale.
Szmer niedowierzania przeszedł po słuchaczach; ale jedno spojrzenie Baillego powściągnęło ów szmer, tak, że Monsieur mógł pozostać w wątpliwości, czy szmer ten był na jego korzyść lub niekorzyść.
I mówił dalej:
— Pozbawiony od kilku miesięcy dochodów, niespokojny o znaczne wypłaty, jakie mnie czekają w styczniu, pragnąłem uczynić zadosyć moim zobowiązaniom, bez obciążania skarbu publicznego. Postanowiłem więc zaciągnąć pożyczkę. Przed dwoma tygodniami pan de la Chatre wskazał mi margrabiego de Favras, jako mogącego otrzymać taką pożyczkę od bankiera z Genui. Podpisałem więc oblig na dwa miljony, czyli na sumę potrzebną dla zadosyć uczynienia zobowiązaniom z początkiem roku, oraz dla opłacenia pensji mojego domu. Ponieważ to interes czysto finansowy, poleciłem memu intendentowi, ażeby się nim zajmował. Z margrabią de Favras nie widziałem się, nie pisałem do niego wcale, nie miałem z nim żadnego osobistego zetknięcia; i to wreszcie, co uczynił, jest mi zgoła nieznane.[5]
Śmiech wychodzący z szeregów publiczności dowodził, że nie wszyscy usposobieni byli wierzyć na słowo dziwnemu zapewnieniu księcia, że nie widząc pośrednika, powierzył mu oblig dwu-miljonowy.
Monsieur zaczerwienił się i chcąc zapewne prędzej zakończyć fałszywe położenie, jakie sobie wytworzył, dodał żywo:
— Jednakże, panowie, dowiedziałem się wczoraj, że rozrzucano w stolicy nader szeroko papier brzmiący w tych słowach...
I Monsieur odczytał — co było rzeczą zgoła niepotrzebną, bo każdy go miał w ręku lub w pamięci — biuletyn, któryśmy zacytowali wyżej.
Na te słowa: „Monsieur, brat królewski stał na czele“, wszyscy członkowie Gminy uchylili głowy.
Znaczyłoż to, że byli tego samego przekonania, co biuletyn? Czy też wyrażało poprostu, że są właśnie w biegu tego oskarżenia.
Bądź co bądź, Monsieur mówił dalej:
— Nie oczekujecie zapewne po mnie, ażebym zstępował aż do usprawiedliwiania się z tak niskiej zbrodni; ale w czasie, gdy potwarze najniedorzeczniejsze mogą łatwo najlepszych obywateli pomieszać z wrogami rewolucji, uważałem, panowie, iż winienem to królowi, wam i samemu sobie, ażeby wejść we wszystkie szczegóły, któreście usłyszeli, dla uwolnienia opinji publicznej od wszelkiej niepewności. Od chwili, gdym na drugiem zebraniu notablów, objawił zdanie w kwestji zasadniczej, dzielącej jeszcze umysły, nie przestawałem mniemać, że dokonywa się wielki przewrót; że król, ze względu na swe chęci, cnoty i stopień najwyższy, powinien stanąć na jego czele, ponieważ przewrót ten nie może być korzystnym dla narodu, nie będąc zarówno korzystnym dla monarchii; że nareszcie władza królewska winna stanowić przedmurze dla wolności narodowej, a wolność narodowa podstawę dla władzy królewskiej...
Lubo znaczenie frazesu nie było dość jasne, zwyczaj oklaskiwania pewnych kombinacyj wyrazów sprawił, że i tu odezwały się oklaski.
Monsieur zachęcony podniósł głos, i dodał, zwracając się z nieco większą śmiałością do członków zebrania:
— Proszę przytoczyć jaki jeden z moich czynów, gdzieby nie sprawdzały się zasady, które wygłosiłem, i skądby się okazało, że w jakiejbądź okoliczności, szczęście króla i narodu przestało być jedynym przedmiotem myśli moich i życzeń. Aż dotąd, nie zmieniłem nigdy uczuć ni zasad, i nie zmienię ich nigdy!
Na to odpowiedział Bailly w ten sens:
— Miłościwy książę, jestto wielką uciechą dla przedstawicieli gminy Paryskiej widzieć pośród siebie brata ukochanego króla, króla odnowiciela wolności francuskiej. Dostojni bracia jednakie łączą was uczucia... Uczucia te zaznaczone są w wyjaśnieniach, jakich jego Wysokość raczył udzielić zebraniu. Książę wychodzi naprzeciwko opinji publicznej; obywatel ceni opinję swych współobywateli, ja też składam Jego wysokości w imieniu zebrania hołd szacunku i wdzięczności, jaki ono winno jego uczuciom, jego zaszczytnej obecności, a zwłaszcza cenie, jaką przywiązuje do szacunku ludzi wolnych.
Wtedy Monsieur, rozumiejąc zapewne, że pomimo wielkich pochwał, jakiemi Bailly obsypał jego postąpienie, postąpienie to rozmaicie będzie tłumaczone, odpowiedział mu z miną ojcowską którą potrafił przyjmować w okolicznościach, gdzie mogła mu być użyteczną.
— Panowie!... obowiązek, który tu spełniłem, przykrym był dla serca cnotliwego; ale wynagradzają go uczucia wyjawione mi przez zebranie, i usta moje nie powinny się już otworzyć jedno dla uproszenia łaski tym, którzy mnie obrazili...
Jak widzimy, Monsieur nie zobowiązywał ani siebie, ani zebrania. Dla kogo prosił o łaskę?... Nie dla Favrasa, bo nikt nie wiedział, czy Favras jest winnym, i wreszcie Favras nie obraził księcia.
Nie. Monsieur żądał poprostu łaski dla autora okólnika, który go oskarżał; ale autor nie potrzebował łaski, bo był nieznany.
Monsieur tedy wykonał na swój rachunek część rady, którą dał bratu, Ludwikowi XVI.
Wyparł się on Favrasa, a jak widzimy z pochwał, udzielonych mu przez cnotliwego Bailly, rzecz zyskała powodzenie.
Uznając to, król Ludwik XVI, postanowił ze swej strony zaprzysiąc wierność konstytucji.
Pewnego razu woźny oznajmił prezesowi Zgromadzenia Narodowego, którym tego dnia był pan Bureaux de Puzy, że król z kilku ministrami, zgłasza się do drzwi Maneżu.
Przedstawiciele ludu spojrzeli po sobie zdziwieni. Co ma im do powiedzenia król, który od tak dawna chodził innemi, niż oni, drogami?...
Wprowadzono Ludwika XVI i prezes ustąpił mu swego miejsca.
Na wszelki wypadek sala zabrzmiała okrzykami. Oprócz Petiona, Kamila Desmonlina i Marata, cała Francja była jeszcze, lub mniemała, że jest jeszcze monarchiczną.
Król uczuł potrzebę powinszować Zgromadzeniu jego prac; pochwalić piękny podział Francji na departamenty; ale czego nie mógł dość śpiesznie wyrazić, bo go uczucie dusiło, to swej gorącej miłości dla konstytucji.
Początek mowy wzniecił nieco niepokoju, środek usposobił umysły do wdzięczności, ale koniec, o!... koniec podniósł uczucia Zgromadzenia aż do zapału.
Król nie mógł powstrzymać się z wyrażeniem miłości dla tej małej konstytucyjki z roku 1791, która jeszcze się nie urodziła, cóż to dopiero będzie, jak cała na świat przyjdzie?...
Król wtedy stanie się jej fanatykiem.
Zgromadzenie płakało z rozczulenia.
Powiadamy, że płakało i wcale nie przesadzamy; płakał Barnave, Lameth płakał. Duport płakał. Mirabeau płakał i Barrere płakał. Był to istny potop.
Zgromadzenie straciło głowę. Powstało co do jednego; powstały trybuny: każdy wyciągał rękę i zaprzysięgał wierność konstytucji, która jeszcze nie istniała.
Król wyszedł; ale król i Zgromadzenie nie mogli się tak rozstać, zgromadzenie wyszło za królem, otaczało go, przybyło aż do Touileries, gdzie je królowa przyjmowała.
Królowa nie jest entuzjastką — ona, dzielna córa Marji Teresy, godna siostra Leopolda, nie płacze; ukazuje syna deputowanym narodu.
— Panowie!... — oświadcza — podzielam wszystkie uczucia króla; łączę się sercem z tem postąpieniem, jakie mu przywiązanie do ludu podyktowało. Oto mój syn; nie zaniedbam niczego, aby go przyuczyć do naśladowania cnót najlepszego z ojców, do szanowania wolności publicznej, do szanowania praw, których, spodziewam się, będzie on najsilniejszą podporą.
Trzeba było bardzo rzeczywistego zapału, aby go podobna mowa nie oziębiła; ale też zapał Zgromadzenia rozpalony był do białości. Zaproponowano wykonać natychmiast przysięgę; sformułowano ją naprędce; najpierwszy, prezes Zgromadzenia ozwał się w te słowa:
— Przysięgam być wiernym narodowi, prawu i królowi, i przysięgam podtrzymywać całą moją siłą konstytucję uchwaloną przez Zgromadzenie Narodowe, a zatwierdzoną przez króla.
I wszyscy członkowie Zgromadzenia, wyjąwszy jednego, podnieśli ręce, i każdy z kolei powtórzył: „Przysięgam!...“
Dziesięć dni następnych po tym szczęśliwym objawie, który wrócił radość Zgromadzeniu, spokój Paryżowi, spoczynek Francji, upłynęły na uroczystościach, balach, iluminacjach. Na wszystkie strony słyszano tylko przysięgi: przysięgano na Gréve. w Ratuszu, w kościołach, na ulicach, na rynkach; stawiano ołtarze ojczyźnie, prowadzano do nich studentów, i studenci przysięgali tak jakby już byli ludźmi, i jakby wiedzieli, co to jest przysięga.
Zgromadzenie zarządziło Te Deum, na które udało się w pełni; przy ołtarzu, w obliczu Boga, ponowiono już wykonana przysięgę.
Tylko król nie poszedł do Notre Dame, a tem samem nie przysięgał.
Zauważono jego nieobecność, ale wszyscy byli tak uradowani, tak ufni, że poprzestali na pierwszym lepszym pretekście. jaki mu się podać podobało.
— Czemuż to ty nie byłeś na Te Deum?... czemuż to nie przysięgałeś na ołtarzu tak jak inni?... — zapytała ironicznie królowa.
— Bo skłamać mogę — odparł Ludwik XVI, — ale nie mogę krzywoprzysięgać.
Królowa odetchnęła.

Aż dotąd, równo z innymi wierzyła w dobrą wiarę króla.

ROZDZIAŁ III.
SZLACHCIC.

Wizyta królewska w Zgromadzeniu Narodowem miała miejsce dnia czwartego lutego 1790 roku.
We dwanaście dni potem, to jest w nocy z siedemnastego na osiemnasty, w nieobecności gubernatora w Chatelet, który tegoż samego dnia otrzymał urlop dla odwiedzenia matki umierającej w Soissons, człowiek jakiś stanął przy furcie wiezienia i okazał rozkaz podpisany przez pana porucznika policji, rozkaz upoważniający przybyłego do rozmówienia się z margrabią de Favres bez świadków.
Czy ten rozkaz był autentyczny czy sfałszowany, tego twierdzić nie śmiemy; w każdym jednak razie, zbudzony vicegubernator uznał go za dobry, skoro rozkazał natychmiast, ażeby bez względu na porę spóźnioną wprowadzono przybyłego do celi margrabiego de Favras.
Poczem, polegając na dobrej straży swych kluczników wewnątrz i szyldwachów zewnątrz, udał się napowrót do łóżka, dla dokończenia nocy tak niepomyślnie przerwanej.
Przybyły, pod pozorem, że dobywając rozkaz z pugilaresu, upuścił ważny papier, wziął lampę i szukał go na ziemi, aż póki nie zobaczył, iż pan vicegubernator Chateletu wszedł do swego pokoju. Wtedy oświadczył, iż papier ten zostawił zapewne u siebie na stoliku nocnym i prosił, ażeby mu go w razie znalezienia oddano przy odejściu.
Potem, dając lampę oczekującemu klucznikowi, prosił, aby go zaprowadzono do celi margrabiego de Favras.
Klucznik otworzył jedne drzwi, przepuścił nieznajomego, przeszedł sam i drzwi za nim zamknął.
Zdawał się przypatrywać temu nieznajomemu ciekawie, jak gdyby oczekiwał aż ten lada chwila wyda mu jakieś ważne zlecenie.
Postąpili dwanaście schodów i zapuścili się w korytarz podziemny.
Pokazały się drugie drzwi, które klucznik otworzył i zamknął jak pierwsze.
Znaleźli się wtedy jakby w jakiej sieni, z której znowu schody prowadziły w głąb ciemnego korytarza, a przekonawszy się, że mrok jego jest równie samotny jak niemy:
— Czy ty jesteś klucznik Ludwik?... — zapytał.
— Ja.
— Brat loży Amerykańskiej?...
— Tak.
— Umieszczony tu zostałeś przed tygodniem przez rękę niewidzialną dla dopełnienia dzieła niewiadomego?...
— Tak.
— Czy gotów jesteś spełnić to dzieło?...
— Gotów.
— Masz odebrać rozkazy od człowieka...
— Tak, od mesjasza.
— Po czem masz go poznać?...
— Po trzech głoskach na tablicy.
— Ja jestem tym człowiekiem, a oto te głoski.
I na te słowa przybyły roztworzył żabot swój koronkowy, i ukazał na piersiach trzy głoski, których wpływ wskazywaliśmy już dawniej w ciągu tych opowiadań: L. P. D.
— Mistrzu!... — rzekł klucznik schylając się. — jestem na twoje rozkazy.
— Dobrze. Otwórz mi więzienie margrabiego de Favras i trzymaj się w gotowości.
Klucznik schylił się bez odpowiedzi, poszedł przodem, aby oświetlić drogę, i zatrzymując się przed niskiemi drzwiami.
— Tu, rzekł.
Nieznajomy skinął głowa; klucz wprowadzony do zamku zgrzytnął dwa razy i drzwi się otworzyły.
Władza, przedsiębiorąc względem więźnia najściślejsze środki ostrożności i wprowadzając go do więzienia zagrzebanego dwadzieścia stóp pod ziemią, miała jednak względy dla jego stanu. Dano mu łóżko czyste i pościel białą. Przy łóżku stał stół z książkami i przyborami do pisania, przeznaczonemu do ułożenia protokółu obrony.
Lampa zagasła górowała nad wszystkiem.
W innym kącie, na innym stole, lśniły się przybory toaletowe wydobyte z wytwornego mieszka o herbach margrabiego; na murze przymocowane było małe zwierciadełko dobyte z tegoż mieszka.
Margrabia de Favras spał snem tak głębokim, że drzwi się otworzyły, nieznajomy podszedł, klucznik postawił drugą lampę obok pierwszej i wyszedł na znak nieznajomego, a wszystkie te ruchy i odgłosy więźnia nie zbudziły.
Nieznajomy patrzył czas jakiś z uczuciem głębokiej melancholii na tego śpiącego człowieka: potem, jakby sobie przypomniał, że czas jest drogi, położył mu rękę na ramieniu.
Więzień drgnął, obejrzał się żywo. a oczy otworzył szeroko, jak zwykle ci, co usnąwszy, czekają na złą wiadomość po przebudzeniu.
— Uspokójcie się, panie margrabio de Favras — wyrzekł nieznajomy — to przyjaciel.
Margrabia de Favras popatrzył chwile na gościa nocnego z miną wyrażającą zdziwienie, że go jakiś przyjaciel przychodzi szukać na dwadzieścia stóp pod ziemią.
Ale wkrótce przywołując wspomnienia:
— Aha — rzekł — pan baron Zannone...
— Ja sam, kochany margrabio.
Favras rzucił z uśmiechem wzrok około siebie, i wskazując palcem baronowi stołek wolny od książek i odzieży, rzekł:
— Proszę, siadaj pan.
— Kochany margrabio — rzekł baron — przyszedłem zaproponować wam rzecz jednę, która nie wymaga długiej rozprawy, zwłaszcza, te nie mamy czasu do stracenia...
— Cóż mi proponujecie, baronie?... Zapewne nie pożyczkę.
— Czemużby nie?
— Ponieważ rękojmię, jakie dać mogę, nie wydają mi się bardzo pewne...
— Dla mnie nie byłaby to przyczyna, margrabio; owszem, gotów jestem wam dać natychmiast milion.
— Mnie — rzekł Favras z uśmiechem.
— Tak. Ale byłoby to pod warunkami, którychbyście nie przyjęli, więc nawet nie proponuję.
— Zatem, skoro powiedzieliście, że wam pilno, przystąpmy do rzeczy.
— Wszak wiecie, że jutro sadza was, margrabio?
— Tak, słyszałem coś o tem — odrzekł Favras.
— Wiecie, że sędziami waszymi maja być ci sami, którzy uwolnili Augearda i Bezenvala?...
— Wiem.
— Wiecie, że jeden i drugi uwolnieni zostali jedynie za silnem wdaniem się dworu?
— Wiem — odparł po raz trzeci Favras, bez żadnej zmiany głosu.
— Spodziewacie się zapewne, że dwór uczyni dla was to, co uczynił dla waszych poprzedników?...
— Ci, z którymi miałem zaszczyt być w stosunkach, z tytułu przedsięwzięcia, jakie mnie tu zaprowadziło, wiedza, jak maja względem mnie postąpić, a cokolwiek uczynią, będzie dobrem z pewnością.
— Już oni pod tym względem powzięli postanowienia, panie margrabio, i mogę was uwiadomić o tem, co uczynili.
Favras nie okazał żadnej ciekawości.
— Monsieur — mówił dalej baron — udał się na ratusz i oświadczył, że was zaledwie zna, że was od roku 1775 nie widział...
Margrabia skinął głowa, potwierdzając.
— Co się tyczy króla, ten nietylko już nie myśli uciekać, ale owszem, w dniu 4-ym tego miesiąca, połączył się eo Zgromadzeniem narodowem i zaprzysiągł konstytucję!
Uśmiech przebiegł po ustach Favrasa.
— Wątpicie? — zapytał baron.
— Nie mówię tego — odparł Favras.
— Widzicie więc, margrabio — że nie można liczyć na hrabiego Prowancji... nie można liczyć na króla...
— Istotnie, panie baronie.
— Staniecie więc wobec sędziów...
— Raczyliście mi to już powiedzieć.
— Skażą was!...
— Zapewne.
— Na śmierć!...
— Być może.
I Favras skłonił się, jak człowiek gotowy na przyjęcie każdego ciosu, który go ma dotknąć.
— Ale — odezwał się baron — czy wiecie, na jaką śmierć kochany margrabio?
— Czyż są dwie śmierci, kochany baronie?
— O! jest ich dziesięć: pal, ćwiertowanie, stryczek, koło, topór... a raczej w przeszłym tygodniu wszystkie te śmierci istniały jeszcze! Dziś, jak mówicie, pozostała tylko jedna: szubienica.
— Szubienica!
— Tak, Zgromadzenie narodowe, ogłosiwszy równość wobec prawa, uznało za słuszne ogłosić równość wobec śmierci! Teraz i szlachta i chłopi wychodzą ze świata jednemi drzwiami i wieszają ich... margrabio.
— Ha! ha! — bąknął Favras.
— Skazany na śmierć, będziecie powieszonym... rzecz nader przykra dla szlachcica, który nie leka się śmierci, jestem tego pewny, ale który ma wstręt do szubienicy.
— Ależ! panie baronie — rzekł Favras — czyście przybyli tu po to tylko, ażeby mi zwiastować wszystkie te dobre wieści, czy macie mi jeszcze coś lepszego do powiedzenia?
— Przyszedłem po to, ażeby wam oznajmić, że wszystko przygotowanem jest do waszej ucieczki, i ta, jeśli chcecie za dziesięć minut stanąć po za obrębem wiezienia, a we dwadzieścia cztery godzin po za granicami Francji...
Favras pomyślał chwile, tak jednak, iż nie zdawało się, aby propozycja barona sprawiła na nim jakiebądź wrażenie. Potem zwracając się do niego:
— Czy propozycja ta wychodzi od króla, czy od jego królewskiej wysokości? — zapytał.
— Nie, panie, wychodzi ode mnie.
Favras spojrzał na barona.
— Od pana? — rzekł. — A dlaczegóż od pana?
— Z powodu współczucia, jakie mam dla was, panie margrabio.
— Jakież współczucie możecie mieć dla mnie, panie baronie? — rzekł Favras. — Widzieliście mnie wszystkiego dwa razy.
— Nie potrzeba widzieć człowieka dwa razy, aby go znać, kochany margrabio. Owóż, prawdziwi szlachcice są rzadcy, ja więc chcę zachować jednego, nie powiem dla Francji, lecz dla ludzkości.
— Innego powodu nie macie?
— Mam i ten, panie margrabio, że układając się z wami o pożyczkę dwumilionowa, i wyliczywszy pieniądze, podałem wam sposób przyśpieszania spisku dziś odkrytego, a tem samem przyczyniłem się dobrowolnie do waszej śmierci.
Favras się uśmiechną.
— Jeżeliście nie popełnili innego występku nad ten. Śpijcie spokojnie — rzekł Favras — rozgrzeszam was.
— Jakto! — zawołał baron — odmawiacie ucieczki?...
Favras podał mu rękę.
— Dziękuję wam z głębi serca, panie baronie — odparł — dziękuję wam w imieniu mojej żony i dzieci, ale odmawiam...
— Bo sadzicie może, iż środki jakieśmy przedsięwzięli, nie są dostatecznie obmyślane, margrabio, i obawiacie się, ażeby próba ucieczki nieudana, nie pogorszyła waszej sprawy?...
— Ja wierze, panie baronie, że jesteście człowiekiem roztropnym, powiem nawet więcej, awanturniczym, skoro sami przychodzicie proponować mi te ucieczkę, ale, powtarzam wam, ja nie chcę uciekać.
— Obawiacie się zapewne, ażebyście, zmuszeni wyjść z Francji, nie pozostawili żony i dzieci w nędzy... Przewidziałem ten wypadek, panie margrabio, i mogę wam ofiarować ten pugilares, w którym jest sto tysięcy franków w biletach kasowych.
Favras patrzył na barona z rodzajem podziwu.
Fotem, potrząsając głową, rzekł:
— Nie o to mi chodzi, panie baronie. Na słowo wasze i bez tego nawet pugilaresu, opuściłbym Francję, gdyby zamiarem moim było uciekać: ale raz jeszcze powtarzam, postanowienie moje jest nieodwołalne: nie ucieknę.
Baron patrzył na odmawiającego, jakby powątpiewał, czy jest przy zdrowych zmysłach.
— Zadziwia cię to, baronie — powiedział Favras ze szczególną pogodą — i pytasz się siebie, nie śmiejąc zapytać mnie, skąd mi przychodzi to osobliwe postanowienie, żeby iść do końca, i umrzeć jeśli trzeba, jakąbądź śmiercią?
— Wyznaje, że tak jest, panie margrabio.
— Więc wam odpowiem. Jestem rojalista, ale nie na sposób tych, którzy emigrują zagranice lub kryją się w Paryżu: opinją moją nie jest fakt polegający na rachubie interesu, ale kult, wiara i religja, mój panie; królowie nie są dla mnie czem innem, jeno tem, czem byłby arcybiskup albo papież, to jest, przedstawicielami widomymi tej religji, o której wspomniałem. Jeżeli ucieknę, mogą przypuszczać, że mi uciekać kazał król albo Monsieur; a skoro mi kazali uciekać, to są moimi wspólnikami. Gdy pozostanę, to Monsieur, który wyparł się mnie na trybunie, i król, który udał, że mnie nie zna, ulegają ciosowi uderzającemu w próżnią. Religje upadają, panie baronie, wtedy dopiero, gdy nie są zdolne stworzyć męczenników. Owóż ja podniosę moją, umierając za nią! Będzie to wyrzut zwrócony do przeszłości, ostrzeżenie dla przyszłości.
— Ależ pomnijcież na rodzaj śmierci, jaka was czeka, margrabio!
— Im śmierć haniebniejsza, tem ofiara większa: Chrystus umarł na szubienicy krzyżowej, miedzy dwoma łotrami!
— Rozumiałbym to, margrabio — rzekł baron — gdyby śmierć pańska miała dla monarchizmu taki wpływ, jaki śmierć Chrystusa miała dla świata. Ale grzechy królów są takie, margrabio, że obawiam się mocno, iż nie wystarczy na ich odkupienie nietylko śmierć jednego szlachcica, ale oni nawet krew króla.
— Niechaj będzie jak Bóg da!... Co do mnie, panie baronie, w tym czasie zwątpienia i niepewności, gdzie tylu ludzi uchybia swym obowiązkom, umrę z ta pociechą, że spełniłem mój.
— Ej! nie, panie — rzekł baron niecierpliwie — umrzecie poprostu z żalem, że tracicie żywot bez żadnego pożytku.
— Kiedy żołnierz rozbrojony nie chce uciekać, kiedy oczekuje na nieprzyjaciela, kiedy urąga śmierci, kiedy ją otrzymuje, wie doskonale, że śmierć ta jest bezużyteczną; powiada tylko sobie, że ucieczka byłaby sromotną, i że woli umrzeć!...
— Panie — rzekł baron — nie uważam się za zwyciężonego...
Dobył zegarek: była już trzecia godzina zrana.
— Mamy jeszcze godzinę — mówił dalej. — Usiądę przy tym stole i będę czytał pół godziny, przez ten czas namyślajcie się, panie margrabio. Za pół godziny dacie mi odpowiedź ostateczną.
I wziąwszy stołek, usiadł przy stole, odwrócony od więźnia, otworzył książkę i czytał.
— Dobranoc panu! — rzekł Favras.
I odwrócił się do muru, zapewne, ażeby rozmyślać z mniejszą dystrakcją.
Czytający dobywał kilka razy zegarka, bardziej niecierpliwy niż wiezień. Po upływie pół godziny wstał i podszedł do łóżka.
Ale daremnie czekał. Favras się nie odwracał.
Wtedy baron nachylił się nad nim, a po oddechu regularnym i spokojnym poznał, że śpi.
— Ha! — rzekł, mówiąc sam do siebie — jestem pobity; ale sad jeszcze nie wyrzekł: może on jeszcze wątpi...
I nie chcąc budzić nieszczęśliwego, którego za kilka dni czekał sen tak długi i głęboki, wziął pióro i napisał na ćwiartce białego papieru:
„Kiedy sąd wyrzeknie, kiedy pan de Favras skazany będzie na śmierć, kiedy nie będzie mia nadziei ani w sędziach, ani w księciu, ani w królu, i jeżeli zmieni zdanie, niech tylko zawoła klucznika Ludwika i powie mu: „Zdecydowałem się na ucieczkę: — a ten znajdzie sposób ułatwienia mu wyjścia.
„Kiedy pan de Favras okryty całunem złowrogim, oczyści się przed kościołem Notre-Dame, kiedy pan de Favras przejdzie bosemi nogami, ze związanemi rękoma krótką przestrzeń dzielącą Ratusz, gdzie zrobi swój testament śmierci, od szubienicy wystawionej na Greve, niech tylko głośno wyrzecze słowa: „Chce być ocalonym!“ a ocalonym zostanie.

Cagliostro“.

Odwiedzający wziął potem kapelusz, podszedł drugi raz do więźnia, by zobaczyć, czy się nie obudził, a zobaczywszy, że śpi wciąż, odszedł, oglądając się kilka razy. do drzwi celi, za któremi z niemą rezygnacją adeptów gotowych na wszystkie poświecenia, by spełnić wielkie dzieło, jakie przedsięwzięli, stał nieruchomy klucznik Ludwik.
— I cóż mam uczynić, mistrzu? — zapytał.
— Pozostać w wiezieniu i wykonać ściśle, cokolwiek ci rozkaże pan de Favras.

Klucznik pokłonił się, wziął lampe z rąk Cagliostra, i szedł z uszanowaniem przed nim, jak sługa świecący panu.

ROZDZIAŁ IV.
GDZIE SPEŁNIA SIĘ PRZEPOWIEDNIA CAGLIOSTRA.

Tegoż samego dnia, o godzinie pierwszej po południu, pisarz Chateletu zszedł ze czterema ludźmi, zbrojnemi do wiezienia margrabiego de Favras, i oznajmił mu, że ma stanąć przed sadem.
Margrabia de Favras uprzedzony był w nocy o tej okoliczności przez Cagliostra, a około dziewiątej godziny rano przez vicegubernatora Chateletu.
Czytanie aktu oskarżenia rozpoczęło się o wpół do dziesiątej zrana, i ciągnęło jeszcze o godzinie trzeciej po południu.
— Od dziewiątej sala była natłoczona ciekawymi.
Nikt nie wątpił, iż więzień zostanie skazanym.
Są w konspiracjach politycznych nieszczęśliwi, poświęceni zgóry; czuje się to, że potrzeba jest ofiary całopalnej, i że oni skazani są na taką ofiarę.
Czterdziestu sędziów zasiadało kołem na wyżynie sali; przewodniczący pod baldachimem; za nim obraz przedstawiający Chrystusa ukrzyżowanego, pod nim, na drugim końcu sali, portret króla.
Żywopłot grenadierów narodowych otaczał pretorium, wewnątrz i zewnątrz; drzwi strzegło czterech ludzi.
O kwadrans na czwartą sędziowie wydali rozkaz sprowadzenia oskarżonego.
Oddział z dwunastu grenadierów, czekających na ten rozkaz pośrodku sali z bronią u nogi, ruszył z miejsca.
Wtedy wszystkie głowy, nawet sędziów, obróciły się ku drzwiom, któremi wejść miał pan de Favras.
Po dziesięciu minutach ujrzano czterech grenadierów.
Za niemi szedł margrabia de Favras.
Za nim ośmiu innych kroczyło.
Więzień wszedł wśród jednej z tych przerażających ciszy, jakie umieją zrobić dwa tysiące ludzi zebranych w jednej komnacie wówczas, gdy ukazuje się nareszcie człowiek, lub rzecz, będąca przedmiotem ogólnego oczekiwania.
Fizjognomja zupełnie spokojna, ubranie najstaranniejsza: miał na sobie frak jedwabny haftowany perłowo, kamizelkę białą atłasową, spodnie takież jak frak, pończochy jedwabne, trzewiki ze sprzączkami i krzyż Ś-go Ludwika w dziurce. Uczesany był z rzadką zalotnością.
Na ten krótki czas jakiego potrzebował margrabia de Favras, ażeby przejść ode drzwi do ławy oskarżonych, wstrzymały się wszystkie oddechy.
Upłynęło kilka sekund pomiędzy przybyciem oskarżonego, a pierwszemi słowy, jakie przemówił doń przewodniczący.
Nareszcie, czyniąc ręką, co było zgoła niepotrzebnem, znak, jaki zwykle czynią sędziowie dla nakazania milczenia, zapytał głosem wzruszonym:
— Kto jesteś?
— Jestem oskarżonym i więźniem — odparł de Favras z największym spokojem.
— Jak się nazywasz?
— Tomasz Mahi, margrabia de Favras.
— Skąd pochodzisz?
— Z Blois.
— Twój stan?
— Pułkownik w służbie królewskiej.
— Gdzie mieszkasz?
— Na placu Królewskim, nr. 21.
— Ile masz lat?
— Czterdzieści sześć.
— Usiądź.
Margrabia usiadł.
Wtedy dopiero oddech zdawał się wracać obecnym a w powietrzu przeszedł, jakby podmuch straszliwy, jakby podmuch zemsty.
Oskarżony nie mylił się co do tego. Spojrzał naokoło: wszystkie twarze lśniły nienawiścią, wszystkie pieści groziły; czułeś, że potrzeba było ofiary temu ludowi, z którego rąk wydarto Augearda i Bezenvala i który codziennie wolał wielkim głosem, ażeby powieszono, przynajmniej in effige, księcia Lambesq.
W pośród tych wszystkich twarzy rozdrażnionych, w pośród tych wszystkich spojrzeń rozognionych, oskarżony poznał spokojną twarz i oko sympatyczne swego nocnego gościa.
Pozdrowił go gestem nieznacznym i dalej odbywał swój przegląd.
— Niech oskarżony gotów będzie do odpowiedzi — wyrzekł przewodniczący.
Favras się skłonił.
— Jestem na wasze rozkazy, panie prezesie — rzekł.
Wtedy rozpoczęło się drugie badanie, któremu oskarżony poddał się z równym spokojem, jak pierwszemu.
Potem nastąpiło przesłuchanie świadków potępiających.
Favras, który odmówił ucieczki dla uratowania życia, chciał się bronić przez dyskusje: wskazał więc czternastu świadków na swą obronę.
Po przesłuchaniu więc świadków potępiających, spodziewał się ujrzeć swoich, gdy naraz przewodniczący wyrzekł:
— Panowie, rozprawy zostają zamknięte.
— Przepraszam — odezwał się Favras, ze swą zwykłą uprzejmością — zapominacie o jednej rzeczy, wprawdzie małoważnej: zapominacie o przesłuchaniu czternastu świadków, powołanych na moje żądanie.
— Sąd — odparł przewodniczący — postanowił, że nie będą przesłuchani.
Coś jakby chmura przeszła po czole oskarżonego, a potem iskra trysła mu z oczu.
— Myślałem, że mnie sądzi Chatelot paryski — rzekł — omyliłem się: sądzi mnie, zdaje się inkwizycja hiszpańska.
— Wyprowadzić oskarżonego — odezwał się przewodniczący.
Odprowadzono Favrasa do wiezienia. Jego spokój, grzeczność, męstwa sprawiły pewne wrażenie na widzach, przybyłych bez uprzedzenia.
Ale tych była bardzo mała liczba. Odejściu Favrasa towarzyszyły krzyki, huki, groźby.
— Niema łaski! niema łaski! — wołało pięćset głosów przy jego przejściu.
Wrzaski te goniły za nim, aż pode drzwi wiezienia.
Wtedy jakby mówiąc sam do siebie:
— Ot, co jest spiskować z książętami i panującymi — rzekł zcicha.
Zaraz po wyjściu oskarżonego, sędziowie wzięli się do narad.
Favras udał się na spoczynek o zwykłej godzinie.
Około pierwszej wszedł ktoś do jego wiezienia i zbudził go.
Był to klucznik Ludwik.
Przyszedł pod pozorem przyniesienia więźniowi butelki wina bordo, której ten nie żądał.
— Panie margrabio — rzekł — w tej chwili sędziowie wyrzekają na was wyrok.
— Mój przyjacielu — rzekł Favras — jeżeliś dlatego mnie obudził, to mogłeś dać sobie spokój.
— Nie, panie margrabio, zbudziłem was dlatego, ażeby zapytać, czy nie macie co do powiedzenia temu panu, który nawiedzał was zeszłej nocy?...
— Nie.
— Zastanówcie się, panie margrabio; po wyroku strzeżonym będziecie ściślej, a jakkolwiek władnym jest ów pan, może wola jego skrępowana będzie niemożebnością.
— Dziękuję, mój przyjacielu — rzekł Favras — ale nie mam go o co prosić ani teraz, ani później.
— Jeżeli tak — powiedział klucznik — to żal mi, żem was obudził; ale i tak obudzonoby was za godzinę...
— Tak, że według twego zdania — podjął Favras z uśmiechem — nie warto już zasypiać napowrót, nieprawdaż?
— A no... osadźcie sami, panie margrabio.
Jakiś hałas niebawem dał się słyszeć na wyższych piętrach; drzwi otwierały się i zamykały, kolby uderzały o podłogę.
— Aha! — rzekł Favras — to dla mnie cały ten hałas?
— Przychodzą odczytać wam wyrok, panie margrabio.
— Do licha! postarajże się, ażeby pan protokulista dał mi czas wciągnąć spodnie.
Klucznik wyszedł i drzwi zamknał za sobą.
Przez ten czas margrabia włożył pończochy, trzewiki i spodnie.
Stanął na tym punkcie ubrania, kiedy drzwi się otworzyły. Nie uważał za właściwe posuwać dalej stroju i czekał.
Był istotnie pięknym, z głową w tył odrzuconą, z włosami przez pół rozczochranemi, z żabotem koronkowym, otwartym na piersiach.
W chwili, gdy protokulista wszedł, Favras opuszczał kołnierz od koszuli na ramiona.
— Widzisz pan — rzekł do protokulisty — czekałem na was i to w postawie bojowej.
I przeciągnął ręką po gołej szyi, gotowej do miecza arystokratycznego lub nieszlacheckiego stryczka.
— Słucham więc pana — dokończył.
Protokulista czytał, a raczej bąkał wyrok.
Margrabia skazany został na śmierć; miał odbyć pokutę przed kościołem Notre-Dame, a następnie być powieszony na Greve.
Favras wysłuchał całego czytania z największym spokojem, i nie zmarszczył brwi nawet na wyraz „powieszony“, tak przykry dla ucha szlacheckiego.
Tylko po chwili milczenia, patrząc w twarz protokuliście:
— Oh! panie — rzekł doń — jakże mi cię żal, żeś był zmuszony skazać człowieka na mocy takich dowodów.
Protokulista wyminął odpowiedź.
— Wiecie zapewne, panie margrabio — powiedział — że pozostaje wam tylko pociecha religijna.
— Mylicie się, panie — odparł skazany — pozostaje mi jeszcze ta, którą czerpię we własnem sumieniu.
Przyczem pan de Favras skłonił się protokuliście, który, nie mając już nic u niego do roboty, odszedł.
Odwrócił się jednak przy drzwiach z zapytaniem:
— Czy mam panu przysiąc spowiednika?
— Spowiednika z ręki tych, którzy mnie zabijają?... Nie panie, byłby mi podejrzanym... życie mogę wam oddać, ale zbawienie duszy zachowuje sobie!... Proszę o proboszcza z kościoła ś-go Pawła.

W dwie godziny potem czcigodny kapłan, którego zażądał ukazał się w jego celi.

ROZDZIAŁ V.
PLAC GREVE.

Dwie te godziny byty dobrze użyte.
Po protokuliście weszli dwaj ludzie, z obliczem ponurem, w ubraniu cechowanem.
Favras zrozumiał, że byli to poprzednicy śmierci, stanowiący przednia straż kata.
— Pójdźcie za nami! — rzekł jeden z tych ludzi.
Favras skłonił się na znak zgody.
A wskazując ręką resztę odzieży, leżącą na krześle, zapytał:
— Czy mogę dokończyć ubrania?
— Dokończcie — odpowiedziano.
Wtedy Favras podszedł do stolika, na którym rozłożone były rozmaite przedmioty z jego worka, i przy pomocy zwierciadełka zdobiącego ścianę, zapiął kołnierz od koszuli, włożył żabot i nadał jak najarystokratyczniejszy układ węzłowi krawata.
Po tem wszystkiem włożył kamizelkę i frak.
— Czy mam wziąć kapelusz? — zapytał więzień.
— Nie potrzeba — odpowiedział ten sam człowiek.
Jeden z tych ludzi, ten właśnie, który nic dotąd nie mówił, patrzył na Favrasa tak bystro, że to aż zwróciło uwagę margrabiego.
Zdawało mu się nawet, że człowiek ten dawał mu jakieś znaki tajemne.
Ale znaki te były tak delikatne, że Favras został w niepewności.
Cóż wreszcie miał mu do powiedzenia ów człowiek.
Nie myślał już o tem, i czyniąc przyjazny gest ręką klucznikowi Ludwikowi, rzekł:
— Idę więc z wami, panowie!
U drzwi czekał woźny.
Woźny poszedł naprzód, za nim Favras: następnie dwaj ludzie ponurzy.
Smutny orszak skierował się ku drzwiom innym.
Tam oczekiwał oddział gwardji narodowej.
Wtedy woźny sądu kryminalnego powiedział do skazanego:
— Panie, oddajcie mi wasz krzyż świętego Ludwika.
— Zdawało mi się, że jestem skazany na śmierć, nie na degradację — rzekł Favras.
— Taki rozkaz, panie — odparł woźny.
Favras odpiął krzyż i nie chcąc oddawać go słudze sadowemu, złożył go w ręce sierżanta, dowodzącego oddziałem gwardji narodowej.
— Dobrze — rzekł woźny, nie nastawając na to, aby mu krzyż był osobiście wręczonym, — teraz idźmy.
Postąpiono dwadzieścia schodów w górę i zatrzymano się przede drzwiami dębowemi, okutemi żelazem. Były to jedno z tych drzwi, na widok których szpik zamiera w kościach; jedne z tych, jakich dwoje lub troje stoi na drodze do grobu, jedne z tych, po za któremi, nie wiedząc, co cię czoka, domyślasz się rzeczy strasznej.
Drzwi się otworzyły.
Nie dano nawet czasu wejść Favrasowi, wepchnięto go.
I drzwi zatrzasnęły się nagle, jakby pod naciśnięciem ręki żelaznej.
Favras znalazł się w komnacie torturowej.
— O! o! panowie — rzekł, blednąc lekko — kiedy tu prowadzą kogo, uprzedzają go o tem przynajmniej.
Jeszcze nie dokończył tych słów, kiedy dwaj ludzie, idący za nim, rzucili się nań, zerwali mu frak i kamizelkę, rozwiązali krawat tak artystycznie ułożony, i ręce w tył związali., Tylko ten. który, jak mu, się wydawało, dawał znaki w celi, spełniając swa funkcje równocześnie ze swym towarzyszem, szepnął margrabiemu do ucha:
— Czy chcesz pan być ocalonym? Czas jeszcze.
Ofiara ta sprowadziła uśmiech na usta Favrasa, przypominając mu wielkość jego misji.
Lekko potrząsnął głową na znak zaprzeczenia.
Łoże stało przygotowane. Rozciągnięto na niem skazanego.
Oprawca podszedł z pełnym fartuchem klinów dębowych i obcęgami w ręku.
Favras podał sam temu człowiekowi nogę zgrabną, obuta w trzewik o czerwonym obcasie i w pończochę jedwabną.
Ale wtedy woźny podniósł rękę.
— Dosyć! — rzekł — sąd uwalnia skazanego od tortury.
— O! wyrzekł Favras — widać sąd obawia się, ażebym nie mówił; ale niemniej dziękuję mu za to. Będę szedł na szubienicę przynajmniej zdrowemi nogami, a to coś znaczy; teraz, panowie, jestem do waszego rozporządzenia.
— Masz pan przebyć godzinę w tej sali — odparł woźny.
— To nie bardzo wesołe, ale ciekawe — rzekł Favras.
I zaczął obchodzić salę, przeglądając jedne po drugich wszystkie te ohydne narzędzia, podobne do kolosalnych pająków żelaznych, do olbrzymich skorpionów.
Czuć było, że na rozkaz złowrogiego głosu, wszystko to się ożywia, nabiera ruchu i gryzie okrutnie.
Favras zatrzymał się przed każdem narzędziem, pytając o jego nazwę.
Ta zimna krew zdziwiła nareszcie samych oprawców, ludzi, jak wiemy, do zdziwienia niełatwych.
— W jakim celu czynisz pan te wszystkie zapytania? — napytał jeden z nich Favrasa.
Spojrzał na niego z tą miną szydersko poufałą, właściwą szlachcie.
— Panie — rzekł doń — być może, iż spotkam szatana na drodze, która mam przebyć, i nie mam nic przeciw temu. ażeby zjednać sobie jego przyjaźń, wskazując mu do męczenia swych potępieńców machiny, których nie zna.
Więzień dokończył właśnie swego przeglądu, kiedy uderzyła godzina piata na wieżycy Chateletu.
Minęły tedy już dwie godziny, jak wyszedł z więzienia.
Zaprowadzono go napowrót.
Zastał tam czekającego nań proboszcza od świętego Pawła Można było dostrzec, że tych dwóch godzin nie stracił napróżno, i jeżeli coś mogło go przyzwoicie usposobię do śmierci, to widok, jakiemu się przyglądał.
Spostrzegłszy go, proboszcz otworzył ramiona.
— Ojcze mój rzekł doń Favras — wybaczcie mi, jeżeli wam serce tylko otworzyć mogę; ci panowie, urządzili mnie, jak widzicie, tak, że na sercu tylko poprzestać muszę.
I ukazał ręce w tył związane.
— Czy nie możecie — zapytał ksiądz — rozwiązać rąk więźniowi na czas pozostawania ze mną?
— To nie w naszej mocy — odparł woźny.
— Ojcze mój rzekł Favras — zapytajcie ich, czyby nie mogli związać mi rąk z przodu zamiast z tyłu; byłoby to dogodniej na czas, kiedy będę trzymał gromnicę, przy odczytywaniu wyroku.
Dwaj pomocnicy spojrzeli na woźnego, a ten uczynił znak głową, że nie ma nic przeciw temu, i zgodzono się na żądanie margrabiego.
Potem zostawiono go samego z księdzem.
Co działo się w tem posiedzeniu sam na sam między człowiekiem świeckim i człowiekiem bożym, tego nikt nie wie. Czy przed świętością religji Favras odpieczętował serce, zamknięte przed majestatem sprawiedliwości... tego nie mogli odkryć ci, którzy weszli do jego celi o godzinie trzeciej po południu, a zastali go uśmiechniętego, z powieką suchą i sercem zamkniętem.
Oznajmiono mu, że godzina śmierci nadeszła.
— Panowie! odezwał się — przepraszam was, ale to wy kazaliście mi czekać.
Ponieważ nie miał już ani fraka, ani kamizelki, a ręce miał związane, zdjęto mu trzewiki i pończochy, a na resztę ubrania włożono koszule białą.
Następnie na piersiach zawieszono mu tablicę z napisem: „Zbrodniarz Stanu“.
U bramy Chateletu czekał nań wózek śmiertelny, otoczony liczną gwardią.
W wózku tym była zapalona pochodnia.
Spostrzegłszy skazanego, tłum klasnął w ręce.
Od szóstej godziny zrana wyrok był wiadomy, i tłum uważał, że zadużo czasu upływa pomiędzy wyrokiem a karą.
Ludzie przebiegali ulice, żądając datków od przechodzących.
— Z jakiej racji te datki? — pytano.
— Z powodu egzekucji pana de Favras odpowiadali żebracy.
Favras wszedł krokiem pewnym na wózek i usiadł z tej strony, gdzie pochodnia była przymocowana, domyślając się, że ta pochodnia pali się na jego intencje.
Proboszcz od świętego Pawła wszedł za nim i usiadł na lewo.
Wykonawca usiadł ostatni za margrabią.
Był to ten sam człowiek o wzroku smutnym i łagodnym, którego widzieliśmy na dziedzińcu Bicetre, uczestniczącego w próbie machiny doktora Guillotin.
Widzieliśmy go, widzimy, i będziemy mieli sposobność widzieć się z nim jeszcze. Prawdziwy to bohater epoki, w która wchodzimy.
Nim usiadł, kat przeciągnął Favrasowi przez szyję powróz, na którym miał być powieszonym. Drugi koniec zatrzymał w ręku.
W chwili, gdy wózek wyruszał, ruch zrobił się w tłumie, Favras spojrzał w stronę tego ruchu.
Zobaczył ludzi pchających się, aby dotrzeć do pierwszego szeregu, i stanąć bliżej przy jego przejściu.
Naraz drgnął mimowolnie; w pierwszym szeregu z pośród pięciu, czy sześciu towarzyszy, którzy przedarli się przez tłum, poznał, pod ubraniem przekupnia, nocnego gościa, który mu powiedział, że czuwać będzie nad nim aż do ostatniej chwili.
Skazany dał mu znak głowa, znak wdzięczności, nie mający innego znaczenia.
Wózek szedł dalej i zatrzymał się dopiero przy Notre-Dame.
Drzwi środkowe były otwarte i w głębi ciemnego kościoła ukazywały wielki ołtarz, oblany światłem gromnic zapalonych.
Taki był natłok ciekawych, że wózek musiał zatrzymywać się co chwila, i ruszał dopiero, gdy gwardia zdołała otworzyć drogę, ustawicznie zamykana przez fale ludu.
Na placu przedkościelnym zaledwie zdołano utworzyć próżnie.
— Trzeba zejść, panie, i odbyć pokutą — odezwał się wykonawca do skazanego.
Favras zszedł bez odpowiedzi.
Ksiądz zszedł pierwszy, za nim skazany, potem wykonawca, trzymający wciąż koniec powroza.
Ręce związane były przy pięściach, co nadawało im swobodę w palcach.
W rękę prawą włożono nieszczęśliwemu pochodnie; w lewa rękę wyrok.
Skazany podszedł pod sam kościół i ukląkł.
W pierwszym szeregu tych, co go otaczali, poznał tegoż samego przekupnia z towarzyszami, których widział już, wychodząc z Chatelatu.
Wytrwałość ta zdawała się go wzruszać, ale żadne słowo wezwania z ust jego nie wyszło.
Pisarz sądowy z Chateletu zdawało się, jakby czekał na niego.
— Proszę to odczytać — rzekł głośno.
A potem zcicha:
— Panie margrabio — dodał — wiecie, że jeżeli chcecie być ocalonym, dosyć wam rzec jedno słowo.
Nie odpowiadając, skazany począł czytanie.
Czytał głośno, i nic w tonie jego głosu nie objawiło najmniejszego wzruszenia. Po skończonem czytaniu, zwrócił się do otaczających go mas:
— Mając stanąć przed Bogiem — powiedział — przebaczam ludziom, którzy wbrew swemu sumieniu oskarżyli mnie o zamiary zbrodnicze. Kochałem mojego króla i umrę wierny temu uczuciu: daje przykład i spodziewam się, że naśladowanym on będzie przez kilka serc szlachetnych. Lud wielkim głosem domaga siej mojej śmierci, potrzeba mu ofiary; niech tak będzie! wolę, ażeby los fatalny spadł na mnie, niż na kogo innego o sercu słabem, na kim widok męki niezasłużonej, rozpaczby wywołał. Jeżeli nie mam tu nic więcej do uczynienia nad to, co uczyniłem, idźmy dalej, panowie.
Wyruszono dalej.
Plac Greve niedaleko jest od Notre-Dame, a jednak wózek odbywał tę drogę dobra godzinę.
Po przybyciu na plac, zapytał Favras.
— Panowie, czy nie mógłbym na chwilę wstąpić do ratusza?
— Czy masz co do zeznania, mój synu? — podjął kardynał żywo.
— Nie, mój ojcze; ale chciałbym podyktować testament przedśmiertny: słyszałem, że nie odmawiają nigdy porwanemu i nagle skazanemu łaski zrobienia testamentu przed śmiercią.
Wózek, zamiast iść przeto pod szubienicę, skierował się ku ratuszowi.
Wielki krzyk powstał wśród ludu.
— Będzie zeznawał! będzie zeznawał — wołano ze wszech stron.
Na ten krzyk zbladł jeden piękny młodzieniec ubrany cały czarno, niby ksiądz stojący na słupku, w rogu placu Pelletier.
— Och! nie obawiajcie się niczego, panie hrabio Ludwiku — ozwał się przy nim głos szyderczy — skazany nie powie ani słówka o tem, co działu się na placu królewskim.
Młodzieniec ubrany czarno obejrzał się żywo; wyrazy te wypowiedziane zostały przez przekupnia, którego twarzy widzieć nie mógł, gdyż ten kończąc zdanie opuścił na oczy swój szeroki kapelusz.
Gdyby wreszcie pozostała w pięknym młodzieńcu jaka niepewność, wkrótce się ona rozproszyła.
Przybywszy na wysokość peronu ratuszowego, Favras dał znak, że chce mówić.
W tejże samej chwili gwar ustał.
— Panowie — rzekł Favras — słyszę około siebie powtarzane głosy, jakobym szedł na ratusz dla zrobienia zeznań; bynajmniej tak nie jest, i gdyby znajdował się między wami człowiek, co miałby powód lękać się o siebie w razie zeznań; z mojej strony, niech się uspokoi: idę do ratusza dla zrobienia testamentu przedśmiertnego.
I krokiem pewnym zapuścił się pod ciemne sklepienie, wszedł po schodach do pokoju, gdzie zwykle wprowadzano skazanych, do pokoju, który nazywano izba zeznań.
Czekało tam trzech ludzi ubranych czarno, a pomiędzy nimi Favras poznał pisarza sądowego, który przemawiał doń na placu przedkościelnym.
Skazany zaczął dyktować testament.
Wiele mówiono o testamencie Ludwika XVI, dlatego, że zazwyczaj wiele mówią o testamentach królów. My mamy przed oczyma testament margrabiego de Favras, i powiadamy to tylko do publiczności: „czytaj i porównaj“.
Po podyktowaniu testamentu, Favras zążądał odczytaniu i podpisania.
Rozwiązano mu ręce; przeczytał testament, poprawił trzy błędy ortograficzne, popełnione przez pisarza, i podpisał u dołu każdej stronnicy: „Mahi de Favras“.
Poczem sam podał ręce, aby mu je nanowo związano, czego dokonał wykonawca, nie oddalający się ani na chwilę.
Dyktowanie jednak testamentu trwało przeszło dwie godziny. Lud niecierpliwił się bardzo. Było bardzo wielu poczciwców o pustym żołądku, poczciwców, którzy liczyli, że zjedzą śniadanie po egzekucji, a tymczasem byli naczczo.
Poczęto szemrać tym szmerem groźnym i strasznym, który już raz słyszano na tym samym placu, przy zabiciu de Launaya, powieszeniu Foulona i zagnieceniu Berthiera.
Lud zaczął nawet mniemać, że wypuszczono Favrasa przez jakieś drzwi tylne.
Wobec tego, niektórzy proponowali już powieszenie kilku urzędników municypalnych na miejscu Favrasa i zburzenie ratusza.
Szczęściem, około dziewiątej z wieczora ukazał się skazany.
Rozdzielono pochodnie żołnierzom, tworzącym linię; oświetlono wszystkie okna na placu: sama tylko szubienica pozostawała w tajemnym i strasznym mroku.
Ukazanie się skazanego powitano jednogłośnym krzykiem i ogromnym ruchem, jaki wszczął się wśród pięćdziesięciu tysięcy ludzi, zalegających plac.
Teraz byli już pewni, że się nie wymknął i nie wymknie.
Favras rzucił okiem koło siebie.
I rzekł do siebie z tym uśmiechem ironicznym, który był mu właściwym:
— Ani jednej karety! O! szlachta ma słabą pamięć: grzeczniejszą była dla hrabiego Horna niż dla mnie.
— Bo hrabia Horn był zabójca, a ty jesteś męczennikiem — odpowiedział głos jakiś.
Favras obrócił się i poznał przekupnia, którego już dwa razy spotkał na drodze.
— Bądź zdrów, panie! — rzekł doń Favras; — spodziewam się, że w razie potrzeby świadczyć będziesz za mną.
I krokiem pewnym zszedł po stopniach, idąc ku rusztowaniu.
W chwili, gdy zstępował na pierwszy stopień szubienicy, jakiś głos krzyknął:
— Skacz, margrabio!
Głos poważny i dźwięczny skazanego odpowiedział:
— Obywatele, ja umieram niewinnym; módlcie się za mną!
Na czwartym stopniu zatrzymał się znowu, i tonem równie pewnym i równie wzniosłym jak za pierwszym razem:
— Obywatele! — powtórzył — proszę was o wspomnienie w modlitwach waszych... Umieram niewinny!
Na ósmym stopniu, to jest na tym, z którego miał być zrzucony:
— Obywatele! — zawołał po raz trzeci — umieram niewinny; módlcie się za mną!
— Ależ — powiedział doń jeden z dwóch pomocników kata, idący obok niego — czyż pan nie chcesz być ocalonym?
— Dziękuję ci, mój człowiecze, — odpowiedział Favras; — Bóg ci zapłać za twe dobre chęci!
Potem, zwracając głowę ku katowi, zdającemu się oczekiwać raczej rozkazów, niż je wydawać.
— Czyń swą powinność! — rzekł.
Zaledwie wymówił te słowa, kat popchnął go i ciało margrabiego de Favras zwisło w próżni.
Ogromny ruch na ten widok powstał na placu Greve, niektórzy amatorowie klaskali w ręce i wołali bis, jak po jakiej zwrotce krotochwilnej w teatrze; — tymczasem młodzieniec ubrany czarno zsunął się ze słupka, na którym stał, przebił przez tłum, a na rogu Pont-Neuf żywo wskoczył do powozu bez liberji i herbów, wołając na stangreta:
— Do Luxemburg, w cwał.
Powóz ruszył pędem.
Trzej ludzie, istotnie, z wielką niecierpliwością oczekiwali na przybycie tego powozu.
Byli to: hrabia Prowancji i dwaj jego oficerowie, których już wymieniliśmy w biegu tego opowiadania, ale których nazwisk nie potrzebujemy tu powtarzać.
Oczekiwali z niecierpliwością tem większą, że mieli siąść do stołu o godzinie drugiej, a dręczeni niepokojem, nie siedli.
Ze swej strony, kucharz był w rozpaczy i rozpoczynał już trzeci obiad, obiad zaś ten w sam raz gotów za minut dziesięć, zepsułby się za kwadrans.
Nadeszła więc ta chwila stanowcza, kiedy nareszcie na dziedzińcu wewnętrznym usłyszano turkot pojazdu.
Hrabia Prowancji popędził pod okno, ale spostrzegł tylko cień skaczący z ostatniego stopnia powozu na pierwszy stopień schodów pałacowych.
Odszedł zatem od okna i pobiegł ku drzwiom; ale nim doszedł do nich przyszły król Francji, drzwi te się otworzyły i przeszedł przez nie młodzieniec czarno ubrany.
— Mości książę! — odezwał się — wszystko skończone; pan de Favras umarł, nie wymówiwszy ani słowa.
— Możemy zatem spokojnie siąść do stołu, kochany Ludwiku.
— Tak, mości książę... był to, dalipan, godny szlachcic.
— Jestem twojego zdania, mój drogi — wyrzekł Jego królewska wysokość, — to też przy deserze wypijemy kieliszek Konstancjeńskiego za jego zdrowie. Do stołu, panowie!

W tej chwili podwoje się otworzyły i dostojni biesiadnicy przeszli z salonu do jadalni.

ROZDZIAŁ VI.
MONARCHJA OCALAŁA.

W kilka dni po egzekucji, którąśmy opisali, i w której we wszystkie weszliśmy szczegóły dla ukazania czytelnikowi, jakiej wdzięczności oczekiwać mogą od królów i książąt ci, co się za nich poświęcają, człowiek siedzący na koniu siwym jabłkowatym jechał zwolna po alei, prowadzącej do Saint-Cloud.
Powolność ta nie pochodziła ze znużenia jeźdźca lub konia. Obaj odbyli niedługą drogę; łatwo to było spostrzec, bo piana, dobywająca się z pyska zwierzęcia, pochodziła nie z pędzenia go nad miarę, ale z powstrzymywania. Co się tyczy jeźdźca, w którym na pierwszy zaraz rzut oka można było poznać szlachcica — cały jego ubiór, wolny od wszelkiej plamy, wskazywał troskliwość, z jaką ochraniał odzież swą przed błotem, okrywającem drogę.
Co opóźniało jeźdźca, to głęboka myśl, w której był pogrążony, a może nadto, potrzeba przybycia dopiero na pewną godzinę, która jeszcze nie wybiła.
Był to mężczyzna około 40-stu lat. Jego potężna brzydota nie była jednak bez wyrazu. Głowa wielka, policzki wydęte, twarz poorana ospą, cera łatwa do ożywienia, oczy gotowe rzucać błyskawice, usta nawykłe żuć i pluć sarkazmem; taką była powierzchowność tego człowieka, który, czuć to było po nim za pierwszem spojrzeniem, przeznaczony był zająć wielkie miejsce i narobić wiele hałasu.
Tylko, cała ta fizjognomja zdawała się okryta zasłoną, rzuconą na nią przez jedne z tych chorób organicznych, przeciw którym daremnie walczą temperamenty najsilniejsze; barwa ciemna i szara, oczy zmęczone, czerwone, policzki zwiędłe, początek ociężałej i niezdrowej otyłości; — takim wydawał się człowiek, którego stawiamy przed oczy czytelnika.
Przybywszy do kresu alei, przejechał bez wahania bramę, prowadzącą w dziedziniec pałacowy, mierząc oczyma głębię tego dziedzińca.
Na prawo, pomiędzy dwoma budynkami, czekał nań drugi człowiek.
Dał znak jeźdźcowi, ażeby się przybliżył.
Brama stała otworem; człowiek oczekujący wszedł pod tę bramę; jeździec udał się za nim i znalazł się w drugim dziedzińcu.
Tam przewodnik zatrzymał się. Potem spojrzał dokoła i, widząc, że dziedziniec jest zupełnie pusty, podszedł do jeźdźca z kapeluszem w ręku.
Jeździec podjechał nieco ku niemu, i schylając się nad szyję konia, zapytał:
— Czy pan Weber?
— Pan hrabia de Mirabeau? — odpowiedział tenże.
— Ja sam — potwierdził jeździec.
I lekko, jak na jego figurę, zeskoczył z konia.
— Niech pan hrabia raczy wejść — rzekł żywo Weber — i poczekać chwilę, aż konia zaprowadzę do stajni.
Jednocześnie otworzył drzwi do salonu, którego drugie okna i drzwi wychodziły na park.
Mirabeau wszedł do salonu, i tych kilku minut samotności użył na odpięcie pewnego rodzaju kamaszy skórzanych, po usunięciu których ukazały się na jego nogach pończochy jedwabne nie tknięte i trzewiki nieposzlakowanego blasku.
W pięć minut powrócił Weber.
— Proszę pana hrabiego — rzekł — królowa oczekuje.
— Królowa mnie oczekuje! — odpowiedział Mirabeau; — byłżebym tak nieszczęśliwym, że dałem na siebie czekać? Zdaje mi się jednak, żem się na czas stawił.
— Chciałem powiedzieć, że królowa niecierpliwie wygląda zobaczenia się z panem hrabią... Proszę.
Weber otworzył drzwi, prowadzące do ogrodu i zapuścił się w labirynt alei, wiodący na miejsce najwynioślejsze parku.
Tam, wpośród drzew, rozciągających swe bezlistne konary, w atmosferze szarawej i smutnej, ukazywał się pawilon znany pod nazwą kiosku.
Żaluzje tego pawilonu były hermetycznie zamknięte, z wyjątkiem dwóch, które zestawione tylko z sobą, wprowadzały dwa promienie światła, zaledwie starczające do odmroczenia wnętrza.
Wielki ogień palił się na kominie, a nad kominkiem stały dwa kandelabry.
Weber wprowadził hrabiego do przedsieni. A po chwili, wychodząc z kiosku, przepuścił go przed sobą do wnętrza.
Gdyby był nadstawił ucha w chwili, gdy wchodził tam hrabia, byłby mógł niezawodnie usłyszeć bicie serca w tej szerokiej piersi.
Na oznajmienie przybycia hrabiego, wstała z najodleglejszego zakątka kiosku kobieta, i z pewnym rodzajem wahania, nawet przestrachu, postąpiła kilka kroków ku niemu.
Była to królowa.
Serce jej biło też gwałtownie: przed jej oczyma stał człowiek znienawidzony, okrzyczany, złowrogi: człowiek oskarżony o to, że był sprawcą dni 5-go i 6-go października; człowiek, do którego zwrócono się na chwile, ale który odepchnięty został przez samychże ludzi przydwornych, a od owej chwili dał uczuć potrzebę nowego z sobą traktowania, przez dwa gromy piorunowe, przez dwa wspaniałe gniewy, dochodzące aż do wzniosłości.
Pierwszym była jego apostrofa do duchowieństwa.
Drugim, mowa, w której wykazuje, jakim sposobom przedstawiciele ludu, deputowani od miast, stali się Zgromadzeniem narodowem.
Mirabeau przystąpił z wdziękiem i wytwornością, które od pierwszego wejrzenia zdziwiły królowe i których zdawała się nieznosić ta silna organizacja.
Po uczynieniu tych pierwszych kroków, skłonił się z uszanowaniem i czekał.
Królowa pierwsza przerwała milczenie i głosem, zdradzającym wzruszenie, rzekła:
— Panie de Mirabeau, pan Gilbert zapewnił nas kiedyś o gotowości waszej przyłączenia się do nas.
Mirabeau skłonił się na znak, że tak jest rzeczywiście.
Królowa mówiła dalej:
— Zwrócono się wtedy ku wam, a wy odpowiedzieliście na to projektem składu ministerstwa.
Mirabeau skłonił się po raz drugi.
— Nie nasza wina, panie hrabio, że się ten pierwszy projekt nie powiódł.
— Wierze, Najjaśniejsza Pani — odpowiedział Mirabeau, — mianowicie co do Waszej królewskiej mości; wina to ludzi, uważających się za oddanych interesom monarchji.
— Co na to poradzić, panie hrabio!... jedno to z nieszczęść naszego położenia. Królowie nie mogą wybierać ani przyjaciół, ani wrogów i zmuszeni są przyjmować nieraz poświecenia smutne. Otoczeni jesteśmy ludźmi, którzy chcą nas ocalić, a jednak nas gubią; ich wniosek wyłączający z przyszłego ciała prawodawczego członków obecnego Zgromadzenia przemawia przeciwko panu. A chcesz pan, ażebym ci powiedziała, co przeciwko mnie przemawia?
Czybyście uwierzyli, panie hrabio, że jeden z moich najwierniejszych, człowiek pewien, który, pewną jestem, dałby się zabić za nas, — nie uprzedziwszy nas ani słówkiem o swoim projekcie, przyprowadził nam na obiad galowy wdowę i dzieci po margrabim Favras, wszystko troje w żałobie?...
Zobaczywszy przybyłych, wstałam natychmiast, — bo nie należę, panie hrabio, do tych, co się wyrzekają przyjaciół, — aby umieścić dzieci człowieka, który dla nas tak mężnie umarł, pomiędzy królem i sobą!... Wszystkich oczy były na nas zwrócone. Czekano na to, co uczynimy.
Aż oglądam się i... zgadnijcie kogo spostrzegam o cztery kroki od siebie?... Santerre‘a!... człowieka przedmieściowego!.. Opadłam na fotel, płacząc z gniewu i nie śmiejąc oczu zwrócić na te wdowę i na te sieroty.
Rojaliści ganić mnie będą, że nie zniosłam wszystkiego, byle okazać współczucie dla tej nieszczęsnej rodziny; rewolucjoniści oburzeni będą, że mi ją przedstawiono za mojem pozwoleniem.
O!... panie hrabio — dodała Marja Antonina, potrząsając głowa — musi zginać, kto ma przeciwko sobie ludzi genjalnych, a za sobą ludzi z pewnością szanownych, ale nie mających wyobrażenia o położeniu naszem.
Królowa westchnęła i podniosła rękę do oczu.
— Najjaśniejsza Pani!... — odezwał się Mirabeau, — dotknięty nie ukrywającą się przed nim tą wielką niedolą, — jeżeli Wasza królewska mość mówisz o przeciwnikach, spodziewam się, że nie masz mnie na myśli. Wyznawałem ja zasady monarchiczne, nawet wtedy, kiedy nie widziałem na dworze nic, prócz jego słabości, i kiedy nie znałem ani duszy ani myśli dostojnej córy Marji Teresy. Walczyłem o prawa tronu, a budziłem tylko nieufność, walczyłem o nie chociaż wszystkie działania moje złośliwie jak zasadzki przedstawiane były. Służyłem królowi, chociaż widziałem dobrze, że od tego króla, sprawiedliwego, ale zwodzonego, nie mogę oczekiwać ani dobrodziejstwa ani nagrody.
Cóż uczynię teraz. Najjaśniejsza Pani, kiedy ufność podnosi moją odwagę, i kiedy wdzięczność, jaką budzi we mnie przyjęcie doznane od Waszej królewskiej mości, zasady moje zamienia na obowiązek?... Późno jest, wiem o tem, Najjaśniejsza Pani, bardzo późno — dodał Mirabeau, z kolei potrząsając głową; — monarchja, proponując mi, ażebym ją ocalił, proponuje mi może, abym zginął z nią razem!... Gdybym się był namyślił, może dla zaszczytu tej audjencji wybrałbym inną chwilę niż ta, w której Jego Królewska Mość wydał Izbie sławną księgę czerwoną, to jest honor swych przyjaciół.
— O!... panie!... — zawołała królowa — czyż uważacie króla za wspólnika tej zdrady, czy nie wiecie, jak się to stało?... Księga czerwona, o którą się dopominano u króla, wydaną przezeń została pod warunkiem, że komitet zachowa ją w tajemnicy; komitet tymczasem kazał ją wydrukować; jest to uchybienie komitetu względem króla, ale nie zdrada króla względem jego przyjaciół.
— Przebóg!... czyż niewiadomo Waszej królewskiej mości, jaka przyczyna skłoniła komitet do tej publikacji?... Ganię ją jako człowiek honorowy, ale nie jako deputowany?... W chwili oto, gdy król zaprzysiągł miłość swą dla konstytucji, miał on stałego agenta w Turynie, pośród śmiertelnych konstytucji tej wrogów. W chwili, gdy mówił o reformach pieniężnych i zdawał się zgadzać na te, które proponowało Zgromadzenie, istniała w Trewirze, opłacana i ubierana przez króla wielka i mała jego stajnia, zostawała ona tam pod rozkazami księcia de Lambesą, śmiertelnego wroga Paryżan, o którego powieszenie choćby in effigie lud codziennie się domaga. Hrabiemu d‘Artois, księciu Kondeuszowi, wszystkim emigrantom, płacą ogromne pensje, a to bez względu na wydany przed dwoma miesiącami dekret, znoszący te pensje. Prawda, że król zapomniał dekretu tego sankcjonować. Cóż dalej. Najjaśniejsza Pani?... Całe dwa miesiące szukano w księgach śladu zużytkowania sześćdziesięciu miljonów i nic nie znaleziono; król, błagany, molestowany o powiedzenie, gdzie się pieniądze podziały, odmówił odpowiedzi; komitet uznał, że jest zwolnionym z przyrzeczenia i kazał wydrukować czerwoną księgę. Dlaczego król wydaje broń, którą można tak okrutnie przeciwko niemu obrócić?...
— Więc, panie hrabio!... — zawołała królowa, — gdybyście mieli zaszczyt być doradcą króla, nie zalecalibyście mu tych słabości, które go gubią, któremi... o!... tak, powiedzmy prawdę... które go niesławią?...
— Gdybym miał zaszczyt być doradcą króla, — odparł Mirabeau byłbym obrońcą władzy monarchicznej, uświęconej przez prawo, a apostołem wolności zabezpieczonej przez władzę monarchiczną. Wolność ta ma trzech wrogów: duchowieństwo, szlachtę i parlamenty; duchowieństwa nie jest już z tego czasu, i zabite zostało przez wniosek pana de Talleyrand; szlachta jest ze wszystkich czasów, sądzę więc, że należy się z nią rachować, bo bez szlachty niema monarchji, ale trzeba ją powstrzymywać, a tego uskutecznić nie można inaczej, jak przez koalicję ludu z władzą królewska. Owóż, władza królewska nie skoalizuje się nigdy w dobrej wierze z ludem, dopóki istnieć będą parlamenty, one bowiem utrzymują w królu i w szlachcie fatalną nadzieje, że dawny porządek rzeczy powróci. Po usunięciu więc duchowieństwa, po zniszczeniu parlamentów, należy ożywić władzę wykonawczą, odrodzić powagę królewską i pogodzić ją z wolnością — oto cała moja polityka, Najjaśniejsza Pani; jeżeli taką jest polityka króla. niechaj ją przyjmie; jeżeli nie taką, niech ją odepchnie.
— Panie, panie!... — rzekła królowa, — uderzona jasnością, jaka zarazem na przeszłość, obecność i przyszłość rozlewał ten rozległy umysł; — ja nie wiem, czy taką byłaby polityka króla, ale to wiem, że gdybym miała jaką władzę, byłaby to polityka moja. Dajcież mi poznać, panie hrabio, środki, jakie macie dla dopięcia tego celu; słucham was, nie powiem z uwagą, z zajęciem, ale z wdzięcznością.
Mirabeau rzucił na królowę spojrzenie orle, zgłębiające jej serce, i widział, że jeśli nie przekonaną, była przynajmniej pociągnięta.
Triumf ten, odniesiony nad tak znakomitą jak Marja Antonina kobietą, niezmiernie pochlebił próżności hrabiego Mirabeau.
— Najjaśniejsza Pani — rzekł — prawie straciliśmy Paryż; ale na prowincji pozostają nam jeszcze wielkie tłumy rozproszone, z których możemy porobić zawiązki. Zdaniem też mojem, król powinien opuścić Paryż, nie Francję. Niech się uda do Rouen, do armji, niech stamtąd wyda dekrety popularniejsze od uchwał Zgromadzenia; wtedy nie będzie wojny domowej. Trzeba, aby król stał się bardziej rewolucyjnym, niż sama rewolucja.
— Ależ ta rewolucja, czy poprzedzająca nas czy idąca za nami, nie przeraża cię, hrabio?... — zapytała królowa.
— Wiem, Najjaśniejsza Pani, lepiej niż kto inny, że trzeba jej dać coś na pastwę, że trzeba rzucić jakie ciastko. Powiedziałem już Waszej królewskiej mości, że byłoby przedsięwzięciem nadludzkiem, odbudowywać monarchję na starych podwalinach, które rewolucja zniszczyła. Rewolucji tej pomagało wszystko, co żyje we Francji, od króla aż do ostatniego z poddanych, zamiarem, czynem lub biernością. Nie myślę też starej monarchji bronić; ale myślę ją zmodyfikować, odrodzić, ustanowić słowem formę rządu, podobna mniej więcej do tej, która doprowadziła Anglję do szczytu jej potęgi i chwały. Spojrzawszy zdaleka, jak mi przynajmniej mówił pan Gilbert, na więzienie i rusztowanie Karola I, czyż król nie poprzestałby już na tronie Wilhelma III lub Jerzego I-go?...
— O!... panie hrabio!... — zawołała królowa, — której ze śmiertelnym dreszczem przypomniały się wizje z zamku Taverney i rysunek śmiertelnej machiny, wymyślonej przez doktora Guitlotina o!... panie hrabio, zwróć nam tę monarchję, a zobaczysz, czy naprawdę jesteśmy niewdzięcznymi, jak nas o to oskarżają.
— Chętnie to uczynię — zawołał z kolei Mirabeau. — Niech mnie tylko król popiera, niech mnie zachęca królowa, a składam tu, u nóg Waszej królewskiej mości przysięgę szlachcica, iż dotrzymam uczynionego przyrzeczenia, albo umrę!...
— Hrabio!... hrabio!... — rzekła Marja Antonina, — nie zapomnij, że to więcej niż kobieta słyszy przysięgę twoją — to dynastja pięciowiekowa... to siedemdziesięciu królów Francji, którzy od Faramonda do Ludwika XV śpią w mogiłach, i którzy razem z nami zostaną zdetronizowani, jeżeli tron upadnie.
— Znam doniosłość zobowiązania, które przyjmuję, Najjaśniejsza Pani, jest ono ogromne, wiem, ale większem nie jest od mojej woli, mocniejszem od mego poświęcenia. Byłem pewnym był współczucia mojej królowej i ufności mojego króla, wezmę się do dzieła.
— Jeżeli tego ci tylko potrzeba, hrabio de Mirabeau, zapewniam jedno i drugie.
I pożegnała hrabiego tym uśmiechem syreny, który zjednywał jej wszystkie serca. Mirabeau zrozumiał, że posłuchanie skończone.
Duma męża politycznego została zadowolona, ale brakowało czegoś dla próżności szlachcica.
— Najjaśniejsza Pani — rzekł z dworskością korną, ale śmiałą — kiedy wasza dostojna matka zaszczycała którego z poddanych przyjęciem, nigdy nie żegnała go bez podania mu ręki do pocałowania.
I stanąwszy, czekał.
Królowa spojrzała na tego lwa ujarzmionego, który niczego bardziej nie pragnął, jak lec u nóg monarchini, potem, z uśmiechem triumfu na ustach, wyciągnęła zwolna swą piękną rękę, zimną jak alabaster i przezroczystą prawie.
Mirabeau schylił się, przycisnął usta do tej ręki, i podnosząc dumnie głowę, rzekł:
— Najjaśniejsza Pani! pocałunek ten ocalił monarchję!
Wyszedł wzruszony, rozradowany, a jaknajbardziej przekonany, biedny człowiek genjalny, że spełni przepowiednię, którą wypowiedział.

ROZDZIAŁ VII.
POWRÓT NA WIEŚ.

Widzieliśmy dlaczego Billot, po drugiej podróży Haramonckiego Lafayetta do Paryża, podążył na wieś, a raczej do córki.
Jego obawy wcale przesadzonemi nie były.
Billot powrócił nazajutrz po sławnej nocy, podczas której uciekł Sebastjan Gilbert, wyjechał hrabia Izydor de Charny, i zemdlała Katarzyna na drodze z Villers-Cotterets do Pisseleu.
Powiedzieliśmy już, że to zemdlenie szczególnie właśnie uderzyło Billota i że skłoniło go do żądania urlopu od Gilberta.
Przez cała drogę zacny dzierżawca wypytywał Pitoux o to zemdlenie, bo kochał swoją zagrodę, jako prawy rolnik, kochał żonę, jako dobry mąż, ale nadewszystko kochał córkę swą Katarzynę.
Dzięki swym niezłomnym zasadom honoru, niezwyciężonym zasadom uczciwości, miłość ta w danym razie uczyniłaby go z tem wszystkiem sędzią równie niezłomnym, jak był czułym ojcem.
Wypytywany przez Billota, Pitoux odpowiadał.
Zastał on Katarzynę leżąca wpoprzek drogi, niemą, nieruchomą, bez duszy; sądził, że umarła; zrozpaczony, podniósł ją, położył na kolanach i spostrzegłszy, że jeszcze oddycha, zaniósł pędem na folwark, gdzie przy pomocy pani Billot, złożona została na łóżko.
Podczas gdy matka lamentowała, on prysnął jej na twarz wodą. Katarzyna, otworzyła oczy; Pitoux więc osądził, że obecność jego nie jest już potrzebna na folwarku i odszedł.
Z opowiadania tych okoliczności przez Pitoux wynikło, że Billot łamał głowę nad przypuszczeniami, skąd mógł powstać ten z jego córka wypadek.
Przypuszczenia wyrażały się ciągłemi pytaniami, zwracanemi do Pitoux, na które ten dyplomatycznie odpowiadał: „Nie wiem“.
Miał wielka zasługę Pitoux odpowiadając „nie wiem“, bo Katarzyna, jak sobie przypominamy, była tak okrutnie szczera. że mu wyznała wszystko, Pitoux zatem wiedział.
Wiedział, że z powodu boleści spowodowanej odjazdem Izydora, Katarzyna zemdlała na miejscu, gdzie ją znalazł.
Ale tego nie powiedziałby Billotowi za żadne skarby świata, bo zdjęła go wielka litość dla Katarzyny.
Pitoux kochał Katarzynę, podziwiał ją zwłaszcza. Widzieliśmy we właściwym czasie i miejscu, ile ta miłość i ten podziw, źle ocenione, a przedewszystkiem źle wynagrodzone, sprowadziły cierpień do serca, a uniesień do umysłu siostrzeńca starej panny Anieli.
Uniesienia te, jakkolwiek egzaltowane, cierpienia te, jakkolwiek dotkliwe, zacieśniały mu coprawda żołądek do tego stopnia, że nieraz na godzinę lub dwie odkładał śniadanie lub obiad — nigdy jednak nie dochodził aż do stanu osłabienia i mdłości.
Pitoux zatem przy swem nawyknieniu do rozumowania na zasadach logiki, tak sobie dowodził:
— Jeżeli panna Katarzyna kocha pana Izydora aż do zemdlenia przy jego odjeździe, to znaczy, że ona go kocha więcej niż ja ją, skoro nie zemdlałem nigdy, gdym się z nią rozstawał.
— Jeżeli go kocha więcej niżeli ja ją, więc cierpieć musi więcej niżeli ja cierpię, a zatem cierpi bardzo.
Stąd przeszedł do konkluzji, tem logiczniejszej, że jak wszelka dobra konkluzja, wiązała się ze zdaniem poprzednio wygłoszonem:
— Rzeczywiście zatem ona cierpi więcej niż ja, ponieważ ona mdleje, kiedy ja nie mdleje.
To uczyniło go niemym wobec Billota. Milczenie zaś jego wzmagało niepokoje ojca, które się uwydatniały coraz częstszemi razami bicza, ustawicznie to jedna, to druga ręka zadawanemi koniowi najętemu w Dammartin.
O godzinie czwartej popołudniu, koń, bryczka i dwaj siedzący w niej podróżni, zatrzymali się nareszcie przed wrotami zagrody, a szczekanie psów zaznaczyło ich obecność.
Zaledwie bryczka się zatrzymała, Billot zeskoczył na ziemio i żywo wbiegł do domu.
Ale niespodziewana przeszkoda stanęła na progu sypialnego pokoju córki.
Był to doktór Raynal. który oświadczył, że w stanie, w jakim znajduje się Katarzyna, wszelkie wzruszenie jest nietylko niebezpiecznem, ale może stać się śmiertelnem.
Nowy pocisk uderzył zatem Billota.
Wiedział już o zemdleniu, ale od chwili, gdy córka przyszła do siebie, ojca zajmowały głównie przyczyny i moralne skutki tego wypadku.
A tu do tych przyczyn niewiadomych i moralnych skutków, przybywa nadto rezultat fizyczny.
Tym rezultatem fizycznym było zapalenie mózgu. Objawiło się wczoraj rano, a groziło wysokim stopniem natężenia.
Doktór Raynal zajęty był zwalczaniem tego zapalenia wszystkiemi środkami, jakich w podobnych wypadkach używała dawna medycyna, to jest puszczeniem krwi i synopizmami.
Ale traktowanie to, jakkolwiek energiczne, dotąd bokiem tylko, jeśli tak rzec można, obchodziło chorobę; walka dopiero się zawiązała miedzy złem i lekarstwem: od rana Katarzyna doznawała gwałtownej gorączki.
I zapewne w malignie wygłaszała rozmaite dziwne rzeczy; gdyż pod pozorem oszczędzania jej wrażeń, doktór Raynal oddalił już od niej matkę, a teraz usiłował oddalić ojca.
Matka Billot siedziała na stołeczku w głębiach ogromnego komina; głowę miała wtuloną w rękach i zdawała się obca wszystkiemu, co się naokoło niej działo.
Nieczuła na turkot bryczki, na szczekanie psów, na wejście Billota do kuchni, ocknęła się z ponurej zadumy wtedy dopiero, gdy posłyszała głos męża rozmawiającego z lekarzem.
Podniosła głowę, otworzyła oczy, zwróciła nieprzytomny wzrok na Billota, i zawołała:
— A! to mój maż!
I chwiejąc się, z rękami wyciągniętemi padła na piersi Billota.
— Oh! — zapytał, ocierając z czoła pot udręczenia — cóż to się tutaj dzieje?
Patrzył on na nią przerażony, jakby jej nie poznawał.
— Dzieje się — odparł doktór Raynal — że córka wasza ma to, co my nazywamy meningitiis acuta, a ten, kto temu ulega, powinien używać pewnych tylko rzeczy i widywać pewne tylko osoby.
— Czy to choroba niebezpieczna, panie Raynal? — zapytał Billot — czy śmiertelna?
— Śmiertelne są wszystkie choroby, kochany panie Billot, jeśli są źle leczone; ale pozwólcie mi leczyć swą córkę moim sposobem, a nie umrze.
— Doprawdy, doktorze?
— Ręczę za nią; ale potrzeba, ażebym przez dwa lub trzy dni był przy niej sam i z osobami, które wskażę.
Billot westchnął, próbując jednak ostatniego wysiłku, powiedział tonem dziecka, proszącego o ostatnia łaskę.
— Czyż nie mogę zobaczyć jej przynajmniej?...
— A jeżeli ją zobaczycie, uściskacie, czy pozostawicie mnie w spokoju trzy dni, nic nie żądając więcej?
— Przysięgam, doktorze.
— To pójdźcież.
Otworzył drzwi od pokoju Katarzyny, i Billot zobaczył dziewczę z czołem opasanem chustką zmoczoną w wodzie zimnej, z okiem błędnem, z twarzą gorejącą.
Wymawiała wyrazy urywane, a kiedy Billot przycisnął blade i drżące usta do jej wilgotnego czoła, zdawało mu się, że w pośród tych słów bez związku, posłyszał imię Izydora.
Na progu od kuchni zgrupowali się: matka z rękami złożonemi, Pitoux wspięty na palcach, aby zajrzeć przez ramię dzierżawczyni, oraz kilku parobków, ciekawych dowiedzieć się o zdrowie młodej pani.
Wierny przyrzeczeniu Billot odszedł ucałowawszy córkę; ale odszedł z brwią nachmurzoną, z wzrokiem ponurym;
— Tak, tak, wielki czas mi było powrócić.
I wszedł do kuchni, dokąd żona machinalnie udała się za nim, i dokąd miał iść także Pitoux, gdy doktór pociągnął go za połę i rzekł mu:
— Nie odchodź stąd, mam z tobą do pomówienia.
Pitoux obejrzał się zdziwiony i miał zapytać doktora, na co mu się przyda, ale ten na znak milczenia położył palec na ustach.
Pozostał więc Pitoux w kuchni, stojąc na tem samem miejscu, w więcej pociesznej niż poetycznej postaci tych dawnych bóstw, które z nogami uchwyconemi w kamień, wskazywały właścicielom pól ich granice.
Po pięciu minutach drzwi od pokoju Katarzyny otworzyły się, i dał się słyszeć głos doktora przywołujący Pitoux.
— A co? — odpowiedział tenże, jakby wyrwany z głębokiej zadumy — co mi rozkażecie, panie Raynal?
— Idź, pomóż pani Clement do podtrzymania Katarzyny, kiedy będę jej krew puszczał po raz trzeci.
— Po raz trzeci! — wyrzekła zcicha matka Billot — po raz trzeci będzie krew puszczał mojemu dziecku! Oh! mój Boże! mój Boże!
— Żono!... żono!... — powiedział Billot głosem surowym — wszystko to nie byłoby nastąpiło, gdybyś była lepiej czuwała nad swem dzieckiem.

Potem poszedł do swego pokoju, w którym nie był od trzech miesięcy, Pitoux zaś wykierowany na ucznia chirurgji przez doktora Raynala, udał się do pokoju Katarzyny.

ROZDZIAŁ VIII.
PITOUX DOZORCĄ W CHOROBIE.

Pitou ździwił się mocno tem, że może przydać się na coś doktorowi, ale byłby się zdziwił bardziej jeszcze, gdyby doktór był mu powiedział, iż się odeń spodziewa pomocy raczej moralnej niż fizycznej.
Jakoż zauważył lekarz, że Katarzyna, w gorączce prawie zawsze łączyła nazwisko Pitoux z imieniem Izydora.
Były to, jeżeli sobie przypominamy, dwie ostatnie postacie, które musiały wyryć się w umyśle chorej. — Izydor, kiedy zamknęła cisy, Pitoux, kiedy je otworzyła.
Ponieważ jednak chora nie wymawiała obu tych imion jednakowym akcentem i ponieważ doktór niebawem dostrzegł po tej różnicy akcentu, iż nazwisko Anioł Pitoux oznaczać musi przyjaciela, a nazwisko Izydor de Charny kochanka, przeto nie widział żadnej niewłaściwości, ale przeciwnie, zauważy! korzyść w tem, ażeby wprowadzić do chorej przyjaciela, z którymby mogła rozmawiać o kochanku.
Bo dla doktora Raynala wszystko jasnem było jak dzień, i dość mu było zgrupować fakty, ażeby cala prawda stanęła przed jego oczyma.
Wszyscy w Villers-Cotterts wiedzieli, że w nocy z 5-gio na 6-ty października, Jerzy de Charny zabity został w Wersalu; i że nazajutrz wieczór brat jego, Izydor, wezwany przez Oliviera, pojechał do Paryża.
Owóż Pitoux znalazł Katarzynę zemdloną na drodze z Boursonne do Paryża. Zaniósł ja nieprzytomna na folwark; wskutek tego wypadku uległa ona zapaleniu mózgu. Zapalenia sprowadziło malignę; w malignie usiłowała chora zatrzymać odjeżdżającego, a ten odjeżdżający zwał się Izydor.
Widzimy więc, że łatwo było lekarzowi odgadnąć tajemnice choroby Katarzyny, była to choroba serca.
Lekarz wobec tego uczynił takie rozumowanie.
Pierwsza potrzeba chorego na dolegliwość mózgowa jest spokój.
Co może tchnąć spokój w serce Katarzyny? Naturalnie wiadomość o kochanku.
Kogo może ona zapytać o kochanka? Tego, kto o nim wie cokolwiek.
A kto może o nim cowiedzieć? Naturalnie, Pitoux przybyły z Paryża.
Rozumowanie było proste i logiczne: bez wielkiego też wysilenia uczynił je lekarz.
Wziął on nasamprzód jednakże chłopca w charakterze pomocnika chirurgicznego; lubo przy tej czynności mógł się bezpiecznie obejść bez niego, zwłaszcza, że nie chodziło o nowe puszczenie krwi, ale o proste otwarcie poprzedniego upustu.
Lekarz lekko wyciągnął ramie Katarzyny za łóżko, odjął opaskę ściskajacą bliznę, rozsunął dwoma palcami mięśnie źle spojone i krew trysła.
Widząc te krew, za która chętnie oddałby swoja. Pitoux poczuł, że go siły opuszczają.
Usiadł w fotelu pani Clement, zakrył oczy rękami i łkał, powtarzając boleśnie:
— O! biedna panno Katarzyno! biedna panno Katarzyno!
I za każdym z tych wyrazów mówił do siebie:
— To pewna, że ona kocha pana Izydora więcej niżeli ja ją! to pewna, że cierpi więcej niżeli ja cierpiałem, skoro muszą jej krew puszczać dlatego, że ma zapalenie mózgu i malignę, dwie rzeczy bardzo nieprzyjemne, których ja nie miałem nigdy!
Widząc to doktór Raynal, winszował sobie, że odgadł w Pitoux przyjaciela chorej.
Jak się pan Raynal spodziewał, ten maleńki upust krwi uśmierzył gorączkę: arterje u skroni uderzały łagodniej; w piersiach ulżyło; oddech, przedtem gwiżdżący, stał się wolniejszym i równym; puls ze stu dziesięciu spadł na osiemdziesiąt pięć, i wszystko zapowiadało, że noc będzie spokojną.
Z kolei odetchnął doktór Raynal; dał pani Clement stosowne polecenia, a między innemi nakazał jej pójść przespać się ze dwie lub trzy godziny. Pitoux czuwać będzie tymczasem; chłopcu zaś dał znak, żeby udał się za nim do kuchni, Pitoux poszedł za lekarzem i zastali matkę Billot pogrążoną w cieniu komina.
Biedna kobieta tak była rozstrojoną, że zaledwie mogła zrozumieć, co do niej mówił doktór.
Były to jednak miłe słowa dla serca matki.
— Bądźcie spokojną, matko Billot — rzekł — wszystko idzie tak dobrze, jak nie może lepiej.
Poczciwa kobiecina jakby z tamtego świata powracała.
— Czy to prawda co mówicie, dobry panie Raynal?
— Prawda, noc złą nie będzie. Nie niepokójcie się jednak, gdybyście słyszeli jakie krzyki z pokoju waszej córki, a zwłaszcza nie wchodźcie tam.
— Boże! Boże! — zawołała dzierżawczyni z głęboką boleścią — smutno to bardzo, że matka nie może wejść do pokoju córki.
— Trudna rada! — powiedział doktór — zakaz to bezwarunkowy; ani wy, ani p. Billot.
— A któż się będzie opiekował moją córką?
— Bądźcie spokojną. Jest tam od tego pani Clement i Pitoux.
— Jakto! Pitoux?
— Tak, Pitoux; poznałem w nim w tej chwili niepospolite zdolności do medycyny. Zabieram go do Villers-Cotterets, gdzie każę sporządzić lekarstwo. Pitoux je przyniesie; pani Clement będzie je dawać chorej po łyżeczce, a gdyby zaszedł jaki wypadek, Pitoux, który czuwać będzie przy Katarzynie razem z panią Clement, weźmie za pas długie nogi i da mi znać w ciągu dziesięciu minut: — nieprawda, Pitoux?
— W pięć minut, panie Raynal! — zawołał Pitoux z taką wiarą w siebie, że nie mogła była zostawić najmniejszej w umyśle słuchaczy wątpliwości.
— Widzicie, pani Billot! — rzekł doktór Raynal.
— Niechże i tak będzie — oświadczyła matka Billot; — tylko pociesz pan jeszcze biednego ojca.
— Gdzie jest? — zapytał doktór.
— Tu, w pokoju obok.
— Nie potrzeba — odezwał się głos z progu pokoju — słyszałem wszystko.
I rzeczywiście, blady jak chusta Billot stanął w ciemnym otworze drzwi.
Potem, jakby to było już wszystko, co miał usłyszeć i powiedzieć, Billot wszedł do siebie, nie czyniąc żadnej uwagi nad nocnemi rozporządzeniami doktora Raynala.
Pitoux dotrzymał słowa: w kwadrans powrócił z lekarstwem uspakajającem, ozdobionem etykietą i opieczętowanem pieczęcią mistrza Pacquenaud, aptekarza dziedzicznego miasta Villers-Cotterets.
Przeszedł przez kuchnie i udał się do pokoju Katarzyny, nietylko bez żadnej przeszkody, ale nawet bez żadnego z czyjej bądź strony zapytania. Pani Billot powiedziała tylko:
— A! to ty Pitoux?
A on odpowiedział:
— Ja, pani Billot.
Jak przewidział doktór Raynal, Katarzyna spala dość spokojnie; obok niej, w wielkim fotelu, z nogami na poręczy kominkowej, siedziała dozorczyni, pół śpiąc, pól czuwając.
Wzięta ona w tym stanie półuśpienia, który był jej właściwym, flaszkę z rąk Pitoux, odkorkowała, postawiła na stoliku nocnym, a obok położyła łyżkę srebrną, aby chora jak najmniej czekała, gdy przyjdzie czas na lekarstwo.
I znowu rozciągnęła się w fotelu.
Pitoux zaś usiadł na krawędzi okna, ażeby się lepiej mógł wpatrywać w Katarzynę.
To uczucie litości, które zdjęto go na myśl o Katarzynie, nie zmniejszyło się na jej widok. Teraz, owszem, kiedy wolno mu było palcem, że tak powiem, dotknąć zła, i osądzić to straszne spustoszenie, jakie miłość zrobić może, był bardziej niż kiedybądź usposobionym poświęcić swoje uczucie, bo mu się ono niczem wydało obok miłości gorączkowej, strasznej, jaką dotknięta była Katarzyna.
Myśli te nieznacznie wprawiały go w to usposobienie umysłu, jakie potrzebnem było, ażeby uczynić zadość planowi doktora Raynala.
Czcigodny lekarz rozumiał, że lekarstwem najbardziej potrzebnem Katarzynie, był powiernik.
Nie był to może wielki lekarz, ten doktór Raynal, ale był to, jak już powiedzieliśmy poprzednio, obserwator doskonały.
W godzinę po powrocie Pitoux, Katarzyna westchnęła i otworzyła oczy.
Trzeba oddać sprawiedliwość pani Clement, że na pierwsze poruszenie chorej była już przy niej, bąkając:
— Jestem, panno Katarzyno; czego żądacie?
— Pić mi się chce — odparła chora, wracając do życia boleścią fizyczna, a do czucia potrzeba materialną.
Pani Clement wlała na łyżeczkę kilka kropel napoju przyniesionego przez Pitoux, wetknęła łyżkę pomiędzy zeschłe wargi i ściśnięte zęby Katarzyny, a ta machinalnie połknęła płyn łagodzący.
Potem Katarzyna znowu opadła głową na poduszkę, a pani Clement, zadowolona ze spełnionego obowiązku, znowu rozciągnęła się na fotelu.
Pitoux westchnął; pomyślał, że go Katarzyna nie dojrzała.
Mylił się: kiedy pomagał pani Clement unieść chorą do przyjęcia leku, Katarzyna otworzyła oczy, i wzrokiem chorobliwym który przedarł się przez powieki, spostrzegła Pitoux.
Ale w ciągu gorączki trapiącej ją przez trzy dni, widziała tyle widm, że wzięła Pitoux za widmo.
Westchnienie więc, jakie wydał Pitoux, nie było całkiem przesadzone.
Zjawienie się atoli dawnego przyjaciela, dla którego była czasami tak niesprawiedliwą, sprawiło na chorej wrażenia głębsze niż poprzednie, i lubo pozostała z oczyma zamkniętymi, zdawało jej się, że widzi przed sobą dzielnego wędrowca, który, jak przedstawiała sobie w roztropnej wyobraźni, powinienby razem z jej ojcem znajdować się w Paryżu.
Dręczona myślą, iż na ten raz Pitoux jest rzeczywistością a nie wizja, otworzyła zwolna oczy, i patrzyła, czy ten. którego spostrzegła, znajduje się na tem samem miejscu.
Rozumie się, że on ani się ruszył.
Widząc oczy Katarzyny zwracając się na siebie, Pitoux zapłonął; widząc oczy jej powracające do życia i przytomności, wyciągnął ręce.
— Pitoux! — szepnęła chora.
— Panno Katarzyno! — zawołał Pitoux.
— A co? — odezwała się pani Clement.
Katarzyna spojrzała niespokojnie na dozorczynie i z westchnieniem opuściła głowę na poduszkę.
Pitoux domyślił się, że obecność pani Clement przeszkadza Katarzynie.
Podchodząc więc ku dozorczyni, rzekł do niej pocichu:
— Idźcie się przespać, pani Clement; wszak wiecie, że pan Raynal kazał mnie czuwać nad panna Katarzyną.
— A! prawda — rzekła pani Clement.
I, jakby czekając tylko na to pozwolenie, poczciwa niewiasta zasunęła się w fotel, westchnęła i po chwili milczenia, chrapaniem zrazu nieśmiałem, ale które, ośmielając się coraz bardziej, po kilku minutach zapanowało nareszcie nad całem położeniem, wskazała, że pełnemi żaglami wchodzi w ten kraj snu zaczarowany, w którym bywała zazwyczaj tylko w marzeniu...
Katarzyna z pewnem zdziwieniem patrzyła na przyjaciela, i z bystrością właściwą chorej, nie straciła ani jednego wyrazu z tego, co Pitoux mówił do pani Clement.
Pitoux pozostał chwile przed dozorczynią, jak gdyby dla zapewnienia się, że sen jej jest istotnym; nie mając zaś już pod tym względem wątpliwości, podszedł ku Katarzynie potrząsając głową i opuszczając ramiona.

— Ah! panno Katarzyno — rzekł — wiedziałem, że go kochacie, ale nie wiedziałem, że miłość wasza aż tak daleko zachodzi!

ROZDZIAŁ IX.
PITOUX POWIERNIKIEM.

Pitoux wyrzekł te słowa w taki sposób, ażeby Katarzyna mogła w nich widzieć wyraz wielkiej boleści i dowód wielkiej dobroci.
Dwa te uczucia, wychodzące jednocześnie z serca dzielnego chłopca, przejęły chorą.
Dopóki Izydor mieszkał w Boursonne, dopóki czuła kochanka o pół mili od siebie, dopóki słowem, była szczęśliwą, Katarzyna schowała swą miłość w siebie, jak skarb, z któregoby najmniejszej okruszyny nie chciała uronić w cudze serce. Ale po wyjeździe Izydora, po osamotnieniu, biedna dziewczyna daremnie zdobyć się chciała na męstwo i zrozumiała, że byłoby wielką dla niej ulgą, gdyby spotkała kogoś, z kimby mogła mówić o pięknym szlachcicu.
Nie mogła zaś mówić o Izydorze ani z panią Clement, ani z doktorem Raynalem, ani z matką, i cierpiała mocno z powodu tego milczenia, gdy naraz, w chwili kiedy się najmniej tego spodziewała, Opatrzność stawia jej przed oczy, zaledwie otwarte dla życia i rozumu, przyjaciela, o istności którego mogła powątpiewać, dopóki milczał, ale w którą musiała uwierzyć, kiedy się głosem odezwał.
To też na słowa współczucia z takim trudem wydobyte z serca biednego siostrzeńca ciotki Anieli, Katarzyna odparła, nie usiłując bynajmniej uczuć swych ukrywać:
— Ah! panie Pitoux, jestem bardzo nieszczęśliwą!
— W każdym razie, panno Katarzyno — zaczął Pitoux — lubo mi wcale przyjemnem nie jest mówić o panu Izydorze, jeżeli to będzie wam miłem, mogę wam dać o nim wiadomość.
— Ty? — zapytała Katarzyna.
— Ja.
— Widziałeś go?
— Nie, ale wiem, że przybył w dobrem zdrowiu do Paryża.
— Skądże wiesz o tem? — zapytała z okiem błyszczącem miłością.
Na ten wzrok Katarzyny, Pitoux westchnął głęboko, ale odparł ze zwykła swa sumiennością.
— Wiem od mojego młodego przyjaciela, Sebastjana Gilberta, który razem z nim i na jego koniu przybył do Paryża.
Katarzyna zrobiła wysiłek, wsparła się na łokciu i patrzyła na Pitoux.
— Więc on jest w Paryżu? — powiedziała żywo.
— Właściwie mówiąc, musi już teraz tam nie być.
— A gdzież może się znajdować? — spytała dziewica.
— Nie wiem; to mi tylko wiadomo, że miał wyjechać w poselstwie do Hiszpanii, czy do Włoch.
Na ten wyraz wyjechać, Katarzyna opuściła, głowę na poduszkę z westchnieniem, po którem niebawem nastąpiły łzy obfite...
— Panno Katarzyno — rzekł Pitoux. któremu ta jej boleść rozrywała serce — jeżeli wam koniecznie chodzi o to, ażeby się dowiedzieć, gdzie jest, mogę się wypytać.
— A kto ci powie?
— Doktór Gilbert, który pożegnał się z nim w Tuileries... albo też, jeżeli wolicie — dodał Pitoux — widząc, że Katarzyna potrząsa głową przecząco, mogę powrócić do Paryża, aby zasięgnąć wiadomości... O! to potrwa niedługo; w dwadzieścia cztery godzin wszystko się załatwi.
Katarzyna wyciągnęła rękę zgorączkowaną i podała ją chłopcu, ale on nie śmiał jej dotknąć.
— I cóż, panie Pitoux? — zapytała Katarzyna z uśmiechem — boisz się przejąć ede mnie gorączkę?
— O? wybaczcie, panno Katarzyno — odrzekł Pitoux ściskając wilgotną rękę dziewczyny w swych szerokich dłoniach — nie rozumiałem! Więc zgadzacie się?...
— Przeciwnie, Ludwiku, dziękuję ci. Niepotrzeba? Niepodobna, ażebym nie odebrała od niego listu jutro rano.
— Listu od niego? — odezwał się żywo Pitoux.
I zamilkł, jakby z niepokojem oglądając się dokoła.
— No tak, listu od niego — rzekła Katarzyna, szukając przyczyny, która mogła tak zaniepokoić cichą dusze jej towarzysza.
— Listu od niego? do licha! — powtórzył Pitoux — gryząc sobie paznogcie, jak człowiek zakłopotany..
— Ależ tak... listu od niego. Cóż widzicie w tem dziwnego, żeby do mnie napisał, skoro wiecie wszystko, lub — dodała ciszej — prawie wszystko?...
— Nic dawno mi, by on do was napisał... Gdyby mnie było wolno pisać do was, oj! pisałbym, i to bardzo długie listy; ale obawiam się...
— Czego, mój przyjacielu?
— Ażeby list pana Izydora nie dostał się do rąk waszego ojca.
— Mojego ojca?
Pitoux potrójnie potwierdził głową.
— Jakto! mojego ojca? — zapytała Katarzyna coraz bardziej zdziwiona. — Czyż ojciec nie jest w Paryżu?
— Ojciec jest tu, na folwarku, w pokoju obok. Tylko pan Raynal zakazał mu wchodzić do waszego pokoju, z powodu maligny, jak powiedział, i zdaje się, że dobrze zrobił.
— Dlaczego dobrze zrobił?
— Dlatego, że pan Billot nie zdaje mi się być zwolennikiem pana Izydora, i że skoro raz tylko usłyszał, jakoście wymawiali to imię, skrzywił się niepomału, mogę was upewnić szczerze...
— Mój Boże! mój Boże! — wyrzekła Katarzyna cała drżąca — co wy mówicie, panie Pitoux?.
— Mówię prawdę... Słyszałem nawet, jak cedził miedzy zębami: „To dobrze, to dobrze, nie powiem nic dopóki chora... ale potem zobaczymy!“
— Panie Pitoux! — powiedziała Katarzyna, chwytając na ten raz młodzieńca ruchem tak gwałtownym, że zadrżał z kolei.
— Słucham was, panno Katarzyno! — odparł.
— Macie słuszność, nie trzeba, ażeby jego listy dostały się do rak mojego ojca... Ojciecby mnie zabił!
— Widzicie więc — rzekł Pitoux. — On bo nie rozumie się na takich drobnostkach.
— Ale jak zrobić?
— Wskażcie mi, panno Katarzyno...
— Jest na to sposób.
— Jeżeli jest, to trzeba go użyć.
— Nie śmiem... — rzekła Katarzyna.
— Jakto! nie śmiecie?
— Nie śmiem wam powiedzieć, coby należało uczynić.
— Jakto! sposób zależy ode mnie, a wy nie śmiecie mi go powiedzieć?
— To nie dobrze, panno Katarzyno, nie sadziłem, abyście nie mieli do mnie zaufania.
— Nie brak mi zaufania kochany Ludwiku — rzekła Katarzyna.
— To co innego! — odparł Pitoux mile pogłaskany wzrastającą poufałością Katarzyny.
— Ależ to będzie dużo trudu dla ciebie, mój przyjacielu.
— O jeżeli tylko o mój trud chodzi, niech was to nie zastrasza, panno Katarzyno.
— Więc zgadzasz się zrobić to, o co prosić będę?
— Z pewnością. Chyba, że to jest zupełnem niepodobieństwem.
— Przeciwnie, to rzecz nader łatwa.
— A więc, jeżeli łatwa, to powiedzcie.
— Trzebaby pójść do matki Colombe.
— Która sprzedaje cukier owsiany?
— Tak i która jest zarazem roznosicielką listów z poczty.
— A! rozumiem... powiem jej, żeby listy doręczała wam tylko.
— Powiesz jej, żeby listy doręczała tobie tylko.
— Mnie? — rzekł Pitoux.
— A! tak; nie zrozumiałem z pierwszego razu.
I westchnął po raz trzeci, czy czwarty.
— To rzecz najpewniejsza, rozumiesz teraz, Ludwiku?... Chyba, że nie chcesz wyświadczyć mi tej przysługi.
— Jabym miał wam odmówić, panno Katarzyno? A toż dopiero!
— Dziękuję ci!
— Pójdę więc i to zaraz jutro.
— Jutro może już być zapóźno; trzebaby iść dziś jeszcze.
— Dobrze, panno Katarzyno, dziś rano, natychmiast!
— Jakiś ty dobry chłopiec, mój Ludwiku! — rzekła Katarzyna — i jak ja cię kocham!...
— O! nie mówcie mi takich rzeczy, panno Katarzyno! — zawołał Pitoux — bo wskoczyłbym w ogień.
— Zobacz, Ludwiku, która godzina.
Pitoux spojrzał na zegarek Katarzyny, zawieszony nad kominkiem.
— Wpół do szóstej rano, rzekł.
— A więc mój dobry przyjacielu...
— Co, panno Katarzyno?
— Możeby czas...
— Pójść do matki Colombe?... Na wasze rozkazy, panienko. Ale trzebaby wziąć nieco lekarstwa; doktór kazał zażywać po łyżeczce co pół godziny.
— Ah! mój drogi Ludwiku — rzekła Katarzyna, nalewając sobie łyżeczkę płynu aptecznego i patrząc na chłopca wzrokiem, pod którym topniało mu serce — to, co czynisz dla mnie skuteczniejszem jest od wszystkich lekarstw!
— Dlatego też to zapewne mówił doktór Raynal, że mam wielkie usposobienie na ucznia medycyny.
— Ale... gdzie powiesz, że idziesz, ażeby czego nie domyślano się na folwarku?
— O! bądźcie spokojni.
I Pitoux wziął za kapelusz.
— Czy mam obudzić panią Clement? — zapytał.
— Niepotrzeba, niechaj śpi... Teraz nie potrzebuje nic... tylko...
— Tylko... czego? — zapytał Pitoux.
Katarzyna uśmiechnęła się.
— A! tak, rozumiem — szepnął poseł miłości — tylko lis tu od pana Izydora.
A po chwili milczenia dodał:
— Bądźcież spokojna, jeżeli jest, będziecie go mieć, a jeżeli niema...
— Jeżeli niema? — spytała żałośnie Katarzyna.
— Jeżeli niema... to gdy spojrzycie na mnie tak, jak patrzycie teraz, gdy się uśmiechniecie do mnie tak, jak uśmiechacie się teraz, gdy mnie nazwiecie swoim kochanym Ludwikiem i dobrym przyjacielem... to jeżeli go niema tam, jam gotów pójść po niego choćby do Paryża.
— Dobre... szlachetne serce!... — mówiła Katarzyna do siebie, prowadzać oczyma za młodzieńcem, który wychodził.
I wyczerpana ta rozmowa opadła na poduszkę.
Po dziesięciu minutach, niepodobnem byłoby Katarzynie zdać sobie sprawę z tego, czy to co zaszło, jest rzeczywistością sprawdzona, powrotem rozumu, czy snem gorączkowym; ale czego była pewna, to tej ożywczej świeżości, jaka się rozlała po jej organizmie.
W chwili, gdy Pitoux przechodził przez kuchnie, matka Pillot podniosła głowę.
Nie kładła się i nie spała od trzech dni.
Od trzech dni nie opuściła ławeczki pod okapem komina, skąd oczy jej, nie mogąc dostać się do córki, spoglądały przynajmniej na drzwi jej pokoju.
— I cóż?... — zapytała.
— Lepiej się ma, matko Billot, — odpowiedział Pitoux.
— Dokąd więc idziesz?...
— Do Villers-Cotterets.
— A to po co?...
Pitoux zawahał się przez chwile.
— Po co?... — powtórzył dla zyskania na czasie.
— Tak, — ozwał się głos ojca Billot, — żona moja zapytuje cię, po co tam idziesz?...
— Idę, aby uprzedzić doktora Raynala.
— Doktór Raynal mówił, ażebyś go uprzedził w razie, gdyby zaszło coś nowego.
— Skoro panna Katarzyna ma się lepiej, zdaje mi się, że to już jest coś nowego.
Czy ojciec Billot uznał odpowiedź Pitoux za wystarczającą, czy też nie chciał się naprzykrzać człowiekowi, który przyniósł dobrą wiadomość, dość, że nie wypytywał go więcej.
Pitoux więc odszedł i przybył do Villers-Cotterets o trzy kwadranse na szóstą.
Natychmiast obudził doktora Raynala, aby mu powiedzieć, że Katarzyna ma się lepiej, i poradzić się, co dalej robić.
Doktór wypytywał go o wiele rzeczy i poczciwy chłopiec, chociaż był nader ostrożny w swych opowiadaniach, ku wielkiemu zdziwieniu przekonał się, że doktór o wszystkiem, co zaszło między nim i Katarzyną, wie prawie tak dobrze, jak gdyby gdzieś w kącie pokoju, za firankami okien lub łóżka, przysłuchiwał się ich rozmowie.
Doktór przyrzekł, iż będzie w ciągu dnia na folwarku, a tymczasem zalecił, aby podawano Katarzynie zawsze z tej samej beczki, i pożegnał Ludwika, który długo rozmyślał nad temi słowami zagadkowemi, aż wreszcie zrozumiał, że doktór radził mu ciągle rozmawiać z Katarzyną o Izydorze de Charny.
Od doktora udał się do matki Colombe.
Roznosicielka mieszkała na rogu ulicy Lormet, to jest na drugim końcu miasta.
Nadszedł, kiedy drzwi otwierała.
Matka Colombe była wielka przyjaciółką ciotki Anieli; ale ta przyjaźń dla ciotki nie przeszkadzała jej cenić i bratanka.
Pitoux, wchodząc do sklepu matki Colombe, pełnego pierników i cukru owsianego, zrozumiał po raz pierwszy, że jeżeli chce z powodzeniem ułożyć się z roznosicielką co do listów Katarzyny, musi ją jeżeli nie przekupić, to przynajmniej czemś sobie ująć.
Kupił więc dwie laski cukru owsianego i paczkę pierników.
Po zapłaceniu tego sprawunku przystąpił do interesu.
Były poważne trudności.
Listy, podług przepisów, winny być wydawane tylko adresatom, albo przynajmniej osobom, upoważnionym przez nich.
Matka Colombe wierzyła słowom Pitoux, ale wymagała upoważnienia piśmiennego.
Pitoux widział, że trzeba było uczynić ofiarę.
Przyrzekł nazajutrz przynieść kwit z odbioru listu, jeżeli będzie list, a nadto upoważnienie od Katarzyny do odbierania wszystkich listów następnych.
Przyrzeczenie to poparł zakupem drugiej partji cukru owsianego i pierników.
Jakże tu odmówić ręce, która tak szczodrze czym zakupy...
Słabo się tylko opierała matka Colombe, i upoważniła Pitoux do pójścia z sobą na pocztę, gdzie miała mu oddać list do Katarzyny, gdyby się jaki znalazł.
Pitoux udał się za nią, zajadając swe cztery laski cukru owsianego i dwie paczki pierników.
Nigdy, przenigdy nie pozwoliłby sobie na taki wybryk ale wiemy, że dzięki hojności doktora Gilberta, Pitoux był bogatym.
Przechodząc przez rynek, wlazł na poręcz od wodotrysku, przyłożył usta do jednego z czterech kranów wyrzucających podówczas wodę z tej fontanny miejskiej, i przez pięć minut chłonął cały strumień. Schodząc z fontanny, obejrzał się dokoła i spostrzegł jakby budynek teatralny, wystawiony na środku rynku.
Wtedy przypomniał sobie, że w chwili odjazdu jego, była mowa o zebraniu się w Villers-Cotterets, dla założenia federacji pomiędzy tem głównem miastem powiatu a okolicznemi miasteczkami.
Rozmaite wypadki prywatne, gromadzące się koło niego usunęły mu z myśli ten wypadek polityczny, który nie pozbawiony był jednak pewnej doniosłości.
Przyszły mu wówczas na myśl te dwadzieścia pięć dukatów, które przy odjeździe z Paryża dał mu doktór Gilbert dla gwardji narodowej Haramontu.
I podniósł głowę z dumą na myśl, jak dzięki tym dwudziestu pięciu dukatom, świetnie wyglądać będzie trzydziestu ludzi, których ma pod rozkazami.

To dopomogło mu do strawienia dwóch paczek pierników i czterech lasek cukru owsianego, które, połączone z garncem wody, pomimo obfitości soków gastrycznych, jakiemi natura go obdarzyła, mogły były mu zaciężyć w żołądku, gdyby nie ten dzielny środek trawiący, jakim jest zadowolenie miłości własnej.

ROZDZIAŁ X.
PITOUX GEOGRAFEM.

Kiedy Pitoux pił, trawił, rozmyślał, matka Colombe wyprzedziła go i wchodziła na pocztę.
Ale Pitoux nie niepokoił się o to: piętnastu krokami dogonić mógł matkę Colombe.
Stąpnął otóż piętnaście razy i przybył na pocztę w chwili, gdy niewiasta wychodziła z paczką listów w ręku.
Pomiędzy niemi jeden był w wykwintnej kopercie i zalotnie zapieczętowany lakiem.
List ten był pod adresem Katarzyny Billot.
Na ten to list widocznie oczekiwała Katarzyna.
Zgodnie z zawartą umowa, list doręczony został przez roznosicielkę nabywcy pierników, który natychmiast wyruszył ku Pisseleu, uradowany i smutny razem: uradowany z tego szczęścia, jakie przyniesie Katarzynie, smutny zaś, że szczęście to przybywa dla dziewicy ze źródła, którego woda tak gorzka jest dla jego ust.
Ale pomimo goryczy tej, poseł miał tak poczciwa naturę, że dla prędszego doręczenia tego przeklętego listu, przeszedł nieznacznie ze stępa do kłusa, z kłusa do cwału.
O pięćdziesiąt kroków od folwarku zatrzymał się nagle, słusznie pomyślawszy, że jeżeli przybędzie zadyszany i okryty potem, zwrócić może na siebie uwagę ojca Billot, który jakby już stał na ciasnej i kolczastej drodze podejrzeń.
Choćby więc miał spóźnić się minutę lub dwie, postanowił krokiem poważniejszym przebyć ten kawałek drogi; szedł więc z powagą jak owi powiernicy w tragedji, do których podobnym uczyniło go zwierzenie Katarzyny, gdy wreszcie przechodząc obok pokoju chorej, spostrzegł, że dozorczyni, zapewne ażeby wpuście nieco świeżego powietrza, uchyliła okno.
Pitoux wcisnął najprzód nos, a potem oko w szczelinę; dalej posunąć się nie pozwoliła mu klamka u okna.
Ale dosyć mu było zobaczyć, że Katarzyna nie śpi i oczekuje na niego; a Katarzynie również to wystarczało, że spostrzegła Pitoux, czyniącego tajemnicze znaki.
— List?... — wykrzyknęła dziewica — list!...
— Cicho!... odpowiedział Pitoux.
I, patrząc przed siebie okiem kłusownika, chcącego stropić straż całego leśnictwa i widząc się zgoła samotnym, rzucił list przez szczelinę, i to tak zręcznie, że padł prawie na samą poduszkę Katarzyny.
Potem nie czekając na podziękowanie, którego mógł być pewnym, cofnął się i poszedł ku drzwiom dworku, na którego progu zastał Billota.
Gdyby nie mur wystający szczęśliwie, dzierżawca byłby widział całą tę scenę, a przy usposobieniu, w jakiem był teraz, Bóg wie, coby się stało, skoroby podejrzenie jego zamieniło się w pewność.
Poczciwy Pitoux nie spodziewał się spotkać oko w oko z dzierżawca, i uczuł, że się zaczerwienił po same uszy.
— O!... przestraszyliście mnie, panie Billot — rzekł.
— Przestraszyłem ciebie, Pitoux!... dowódcę gwardii narodowej!... zwycięzcę Bastylji!...
— Cóż robić!... — rzekł Pitoux, — przychodzą takie chwile, kiedy człowiek nagle...
— A tak!... — odparł Billot, — kiedy ktoś spodziewa się spotkać córkę, a spotyka ojca, nieprawdaż?...
— O!... co to, to nie, panie Billot, — odrzekł Pitoux; — nie spodziewałem się spotkać panny Katarzyny, o!... nie. Lubo czuje się coraz lepiej, jak mam nadzieję, zbyt jeszcze jest słabą, aby mogła powstać.
— I nie masz jej nic do powiedzenia?... — zapytał Billot.
— Komu?...
— Katarzynie.
— Owszem. Mam jej donieść, że pan Raynal będzie tu w ciągu dnia; ale kto inny może jej powiedzieć to samo tak dobrze, jak i ja.
— A tobie zapewne jeść się chce?...
— Jeść?... hm... tak!...
— Jakto!... hm... tak!... nie chce ci się jeść?... — zawołał dzierżawca.
Pitoux spostrzegł się, że palnał głupstwo. Pitoux niegłodny o godzinie ósmej zrana, to równowaga w naturze zachwiana.
— Jużciż jeść mi się chce!... — rzekł.
— To wejdź i jedz; robotnicy jedzą właśnie śniadanie, i musieli miejsce dla ciebie zostawić.
Pitoux wszedł, a Billot jeszcze powiódł za nim oczyma, lubo dobroduszność chłopca prawie rozwiała jego podejrzenia. Widział, jak zasiadł przy stole i rzucił się na kawał słoniny z chlebem, jakby nie miał w żołądku dwóch paczek pierników i czterech lasek cukru owsianego, zakropionych garncem wody.
Prawda i to, że według wszelkiego prawdopodobieństwa, żołądek Pitoux musiał już odzyskać swobodę.
Pitoux nie umiał robić wiele rzeczy naraz, ale co robił, dobrze robił.
Obarczony zleceniem przez Katarzynę, spełnił dobrze; wezwany na śniadanie przez Billota, jadł także dobrze.
Billot patrzył wciąż na niego, ale widząc, że nie odwraca oczu od talerza, że myśl jego spoczęła na butelce jabłecznika, stojącej przed nim, że wzrok jego ani razu nie spoczął na drzwiach Katarzyny, uwierzył wreszcie, iż wycieczka Pitoux do Villers-Cotterets nie miała innego celu.
Przy końcu śniadania drzwi od pokoju Katarzyny otworzyły się, wyszła pani Clement i ukazała się w kuchni z pokornym uśmiechem dozorczyni. Przyszła także na filiżankę kawy.
Pani Billot, zobaczywszy ją, zbliżyła się do niej zaraz.
I ona i mąż pytali o zdrowie Katarzyny.
— Wciąż coraz lepiej — odpowiedziała pani Clement, — w tej chwili jednak, zdaje mi się, że panna Katarzyna ma trochę maligny.
— Jakto!... — zawołał ojciec Billot — więc gorączką powróciła?
— O! moje biedne dziecko!... — bolała zcicha matka.
Pitoux podniósł głowę i słuchał.
— Tak prawiła pani Clement — mówi o mieście, nazywającem się Turyn, o kraju nazywającym się Sardynją, i przywołuje pana Pitoux, ażeby jej powiedział, co to za miasto, i co to za kraj.
— Jestem do usług! — rzekł Pitoux, dopijając resztę jabłecznika i ocierając usta rękawem.
Wzrok Billota zatrzymał go w tej chwili.
— Jeżeli tylko — dodał — pan Billot uzna za właściwe, ażebym dał pannie Katarzynie żądane objaśnienie.
— Czemu nie? — rzekła matka Billot. — Skoro cię wzywa, idź do niej, kochany chłopcze; tembardziej, iż pan Raynal oświadczył, że jesteś dobrym pomocnikiem medycyny.
— A prawda! — odezwał się naiwnie Pitoux — spytajcie panią Clement, jakeśmy dobrze pielęgnowali oboje pannę Katarzynę tej nocy... Pani Clement nie spała ani chwili — zacna to niewiasta! ani ja też nie zmrużyłem oczu.
Było to bardzo zręcznie ze strony Pitoux tak delikatnie pochwalić dozorczynie. Spała ona wyśmienicie od północy do szóstej zrana, przeto oświadczenie, że nie zmrużyła oka ani na chwile, było zaskarbieniem sobie jej przyjaźni, więcej nawet, bo łaski.
— To dobrze! — rzekł ojciec Billot; — skoro Katarzyna wzywa cie, idź do niej. Nadejdzie może chwila, w której wzywać będzie i nas, matkę i mnie.
Pitoux czuł instynktownie burze w powietrzu, i jak pasterz w polu, lubo gotów się na nią narazić, szukał przecie zawczasu schronienia dla ukrycia głowy.
Schronieniem tem było Haramont.
W Haramoncie był królem. Co mówię, królem? Więcej niż królem: był dowódcą gwardji narodowej! był Lafayettem! Miał wreszcie obowiązki, wzywające go do Haramontu.
Obiecywał też sobie, że po załatwieniu spraw Katarzyny, wróci niebawem do Haramontu.
Ten powziąwszy projekt, wszedł do pokoju chorej.
Katarzyna oczekiwała nań niecierpliwie. Z płomienia w oczach, z rumieńca na licach, możnaby rzeczywiście wnosić, że, jak mówiła pani Clement, ma gorączkę.
Zaledwie Pitoux zamknął drzwi od pokoju Katarzyny, gdy dziewczyna, poznając go po chodzie, i wreszcie, czekając nań blisko półtorej godziny, odwróciła się doń i wyciągnęła ręce.
— A! to ty, Ludwiku! — rzekła — jak późno przyszedłeś.
— Nie moja to wina, panno Katarzyno — rzekł Pitoux; — ojciec wasz mnie zatrzymał.
— Ojciec?
— Tak, on... O! musi się on czegoś domyślać. A ja przytem — dodał Pitoux z westchnieniem — nie śpieszyłem się: wiedziałem, że macie wszystko, coście mieć pragnęli.
— Tak, tak... — odrzekła Katarzyna, spuszczając oczy; — tak, dziękuje ci.
I cichym głosem dodała:
— Dobrym jesteś, Ludwiku, i kocham cię bardzo.
— Ty sama dobrą jesteś, panno Katarzyno — odpowiedział Pitoux, prawie płacząc; wiedział bowiem, że cała ta dla niego przyjaźń jest tylko odbiciem miłości dla innego, a w głębi duszy, jakkolwiek skromnym był ten dzielny chłopiec, czuł się upokorzonym przez to, że jest tylko księżycem Izydora.
Dodał też żywo:
— Przyszedłem tu, panno Katarzyno, ponieważ powiedziano mi, że pragniecie czegoś się dowiedzieć...
Katarzyna podniosła rękę do serca: szukała listu Izydora, zapewne, ażeby zaczerpnąć w nim odwagi do wypytywania Pitoux.
Czyniąc wreszcie wysiłek, spytała:
— Ludwiku, ty, który jesteś uczonym, czy możesz ml powiedzieć, co to jest Sardynja?
Pitoux przywołał wszystkie swe wspomnienia geograficzno.
— Czekajcie-no... zaraz... zaraz... — rzekł — muszę ja to wiedzieć. W liczbie przedmiotów, których ksiądz Fortier miał pretensję nas uczyć, była i geografja. Zaraz... Sardynja... aha!... Gdyby mi tylko przyszedł na pamięć pierwszy wyraz, powiedziałbym wam wszystko.
— O! przypomnij sobie, przypomnij, Ludwiku!... — mówiła Katarzyna, składając ręce.
— Ba! już też sobie przypominam. Sardynja... Sardynja... Aha! już wiem.
Katarzyna odetchnęła.
— Sardynja — mówił Pitoui — Sardynja Rzymska, jedna z trzech wielkich wysp morza Śródziemnego, na południe Korsyki, od której oddziela ją cieśnina Św. Bonifacego, stanowi cześć państwa Sardyńskiego, które od niej otrzymało nazwą. Ma pięćdziesiąt cztery tysiące mieszkańców, ze stolicą Cagliari. Oto jest Sardynja, panno Katarzyno.
— O! jakiś ty szczęśliwy, Ludwiku, że wiesz tyle rzeczy! — rzekła Katarzyna.
— To prawda — odpowiedział Pitoux dosyć zadowolony w swej miłości własnej — to prawda, że mam niezłą pamięć.
— A teraz — zapytała Katarzyna z mniejszą nieśmiałością — kiedy mi powiedziałeś, co jest Sardynja, czy zechcesz mi powiedzieć, co jest Turyn?
— Turyn?... — powtórzył Pitoux — a tak, panno Katarzyno; będzie mi bardzo przyjemnie powiedzieć ci, co jest Turyn, ale jeżeli sobie przypomną.
— O! staraj się przypomnieć sobie, bo to rzecz najważniejsza, Ludwiku.
— Ha! skoro najważniejsza — rzekł Pitoux — to trzeba będzie... Jeżeli wreszcie nie przypomną sobie, to poszukam.
— Kiedy bo... kiedy... — nalegała Katarzyna — jabym wolała dowiedzieć się natychmiast... Przypomnij sobie, kochany mój Ludwiku, przypomnij...
I Katarzyna wymówiła te słowa głosem tak pieszczotliwym, że dreszcz przeszedł po całem ciele Pitoux.
— Zaraz, panno Katarzyno, zaraz — odpowiedział.
Katarzyna pożerała go oczyma.
Pitoux odrzucił głową w tył, jakby szukał na suficie.
— Turyn — rzekł Turyn... Do licha! to rzecz trudniejsza niż Sardynja... Sardynja jest wielka wyspa na morzu śródziemnem, a trzy są tylko na niem takie wyspy: Sardynia, należąca do króla Piemontu; Korsyka do króla francuskiego, i Sycylia do króla neapolitańskiego; kiedy Turyn to tylko prosta stolica.
— Jakto, mówiłeś o Sardynii, kochany Ludwiku?
— Mówiłem, że należy do króla Piemontu, i zdaje mi się, że mam słuszność.
— Właśnie, właśnie... to samo, kochany mój Ludwiku, Izydor pisze w liście, że jedzie do Turynu w Piemoncie.
— Aha! — odezwał się Pitoux — teraz rozumiem... Dobrze! dobrze! dobrze! To do Turynu pan Izydor został posłany przez króla, i wy mnie wypytujecie dla dowiedzenia się, gdzie się znajduje pan Izydor...
— A dlaczegóżbym cię wypytywać miała — odparła dziewczyna — jeśli nie dlatego? Co mnie tam obchodzą Sardynia, Piemont, Turyn?... Dopóki go tam nie było, nie wiedziałam co jest ta wyspa i ta stolica, i nie troszczyłam się o to. Ale on pojechał do Turynu... rozumiesz, kochany Ludwiku? i ja chcę wiedzieć, co to jest Turyn...
Pitoux wydał ciężkie westchnienie, potrząsnął głową, ale niemniej czynił wszelkie wysiłki, ażeby zadowolnić Katarzynę.
— Turyn — rzekł — poczekajcie-no... stolica Piemontu... Turyn... Turyn... aha! już wiem... Turyn, Bodincemagias, Taurasia, Colonia Julia, Augusta Taurinorum u starożytnych; dziś stolica Piemontu i państwa Sardyńskiego; jedno z najpięknieiszych miast w Europie. Ludności ma 125 tysięcy; król panujący Karol-Emmanuel... Oto jest Turyn, panno Katarzyno.
— A jak daleko do Turynu z Pisseleu, panie Ludwiku? Ty, co wiesz wszystko, musisz wiedzieć i to...
— To jest — rzekł Pitoux — mogę wam powiedzieć, w jakiej odległości Turyn jest od Paryża; ale od Pisseleu, to trudniej.
— To powiedz najprzód od Paryża... a do tego dodamy te dziewięć mil, jakie oddzielają Pisseleu od Paryża.
— A! prawda! — podchwycił Pitoux.
I recytując dalej swą wiedzę:
— Odległość od Paryża — mówił — mil sto; od Rzymu pięćdziesiąt ośm; od Konstantynopola...
Dla mnie dosyć wiedzieć tylko od Paryża, mój kochany panie Pitoux... Sto i dziewięć, to sto dziewięć mil odległości ode mnie... Przed trzema dniami on był tu... o pół mili... pod moim bokiem... Dziś... — dodała Katarzyna, wybuchając płaczem i załamując ręce — dziś jest o sto dziewięć mil ode mnie!...
— O! jeszcze nie! — zauważył nieśmiało Pitoux: — wyjechał dopiero onegdaj... znajduje się zaledwie nawpół drogi...
— Gdzie zatem jest?
— Tego nie wiem — odpowiedział Pitoux. — Ksiądz Fortier uczył nas, co są państwa i stolice, ale nic nam nie mówił o drogach, które do nich prowadzą.
— Więc tyle tylko wiesz, kochany mój Ludwiku?
— Tyle tylko — rzekł geograf, upokorzony tem, że tak prędko doszedł do granic swej wiedzy; — wiem jeszcze, że Turyn jest zbiegowiskiem arystokratów.
— Co to znaczy?
— To znaczy, panno Katarzyno, że w Turynie zebrali się wszyscy książęta, wszystkie księżne i wszyscy wychodźcy: hrabia d‘Artois, książę Kondeusz, pani Polignac, słowem, mnóstwo złoczyńców, spiskujących przeciw narodowi, którym kiedyś poucinają głowy, trzeba mieć nadzieję, bardzo dowcipnym przyrządem, nad którym pracuje doktór Guillotin.
— O! panie Pitoux!...
— Co, panno Katarzyno?...
— Stajesz się znowu srogim, jak za pierwszym swym powrotem z Paryża.
— Srogim!... ja?... — rzekł Pitoux. — A! prawda... Tak, tak, tak!... Pan Izydor jest jednym z tych arystokratów, i obawiasz się o niego...
I z nowem ciężkiem westchnieniem, których już naliczyliśmy kilka:
— Nie mówmy już o nim — dodał Pitoux — mówmy o tobie, panno Katarzyno, i o sposobie, w jaki mogę ci być użyteczny.
— Kochany panie Ludwiku — rzekła Katarzyna — list, który otrzymałam dzisiaj, nie będzie zapewne ostatnim.
— Więc chcesz, panno Katarzyno, ażebym chodził i po następne?...
— Ponieważ byłeś już tak dobrym...
— Więc mam pozostać nim i nadal?...
— Tak.
— I owszem.
— Pojmuiesz; że ja pod nadzorem ojca, nie będę mogła chodzie do miasta.
— O! ależ trzeba pannie Katarzynie wiedzieć, że on i mnie pilnuje trochę; widziałem to po jego oczach.
— Tak; ale ciebie pilnować nie będzie aż w Haramoncie, możemy umówić się o miejsce, w którem będziesz składał listy.
— Bardzo dobrze! — odpowiedział Pitoux — naprzykład ta wielka wierzba, wydrążona, nieopodal od miejsca, gdzie pannę znalazłem zemdlona?
— Dobrze — odrzekła Katarzyna — to niedaleko od folwarku, a dość daleko od okien. Więc staje na tem, że listy tam będą składane.
— Dobrze, panno Katarzyno.
— Tylko będziesz uważał, ażeby cie nikt nie zobaczył.
— Spytaj gajowych z Longpre, z Taille-Fontaine i z Montaigu czy mnie widzieli, chociaż im zdmuchiwałem tuzinami króliki!... Ale ty... ty, panno Katarzyno, jakże zrobisz, ażeby dostać się do tych listów?
— Ja?... O! ja — rzekła Katarzyna z uśmiechem pełnym nadziei i woli — ja postaram się wyzdrowieć bardzo prędko!
Pitoux wydał najcięższe z dotychczasowych westchnień.

W tej chwili drzwi się otworzyły i wszedł doktór Raynal.

ROZDZIAŁ XI.
PITOUX KAPITANEM.

Wejście doktora Raynala nastąpiło w sama porę dla ułatwienia wyjścia młodzieńcowi.
Doktór zbliżył się do chorej, odrazu spostrzegłszy znaczna zmianę, jaka zaszła w niej od wczoraj.
Katarzyna uśmiechnęła się do doktora i podała mu rękę.
— O! — odezwał się doktór — gdyby nie dla przyjemności dotknięcia waszej delikatnej rączki, panno Katarzyno, nie badałbym nawet pulsu.
— To prawda, że mi jest daleko lepiej, panie doktorze, i przepisy pańskie sprawiły cuda.
— Moje przepisy!... Hm... hm... — odezwał się doktór; — nic pożądańszego dla mnie, moja panienko, jak sobie samemu przyznać całe przywrócenie pani zdrowia; ale jakkolwiek byłbym próżnym, muszę cześć tego honoru pozostawić mojemu uczniowi Pitoux.
I wznosząc ręce do nieba, rzekł:
— O! naturo, naturo! ty potężna Ceres, tajemnicza Izys, ileż masz jeszcze tajemnic dla tych, którzy będą umieli cie badać!
I zwracając się do drzwi, wyrzekł:
— Wejdźcież, wejdźcie, ojcze o ponurej twarzy, matko o niespokojnem oku, odwiedźcie ukochaną chorą; ażeby wyzdrowiała zupełnie, potrzebuje tylko waszej miłości i pieszczot.
Na głos doktora wbiegli rodzice Billot; ojciec z resztką podejrzenia na obliczu; matka z twarzą rozpromienioną. Kiedy wchodzili, Pitoux, odpowiedziawszy na ostatnie spojrzenie Katarzyny, wyszedł.
Niech sobie teraz Katarzyna przy pieszczotach rodziców powraca do zdrowia, do nadziei, do życia, a my pójdźmy za Pitoux, który, jak widzieliśmy, spełnił najcięższy z obowiązków ludzkich, bo zaparcie siebie samego i poświęcenie dla bliźniego.
Powiedzieć, że dzielny chłopiec opuszczał Katarzynę z sercem radosnem, byłoby zawiele; poprzestaniemy na zapewnieniu, że opuszczał ja z sercem zadowolonem.
Lubo sam nie zdawał sobie sprawy z doniosłości czynu, po tych jednak powinszowaniach głosu wewnętrznego, który każdy zna w sobie, czuł, że uczynił rzecz dobra, może być nie z punktu moralności, która zapewne zganiłaby ten związek Katarzyny z wicehrabią de Charny, chłopki z wielkim panem, ale z punktu ludzkości.
W epoce, o której mówimy, ludzkość była jednem ze słów modnych, a Pitoux, który nieraz wymawiał to słowo, nie wiedząc co znaczy, wprowadził je w czyn, niebardzo wiedząc co uczynił.
To, co uczynił, powinienby był wykonać przez zręczność, gdyby nie był uczynił przez dobroć.
Ze współpracownika Izydorowego — położenie dla Ludwika Anioła Pitoux niepodobne — stał się powiernikiem Katarzyny.
Katarzyna też zamiast go strofować, zamiast nim pomiatać, zamiast wyrzucić go za drzwi, jak postąpiła za pierwszym jego powrotem z Paryża, obeszła się z nim po przyjacielsku, serdecznie, pieszczotliwie.
Jako powiernik otrzymał to, o czem aniby mógł marzyć jako współzawodnik.
Ażeby sobie zaskarbić na przyszłość przyjacielskie to przywiązanie, Pitoux przedewszystkiem zaniósł pani Colombe upoważnienie prawie nieczytelne od Katarzyny, do odbierania wszystkich listów, jakie przyjdą skądbądź na jej imię.
Do upoważnienia pisanego, Pitoux dołączył ustne przyrzeczenie Katarzyny, która zobowiązała się na przyszły św. Marcin wydać wszystkim najemnikom w Pisseleu ucztę złożona z samych pierników i cukru owsianego.
Wobec tego upoważnienia i obietnicy, które zadość czyniły sumieniu i zarazem interesom matki Colombe, zobowiązała się ona zabierać z poczty co rano i trzymać do rozporządzenia Ludwika Pitoux wszystkie listy adresowane do Katarzyny Billot.
Pitoux, załatwiwszy te sprawę i nie mając już nic do roboty w mieście, jak pompatycznie nazywano osadę Villers-Cotteres, udał się na wieś.
Powrót Pitoux do Haramontu był wydarzeniem niemałej wagi. Nagły jego wyjazd do stolicy nie obszedł się bez rozlicznych komentarzy. Po tem, co się stało, gdy z Paryża nadszedł był rozkaz zabrania strzelb złożonych u księdza Fortier, przywieziony przez adjutanta Lafayetta, nikt nie wątpił już o politycznem znaczeniu Pitoux. Jedni mówili, że wezwany został do Paryża przez doktora Gilberta; drudzy przez generała Lafayetta; inni nareszcie — co prawda w najmniejszej ilości — utrzymywali, że wezwany był przez samego króla!
Pitoux lubo nie wiedział, jakie posłuchy rozbiegły się o nim, tak sprzyjające jego znaczeniu osobistemu, niemniej wracał do rodzinnego gniazda w postawie tak godnej, że wszyscy olśnieni byli tą godnością.
Bo, ażeby widzieć ludzi z prawdziwej ich odległości, potrzeba przypatrywać się im na gruncie właściwym. Uczeń na dziedzińcu księdza Fortier, robotnik na folwarku Billota. Pitoux w Haramont był człowiekiem, obywatelem, kapitanem nie licząc, że w charakterze kapitana, oprócz sześciu dukatów, stanowiących jego własność prywatną, miał nadto dwadzieścia pięć dukatów szczodrze ofiarowanych przez doktora Gilberta dla wyekwipowania gwardji narodowej Haramontu.
Zaledwie przyszedł do siebie i gdy dobosz złożył mu wizytę, Pitous rozkazał, ażeby ogłosił na dzień następny, w niedziele, przegląd służbowy, z bronią i bagażami, na rynku Haramonckim.
Wtedy nie wątpiono już, że Pitoux ma ze strony rządu coś do obwieszczenia gwardji narodowej Haramonckiej.
Wielu przybyło pogadać z Pitoux dla dowiedzenia się przed innymi czegoś z tej wielkiej tajemnicy; ale Pitoux w rzeczach publicznych zachowywał majestatyczne milczenie.
Wieczorem, Pitoux, którego sprawy publiczne nie odrywały od prywatnych, poszedł założyć sidła do lasu i złożyć uszanowanie staremu Clouisowi. Co nie przeszkodziło mu być o godzinie siódmej zrana u imcipana Delauroy, majstra sławnego cechu krawieckiego, po złożeniu wszakże wprzód w mieszkaniu swem trzech królików i jednego zająca, i dowiedzeniu się u matki Colombe, czy niema listu do Katarzyny.
Nie było, i Pitoux był niemal zasmuconym, myśląc o smutku, jaki uczuje biedna dziewczyna.
Wizyta złożona imcipanu Delauroy miała na celu dowiedzenie się, czy zechce podjąć się umundurowania gwardji narodowej Haramontu i za jaką cenę.
Delauroy wypytał o wzroście osób, jak w podobnych okolicznościach, a Pitoux odpowiedział, przedstawiając mu przed oczy listę imienna trzydziestu trzech gwardzistów, oficerów, podoficerów i żołnierzy, stanowiących skład gwardji obywatelskiej haramonckiej.
Ponieważ wszyscy ci ludzie byli znani majstrowi, rozważono wzrost i tusze, i krawiec z piórem i ołówkiem w ręku, oświadczył, że nie może dostarczyć trzydziestu trzech mundurów i trzydziestu trzech par spodni za mniej, niż za trzydzieści trzy dukaty.
A nadto Pitoux nie mógł za tę cenę wymagać sukna zupełnie nowego.
Pitoux brał się za głowę, i utrzymywał, że wie z ust samego generała Lafayetta, jak on umundurował trzy miliony ludzi, składających gwardję obywatelską Francji, po cenie daleko niższej od luidora na człowieka. Majster Delauroy odpowiedział, że przy tak wielkiej sumie, choćby się i coś straciło na szczegółach, to się można odbić na ogóle: ale on czyni, co uczynić może i to jego ostatnie słowo, że umunduruje gwardję obywatelską Haramontu po dwadzieścia dwa franki na człowieka, i to jeszcze, z powodu koniecznych wydatków z góry, musi otrzymać zaliczenie.
Pitoux wydobył garść złota z kieszeni i oświadczył, że co do ostatniego, niema żadnej przeszkody, ale że jest ograniczony co do ceny, jeżeli więc pan Delauroy nie zechce sporządzić wszystkich trzydziestu trzech mundurów i trzydziestu trzech par spodni za dwadzieścia pięć luidorów, to porozumie się z panem Bligny, współzawodnikiem w kunszcie pana Delauroy, któremu oddał pierwszeństwo jako przyjacielowi ciotki Anieli.
Rzeczywiście, Pitoux nie gniewał się o to, że ciotka dowie się droga uboczna, że on rozrzuca garściami złoto; i nie wątpił, że krawiec tego jeszcze wieczora doniesie jej, co widział, to jest, że Pitoux bogatym jest jak nieboszczyk Krezus.
Groźba przeniesienia dokąd indziej dostawy tak ważnej, sprawiła skutek, i majster Delauroy zgodził się na cenę, podana przez Pitoux, który wymówił sobie nadto, że jego mundur z nowego sukna (nie chodziło mu o to, czy będzie cienkie, wolał nawet, ażeby było grubsze), policzonym będzie, łącznie ze szlifami, już w powyższej sumie.
Był to przedmiot nowych rozpraw niemniej długich i niemniej gorących niż pierwsze, ale znowu zwyciężył Pitoux, dzięki tej strasznej groźbie, że otrzyma od majstra Bligny, czego nie może dostać od majstra Delauroy.
Rezultatem całej rozmowy było zobowiązanie, przyjęte przez majstra Delauroy, że na przyszła sobotę dostarczy trzydzieści i jeden mundurów oraz trzydzieści i jedną parę spodni żołnierskich, dwa mundury i dwie pary spodni dla porucznika i sierżanta, jakoteż jeden mundur i jedna parę spodni dla kapitana łącznie ze szlifami.
W razie uchybienia w dostawie, cały obstalunek pozostanie na koszt uchybiającego majstra, ponieważ obchód federacji Villers-Cotteres i innych miejscowości, zależących od tego miasta okręgowego, ma się odbyć nieodzownie w niedzielę po tej sobocie.
I ten warunek majster przyjął zarówno z innemi.
O dziewiątej godzinie zrana wielka ta sprawa została ukończoną.
O wpół do dziesiątej Pitoux wrócił do Haramont, dumny z niespodzianki, jaką miał sprawić kolegom.
O godzinie jedenastej bęben bił do apelu.
O dwunastej gwardja narodowa pod bronią maszerowała za zwykłą dokładnością na rynku.
Po godzinie manewrów, za które dzielna gwardia narodowa zyskała pochwały swego dowódcy i oklaski kobiet; dzieci i starców, wpatrujących się w ten wzruszający widok z największem zajęciem, Pitoux przywołał do siebie sierżanta Klaudiusza Tellier i porucznika Dezyderjusza Maniquet, rozkazując im zebrać swoich ludzi i wezwać ich w imieniu doktora Gilberta oraz generała Lafayetta, a wreszcie króla, ażeby udali się do pana Delauroy, majstra krawieckiego w Villers-Coterets, który ma im ważna rzecz do objawienia.
Bęben uderzył do porządku; sierżant i porucznik, zarówno nieświadomi, jak ci, do których przemawiali, powtórzyli swym ludziom dosłownie wyrazy kapitana; a potem okrzyk: „W kozły broń“ rozległ się wyrzucony dźwięcznym głosem Ludwika, i Pitoux.
— W pięć minut potem, żołnierze gwardji obywatelskiej Haramontu, jakoteż sierżant Klaudjusz Tellier i porucznik Dezyderjusz Maniąuet, biegli jak opętani po drodze do Villers-Cotterets.
Wieczorem, dwaj muzykanci z Haramontu wprawili serenadę kapitanowi, powietrze pruły petardy, race i świece rzymskie, a kilka głosów, co prawda lekko podchmielonych, wolało w przerwach:

— Niech żyje Ludwik-Anioł Pitoux!... ojciec narodu!...
ROZDZIAŁ XII.
GDZIE KSIĄDZ FORTIER DAJE NOWY DOWÓD UMYSŁU PRZECIWREWOLUCYJNEGO.

W następną niedziele mieszkańcy Villers-Cotterets zbudzeni zostali biciem w bęben, który zacięcie od piątej zrana wzywaj do apelu.
Nic, zdaniem mojem, bardziej impertyneckiego, jak budzić w ten sposób ludność, której większość prawie zawsze wolałaby spokojnie dokończyć nocy, i uzupełnić te siedm godzin snu, których, według hygieny popularnej, potrzebuje człowiek, ażeby się utrzymać przy zdrowiu i czerstwości.
Ale we wszystkich epokach rewolucyjnych rzecz tak samo się praktykowała, i kiedy wchodzimy w jeden z tych okresów ruchu i postępu, trzeba sen zaliczyć do ofiar, mających być złożonemi na ołtarzu ojczyzny.
Zadowoleni czy niezadowoleni, patrjoci czy arystokraci, mieszkańcy grodu Villers-Cotterets byli więc obudzeni w niedziele, dnia 18-go października 1879-go roku, o godzinie piątej rano.
Ceremonja miała się wprawdzie zacząć dopiero o dziewiątej, ale nie było zawiele pięciu godzin dla wykonania wszystkiego, co miało się zrobić.
Wielki amfiteatr wystawiony już przed dziesięciu dniami, wznosił się na środku rynku; ale amfiteatr ten, którego budowa szybka świadczyła o gorliwości cieśli, był, że tak powiem, tylko szkieletem pomnika.
Pomnikiem był ołtarz ojczyzny. Od dwóch tygodni zaproszono księdza Fortier‘a, ażeby w dniu 18-go października odprawił przed nim msze, zamiast w kościele.
Ażeby pomnik uczynić godnym przeznaczenia tak religijnego jako i społecznego, należało wyzyskać wszystkie bogactwa gminy.
I, musimy to przyznać, każdy chętnie ofiarował swe bogactwa na te wielka uroczystość. Ten dywan, ów obrus ołtarzowy; jeden firanki jedwabne, drugi obraz święty.
Ale ponieważ stałość nie jest w miesiącu październiku jedna z zalet pogody, a barometr, oznaczający pogodą stałą, stanowi rzadki wypadek pod znakiem Niedźwiedzia, przeto nikt nie kwapił się wystawić swą ofiarę z góry, lecz każdy czekał na dzień uroczystości.
Słońce wzeszło o godzinie wpół do siódmej, według swego zwyczaju w tej porze roku, przejrzystością i ciepłem swych promieni zwiastując jeden z tych pięknych ranków jesiennych, które mogą iść w porównanie z najpiękniejszemi dniami wiosny.
Od dziewiątej z rana ołtarz ojczyzny okryty został wspaniałym kobiercem, przyobleczony w obrus bramowany koronkami, ozdobiony obrazem przedstawiającym świętego Jana, każącego na pustyni; a nad całym ołtarzem wznosił się baldachim aksamitny ze złotemi kwiatami.
Przedmioty potrzebne do odprawienia mszy, musiały być naturalnie dostarczone przez kościół; więc się niemi nie zajmowano.
Prócz tego, każdy obywatel, jakby na Zielone Świątki, przybrał dom swój w zieleń albo w dywany przedstawiające kwiaty.
Wszystkie dziewczęta z Villers-Cotterets i okolic w bieli, przepasane wstęgą trójbarwną, z gałązką w ręku, otaczać miały ołtarz ojczyzny.
Po mszy nareszcie, mężczyźni mieli zaprzysięgnąć na konstytucję.
Oczywiście, że z pomiędzy wszystkich tych milicyj Patriotycznych, z największą niecierpliwością oczekiwano gwardji narodowej z Haramontu.
Rozeszła się wieść, że dzięki wpływowi Pitoux i skutkiem hojności wcale królewskiej, składający ją ludzie wraz z kapitanem Aniołem Pitoux, mieli być ubrani w mundury.
Magazyny majstra Delauroy‘a natłoczone były przez cały tydzień. Tłumy ciekawych cisnęły się wewnątrz i zewnątrz, ażeby widzieć dziesięciu rzemieślników pracujących nad tym olbrzymim obstalunkiem, który za ludzkiej pamięci nie miał równego sobie w Villers-Cotterets.
Ostatni uniform, to jest kapitański, stosownie do umowy, doręczony został w sobotę wieczorem o godzinie jedenastej minut pięćdziesiąt dziewięć.
Według umowy również, Pitoux wyliczył wtedy majstrowi Delauroy brzęczącą monetę luidorów dwadzieścia pięć.
Wszystko to więc narobiło wielkiego hałasu w stolicy gminy, i nic dziwnego, że w dniu oznaczonym gwardja narodowa z Haramontu oczekiwana była niecierpliwie.
O godzinie dziewiątej odgłos bębna i piszczałki zabzyczał na końcu ulicy Lorgny. Dały się słyszeć wielkie okrzyki radości i podziwu, i spostrzeżono zdaleka Pitous na białym koniu, należącym do jego porucznika Dezyderjusza Maniquet.
Gwardja narodowa z Haramontu nie zawiodła swej reputacji.
Przypomnijmy sobie triumf, jaki odnieśli Haramontczycy, kiedy za cały uniform mieli tylko jednakowe kapelusze, a Pitoux za całą cechę odznaczającą jego stopień, tylko kask i pałasz prostego dragona: Wyobraźmy sobie więc teraz jaką postawę marsową musieli mieć gwardziści ubrani w mundury, i jak zalotnie wyglądał ich wódz z kapeluszem mundurowym na bakier, z ryngrafem pod brodą, ze szlifami na ramionach i ze szpadą w ręku.
Okrzyk podziwu ciągnął się od końca ulicy Lorgny aż do placu Wodotryskowego.
Ciotka Aniela żadną miarą w kapitanie nie chciała poznać swego bratanka. Omało nie roztrącił ją koń Maniqueta, kiedy podeszła, żeby zajrzeć w sam nos Ludwikowi.
Pitoux szpadą majestatycznie salutował, i tak, ażeby był usłyszanym na dwadzieścia kroków dokoła, wyrzekł za całą zemstę te słowa:
— Dzień dobry, pani Anielo!
Stara panna, oburzona tą nazwą, cofnęła się trzy kroki w tył, wznosząc ręce do nieba i mówiąc:
— O! niegodziwy! zaszczyty zawróciły mu głowę i już nie poznaje swej ciotki.
Pitoux przeszedł majestatycznie, na te apostrofę nie odpowiadając, i zajął u stóp ołtarza ojczyzny miejsce honorowe, przeznaczone dla gwardji narodowej z Haramontu, jako dla jedynej broni, mającej uniform całkowity.
Przybywszy tam, Fitoux zstąpił na ziemie i oddał konia do potrzymania chłopcu, który dostał za te posługę sześć su od wspaniałego kapitana.
Fakt ten w pięć minut doniesiono ciotce Anieli, która wykrzyknęła:
— O! niegodziwy! ależ on jest miljonerem!
I dodała cicho:
— Źle byłam natchnioną, żem się z nim poróżniła: ciotki dziedziczą po bratankach.
Pitoux nie słyszał ani wykrzyknika ani uwagi; Pitoux był poprostu w ekstazie.
W pośród dziewcząt, opasanych szarfą trójbarwną i trzymających w ręku gałązkę zieleni, poznał Katarzynę.
Katarzyna blada była jeszcze po chorobie zaledwie zwalczonej, ale piękniejsza bladością, niż inna najświeższym rumieńcem zdrowia.
Katarzyna blada była ale szczęśliwa; zrana jeszcze, dzięki staraniom Pitoux, znalazła list w wydrążeniu wierzby.
Powiedzieliśmy, iż biedny Pitoux znajdował czas na wszystko.
Zrana o godzinie siódmej znalazł czas być u matki Colombe; o kwadrans na ósmą złożył list w wydrążeniu wierzby, a o ósmej już był ubrany w mundur i stał na czele swych trzydziestu trzech ludzi.
Nie widział się z Katarzyną od czasu, gdy ją opuścił złożoną na łóżku, a widział, powtarzamy, tak piękną i szczęśliwą, że stał przed nią w ekstazie.
Dała mu znak, aby przystąpił do niej.
Pitoux obejrzał się dokoła, aby zobaczyć, czy znak istotnie się do niego stosował.
Katarzyna uśmiechnęła się i powtórzyła wezwanie, nie było więc wątpliwości.
Pitoux schował szpadę do pochwy, zdjął kapelusz trójgraniasty, i z głową odkrytą zbliżył się do dziewczęcia.
Względem generała Lafayetta Pitoux byłby poprostu przyłożył rękę do kapelusza.
— A! panie Pitoux — rzekła doń Katarzyna — nie poznałam cię. Jak dobrze wyglądasz pan w tym mundurze.
I dodała cichutko;
— Dziękuję, dziękuję, mój dobry Ludwiku; jakiś ty dobry, i jak cię za to kocham! I wziąwszy rękę kapitana gwardji, uścisnęła ją w swoich.
Łuna migała przed oczyma Pitoux; kapelusz mu z drugiej ręki upadł na ziemie, a może przy kapeluszu upadłby i stał zakochany, kiedy wtem hałas w połączeniu z wrzawą gróźb zabrzmiał od ulicy Soissons.
Jakakolwiek była przyczyna tego hałasu, Pitoux skorzystał z tego wypadku.
Wyjął rękę z rąk Katarzyny, podniósł kapelusz, siadł na koń i krzyknąwszy: „do broni!“ stanął na czele swych trzydziestu trzech ludzi.
Powiedzmy, skąd wszczął się ten hałas i te groźby.
Wiemy, że ksiądz Fortier zaproszony został do odprawienia mszy federacyjnej na ołtarzu ojczyzny, i że wszelkie przyrządy kościelne przeniesione być miały z kościoła na nowy ołtarz, w pośrodku rynku.
Rozkazy stosujące się do tej części obrzędu, wydał pan de Longpre, mer miejscowy.
Pan de Longpre, jak sobie przypominamy, miał już raz sprawę z księdzem Fortier, kiedy Pitoux, z rozkazem generała Lafayetta w ręku, zażądał siły zbrojnej dla otrzymania broni, zachowywanej przez księdza Fortier.
Otóż pan de Longpre, tak jak i wszyscy znał charakter księdza Fortier; znał go jako upartego aż do zaciętości, drażliwego aż do gniewu.
Wątpił, ażeby ksiądz Fortier zachował bardzo słodkie wspomnienie o jego pośrednictwie w sprawie strzelb.
Zamiast więc osobiście mówić mu o tem i traktować rzecz urzędowo, jako pomiędzy władzą cywilną i duchowną, przesłał czcigodnemu słudze bożemu program uroczystości, w którym między innemi powiedziano:
Art. 4. „Msze odprawi przed ołtarzem ojczyzny ksiądz Fortier; zacznie się ona o godzinie dziesiątej.
Art. 5. „Przyrządy kościelne dostarczone będą za staraniem księdza Fortier, i przeniesione z kościoła na ołtarz ojczyzny“.
Sekretarz merostwa osobiście doręczył program księdzu Fortier, który przeczytał go z mina szyderczą, i tonem wielce odpowiadającym minie odpowiedział:
— Dobrze!...
O godzinie dziewiątej, jakeśmy powiedzieli, ołtarz ojczyzny całkiem był gotowy i przybrany.
Brakowało tylko lichtarzy, krzyża i innych przedmiotów potrzebnych do służby Bożej.
O wpół do dziesiątej przedmiotów tych jeszcze nie było.
Mer się zaniepokoił.
Posiał sekretarza do kościoła dla dowiedzenia się, co to znaczy.
Sekretarz powrócił oznajmiając, że zastał kościół zamknięty.
Kazano mu pobiec do zakrystiana, który prawdopodobnie miał te rzeczy przynosić. Zastał zakrystiana z nogą wyciągniętą na taburecie, i wykrzywiającego się jak potępieniec.
Nieszczęśliwy klucznik wywichnął sobie nogę.
Rozkazano wtedy sekretarzowi udać się do śpiewaków.
Obadwaj byli chorzy. I jeden i drugi tylko co wzięli lekarstwo wewnętrzne, sprzeciwiające się wszelkiemu ruchowi zewnętrznemu: a spodziewali się, że to działanie lekarstw ustanie dopiero nazajutrz.
Mer zaczął podejrzewać w tem spisek. Posiał więc sekretarza do księdza Fortier.
Ksiądz Fortier dostał tego samego rana ataku podagrycznego. a siostra drżała, ażeby podegra nie przeszła do żołądka.
Wtedy pan de Longpre przestał już wątpić. Nietylko sam ksiądz Fortier nie chciał odprawić mszy na ołtarzu ojczyzny, ale uniedołężniając służbę, zakrystjana i śpiewaków, zamykając drzwi kościelne, przeszkadzał, ażeby inny ksiądz gdyby znalazł się przypadkiem, nie zastąpił go w odprawieniu mszy.
Położenie było trudne.
W owej epoce nie myślano jeszcze, aby władza cywilna w ważniejszych okolicznościach mogła się odłączyć od władzy duchownej, i ażeby jakakolwiek uroczystość mogło się odbyć bez mszy.
W kilka lat później ogół wpadł w ostateczność przeciwny.
W reszcie wędrówki sekretarza nie obyły się bez tego, ażeby poseł nie popełnił jakichś niedyskrecji co do wywichnięcia nogi przez zakrystjana, co do chorób żołądkowych śpiewaków i podagry proboszcza.
Głuchy szmer zaczął obiegać po ludności.
Mówiono już o wyłamaniu drzwi kościelnych dla zabrania naczyń i o przymusowem sprowadzeniu księdza Fortier do ołtarza ojczyzny.
Pan de Longpre, człowiek umysłu wysoce pojednawczego, uśmierzył te pierwsze porywy wzburzenia, i oświadczył, ze sam pójdzie w poselstwie do księdza Fortier‘a.
Udał się więc i zapukał do drzwi czcigodnego kapłana, równie starannie zaryglowanych jak drzwi kościelne.
Ale daremnie pukał, drzwi pozostały zamknięte.
Myślał wtedy pan de Longpre, że trzeba będzie uciec się do pośrednictwa siły zbrojnej.
Kazał więc uprzedzić policjanta i brygadiera żandarmerii.
Za nimi ruszył tłum ludności.
Ponieważ nie było taranu ani katapulty do wywalenia drzwi, posłano wprost po ślusarza.
Ale w chwili gdy ślusarz kładł haczyk do zamka, drzwi się otworzyły i ksiądz Fortier ukazał się na progu.
Nie jak Coligny, pytający swych morderców: „Bracia, czego chcecie odemnie?“...
Ale jak Kalchas, z ogniem w oku i włosem najeżonym, według Kasyna z Ifigenii.
— Precz stad!... — krzyknął, wznosząc rękę z groźnym giestem; precz!... heretycy, bezbożni, hugonoci; precz amalecyci, sodomici, gomorejczycy!... odstąpcie od progu sługi Pańskiego!...
Powstał wielki szmer w tłumie, szmer wcale niekorzystny dla księdza Fortier.
— Przepraszam — rzekł pan de Longpre głosem łagodnym, któremu nadał akcent ile być może najbardziej przekonywający przepraszam, księże proboszczu; chcieliśmy się tylko dowiedzieć, czy chcecie, czy nie chcecie odprawiać mszy przed ołtarzem ojczyzny?...
— Czy chce odprawić msze przed ołtarzem ojczyzny?... wykrzyknął ksiądz, wpadając w jedno z tych świątobliwych oburzeń, do których był tak skłonnym; — czy chce uprawnić bunt, rokosz, niewdzięczność?... czy chce prosić Boga, aby przeklął cnotę a błogosławił grzech?... Pan tego nie mogłeś się spodziewać, panie merze!... Chcesz się dowiedzieć, czy będę odprawiał waszą mszę świetokradzką; otóż po trzykroć nie!...
— Dobrze, księże proboszczu — odparł mer; — jesteś wolnym i nikt cie zmusić nie może.
— Zbytek dobroci, panie merze.
I ze śmiechem najzuchwalszym począł zamykać drzwi przed nosem władz.
Już drzwi miały się obrócić tyłem do zgromadzenia, kiedy człowiek jakiś przedarł się z tłumu, potężnym ruchem odepchnął drzwi w trzech czwartych przymknięte, i omało nie przewrócił księdza.
Był to Billot, blady ze złości, z czołem namarszczonem, zębami zgrzytąjącemi.
Billot, jak sobie przypominamy, był filozofem, i jako taki, nienawidził księży.
Zaległo głębokie milczenie. Pojmowano, że zajdzie coś strasznego między dwoma ludźmi.
A jednak Billot tak gwałtownie odepchnąwszy drzwi, począł głosem spokojnym, prawie łagodnym:
— Przepraszam, panie merze — zapytał — jak to pan powiedziałeś?... Powiedziałeś... powtórz pan, proszę... a!... powiedziałeś pan że... że jeżeli ksiądz proboszcz nie zechce odprawić nabożeństwa, to go zmusić nie można.
— Tak, w rzeczy samej — bąkał biedny pan de Longpre; — zdaje mi się, że tak powiedziałem.
— O!... to popełniłeś pan błąd wielki; a w naszych czasach ważna rzeczą jest, ażeby się błędy nie szerzyły.
— Precz, świętokradco!... precz, poganinie!... — krzyknął proboszcz zwracając się do Billota.
— O!... rzekł Billot — księże proboszczu, zamilczmy, albo źle to się skończy, ja cię uprzedzam. Nie znieważam cię, tylko zastanawiam. Pan mer sadzi, że cię nie można zmusić do odprawienia mszy; ja utrzymuję, że można.
— A!... manichejczyku:... — krzyknął ksiądz — ah!...
— Cicho!... rzekł Billot. Powiedziałem to i dowiodę.
— Cicho!... — zawołali wszyscy — cicho!...
— Czy słyszysz, księże proboszczu — rzekł Billot z tym samym spokojem — wszyscy są mojego zdania. Ja nie mówię tak pięknie jak wy, ale zdaje się, że mówię rzeczy interesujące, skoro mnie słuchają!
Ksiądz miał wielką chęć odpowiedzieć nowem przekleństwem, ale potężny głos tłumu imponował mu mimowoli.
— Mów!... mów!... — odezwał się szyderczo — zobaczymy co powiesz.
— Mówię rzecz bardzo prostą — rzekł Billot — mianowicie, że kiedy kto pobiera zapłatę, obowiązany jest w zamian spełniać to, co do niego należy.
— Aha!... — odezwał się proboszcz — widzę do czego zmierzasz.
— Moi przyjaciele — rzekł Billot tym samym łagodnym głosem, zwracając się do dwustu lub trzystu świadków tej sceny co wolicie czy słuchać obelg księdza proboszcza, czy moich rozumowań?...
— Mów, panie Billot, mów!... słuchamy cię. Cicho bądź!... księże, cicho!...
Billot spojrzał tylko na księdza i mówił dalej:
— Powiedziałem więc, że kto pobiera zapłatę powinien w zamian spełniać co do niego należy. Naprzykład, pan sekretarz magistratu. Pan mer posłał go do was, księże proboszczu, dla doręczenia wam programu uroczystości. Jemu przede nie przyszło do głowy powiedzieć: „Panie merze; ja nie zaniosę księdzu Fortier tego programu“. Wszak prawda, panie sekretarzu?...
— Prawda, panie Billot — naiwnie odparł sekretarz.
— Czy słyszysz, księże proboszczu?... — zapytał Billot.
— Bluźnierco!... — wykrzyknął proboszcz.
— Cicho!... — zawołali obecni.
Billot mówił dalej.
— A oto pan wachmistrz żandarmerii, któremu płacą za to, aby przestrzegał porządku. Kiedy pan mer pomyślał, że porządek może być przed chwilą zakłócony przez ciebie, księże proboszczu, i wezwał go sobie do pomocy, panu wachmistrzowi nie przyszło do głowy odpowiedzieć mu; „Panie merze, przywracaj sobie porządek jak chcesz, ale bezemnie“. Wszak prawda, panie wachmistrzu?...
— Prawda, obowiązkiem moim było przyjść i przyszedłem odparł poprostu wachmistrz.
— Czy słyszysz, księże proboszczu?... — zapytał Billot.
Proboszcz zgrzytnął zębami.
— Zaczekaj — rzekł Billot. — oto poczciwy ślusarz. Jego rzemiosło polega na wyrabianiu, otwieraniu i zamykaniu zamków. Przed chwilą pan mer posłał po niego, ażeby przyszedł tu otworzyć drzwi pańskie. Nie przyszło mu do głowy odpowiedzieć panu merowi: „Ja nie będę otwierał drzwi księdza Fortiera“. Wszak prawda, Picard, że ci to nie przyszło do głowy?“
— Jużciż nie — odrzekł ślusarz; — wziąłem wytrychy i przyszedłem.
— Słyszysz, księże proboszczu?... — odrzekł Billot.
Proboszcz chciał mu przerwać, ale Billot zatrzymał go giestem...
— Skądże więc pochodzi — mówił dalej, że ty księże proboszczu, wybrany dla dawania przykładu, kiedy wszyscy spełniają to, co do kogo należy, ty jeden uchylasz się od swego obowiązku.
— Brawo! Billot! brawo! — zawołali jednym głosem obecni.
— Nietylko że ty jeden nie spełniasz obowiązku — powtórzył Billot — ale nadto ty jeden dajesz przykład nieporządku.
— O! — odezwał się ksiądz Portier, pojmując, że trzeba się bronić, Kościół jest niepodległy. Kościół nie ulega nikomu. Kościół zależy tylko od samego siebie!
— I w tem to właśnie złe — rzekł Billot — iż wy chcecie stanowić państwo w państwie. Jesteś Francuzem, księże proboszczu, albo nie jesteś?... jesteś obywatelem, ale nie jesteś?... Jeżeli nie jesteś obywatelem, francuzem jeżeli jesteś prusakiem, anglikiem lub austrjakiem; jeżeli ci płaci Pitt, Koburg lub Kaunitz, to słuchaj Pitta, Koburga lub Kaunitza; ale jeżeli jesteś francuzem i obywatelem, jeżeli tobie płaci naród, bądź posłuszny narodowi.
— Tak! tak! krzyknęło trzysta głosów.
— Ja więc — mówił dalej Billot z brwią namarszczoną z okiem pełnem błyskawic, i wyciągając potężną rękę aż na ramię księdza — w imię narodu wzywam się, księże. ażebyś spełnił swą misję pokoju i zaniósł modły o łaskę niebios, o względy Opatrzności, o miłosierdzie Pana Wszechmocnego dla twych współobywateli i dla ojczyzny. Pójdź!
— Brawo! Billot, niech żyje Billot! — wołały wszystkie głosy. — Do ołtarza! do ołtarza, księże!
Billot, zachęcony temi okrzykami, silną ręką wyciągnął po za wrota pierwszego może księdza, który we Francji dał tak otwarte hasło przeciw rewolucji.
Ksiądz Fortier zrozumiał wreszcie, że wszelki opór byłby niepodobny.
— Dobrze!... powiedział — męczeństwo... ja wołam o męczeństwo.
I zaintonował pełnym głosem: Libera me Domine!

Taki to był osobliwy orszak, zbliżający się ku rynkowi wśród okrzyków i wrzawy, które dały się słyszeć kapitanowi Pitoux w chwil, gdy bliskim był zemdlenia przy dziękczynieniu, czułych słowach i uścisku ręki Katarzyny.

ROZDZIAŁ XIII.
UROCZYSTOŚĆ.

Pitoux, któremu hałas ten przypomniał rozruchy paryskie, krzyknął: „Do broni“ i stanął na czele swoich trzydziestu trzech ludzi.
Wtedy tłum się rozsunął, a Pitoux ujrzał księdza Fortier’a, ciągnionego przez Billota.
— O! panie Billot — zawołał Pitoux, występując przed dzierżawcą.
— O! ojcze! — zawołała Katarzyna.
Ale Billotowi dość było spojrzeć, aby z jednej strony powstrzymać Pitoux, z drugiej Katarzynę.
Billot przybywszy do podnóża estrady, puścił sam księdza Fortier‘a i ukazując mu ją palcem, rzekł.
— Księże, czy ty masz poświęcenie dla swego kraju? Księże, czy ty kochasz bliźniego więcej, niż samego siebie? Jeżeli tak, wejdź śmiało na stopnie tego ołtarza i wznieś modły do Boga; ale jeżeli się nie czujesz pierwszym pomiędzy nami wszystkimi, ustąp miejsca godniejszemu, i odejdź stąd... odejdź!
— O! nieszczęśliwy! — rzekł ksiądz, odchodząc i grożąc Billotowi — nie wiesz komu wypowiadasz wojnę!
— Owszem, wiem — rzekł Billot — wypowiadam wojnę wilkom, lisom i wężom; wszystkiemu temu, co kąsa i pożera w ciemnościach. Nechże tak będzie — dodał, uderzając giestem potężnym w pierś szeroką oburącz — kąsajcie, szarpcie, rozdzierajcie... jest za co!
Zaległa chwilowa cisza, podczas której cały ten tłum rozstąpił się dla przepuszczenia księdza.
Pan de Longpre zbliżył się do Billota.
— Ale z tem wszystkiem, panie Billot nie mamy już księdza, mnie będziemy więc mieli i mszy.
— Wielkie nieszczęście! — rzekł Billot.
— Nie powiadam, żeby to by!o nieszczęściem, ale czem zastąpimy mszę?...
— Mszę? Co damy na miejsce mszy? Słuchajcie! Oto ogłoszenie nowych praw!
Billot wyciągnął rękę i z pamięci wymówił tekst nowych praw, a cała ludność słuchała w skupieniu.
Kiedy Billot zamilkł, wszystkie usta wydały okrzyk, w którym zlały się wszystkie serca w jedno serce.
Billot zstąpił z ołtarza wśród okrzyków radości i wołań całego ludu.
Ustawiono stoły przed drzwiami domów. Sześć tysięcy obywateli ucztowało.

Billot był bohaterem dnia.

ROZDZIAŁ XIV.
POD OKNEM.

Uroczystość, jaka opisaliśmy, mająca na celu połączyć miedzy sobą wszystkie gminy Francji, była tylko wstępem do wielkiej konfederacji, która miała odbyć się w Paryżu dnia 14 lipca, 1790 roku.
Tymczasem jednak wszystko wróciło do zwykłych warunków życia.
Billot po dawnemu doglądał robót w polu i wydawał rozkazy...
Co się tyczy Katarzyny, lubo obejście się ojca względem niej, było jak dawniej łagodne, czuła przecież w powietrzu podejrzenia ojcowskie. Podczas długich nocy zimowych, samotnych i niespokojnych, myślała ona, czy lepiej byłoby, ażeby Izydor powrócił do Boursonnes, czy żeby pozostał od niej zdala.
Matka Billot wróciła do zwykłego trybu życia: mąż był w domu, córka wyzdrowiała.
Pitoux zapadł w łagodną melancholię. Co rano nawiedzał matkę Colombe. Jeżeli nie było listu do Katarzyny, smutno powracał do Haramont, pewny będąc, że Katarzyna, nie otrzymawszy listu od Izydora, przez cały dzień, nie będzie miała sposobności pomyśleć o oddawcy. Jeżeli zaś był list składał go święcie w wydrążeniu wierzby, i często powracał smutniejszy jeszcze, niż w dnie, kiedy listu nie było, pewny znów będąc, że Katarzyna, jeżeli pomyśli o nim, to tylko dlatego, iż przystojny ten szlachcic stanowił drut przewodniczy do wspomnienia dziewczęcia.
Jednakże Pitoux nie był posłańcem czysto biernym. Po stemplach listowych poznał, że młody szlachcic przebywał w stolicy Piemontu. Aż raz list miał na sobie odbity wyraz Lyon zamiast Turyn, a we dwa dni potem, to jest 25-go grudnia, przybył list z wyrazem Paryż zamiast Lyonu.
Pitoux zrozumiał, że wice-hrabia Izydor de Charny opuścił Włochy i powrócił do Francji.
Teraz zaś, będąc we Francji, mógł niebawem opuścić Paryż i przybyć do Boursonnes.
W dniu, gdy nadszedł ten list datowany z Paryża, Pitoux, postanowił zastawić sidła w lesie Wilczej-Kniei.
Folwark Pisseleu leżał na samej drodze z Haramontu do tej części lasu, która się zwała Wilczą-Knieją.
Nic więc w tem nie było dziwnego, że w przejściu Pitoux zatrzymał się w folwarku.
Przybywszy pode drzwi zagrody, obejrzał się dookoła i spostrzegł Katarzynę w oknie.
Uśmiechnęła się do niego.
Pitoux pokazał jej sidła owinięte około ręki.
— Przyszła mi myśl uczęstować was parą smażonych królików, panno Katarzyno, a ponieważ najlepsze znajdują się w Wilczej-Kniei, wyszedłem wcześniej, ażeby się z wami po drodze zobaczyć i dowiedzieć o zdrowiu.
Ona, uśmiechnąwszy się na te troskliwość młodzieńca, powtórzyła:
— Niby dowiedzieć się o mojem zdrowiu? Jestem prawie uleczona.
— Prawie! Chciałbym, ażebyś była zdrową zupełnie, panno Katarzyno.
Katarzyna zarumieniła się, westchnęła, wzięła za rękę młodzieńca, potem puściła rękę.
— Macie coś powiedzieć, panno Katarzyno? — zapytał.
— Ja?... Nie... nic... mylisz się, kochany Pitoux — odparła dziewczyna. — Nie potrzebujesz nawet udawać się w tym tygodniu na pocztę; w ciągu kilku dni nie będę odbierała listów.
— Panno Katarzyno — rzekł Pitoux — czy zauważyliście zmianę, jaka zaszła u pana Billot? Przyjdzie zapewne czas, że ten, co sprawcą jest tej zmiany, będzie miał ciężką przeprawę: ja wam to przepowiadam.
Katarzyna zbladła.
— Cicho! mówmy o czem innem, albo nie mówmy wcale, ojciec nadjeżdża.
Pitoux obrócił się w kierunku wzroku rzuconego przez Katarzynę, i istotnie spostrzegł dzierżawce jadącego kłusem, Pitoux postąpił kilka kroków naprzeciw mego, uśmiechają się i trzymając kapelusz w reku.
— A! to ty, Pitoux — rzekł Billot — czy przyszedłeś do nas na obiad?
— Nie, panie Billot — odparł Pitoux — tegobym sobie nie pozwolił: ale... gdybyście mnie zaprosili, zostałbym.
— Więc cię zapraszam.

Billot dał ostrogę koniowi i wjechał w bramę.

ROZDZIAŁ XV.
OJCIEC CLOUIS ZNÓW WYSTĘPUJE NA SCENĘ.

— Czy obiad gotowy? — zapytał.
— Gotów — odparła matka.
— To chodźmy do stołu — rzekł.
Przeszli do izby jadalnej.
Dodano nakrycie dla Pitoux.
Billot pragnął wiedzieć, czy to przypadek sprowadził Pitoux do zagrody, czy jakiś zamiar umyślny. W odpowiedniej chwili Billot zapytał go o to.
Pitoux uśmiechnął się i unosząc lewą ręką prawy rękaw od kaftana:
— Patrzcie, ojcze Billot — rzekł, pokazując ze dwadzieścia sideł drucianych, owiniętych jak bransoleta około pieści.
Odpowiedź ta zadowoliła Billota. Rzuciwszy okiem przez okno na podwórze, wstał i rzekł:
— Aha! jest ktoś do mnie.
Pitoux uczuł, jak go żywo dotknęła nogą Katarzyna. Blada, jak śmierć, wskazała mu oczyma okno, wychodzące na podwórze.
Pitoux spostrzegł starego przyjaciela Clouisa, który przechodził przed oknem z dubeltówką Billota na plecach.
Clouis wszedłł; razem ze strzelbą dzierżawcy trzymał na ramieniu zająca, którego zapewne z tej strzelby zabił.
— Kłaniam się uniżenie panu Billot i całej kompanji — rzekł.
— Dzień dobry, ojcze Clouis — odparł Billot. — Słownym jesteś, dziękuję.
— O! jak słowo, to słowo, panie Billot. Przyrzekłem ci na dziś dwanaście kul do dubeltówki, to i przyniosłem.
— Dziękują, ojcze Clouis — odrzekł Billot. — Zjesz z nami obiadek.
Clouis postawił dubeltówką w kacie, zająca położył na krawędzi kredensu, i usiadł przy stole.
Siedział wprost Katarzyny, która patrzyła na niego z przerażeniem.
Pitoux nie mógł sobie zdać sprawy ze wzruszeń, jakie objawiały się nietylko na obliczu Katarzyny, ale i w nerwowem drżeniu całego jej ciała.
Tymczasem Billot napełnił szklanką i talerz gościa, który dzielnie wziął się do jednego i drugiego.
— Śliczne wino, panie Billot — odezwał się, jakby dla oddania hołdu prawdzie — i rozkoszny baranek.
Ponieważ nikt nie wtórował pochwałom Clouisa, ten, uważając się zobowiązanym do podtrzymywania rozmowy, mówił dalej:
— Bo to, jeżeli kule mają być na dziki, to są trochą za małe.
— To nie na dziki — rzekł Billot.
Pitoux nie mógł się oprzeć ciekawości.
— Przepraszam, panie Billot — rzekł — ale jeżeli nie na dziki i nie na strzelanie do celu, to na cóż.
— Na wilki — rzekł Billot.
Gdyby Pitoux spojrzał na Katarzynę w tej chwili, byłby widział, że jest bliska zemdlenia. Ale nie patrzał na nią.
— Mówicie o wilkach, a czyż o nich słychać w okolicy?
— Tak — powiedział Billot spokojnie — widziano jednego przeszłego roku, i uprzedzono mnie; nie było go jakiś czas i myślano nawet, że nie wróci, ale... zdaje się, że wrócił i że znowu krąży około folwarku. Dlatego prosiłem ojca Clouis‘a, aby mi oczyścił dubeltówkę i ulał kul.
Tyle tylko wytrzymać mogła Katarzyna; wydała jakiś stłumiony okrzyk, wstała, i chwiejąc się, skierowała ku drzwiom.
Pitoux, pół naiwny, pół niespokojny, wstał również i podtrzymał chwiejącą się Katarzynę. Wszedłszy do kuchni za Katarzyną, uczuł, że dziewczyna osuwa się w jego ramiona.
— Cóż to wam jest, mój Boże! panno Katarzyno? — zapytał Pitoux przestraszony.
— A! — odrzekła Katarzyna — czyż nie rozumiesz? On wie, że Izydor przybył dziś rano do Boursonnes i chce go zabić, jeżeli podejdzie pod folwark.
W tej chwili drzwi od jadalni otworzyły się, i Billot stanął na progu.
— Mój kochany Pitoux — rzekł głosem tak ostrym, że nie dopuszczał odpowiedzi — jeżeliś rzeczywiście wybrał się na króliki, czas już ci będzie założyć sidła; później będzie za ciemno.
— Dobrze, panie Billot — pokornie odparł Pitoux i wyszedł drzwiami na dziedziniec.
Katarzyna udręczona wróciła do swego pokoju, w którym zamknęła się na zasuwkę.

— Dobrze — wyrzekł zcicha Billot — zamknij się, nieszczęsna! nie obchodzi mnie to, bo ja nie z tej strony urządzę zasadzkę.

ROZDZIAŁ XVI.
GRA.

Pitoux wyszedł z folwarku mocno wzruszony; ze słów Katarzyny poznał jasno to, co dlań dotąd było ciemnem.
Wiedział, że wicehrabia Izydor de Charny przybył zrana do Boursonnes, i że, jeżeli zechce zobaczyć się z Katarzyną na folwarku, narazi się na zastrzelenie z dubeltówki.
Bo nie było już żadnej wątpliwości, że wilkiem, o którym mówił Billot, był wicehrabia Izydor de Charny.
Pitoux postanowił prędko pójść przedewszystkiem do lasu, leżącego o kilkadziesiąt kroków od folwarku.
Jednym skokiem Pitoux znalazł się w lesie.
Chodziło mu poprostu o przedostanie się przez las na przełaj i powrócenie na skraj lasu nieopodal folwarku.
O sześćdziesiąt lub siedemdziesiąt kroków odległości, Pitoux widziałby wszystko, co tam się dziać będzie.
Położył się wzdłuż na ziemi i zadumał się głęboko.
Najroztropniejszem wydało mu się czekać w tem miejscu, gdzie był, i radzić sobie w miarę okoliczności.
Tymczasem oczy jego zwróciły się na zagrodę. Zauważył wyjście Clouisa. Zaczął zapadać już zmrok.
Po chwili, Pitoux zauważył, że w jednem z okien zaświeciło: w pokoju Billota.
Z miejsca gdzie był, Pitoux doskonale widział jak Billot nabił strzelbę.
Tymczasem zapadła noc.
Billot nabiwszy dubeltówką, zgasił świecą i przymknął okiennice, ale tak, że pozostawił szparą, zapewne dlatego, ażeby wzrok jego mógł przez nią obserwować okolicą.
Pitoux nie wątpił, że gdy noc zapadnie, Katarzyna spróbuje wyjść dla uprzedzenia Izydora.
Nie omylił się. Kiedy noc doszła do zmroku, który Katarzyna uważała za dostateczny, Pitoux widząc doskonale w ciemności, spostrzegł jak zwolna uchyliła się okiennica; następnie Katarzyna przekroczyła przez poręcz okienną, odepchnęła okiennicą i zsunęła się po murze.
Doszedłszy do końca muru, podążyła drogą i rzuciła się na małą ścieżką, prowadzącą w las.
Billot, który przez cały czas śledził przez szparą okiennicy, spostrzegł swa córkę.
Po kilku sekundach, Pitoux zauważył, że brama zagrody się otworzyła, i gdy Katarzyna dochodziła do skraju lasu, Billot ze strzelbą na ramieniu, przechodził przez próg i wielkiemi krokami zbliżał się do lasu, po drodze do Boursonnes.
Nie było chwili do stracenia, bo za dziesięć minut dziewczę spotkaćby się mogło oko w oko z ojcem.
Pitoux wstał, pomknął przez gąstwinę i po kilku chwilach znalazł się na skraju ścieżki w chwili, gdy już słychać było przyśpieszone kroki i dyszący oddech dziewczyny.
Pitoux zaszedł drogą dziewczęciu i dał się natychmiast poznać.
— Ty tu, panie Ludwiku?...
— Na imię Boga! ani kroku dalej, panno Katarzyno! — odrzekł Pitoux, składając ręce. — Ojciec twój wie, żeś wyszła, idzie teraz drogą do Boursonnes z dubeltówką, i czekać będzie na ciebie u rozdroża Bourg-Fontaine!
— Ależ on, on!... czyż go nie można uprzedzić?
— A czy będzie uprzedzony, gdy ojciec zastąpi ci drogę?
— Cóż więc robić?
— Wróć do domu, panno Katarzyno, ja stanę na czatach niedaleko od twego okna, a zobaczywszy pana Izydora, uprzedzę go.
— Tak, masz słuszność — rzekła.
W dziesięć minut Katarzyna wróciła do mieszkania, nie będąc widzianą wcale, a Pitoux pokazał jej grupę wierzb, gdzie miał czuwać i czekać.

ROZDZIAŁ XVII.
ZASADZKA NA WILKA.

Billot był przekonany, że wicehrabia de Charny jest kochankiem Katarzyny; ponieważ widział w tem tylko niesławę, skoro było niepodobieństwem, ażeby wicehrabia de Charny ożenił się z jego córką, postanowił przeto odjąć tej niesławie stronę jej szpetną, i uczynić ją krwawą.
Billot czekał na rozdrożu Bourg-Fontaine; nie widząc nikogo występującego na ścieżkę, sądził, że się omylił, i stanął na czatach, tak, jako sam powiedział, naprzeciwko okna Katarzyny, przekonany, że oknem wicehrabia Charny zechce się do niej dostać.
Nieszczęście chciało, że za miejsce schronienia wybrał tęż samą kępę wierzb, do których przycisnął się Pitoux.
Ten odgadł zamiar dzierżawcy. Niepodobna było wzbraniać mu miejsca: spuścił się wzdłuż pochyłości i zniknął w rowie, ukryty w wystających korzeniach wierzby, o która oparł się Billot.
Naraz, Pitoux, który w pozycji swej miał ucho przyparte do ziemi, usłyszał jakby tętent konia; koń ten musiał pędzić ścieżka, wbiegającą w las.
Pitoux spostrzegł, jak dzierżawca nachylił się, aby lepiej dojrzeć w ciemności.
Pitoux nie wątpił, że jest to Izydor.
Dzięki niezwykłej ostrości wzroku, Pitoux rozróżnił kształt człowieczy na skraju muru.
Jeździec przywiązał konia do jakiegoś drzewa i szedł pieszo.
Noc była tak ciemna, iż Pitoux sądził, że Billot nie zobaczy tego cienia, lub spostrzeże go zapóźno.
Mylił się. Billot spostrzegł go, gdyż Pitoux po dwakroć usłyszał nad głową suchy trzask, jaki sprawia, kurek od strzelby. Pitoux spostrzegł nad rowem podnosząca się lufę, ale zapewno dzierżawca nie był z takiej odległości pewny strzału lub może obawiał sie popełnić jaką omyłkę, gdyż śpiesznie podniesiona lufa zwolna opadła.
Cień znowu się poruszył i stanął wzdłuż muru. Zbliżał się widocznie pod okno Katarzyny.
Upłynęło z pół minuty, podczas której młodzieniec uszedł dwadzieścia kroków, które go oddalały od okna Katarzyny.
Stanąwszy przy oknie, zapukał trzy razy w przerwach nierównych.
Billot wzniósł strzelbę, w chwili gdy Katarzyna, poznając zwykły sygnał, poczęła odmykać okno.
Ozwał się trzask skałki o zamek, jasność podobna do błyskawicy oświeciła drogę, ale żaden wybuch nie nastąpił.
Młody szlachcic, widział niebezpieczeństwo, jakie mu groziło; postąpił krok, ażeby iść prosto na ogień; ale Katarzyna wyciągnęła rękę i z siłą nadludzką pomogła mu do przejścia przez okno, którego okiennicę za nim zamknęła.
— O! — wyrzekł do siebie Billot — przecież on stamtąd wyjść musi, a gdy będzie wychodził, to go nie chybię.
Przez pięć minut ustal wszelki szelest.
Naraz pośród ciszy, ozwało się na podwórzu zagrody szczekanie psów uwiązanych.
Billot tupnął nogą.
— Aha! — rzekł — ona go wypuszcza przez furtkę, to na niego szczekają psy podwórzowe.
I przeskoczywszy przez głowę Pitoux, spadł na drugą stronę rowu, i pomimo nocy, dzięki znajomości miejsc, z szybkością błyskawicy znikł za zakrętem muru.
Spodziewał się dostać na przeciwną stronę zagrody razem z Tzydorem.
Pitoux rozumiał ten manewr; również wyskoczył z rowu, przebiegł drogę w linji prostej, rzucił się na podwórze, spostrzegł dwa cienie, jeden przekraczający mur, drugi stojący z rękami wyciągniętemi.
Przed skoczeniem na drugą stronę muru, młodzieniec odwrócił się raz jeszcze.
— Do widzenia, Katarzyno — rzekł — nie zapominaj, że jesteś moją.
— O! tak, tak — odpowiedziała dziewica — ale uciekaj, uciekaj!
— Tak, uciekaj pan, uciekaj! — wołał Pitoux.
Usłyszano skok Izydora na ziemie, potem pęd szybki konia, petem pierwszy strzał, następnie drugi.
Katarzyna krzyknęła i upadła na ręce Pitoux.
Ten, z szyja wyciągniętą, nasłuchiwał dalej. Usłyszawszy cwał rumaka, oddalającego się bez zwolnienia, rzekł:
— Dobrze! jest nadzieja; nie celuje się tak po nocy jak w dzień.
I podnosząc Katarzynę, chciał ja zanieść do pokoju.
— Pitoux — rzekła Katarzyna — czy masz mnie gdzie ukryć?
— O! mam — zawołał Pitoux.
— Więc mnie zaprowadź.
— Do domu?...
— Za pięć minut, spodziewam się, wyjdę z tego domu i nie wrócę nigdy.
— Ależ ojciec?...
— Wszystko zerwane między mną i człowiekiem, który mi chciał zabić kochanka.
— Jednakże, panno Katarzyno... — zauważył Pitoux.
— Więc nie chcesz mi towarzyszyć, Pitoux? — zapytała Katarzyna, usuwając rękę młodzieńca.
— O! niech mnie Bóg broni, panienko, ażebym cię miał opuścić!
— Więc chodź za mną.
I Katarzyna, idąc przodem, przeszła z podwórza do ogrodu.
Katarzyna otworzyła furtkę, zamknęła na dwa spusty za sobą i Pitoux, a klucz rzuciła w studnie przypartą do muru.

I znikli oboje, a Bóg tylko wiedział, gdzie Katarzyna znalazła schronienie, jakie jej przyobiecał Pitoux.

ROZDZIAŁ XVIII.
PO BURZY.

Kiedy Billot spostrzegł ucieczkę córki, kiedy wśród ciemności daremnie szukał śladu jej kroków, kiedy wołał jej najprzód głosem gniewu, potem błagania a następnie rozpaczy, i kiedy na żaden z tych głosów nie odpowiedziała, złamało się zapewne coś żywotnego w tym potężnym organizmie.
Ale nareszcie, kiedy po burzy okrzyków i gróźb, nastąpiła cisza wyczerpania, rzeczy wróciły do zwykłego biegu.
Brama zaskrzypiała na zardzewiałych zawiasach, wyszli z niej parobcy, jedni do siewu, drudzy do pługa; potem ukazał się Billot, krzyżujący niwę we wszystkich kierunkach.
Kiedy Billot wrócił, jak zwykle, o godzinie dziesiątej na śniadanie, żono zapytała go:
— Powiedz mi, mężu, gdzie jest Katarzyna? Może wiesz?...
— Katarzyna?... — odpowiedział dzierżawca z wysileniem. — Nie służyło jej powietrze tego folwarku, i udała się do Sologne, do ciotki...
— Aha! — oderwała się matka Billot. — A czy długo tam u ciotki zabawi?
— Dopóki nie wyzdrowieje zupełnie — odpowiedział dzierżawca.
Matka Billot westchnęła, i odsunęła filiżankę z kawą.
— Spodziewam się, że nie rozsiodłano mojego konia? — zapytał dzierżawca.
— Nie, panie Billot, — odpowiedział bojaźliwy głos chłopca, który z wyciągniętą ręką przychodził co rano po śniadanie na folwark.
— To dobrze!
I Billot, odpychając chłopca, wsiadł na konia i popędził w pole, gdy żona, ocierając dwie łzy, zajęła zwykłe miejsca pod okapem komina.
Co się tyczy Pitoux, widział słońce wschodzące w swoim domu, w Haramoncie, a ci, którzy wstąpili do niego o godzinie szóstej zrana, zastali go przy świecy, która musiała palić się oddawna, jak to długi knot wskazywał. Przepisywał on na czysto, dla przesiania Gilbertowi, ze wszystkiemi dowodami, rachunek z dwudziestu pięciu luidorów, jakie doktór dał na umundurowanie gwardji narodowej Haramonckiej.
Wprawdzie drwal jakiś mówił, że widział go około północy, jak niósł w ramionach coś ciężkiego, a podobnego do kobiety, i zstępował po schodach prowadzących do pustelni ojca Clouisa. Ale to nie było prawdopodobnem, z uwagi, że ojciec Lajeunesse twierdził, jako spotkał go biegnącego duchem około godziny pierwszej zrana ku Boursonnes; gdy tymczasem Manifiqet, mieszkający na końcu osady od strony Longpre, utrzymywał, że o godzinie drugiej zrana lub w pół do trzeciej, zetknął się z nim przed swemi drzwiami i krzyknął doń: „Dobry wieczór, Pitoux!“, a Pitoux odpowiedział mu podobnem pozdrowieniem.
Nie było więc wątpliwości, że Maniquet widział go o godzinie drugiej lub w pół do trzeciej.
Cokolwiekbądź, nazajutrz o godzinie szóstej, kiedy Billot siadał na konia, dla objechania pól, Pitoux, nie okazując ani znużenia, ani niepokoju, siedział nad rachunkami krawca Delauroy, do których, jako dowody usprawiedliwiające, dołączał pokwitowanie swoich trzydziestu trzech ludzi.
Był ktoś jeszcze z naszych znajomych, który dosyć źle spał tej nocy: doktór Raynal.
O godzinie pierwszej w nocy zbudził go lokaj wicehrabiego de Charny, który o mało mu dzwonka nie urwał.
Lokaj przyszedł po niego z powodu fatalnego wypadku jakiemu uległ wicehrabia.
Trzymał w ręku drugiego konia osiodłanego, ażeby doktór Raynal nie tracił ani chwili.
Co to był za wypadek? Dowiedzieć się miał za przybyciem do zamku. Proszono go tylko, ażeby zabrał z sobą narzędzia chirurgiczne.
Wypadkiem tym była rana w lewem biodrze, i kontuzja w prawej łopatce, od kul karabinowych.
Jedna z ran, mianowicie w biodrze, była nawet ciężką, ale nie przedstawiała niebezpieczeństwa; kula przeszła tylko przez ciało, nie tknąwszy żadnego organu.
O drugą ranę nie potrzeba się było troszczyć.
Po opatrunku, młodzieniec dał doktorowi dwadzieścia pięć luidorów, ażeby milczał.
— Jeżeli chcecie, panie wicehrabio, ażebym milczał, płaćcie mi za wizytę po cenie zwykłej — odpowiedział zacny lekarz — to jest po pistolu.
I wziąwszy luidora, wydał z niego reszty czternaście franków wicehrabiemu, który daremnie nastawał, ażeby przyjął więcej.
Doktór Raynal oświadczył, że będą zapewne potrzebne trzy wizyty, że zatem przyjdzie jutro i pojutrze.
Za druga wżytą, doktór zastał chorego na nogach.

Za trzecią wizytą, doktór Raynal nie zastał chorego w domu; tak, że za tę wizytę bez rezultatu, zgodził się przyjąć tylko pół pistola.

ROZDZIAŁ XIX.
WIELKA ZDRADA PANA DE MIRABEAU.

Przypominamy sobie ostatnie słowa pana de Mirabeau, wyrzeczone do królowej w chwili, gdy rozstając się z nim w Saint-Cloud, podała mu rękę do pocałowania:
— Ten pocałunek, Najjaśniejsza pani, ocali monarchję!
Obietnicę tę, dana przez Prometeusza Junonie, bliskiej zdetronizowania, należało urzeczywistnić.
Mirabeau podjął walkę ufny w swa moc, nie zważając, że po tylu nieroztropnościach i trzech spiskach chybionych, wyprawiają go na walkę niepodobna.
Być może, Mirabeau, co byłoby roztropniejszem, byłby walczył czas jakiś jeszcze pod osłona maski, ale nazajutrz po dniu przyjęcia u królowej, przyszedłszy na Zgromadzenie, spostrzegł gromadki ludzi i usłyszał krzyki.
Zbliżył się do tych grup i zapytał o przyczynę wrzasków.
Podawano sobie broszurki.
Potom, od czasu do czasu głos jakiś krzyczał:
Wielka zdrada pana de Mirabeau! Wielka zdrada pana de Mirabeau!
— Aha! — rzekł, dobywając z kieszeni sztukę monety — zdaje mi się, że to mnie dotyczy!... Mój przyjacielu — rzekł do kolportera, rozdającego broszurki — co kosztuje ta „wielka zdrada?“
Kolporter spojrzał mu w twarz.
— Panie hrabio — rzekł — ja rozdaję je darmo.
I dodał ciszej:
— A broszura wyszła w stu tysiącach egzemplarzy.
Mirabeau odszedł zamyślony.
Broszura, którą rozdawano darmo...
Kolporter, który go zna...
Ale zapewne broszura ta jest jednem z tych wydawnictw głupich lub jadowitych, jakie tysiącami wychodziły w tym czasie.
Nadmiar jadu, lub nadmiar niedołęstwa, odejmuje jej cało niebezpieczeństwo, całą wartość.
Mirabeau rzucił oczyma na pierwszą stronicę i zbladł.
Pierwsza stronica zawierała wykaz z długów hrabiego Mirabeau, i, rzecz dziwna! wykaz był dokładny: dwieście ośm tysięcy franków!
Pod wykazem stała data, w której suma została wypłacona różnym wierzycielom hrabiego Mirabeau przez podskarbiego królowej, pana de Fontanges.
Potem następowała cyfra sumy, jaką dwór płaci mu miesięcznie: sześć tysięcy franków.
Nareszcie opowiadano, o widzeniu się z królową.
Można było doprawdy głowę sobie nałamać: bezimienny pamflecista nie omylił się ani o jeden wyraz.
Cóż to za wróg straszny, niewidzialny, świadomy niesłychanych tajemnic, prześladuje go tak, a raczej w nim prześladuje monarchję?
Ten kolporter, który doń mówił, który go poznał, który tytułował go „panem hrabią“ — wydawał się hrabiemu Mirabeau nie obcym.
Zawrócił się.
Na dziedzińcu stal osioł objuczony koszami, napełnionemi broszurą, z których cztery były już puste: ale pierwszy kolporter już znikł, inny zajął jego miejsce.
Ten był zupełnie nieznany hrabiemu.
Ale niemniej gorliwie zajmował się rozdawaniem broszury.
Przypadek zrządził, że w chwili tego rozdawania, doktór Gilbert, który prawie codzień bywał na rozprawach Zgromadzenia, zwłaszcza jeżeli te miały jaką szczególną ważność, przechodził tamtędy, gdzie stał kolporter.
Zajęty i zadumany, możeby nie był się zatrzymał; ale Mirabeau, ze zwykła śmiałością poszedł prosto ku niemu, wziął go za ramią i poprowadził naprzeciw kolportera.
Ten postąpił względom Gilberta tak jak względem innych, to jest wyciągnął do niego ręką, mówiąc:
— Obywatelu, Wielka zdrada pana de Mirabeau!...
Ale na widok Gilberta, język jego i ręka zatrzymały się sparaliżowane.
Gilbert z kolei popatrzył na niego, z odrazą upuścił broszurę, i oddalił się, mówiąc:
— Brzydkiem trudnisz się rzemiosłem, panie Beausire!...
I biorąc hrabiego Mirabeau za ręką, szedł dalej ku gmachowi Zgromadzenia.
— Czy znasz tego człowieka?... zapytał Mirabeau Gilberta.
— Znam go tak, jak się zna podobnych ludzi — odpowiedział Gilbert; — to dawny policjant, dziś szuler i oszust; nie wiedząc, co ma dalej robić, zrobił się potwarcą.
— A!... — wyrzekł zcicha Mirabeau, kładąc rękę na miejscu, gdzie było jego serce, a gdzie teraz był tylko pugilares, zawierający pieniądze dworskie — gdybyż on spotwarzał...
I wielki mówca ponuro szedł dalej.
— Jakto — rzekł Gilbert — byłżebyś tak mało filozofem, panie hrabio, aby się ugiąć pod takim ciosem?...
— Ja?.. — zawołał Mirabeau. — A!... doktorze, pan mnie nie znasz... Powiadają, że jestem zaprzedany, kiedy powinniby poprostu powiedzieć, że jestem zapłacony!... Otóż, jutro łupię pałac; wezmę powóz, konie, służących; jutro będę miał kucharza i wydawać będę obiady. Ja miałbym się ugiąć?... A co mnie obchodzi popularność wczorajsza lub niepopularność dzisiejsza?... czyż ja nie mam przyszłości?... Nie, doktorze, co mnie gnębi, to przyrzeczenie dane, którego zapewne nie będę mógł dotrzymać: to błędy, powiem raczej, zdrady, jakich się dwór względem mnie dopuścił. Widziałem królowe, zdawała się być pełną zaufania we mnie; marzyłem przez chwilę, nie, że będę ministrem króla, jak Richelieu, ale ministrem, powiedzmy raczej, kochankiem królowej, jak Mazarini. A ona cóż uczyniła?... Tegoż samego dnia, rozstawszy się ze miną, mam na to dowód, napisała do swego agenta w Niemczech, do Flachslaudena:
„Powiedzcie bratu memu Leopoldowi, te idę za jego radą, że posługuje się hrabia de Mirabeau, ale, że nie zachodzi miedzy nami żaden stosunek poufny“.
— Czyż jesteś pan tego pewnym?... — zapytał Gilbert.
— Jaknajpewniejszym... I to nie wszystko: wiesz o czem dziś będzie mowa na Zgromadzeniu?...
— Wiem, że mowa będzie o wojnie, ale niedobrze jestem obeznany z przyczyna tej wojny.
— To rzecz bardzo prosta — odezwał się Mirabeau. — Europa przecięta na dwie połowy; z jednej strony mając Austrję i Rosję, z drugiej Anglje i Prusy, ciąży ku jednej i tej samej nienawiści dla rewolucji. Dla liberalnej Anglji, dla filozoficznych Prus, potrzeba czasu do zdecydowania się, do przejścia z jednego bieguna na drugi, do wyparcia się i wyznania, że państwa te są — a są w istocie — wrogami swobód.
Co do Anglji, ta widziała jak Brabant podawał rękę Francji; przyśpieszyło to jej postanowienie. Nasza rewolucja więcej niż narodowa, bo ludzka. Irlandczyk Burke, zacięty wróg Pitta, rzucił przeciwko Francji manifest, za który Pitt zapłacił mu dobrem i czystem złotem. Anglja nie wypowiada wojny Francji... nie, jeszcze nie śmie; ale pozostawia Belgję cesarzowi Leopoldowi, i idzie na koniec świata szukać zaczepki ze sprzymierzona z nami Hiszpanją.
Owóż, Ludwik XVI kazał wczoraj zawiadomić Zgromadzenie, że uzbraja czternaście okrętów. Stad będzie dzisiaj w Zgromadzeniu wielka rozprawa.
Do kogo należy inicjatywa wojny?... Oto pytanie.
Król utracił już sprawy wewnętrzne, utracił już wymiar sprawiedliwości; jeżeli jeszcze utraci prawo pokoju i wojny, cóż mu pozostanie?...
Z drugiej strony, powiedzmy miedzy sobą otwarcie, czego nie można powiedzieć w izbie, król zdaje się podejrzanym, a ze wszystkich praw, najniebezpieczniejsze jest pozostawić mu w ręku prawo wojny.
Ja tedy, wierny przyrzeczeniu uczynionemu, ażeby mu pozostawiono to prawo, narażę swą popularność, może i życie, podtrzymując to zadanie; przeprowadzą uchwałą, która uczyni króla zwycięskim, triumfującym.
Ale król cóż czyni w tej chwili?...
Każe on kustoszowi archiwów parlamentu wyszukiwać stare formuły protestacji przeciw stanom generalnym, dlatego zapewne, ażeby zredagować sekretny protest przeciw zgromadzeniu. I to nieszczęście, kochany panie Gilbercie, że zawiele czynią rzeczy sekretnych, a zamało otwartych, publicznych, z twarzą odsłoniętą; i dlatego to ja, Mirabeau, rozumiesz pan?... chcę, żeby wiedziano, że jestem za królem i królową, skoro za nimi jestem.
Mówiliście, że ta bezczelność wymierzona przeciw mnie, ugina mnie; nie, doktorze, ona mi wyświadcza przysługą. Potrzebują tego, co burza potrzebuje do wybuchu: chmur ciemnych i wiatrów przeciwnych. Pójdź, pójdź, doktorze, a będziesz widział piękne posiedzenie, ręczę ci za to!...
Mirabeau mówił prawdą, i skoro tylko wszedł do gmachu, musiał przywołać całą odwagą. Każdy krzyczał mu pod nos: „Zdrada!...“ jeden pokazywał mu pistolet, drugi stryczek.
Wzruszył ramionami i poszedł, jak Jan Bart, łokciami odtrącając tych, którzy mu stali na drodze.
Krzyki towarzyszyły mu aż do sali, a tam zdawały się budzić nowe. Zaledwie się ukazał, sto głosów krzyknęło. „Ha!... idzie ten zdrajca!... mówca-renegat!... człowiek zaprzedany!...
Barnave był na trybunie; mówił przeciw Mirabeau. Ten spojrzał bystro na mówcą.
— Tak — rzekł Barnave — ciebie to nazywają zdrajcą, i ja mówią przeciwko tobie.
— A zatem — odparł Mirabeau — jeżeli ty mówisz przeciwko mnie, to ja mogę się przejść do Tuileries; będą miał czas powrócić zanim skończysz.
I rzeczywiście, z głową podniesioną, okiem groźnem, wyszedł z pośród krzyków, przekleństw, gróźb, zmierzając do Tuileries.
W trzeciej części alei wielkiej, młoda kobieta, trzymająca w ręku gałązkę werweny, której wdychała woń, gromadziła kółko osób przy sobie.
Miejsce było wolne po lewej stronie: Mirabeau wziął krzesło i przy niej usiadł.
Połowa otaczających wstała i odeszła.
Mirabeau, na oddalających się patrzył z uśmiechem.
Młoda kobieta podała mu rękę.
— A!... baronowo — rzekł — nie obawiasz się pani zarazie się ode mnie?...
— Kochany hrabio — odparła młoda kobieta — zapewniają, że przechylasz się ku nam, ja cię zatem pociągam.
Mirabeau uśmiechnął się i przez trzy kwadranse rozmawiał z młodą kobietą, którą była Anna Ludwika Germana Necker, baronowa de Stael.
A po trzech kwadransach, dobywając zegarek, wyrzekł;
— Przepraszam cię, baronowo, Barnave mówił przeciwko mnie: mówił już z godziną, kiedy ja wychodziłem ze Zgromadzenia: ja z panią mam zaszczyt rozmawiać już ze trzy kwadranse: oskarżyciel więc mój mówi już ze dwie godziny: mowa jego zmierza do końca, muszą mu odpowiedzieć.
— Idź pan, odpowiadaj — rzekła baronowa — a odważnie!...
— Daj mi pani tą gałązką werweny, pani baronowo — rzekł Mirabeau — będzie mi ona służyła za talizman.
— Uważaj, kochany hrabio, że werwena jest drzewem libacji pogrzebowych.
— Nic nie szkodzi, proszą o nią; dobrze jest być uwieńczonym jak męczennik, kiedy człowiek idzie do cyrku.
— Co prawda rzekła pani Stael — trudno być głupszym niż Zgromadzenie wczorajsze.
— O!... baronowo — odpowiedział Mirabeau — pocóż to datować?...
I biorąc z jej rąk gałązką werweny, którą mu ofiarowała w nagrodą zapewne za to dowcipne słówko, Mirabeau skłonił się elegancko, i poszedł na Zgromadzenie.
Barnave schodził z trybuny w pośród okrzyków całej sali, wypowiedział on jedne z tych mów retorycznych, które podobać się mogą wszystkim stronnictwom.
Zaledwie spostrzeżono hrabiego Mirabeau na trybunie, kiedy grzmot krzyków i przekleństw ozwał się przeciw niemu.
Ale on, podniósłszy potężna rękę, czekał, i korzystając z milczącej przerwy, jaka zdarza się w burzach i zawieruchach:
— Wiedziałem dobrze — odezwał się że niedaleko jest od Kapitolu do skały Tarpejskiej.
Taki jest majestat genjuszu, że słowo to nakazało milczenie najzaciętszym.
Skoro tylko Mirabeau zdobył milczenie, sprawa jego była w połowie wygrana. Żądał, ażeby inicjatywa wojny pozostawiona została królowi: było tego za wiele. Odmówiono. Wtedy wszczęła się walka nad poprawkami. Atak główny odparto, trzeba było odzyskać grunt napadami cząstkowemi. Wchodził na trybunę pięć razy.
Barnave mówił przez dwie godziny: trzy godziny, w różnych odstępach przemawiał Mirabeau. Uzyskał nareszcie taka uchwale:
— Król ma prawo czynić przygotowania, kierować siłami jak chce, proponuje wojnę Zgromadzeniu, które nie postanawia nic, coby nie było sankcjonowanem przez króla.
Czegóżby on nie był uzyskał, gdyby nie ta broszurka, rozdawana najprzód przez kolportera nieznajomego, a następnie przez pana Beausire?...
Po wyjściu z posiedzenia, Mirabeau omal nie został rozszarpany.
Przeciwnie, lud niósł Barnava w triumfie.
Biedny Barnave, niedaleki dzień, w którym i on usłyszy nawzajem:

— Wielka zdrada pana Barnava.

ROZDZIAŁ XX.
KROPLE ŻYCIA.

Mirabeau wyszedł ze zgromadzenia z okiem dumnem, głową podniesioną. Póki stał wobec niebezpieczeństwa, dzielny atleta, myślał tylko o niebezpieczeństwie, nie o swoich siłach.
Wróciwszy do domu, położył się na ziemi na poduszkach, miedzy kwiatami.
Mirabeau miał dwa upodobania: kobiety i kwiaty.
Od początku sesji zdrowie jego widocznie cierpiało. I rzec można, tyle on cierpiał fizycznie skutkiem prześladowań i u więzień, że pomimo silnego temperamentu, nigdy nie był należycie zdrowym.
Dziś czuł coś gorszego, niż zwykle, i słabo tylko opierał się swemu lokajowi, który mówił o sprowadzeniu lekarza. Naraz zadzwoniono i ukazał się doktór Gilbert.
Mirabeau wyciągnął rękę do doktora i przyciągnął go do siebie na poduszki, pomiędzy liście i kwiaty.
— Kochany hrabio — rzekł doktór Gilbert — nie chciałem wrócić do domu, nie powinszowawszy panu. Przyrzekłeś mi zwycięstwo, a otrzymałeś więcej niż zwycięstwo, odniosłeś triumf.
— Tak, ale jak pan widzisz, jest to zwycięstwo i triumf w rodzaju Pyrrusa; jeszcze jedno podobne zwycięstwo, doktorze, a będę zgubiony!...
Gilbert spojrzał na Mirabeau.
— Istotnie — rzekł — jesteś pan chory.
Mirabeau wzruszył ramionami.
— Inny rzekł — na mojem miejscu umarłby już sto razy. Mam dwóch sekretarzy, obaj powłóczą nogami, Pelline zwłaszcza, który przepisuje bruljony mego niegodziwego pisma, i bez którego obejść się nie mogę, bo on jeden może mnie czytać i rozumieć, Pelline od trzech dni leży w łóżku. Wskażże mi, doktorze, coś, nie powiem, coby mi dawało życie, ale przynajmniej coby mi dawało siły, póki żyje.
— Cóż pan chcesz!... — rzekł Gilbert, dotknąwszy pulsu chorego; — niema co udzielać rad takiej organizacji, jak wasza. Radź-że tu spoczynek człowiekowi, który siłę swą czerpie przedewszystkiem w ruchu, umiarkowanie geniuszowi, który rośnie pośród nadużyć!... Mamże panu powiedzieć, ażebyś usunął ze swego pokoju te kwiaty i rośliny, wyziewające tlen we dnie, a kwas węglowy w nocy, kiedyś sobie uczynił potrzebę z kwiatów, i więcej cierpieć będziesz przez ich pozbycie się, niż przez obecność. Mamże rozkazać, ażebyś pan z kobietami postąpił tak samo, jak z kwiatami... odpowiesz mi na to, że wolisz umrzeć... Żyj więc, hrabio, w warunkach swojego życia; tylko miej, jeżeli można, koło siebie kwiaty bez zapachu, a miłostki bez namiętności.
— O!... pod tym ostatnim względem, kochany doktorze, przepis twój się doskonale spełnia.
I Mirabeau, z głęboką boleścią, rozlaną na całej fizjognomji, pochwycił się za piersi.
— Cierpisz, hrabio?... — zapytał Gilbert.
— Jak potępiony!... Są dnie, daje słowo honoru, w których mi się wydaje, że to, co robią z mym stanem moralnym przez potwarze, robią to samo z mym stanem fizycznym przez arszenik... Czy wierzysz pan w truciznę Borgiów, w aqua tofana z Peruzy? — zapytał, uśmiechając się Mirabeau.
Gilbert wydobył z kieszeni flakonik kryształowy, zawierający ze dwa naparstki zielonego płynu.
— Zaczekaj, hrabio — rzekł do niego — zrobimy próbę.
— Jaką? — zapytał Mirabeau, spoglądając na flakonik ciekawie.
— Jeden z moich przyjaciół, który, chciałbym, ażeby był i pańskim, bardzo biegły w naukach przyrodniczych, a nawet, jak utrzymuje, w umiejętnościach tajemnych, dał mi przepis tego płynu, jako leku znakomitego, jako powszechnego panaceum. i niemal kropli życia. Często, kiedy byłem zdjęty myślami ponuremi, które naszych sąsiadów angielskich prowadza do melancholji, do splinu, a nawet do śmierci, wypiłem kilka kropli tego płynu, i muszę wyznać, skutek zawsze był zbawienny i prędki. Chcesz pan sprobować?
— Z twojej ręki, kochany doktorze, przyjąłbym wszystko, a tembardziej krople życia. Czy trzeba z czem zmieszać, czy wypić samo?
— Płyn ten posiada istotnie moc potężną. Każ pan lokajowi, ażeby ci podał nieco wódki lub spirytusu na łyżce.
— Do licha! wódki lub spirytusu dla złagodzenia napoju! Ależ to chyba roztopiony ogień! Ale uprzedzam pana, iż wątpię, ażeby lokaj mój miał w całym domu sześć kropel wódki; ja nie jestem Pittem, i nie w tem czerpie moją wymowę.
Lokaj jednak powrócił w kilka chwil potem, przynosząc z pięć albo sześć kropli spirytusu na łyżce.
Gilbert dosączył podobną ilość płynu zawartego we flakoniku; natychmiast oba płyny pomieszane przybrały barwę piołunu, a Mirabeau. wziąwszy łyżkę, połknął z niej wszystko.
— Niech licho porwie! doktorze — powiedział do Gilberta — dobrześ uczynił, uprzedzając mnie, że twój lek jest silny. Literalnie zdaje mi się, żem połknął błyskawice.
Gilbert uśmiechnął się, i oczekiwał z ufnością.
Mirabeau pozostał chwile, jakby pochłonięty przez te kilka kropel ognia, z głową opuszczoną na piersi; ale niebawem podnosząc głowę:
— A! doktorze — zawołał — dałeś mi się istotnie napić kropli życia.
Potem, wstając z pełnym oddechem, czołem wyniosłem, rękami wyciągnietemi, rzekł:
— Niech teraz łamie się monarchja, czuje w sobie siłę do jej podtrzymania.
Gilbert się uśmiechnął.
— Czujesz się więc pan lepiej? — zapytał.
— Doktorze — rzekł Mirabeau — wskaż mi, gdzie się sprzedaje ten płyn, a gdyby mi przyszło płacić za każdą kroplę, diamentem równej wielkości, gdybym miał odmówić sobie wszelkiego innego zbytku za te siłę i życie, ręczę ci, że i ja także będę posiadał ten ogień płynny, i wtedy uważać się będę za niezwyciężonego.
— Hrabio — rzekł Gilbert — przyrzecz mi, że używać będziesz tego płynu najwięcej dwa razy na tydzień, że do mnie się tylko odwołasz, gdy ci go zabraknie, a dam ci ten flakonik.
— Daj — rzekł Mirabeau, a przyrzekam panu wszystko, czego chcesz.
— Oto jest — powiedział Gilbert, — ale to nie wszystko; będziesz miał, hrabio, mówiłeś mi, konie i powóz?
— Tak.
— Żyj zatem na wsi. Kwiaty, które psuja powietrze twego pokoju, oczyszczaj a powietrze ogrodu; przejażdżka codzienna do Paryża i z powrotem na wieś będzie dla pana zbawienna. Wybierz, jeżeli można, mieszkanie na wyniosłości, w lesie lub w pobliżu rzeki, Bellevue, Saint-Germain lub Argenteuil.
— Argenteuil! — odrzekł Mirabeau; — właśnie posłałem tam służącego, ażeby wynalazł dom wiejski. Teisch, czy nie mówiłeś mi, że znalazłeś tam coś dogodnego dla mnie?
— Znalazłem, panie hrabio — odpowiedział służący, który obecny był przy kuracji odbytej przez Gilberta; śliczny dom, o którym mówił mi mój współrodak Fritz. Mieszkał tam, zdaje się ze swym panem, bankierem zagranicznym. Jest on teraz próżny, i pan hrabia może go zająć kiedy zechce.
— Gdzież leży ten dom?
— Za Argenteuil; nazywają go zamek w Marais.
— To ja go znam — rzekł Mirabeau — bardzo dobrze, Teisch. Kiedy mnie ojciec wypędził z domu. z przekleństwem i kilku kijami na plecy... Wiesz, doktorze, iż ojciec mój mieszkał w Argenteuil?
— Wiem.
— Otóż. kiedy mnie wypędził z domu, często zdarzało mi się chodzić zewnątrz murów tej pięknej siedziby, i mówić sobie z Horacym, tak mi się zdaje, przepraszam, jeżeli cytata fałszywa; „O rus, quando te aspiciam?“
— To też, kochany hrabio, nadeszła chwila urzeczywistnienia marzeń. Jedź, jedź, obejrzyj zamek w Marais, przenieś tam swe mieszkanie... im prędzej tem lepiej.
Mirabeau namyślił się chwile i rzekł do Gilberta:
— Słuchaj, doktorze; obowiązkiem twoim jest czuwać nad chorym, którego wskrzesiłeś. Dopiero piata wieczorem, mamy teraz długie dnie; siadajmy do powozu i jedźmy do Argenteuil.

— Dobrze — odpowiedział Gilbert — jedźmy do Argenteuil. Kto podjął pielęgnowanie tak drogiego zdrowia, jak twoje, kochany hrabio, musi wybadać wszystko... Jedźmy wybadać twoje przyszłe mieszkanie.

ROZDZIAŁ XXI.
NIEMA RODZINY POZA CZWARTYM STOPNIEM.

Mirabeau nie miał jeszcze urządzonego domu, a tem samem i własnego powozu. Służący poszedł więc nająć dorożkę.
W owym czasie było to podróżą prawdziwa jechać do Argenteuil, dziś jedzie się tam jedenaście minut, a za lat dziesięć i jedenaście sekund wystarczy.
Dlaczego Mirabeau wybrał właśnie Argenteuil? Bo jego wspomnienia, jak to mówił doktorowi, łączyły się z tem miasteczkiem, a człowiek tak bardzo potrzebuje podwoić swe krótkie istnienie, że jak może czepia się przeszłość i, aby go nie tak prędko pociągnęła przyszłość.
W Argenteuil, ojciec jego, margrabia de Mirabeau, 11 lipca umarł, jak powinien umrzeć prawdziwy szlachcic, który nie chce być obecnym przy wzięciu Bastyljj.
Dlatego przy końcu mostu Argenteuil Mirabeau zatrzymał powóz.
— Czyśmy już przybyli? — spytał doktór.
— Tak i nie. Nie jesteśmy jeszcze w zamku Marais, który leży o kwadrans drogi za Argenteuil; ale, kochany doktorze, nasza podróż, to nie zwyczajne odwiedziny, lecz pielgrzymka.
— Pielgrzymka? — podjął Gilbert a uśmiechem — a do jakiego świętego?
— Do świętego Riquetti, kochany doktorze. To święty, którego ludzie kanonizowali. Tu zmarł jak męczennik Riquetti, margrabia de Mirabeau, przyjaciel ludzi, wskutek rozpusty i nadużyć swego niegodnego syna, Honorjusza-Gabriela-Wiktora Riquetti, hrabiego de Mirabeau.
— A! to prawda — rzekł doktór — w Argenteuil umarł pański ojciec. Wybacz mi to zapomnienie, kochany hrabio. Ale, powracając z Ameryki, zatrzymany zostałem na drodze z Havru do Paryża i bytem w Bastylji podczas owej śmierci. Wyszedłem stamtąd 14-go lipca z siedmioma innymi więźniami, a jakkolwiek ważny to był wypadek dla mnie, zginął on w ogromnych zdarzeniach, które miesiąc ten wydał... A gdzie mieszkał pański ojciec, hrabio?
W tej samej chwili Mirabeau zatrzymał się przed kratą domu, położonego nad brzegiem rzeki, od której dzielił go tylko trawnik około trzysta kroków mający, i rząd drzew.
Widząc zatrzymującego się przed kratą człowieka, ogromny pies z rasy pirenejskiej, rzucił się, warcząc, a przesunąwszy głowę za bramę, usiłował uchwycić Mirabeau za ciało lub ubranie.
— Do pioruna! doktorze — rzekł tenże, usuwając się zębom białym i groźnym zwierzęcia — nic się nie zmieniło, przyjmują mnie tu, jak za życia ojca.
Tymczasem jakiś młodzieniec ukazał się na ganku, uciszył psa, a przywoławszy go do siebie, postąpił ku dwom nieznajomym.
— Przepraszam panów — rzekł — gospodarze nic nie winni przyjęciu, jakiegoście od psa doznali; wielu spacerujących zatrzymuje się przed domem, który margrabia de Mirabeau zamieszkiwał, a ponieważ biedny Kartusz nie pojmuje jaki interes historyczny zawiera mieszkanie jego skromnych panów, warczy nieustannie. Do budy. Kartusz!
Młodzieniec pogroził, a pies warcząc ciągle, poszedł schronić się do budy, otworem, przez który wpuścił najprzód dwie przednie łapy, a następnie oparł na nich mordę o ostrych zębach, krwawym języku, i płomieniejących oczach.
Tymczasem Gilbert i Mirabeau zamienili spojrzenia.
— Panowie — ciągnął młody człowiek — za tą kratą jest tylko gospodarz, gotowy otworzyć i przyjąć was, gdybyście i wnętrza byli ciekawi.
Gilbert trącił łokciem Mirabeau, na znak, że chciałby zwiedzić wnętrze.
Mirabeau zrozumiał go; zresztą i jego życzenie zgadzało się z życzeniem Gilberta.
— Czytałeś pan w myślach naszych — rzekł on. — Wiedząc, że dom ten zamieszkiwał przyjaciel ludzi, ciekawi byliśmy go obejrzeć.
— A ciekawość wasza, panowie, zwiększy się, gdy powiem — dodał młodzieniec — że podczas pobytu ojca zaszczyconym był dom ten kilka razy odwiedzinami jego sławnego syna, który, jeśli mamy wierzyć podaniu, nie był przyjęty, jak na to zasługiwał i jakbyśmy go przyjęli, gdyby miał tęż sama co i wy panowie chęć, której pośpieszam zadość uczynić.
I skłoniwszy się, młodzieniec odsunął kratę dwom odwiedzającym.
Ale Kartusz nie chciał dać im używać ofiarowanej gościnności, wypadł z budy, szczekając zajadle.
Młodzieniec rzucił się między psa i tego ze swych gości, na którego zwierzę najwięcej było zawzięte.
Ale Mirabeau odsunął go ręka.
— Panie — rzekł — psy i ludzie bardzo na mnie ujadali; ludzie kąsali niekiedy, psy nigdy. Zresztą utrzymują, że wzrok ludzki ma władzę nad zwierzętami; pozwól mi pan, proszę, zrobić doświadczenie.
— Panie — rzekł żywo młodzieniec — Kartusz bardzo zły, uprzedzam.
— Pozwól pan, pozwól — odrzekł Mirabeau — z gorszemi bestiami codzień mam do czynienia, i dziś jeszcze odniosłem zwycięstwo nad całą sforą psów.
— Tak — rzekł Gilbert — ale do tej sfory możesz pan mówić, a nikt nie zaprzecza potęgi twego słowa.
— Doktorze, sądziłem, że jesteś zwolennikiem magnetyzmu.
— Bezwątpienia. Więc cóż z tego?
— W takim razie powinieneś uznawać potęgę spojrzenia. Pozwól mi zamagnetyzować Kartusza.
Mirabeau mówił tonem przekonywującym, i dobrze przez wyższe umysły rozumianym.
— Zaczynaj hrabio — rzekł Gilbert.
— O! nie narażaj się pan, powtórzył młodzieniec.
— Pozwólcie mi! — prosił Mirabeau.
Młodzieniec skłonił się na znak przyzwolenia i usunął się na lewo, a Gilbert stanął na prawo, obaj jako świadkowie pojedynku.
Zresztą młodzieniec wszedłszy na stopień ganku, gotów był powstrzymać Kartusza, gdyby słowo lub spojrzenie nieznajomego były niedostateczne.
Pies zwrócił głową na lewo i na prawo, jakby badając, czy ten, ku któremu powziął taką nienawiść, zupełnie jest pozbawionym pomocy.
Następnie widząc go samego i bez broni, jak wąż wyczołgał się z budy powoli, i jednym skokiem przebył jedną trzecia część przestrzeni oddzielającej go od przeciwnika.
Wtedy Mirabeau złożył na krzyż ręce, i z tą potęgą spojrzenia, która na trybunie czyniła zeń Jowisza, utkwił wzrok w zwierzą.
Jednocześnie, cała elektryczność tego silnego ciała, ześrodkowała się w czole. Włosy jego najeżyły się jak lwia grzywa, i gdyby to nie była godzina, w której zachodzące słońce świeci jeszcze, ale godzina nocna, z pewnością z każdego włosa ukazałaby się iskra.
Pies zatrzymał się, patrząc na niego.
Mirabeau schylił się, wziął garść piasku i rzucił mu w oczy.
Pies warcząc uczynił drugi skok, który go zbliżył o trzy kroki od przeciwnika; lecz, teraz ten począł iść na niego.
Pies stanął nieruchomy; potem, zaniepokojony zbliżaniem się Mirabeau, wahał się jakby między gniewem a bojaźnią, groził zębami i oczami przysiadając na tylnych łapach. W końcu Mirabeau podniósł rękę z giestem nakazującym, który tak często mu się udawał na trybunie, gdy rzucał nieprzyjaciołom przekleństwo lub ironję, a pies zwyciężony, drżący, cofnął się, patrząc za siebie, czy schronienie jego otwarte i odwróciwszy się, wpadł szybko do budy.
Mirabeau podniósł głowę, dumny i wesoły jak zwycięzca z igrzysk olimpijskich.
— A! doktorze — rzekł; — pan Mirabeau ojciec, miał słuszność mówiąc, że psy są kandydatami na ludzi. Widzisz tego psa upornego i zuchwałego, a zobaczysz go uniżonego jak człowieka.
I jednocześnie opuściwszy na dół rękę, rzekł rozkazująco:
— Tu, Kartusz, tu!
Pies zawahał się: ale na ruch zniecierpliwienia, wysunął głowę z budy i czołgając się przebył przestrzeń oddzielającą go od zwycięzcy; a przybywszy do jego nóg, powoli i nieśmiało podniósł głowę, i końcem jeżyka dotknął jego palców.
— Dobrze — rzekł Mirabeau — do budy!
Skinął i pies poszedł się położyć.
Potem zwracając się do Gilberta, gdy młodzieniec stał na ganku, drżący z bojaźni i milczący ze zdziwienia, rzekł.
— Czy wiesz, doktorze, o czem myślałem robiąc głupstwo, którego byłeś świadkiem?
— Nie, ale powiedz, hrabio, bo nie uczyniłeś tego poprostu dla chełpliwości, nieprawdaż?
— Myślałem o sławnej nocy z piątego na szósty października. Doktorze, doktorze, oddałbym połowę dni, które mi jeszcze zostały, ażeby tylko król Ludwik XVI widział tego psa, jak rzucał się na mnie, wracał do budy i przychodził lizać mi rękę.
Potem dodał, do młodzieńca:
— Wybacz mi pan — prawda — żem upokorzył Kartusza? Chodźmy teraz obejrzeć dom przyjaciela ludzi, kiedy go nam chcesz pokazać.
Młodzieniec usunął się, zostawiając przejście dla Mirabeau, który zdawał się niepotrzebować przewodnika, tak dom ten znał doskonale.
Nie zatrzymując się na dole, wszedł żywo na schody z żelazną balustradą dość artystycznie wyrobioną, mówiąc:
— Tędy — doktorze — tędy.
W rzeczy samej, nawykły do rozkazywania, które leżało w jego charakterze — z widza, Mirabeau stał się aktorem, z obcego panem domu.
Gilbert szedł za nim.
Tymczasem młodzieniec wołał na swego ojca, człowieka pięćdziesięcio-pięcio letniego, oraz na siostry, dziewczęta od piętnastu do ośmnastu lat, opowiadając im jak dziwnego ma gościa.
Gdy im opisywał historie ujarzmienia Kartusza, Mirabeau pokazywał Gilbertowi gabinet do pracy, pokój sypialny i salon margrabiego de Mirabeau; a ponieważ każdy zakątek wzbudzał w nim jakieś wspomnienie, opowiadał więc anegdotę po anegdocie z wdziękiem i zajęciem jemu właściwym.
Właściciel i jego rodzina, otwierając wielkie oczy i uszy słuchali tego cicerona, który im historię ich własnego domu wykładał.
Zwiedziwszy górne mieszkanie i słysząc siódmą godzinę bijącą na zegarze kościelnym w Argenteuil, Mirabeau bał się zapewne, aby mu na resztę czasu nie zbrakło, i naglił Gilberta do wyjścia, w czem dając mu przykład przebiegł szybko cztery pierwsze stopnie.
— Panie — rzekł wówczas gospodarz — ty, który wiesz tyle, może mógłbyś nam opowiedzieć historię tych czterech stopni, która niemniej od innych jest ciekawą.
Mirabeau zatrzymał się, uśmiechając.
— W rzeczy samej; ale chciałem to pokryć milczeniem — odpowiedział.
— Dlaczego hrabio? — spytał doktór.
— Sam to osądzisz. Mirabeau wychodząc z wieży Vincennes miał podwójny wiek marnotrawnego syna, i nie myśląc, aby z radości przy jego powrocie zabito tłuste ciele, powziął myśl, ażeby przyjść dla odebrania należności.
Dwa były powody, dla których Mirabeau źle był w rodzicielska domu przyjęty; najprzód wychodził z Vincennes mimo woli margrabiego; po drugie żądał pieniędzy. Stąd wynikło, że margrabia zajęty jakiemś dziełem filantropijnem, powstał widząc syna, uchwycił laskę, przy jego pierwszych wyrazach, i rzucił się nań usłyszawszy słowo pieniądze. Hrabia znał swego ojca, a jednak sądził, że trzydzieści siedem lat uwolni go od kary, która mu zagrażała. Hrabia poznał swój błąd. czując, uderzenia laski na plecach.
— Jakto! uderzenia? — rzekł Gilbert.
— Tak jest, prawdziwie, dobre uderzenia, laską, nie takie, jakie dostają w Comedie Francaise w sztukach Moljera, ale uderzenia rzeczywiste, mogące rozbić głowę lub połamać ręce.
— I cóż uczyni! hrabia de Mirabeau? — spytał Gilbert.
— Uczynił to, co Horacy w pierwszej bitwie: począł uciekać. Na nieszczęście, nie miał jak Horacy puklerza; bo zamiast go rzucić, za przykładem śpiewaka Lydji, użyłby go na ochronę przeciw razem; bezbronny zbiegł z czterech pierwszych stopni po tych schodach, tak jak ja, może prędzej jeszcze. A obracając się podniósł swa laskę z kolei — „Hola, panie, rzekł do ojca, po za czwartym stopniem niema krewnych“. Był to dość słaby kalambur, ale taki, który jednak powstrzymał poczciwca, prędzej niż najlepsze rozumowanie. „A! — rzekł — jaka szkoda, że mój burmistrz umarł; byłbym mu to napisał“. Mirabeau, ciągnął dalej opowiadający, był nadto dobrym strategikiem, aby nie korzystać ze sposobności do ucieczki. Zbiegł z reszty stopni tak szybko, jak i z czterech pierwszych i ku wielkiej swej boleści, nigdy już tu nie wrócił. Nieprawda, że wielki to hultaj ten hrabia de Mirabeau?
— O! panie — rzekł młodzieniec, zbliżając się do Mirabeau ze złożonemi rękami, jakby przepraszając gościa za przeciwne mu zdanie — powiedz raczej: wielki!... wielki człowiek!
Mirabeau popatrzył mu w oczy.
— A! a! — odezwał się — są więc ludzie, którzy tak myślą o hrabi de Mirabeau?
— Tak jest, panie — odrzekł młodzieniec — ja pierwszy, choć się to panu może nie podoba.
— O! — rzekł śmiejąc się Mirabeau — nie mów tego tak głośno w tym domu, bo te mury zawalą się na twą głowę.
Potem skłoniwszy się z uszanowaniem starcowi, a uprzejmie młodym dziewczętom, przeszedł przez ogród, gdzie przyjacielskim znakiem pożegnał Kartusza.
Gilbert szedł za Mirabeau, który kazał woźnicy wjechać do miasta i zatrzymać się przed kościołem. Na rogu pierwszej ulicy, wstrzymał powóz i wyciągnął bilet wizytowy:
— Teisch — rzekł do służącego — oddaj to młodzieńcowi, który nie jest mego zdania o panu de Mirabeau.
Potem z westchnieniem:
— A! — doktorze — rzekł — oto człowiek, który nie czytał jeszcze: Wielkiej Zdrady pana de Mirabeau.
Teisch powrócił.
Za nim szedł młodzieniec.
— O! panie hrabio — zawołał tenże z prawdziwem uwielbieniem — dozwól mi udzielonego Kartuszowi zaszczytu, pocałowania twej ręki.
Mirabeau roztworzył ramiona i przycisnął młodzieńca do piersi.
— Panie hrabio — powiedział tenże — nazywam się Mornais; gdybyś potrzebował kiedy kogo, coby umarł za ciebie, pamiętaj o mnie.
Łzy napełniły oczy Mirabeau.

— Doktorze! — rzekł — oto ludzie, którzy nas zastąpią. Zdaje się, że więcej od nas warci, słowo honoru!

ROZDZIAŁ XXII.
KOBIETA PODOBNA DO KRÓLOWEJ.

Powóz zatrzymał się u drzwi kościoła w Argenteuil.
— Mówiłem panu, że nie wróciłem już do Argenteuil, odkąd ojciec wypędził mnie od siebie; omyliłem się: powróciłem tu, kiedym ciało jego do tego kościoła odprowadzał.
I Mirabeau wysiadł z powozu, wziął w rękę kapelusz i krokiem powolnym a uroczystym wszedł do kościoła.
Dziwny ten człowiek tak sprzecznych był uczuć, że w wieku, w którym wszyscy byli filozofami, a niektórzy filozofje posuwali aż do ateizmu, on miewał napady religijności.
Gilbert poszedł za nim kilka kroków. Widział go, jak przechodził przez cały kościół, i tuż obok ołtarza Matki Boskiej oparł się o ciężką kolumnę, której romantyczny gzyms zdawał się mieć wyrytą datę dwunastego wieku.
Schylił głowę, a oczy jego utkwiły w kamiennej płycie na środku kaplicy.
Doktór usiłował odgadnąć, co tak uwagę Mirabeau zajmowało; skierował oczy w tę samą co i on stronę, i wyczytał napis następujący:

Tu spoczywa
Franciszka de Castellane margrabina de Mirabeau.
Wzór cnót i pobożności; szczęśliwa żona i matka.
Urodzona w Delfinacie w r. 1685;
umarła w Paryżu 1769.
Złożona w Saint-Sulpice,
potem tu przeniesiona, aby spocząć razem ze swym
godnym synem,
Wiktorem de Riquetti, margrabią de Mirabeau,
zwanym Przyjacielem Ludzi,
urodzonym w Prowancji, 4 października 1715;
zmarłym w Argenteuil, 11 lipca 1789.
Módlcie się za ich dusze.

Religja śmierci tak jest potężną, że doktór Gilbert szukał przez chwile w swej pamięci, czy nie zna jakiej modlitwy, którąby uczynił zadość wezwaniu, jakie każdemu chrześcijaninowi przesyłał ten kamień grobowy.
Ale, jeśli kiedykolwiek Gilbert w dzieciństwie umiał przemawiać językiem pokory i wiary, to zwątpienie, ta gangrena ostatniego wieku, wymazało wszystkie litery z tej żyjącej księgi, a napisało natomiast sofizmaty i paradoksy.
Czując, że serce ma suche, a usta milczące, podniósł oczy i ujrzał dwie łzy spływające po obliczu Mirabeau, zoranem namiętnościami, jak lawą powierzchnia wulkanu.
Te dwie łzy dziwnie wzruszyły Gilberta, podszedł i uścisnął rękę Mirabeau.
Mirabeau zrozumiał.
Łzy wylewane za ojcem, który go więził i dręczył, byłyby niepojęte lub przymuszone.
Pośpieszył więc z wyjaśnieniem Gilbertowi przyczyny rozrzewnienia.
— Zacna to była kobieta — rzekł — Franciszka de Castellane, matka mego ojca. Kiedy wszyscy nazywali mnie ohydnym, ona mówiła tylko, że jestem brzydkim; kiedy wszyscy mnie nienawidzili, ona prawie kochałała! Ale nadewszystko kochała swego syna. Dlatego widzisz, kochany Gilbercie, złączyłem ich razem. Mnie z kim połączą? Czyje kości obok moich spoczną. Nie mam nawet psa, któryby mnie kochał!
I zaśmiał się boleśnie.
— Panie — odezwał się głos tępy — nikt nie śmieje się w kościele!
Mirabeau odwróci! twarz zroszona łzami w tę stronę, skąd głos wychodził i spostrzegł księdza:
— Panie — odparł ze słodyczą — czy ty jesteś wikarym tej kaplicy?
— Tak jest. Czego pan żądasz?
— Macie wiele biednych w waszej parafji?
— Więcej, niż ludzi dających jałmużnę.
— Znasz pan jednak serca litościwe, umysły filantropijne?
Ksiądz roześmiał się.
— Panie — zauważył Mirabeau — przed chwilą mówiłeś mi, że nikt nie śmieje się w kościele...
— Panie — rzekł ksiądz urażony — czy chcesz dać mi nauczkę?
— Nie, panie, ale dowieść choć, że ludzie miłosierni nie są tak rzadcy, jak pan sądzisz. Podług wszelkiego prawdopodobieństwa, zamieszkam zamek Marais. A więc, wyrobnik bez roboty znajdzie tam pracę i dobrą zapłatę; głodny starzec kawałek chleba; człowiek chory, jakichkolwiek zasad religijnych lub politycznych, pomoc; a od dziś, panie, ofiaruję ci na ten cel tysiąc franków miesięcznie.
I wydzierając kartkę z notesika, napisał na niej ołówkiem:

„Płatne na dwanaście tysięcy franków, któremi proboszcz z Argenteuil rozporządzać może w mojem imieniu na dobre uczynki, w sumie tysiąc franków na miesiąc, od dnia mego zamieszkania w zamku Marais.
Podpisane w kościele w Argenteuil, na ołtarzu Matki Boskiej

Mirabeau starszy.

W rzeczy samej, Mirabeau napisał ów rewers i podpisał na ołtarzu Matki Boskiej.
Rewers oddał księdzu, który czytał go zdumiony, szczególnie podpisem.
Potem Mirabeau wyszedł z kościoła, dając znak Gilbertowi. Wsiedli napowrót do powozu.
Jakkolwiek krótko Mirabeau w Argenteuil przebywał, zostawił jednak po sobie potomności dwa wspomnienia, które z czasem urosnąć miały.
Właściwością niektórych organizmów jest, że gdziekolwiek stąpią, wytryśnie fakt jakiś społeczny.
Uczynił jak Kadmus, siejący żołnierzy na ziemi Tebańskiej.
Jak Herkules, spełniający dwadzieścia trudów na powierzchni ziemi.
Dziś jeszcze — a jednak od śmierci Mirabeau upłynęło lat kilkadziesiąt — dziś jeszcze w Argenteuil, na tych dwóch stacjach, któreśmy wskazali, opowiadają fakty, tak, jak gdyby zdarzyły się wczoraj.
Powóz toczył się przez całą główną ulice, potem opuścił Argenteuil, i wjechał na drogę do Besons. O sto kroków dalej spostrzegł Mirabeau drzewa parku rozdzielone dachem zamku.
Było to Marais.
Po prawej stronie drogi, przed aleją wiodącą do zamku, stała uboga chatka.
Przy progu, na drewnianym stołeczku siedziała kobieta, trzymając w ręku dziecko chude, nędzne, pożerane gorączką.
Matka, kołysząc tego półtrupa, wznosiła oczy do nieba i płakała.
Błagała tego, którego blaga człowiek, kiedy nic już od ludzi nie oczekuje.
Mirabeau patrzył na ten smutny widok.
— Doktorze — rzekł do Gilberta — jestem przesądny, jak starożytni. Jeśli to dziecko umrze, nie wezmę zamku Marais.
I zatrzymał pojazd wprost chatki.
— Doktorze — podjął znowu — ponieważ mam tylko dwadzieścia minut do obejrzenia zamku, zostawiam cię tutaj; przyjdziesz mi powiedzieć, czy można ocalić dziecko.
Potem zwróciwszy się do matki, dodał;
— Dobra kobieto, ten pan jest wielkim doktorem; podziękuj Opatrzności, że go ci zsyła; spróbuje on ocalić twe dziecko.
Kobieta nie wiedziała, czy to nie jest snem. Podniosła się, trzymając dziecko na ręku i szepcąc słowa podziękowania.
Gilbert wysiadł.
Powóz potoczył się dalej, a w pięć minut potem Teisch dzwonił u kraty zamkowej.
Czekano czas jakiś napróżno, wreszcie człowiek, w którym łatwo było poznać ogrodnika, otworzył bramę.
Mirabeau zapytał najprzód, w jakim stanie zamek się znajduje?
Zamek mógł być zamieszkany, podług tego co mówił ogrodnik, i co się na pierwszy rzut oka prawda wydawało.
Stanowił on część opactwa Saint-Denis, i był do sprzedania wskutek konfiskaty dóbr duchownych.
Mirabeau znał go już dobrze; ale nigdy nie miał, jak dziś sposobności obejrzeć go tak uważnie.
Po za kratą znalazł się na pierwszym, prawie kwadratowym dziedzińcu. Po prawej stronie stał pawilon zamieszkany przez ogrodnika; po lewej, drugi pawilon tak przystrojony, że nie można go było wziąć za brata pierwszego.
A jednak był jego bratem; tylko, z prostego budynku ozdoby uczyniły go arystokratyczną siedzibą; ogromne krzaki róż, kwiatami zasypane, okrywały go suknią różnokolorową, a dzikie wino ściskało go zieloną przepaską.
Każde okno zasłonięte było firanką z goździków, fuksyj, heljotropów, których gęste gałęzie i rozwinięte kwiaty, nie dozwalały ani słońcu, ani spojrzeniu przeniknąć w głąb mieszkania; mały ogródek, cały z lilij, narcyzów i kaktusów, jak dywan haftowany ręka Penelopy, rozciągał się przed domem, na całą długość pierwszego dziedzińca, kiedy na drugim końcu, wznosiła się wielka brzoza płacząca, i wiązy prześliczne.
Mówiliśmy już o namiętności Mirabeau do kwiatów. Zobaczywszy ten pawilon, zakryty różami i ładny ogródek, wydał okrzyk radości.
— O! — rzekł do ogrodnika — czy można nająć lub kupić ten pawilon, mój przyjacielu?
— Bezwątpienia, łaskawy panie — odparł tenże — ponieważ należy do zamku, który jest na sprzedaż lub do wynajęcia. Tylko jest on w tej chwili zamieszkały; ale ponieważ niema kontraktu najmu, gdyby się pan zdecydował na zamek, możnaby usunąć osobę, która tam mieszka.
— A! — rzekł Mirabeau — któż to taki?
— Jakaś pani.
— Młoda?
— Około trzydziestu kilku lat.
— Ładna?
— Bardzo ładna.
— Dobrze — rzekł Mirabeau — zobaczymy; piękna sąsiadka nie zawadzi... Pokaż mi zamek, mój przyjacielu.
Ogrodnik idąc naprzód, przebył most oddzielający dwa dziedzińce, przerzucony nad małą rzeczką i zatrzymał się.
— Wielmożny pan — rzekł — mógłby nie poruszać damy z pawilonu, bo mała rzeczka odłącza część ogrodu, przytykającą do pawilonu, od reszty parku; ona byłaby u siebie.
— Dobrze, dobrze — rzekł Mirabeau — pokaż mi zamek.
I wszedł prędko na ganek.
Ogrodnik roztworzył główne drzwi.
Po za niemi był przedsionek stiukowany, z framugami, w których stały posągi z kolumnami, podług ówczesnej mody.
Drzwi naprzeciw głównych, wychodziły na ogród. Po prawej stronie przysionka była sala jadalna. Po lewej dwa salony, jeden większy, drugi mały.
Weszli na pierwsze piętro.
Na górze znajdował się wielki salon doskonały na gabinet, i kilka sypialnych.
Okna salonu i sypialnych pokoi były zamknięte.
Mirabeau podszedł do jednego z nich i otworzył.
Ogrodnik chciał otwierać inne, ale Mirabeau dał mu znak ręką. Ogrodnik wstrzymał się.
Właśnie przed otwartem oknem, w cieniu u stóp wielkiej brzozy płaczącej, czytała pół leżąc jakaś kobieta, a kilkoletnie dziecko bawiło się przy niej na trawie.
Mirabeau odgadł w niej damę z pawilonu. Niepodobna być zgrabniej i z większą elegancją ubraną od tej kobiety; miała ona na sobie muślinowy peniuar, koronką przybrany, pod spodem różowy staniczek i białą z różowem spódniczkę, na głowie siedział mały kapturek, którego koronki spadały na twarz, a przez nie, jak przez mgłę, można było rysy twarzy rozróżnić.
Długie, delikatne rece, z arystokratycznemi paznokciami, nóżki dziecięce, igrające w jedwabnych różowych pantofelkach uzupełniały harmonijna i ponętną całość.
Dziecko, całe w białym atłasie, miało (dziwna mieszanina, dość jednak w owym czasie zwyczajna) kapelusik a la Henri IV i trójkolorową, narodową przepaskę.
Takiem było, zresztą, ubranie, które miał delfin po raz ostatni na balkonie tuileryjskim.
Tak, była to dama z pawilonu; owa królowa lilij, narcyzów i kaktusów, była to słowem, owa sąsiadka, którą Mirabeau, człowiek zmysłowy, wybrałby sam, gdyby jej tu nie sprowadził przypadek.
Przez czas jakiś pożerał oczami zachwycające stworzenie, nieruchome jak statua, niewiedzące o gorącem spojrzeniu, które ją ogarniało. Ale czy przypadkiem, czy skutkiem wpływu magnetycznego, oczy jej oderwane od książki, zwróciły się ku oknu.
Spostrzegła Mirabeau, wydała okrzyk zdziwienia, powstała, a zawoławszy syna, oddaliła się, trzymając go za rękę, znikła w zaroślach. Mirabeau podziwiał jej świetny kostjum, którego białość walczyła z cieniami nocy.
Na okrzyk nieznajomej, Mirabeau odpowiedział również okrzykiem zdziwienia.
Ta kobieta miała nietylko chód królowej, ale, o ile welon widzieć pozwalał, i rysy Marji Antoniny.
Dziecko dodawało podobieństwa; było w wieku drugiego syna królowej, której chód, oblicze, ruch najmniejszy tak pozostał w pamięci, więcej, bo w sercu Mirabeau, od owego widzenia się w Saint-Cloud, że poznałby ją wszędzie, nawet otoczoną tą boską mgłą, którą Wirgiljusz okrywa Wenerę, gdy się synowi swemu ukazuje na wybrzeżu Kartagińskiem.
Jakiż cud sprowadzał do tego właśnie parku tajemnicza kobietę, która była, jeśli nie królową, bądź co bądź jej żywym portretem.

W tej chwili Mirabeau, uczuł czyjąś rękę na ramieniu.

ROZDZIAŁ XXIII.
WPŁYW NIEZNAJOMEJ DAMY.

Mirabeau odwrócił się, zadrżawszy.
Tym, kto mu położył rękę na ramieniu, był Gilbert.
— A! — rzekł Mirabeau — to ty, doktorze?
— Tak — odezwał się Gilbert — obejrzałem dziecko.
— I masz nadzieje je ocalić?
— Lekarz nigdy, wobec śmierci nawet, nie powinien tracić nadziei.
— Do djabła! — rzekł Mirabeau — to znaczy, że choroba jest niebezpieczna.
— Śmiertelna, kochany hrabio.
— Cóż to za choroba?
— Pragnąłem właśnie powiedzieć panu kilka o tem szczegółów; będą one zajmujące dla człowieka, który nie wiedząc, na co się naraża, powziął zamiar mieszkać w tym zamku.
— Jak to! — rzekł Mirabeau — chcesz mi pan powiedzieć, że tu zaraza jaka panuje.
— Nie, ale powiem, jak biedne dziecko dostało febry, z której według wszelkiego prawdopodobieństwa umrze za tydzień. Matka kosiła w zamku siano z ogrodnikiem, i ażeby być wolniejszą, położyła dziecko nad rowem pełnym wody stojącej, poczciwa kobieta, nie mając wyobrażenia o podwójnym ruchu ziemi, położyła małe stworzonko w cieniu, nie domyślając się, że za pół godziny cień ustąpi słońcu. Kiedy przyszła po dziecko przyciągnięta jego krzykiem, zastała je podwójnie porażonem; uderzeniem słońca na mózg, i wessaniem błotnych wyziewów, które sprowadziły rodzaj zatrucia zwanego bagniskowem.
— Wybacz mi, doktorze — rzekł Mirabeau — ale cię dobrze nie rozumiem.
— Nie słyszałeś pan nic o febrach z bagien Pontyjskich? Czy nie znasz, z opowiadania chociaż, śmiertelnych miazmatów, które wydzielają błota toskańskie? Nie czytałeś pan opisanej przez poetę florenckiego, śmierci Pii dei Tolomei?
— Owszem, doktorze, wiem to wszystko; ale, jak zwyczajny człowiek, nie jak lekarz, nie jak chemik. Cabanis, ostatnim razem mówił mi coś podobnego, o sali Maneżu, gdzie nam bardzo niezdrowo przebywać; utrzymywał nawet, że gdybym nie wychodził kilka razy w czasie posiedzenia oddychać powietrzem Tuileries, umarłbym otruty.
— I Cabanis miał słuszność.
— Czy zechcesz wytlómaczyć mi to, doktorze? Sprawiłbyś mi przyjemność.
— Doprawdy? na serjo?
— Tak, bo znam dobrze język grecki i łacinę; przez kilka lat więzienia w różnych epokach życia, wystudiowałem dość dobrze starożytność. Nawet w chwilach straconych, napisałem o starożytności książkę nie bez pewnej wartości. Ale nie rozumiem wcale, jak można być otrutym w sali Zgromadzenia Narodowego?
— Być może, iż wytlómaczenie to będzie ciemne dla człowieka, który ze skromnością przyznaje się do niewielkiej znajomości fizyki, a do zupełnej nieznajomości chemji. Jednakże będę się starał wyłożyć to najjaśniej.
— Mów, doktorze; nie znajdziesz nigdy ciekawszego słuchacza.
Architekt, który salę Maneżu budował a nieszczęściem, kochany hrabio, architekci, jak i ty, złymi bywają chemikami, architekt, który tę salę budował, nie zrobił kominów dla wypuszczenia zepsutego powietrza, ani rur wewnętrznych dla odświeżania. Z tego wynika, że tysiąc sto ust, wdychających tlen, oddaje natomiast kwas węglany; dlatego po godzinie posiedzenia, szczególniej w zimie, gdy okna pozamykane, a piece napalone, nie można powietrzem tem oddychać.
— Doprawdy?
— Nic prostszego. Powietrze czyste, jakiem płuca nasze maja oddychać, powietrze w mieszkaniu na pół ku wschodowi zwróconem, z bieżącą wodą w blizkości, posiada najkorzystniejsza warunki, a składa się z 77-u części tlenu, 21 azotu i 2-ch części innych gazów.
— Bardzo dobrze! dotąd rozumiem, i notuje cyfry.
— A więc, słuchaj pan dalej: z żył krew czarna, napełniona węglanem, przychodzi do płuc, gdzie ma być oczyszczona przez zetkniecie się z zewnętrznem powietrzem, to jest z tlenem, który przyrząd oddechowy powietrzu odbiera. Tu odbywa się zjawisko podwójne, które my nazywamy hematozą. Tlen, w zetknięciu z krwią, łączy się z nią, z czarnej robi czerwona, i tym sposobem daje element życia, który powinien być jak najbardziej oszczędzony. Jednocześnie węglan, który łączył się z częścią tlenu, przechodzi w stan kwasu węglowego i wyziewa się na zewnątrz, zmieszany z pewną ilością pary wodnej, przy akcie wydychania. Owóż, powietrze czyste, pochłaniane przez wdychanie, a powietrze zepsute wydawane przez wydychanie, tworzą w sali zamkniętej, atmosferę, która nietylko pozbawiona jest warunków oddychalnych, ale może nawet dojść do wywołania istotnego zatrucia.
— Twojem więc zdaniem, doktorze, jestem już na pół otruty?
— Z pewnością. Pański ból wewnątrz z tej samej pochodzi przyczyny: dołączyć jeszcze trzeba zatrucia z sali arcybiskupstwa, wiezienia w Vincennes, twierdzy Joux i zamku If. Nie przypominasz pan sobie, iż pani de Bellegarde mówiła, że pewien pokój w zamku Vincennes zawiera tyle arszenniku, ile sam waży.
— Tym sposobem, kochany doktorze, biedne dziecko jest zupełnie otrute?
— Tak jest, kochany hrabio: a zatrucie sprowadziło u niego febrę niebezpieczną, której siedlisko jest w mózgu. Ta febra wywołała chorobę, którą nazywają poprostu zapaleniem mózgu: stąd konwulsje; stąd nabrzmienie twarzy; stąd wargi sine; stąd mocne wyciągniecie szczeki, wywrót kuli ocznej, oddech ciężki, drganie pulsu zamiast uderzeń; stąd wreszcie pot okrywający cale ciało.
— Do kata! kochany doktorze, dreszcz przechodzi na takie wyliczenie. I cóżeś zapisał małemu?
— Najenergiczniejszy ratunek; i oświadczam panu nadto, iż jeden czy dwa luidory, owinięte w receptę, dały matce możność zastosowania się do mego przepisu. Są to chłodzące środki na głowę, rozgrzewające w kończynach, emetyk, dekokt z chiny.
— Doprawdy? I to wszystko na nic?
— To wszystko, bez pomocy natury, nie zda się na wiele. Dla spokojności tylko sumienia nakazałem to wszystko. Jego anioł-stróż, jeżeli go ma, zrobi resztę.
— Hm! — zauważył Mirabeau.
— Rozumiesz hrabio? — spytał Gilbert.
— Twoją teorje otrucia kwasem węglowym? Mniej więcej.
— Nie, nie to; czy pojmujesz pan, że powietrze zamku Marais jest dla ciebie niezdrowem?
— Tak sądzisz, doktorze?
— Jestem tego pewien.
— To byłoby bardzo smutne, bo ten zamek podoba mi się bardzo.
— Poznaję cię w tem, wieczny nieprzyjacielu samego siebie. Ja ci radzę wzgórze, wybierasz dolinę; zalecam wodę bieżącą, wybierasz stojącą.
— Ale Jakiż to park! popatrz pan na te drzewa, doktorze!
— Śpij pan jednę noc tylko przy otwartem oknie, przechadzaj się po jedenastej pod temi drzewami, a nazajutrz przyślesz po mnie.
— To znaczy, że zamiast na pół, będę zupełnie otruty?
— Chciałeś pan przecie wiedzieć prawdę?
— Tak; i mówisz mi ją, nieprawdaż doktorze?
— O, i najszczerszą. Znam cię, kochany hrabio. Dążysz tu, uciekając od świata, a świat znajdzie cię wszędzie. Każdy ciągnie swój łańcuch za sobą, czy żelazny, czy złoty, czy kwiecisty. Twoim łańcuchem są przyjemności nocne i prace dzienne. Póki byłeś młodym, rozkosze były wypoczynkiem po pracy; ale praca zużyła twoje dni, rozkosz zmęczyła noce. Mówiłeś mi to sam; czujesz jak przechodzisz z lata ku jesieni. A więc, kochany hrabio, kiedy wskutek nadużycia przyjemności w nocy, lub pracy w dzień, będę zmuszony krew ci puścić, w owej chwili bezsilności, pomyśl o tem, czy będziesz w stanie wdychać w siebie w nocy powietrze wielkich drzew parkowych, a w dzień miazmaty zabójcze wody stojącej. Wtedy, cóż chcesz! będzie was dwoje silniejszych przeciw mnie: ty i natura. Będę musiał ustąpić.
— Sadzisz więc, doktorze, że przez wnętrzności umrę? Do djabła! zasmucasz mnie tem. Choroby wewnętrzne są długie i bolesne! Wolałbym apopleksję lub jaki anewryzm. Nie mógłbyś mi tego urządzić.
— O! kochany hrabio — rzekł Gilbert — nie pytaj mnie o nic pod tym względem: to, czego sobie życzysz, już się stało, albo się stanie. Mojem zdaniem, u ciebie wnętrzności grają rolę podrzędną, serce to gra i grać będzie pierwszą rolę. Na nieszczęście, choroby sercowe u ludzi twego wieku, bywają liczne i rozmaite, i nie wszystkie sprowadzają śmierć natychmiastową. Zasada to ogólna, kochany hrabio, nigdzie to nie zapisane, ale mówię ci, ja, obserwator i filozof więcej niż lekarz: choroby ostre u ludzi trzymają się porządku niemal bezwarunkowego; u dzieci, mózg się zajmuje; u młodych, piersi; u dorosłych, trzewia brzuszne; u starca wreszcie, mózg albo serce, czyli to, co najwięcej myślało lub cierpiało. Nawet wtedy, gdy nauka powie ostatnie słowo, kiedy natura, zapytana przez człowieka, wyda swą tajemnicę, kiedy człowiek oprócz kilku wyjątków, tak jak otaczające go zwierzęta, umierać będzie tylko ze starości, wtedy jeszcze organami podlegającemi atakom, będą mózg i serce, a choroba mózgowa w sercu będzie miała przyczynę.
— Do licha! kochany doktorze — rzekł Mirabeau — nie uwierzysz, jak mnie to zajmuje; zdawałoby się, że moje serce wie, iż o niem mówisz, patrz, jak bije.
Mirabeau ujął rękę Gilberta i położył ją na sercu.
— Oto — rzekł doktór — poparcie tego, com mówił. Jakże chcesz, hrabio, aby organ biorący udział we wszystkich twych wzruszeniach, który przyśpiesza lub zatrzymuje swe bucie, dla prostej patologicznej rozmowy, jakże chcesz, aby serce u ciebie szczególniej, nie było dotknięte? Żyłeś sercem i na serce umrzesz. Pojmij to: że niema moralnego lub fizycznego wzruszenia, któreby nie sprowadziło gorączki; niema gorączki, któraby nie spowodowała większego lub mniejszego bicia serca. W tej pracy ciężkiej, meczącej, bo nienormalnej, serce zużywa się, psuje. Stad u starców przerost serca, to jest jego za wielkie rozwiniecie; stąd anewryzm, jego zwężenie; anewryzm powoduje pęknięcie serca, jedyna śmierć natychmiastowa; przerost prowadzi do apopleksyj mózgowych, śmierci powolniejszej niekiedy. Czyż ty, hrabio, wyobrażasz sobie, że kochałeś, byłeś szczęśliwy, że cierpiałeś, że miałeś chwile radości i rozpaczy, jakich nikt inny nie miał przed tobą, że doświadczyłeś nieznanych tryumfów, nadzwyczajnych zawodów, że serce wyrzucało ci przez lat czterdzieści na zewnątrz krew spaloną, że myślałeś, pracowałeś, mówiłeś dnie całe, że piłeś, śmiałeś się, kochałeś przez wszystkie noce: i że ci tego serca zużytego, nadużytego nagle nie zabraknie! O! kochany przyjacielu, serce jest jak sakiewka; jakkolwiek dobrze zaopatrzona, przez ciągłe używanie wypróżni się. Ale pokazując ci złą stronę położenia, przedstawię ci i dobrą. Serce, aby się zużyć, potrzebuje czasu; nie używaj więc swego serca więcej niż dotąd, nie wymagaj pracy nad siły, nie sprowadzaj mu nadzwyczajnych wzruszeń, dbaj o takie warunki, aby trzy główne funkcje życiowe były w porządku: oddychanie, którego siedlisko w płucach: obieg krwi, której siedlisko w sercu: i trawienie, którego siedlisko we wnętrznościach, a możesz żyć dwadzieścia, trzydzieści lat jeszcze, i umrzeć tylko ze starości. Tymczasem, gdy będziesz się dobrowolnie zabijał, o! mój Boże, nic łatwiejszego dla ciebie, jak opóźnić lub przyśpieszyć śmierć swoją do woli. Wyobraź pan sobie, że prowadzisz dwa bystre rumaki, które ciągną cię, swego przewodnika; zmuś je, aby szły powoli, a w długim czasie wielką drogę przejdą; pozwól im biegnąć galopem, a jak słońce, w przeciągu jednego dnia, drogę niebieską obiegną.
— Tak — rzekł Mirabeau — ale przez ten dzień, świecą one jak słońce i grzeją. Chodź, doktorze, już późno. Pomyślę nad tem wszystkiem.
— Pomyśl pan nad wszystkiem — powtórzył doktór, idąc za Mirabeau; — ale na początek posłuszeństwa, przyrzecz mi nie najmować tego zamku: znajdziesz ich kilkadziesiąt w okolicy Paryża, równie jak ten przyjemnych.
Może byłby Mirabeau usłuchał tego głosu rozsądku: ale nagle wśród zapadającego zmroku, po za firanką z kwiatów ukazała się głowa kobieca i biała spódniczka z różowemi falbanami. Zdawało się, że ta kobieta uśmiecha się do niego; ale Mirabeau nie miał czasu upewnić się, bo kiedy Gilbert szukał oczami powodu nerwowego drżenia ręki chorego, na której był oparty, kobieta znikła, a w oknie pawilonu, chwiały się tylko lekko gałązki róż, heljotropów i goździków.
— I cóż — rzekł Gilbert — nie odpowiadasz mi pan?....
— Kochany doktorze — rzekł Mirabeau — przypominasz sobie, com powiedział królowej, kiedy, żegnając się, podała mi rękę do pocałowania: „Najjaśniejsza Pani, ten pocałunek ocali! monarchię...“
— Pamiętam.
— A więc, ciężki obowiązek wziąłem na siebie, zwłaszcza, gdy mnie tak opuszczają. Jednak chcę tego obowiązku dopełnić. Nie pogardzajmy samobójstwem, doktorze: samobójstwo będzie może jedynym środkiem honorowym zakończenia sprawy.

We dwa dni potem Mirabeau kupił zamek Marais.

ROZDZIAŁ XXIV.
POLE MARSOWE.

Próbowaliśmy przedstawić czytelnikom, jakim silnym węzłem federacji połączyła się cała Francja, i jakie wrażenie ta federacja indywidualna, poprzedzająca ogólna, wywarła na Europie.
Mirabeau zachęcał do tej federacji. Kiedy król wyraził mu obawę, odpowiedział, że jedyny ratunek władzy królewskiej we Francji, nie na Paryżu, ale na prowincji polega.
Zresztą, z tego nagromadzenia ludzi ze wszystkich krańców Francji wypłynąć mogła wielka korzyść, bo król zobaczył naród, a naród króla. Kiedy cała ludność, reprezentowana przez trzykroć sto tysięcy sfederowanych mieszczan, urzędników, wojskowych, krzyknęła na polu Marsowem: „Niech żyje naród!“ i podała sobie ręce na gruzach Bastylji, kilku dworzan ślepych, lub chcących zaślepić króla, nie powiedziałoby mu już, że Paryż żąda wolności, o której nie myśli reszta Francji. Nie, Mirabeau liczył na sprawiedliwość królewską; liczył na urok władzy królewskiej, tak głęboko jeszcze w sercach Francuzów wyryty; wierzył, że z tego niezwyczajnego, niespodzianego zetknięcia monarchy z ludem wyniknie święty związek, którego nie zerwą żadne intrygi.
Ludzie genjalni popełniają niekiedy takie wzniosłe niedorzeczności, z których najgorsi późniejsi partacze polityczni śmiać się mogą w nos ich wspomnieniu.
Już taka przygotowawcza federacja odbyła się na równinach Ljonu. Francja, instynktownie zmierzała do jedności, i zdawało jej się, że znalazła słowo określające tę jedność na polach Rodanu: ale tam spostrzegła, że Ljon może wprawdzie zaręczyć Francję geniuszowi wolności, ale, tylko Paryż może szlachetnie ślubu ich dokonać.
Kiedy propozycja federacji ogólnej przedstawiona została Zgromadzeniu przez mera i gminę Paryża, którzy żądaniu innych miast już oprzeć się nie mogli, wielkie było miedzy słuchaczami poruszenie. Ten niesłychany zbiór ludzi w Paryżu, wiecznem środowisku wszelkich zaburzeń, nie podobał się dwom przeciwnym stronnictwom Izby, rojalistom i jakobinom.
Rojaliści mówili, że będzie to drugi olbrzymi czternasty lipca, nie przeciw Bastylji, ale przeciw władzy królewskiej.
Co się stanie z królem wśród straszliwego zamętu różnych zdań i namiętności?...
Z innej strony, jakobini, którzy wiedzieli, jaki wpływ Ludwik XVI wywierał na tłumy, niemniej od swych przyjaciół obawiali się zbiorowiska.
W oczach jakobinów, podobne zebranie uśpiłoby nieufność i ogólna opinję, rozbudzając dawne bałwochwalstwo.
Ale nie było sposobu oprzeć się temu ruchowi; nie było nic podobnego w Europie w czasie wojen krzyżowych.
I nie można się dziwić; te dwa ruchy maja między sobą podobieństwo. Pierwsze drzewo wolności zakwitło na Kalwarji.
Tylko, Zgromadzenie robiło co mogło, aby zbiorowisko uczynić najmniej licznem. Kwestję rozważano niezmiernie długo, tak, żeby o ile możności opóźnić przybycie deputatów z miejsc najodleglejszych.
Oprócz tego, koszta deputatów płacić miały miejscowości ich wysyłające. A były prowincje tak ubogie, że nie przypuszczano, aby przy największych wysiłkach, mogły zaspokoić koszta połowy drogi swych deputowanych; bo nietylko trzeba było do Paryża pojechać, ale i stamtad powrócić.
Lecz nie liczono na zapał ogólny. Nie liczono na podwójne składki bogatych. Nie liczono na gościnność, krzycząca po drogach: „Francuzi!... otwierajcie drzwi wasze!... oto przybywają do was bracia z krańców Francji!...“
A temu zwłaszcza okrzykowi żadne ucho, żadne drzwi się nie oparły.
Niema obcych, niema nieznajomych; wszędzie Francuzi, krewni i bracia. Do nas, pielgrzymi wielkiego święta!... Pójdź, gwardjo narodowa!... pójdźcie żołnierze!... pójdźcie marynarze!... wejdźcie do nas; znajdziecie tu ojców i matki, żony, których mężowie i syny otrzymują gdzie indziej też gościnność, jaką wam ofiarujemy!...
A któż prowadził tych pielgrzymów wolności?... Starcy, biedni żołnierze z siedmioletniej wojny, podoficerowie z Fontenoy, oficerowie, którzy całem życiem pracy, odwagi i poświęcenia opłacali szlifę porucznikowską lub dwie szlify kapitańskie; ubodzy pionierowie, którzy czołem swem musieli rozwalać granitowe sklepienie dawnego zarządu wojskowego; marynarze, co pod Byssym i Dupleixem zdobyli Indje, a pod Lally-Tollondalem utracili je; żyjące ruiny, roztrzaskane ogniem na polu bitwy, zniszczone przypływem i odpływem morza. Przez te ostatnie dni ośmdziesięcioletni ludzie przechodzili dziesięć i dwadzieścia mil, aby przybyć na czas, i przybyli.
W chwili zaśnięcia snem wiecznym, znaleźli siły młodości.
Bo ojczyzna skinęła na nich, wskazawszy przyszłość dzieci swoich.
Przed nimi szła nadzieja. A wszyscy pielgrzymi, z północy, czy z południa, z zachodu czy ze wschodu, z Alzacji czy Bretanji, z Prowancji czy z Normandji, śpiewali jeden jedyny śpiew. Kto ich nauczył tego śpiewu, rymowanego ciężko i niezgrabnie, jak dawne kantyczki, prowadzące wojska przez Archipelag i płaszczyzny Azji Mniejszej na wojny krzyżowe?... Nikt nie wie: anioł odnowiciel, który przelatując ponad Francja, skrzydła swe skłonił. Śpiew ten, te słowa Ca ira, ale nie z roku 93; 93 wszystko zmienił i przeistoczył: śmiech we łzy, krople potu w krew. Nie, ta cała Francja, przynoszącą Paryżowi powszechną przysięgę, nie śpiewała słów groźby... nie mówiła:

Ah!... ca ira, ca ira, ca ira!...
Les aristocrats a la lanterne!
Ah... ca ira, ca ira, ca ira,
Les aristocrats on les pendra!...

(Stanie się to, stanie; arystokraci na latarnię,
Stanie się to, stanie, arystokratów się powiesi).

Nie!... jej śpiew nie był żałobnym... ale śpiewem żyda; nie był to hymn rozpaczy, ale nadziei.
Na inną nutę śpiewała następujące:

Le peuple en ce jour sans cesse repete:
Ah... ca ira, ca ira, ca ira,
Suivant les maximes de l‘Evangile
Ah... ca ira, ca ira, ca ira,
Du legislateur tout s‘accomplira:
Celui qui s‘eleve, on l‘abaissera;
Celui qui s‘abaisse, on l‘elevera!...[6]

Potrzeba było olbrzymiego cyrku, któryby przyjął piećkroć sto tysięcy ludzi; kolosalnego amfiteatru, któryby miljon widzów mógł pomieścić.
Na pierwszy wybrano pole Marsowe.
Na drugi, wyniosłości Passy i Chaillot.
Ale pole Marsowe było płaszczyzną; potrzeba było, ażeby z wykopanej ziemi potworzyły się wzgórki.
Piętnaście tysięcy robotników, z tych ludzi, którzy skarżą się wiecznie na brak roboty, a w istocie proszą Boga, aby jej nie mieli, piętnaście tysięcy robotników, wysłano z Paryża z rydlami i z motykami, aby te płaszczyznę przeistoczyli na dolinę otoczoną amfiteatrem. Ale tym piętnastu tysiącom robotników pozostawały dla ukończenia owej pracy tytana, trzy tygodnie; a po upływie dwóch dni, przekonano się, że potrzebują trzech miesięcy.
Być może wreszcie, iż za to ażeby nic nie robili płacono im drożej, niż za prace.
Wtedy stał się rodzaj cudu, świadczący o zapale paryskim. Ogromnej pracy, której nie mogło wykonać kilka tysięcy rozpróżniaczonych robotników, podjęła się ludność cała. Tego samego dnia, kiedy rozeszła się pogłoska, że pole Marsowe nie będzie skończone na czternastego lipca, sto tysięcy ludzi podniosło się i rzekło z tą pewnością, która cechuje wolę silną d nieprzełamaną: „Będzie“.
Deputaci poszli do mera Paryża, w imieniu stu tysięcy pracowników, i uchwalono wspólnie, że, aby nie przerywać robót dziennych, praca ta odbywać się będzie i w nocy.
Tegoż wieczora, o siódmej godzinie, wystrzał armatni oznajmił, że roboty dzienne skończone, a nocne się rozpoczną.
Na ten wystrzał, z czterech stron, od strony Grenelle, o strony rzeki, od Gros-Caillon i od Paryża, pole Marsowe zasypane zostało ludźmi.
Każdy niósł narzędzie: rydel, motykę lub taczki. Inni toczyli beczki pełne wina, towarzysze ich nieśli skrzypce, bębny i gitary.
Wszystkie wieki, płcie, stany, razem się pomięszały, obywatele, żołnierze, księża, mnisi, piękne panie, kobiety z targowiska, siostry miłosierdzia, aktorki, wszystko to robiło rydlem lub ciągnęło taczki, dzieci szły naprzód, niosąc pochodnie; za niemi postępowały orkiestry, grając na różnego rodzaju instrumentach, a nad ten gwar i hałas wznosiło się Ca ira, śpiewane przez sto tysięcy głosów, którym ze wszystkich krańców Francji trzykroć sto tysięcy odpowiadało.
W liczbie najpilniej pracujących, zauważono dwóch przybyłych najpierwej i to w mundurach; jeden był człowiekiem przeszło czterdziestoletnim, z muskułami silnemi, lecz ponurą twarzą.
Nie śpiewał i ledwie mówił.
Drugi był dwudziestoletnim młodzieńcem, o uśmiechniętej i otwartej twarzy, niebieskich oczach i białych zębach, włosach płowych, z wielkiemi nogami i grubemi kolanami; podnosił szerokiemi rękami ogromne ciężary; woził taczki nie odpoczywając, śpiewając ciągle, i czuwał z pod oka nad swym towarzyszem, przynosił mu wino, które on odpychał, przemawiał doń łagodnie, nie otrzymując odpowiedzi, a potem wracał do roboty, wzruszając lekko ramionami, i pracował za dziesięciu, a śpiewał za dwudziestu.
Ci dwaj ludzie byli deputatami z nowego departamentu de l‘Aisne. Oddaleni o pięć tylko mil od Paryża i posłyszawszy, że brakuje rąk do roboty, przybiegli co najprędzej, jeden, ażeby ofiarować swą spokojną pracę, drugi hałaśliwy i wesoły współudział.
Ci dwaj ludzie byli to Billot i Pitoux.

Powiedzmy, co się działo w Villers-Cotterets, w trzecia noc po przybyciu ich do Paryża, to jest w nocy z 5-go na 6-ty Lipca, w chwili, gdyśmy ich rozróżnili wśród pracowników.

ROZDZIAŁ XXV.
GDZIE WIDAĆ, CO SIĘ STAŁO Z KATARZYNĄ, ALE NIE WIADOMO, CO SIĘ Z NIĄ STANIE.

Podczas nocy tej z 5-go na 6-ty października, około jedenastej godziny wieczorem, doktór Raynal, który położył się w nadziei, jaką rzadko miewają lekarze, przespania całej nocy, przebudzony został trzykrotnem nocnem stukaniem.
Było to, jak wiemy, zwyczajem poczciwego doktora, że kiedy stukano lub dzwoniono w nocy, chodził otwierać sam, aby czem prędzej dowiedzieć się, czego od niego chciano.
Tym razem, jak i zawsze, wyskoczył z łóżka, włożył szlafrok i pantofle, i jak mógł najprędzej zeszedł po wąskich schodkach.
Jakkolwiek bardzo się śpieszył, gość jego nocny tak był niecierpliwy, że począł pukać bez końca i miary, aż nagle drzwi się otworzyły.
Doktór Raynal poznał tego samego lokaja, który pewnej nocy przybył, aby go do wicehrabiego Izydora de Charny zaprowadzić.
— O! o! — rzekł doktór ujrzawszy go — ty znowóż, mój przyjacielu? Nie jest to wcale wymówka, pojmujesz mnie? ale jeżeli pan twój znowu jest raniony, trzeba żeby się strzegł: nie dobrze chodzić tam, gdzie kule padają.
— Nie, panie — odpowiedział lokaj, nie do pana, nie do rany, ale do czegoś, co niemniej ważne; skończ pan się ubierać: tu jest koń; czekają na pana.
Doktór na ubranie się potrzebował zwykle pięć minut; teraz sądząc po sposobie mowy i stukaniu służącego, poznał, że obecność jego jest nagląco potrzebną, więc w cztery minuty był już gotów.
— Oto jestem — rzekł, ukazując się po chwili.
Lokaj trzymał cugle konia dla doktora, który wskoczywszy na siodło pojechał za lokajem prowadzącym go nie w lewo, jak za pierwszym razem, ale na prawo, więc w przeciwną stronę Boursonnes.
Minęli park, w las się zagłębiając, zostawili Haramont z lewej strony, i znaleźli się w kniei tak niedostępnej, że konno dalej jechać nie mogli.
Wtem jakiś człowiek ukryty za drzewem, zdradził się poruszeniem.
— Czy to pan, panie doktorze? — zapytał.
Doktór, który wstrzymał konia, nie wiedząc o zamiarach tego człowieka, poznał po głosie Izydora de Charny.
— Tak — rzekł — to ja. Gdzież, do djabła, każesz mnie prowadzić wicehrabio?
— Zobaczysz pan — rzekł Izydor. — Ale zejdź z konia, proszę i chodź za mną.
Doktór zszedł; zaczynał wszystko rozumieć!
— A! a! — szepnął — tu idzie o słabość?
Izydor chwycił go za rękę.
— Tak, doktorze, i dlatego mi przyrzekasz milczenie, nieprawdaż?
Doktór wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć: „E! „mój panie, bądź spokojny, czy to pierwszy raz!“
— Więc, proszę tędy — rzekł Izydor, odpowiadając jego myśli.
I wśród szyszek i liści suchych a szeleszczących, gubiąc się w cieniu buków olbrzymich, przechodząc wśród drżących gałęzi, przez które niekiedy gwiazdka zamigotała, weszli obaj w gęstwinę, przez jaką już konie przedrzeć się nie mogły.
Za kilka chwil, doktór spostrzegł wierzchołek skały Clouise.
— Ho! hi! — rzekł — czy nie idziemy czasem do chatki poczciwego Clouisa?
— Niezupełnie — odparł Izydor — ale bardzo blisko.
I, okrążywszy skałę, doprowadził doktora przede drzwi małego budynku, którego cegły do chaty starego gwardzisty dostawione były tak dobrze, że możnaby myśleć, i tak w okolicy myślano, iż stary postawił te przybudówkę dla swojej dogodności.
Prawda, że nawet bez względu na Katarzynę, jęczącą na łóżku, mniemanie takie zmienić się mogło, przy pierwszym rzucie oka w głąb tego pokoiku.
Ściany byty oklejone ładnym papierem, tego samego koloru firanki wisiały u okien; miedzy oknami stało eleganckie zwierciadło, a pod lustrem tualeta zaopatrzona w rozmaite szklane i porcelanowe sprzęciki; dwa krzesła, dwa fotele, mała kanapka i biblioteczka, stanowiły wnętrze urządzone z komfortem, że i dziś widząc je, tak samo byśmy powiedzieli.
Ale wzrok zacnego doktora nie zatrzymał się na tem wszystkiem. Ujrzał na łóżku leżącą kobietę; poszedł tam, gdzie widział cierpienie.
Katarzyna, spostrzegłszy doktora, zakryła twarz rękami, nie mogąc powstrzymać łez i łkania.
Izydor zbliżył się i wymówił jej imię; ona rzuciła mu się w objęcia.
— Doktorze — rzekł młodzieniec — powierzam ci życie i honor tej, która dziś jest tylko moją kochanką, ale mam nadzieje, że zostanie kiedyś moją żoną.
— O! jakiś ty dobry, drogi Izydorze, że mówisz mi podobne rzeczy! bo wiesz dobrze, iż taka biedna, jak ja dziewczyna, nie może być nigdy wicehrabiną de Charny. Ale niemniej dziękuję ci za to, wiesz, że potrzebuje siły, i chcesz mi jej dodać; bądź spokojny, będę miała odwagę, a na dowód pokaże się doktorowi z odkrytą twarzą i podam mu rękę.
I podała rękę doktorowi Raynal.
Ból jednak silniejszy od wszystkich dotąd uczuwanych skurczył jej rękę, gdy dotknęła dłoni doktora.
Ten wzrokiem dał znak Izydorowi, który pojął, że nadeszła chwila.
Młodzieniec ukląkł u łóżka chorej.
— Katarzyno, dziecię drogie — rzekł jej — bezwątpienia powinienbym tu zostać, zachęcać i dodawać ci odwagi: ale boje się, zbrakłoby mi siły: jeżeli jednak chcesz...
Katarzyna zarzuciła mu rękę na szyję.
— Idź — powiedziała — idź; dziękuję ci za tyle miłości, że nie możesz patrzeć, jak ja cierpię.
Izydor przycisnął usta do ust biednego dziecka, ścisnął raz jeszcze dłoń doktora Raynala i wybiegł z pokoju.
Przez dwie godziny tułał się jak duchy, o których mówi Dante, że nie mogą się zatrzymać, a jeśli spoczną, demon odrzuca je dalej rozpalonem żelazem.
Co chwila, zakreśliwszy mniejsze lub większe koło, wracał Izydor do tych drzwi, poza któremi spełniała się bolesna tajemnica. Ale prawie równocześnie krzyk Katarzyny oddalał go stamtąd i zmuszał znowu do błądzenia.
W końcu usłyszał, jak zawołał nań doktór, i drugi głos słaby, a słodki.
W dwóch skokach był u drzwi otwartych tym razem, na progu których stał doktór, trzymając dziecię na ręku.
— Niestety! niestety! Izydorze! — rzekła Katarzyna — teraz jestem podwójnie twoją... twoją jako kochanka, twoją, jako matka!
W tydzień potem, o tej samej godzinie, w nocy z 13 na 14 lipca, drzwi te otwarły sieę dwóch ludzi niosło w lektyce kobietę i dziecko, które eskortował młody człowiek na koniu, zalecając niosącym jak największą ostrożność. Przybywszy na gościniec, prowadzący z Haramontu do Villers-Cotterets, orszak zastał dużą karetę, zaprzężoną w trzy konie, do której siadła matka z dzieckiem.
Młodzieniec wydał wtedy kilka rozkazów swemu służącemu, zeskoczył z konia i wsiadł zkolei do powozu, który, nie zatrzymując się, ani przejeżdżając przez Villers-Cotterets, ruszył szybko do Paryża.
Młodzieniec, wyjeżdżając, zostawił sakiewkę złota dla ojca Clouis, a młoda kobieta list do Pitoux.
Doktór Raynal orzekł, że ze względu na szybkie polepszenie zdrowia chorej i dobrą budowę dziecka, które było chłopcem, podróż z Villers-Cotterets do Paryża, w wygodnym powozie, mogła się odbyć bez wypadku.
Na takie zapewnienie, Izydor zarządził wyjazd, skądinąd potrzebny, z powodu rychło nastąpić mającego powrotu Billota i Ludwika Pitoux.
Bóg dozwolił, aby to wszystko odbyło się w nieobecności Billota, niewiedzącego zresztą o schronieniu córki, oraz w nieobecności niewinnego Pitoux, który nie przypuszczał stanu Katarzyny.
Około piątej godziny zrana powóz zbliżył się do bramy Saint-Denis; ale nie mógł jechać bulwarem, wskutek natłoku w ten dzień uroczysty.
Katarzyna ośmieliła się wysunąć głowę przez okno, ale prawie w tejże chwili cofnęła się z krzykiem i twarz ukryła na piersi Izydora.

Pierwszemi osobami, które wśród sfederowanych ujrzała, byli Billot i Pitoux.

ROZDZIAŁ XXVI.
CZTERNASTY LIPCA 1790 ROKU.

Praca, która z ogromnej płaszczyzny miała uczynić dolinę między dwoma wzgórzami, dzięki współudziałowi całego Paryża, trzynastego lipca wieczorem ukończona została.
Wielu pracowników chcąc być pewnymi swego miejsca nazajutrz, spało tam, jak śpią zwycięzcy na polu bitwy.
Billot i Pitoux złączyli się ze sfederowanymi, zająwszy miejsce na bulwarach.
Przypadek chciał, że deputaci departamentu ‘Aisne stanęli tam, którędy jechał powóz, wiozący do Paryża Katarzynę i jej dziecko.
I w rzeczy samej, szereg sfederowanych rozciągał się od Bastylji do bulwaru Bonne-Nouvelle.
Każdy uczynił, co mógł, ażeby dobrze przyjąć pożądanych gości. Kiedy się dowiedziano, że Bretończycy, starsi bracia w wolności, przybywali, zdobywcy Bastylji wyszli naprzeciw, aż do Saint-Cyr i zatrzymali ich, jako swych gości.
Dziwne były wtedy wybuchy bezinteresowności i patrjotyzmu.
Oberżyści umówili się i jednozgodnie, zamiast podwyższyć, zniżyli ceny.
Tyle na rzecz bezinteresowności.
Dziennikarze, ci zapaśnicy codzienni, którzy wieczną wojną zwiększają nienawiści, zamiast je stłumić, dziennikarze, dwaj przynajmnej Loustalot i Kamil Desmoulin proponowali układ federacyjny między piszącymi. Mieli zrzec się wszelkiego współzawodnictwa, wszelkiej zazdrości; przyrzekali zachowywać jedyna tylko rywalizacją w sprawach dobra publicznego. Tyle na rzecz patriotyzmu.
Niestety, propozycja ta nie miała powodzenia i została na teraz i na przyszłość wzniosłą mrzonką.
Ze swej strony zgromadzenie uczuło także wstrząśnienie elektryczne, które poruszyło całą Francję. Kilka dni przedtem, na propozycje panów de Montmorency i de Lafayette, zniosło ono szlachectwo dziedziczne, bronione przez księdza Maury, syna szewca wiejskiego.
Od miesiąca lutego zgromadzenie zaczęło znosić dziedzictwo kary. Wskutek powieszenia dwóch braci Assage, uchwalono, że odtąd hańba rusztowania nie będzie dotykała ani dzieci, ani krewnych zbrodniarza.
Z innej strony wpływ Mirabeau, czuć się dawał z dniem każdym. Dzięki potężnemu orędownikowi, dwór zyskiwał stronników nietylko w szeregach prawicy, ale i lewicy. Zgromadzenie uchwaliło, powiedzielibyśmy nawet z zapałem, dwadzieścia cztery miljony listy cywilnej dla króla, i cztery miljony zapisu dla królowej.
Był to hojny zwrot za te dwakroć osiemdziesiąt tysięcy długu, które za wymownego trybuna zapłacono i za tę jego pensję miesięczna, wynoszącą sześć tysięcy franków.
Zresztą Mirabeau jakby się nie mylił co do usposobienia prowincji. Ci sfederowani, których przyjmował Ludwik XVI, przynosili do Paryża nietylko zapał dla zgromadzenia narodowego, ale i religijną cześć dla władzy królewskiej. Uchylali czapki przed Baillym, wołając: „Niech żyje naród!“, ale klękali też przed Ludwikiem XVI, i kładąc szpady na krzyż u stóp jego, krzyczeli: „Niech żyje król!“
Na nieszczęście, król mało poetyczny, mało rycerski, źle odpowiadał na wszystkie te uniesienia serca.
Na nieszczęście królowa, zbyt dumna, zbyt Lotaryńska, jeżeli tak można powiedzieć, nie szanowała, jak na to zasługiwały, tych wybuchów sercowych.
Przytem, biedna kobieta! widziała jeden punkt ciemny na tem jasnem słońcu.
Tym ciemnym punktem, gryzącym jej serce, była nieobecność Oliviera, który mógł był wrócić, a jednak zostawał przy panu Bouille.
Na chwilę zobaczywszy Mirabeau, dla rozrywki, chciała go oczarować. Potężny genjusz, schylając się u nóg jej, pochlebił miłości własnej królowej i kobiety; ale, koniec końców, czemże jest genjusz dla serca? cóż obchodzą namiętność, tryumfy miłości własnej, zwycięstwa dumy? Przedewszystkiem w Mirabeau królowa, okiem kobiety, widziała człowieka materjalnego, z jego chorobliwą otyłością, z twarzą pokurczoną, zoraną przez ospę, z oczami czerwonemi, i nabrzękłą szyją. Bezpośrednio porównała go z Olivierem; z Olivierem, wytwornym szlachcicem, w kwiecie wieku, w swej dojrzałej piękności; z Olivierom w świetnym mundurze, który go czynił do króla podobnym, kiedy Mirabeau wyglądał w swym kostjumie jak przebrany kanonik. Wzruszyła więc ramionami; głęboko westchnęła, otarła oczy od bezsenności i płaczu zaczerwienione; a usiłując zniweczyć przestrzeń, głosem, pełnym łez i boleści, szepnęła: „Chamy! o Chamy!“
Cóż w takiej chwili obchodziły tę kobietę tłumy ludu u stóp jej pochylone? co ją obchodziły te żyjące fale, które wołały u stopni tronu: „Niech żyje król! Niech żyje królowa!“ Gdyby znany głos szepnął był jej do ucha:, Marjo, nic się we mnie nie zmieniło! Antonino, kocham cię!“ ten głos kazałby jej wierzyć, że nic się też i koło niej nie zmieniło, a dla zadowolenia jej duszy i dla pogody czoła, uczyniłby więcej, niż te okrzyki przyrzeczenia i przysięgi.
Wreszcie, nadszedł czternasty lipca, obojętnie, o właściwej godzinie, przynosząc ze sobą wielkie i małe wypadki, tworzące razem historję maluczkich i potężnych: ludu i królestwa.
I ten lekceważący czternasty lipca, jakby nie wiedząc, że przychodzi oświecić widowisko niezwykłe, niespodziane, wspaniale, ukazał się z czołem zasępionem chmurami, dmuchając wiatrem i deszczem.
Ale jednym z przymiotów ludu francuskiego jest śmiać się ze wszystkiego, a nawet w dnie uroczyste z deszczu.
Gwardja narodowa paryska i prowincjonalna, sfederowani, stojąc od piątej zrana na bulwarach, umierając z głodu, zmoczeni deszczem, śmieli się i śpiewali.
Prawda, że ludność paryska, nie mogąc ich zabezpieczyć od deszczu, starała się nie dać im uczuć głodu.
Ze wszystkich okien na sznurkach spuszczano chleb, szynki i butelki z winem.
Tak było na wszystkich ulicach, którędy przechodzili. Podczas tego marszu, sto pięćdziesiąt tysięcy ludzi zasiadało na polu Marsowem, a drugie sto pięćdziesiąt stało za nimi.
Amfiteatry zaś Chaillot i Passy przepełnione były widzami, że niepodobnaby ich policzyć.
A jakaż radość, jakaż ufność w tym tłumie, który czekał, stojąc lub siedząc, równie jak i w tym, który przeszedłszy rzekę po drewnianym moście, zbudowanym kolo Chaillot, opanował pole Marsowe lukiem tryumfalnym!
W miarę, jak wchodziły oddziały stowarzyszonych, okrzyki zapału, — a może i zdziwienia na ten widok — wielkie okrzyki serdeczne dobywały się z każdych ust.
I w rzeczy samej, nigdy podobny widok nie uderzył oka ludzkiego.
Pole Marsowe jakby zaczarowane! w miesiąc z płaszczyzny zamienione w dolinę z milą obwodu! Na czworokątnej pochyłości tej doliny trzykroć sto tysięcy ludzi siedzących lub stojących.
Po środku, ołtarz, do którego prowadziły cztery stopnie, odpowiednio do czterech ścian stojącego tam obelisku.
Na każdym rogu pomnika, ogromne kadzielnice z kadzidłem, które zgromadzenie narodowe postanowiło odtąd palić tylko Bogu!
O wielka radości naszych ojców! na ten widok byłaś tak żywa, tak prawdziwą, tak głęboka, że drżenia jej aż do nas doszły!
A jednak niebo przemawiało jak wyrocznia starożytna.
Co chwila ulewa, powiewy wiatru, ciemne chmury; to rok 1793, 1814, 1815!
Potem od czasu do czasu, wśród tego wszystkiego słońce świecące: 1830, 1848, i 1871 roku.
O! proroku, któryś przepowiedział przyszłość temu miljonowi ludzi, jakby cię też przyjęto?
Jak Kalchasa przyjęli Grecy, jak Kassandrę Trojanie.
Ale bo tego dnia słuchano tylko dwóch głosów: głosu wiary, któremu odpowiadał głos nadziei.
Przed budynkiem szkoły wojskowej wzniesiono galerje.
Te galerje pokryte draperjami i trójkolorowemi chorągwiami, wystawiono dla królowej, dla dworu i dla zgromadzenia narodowego.
Dwa trony jednakowe o trzy stopy jeden od drugiego, przeznaczono dla króla i dla prezesa zgromadzenia.
Król, na ten dzień tylko mianowany najwyższym i niezależnym wodzem gwardji narodowej we Francji, przekazał swe dowództwo panu de Lafayette! Lafayette był więc tego dnia, głównodowodzącym sześcioma miljonami ludzi zbrojnych!
Jego dola szybko dążyła do szczytu! wyższa od jego osoby, musiała pochylić się i zgasnąć.
Tego dnia stała ona na najwyższym szczeblu; ale jak wszystkie nocne, fantastyczne zjawiska, które przewyższają powoli wszelkie rozmiary ludzkie, na to tylko rosła nienaturalnie, żeby zamienić się w parę, ulecieć... zniknąć.
Ale podczas federacji wszystko było rzeczywiste i miało potęgę rzeczywistości.
Naród, mający podać się do dymisji: król, którego miała spaść głowa; naczelny wódz, którego miały ponieść na wygnanie cztery nogi białego konia.
A jednak mimo deszczu zimnego, mimo zawiei burzliwych, przy świetle rzadkich promieni nie słonecznych, lecz dziennych, przedzierających się przez ciemne chmur sklepienie, stowarzyszeni wchodzili trzema otworami łuku tryumfalnego; za tą przednią strażą złożoną z dwudziestu pięciu tysięcy ludzi, w dwóch linjach cyrk opasującą, postępowali wyborcy Paryża, potem przedstawiciele gminy, w końcu zgromadzenie narodowe.
Wszystkie te korporacje, mające zachowane dla siebie miejsca na galerjach, wystawionych przed szkołą wojskową, szły w linji prostej, roztwierając się tylko jak fala przed skałą, aby przejść koło ołtarza, potem łączyły się po za nim, głową docierając do galerji, kiedy ogon ogromnego węża dotykał ostatnim pierścieniem łuku tryumfalnego.
Po za wyborcami, przedstawicielami gminy, zgromadzeniem narodowem, posuwała się reszta orszaku: stowarzyszeni, deputacja, wojskowi i gwardja narodowa.
Każdy departament miał odrębną chorągiew, ale opasaną, owiniętą, znarodowioną, wielkiem kołem trójkolorowych chorągwi.
Jednocześnie z prezesem zgromadzenia zasiadł król na swym fotelu, a królowa na trybunie.
Niestety! biedna królowa! dwór jej był nędzny. Najlepsze przyjaciółki ja opuściły: gdyby wiedziały, że dzięki Mirabeau, król otrzymał dwadzieścia pięć miljonów uposażenia, możeby wróciły z nich niektóre; ale nikt o tem nie wiedział.
Tego zaś, którego daremnie szukała oczyma Marja-Antonina, wiedziała, że nie złoto ani potęga ku niej nie ciągnęły.
W braku jego chciała wzrok zatrzymać na jakiej twarzy przyjaznej i oddanej.
Spytała, gdzie jest pan Izydor de Charny, i dlaczego obrońcy władzy królewskiej nie stoją przy królu lub u stóp królowej.
Nikt nie wiedział, gdzie się podziewa Izydor de Charny, a gdyby jej kto powiedział, że w tej chwili wiezie młodą chłopkę, swoją kochankę, do małego domku na pochyłości Bellevue, wzruszyłaby litościwie ramionami, a serce jej nie ścisnęłoby się zazdrością.
Kto wie zresztą, czy dziedziczka Cezarów nie zgodziłaby się oddać tronu i korony, aby zostać skromną wieśniaczką, kochaną przez Oliviera, jak Katarzyna przez Izydora.
Bezwątpienia, to były jej myśli, kiedy Mirabeau podchwytując jedno z jej spojrzeń wątpliwych, pól promieniejących słońcem, pól zamroczonych burzą, zapytał prawie głośno:
— O czemże myśli ta czarodziejka?
Gdyby Cagliostro mógł był słyszeć te słowa, odpowiedziałby:
— Myśli o fatalnej machinie, którą jej w zamku Taverney pokazałem w karafce wody, a która pod piórem doktora Gilberta poznała.
I pomyliłby się wielki prorok, który tak rzadko się mylił.
Ona myślała o nieobecnym Olivierze, i o zgasłej miłości.
I to przy odgłosie pięciuset bębnów, i dwóch tysięcy instrumentów muzycznych.
Nagle nastała cisza.
Król i prezes zgromadzenia narodowego siedzieli.
Dwustu księży w albach, pod przewodnictwem biskupa d‘Autun pana de Talleyrand, posuwało się ku ołtarzowi.
Po stopniach, kulawą noga, wstąpił biskup d‘Autun, ten mefistofeles, czekający na Fausta, mającego ukazać się w dniu 13 Vendemiera.
Mszę odprawił biskup d‘Autun! Zapomnieliśmy tego szczegółu, w liczbie złych przepowiedni.
W tej właśnie chwili nawałnica zwiększyła się; niebo samo sprzeciwiało się fałszywemu kapłanowi, który miał sprofanować święta ofiarę mszy, ofiarować Panu za przybytek, pierś swoją, tyloma w przyszłości krzywoprzysięstwami skalaną.
Chorągwie departamentów i proporce trójkolorowe okalały ołtarz dokoła, a wiatr południowo-zachodni, poruszał tysiącami barw. Skończywszy msze, pan de Talleyrand, zeszedł kilka stopni, aby pobłogosławić chorągiew narodowa i chorągwie ośmdziesięciu trzech departamentów.
Potem zaczęła się święta ceremonja przysięgi.
Pierwszy przysięgał Lafayette, w imieniu gwardji narodowej królestwa.
Prezes zgromadzenia, w imieniu Francji.
Król przysięgał trzeci za siebie samego.
Lafayette zszedł z konia, przebył przestrzeń dzielącą go od ołtarza, wszedł na stopnie, wyjął szpadę, a położywszy jej koniec na księgę Ewangelji, rzekł głosem donośnym:
— Przysięgamy, być zawsze wiernymi narodowi, prawu i królowi; utrzymywać całą naszą siłą konstytucję, wydaną przez zgromadzenie, a przyjętą przez króla; bronić zgodnie z prawem bezpieczeństwa osób, własności, dowozu zboża i żywności wewnątrz państwa, pobierania podatków publicznych pod jaką bądź postacią; pozostać zjednoczonymi ze wszystkimi francuzami nierozerwalnym węzłem braterstwa.
Wielka panowała cisza podczas tej przysięgi.
Lecz zaledwie została ukończona, sto armat jednocześnie dało sygnał sąsiednim departamentom.
Wtedy z każdego miasta ufortyfikowanego wybuchła ogromna błyskawica.
Jak kamień rzucony w wodę tworzy koła, coraz bardziej zwiększające się aż do brzegu, tak każdy krąg płomienia, każdy huk tego piorunu rozszerzał się od środka do obwodu, z serca Francji, aż po za jej granicę.
Potem wstał prezes zgromadzenia narodowego, a z nim wszyscy deputowani; on rzekł:
— Przysięgam być wiernym narodowi, prawu, królowi i utrzymywać całą ma siłą konstytucje wydaną przez zgromadzenie narodowe, a przez króla przyjętą.
Zaledwie skończył, ten sam ogień błysnął, ten sam odezwał się grzmot, a echa poniosły go na krańce Francji.
Nadeszła kolej na króla.
Powstał.
Cicho! Słuchajcie jakim głosem wypowie przysięgę narodową, ten który zdradzał w głębi duszy.
Strzeż się, Najjaśniejszy Panie! chmura się rozrywa, niebo się otwiera, słońce zaświtało.
Słońce, to oko Boga! Bóg na cię patrzy!
— Ja, król Francuzów — rzekł Ludwik XVI — przysięgam używać władzy, przekazanej mi prawem konstytucyjnem państwa, ku utrzymaniu konstytucji wydanej przez zgromadzenie narodowe, a przyjętej przezemnie, oraz przysięgam czuwać nad wykonaniem praw.
O! Najjaśniejszy Panie, dlaczego i teraz jeszcze, nie chciałeś przysięgać przed ołtarzem?
Dwudziesty pierwszy czerwca, odpowie za 14 lipca, Varennes wypowie słowo zagadki z polu Marsowego.
Lecz, fałszywa czy prawdziwa przysięga niemniej sprowadziła ogień i huk.
Sto armat strzeliło jak dla Lafayetta i prezesa zgromadzenia; a artyleria departamentów po raz trzeci poniosła królom Europy grożące ostrzeżenie:

„Strzeżcie się, Francja powstała! strzeżcie się, Francja chce być wolną, i jak poseł rzymski trzymając w fałdach płaszcza pokój i wojnę, gotowa płaszcz ten na świat wytrząsnąć.

ROZDZIAŁ XXVII.
TUTAJ TAŃCUJĄ.

I była w tym tłumie godzina wielkiej radości.
Mirabeau zapomniał na chwilę o królowej, Billot zapomniał o Katarzynie.
Król oddalił się wśród powszechnych oklasków.
Zgromadzenie oddaliło się do sali posiedzeń, z tym samym, co i przedtem orszakiem.
Chorągiew zaś, dana przez miasto Paryż weteranom armji, miała być zawieszona u sklepień zgromadzenia, dla przyszłych prawodawstw, jako pomnik szczęśliwej epoki, która obchodzono i jako symbol przypominający wojskom, że są podległe dwom władzom, i że nie wolno go rozwinąć bez ich wspólnej zgody.




Czy Chapelier na którego propozycje wydano to rozporządzenie, przewidywał dnia 27 lipca, 24 lutego i 2 grudnia?
Noc nadeszła. Uroczystość ranna, odbyła się na polu Marsowem; wieczorna w Bastylji.
Ośmdziesiąt trzy drzew, tyle, ile departamentów, drzew pokrytych liśćmi przedstawiało ośm baszt fortecy, na której fundamentach stanęły. Sznury świateł drzewa te łączyły z sobą; w środku wznosił się maszt olbrzymi z chorągwią. Koło fosy, w mogile naumyślnie wykopanej, zagrzebano żelaza, łańcuchy, kraty Bastylji i sławną płaskorzeźbę z zegara, przedstawiającą więźniów w kajdanach. Oprócz tego zostawiono otwarte, oświecając je ponuro, owe lochy, które tyle łez pochłonęły, tyle jęków stłumiły; nakoniec, kiedy przy dźwięku muzyki, dochodziłeś do miejsca, gdzie dawniej był wewnętrzny dziedziniec, spotykałeś salę balową rzęsiście oświetloną, ponad którą czytano słowa, będące tylko spełnieniem przepowiedni Cagliostra:

Tutaj tańcują.

Przy jednym z tysiąca stołów, ustawionych wkoło Bastylji, w zaimprowizowanym cieniu, dwaj ludzie pokrzepili siły wycieńczone całym dniem marszów, kontrmarszów i manewrów.
Mieli przed sobą ogromna kiełbasę, chleb czterofuntowy i dwie butelki wina.
— A! ani słowa! — rzekł, wychylając szklankę odrazu, młodszy z dwóch ludzi, noszący mundur kapitana gwardji narodowej, kiedy starszy miał ubiór stowarzyszonego — ani słowa! dobra to rzecz jeść, kiedy człowiek głodny, i pić, kiedy spragniony.
Potem dodał po chwili;
— Ale wam nie chce się jeść ani pić, ojcze Billot?
— Jadłem już i piłem — odparł tenże — a teraz głodnym i spragnionym jednej tylko rzeczy...
— Jakiej?.
— Powiem ci, kochany Pitoux, kiedy przyjdzie czas usiąść do stołu.
Pitoux nie widział złośliwości w odpowiedzi Billota. Billot mało jadł i mało pił, mimo dziennego zmęczenia i głodu; ale od wyjazdu z ViIllers-Cotterets do Paryża, i przez pięć dni, a raczej pięć nocy pracy na polu Marsowem. Billot również mało pił i jadł bardzo mało.
Pitoux wiedział, że niektóre choroby, nie będąc niebezpiecznemi, odbierają chwilowo apetyt najsilniejszym nawet organizmom, i za każdym razem, gdy zauważył jak je Billot, pytał go, dlaczego nie je; na to pytanie Billot odpowiadał, że nie głodny, a na odpowiedzi takiej poprzestawał Pitoux.
Jedno tylko przykrość sprawiało Pitoux: nie zmniejszenie apetytu u Billota, boć każdemu wolno jeść mniej lub więcej; zresztą im mniej Billot jadł, tem więcej zostawało dla Pitoux. Ale drażniła go powściągliwość w słowach zagrodnika.
Kiedy Pitoux jadł w towarzystwie, lubił mówić; zauważył, że rozmowa, nie przeszkadzając w połykaniu, pomaga do trawienia, a tak głębokie zapuściła ta uwaga korzenie w jego umyśle, że kiedy jadł sam, to śpiewał.
Naturalnie, gdy nie był smutny.
Ale Pitoux nie miał przyczyny do smutku, przeciwnie.
Życie jego w Haramoncie od niejakiego czasu stało się bardzo przyjemnem.
Pitoux, jak wiemy, kochał, a raczej uwielbiał Katarzynę; i czegóż potrzeba Włochowi lub Hiszpanowi, który uwielbia Madonnę? Widzieć Madonnę, klęczeć przed Madonna, modlić się do Madonny...
— Cóż robił Pitoux?
Skoro noc nadchodziła, przybywał do skały Clouise; widział Katarzynę: klęczał przed Katarzyna; modlił się do Katarzyny.
A dziewczyna, wdzięczna za wielkie usługi, jakie jej oddał Pitoux, pozwalała na to. Oczy jej zwrócone były gdzieindziej, daleko wyżej!...
Tylko od czasu do czasu miewał chwile zazdrości zacny chłopiec, kiedy nosił na pocztę list od Katarzyny do Izydora, lub z poczty list od Izydora do Katarzyny przynosił.
Ale, zważywszy wszystko, było to daleko lepsze położenie, niż pobyt jego na folwarku po powrocie z Paryża, kiedy Katarzyna poznawszy w nim demagoga, nieprzyjaciela szlachty i arystokratów, wypędziła go za drzwi, mówiąc, że niema dlań roboty.
Pitoux, który nie wiedział o stanie Katarzyny, nie wątpił, że tak trwać będzie wiecznie.
Dlatego opuścił Haramont z wielkim żalem, ale zmuszony swą wyższą rangą dać przykład gorliwości, pożegnał się z Katarzyną, polecając ją ojcu Clouis, i obiecując powrócić jak najprędzej.
Pitoux nie zostawił więc poza sobą nic, coby go miało smutnym uczynić.
W Paryżu żaden wypadek nie zrodził w nim też uczucia smutku.
Zastał doktora Gilberta, któremu zdał rachunek z dwudziestu pięciu luidorów, i przyniósł podziękowania trzydziestu trzech gwardzistów, ubranych dzięki tym dwudziestu pięciu luidorom; doktór Gilbert dał mu drugie dwadzieścia pięć, nietylko na użytek gwardji narodowej, ale i na jego własny.
Pitoux przyjął je poprostu i naiwnie.
Ponieważ dawał to pan Gilbert, który dla niego był bogiem, nie było grzechem przyjąć.
Kiedy Bóg zsyłał deszcz lub słońce, nigdy Pitoux na myśl nie przyszło osłonić się parasolem, aby odtrącić dary Boże.
Nie... on przyjmował jedno i drugie; i jak kwiatom, jak roślinom, jak drzewom, dobrze mu z tem było.
Gilbert zastanowiwszy się chwilę, podniósł piękną, myślącą głowę, i rzekł doń:
— Sądzę, kochany Pitoux, że Billot ma mi wiele rzeczy do opowiedzenia; czy nie chciałbyś podczas gdy ja z nim rozmawiać będę, odwiedzić Sebastjana?
— O! i owszem, panie Gilbercie — zawołał Pitoux, klaszcząc w ręce jak dziecko — miałem już wielką ochotę, tylko nie śmiałem spytać o pozwolenie.
Gilbert jeszcze chwilę pomyślał.
Potem, ująwszy pióro, napisał kilka słów, i do syna zaadresował.
— Masz — rzekł — weź dorożkę i jedź do Sebastjana; zapewne wskutek tego, co mu napisałem, będzie musiał odbyć pewną wizytę. Ty go tam zawieziesz i zaczekasz na niego, nieprawdaż, kochany Pitoux?... Może każe ci czekać godzinę może dłużej; ale znam twą uprzejmość; powiesz sobie, że mi wyświadczasz przysługę i nie będziesz się nudził.
— O nie!... bądź pan spokojny — rzekł Pitoux — ja się nigdy nie nudzę, panie Gilbercie. Zresztą, wezmę przechodząc koło piekarza dobry kawał chleba, a gdybym się nudził, będę jadł.
— Dobry środek!... — odrzekł Gilbert — tylko Pitoux — dodał z uśmiechem — podług higjeny nie trzeba jeść suchego chleba, dobrze jest pić przy jedzeniu.
— A więc — podjął Pitoux — kupię sobie kawałek sera i butelkę wina.
— Brawo!... — zawołał Gilbert.
Na taka zachętę, Pitoux wyszedł, zawołał dorożki i kazał się zawieść do kolegium świętego Ludwika; zażądał widzenia się z Sebastianem, który przechadzał się po ogrodzie, a porwawszy go w ramiona, jak Herkules Telefa, wycałował dowoli; postawił go potem na ziemi i oddał list ojca.
Sebastjan ucałował najprzód list, z szacunkiem i miłością, jakie miał dla swego ojca a po chwili namysłu:
— Pitoux — zapytał — czy ojciec mój nie mówił ci, że masz mnie gdzieś zaprowadzić?...
— Tak, gdybyś chciał?...
— O!... bardzo, bardzo — rzekł chłopiec żywo — powiesz memu ojcu, że przyjąłem to z radością.
— Dobrze!... — powiedział Pitoux — musi to być miejsce, gdzie się dobrze bawisz.
— Byłem tam tylko raz w życiu, Pitoux, i szczęśliwy jestem, że jeszcze powrócę.
— W takim razie — rzekł Pitoux — trzeba uprzedzić księdza Berardier, że wychodzisz; dorożka czeka na nas przed bramą.
— A więc, żeby nie tracić czasu, zanieś ty, Pitoux, list mego ojca do księdza, a ja pójdę poprawić ubranie i czekam cię na dziedzińcu.
Pitoux poszedł do dyrektora szkoły, otrzymał pozwolenie i wyszedł na dziedziniec.
Widzenie z księdzem Berardier zadowoliło miłość własną Pitoux; przed tem dał się poznać jako biedny wieśniak, ubrany w kask i z szablą, który w dniu zdobycia Bastylji takie zdumienie wywołał w kolegium swoja bronią i częścią ubrania, której mu brakło. Dzisiaj stanął w trójgraniastym kapeluszu, w niebieskim mundurze z białemi wyłogami, ze szlifami kapitana na ramieniu; dziś stanął z pewnością siebie, która nadaje poważanie współobywateli; dziś przedstawił się jako deputat do federacji; miał więc prawo do wszelkich względów.
Dlatego ksiądz Berardier miał dlań wszelkie względy.
Prawie jednocześnie z Pitoux wyszedł Sebastjan ze swego pokoju.
Sebastjan nie był już dzieckiem; był to śliczny młody chłopiec szesnasto, siedemnastoletni, którego kasztanowate włosy twarz okalały, a oczy niebieskie rzucały pierwsze ognie młodzieńcze, złociste, jak promienie dnia wschodzącego.
— Oto jestem — rzekł uradowany do Ludwika — jedźmy.
Pitoux patrzał na niego z tak wielką radością, połączoną ze zdziwieniem, że Sebastjan drugi raz zaproszenie swe musiał powtórzyć.
Pitoux podążył za młodym chłopcem, doszedłszy do kraty, rzekł do Sebastjana:
— A!... wiesz przecie, że nie znam potrzebnego adresu.
— Bądź spokojny — odparł Sebastjan.
Zwracając się do woźnicy wyrzekł:
— Ulica Coq-Heron. Nr. 0. pierwsza brama jadąc od ulicy Coquillere.
Adres ten w niczem nie objaśnił Pitoux.
Wsiadł do powozu, nie czyniąc żadnych uwag.
— Mój drogi Pitoux — powiedział Sebastjan — jeżeli osoba, do której jadą jest w domu, zostanę tam zapewne godziną, a może i dłużej.
— Nie krepuj się tem, Sebastjanie — odrzekł Pitoux, otwierając szerokie usta do uśmiechu — wypadek to przewidziany. Hej!... woźnico!... zatrzymaj się.
W rzeczy samej przejeżdżano koło piekarza; woźnica zatrzymał się, Pitoux wysiadł, kupił bochenek chleba dwufuntowy i wsiadł znowu.
Troszkę dalej, Pitoux zatrzymał dorożką przed szynkiem.
Kupił butelką wina i znów usiadł obok Sebastjana.
Nakoniec stanęli przed sklepem z wędlinami, a Pitoux kupił salcesonu wieprzowego.
— Teraz — rzekł — jedź prosto na ulicą Coq-Heron, mam wszystko co mi potrzeba.
— Dobrze — rzekł Sebastjan — rozumiem cię teraz i jestem zupełnie spokojny.
Powóz wtoczył się na ulice Coq-Heron, i zatrzymał się pod dziewiątym numerem.
W miarę jak podjeżdżali do tego domu, zdawało się, że Sebastjan gorączkował się coraz bardziej. Stał w dorożce, wychylał głową za drzwiczki i wołał, mimo, że to wcale biegu koni nie przyśpieszało:
— Jedź-że, jedź, prędzej!...
Tymczasem, jak każda rzecz dobiega do celu, strumień do rzeczki, rzeczka do rzeki, rzeka do oceanu, tak i powóz zatrzymał się wreszcie na ulicy Coq-Heron, pod dziewiątym numerem. Wtedy nie czekając pomocy woźnicy, Sebastjan otworzył drzwiczki, ucałował po raz ostatni Pitoux, skoczył na ziemią, a zadzwoniwszy i zapytawszy o panią hrabiną de Charny, nie czekając odpowiedzi, rzucił się ku pawilonowi.
Odźwierny, widząc ładne paniątko, dobrze ubrane, nie próbował go zatrzymać, a ponieważ hrabina była w domu i nikt nie życzył sobie wejść więcej, zamknął tylko drzwi.
W przeciągu pięciu minut, kiedy Pitoux krajał nożem mięso, trzymając między kolanami otwartą butelką wina i gryząc pięknemi zębami miękki chleb i chrupiącą skórką, drzwiczki dorożki otworzyły się, a odźwierny z czapką w ręku, wypowiedział te słowa, które Pitoux dwa razy powtórzyć sobie kazał:
— Pani hrabina de Charny prosi pana kapitana Pitoux, aby zechciał wejść do niej, zamiast oczekiwać na pana Sebastjana w dorożce.
Pitoux, jakeśmy powiedzieli, słowa te kazał sobie dwa razy powtórzyć, a kiedy nie można było powątpiewać, zawinął z westchnieniem w papier napoczęte mięso i oparł o róg powozu, ostrożnie, żeby się nie wylała, butelka wina.
Potem, oszołomiony wypadkiem, poszedł za odźwiernym. Ale większem jeszcze było jego zdumienie, kiedy zastał w przedpokoju piękną damą, która przyciskając Sebastjana do piersi, wyciągała doń ręką:
— Panie Pitoux — rzekła — uczyniłeś mi tak wielką i niespodziewaną radość, przyprowadzając mi Sebastjana, że chciałam ci sama podziękować.
Pitoux patrzył, bełkotał, ale zostawi] rękę pięknej pani wyciągniętą.
— Weź tę ręką i pocałuj ją, Pitoux — powiedział Sebastjan: — moja matka pozwala.
— Twoja matka?... — wymówił Pitoux.
Sebastjan skinął głową potakująco.
— Tak, jego matka — rzekła Andrea ze wzrokiem, błyszczącym radością — jego matka, której przyprowadziłeś go po dziewięciu miesiącach niewidzenia: jego matka, która go raz tylko widziała, a która, w nadziei, że mi go jeszcze raz przyprowadzisz, nie chcę mieć dla ciebie tajemnicy, chociaż byłaby ona jej zgubą, gdyby była znaną.
Ile razy przemawiano do serca lub prawości Pitoux, zacny chłopiec pozbywał się obawy i wahania.
— O!... pani!... — zawołał, chwytając wyciągniętą rękę hrabiny de Charny i całując ją — bądź spokojna, tajemnica twoja jest tutaj.
I, prostując się z pewną godnością, położył rękę na sercu.
— Teraz, panie Pitoux — ciągnęła hrabina — mój syn mi mówił, że jeszcze nie jadłeś śniadania; wejdź do jadalnej sali, i podczas gdy ja będę rozmawiała z Sebastianem, dozwolisz mi tego szczęścia, nieprawdaż?... podadzą ci posiłek i wynagrodzisz sobie czas stracony.
I pożegnawszy Pitoux spojrzeniem, jakiego nigdy nie miała dla najbogatszych panów dworu Ludwika XV lub Ludwika XVI, pociągnęła za sobą Sebastjana przez salon, aż do sypialnego pokoju, zostawiając Pitoux dość jeszcze oszołomionego, i czekającego spełnienia obietnicy.
W parę minut też spełniono tę obietnicę. Dwa kotlety, kurczę na zimno, i słoiczek konfitur postawiono na stole, obok tego butelkę wina Bordeaux, szklankę z weneckiego kryształu cienkiego jak muślin, i kilka talerzyków z chińskiej porcelany.
Mimo eleganckiego podania, nie śmiemy twierdzić, że Pitous nie żałował swego chleba, mięsa i butelki wina z zieloną pieczątką.
Kiedy spożywszy kotlety, zabierał się do kurczęcia, drzwi od sali jadalnej otworzyły się i jakiś młody szlachcic wszedł do salonu.
Pitoux podniósł głowę, szlachcic zwrócił oczy, oba poznali się i z piersi ich wybiegł podwójny okrzyk:
— Wicehrabia de Charny!...
— Anioł Pitoux!...
Pitoux powstał, serce jego biło gwałtownie. Widok młodego szlachcica przypomniał mu najboleśniejsze wzruszenia, jakie kiedykolwiek uczuwał.
Izydorowi zaś, widok Pitoux przypominał jedynie to, co Katarzyna wyznała, że chłopcu temu zawdzięcza.
Nie wiedział i nie przypuszczał nawet tej głębokiej miłości Pitoux dla Katarzyny: miłości, w której Pitoux czerpał siły do poświęcenia.
Podszedł więc prosto ku Ludwikowi, w którym mimo munduru kapitana, przyzwyczajenia dawały poznać wieśniaka z Haramontu, chłopa z folwarku Billota.
— A!... to ty, panie Pitoux — powiedział — zachwycony jestem, że cię widzę, aby podziękować za usługi, któreś nam oddał.
— Panie wicehrabio — odparł Pitoux głosem dość stanowczym, chociaż czuł drżenie w całem ciele — usługi te oddałem pannie Katarzynie, i tylko jej samej.
— Tak, do chwili, w której dowiedziałeś się, że ją kocham, ale odtąd, miałem udział w odbieraniu tych usług, a ponieważ tak na otrzymywanie mych listów z poczty, jak i na budowę tej małej chatki koło skały Clouise, musiałeś wydać cośkolwiek...
I Izydor włożył rękę do kieszeni, jakby zapytując sumienia Pitoux.
Ale ten go zatrzymał.
— Panie — rzekł z godnością, która niekiedy ze zdziwieniem w nim spostrzegano — oddaję usługi, kiedy mogę, ale nie każę sobie za nie płacić; zresztą, powtarzam raz jeszcze, oddałem je pannie Katarzynie. Panna Katarzyna jest moją przyjaciółką; jeżeli sądzi, że mi jest winna cośkolwiek, to niech sama dług ten ze mną załatwi; ale pan, panie wicehrabio, nic mi nie jesteś winien, bo czyniłem wszystko dla panny Katarzyny, a nic dla pana; nie masz mi nic do ofiarowania.
Te słowa, a nadewszystko ton, jakim były wymówione, uderzyły Izydora; może dopiero wtedy spostrzegł, że ten co je wyrzekł, miał na sobie mundur i szlify kapitana.
— Owszem, panie Pitoux — nalegał Izydor, skłaniając lekko głową — winien ci coś jestem i mam ci coś do ofiarowania. Winien ci jestem podziękowanie, a ofiaruję moją rękę; sądzę, że uczynisz mi przyjemność i zaszczyt przyjęcia jednego i drugiego.
Taka była wielkość w ruchach i odpowiedzi Izydora, że Pitoux zwyciężony, wyciągnął rękę i dotknął końcem palców dłoni Izydora.
W tej samej chwili, hrabina de Charny ukazała się na progu salonu.
— Panie wicehrabio — rzekła — chciałeś się widzieć ze mną, oto jestem.
Izydor skłonił się Pitoux i na zaproszenie hrabiny przeszedł do salonu.
Ale kiedy drzwi chciał zamknąć za sobą, aby być sam na sam z hrabiną, Andrea zatrzymała je i zostały półotwarte.
Pitoux mógł więc słyszeć o czem mówiono w salonie.
Zauważył, że z drugiej strony salonu, drzwi przeciwległe, prowadzące do sypialnego pokoju, były także otwarte; tak więc niewidzialny Sebastjan mógł wysłuchać rozmowy hrabiny z wicehrabią, jak ją słyszał Pitoux.
— Chciałeś się pan widzieć ze mną? — mówiła hrabina do swego szwagra. — Czy mogę wiedzieć, co mi sprowadziło przyjemność twych odwiedzin?
— Pani — rzekł Izydor — wczoraj miałem wiadomość od Oliviera; jak i w innych listach, poleca mi złożyć u stóp twoich jego wspomnienie; nie może określić kiedy powróci, i szczęśliwym będzie, jak mi pisze, jeżeli uzyska od ciebie, pani, wiadomości, gdybyś zechciała łaskawie oddać mi list do niego, lub tylko przezemnie przesłać mu pozdrowienie.
— Panie — odrzekła hrabina — do dziś dnia nie miałam sposobności odpowiedzieć na list pana de Charny, ponieważ nie wiem gdzie jest; lecz chętnie korzystać będę z pańskiego pośrednictwa, aby mu przesłać to, co winna jest mężowi żona posłuszna i szanująca go. Jutro więc, jeżeli pan zechcesz wziąć list do pana de Chary, będzie gotowy.
— Napisz pani list — powiedział Izydor — lecz zamiast jutro, przyjdę po niego w pięć lub sześć dni; muszę odbyć podróż koniecznie, a nie wiem, jak długo potrwa. Ale, gdy będę z powrotem, przyjdę złożyć pani moje uszanowanie i odebrać polecenie.
Izydor skłonił się hrabinie, która mu ukłon oddawszy, bezwątpienia inne wyjście wskazała, bo nie przeszedł już przez salę jadalna, gdzie Pitoux skończywszy kurczę, brał się do słoika z konfiturami.
Zjadł już był oddawna słoik konfitur, szklanka i butelka po winie oddawna próżne były, kiedy ukazała się hrabina, prowadząc Sebastjana.
Trudno było poznać zimna pannę de Taverney, lub poważna hrabinę de Charny, w młodej matce, wspartej na swem dziecięciu. Oczy błyszczały radością, usta opromieniał uśmiech niewymowny, łzy nieznanej słodyczy, po raz pierwszy wylane, pokryły jej lica barwą różową, która dziwiła samą Andreę, a która wywołała miłość macierzyńska, przez dwie godziny spędzone z synem.
Okryła raz jeszcze pocałunkami twarz Sebastiana; potem oddała go Ludwikowi, którego zapracowane ręce ściskała w białych dłoniach, wydających się marmurem ogrzanym i zmiękczonym.
Sebstjan zaś całował Andreę ze zwykła sobie gwałtownością i zapałem, które tylko nieostrożny okrzyk Andrei, kiedy jej mówił o Gilbercie, mógł w nim ostudzić.
Ale w godzinach samotności, w kolegium Ś-go Ludwika, podczas spacerów w ogrodzie, luby duch matki ukazał się znowu i powoli miłość do serca dziecka wracała; dlatego list Gilberta pozwalający mu spędzić z matka kilka godzin, zadawalał najgorętsze i najtajniejsze młodego chłopca życzenia.
Wielka to była delikatność ze strony Gilberta, w opóźnieniu tego widzenia; pojmował, że gdyby sam Sebastjana do Andrei poprowadził, odjąłby jej przytomnością swoją, połowę szczęścia, jakie, widząc syna, uczuwała, a gdyby posłał go z kim innym, niż z Pitoux, tym chłopcem z sercem i dusza naiwną, zdradziłby cudzą tajemnicę.
Pitoux pożegnał hrabinę de Charny, i bez zapytania, nie rzuciwszy nawet koło siebie ciekawem okiem, wyprowadził Sebastjana, który na pół odwrócony pocałunki swej matce zasyłał i wsiadł do dorożki, gdzie znalazł swoje mięso, chleb i butelkę wina, w rogu powozu opartą.
Równie w tem jak i w podróży z Villers-Cotterets nie było nic dla Pitoux zasmucającego.
Od wieczora Pitoux pracował na polu Marsowem, a czynił to i dni następnych; odebrał tam wiele powinszowań od pana Maillarda, który go poznał i od pana Bailly, któremu się przedstawił; zastał tam panów Eljasza i Hullin, równie jak i on, zdobywców Bastylji; widział bez zazdrości jak nosili medal, do którego Billot i on takież mieli prawo jak i tamci. Wreszcie, gdy nadszedł ów dzień ważny, poszedł z Billotem zająć miejsce w szeregach, przy bramie Saint-Denis. Trzy razy z rozmaitych sznurów pochwycił szynkę, chleb i butelkę wina.
Kiedy wszedł król, udał się na swoje miejsce i widział z głębokiem uczuciem zadowolenia, że przedstawicielem jego, jako gwardzisty narodowego jest generał Lafayette. Po wyrzeczeniu przysiąg, strzelaniu z armat, kiedy Lafayette na białym koniu objeżdżał szeregi swych drogich towarzyszy, z radością uczuł Pitoux, że generał go poznał, i dostało mu się jedno z kilkudziesięciu uściśnień dłoni, jakie generał w dniu tym zamienił. Poczem Pitoux opuścił pole Marsowe z Billotem, zatrzymując się tylko dla zobaczenia zabaw, iluminacyj i fajerwerków na polach Elizejskich. Nakoniec, ażeby nic z rozrywek tego wielkiego dnia nie stracić, kiedy inny padałby był ze zmęczenia, on, który nigdy zmęczenia nie znał, przyszedł do Bastylji, gdzie znalazłszy próżny stół w narożnej wieży, kazał sobie przynieść dwa funty chleba, dwie butelki wina i kiełbasę.
Dla człowieka, który słyszał jak Izydor swą kilkodniową nieobecność hrabinie de Charny zapowiadał, a nie wiedział, że wicehrabia w Villers-Cotterets te kilka dni przepędzi; dla człowieka, który nie wiedział, że tydzień temu Katarzyna powiła chłopca, że w nocy domek Clouise opuściła, że tegoż ranka przybyła do Paryża z Izydorem, że z krzykiem rzuciła się w głąb powozu, spostrzegłszy jego i Billota przy bramie Saint-Denis, naturalnie nic nie było smutnego w tej pracy na polu Marsowem, w spotkaniu z panami Mailard, Bailly, Eljaszem i Hullin; w tańcu z aktorką opery; w uścisku ręki i wdzięczności Lafayetta; wreszcie w iluminacjach, fajerwerkach, w tej sztucznej Bastylji i w tym stole obciążonym chlebem, kiełbasą i dwiema butelkami wina.

Jedna tylko rzecz mogła zasmucić Pitoux, to jest smutek Billota.

ROZDZIAŁ XXVIII.
SCHADZKA.

Dlatego, jakeśmy już na początku poprzedniego rozdziału widzieli, tak dla utrzymania własnej wesołości, jak i dla rozproszenia smutku Billota, Pitoux postanowił rozmawiać.
— Powiedz-że tylko, ojcze Billot — zaczął Pitoux po chwili milczenia, podczas której zdawał się gromadzić zapasy słów, jak strzelec przed strzałem zaopatruje w kule — któżby u djabła mógł zgadnąć temu rok i dwa dni, kiedy panna Katarzyna przecinała wiążąco mnie sznury... tym oto nożem... i dawała mi luidora... któżby zgadł, że w rok i dwa dni, tyle się stanie wypadków?
— Nikt — odpowiedział Billot — a Piotux nie spostrzegł nawet jak straszne spojrzenie rzuciło nań oko dzierżawcy, gdy wymawiał imię Katarzyny.
Pitoux zaczekał, czy Billot nie doda jeszcze czego do jedynego słowa odpowiedzi na okres dość długi i jak mu się zdawało, nieźle ułożony.
Nie zważając, że Billot milczy, Pitoux jak ów strzelec, znów nabił broń i próbował po raz drugi: Powiedz, ojcze Billot — ciągnął — ktoby z nas powiedział, kiedyście biegli za mną po płaszczyźnie Ermenonville; kiedy tylko co nie zabiliście w tym pędzie mnie i Badeta, kiedyście mnie dogonili, kiedym za wami wsiadł na konia w Dammartin, aby być prędzej w Paryżu, kiedy przybywszy do Paryża, zastaliśmy palące się rogatki, kiedy nas na przedmieściu Villette popychali kajzerlichy, kiedy spotkaliśmy procesje wołającą: „Niech żyje Necker!“ „Niech żyje książę Orleański!“ — kiedyście mieli zaszczyt nieść jeden kij u noszy, na których stały popiersia tych dwóch wielkich ludzi, podczas gdy ja próbowałem ocalić życie Margota — kiedy niermcy strzelali do nas na placu Vendome i kiedy biust pana Neckera spadł wam na głową, kiedyśmy uciekali ulica St. Honoriusza, krzycząc: „Do broni! mordują naszych braci!“, któżby nam był wtedy powiedział, że zdobędziemy Bastylję?
— Nikt — odpowiedział dzierżawca tak lakonicznie, jak i za pierwszym razem.
— Do djabła! — rzekł Pitoux do siebie, poczekawszy chwilę — ten widać się zawziął. Dalej! dajmy ognia po raz trzeci.
I głośno wyrzekł:
— Powiedz mi, ojcze Billot, któżby myślał, kiedyśmy wzięli Bastylją, że w rok po jej zdobyciu ja będę kapitanem, wy, sfederowanym, i że będziemy wieczerzali obaj, ja szczególniej, w liściastej Bastylji zasadzonej właśnie tu, gdzie tamta się wznosiła? Ha! ktoby temu uwierzył?
— Nikt — odrzekł Billot, bardziej jeszcze niż pierwej zachmurzony.
Pitoux poznał, że niepodobna było skłonić dzierżawcą do rozmowy, ale pocieszył się myślą, że wolno mu gadać samemu.
Ciągnął więc dalej, zostawiając Billotowi prawo odpowiedzi, gdyby mu się podobało.
— Kiedy pomyślę, że właśnie rok temu weszliśmy do Ratusza, żeście wzięli pana de Flesselles za kołnierz, żeście mu kazali, podczas, gdy ja trzymałem straż u drzwi, wydać proch i napisać bilecik do pana de Launay; że rozdawszy proch, rozdzieliliśmy się z panem Marat, który poszedł do Inwalidów, aby się zwrócić ku Bastylji; że w Bastylji zastaliśmy pana Gonchona, ludowego Mirabeau, jak go nazywano... Wiecie, co się stało z panem Gonchon, ojcze Billot? Hę! wiecie, co się z nim stało?
Billot głową dał znak przeczący.
— Nie wiecie? — ciągnął Pitoux. — Ani ja także. Może to samo co i z Bastylją, co i z panem de Flesselles, to, co się stanie i z nami — dodał filozoficznie Pitoux; — pulvis es et in pulverem reverteris?. Kiedy pomyślą, że przez te drzwi, których Już teraz niema, weszliście, podyktowawszy panu Maillardowi notę o szkatułce, którą miałem odczytać ludowi, gdybyście nie wrócili, kiedy pomyślę, że w tej to dziurze, spotkaliście pana do Launay! Biedny człowiek! widzą go jeszcze w popielałem ubraniu i trójgraniastym kapeluszu, ze wstęgą czerwoną i szpadą! jeszcze jeden, który poszedł za panem de Flesselles! Kiedy pomyślę, że to pan de Launay pokazał wam całą Bastylję, pozwolił ją obejrzeć i zmierzyć... mury mające u podstawy stóp trzydzieści a u wierzchołka piętnaście! żeście z nim na wieżę wchodzili, i że groziliście mu nawet, gdyby nie był grzecznym, rzucić się z nim z wieży na dół; kiedy pomyślę, że schodząc pokazywał wam tę armatę, która w dziesięć minut potem wysiałaby mnie w ślady pana de Flesselles, gdybym nie znalazł jakiegoś załamu w murze, aby się schronić, i kiedy pomyślę w końcu, że obejrzawszy to wszystko, jakby to szło o zdobycie śpichlerza, gołębnika lub wiatraka, powiedzieliście: „Przyjaciele, weźmy Bastylję!“ i żeśmy ją wzięli, tę sławną Bastylję, a tak dzielnieśmy się z nią uwinęli, że oto dziś w miejscu, gdzie istniała, siedzimy, pijąc wino burgundzkie, właśnie tam, gdzie stała wieża zwana trzecia Berthaudiere, i gdzie był doktór Gilbert! Co za dziwne zdarzenie! I kiedy wspomnę sobie o tem zamięszaniu, krzykach, hałasie... Ale — rzekł Pitoux — hałas, cóż to za hałas? Powiedz, ojcze Billot, coś się stało; wszyscy biegną, wszyscy wstają; chodźcież zobaczyć jak i inni, chodźcie!
Pitoux podniósł Biilota, wziął go pod ramię i obadwaj, Pitoux z ciekawością, Billot obojętny, udali się w stronę, skąd hałas pochodził.
Hałas ten spowodował jeden człowiek, obdarzony rzadkim przywilejem wywoływania wrzawy, gdziekolwiek stąpił.
Pośród krzyków rozróżniono wołania: „Niech żyje Mirabeau!“ wychodzące z piersi potężnych.
Był to w rzeczy samej Mirabeau, który z jakąś kobietą przy szedł zwiedzić nową Bastylję, a zostawszy poznanym, spowodował cały ten hałas.
Kobieta była zakwefiona.
Kto inny, nie Mirabeau, przestraszyłby się może tego tłumu, który ciągnął za nim a szczególniej, słysząc wśród chwalących go okrzyków, kilka głosów głuchej pogróżki, głosów, które ścigały wóz triumfatora rzymskiego, szepcąc mu: „Cezarze, nie zapominaj, że jesteś śmiertelnym!“
Ale on, człowiek burz, który zdawał się oddychać tylko wśród piorunów i błyskawic, oddalał się z twarzą uśmiechniętą, z okiem spokojnem i nakazującem, trzymając pod rękę nieznaną kobietę, która drżała za podmuchem jego straszliwej popularności.
— A! pan de Mirabeau! — rzekł Pitoux: — proszę! to Pan de Mirabeau, Mirabeau szlachecki? Pamiętasz, ojcze Billot, że mniej więcej tutaj poznaliśmy pana Gonchon, Mirabeau ludowego, a ja powiedziałem wam: „Nie wiem, jak wygląda Mirabeau szlachecki, ale ludowy jest bardzo brzydki!“ A więc, wiesz, że dziś zobaczywszy ich obydwóch, uważam ze obaj są brzydcy; ale to nie przeszkadza, aby oddać hołd wielkiemu człowiekowi.
I Pitoux, stanąwszy na krześle a z krzesła skoczywszy na, stół i zakładając trójgraniasty kapelusz na koniec szpady, krzyknął:
— Niech żyje Mirabeau!
Billot nie okazał ani sympatji, ani antypatji, złożył tylko ręce na potężnej piersi i mruknął ponurym głosem:
— Mówią, że zdradza lud.
— Ba! — rzekł Pitoux — mówiono to o wszystkich wielkich ludziach, od Arystydesa do Cycerona.
I głosem pełniejszym i dźwięczniejszym jeszcze, krzyknął „Niech żyje Mirabeau!“ podczas gdy sławny mówca znikał, ciągnąc za sobą wir ludzi, hałasu i krzyków.
— Mniejsza o to — rzekł Pitoux, skacząc ze stołu — rad jestem, żem widział pana de Mirabeau... Chodźmy skończyć kiełbasę i druga butelkę, ojcze Billot.
I pociągnął dzierżawce do stołu, gdzie czekały na nich resztki jedzenia, ale gdzie jakiś nieznajomy, przysunąwszy sobie trzecie krzesło, zdawał się na nich także oczekiwać.
Pitoux patrzył na Billota, który spoglądał na nieznajomego.
Prawda, że był to dzień braterskości, i poufałość miedzy obywatelami była dozwoloną; ale w oczach Pitoux, który nie dokończył ani kiełbasy, ani drugiej butelki, była to poufałość zbyt wielka, za którą jednak nieznajomy nie przepraszał ani Billotna, ani Pitoux, ale patrzył na nich z pewnem sobie właściwem szyderstwem.
Zapewne Billot nie miał usposobienia znosić tego wzroku, bo szybko posunął się ku nieznajomemu, ale nim dzierżawca zdążył usta otworzyć, nieznajomy uczynił znak masoński, na który Billot odpowiedział.
Ci ludzie nie znali się, to prawda, ale byli braćmi.
Zresztą nieznajomy miał na sobie jak i Billot ubiór stowarzyszonego, tylko z pewną zmianą, po której Billot poznał, że ten, kto go nosił w dniu tym, należy do małej grupy cudzoziemców Anacharsisa Clootza, przedstawiał na uroczystości deputacie rodu ludzkiego.
Po zamienionym znaku z nieznajomym, Billot i Pitoux zasiedli na swoich miejscach. Billot schylił nawet głową, jakby z ukłonem, a Pitoux uśmiechnął się wdzięcznie. Ponieważ jednak obaj wzrokiem zapytywali nieznajomego, on pierwszy przemówił!
— Nie znacie mnie, bracia — rzekł — a jednak ja znam was obu.
Billot utkwił w nim wzrok; Pitoux prędzej wywnętrzający się, zawołał:
— Ba! doprawdy, pan znasz nas?
— Znam cie, kapitanie Pitoux — powiedział nieznajomy; — znam cię, dzierżawco Billocie.
— To prawda — rzekł Pitoux.
— Czemu twarz twoja ponura, Billocie? — spytał nieznajomy, Czy dlatego, że tobie, zwycięzcy Bastylji, zapomniano zawiesić medalu 14 lipca i oddać honorów jako panom Maillard, Eliaszowi i Hullin?
Billot uśmiechnął się pogardliwie.
— Jeżeli mnie znasz, bracie — odezwał się — powinieneś wiedzieć, że rzecz tak nędzna, nie może takiego serca zasmucić jak moje.
— A więc czy dlatego, że we wspaniałości swej duszy na próżno usiłowałeś sprzeciwie się morderstwom de Launaya, Foulona lub Berthiera?
— Robiłem co mogłem i w miarę sił moich, aby tych zbrodni nie popełniono — rzekł Billot. — Nieraz we snach widziałem te ofiary, a żadna mnie nie oskarżała.
— Czy dlatego, że wróciwszy po piątym i szóstym października, znalazłeś w domu puste stodoły i ziemie leżące odłogiem?
— Jestem bogaty — rzekł Billot — nie znaczy to dla mnie nic, że jedne zbiory przepadły.
— A więc — rzekł nieznajomy patrząc w oczy Billotowi — dlatego, że córka twoja Katarzyna?...
— Cicho! — szepnął dzierżawca, chwytając za ramię nieznajomego — nie mówmy o tem.
— Dlaczego — rzekł tenże — kiedy mówię, aby ci dopomóc w zemście?
— Skoro tak — odparł Billot, blednąc i uśmiechając się równocześnie — to rzecz inna, mówmy.
Pitoux nie myślał ani jeść, ani pić; patrzał na nieznajomego, jak na czarodzieja.
— I — ciągnął z uśmiechem nieznajomy — jak myślisz się zemścić? Czy pospolicie, zabijając jednostkę, jak to już chciałeś uczynić?
Billot zbladł tak, że aż stał się przezroczystym: Pitoux uczuł dreszcz, przebiegający po ciele.
— Czy prześladując całą kastę?
— Tak, prześladując całą kastę — odrzekł Billot — bo zbrodnia jednego jest zbrodnią wszystkich, a pan Gilbert, któremu się poskarżyłem, powiedział mi: „Biedny Billocie, to co tobie, zdarzyło się to i stu tysiącom ojców! Coby robiła młoda szlachta, gdyby nie uwodziła dziewcząt z ludu, a stara gdyby nie obdzierała króla?“
— A! Gilbert ci to powiedział?
— Znacie go?
Nieznajomy uśmiechnął się.
— Znam wszystkich ludzi — rzekł — tak, jak znam ciebie, Billocie, dzierżawco z Pisseleu; jak znam Anioła Pitoux, kapitana gwardji narodowej w Haramoncie, jak znam wicehrabiego Izydora de Charny, pana na Boursonne, jak znam Katarzynę.
— Mówiłem ci, żeby tego imienia nie wymawiał, bracie.
— A to dlaczego?
— Bo niema już Katarzyny.
— Cóż się z nią stało?
— Umarła!
— Ale nie, nie umarła, ojcze Billot — zawołał Pitoux — ponieważ...
I bezwiątpienia dodałby:
— Ponieważ ja wiem, gdzie jest, i widzą ją codzień — kiedy Billot powtórzył głosem niedozwalającym przeczyć:
— Umarła!
Pitoux skłonił się; zrozumiał.
Katarzyna, dla innych może żyjąca, dla ojca swego umarła.
— A! a! — rzekł nieznajomy — gdybym był Dyogenesem, zgasiłbym latarką: zdaje mi się, że spotkałem człowieka.
Potem wstając i podając ramią Billotowi:
— Bracie — rzekł — chodź, przejdź się ze mną, tymczasem ten chłopak zje kiełbasę i wino.
— Chętnie — powiedział Billot — zaczynam rozumieć, co mi ofiarujesz.
I biorąc pod ręką nieznajomego, dodał:
— Czekaj mnie tu, Pitoux, ja powrócę.
— Ojcze Billot — przerwał Pitoux — jeżeli długo siedzieć będziecie, ja się tu zanudzę; zostało mi tylko pól szklanki wina i ostatni kęs kiełbasy.
— Dobrze, mój poczciwy Pitoux — rzekł nieznajomy — znany mi jest twój apetyt, i zaraz ci przyślę coś na zaspokojenie cierpliwości.
W rzeczy samej niedługo na stole butelka wina, chleb i kiełbasa, ukazały się przed oczyma Pitoux.
Pitoux nic nie rozumiał, był niespokojny, zdziwiony, a każde wzruszenie dodawało mu apetytu.
Uczuł więc niepohamowaną chęć uczynić zaszczyt przysłanym prowizjom, a gdy się zabrał do nich z całą gorliwością, Billot powrócił sam, spokojny, a z czołem oświeconem światłem radosnem, zajął swe miejsce za stołem.
— I cóż — zapytał Pitoux dzierżawcę — cóż tam nowego, ojcze Billot?
— Tyle nowego, że jutro sam wrócisz, Pitoux.
— A wy? — spytał kapitan gwardji narodowej.

— Ja? — rzekł Billot. — Ja, zostaję.

ROZDZIAŁ XXIX.
LOŻA NA ULICY PLATRIERE.

Jeżeli czytelnicy nasi, po tygodniu od ostatnich wypadków upłynionym, zechcą odnaleźć główne osoby, które nietylko ważne były w przeszłości, ale i w przyszłości role swa odegrają, trzeba, ażeby poszli za nami do owego wodotrysku przy ulicy Platriere, gdzieśmy widzieli Gilberta dzieckiem i gościem Rousseau, kiedy tam suchy chleb maczał. Stąd będziemy śledzili człowieka, który przejdzie tedy niezawodnie, a poznamy go już nie w ubiorze stowarzyszonego, po odjeździe stu tysięcy stowarzyszonych mogącego zwrócić uwagę większą, niżeliby życzył sobie, ale zobaczymy go w ubraniu prostem, choć znanem, bogatego dzierżawcy z okolic Paryża.
Nie potrzebuje objaśniać czytelnika, że ta osobistością jest Billot. On to, minąwszy ulice Saint-Honore i kraty pałacu Palais-Royal, któremu powrót księcia Orleańskiego z ośmiomiesięcznego wygnania wrócił dawna wspaniałość, kieruje się na lewo ku ulicy Granville i bez wahania wchodzi na ulice Platriere.
Tymczasem doszedłszy naprzeciw wodotrysku, gdzie go oczekujemy, zatrzymuje się, waha, nie dlatego, że brak mu odwagi, bo gdyby zacny dzierżawca zdecydował się iść do piekła, szedłby tam nie blednąc, ale brakło mu świadomości.
I, w rzeczy samej, dla nas, co kroki jego śledzimy, nie trudno zauważyć, że ogląda drzwi każde, jak człowiek, który nie chce się omylić.
Pomimo tak pilnego oglądania przeszedł dwie trzecie ulicy, nie znalazłszy tego, czego szukał; aż oto przejście tamuje mu grupa obywateli skupiona około muzykantów, wśród których wznosi się głos jeden śpiewający piosnki okolicznościowe; nie wzbudziłyby one zapewne tak wielkiej ciekawości, gdyby kilka strofek każdej piosnki nie tworzyło epigramów dotyczących osobistości.
Między innemi jest tam jedna zatytułowana Maneżem, która wzbudza w słuchaczach okrzyki radości. Ponieważ zgromadzenie narodowe zajmuje dawne miejsce maneżu, nie tylko więc różne barwy Zgromadzenia przybrały odcienia rasy końskiej, białe i czarne, bułane i gniade, ale i osobistości dostały imiona koni: Mirabeau nazywa sie Swowolnym; hrabia de Clermont-Tonnere, ponurym: ksiądz Maury, narowistym; Thouvet, przerażającym; Bailly, szczęśliwym.
Billot zatrzymał się na chwilę, słuchając tych docinków więcej zuchwałych, niż dowcipnych; potem przesunął się koło muru i zniknął w tłumie.
Zapewne w grupach tych znalazł co chciał, bo nie widać go już wychodzącego z drugiej strony.
Zobaczymy, idąc za Billotem, co zakrywa ta grupa ludzi.
Drzwi niskie z trzema literami kredą czerwona nakreślonemi, które zapewne jako znak zebrania dzisiejszego, jutro rano zostaną zmazane.
Te trzy litery są to: L. P. D.
Drzwi zdają się być wejściem do piwnicy; schodzi się kilka schodków, potem następuje ciemny korytarz.
Zapewne to drugie objaśnienie dopełniało pierwszego, bo Billot ujrzawszy trzy litery, znak dla nieumiejącgo czytać niezrozumiały, przeliczył ośm stopni a następnie śmiało puścił się w korytarz.
Na jego końcu drgało blade światełko; siedział tu jakiś człowiek, udający, że czyta gazetę.
Na odgłos kroków Billota, podniósł głowę, i z jednym palcem na piersi opartym, oczekiwał.
Billot zgjął ton palec i w kształcie kłódki na usta położył.
Był to zapewne znak przejścia, którego tajemniczy odźwierny oczekiwał, bo pchnął na prawo drzwi niewidzialne, gdy były zamknięte i wskazał Billotowi schody wąskie, prowadzące pod ziemię.
Billot wszedł; drzwi zamknęły się za nim szybko, lecz pocichu.
Teraz dzierżawca odliczył stopni siedmnaście i przybywszy do końca, szepnął do siebie półgłosem:
— Dobrze! oto jestem.
O kilka kroków przed jakimiś drzwiami powiewała firanka.
Billot podszedł prosto, podniósł firankę i znalazł się w wielkiej sali okrągłej, podziemnej, gdzie było już około pięćdziesięciu osób.
Do sali tej, wraz z Rousseau, piętnaście czy szesnaście lat temu, czytelnicy nasi także schodzili.
Jak za czasów Rousseau, mury jej były obite płótnem białem i czerwonem, na którem splatały się: cyrkiel, ekierka i pion.
Jedyna lampa zawieszona u sklepienia rzucała w środku blade światło, które niedostatecznie oświetlało tych, co nie chcąc być poznanymi, trzymali się na uboczu.
Estrada, na którą po czterech stopniach się wchodziło, czekała na mówców, a w części jej najbliższej ściany stał pusty fotel przed biurkiem, czekający na prezesa.
W kilka minut sala napełniła się tak, że nie można było się ruszyć z miejsca. Byli tam ludzie wszystkich stanów i powołań, od wieśniaka do księcia, którzy przychodzili jeden po drugim, jak Billot, a nie znając się lub znając, zajmowali miejsca przypadkiem lub według sympatji.
Każdy z tych ludzi miał pod ubraniem albo fartuch mularski, jeżeli był prostym wolnomularzem albo szarfę iluminatorów, jeżeli był razem wolnomularzem i iluminatorem, czyli przypuszczonym do wielkiej tajemnicy.
Trzech tylko ludzi nie miało tego ostatniego znaku, lecz tylko fartuch masoński.
Jednym był Billot, drugim młodzieniec lat dwudziestu; trzecim, mężczyzna lat czterdziestu dwóch, który, sądząc po ruchach, zdawał się należeć do najwyższej sfery społeczeństwa.
W kilka sekund po wejściu tego ostatniego, które nie sprawiło więcej hałasu od wejścia najskromniejszego z członków zgromadzenia, otwarły się drzwi ukryte i ukazał się prezes mający na sobie oznaki Wielkiego-Wschodu i Wielkiego Kopta.
Billot wydał lekki okrzyk zdziwienia; prezes, przed którym wszystkie się głowy skłaniały, był owym stowarzyszonym z Bastylji.
Wszedł powoli na estradę, a zwracając się do zgromadzana, rzekł:
Bracia, mamy dziś dwie rzeczy do załatwienia; ja mam przyjąć trzech nowych adeptów i zdać wam rachunek z mego dzieła od dnia, w którym je przedsięwziąłem, aż do dzisiaj. Bo gdy dzieło to z każdą godziną staje się trudniejszem trzeba, żebyście wiedzieli, czy godny jestem waszego zaufania, czy na nie ciągle zasługuję. Tylko przyjmując od was światło, i dając je nawzajem, mogę postępować po ciemnej i strasznej drodze na którą wszedłem. Niech więc tylko naczelnicy zostaną w sali, i przystąpimy do przyjęcia lub odrzucenia trzech nowych członków, stających przed nami. Po przyjęciu lub odrzuceniu tych trzech członków, wszyscy wrócą na posiedzenie od pierwszego do ostatniego, bo w obecności, wszystkich a nie kółka wybranych, chcę postępowanie moje przedstawić i przyjąć naganę lub żądać podziękowania.
Na te słowa, drzwi przeciwległe ukrytym otworzyły się. Ujrzano głębokie obszerne sklepienie, podobne do dawnych bazylik, i tłum usunął się cichy, jak procesja duchów pod arkadami, zaledwie w kilku miejscach lampami oświetlonemi, dostatecznie jednak, jak mówi poeta, aby uczynić widzialnemi ciemności.
Trzech ludzi tylko zostało. Byli to trzej nowi przyjęci.
Przypadek zdarzył, że oparci byli o ścianę w równych prawie jeden od drugiego odstępach. Patrzyli na siebie ze zdziwieniem, bo wtedy dopiero dowiedzieli się, że byli bohaterami posiedzenia.
W tej chwili drzwi, któremi wszedł prezes, otworzyły się, sześciu ludzi zamaskowanych ukazało się z kolei, i stanęło po trzech z każdej strony krzesła prezesowskiego.
— Niech numery drugi i trzeci znikną na chwilę — rzekł prezes. — Nikt, oprócz najwyższych urzędników nie może znać tajemnicy przyjęcia brata wolnomularza do szeregu iluminatorów.
Młodzieniec i człowiek z arystokratyczną postawą — odstąpili do korytarza, którym weszli.
Billot został sam.
— Zbliż się — rzekł prezes po chwali milczenia, która miała dać czas do oddalenia się innym kandydatom.
Billot zbliżył się.
— Jakie jest twe imię miedzy profanami? — spytał prezes.
— Franciszek Billot.
— Jakie twe imię między wybranymi?
— Siła.
— Gdzieś ujrzał światło?
— W loży Przyjaciół Prawdy w Soissons.
— Wiele masz lat?
— Siedem.
I Billot uczynił znak wyrażający, że zajmował stopień majstra w porządku wolnomularskim.
— Dlaczego chcesz iść wyżej, i być do nas przyjętym?
— Bo powiedziano mi, że ten stopień będzie jednym krokiem więcej ku światłu powszechnemu.
— Czy masz rodziców chrzestnych?
— Nikogo oprócz tego, który przyszedł do mnie pierwszy, ofiarując przyjęcie.
I Billot utkwił wzrok w prezesie.
— Z jakiem uczuciem iść będziesz po drodze, którą chcesz, aby ci otworzono?
— Z nienawiścią i z miłością.
— Kto nam zaręczy za tę miłość i za tę nienawiść?
— Słowo człowieka, który nigdy nie złamał słowa.
— Kto cię natchnął miłością?
— Niski stan, w którym się urodziłem.
— Co cię natchnęło nienawiścią?
— To moja tajemnica; ty znasz ją. Czemu każesz mi powtarzać sobie głośno to, co waham się sam sobie pocichu powiedzieć?
— Czy będziesz postępował i obowiązujesz się w miarę twej siły i władzy rozpowszechniać nasze idee?
— Tak.
— W miarę twej siły i władzy, czy obalisz wszelkie przeszkody sprzeciwiające się wolności Paryża?
— Tak.
— Czy wolny jesteś od jakiego innego zobowiązania, albo, czy zerwiesz je, jeżeli obietnicom tu uczynionym sprzeciwiać się będzie?
— Tak.
Prezes odwrócił się do sześciu zamaskowanych naczelników.
— Bracia — podjął — człowiek ten mówi prawdę. Ja go zachęciłem, aby był naszym. Wielka boleść łączy go z naszą sprawą nienawiści. Wiele już zrobił dla rewolucji i wiele jeszcze zrobić może. Oświadczam się jego ojcem chrzestnym i ręczę za niego w przeszłości, teraźniejszości i przyszłości.
— Niech będzie przyjętym — rzekło razem sześć głosów.
— Słyszysz? — rzekł prezes. — Czy gotów jesteś złożyć przysięgę?
— Podyktuj — rzekł Billot — ja powtórzę.
Prezes podniósł rękę, i głosem wolnym a uroczystym wyrzekł:
— W imię Syna ukrzyżowanego — rzekł — przysięgnij zerwać więzy cielesne, łączące cię z ojcem, matką, braćmi, siostrami, z żoną, krewnymi, przyjaciółmi, z kochanką.
Billot powtórzył głosem bardziej jeszcze od prezesa stanowczym te same słowa.
— Dobrze — podjął prezes. — Od tej godziny zwolniony jesteś od mniemanej przysięgi uczynionej Francji. Przysięgnij więc nowemu naczelnikowi, którego uznajesz, donosić coś widział lub czynił, czytał lub słyszał, doszedł lub odgadł, a nawet wyśledzić to, czegobyś od razu dostrzec nie mógł.
— Przysięgam — powtórzył Billot.
— Przysiegnij, że będziesz walczył do ostatniej kropli krwi przeciwko tym, którzy chcą prawdę poniżyć lub wyrwać ją z rąk naszych.
— Przysięgam: — powtórzył Billot.
— Przysięgnij unikać Neapolu, unikać Rzymu, unikać Hiszpanji i wszelkiej ziemi przeklętej. Przysięgnij unikać pokusy opowiadania tego, co na zgromadzeniach naszych widzieć lub słyszeć możesz; bo szybciej od pioruna, dotknie cię, gdziekolwiekbyś się ukrył, nóż niewidzialny, a nieunikniony.
— Przysięgam! — wyrzekł Billot.
— A teraz — rzekł prezes — żyj w Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego.
Jeden z braci ukryty w cieniu, otworzył drzwi od podziemi, gdzie czekając na ukończenie potrójnego przyjęcia, przechadzali się niżsi bracia reguły.
Prezes dał znak Billotowi, który skłoniwszy się, oddalił do ludzi, z którymi połączyła go wyrzeczona przezeń straszna przysięga.
— Numer drugi! — rzekł prezes głośno, skoro drzwi się zamknęły za nowym adeptem.
Firanka od strony korytarza podniosła się i młodzieniec czarno ubrany wszedł powoli.
Stanął w progu, czekając, aż przemówią do niego.
— Zbliż się — rzekł prezes.
Młodzieniec przystąpił.
Mówiliśmy już, że mógł mieć najwyżej dwadzieścia dwa lata, a dzięki białej cerze, wyglądał jak kobieta. Pomimo wysokiego wzrostu i wielkiej chustki, szyja stosunkowo wydawała się krótką. Czoło miał niskie, a wyższą część głowy zapadłą. Stąd włosy, nie będąc zbyt długiemi, spuszczały się na oczy, a z tyłu głowy na ramiona. Oprócz tego miał w sobie jakąś sztywność automatyczna, która zdawała się czynić z tego człowieka na progu życia, wysłańca z tamtego świata, deputata z grobu.
Prezes popatrzył nań chwilę z uwagą, nim rozpoczął pytania.
Ale to spojrzenie połączone ze zdziwieniem i ciekawością, nie zachwiało wzroku młodego człowieka.
Czekał.
— Jakie twe imię między profanami?
— Antoni Saint Just.
— Jakie twe imię między wybranymi?
— Pokora.
— Gdzieś ujrzał światło?
— W loży Humanitarjuszów, w Laon.
— Wiele masz lat?
I adept uczynił znak dowodzący, że był towarzyszem w wolnomularstwie.
— Czemu chcesz posunąć się o stopień wyżej i być przez nas przyjętym?
— Bo jest w naturze człowieka, piąć się na wyżyny, bo na wyżynach czyste powietrze i jaśniejsze światło.
— Czy masz wzór jaki?
— Filozofa z Genewy, człowieka natury, nieśmiertelnego.
— Czy masz chrzestnych rodziców?
— Mam.
— Wielu?
— Dwóch.
— Kto oni są?
— Robespierre starszy i Robespierre młodszy.
— Z jakiem uczuciem iść będziesz po drodze, która chcesz, aby ci otworzono?
— Z wiarą.
— Co dałbyś aby Francja doszła do naszego celu?
— Życie; jedyna to rzecz jaką posiadam, bo już oddałem majątek.
— A więc iść będziesz, a w miarę siły i władzy zmusisz wszystko, co cię otacza, do postępowania tą drogą?
— Postępować będę i zmuszę wszystko, co mnie otacza do postępowania po tej drodze.
— A w miarę siły i władzy czy zniweczysz przeszkody spotykane na drodze?
— Zniweczę.
— Czy wolny jesteś od wszelkiego zobowiązania, a gdyby tak nie było, czy zerwiesz je, jeżeli obietnicom tu uczynionym sprzeciwiać się będzie.
— Jestem wolny.
Prezes zwrócił się do sześciu ludzi zamaskowanych.
— Bracia — rzekł — słyszeliście?
— Tak jest — odpowiedziało sześciu członków koła najwyższego.
— Czy mówił prawdę?
— Tak — odpowiedziano.
— Czy ma być przyjęty?
— Przyjęty — wyrzeczono po raz trzeci.
— Czy gotów jesteś złożyć przysięgę? — spytał prezes adepta.
— Gotów jestem — odparł Saint Just.
Wtedy słowo w słowo prezes powtórzył trzykrotną przysięgę, podyktowana Billotowi. Saint Just odpowiadał głosem stanowczym i silnym.
— Przysięgam!
Następnie te same drzwi otwarły się ręką niewidzialnego brata, i tym samym sztywnym, automatycznym krokiem, którym wszedł, Saint Just oddalił się, nie zostawiając za sobą ani zwątpienia, ani żalu.
Prezes czekał aż drzwi się za nim zamkną i głośno wyrzekł:
— Numer trzeci.
Firanka usunęła się i trzeci adept stanął w progu.
Był nim, jakeśmy mówili, człowiek czterdziesto-dwuletni, mocno czerwony, prawie trędowaty, a jednak mimo tych oznak pospolitości, wiała odeń widoczna na pierwszy rzut oka pewna angielszczyzna.
Ubranie choć eleganckie, miało cechę surowości, którą zaczynano przyjmować we Francji, wskutek zetknięcia się z Ameryką. Krok jego nie był chwiejnym, ale ani tak pewnym, jak Billota, ani tak sztywnym jak Saint Justa.
W całej jego osobie znać było właściwą mu chciwość.
— Zbliż się — rzekł prezes.
Kandydat usłuchał.
— Jakie jest twe imię między profanami?
— Ludwik-Filip-Józef, książę — Orleański.
— Jakie twe imię między wybranemi?
— Równość.
— Gdzieś ujrzał światło?
— W loży Ludzi Wolnych w Paryżu.
— Wiele masz lat?
— Nie mam już lat.
I książę znakiem masońskim wyraził, że piastuje godność różanego krzyża.
— Czemu chcesz być do nas przyjętym?
— Bo żyjąc ciągle miedzy wielkimi, chciałem w końcu żyć miedzy ludźmi. Bo żyjąc między nieprzyjaciółmi, chcę żyć wśród braci.
— Czy masz rodziców chrzestnych?
— Dwoje.
— Jak ich nazywasz?
— Wstręt i nienawiść.
— Z jakiem życzeniem iść będziesz po drodze, którą ci mamy otworzyć.
— Z życzeniem zemsty.
— Na kim?
— Na tym, który mnie zapoznał, na tej która mnie upokorzyła.
— Aby dojść do tego celu, co ofiarujesz?
— Cały majątek; więcej, życie; więcej niż życie, honor!
— Czy wolny jesteś od wszelkiego zobowiązania, albo czy zerwiesz je, jeżeli z uczynionemi tu przyrzeczeniami zgadzać się nie będzie?
— Od wczoraj zerwałem wszystkie zobowiązania.
— Bracia czy słyszeliście? — spytał prezes ludzi zamaskowanych.
— Słyszeliśmy.
— Czy znacie tego, który podejmuje się z nami dokonać dzieła?
— Znamy.
— A znając go, czy zgadzacie się, aby go przyjąć w nasze szeregi?
— Tak jest, lecz niech przysięgnie.
— Czy znasz przysięgę, jaką masz wyrzec? — spytał prezes księcia.
— Nie; ale powiedz mi, a jakakolwiek będzie, powtórzę.
— Straszną jest, dla ciebie szczególniej.
— Nie straszniejsza od doznanych zniewag.
— Tak straszna, że po usłyszeniu jej, zwalniamy cię, gdybyś wątpił, że w danej chwili, mógłbyś ją w całej surowości wykonać.
— Wyrzecz ją.
Prezes utkwił w adepta wzrok badawczy: potem jakby go chciał powoli do krwawej obietnicy przygotować, zmienił porządek paragrafów i zaczął od drugiego:
— Przysięgnij — rzekł — że będziesz walczył do ostatniej kropli krwi przeciw tym, którzy chcą poniżyć prawdę lub wydrzeć ją z rąk naszych.
Książę przysiągł głosem ponurym...
— Przysięgnij — ciągnął prezes — zerwać węzły cielesne, które cię wiążą z ojcem, matką, braćmi, siostrami, żoną, krewnymi, przyjaciółmi, z kochanką i dobroczyńcami.
Książę milczał chwilę i zimny pot perlił się na jego czole.
— Ostrzegałem cię o tem — rzekł prezes.
Ale zamiast odpowiedzi: „Przysięgam“, książę jakby chciał odjąć sobie wszelki środek do powrotu, powtórzył głosem ponurym:
— Przysięgam zerwać węzły cielesne, łączące mnie z ojcem, matka, braćmi, żoną, krewnymi, przyjaciółmi, z kochanką i dobroczyńcami.
Prezes zwrócił się w stronę ludzi zamaskowanych, którzy popatrzyli na siebie, i zdawało się jakby z pod masek wytrysły z ich oczu błyskawice.
Potem zwracając się do księcia, rzekł prezes:
— Ludwiku-Filipie-Józefie, książę Orleanu, jesteś zwolniony od przysięgi dla Francji, pamiętaj, że gdybyś nas zdradził, szybciej od pioruna, gdziekolwiek się ukryjesz, dosięgnie cię nóż niewidzialny, a nieunikniony. Teraz żyj w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego!
I ręką prezes wskazał mu drzwi krypty, otwierające się przed nim. On, jak człowiek, który uniósł ciężar nad siły, przesunął ręką po czole, odetchnął głośno, i uczynił wysilenie, jakby chciał nogi od ziemi oderwać.

— A! — zawołał, rzucając się ku pieczarze — więc się nareszcie zemszczę!...

ROZDZIAŁ XXX.
SPRAWOZDANIE.

Zostawszy sami, ludzie zamaskowani i prezes zamienili słów kilka pocichu, potem głośno:
— Niech wszyscy wejdą — rzekł Cagliostro — gotów jestem wypowiedzieć obiecane sprawozdanie.
W tejże chwili drzwi się otworzyły: członkowie stowarzyszenia, którzy się przechadzali po dwóch i w grupach, rozmawiając, weszli i zapełnili zwykła sale posiedzeń.
Zaledwie za ostatnim z nich drzwi się zawarły, gdy Cagliostro wyciągając rękę, jako człowiek znający wartość czasu i niechcący stracić ani sekundy, odezwał się głośno:
— Bracia, niektórzy z was byli może obecni na zebraniu, lat temu dwadzieścia, o trzy mile od brzegów Renu, o mile od wsi Dannefels, w jednej z grot góry Piorunowej, jeżeli którzy z was byli tam obecni, niech te szanowne filary wielkiej sprawy, którąśmy podjęli, podniosą ręce i powiedzą: „Byłem tam“.
Kilka rak podniosło się i kilka głosów wymówiło naraz: „byłem tam“.
— Dobrze, oto wszystko czego potrzeba — rzekł mówca inni umarli, lub rozproszeni na powierzchni świata, pracują nad wspólnem dziełem. Dwadzieścia lat temu, dzieło to, za którego przebiegiem pójdziemy w rozmaitych jego okresach, było wówczas zaledwie zaczęte; wtedy światło, które nas oświeca, wschodziło dopiero, i najlepszy wzrok widział przyszłość za obłokiem, który tylko oko wybranych przenikło. Na tem zebraniu tłómaczyłem, jakim cudem śmierć, która jest dla człowieka zapomnieniem czasów przebytych i ubiegłych wypadków, jak śmierć ta nie istniała dla mnie, a raczej przez dwadzieścia wieków, trzydzieści dwa razy kładła mnie do grobu, a moje różne ciała spadkobiercę przemijające mojej duszy nieśmiertelnej, nie podlegały temu zapomnieniu, które jest jodynie prawdziwą śmiercią. Mogłem więc przez wieki całe śledzić rozwój słów Chrystusa i widzieć rozwój ludów. Jak owe gwiazdy nocne, które nim słońce zajdzie śpieszą się zaświecić na niebie, tak jedno po drugich, widzieliśmy rozmaite drobne ludy naszej Europy, próbujące wolności. Rzym, Wenecja, Florencja, Szwajcaria, Genewa, Piza, Lukka, Arezzo, te miasta południowe, gdzie kwiaty prędzej rozkwitają, owoce dojrzewają wcześniej, jedne po drugich próbowały rzeczypospolitej. Ale wszystkie one mają grzech jeden; jedne są arystokratyczne, inne despotyczne. Nam potrzeba było kraju wielkiego, któryby nie szedł za popędem nadanym, ale sam nadawał rozpęd wielkiego koła, któreby i Europę porwało; planety, która zapalając się, oświeciłaby świat cały!...
Szmer zadowolenia przebiegł po zebranych. Cagliostro mówił dalej w natchnieniu:
— Pytałem Boga, stwórcę wszystkich rzeczy, przyczyny wszelkiego ruchu, źródła wszelkiego postępu, i widziałem, że palcem wskazał mi Francję. W rzeczy samej, Francja, katolicka od II-go wieku, narodowa od IX-go wieku, unitarna od XV-go, Francja, którą Pan nazwał swoją starszą córka, zapewne, aby potem mieć prawo w wielkich godzinach poświecenia, położyć ją na krzyżu ludzkości; istotnie, Francja, wszystkie zużywszy formy rządu, monarchją, feodalność, możnowłactwo i arystokrację, Francja wydała nam się najstosowniejszą, aby przyjąć i roznieść nasz wpływ, i postanowiliśmy, niebiańskim wiedzeni promieniem, jak izraelici ognista kolumną, aby Francja pierwszą była. Rzućcie okiem na Francję, przed dwudziestu laty, a zobaczycie, że trzeba było wielkiej śmiałości, a raczej wielkiej wiary do przedsięwzięcia podobnego dzieła. Francja przed dwudziestu laty, w bezsilnych rękach Ludwika XV-go, była jeszcze Francją Ludwika XIV-go, to jest wielkiem państwem arystokratycznem, gdzie wszystkie prawa miała szlachta, wszystkie przywileje mieli bogaci. Na czele tego państwa, stał człowiek, który przedstawiał razem to co jest najwyższem i najniższem, największem i najmniejszem, Boga i pospólstwo. Człowiek ten, jednem słowem mógł cię uczynić bogatym lub biednym, szczęśliwym lub nieszczęśliwym, wolnym lub więźniem, żywym lub umarłym. Człowiek ten miał trzech wnuków, trzech młodych książąt do następstwa po sobie. Przypadek chciał, aby ten, którego natura przeznaczyła na króla, był także przez głos publiczny wybrany, jeżeli głos ten istniał w owym czasie. Wiedziano, że był dobrym, sprawiedliwym, uczonym, filozofem prawie. Ażeby wstrzymać raz na zawsze wojny, których powodem był nieszczęśliwy spadek po Karolu II, wybrano mu za żonę córkę Marji Teresy; dwa wielkie narody, które są prawdziwemi siłami równoważącemi Europę, Francja na brzegu Atlantyku. Austria nad morzem Czarnem, miały być przez to z sobą połączone; było to obliczonem przez Marię Teresę, pierwszą głowę polityczną w Europie. W tej chwili, gdy Francja wsparta na Austrii, Włoszech i Hiszpanji, wchodziła w nowe i pożądane panowanie, wybraliśmy nie Francję, ażeby z niej zrobić przodujące państwo, ale Francuzów, ażeby byli przodującym narodem. Tylko pytano się, kto wejdzie w tę lwią paszczę, jaki Tezeusz chrześcijański, prowadzony światłem wiary, przebiegnie skręty olbrzymiego labiryntu i stawi czoło minotaurowi królewskiemu. Odpowiedziałem: „Ja!“... Potem, gdy kilka gorliwych umysłów, niespokojnych usposobień, dowiadywało się, wiele czasu będzie mi potrzeba do spełnienia pierwszej epoki mego dzieła, które na trzy podzieliłem okresy, zażądałem lat dwudziestu. Oburzono się. Czy rozumiecie?... Ludzie byli w niewoli lub służyli od wieków dwudziestu, i oburzyli się, gdy zażądałem lat dwudziestu do uczynienia ich wolnymi.
Cagliostro powiódł wzrokiem po zgromadzeniu, w którem te ostatnie słowa wywołały uśmiechy ironiczne.
Potem kończył:
— W końcu otrzymałem te lat dwadzieścia; dałem braciom moim sławną dewizę: Lilia pedibus destrue, i wziąłem się do dzieła, każdego do czynu zachęcając. Wchodziłem do Francji w cieniu luków tryumfalnych, droga usiana była różami i wawrzynami od Strasburga do Paryża. Każdy wolał: „Niech żyje delfinowa!... niech żyje przyszła królowa!„... Teraz już nie przyznaje sobie chwały inicjatywy ani zasługi wypadków.
Bóg był ze mną i pozwolił mi widzieć rękę boską trzymająca ster ognistego wozu. Chwała niech będzie Bogu!... Usunąłem z drogi kamienie, rzuciłem mosty na rzeki, zapełniłem przepaście i wóz się potoczył; oto wszystko. A więc bracia, zobaczcie co się od lat dwudziestu spełniło:
Parlamenty zniesione;
Ludwik XV, zwany ukochanym, umarł wśród ogólnej pogardy;
Królowa dzisiejsza, po siedmiu latach wydająca na świat dzieci wątpliwego ojcowstwa, dotknięta jako matka przy urodzeniu delfina, zniesławiona jako kobieta w sprawie naszyjnika;
Król obdarzony imieniem Ludwika Upragnionego, przystępuje do naprawy monarchji niedołężny w polityce równie jak w miłości, z utopji do utopji popada w bankructwo, od ministra do ministra spada aż na pana de Calonne;
Zwołane zgromadzenie notablów uchwala stany generalne;
Stany generalne, mianowane przez głosowanie powszechne stają się Zgromadzeniem narodowem;
Szlachta i duchowieństwo zwyciężone przez stan trzeci;
Bastylja zdobyta;
Obce wojska z Paryża i Wersalu wygnane;
Noc czwartego Sierpnia wykazuje arystokracji nicość szlachectwa;
Piąty i szósty października przekonywają króla i królowę o nicości władzy królewskiej;
Czternasty lipca 1730 r. pokazuje światu jedność Francji;
Książęta tracą popularność przez emigrację;
Monsieur zdepopularyzowany sprawą Favrasa;
W końcu konstytucja zaprzysiężona na ołtarzu ojczyzny; prezes Zgromadzenia narodowego zasiada na tronie takim, jak król; prawo i naród po nad nimi; Europa poważnie pochyla się, milcząc i czekając; wszystko co nie przyklaskuje, drży!..
Bracia, czy Francja jest taka jak przepowiedziałem, kołem wciągajacem Europą, słońcem oświecającem świat cały!...
— O tak!... tak!... — zawołały wszystkie głosy.
— Teraz, bracia — ciągnął Cagliostro — czy uważacie to dzieło za tak posunięte, że je można pozostawić samemu sobie?... Czy dlatego, że konstytucja zaprzysiężona, można już uwierzyć przysiędze królewskiej?...
— Nie!... nie!... nie!... — zawołano.
— A więc — rzekł Cagliostro — drugi to okres wielkiego dzieła, do którego trzeba przystąpić. Wasze oczy, jak i moje widzą z radością, że federacja 1790 roku, nie jest celem, ale spoczynkiem; dwór rozpoczął znowu działania; opaszmy biodra i idźmy w drogą Zapewne dla serc słabych będzie wiele godzin niepokoju, wiele chwil zwątpienia; często promień który nas oświeca zdawać się będzie przygasłym, ręka która prowadzi — opadającą. Nieraz wśród długiego czasu, jaki nam zostaje, sprawa wydawać się będzie upadłą, nawet przepadła wskutek jakiegoś nieprzewidzianego przypadku. Wszystko wystąpi przeciw nam: nieprzyjazne okoliczności, tryumf nieprzyjaciół, niewdzięczność współobywateli; wielu najsumienniejszych nawet zapyta siebie, po takiem zmęczeniu prawdziwem i niemocy pozornej, czy nie fałszywą lub złą poszli drogą. Nie, bracia, nie!... mówią wam teraz słowa, które niech wiecznie dzwonią w uszach waszych, w zwycięstwie jak odgłos tryumfu, w porażce jak dzwony alarmu; nie, ludy przewodnie, mają, jak francuski, misją świętą, którą opatrznościowo muszą spełnić. Pan, który je prowadzi, ma tajemne drogi, odkrywające się w całym blasku na samym końcu, często mgła zakrywa go naszym oczom, często myśl jakaś cofa i nagli do ucieczki, aby potem jak ów rycerz średniowieczny, ściągnąć włócznię i znów rzucić ją na przeciwnika odświeżoną i silniejszą. Bracia!... bracia!... cel do którego sięgamy, to latarnia zapalona na wysokiej górze, dwadzieścia razy w drodze gubimy ją z oczu, zda się zagasłą, a słabi szemrzą i skarżą się: „Nie mamy już przewodnika, idziemy w ciemności; zostańmy w miejscu, na co się błąkać?“... Silni idą uśmiechnięci i wierzący, a niezadługo światło ukazuje się, znów znika i ukazuje się na nowo, a coraz widoczniejsze, bo bliższe!... Przysięgnijmy więc, bracia, przysięgnijmy za nas i za potomków naszych.
Cagliostro zamilkł, a gdyby nawet tego nie uczynił, oklaski i okrzyki zapału przerwałyby mu z pewnością.
Trzy razy cichły i trzy razy wznosiły się one pod sklepienia pieczary, jak burza podziemna.
Wtedy sześciu ludzi zamaskowanych powstało, ludzie ci kłaniając się i całując kolejno rękę Cagliostra, odeszli.
Potem, każdy z braci ukłonił się przed tą estradą, gdzie nowy Piotr pustelnik głosił krzyżową wojnę, a przechodząc powtórzył fatalna dewizę: Lilia pedibus destrue.
Za ostatnim lampa zagasła.

I Cagliostro został sam, pogrążony we wnętrznościach ziemi, zgubiony w ciszy i ciemności, podobny do bożków indyjskich, do których tajemnic miał być dwa tysiące lat temu przypuszczonym.

ROZDZIAŁ XXXI.
KOBIETY I KWIATY.

W kilka miesięcy po opowiedzianych wypadkach, w końcu marca 1791 roku, powóz, jadący szybko z Argenteuil de Besons, skręcił o ćwierć mili od miasta, a pędząc ku zamkowi Marais, którego krata przed nim się otwierała, wpadł aż na drugi dziedziniec i zatrzymał się przy pierwszym stopniu ganka.
Zegar umieszczony na frontonie zamku, wskazywał ósmą godzinę zrana.
Stary sługa, zdający się niecierpliwie czekać przybycia powrozu, rzucił się do drzwiczek, skąd wyskoczył na stopnie człowiek cały czarno ubrany.
— A!... panie Gilbert — rzekł kamerdyner — jesteś pan, nakoniec!...
— Cóż się stało, mój biedny Teisch?... — spytał doktór.
— Niestety, panie!... — zobaczysz — rzekł sługa.
I idąc przed doktorem, przeszedł przez sale bilardową, gdzie lampy późno zaświecone jeszcze się paliły; potem przez salę jadalną, gdzie stół pełen kwiatów, otwartych butelek, owoców i ciast, świadczył, że wieczerza przeciągnęła po za zwykle godziny. Gilbert, rzucił okiem na ten nieporządek, dowodzący, jak mało słuchano jego przepisów, potem, wzruszywszy ramionami, wszedł na schody do pokoju Mirabeau na pierwszem piętrze.
— Panie hrabio — rzekł sługa, wchodząc do pokoju — oto doktór Gilbert.
— Jakto, doktór?... — spytał Mirabeau: — fatygowano go dla takiego głupstwa?...
— Głupstwa!... — szepnął biedny Teisch; — osądź sam, panie doktorze.
— O!... doktorze — rzekł Mirabeau, podnosząc się na łóżku — czy stan mój tak jest groźny, że bez mej wiedzy posyłano po ciebie?...
— Najprzód, kochany hrabio, nigdy mi nie zawadzi sposobność widzenia cię, wiesz, że jestem na usługi kilku tylko przyjaciół, ale do nich całkiem należę. Zobaczmy, cóż to się stało?... A nadewszystko żadnych tajemnic dla nauki!... Teisch, podnieś firanki i otwórz okna.
Gdy wykonano ten rozkaz i światło dostało się do pokoju, Gilbert mógł ujrzeć zmianę, jaka zaszła w sławnym mówcy w ciągu miesiąca, odkąd go nie widział.
— A!... a!... — szepnął mimowoli.
— Tak — rzekł Mirabeau — zmieniony jestem, nieprawdaż?... powiem ci, doktorze, skąd to pochodzi.
Gilbert smutnie się uśmiechnął; ale ponieważ rozumny lekarz wyciąga korzyść z tego, co chory odpowiada, chociażby opowiadał nieprawdę, pozwolił mu mówić.
— Wiesz — ciągnął Mirabeau — jaką kwestję wczoraj rozbierano.
— Wiem, kwestję kopalni.
— Jest to rzecz mało dotąd znana; mało lub wcale nie zgłębiona. Procenty właścicieli i rządu są nie dość wyraźne. Zresztą, hrabia de la Marck, mój przyjaciel, bardzo był w tem interesowany; połowa majątku od tego zależała; jego sakiewka, kochany doktorze, zawsze była moją; trzeba być wdzięcznym. Mówiłem a raczej pięć razy dawałem ognia; za ostatnim wystrzałem zwyciężyłem i rozproszyłem mych nieprzyjaciół, ale prawie, że sam zostałem na miejscu. Jednak wróciwszy do domu, chciałem obchodzić zwycięstwo. Kilku przyjaciół było na wieczerzy; śmiano się, rozmawiano, do trzeciej godziny, o trzeciej położyłem się, o piątej schwyciły mnie bóle wnętrzności, krzyczałem jak głupiec, Teisch bał się i posiał po ciebie. Teraz, wiesz tyle co i ja. Oto puls, język, cierpię jak potępieniec!... Wybaw mnie, jeżeli możesz; co do mnie, nie mieszam się już więcej do tej sprawy.
Gilbert był nadto biegłym lekarzem, aby nie widzieć, bez języka i pulsu, że stan Mirabeau był niebezpiecznym. Chory prawie się dusił, oddychał z trudnością, twarz miał nabrzekłą przez zatrzymanie krwi w płucach; skarżył się na zimno w rękach i nogach, a od czasu do czasu silny ból wyrywał mu krzyk lub westchnienie.
Doktór chciał wszakże mniemanie swoje, prawie pewne, zbadaniem pulsu potwierdzić.
Puls był konwulsyjny i nierówny.
— No — rzekł Gilbert — na ten raz nic nie będzie, kochany hrabio, ale był już wielki czas.
— A!... — rzekł Mirabeau — będziesz mi krew puszczał?...
— W tej chwili.
— Z prawej czy lewej ręki?...
— Ani z jednej ani z drugiej, płuca i tak są dosyć zaduszone. Puszczę ci krew z nogi, a Teisch pojedzie tymczasem do Argenteuil po gorczycę i kantarydy na synopizmy. Weź mój powóz, Teisch.
— Do djabła!... — szepnął Mirabeau — pokazuje się, doktorze, że jak mówiłeś, czas był wielki.
Gilbert, nie odpowiadając, przystąpił do operacji, a niedługo krew czarna i gęsta zawahawszy się chwilę, pociekła z nogi chorego.
Ulga była natychmiastowa.
— A!... do kata!... — odezwał się Mirabeau, oddychając swobodniej — doprawdy, jesteś wielkim człowiekiem, doktorze.
— A ty, hrabio, wielkim szaleńcem, że narażasz dla kilku godzin fałszywej przyjemności, życie tak drogie twym przyjaciołom i Francji.
Mirabeau uśmiechnął się melancholijnie, prawie ironicznie.
— Ba!... kochany doktorze, przesadzasz znaczenie, jakie mam dla moich przyjaciół i dla Francji.
— Na honor!... — zawołał, śmiejąc się Gilbert — wielcy ludzie skarżą się na niewdzięczność innych, a to oni w rzeczy samej są niewdzięczni. Zachoruj na serjo, a jutro cały Paryż będzie przed twojemi oknami, umrzyj pojutrze, a cała Francja iść będzie za pogrzebem.
— Wiesz doktorze, że bardzo pocieszające co mi mówisz?... — odpowiedział z uśmiechem Mirabeau.
— Dlatego właśnie, że możesz pan widzieć jedno nie narażając się na drugie, mówię ci to, i doprawdy potrzebujesz wielkiej demonstracji dla podniesienia stanu moralnego. Pozwól mi przewieźć się do Paryża, hrabio, pozwól powiedzieć na pierwszym rogu ulicy posłańcowi miejskiemu, że jesteś chorym, a zobaczysz...
— Sądzisz, że mogę być do Paryża przewiezionym?...
— Dziś jeszcze nawet... Jak się pan czujesz?...
— Oddycham swobodniej, głowa swobodniejsza, mgła znika z przed oczu... Cierpię wewnątrz tylko.
— O!... temu zaradza synopizmy, kochany hrabio; odpływ krwi zrobił swoje; teraz kolej na synopizmy. Ale otóż i Teisch powraca.
Teisch wszedł w tej chwili z potrzebnemi lekami. W kwadrans potem chory podług przepowiedni doktora, czuł się lepiej.
— Teraz — rzekł Gilbert — zostawiam ci godzinę odpoczynku, a potem zabieram z sobą.
— Doktorze — rzekł, śmiejąc się Mirabeau — czy pozwolisz mi jechać dziś wieczorem, a oznaczyć ci schadzkę w moim pałacu na ulicy Chausse-d‘Antin, o jedenastej godzinie.
Gilbert popatrzył na Mirabeau.
Chory pojął, że lekarz odgadł przyczynę opóźnienia.
— Cóż chcesz — powiedział Mirabeau — muszę przyjąć czyjeś odwiedziny.
— Kochany hrabio — odparł Gilbert — widziałem wiele kwiatów w jadalnej sali. To nie tylko przyjacielska wieczerza odbywała się wczoraj?
— Wiesz doktorze, że nie mogę się obejść bez kwiatów, to moje szaleństwo.
— Tak, ale kwiaty nie są jedynemi, hrabio!
— Ani słowa! jeżeli kwiaty są mi potrzebne, muszę znosić konsekwencję tej potrzeby.
— Hrabio, hrabio, zabijasz się! — rzekł Gilbert.
— Przyznaj, doktorze, że to będzie przynajmniej samobójstwo przyjemne.
— Hrabio, nie opuszczę cię dzisiaj.
— Doktorze, dałem słowo, pozwól mi go dotrzymać.
— Będziesz dziś, hrabio, wieczorem w Paryżu?
— Mówiłem ci, doktorze, że czekać będę na ciebie o jedenastej wieczorem w moim pałacyku przy ulicy Chausse-d‘Antin... Widziałeś go już?
— Nie jeszcze:
— Nabyłem go od Julji, żony Talmy... Doprawdy, czuje się zupełnie dobrze, doktorze.
— To znaczy, że mnie wypędzasz, hrabio.
— O! cóż znowu!...
— Zresztą, dobrze pan czynisz. Musze być dziś w Tuileries.
— Aha! zobaczysz się pan z królowa — rzekł Mirabeau zachmurzony.
— Zapewne. Czy masz jakie zlecenie?
Mirabeau uśmiechnął się gorzko.
— Nie pozwoliłbym sobie tego, doktorze; nie mów jej nawet, żeś mnie widział.
— Dlaczegóż?
— Bo zapytałaby, czy ocaliłem monarchję, jak jej obiecałem, a musiałbyś jej odpowiedzieć, że nie; zresztą — dodał Mirabeau, śmiejąc się — tyle w tem jej winy, co i mojej.
— Nie chcesz, abym jej powiedział, że nadmiar pracy, walka na trybunie, zabijają cię, hrabio.
Mirabeau zamyślił się.
— Tak — odpowiedział — powiedz jej to: uczyń mnie nawet słabszym, niż jestem.
— Dlaczego?
— Dla niczego... przez ciekawość... Żeby sobie zdać z czegoś sprawę...
— Niech i tak będzie.
— Przyrzekasz mi to, doktorze?
— Przyrzekam.
— I powtórzysz mi to pan, co odpowie?
— Jej własne słowa.
— Dobrze... Dowidzenia, doktorze; tysiąc razy dziękuję.
I wyciągnął rękę do Gilberta.
Gilbert utkwił w nim wzrok, który zdawał się ambarasować chorego.
— Ale — rzekł chory — zanim odejdziesz, co mi zapiszesz, doktorze?
— O! — rzekł Gilbert — ciepłe napoje i djetę zupełną, a nadewszystko...
— Nadewszystko?
— Żeby dozorczyni nie miała mniej niż lat pięćdziesiąt. Słyszysz, hrabio?
— Doktorze — odparł, śmiejąc się, Mirabeau — żeby nie sprzeciwić się twym przepisom, wezmę dwie dwudziestopięcioletnie.
We drzwiach Gilbert spotkał Teischa. Biedny sługa miał łzy w oczach.
— O! panie — rzekł — czemuż odchodzisz?
— Wypędzają mnie, mój Teisch — odparł z uśmiechem Gilbert.
— I to wszystko dla tej kobiety! — szepnął starzec; — wszystko dla tej kobiety, podobnej do królowej! Człowiek z takim, jak mówią, genjuszem. Mój Boże! trzebaż być tak głupim!
I zamilkłszy otworzył drzwiczki Gilbertowi, który wsiadł do powozu zamyślony, pytając się sam zcicha:
— O jakiej on mówi kobiecie, podobnej do królowej?
Na chwilę zatrzymał ramie Teischa, jakby chciał go zapytać, ale dodał prędko:

— I cóżem chciał uczynić? to tajemnica pana de Mirabeau, ale nie moja. Do Paryża!

ROZDZIAŁ XXXII.
CO POWIEDZIAŁ KRÓL, CO RZEKŁA KRÓLOWA.

Gilbert dopełnił podwójnego przyrzeczenia danego hrabiemu Mirabeau.
Przybywszy do Paryża spotkał Kamila Desmoulins, żyjącą gazetę i oznajmił mu chorobę Mirabeau, umyślnie przedstawiając ją niebezpieczniejszą, niż była w istocie.
Potem udał się do Tuileries i powiedział to samo królowi.
Król poprzestał na zapytaniu:
— A! biedny hrabia! czy stracił apetyt?
— Tak, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział Gilbert.
— To niedobrze — rzekł król.
I zaczął mówić o czem innem.
Gilbert, wychodząc od króla, zaszedł do królowej i powtórzył jej to samo, co królowi.
Zmarszczyło się wyniosłe czoło córki Marji Teresy.
— Czemuż — rzekła — nie zachorował w owym dniu, kiedy miał tak piękną mowę o trójkolorowym sztandarze?
Potem, jakby wyrzucając sobie, że przed Gilbertem okazała swą nienawiść dla znaku narodowego, rzekła:
— Ale nieszczęściem byłoby dla Francji, gdyby ta słabość się wzmogła.
— Zdawało mi się, że miałem zaszczyt powiedzieć Najjaśniejszej Pani — powtórzył Gilbert — iż to więcej, niż słabość, to choroba.
— Której staniesz się panem, doktorze — rzekła królowa.
— Uczynią, co tylko będę mógł, Najjaśniejsza Pani, ale nie odpowiadam za nic.
— Doktorze — powiedziała królowa — liczę na pana, rozumiesz mnie? wszak będę miała o panu Mirabeau wiadomości.
I zaczęła mówić o czem innem.
Wieczorem o umówionej godzinie, Gilbert wchodził na schody pałacyku Mirabeau.
Mirabeau czekał go leżąc na szezlągu; ale ponieważ zatrzymano go chwil kilka w salonie, aby uprzedzić hrabiego o jego przybyciu, Gilbert wchodząc rzucił wzrokiem koło siebie i ujrzał na fotelu zapomnianą szarfę kaszmirową.
— A! to ty, doktorze — rzekł Mirabeau. — Dowiedziałem się, że jednę część obietnicy dotrzymałeś. Paryż wie, iż jestem chory, i biedny Teisch od drugiej godziny, co dziesięć minut odprawia moich przyjaciół, przychodzących dowiedzieć się czy mi lepiej, i moich przyjaciół, dowiadujących się, czy mi gorzej. Oto część pierwsza. Teraz czy byłeś wiernym drugiej?
— O czem chcesz mówić, hrabio? — spyta! Gilbert z uśmiechem.
— Wiesz dobrze o czem, doktorze.
Gilbert wzruszył ramionami.
— Byłeś pan w Tuileries?
— Byłem.
— Widziałeś się pan z królem?
— Widziałem.
— Powiedziałeś im doktorze, iż się mnie niedługo pozbędą?
— Powiedziałem im tylko żeś chory, hrabio.
— I cóż odpowiedzieli?
— Król zapytał, czyś pan stracił apetyt.
— A na twoją potwierdzającą odpowiedź?
— Serdecznie cię żałował.
— Dobry król! w dzień swojej śmierci powie przyjaciołom, jak Leonidas. „Dzisiaj zjem kolację u Plutona“. A królowa?
— Królowa żałowała cię hrabio, i wypytywała z zajęciem.
— W jakich słowach, doktorze? — rzekł Mirabeau, któremu widocznie wiele zależało na odpowiedzi Gilberta.
— Ależ w bardzo dobrych słowach — rzekł doktór.
— Dałeś mi pan słowo, że powtórzysz wiernie to, co ci powie.
— O! nie mógłbym sobie przypomnieć słowo w słowo.
— Doktorze, nie zapomniałeś, pewien jestem, ani jednej sylaby.
— Przysięgam ci, hrabio.
— Doktorze, mam twoje słowo; czy chcesz, abym cię uważał za człowieka niesłownego?
— Jesteś wymagającym, hrabio.
— Rzeczywiście.
— Chcesz pan koniecznie, żebym ci słowa królowej powtórzył?
— Słowo w słowo.
— A więc, powiedziała, że powinienbyś był zachorować tego dnia, kiedyś bronił na trybunie chorągwi narodowej.
Gilbert chciał się przekonać o wielkości wpływu królowej na Mirabeau.
Ten drgnął na szezlągu jakby pod wpływem zetknięcia się ze stosem Volty.
— O, niewdzięczności! — szepnął. — Mowa ta wymazała z jej pamięci listę cywilną o dwudziestu czterech miljonach dla króla, i jej własny dochód cztero-miljonowy! Więc ona nie wie, ta kobieta, ta królowa, że naraz chciałem odzyskać całą swą popularność, którą straciłem dla niej. Chciałem ocalić razem dwie rzeczy, władzę królewską i wolność: podjąłem walkę niewdzięczną, w której wojuję sam, opuszczony, przeciw czemu? Gdyby przeciw ludziom, nie byłoby to niczem; przeciw tygrysom, tak samo; przeciw lwom, i to nie byłoby niczem; ale ja walczę przeciw żywiołowi, przeciw morzu, przeciw fali, która się wznosi i wzdyma! Wczoraj była mi po kostki; dzisiaj jest po kolana, jutro będę ją miał po pas; a pojutrze po nad głową... Dlatego, doktorze, muszę być z tobą otwartym. Przyszedł na mnie naprzód smutek, potem zniechęcenie. Marzyłem o roli rozjemcy między rewolucją a monarchią. Chciałem jak człowiek przewagę mieć nad królową; w dniu gdy nieostrożnie spadłaby w toń i straciłaby grunt pod nogami, chciałem rzucić się w odmęt, aby ją wyratować. Ale nie; nigdy nie chciano porozumieć się ze mną na serjo, doktorze; chciano mnie skompromitować, zdepopularyzować, zgubić, obezwładnić tak w złem jak i w dobrem. Teraz, najlepiej uczynię, doktorze, jeżeli umrę wcześniej: jeżeli położę sie artystycznie, jak starożytny atleta: jeżeli z wdziękiem wyciągnę szyje, i wydam przyzwoicie ostatnie tchnienie.
I Mirabeau upadł na szezląg, gryząc poduszkę zębami.
Gilbert wiedział teraz, gdzie była śmierć i życie hrabiego de Mirabeau.
— Hrabio — zapytał — cobyś powiedział, gdyby jutro król przysłał dowiedzieć się o twoje zdrowie?
Chory uczynił ramionami ruch oznaczający: „Toby mi było wszystko jedno!“
— Król... lub królowa — dodał Gilbert.
— Co? — rzekł Mirabeau podnosząc się.
— Mówię, król albo królowa — powtórzył Gilbert.
Mirabeau podniósł się na pięściach, jak lew zaczajony, i próbował czytać w głębi serca Gilberta.
— Ona nie zrobi tego — powiedział.
— Ale, gdyby to uczyniła?
— Sądzisz doktorze — rzekł Mirabeau — że doszłaby do tego?
— Nic nie sądzę: ale przypuszczam.
— Dobrze — rzekł Mirabeau — poczekam do jutra wieczorem.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Bierz słowa we właściwem znaczeniu, doktorze, i nie dopatruj w nich rzeczy, których niema. Poczekam do jutra wieczór!
— A jutro wieczorem?
— Jutro wieczorem jeżeli przyśle, doktorze, jeżeli naprzykład przyjdzie Weber, to ty masz słuszność, a nie ja. Lecz jeżeli przeciwnie, nie przyjdzie nikt, o! wtedy ja mam słuszność, a ty się mylisz, doktorze.
— Dobrze, do jutra wieczór. Do tego zaś czasu, kochany Demostenesie, cisza, spokój, wypoczynek.
— Nie opuszczę szezlągu.
— A ta szarfa?
Gilbert wskazał palcem przedmiot, który go pierwszy przy wejściu do pokoju uderzył.
Mirabeau uśmiechnął się.
— Słowo honoru! — rzekł.
— Dobrze! — powiedział Gilbert — staraj się przepędzić noc spokojnie, a ręczę za wszystko.
I wyszedł.
U drzwi czekał go Teisch.
— I cóż, mój zacny Teisch, pan twój ma się lepiej — rzekł doktór.
Stary sługa smutnie pochylił głowę.
— Jakto — podjął Gilbert — wątpisz?
— Wątpię o wszystkiem, panie doktorze, dopóki zły jego duch będzie przy nim.
I westchnął, zostawiając Gilberta na wąskich schodach.
W rogu Gilbert ujrzał czekający nań jakby cień zamglony.
Cień ten, spostrzegłszy go, wydał lekki okrzyk i znikł za półotwartemi drzwiami, ułatwiającemi ucieczkę.
— Co to za kobieta? — spytał Gilbert.
— To ona.
— Co za ona?
— Kobieta podobna do królowej.
Gilbert po raz drugi uderzony został ta samą myślą, słysząc to samo zdanie; uczynił dwa kroki naprzód, jakby chciał ścigać zjawisko, ale zatrzymał się, szepcząc:
— Niepodobna!
I poszedł dalej, zostawiając w rozpaczy starego sługę, który nie mógł pojąć, czemu tak uczony człowiek, jak doktór, nie zażegnał ducha, którego w najgłębszem przekonaniu miał za wysłańca piekieł.
Mirabeau przebył noc dość dobrze.
Nazajutrz, wcześnie jeszcze, zawołał Teischa i kazał otworzyć okna, aby odetchnąć rannem powietrzem. Jedyna rzeczą, niepokojącą starego sługę, była gorączkowa niecierpliwość, jaka okazywał chory.
Kiedy zapytany przez pana o godzinę, Teisch powiedział, że była ósma zaledwie, Mirabeau nie chciał wierzyć i kazał sobie dla pewności przynieść zegarek.
Zegarek ten postawił na stoliczku przy łóżku.
— Teisch powiedział do kamerdynera — zastąpisz dziś miejsce Jana na dole, on zaś będzie mnie obsługiwał.
— O! mój Boże — rzekł Teisch — czyż byłem tyle nieszczęśliwy, żem rozgniewał pana hrabiego?
— Przeciwnie, mój dobry Teisch — rzekł Mirabeau rozczulony — dlatego, że mogę polegać na tobie, będziesz dziś przy drzwiach. Każdej osobie, która przyjdzie zapytać o mnie, powiesz, ze mam sie lepiej, ale że nie przyjmuję jeszcze nikogo; tylko jeżeli przyjdzie kto od kró...
Mirabeau zatrzyma! się i poprawił:
— Tylko gdyby przyszedł kto z zamku, z Tuileries, każesz wejść posłańcowi; słyszysz dobrze? i pod jakimbądź pozorem, nie puścisz go, aż ja się z nim rozmówię. Widzisz, mój dobry Teisch, że oddalając cię od siebie, podnoszę cię do godności powiernika.
Teisch podniósł do ust rękę Mirabeau i pocałował.
— O! panie hrabio — rzekł — gdybyś tylko chciał żyć!
I wyszedł.
— Ba! — rzekł Mirabeau, widząc go oddalającego się — w tem właśnie trudność.
O dziesiątej, Mirabeau wstał, ubrał się z rodzajem kokieterji. Jan go uczesał i ogolił, potem przysunął fotel do okna.
Z okna tego mógł widzieć ulicę.
Za każdem uderzeniem młotka, za każdem drgnięciom dzwonka, można było widzieć twarz jego bladą i tęskną, wyglądającą z poza podniesionej rolety, wzrok przenikliwy, zagłębiony w ulicę: potem zapuszczoną roletę, która miała się podnieść znów przy nastąpnem uderzeniu młotka, przy następnem drgnięciu dzwonka.
O drugiej, wszedł Teisch, a za nim lokaj. Serce Mirabeau biło gwałtownie; lokaj nie miał liberji.
Pierwsza jego myślą było, że ten rodzaj posłańca przybywa od królowej, która nie chciała się kompromitować.
Mirabeau mylił się.
— Od pana doktora Gilberta — powiedział Teisch.
— A! — szepnął, blednąc Mirabeau, jak gdyby miał l
at dwadzieścia pięć. — Proszę pana — odezwał się Teisch — ponieważ chłopiec ten przychodzi od pana Gilberta, i ma list do pana, sądziłem, że można dlań zrobić wyjątek.
— I dobrze uczyniłeś — powiedział hrabia.
Potem spytał lokaja.
— Masz list?
Lokaj oddal list hrabiemu.
Mirabeau rozpieczętował; list zawierał te słów kilka:
„Donieś mi, hrabio, o sobie. Będę dziś u ciebie o jedenastej wieczorem. Spodziewam się, że powitasz mnie słowami, iż ja mam słuszność, a ty się myliłeś“.
— Powiedz swemu panu. żeś mnie zastał siedzącego, i że czekam go dziś wieczorem — rzekł Mirabeau do lokaja.
Potem do Teischa:
— Niech ten chłopak odejdzie zadowolony.
Teisch zrozumiał i wyprowadził wysłańca.
Godziny płynęły. Dzwonek odzywał się ciągle. Cały Paryż zapisywał się u Mirabeau. Na ulicy, gromada ludzi nie chcąc wierzyć zapewniającym słowom Teischa, zmuszała powozy skręcać na lewo i na prawo, aby hałas nie męczył dostojnego chorego.
O godzinie piątej Teisch uznał za stosowne ukazać się po raz drugi w pokoju Mirabeau, aby mu o tem oznajmić.
— A! — rzekł Mirabeau — spostrzegłszy cię, mój dobry Teisch, sądziłem, że mi coś lepszego zwiastujesz.
— Coś lepszego! — powtórzył Teisch zadziwiony. — Nie myślałem, że mogę panu hrabiemu coś lepszego nad ten dowód miłości oznajmić.
— Masz słuszność, Teisch — rzekł Mirabeau — jestem niewdzięczny.
Po odejściu Teischa, wyszedł na balkon i ręką skinał na znak podziękowania zacnym ludziom, którzy strzegli jego spokoju.
Poznano go i okrzyki: „Niech żyje Mirabeau!“ rozległy się z jednego końca na drugi ulicy Chausse-d‘Antin.
O czem myślał Mirabeau, gdy mu oddawano ten niespodziewany hołd, który w każdej innej okoliczności napełniłby radością jego serce?
Myślał o tej wyniosłej kobiecie, nietroszczącej się wcale o niego, i wzrok jego szukał w ścieśnionej gromadzie ludzi koło domu, czy nie zobaczy lokaja w niebieskiej liberji, przybywającego od strony bulwarów. Wszedł do pokoju z sercem ścieśnionem.
Zmrok zapadł, a dotąd nie widział nikogo.
Wieczór upłynął tak samo jak i dzień.
Niecierpliwość Mirabeau zamieniła się w ponurą gorycz. Serce straciwszy nadzieję, nie wybiegało już naprzeciw dzwonka ani młotka. Nie; czekał z ponurą twarzą, na ten obiecany dowód współczucia, który nie przybywał.
O jedenastej, Teisch oznajmił doktora Gilberta.
Doktór wszedł uśmiechnięty, lecz zaraz przeraził się wyrazem twarzy Mirabeau.
Twarz ta była wiernem zwierciadłem boleści duszy.
Gilbert domyślił się wszystkiego.
— Czy nie przysłano? — zapytał.
— Skąd? — rzekł Mirabeau.
— Wiesz dobrze, o czem chcę mówię, hrabio.
— Ja? Nie, na honor!
— Z zamku... od niej... w imieniu królowej?
— Bynajmniej, doktorze; nie był nikt.
— Niepodobna! — rzekł Gilbert.
Mirabeau wzruszył ramionami.
— Naiwny człowieku! — szepnął.
Potem, chwytając konwulsyjnie rękę Gilberta, zapytał.
— Czy chcesz abym ci powiedział, coś dziś robił, doktorze?
— Ja. — rzekł doktór. — Robiłem dzisiaj prawie to, co i zawsze.
— Nie, bo codzień nie chodzisz do zamku, a dziś tam byłeś; nie bo codzień nie widzisz królowej, a dziś ją widziałeś; nie, bo codzień nie pozwalasz sobie dawać jej rad, a dzisiaj jej radziłeś.
— No, proszę! — rzekł Gilbert.
— O! kochany doktorze, widzę, co się działo, i słyszę, co się mówiło, jakbym tam był.
— A więc, zobaczymy, człowieku o podwójnym wzroku; powiedz, hrabio, co się działo? co się mówiło?
— Dziś o pierwszej stawiłeś się w Tuileries: zażądałeś widzenia się z królową; mówiłeś z nią: powiedziałeś jej, że stan mój się pogorszył, że byłoby dobrze dla królowej, dobrze dla kobiety, gdyby posłała dowiedzieć się o moje zdrowie, jeżeli nie przez współczucie, to przez wyrachowanie. Ona z tobą sprzeczała się, potem zdawała się być przekonana, że masz słuszność; pożegnała cię, mówiąc, że pośle do mnie; odszedłeś pan szczęśliwy i zadowolony, licząc na królewskie słowo, a ona, ona pozostała wyniosła i pełna goryczy, śmiejąc się z twojej łatwowierności, w której ty zapomniałeś, że słowo takie do niczego nie obowiązuje... No, słowo honoru uczciwego człowieka! — rzekł Mirabeau, patrząc w oczy Gilbertowi — czy tak było, doktorze?
— Doprawdy — rzekł Gilbert — gdybyś tam był, kochany hrabio, nie mógłbyś lepiej widzieć i słyszeć.
— Niezręczni! — zawołał Mirabeau z goryczą. — Mówiłem, że nic rozsądnego nie umieją uczynić... Liberja króla u mnie, wśród tego tłumu ludzi wołających pod memi oknami: „Niech żyje Mirabeau!“ dodałaby im na rok jeden popularności.
I Mirabeau, skłoniwszy głowę, szybko podniósł rękę do oczu...
Gilbert ujrzał zdziwiony, że ocierał łzę.
— Co ci jest, hrabio? — zapytał.
— Mnie? Nic! — rzekł Mirabeau. — Czy masz wiadomości o zgromadzeniu narodowem, o Kordeljerach lub Jakobinach? Czy Robespierre wycedził jaką nową mowę, czy Marat wyrzucił jaką świeżą broszurę?
— Czy dawno jadłeś, hrabio? — spytał Gilbert.
— Nic, od drugiej godziny popołudniu.
— W takim razie, możesz się wykąpać, kochany hrabio.
— Doprawdy, myśl doskonała, doktorze. Janie! kąpiel.
— Tutaj, panie hrabio?
— Nie, nie, obok, w gabinecie.
W dziesięć minut potem Mirabeau był w kąpieli, a Teisch, jak zwykle, odprowadzał Gilberta.
Mirabeau podniósł się w wannie, i patrzył aż stracił go z oczu, potem słuchał odgłosu jego kroków; a gdy zamknęły się drzwi pałacu, zadzwonił gwałtownie.
— Janie — rzekł — nakryj stół w moim pokoju, i idź proś Oliwję, aby raczyła zjeść ze mną wieczerzę.
Potem gdy lokaj odchodził, aby wypełnić rozkaz:
— Kwiatów, nadewszystko kwiatów — zawołał Mirabeau — uwielbiam kwiaty!
O czwartej zrana, przebudzono Gilberta gwaltownem dzwonieniem.
— A! —r zekł, zeskakując z łóżka — pewny jestem, że pan de Mirabeau ma się gorzej!
Doktór nie mylił się. Mirabeau, kazawszy sobie podać wieczerzę i ustroić stół kwiatami, odesłał Jana i polecił obu lokajom iść spać.
Potem wszystkie drzwi pozamykał, oprócz drzwi, prowadzących do pokoju nieznanej kobiety, która stary sługa jogo złym duchem nazywał.
Ale dwaj lokaje nie położyli się; Jan tylko młodszy zdrzemnął się na fotelu w przedpokoju.
Teisch czuwał.
O trzy kwadranse na czwarta, ozwało się gwałtowne dzwonienie. Obaj rzucili się do sypialnego pokoju pana.
Drzwi były zamknięte.
Wtedy przyszło im na myśl obiec przez apartament nieznanej kobiety, i tym sposobem dostali się do sypialnego pokoju.
Mirabeau, leżąc na pół omdlony, trzymał tę kobietę w objęciach, zapewne, aby nie mogła przywołać ratunku, a ona, przerażona, dzwoniła ręcznym dzwonkiem, nie mogąc dojść do dzwonka nad kominkiem.
Ujrzawszy dwóch służących wołała na pomoc tak dla siebie, jak i dla Mirabeau. W konwulsjach swych, Mirabeau ją dusił.
Wyglądał jak śmierć przebrana, usiłująca pociągnąć ją do grobu.
Dzięki zjednoczonym usiłowaniom Teischa i Jana, rozsunęły się ręce umierającego; Mirabeau upadł na siedzenie, kobieta zrozpaczona wróciła do siebie.
Jan pobiegł wtedy po doktora Gilberta, a Teisch zajął się swym panem.
Gilbert nie kazał zaprzęgać ani wołać powozu; z ulicy ś-go Honorjusza na Chausse-d‘Antin nie było daleko; w dziesięć minut był już w pałacu Mirabeau.
Teisch czekał go na dole w przedsionku.
— I cóż, mój przyjacielu, co się stało? — zapytał Gilbert.
— A! panie — rzekł stary sługa — ta kobieta, zawsze ta kobieta, a potem te przeklęte kwiaty; zobaczysz pan, zobaczysz!
W tejże chwili usłyszano jakby łkanie. Gilbert wszedł prędko; przybywszy na ostatni stopień, ujrzał otwierające się drzwi przylegle do pokoju Mirabeau; wybiegła z nich kobieta, okryta białym penjuarem i nagle padła do nóg doktora.
— O! Gilbercie, Gilbercie! — wyrzekła zarzucając mu ręce na piersi — w imię nieba!... ocal go!
— Nicolino!... — zawołał Gilbert — Nicolino! O! nieszczęśliwa, więc to ty byłaś!
— Ocal go! ocal! — mówiła Nicolina.
Gilbert zatrzymał się chwilę, pogrążony w strasznej myśli.
— O! — szepnął — Beausire sprzedający broszury przeciw niemu, Nicolina jego kochanką! On doprawdy zgubiony, bo w tem jest Cagliostro.

I wbiegł do pokoju Mirabeau, pojmując, że niema czasu do stracenia.

ROZDZIAŁ XXXIII.
NIECH ŻYJE MIRABEAU!

Mirabeau leżał na łóżku: odzyskał przytomność. Szczątki wieczerzy, półmiski, kwiaty zostały, jako świadkowie oskarżający, jako na dnie naczynia resztki trucizny przy łóżku samobójcy.
Gilbert szybko ku niemu postąpił i odetchnął, zobaczywszy hrabiego.
— A! — rzekł — nie jest jeszcze tak źle, jak przypuszczałem.
Mirabeau uśmiechnął się.
— Tak sądzisz, doktorze? — powiedział.
Skłonił głowę, jako człowiek znający stan swój, co najmniej tak dobrze, jak doktór, który nieraz sam chce się łudzić, aby lepiej złudzić innych.
Teraz Gilbert nie poprzestawał na djagnozie wewnętrznej.
Dotknął pulsu; puls był prędki i podniesiony; spojrzał na język: język gorzki i nieczysty; badał stan głowy: głowa była ciężka i cierpiąca.
Wewnątrz chory uczuwał zimno.
Nagle atak nerwowy, który miał dwa dni temu, powrócił, rzucając się z kolei na łopatkę, obojczyk i kręgi.
Puls, który, jak mówiliśmy, był prędki i podniesiony, stał się przerywanym i konwulsyjnym.
Gilbert zaordynował te same środki, które i pierwsze polepszenie spowodowały.
Na nieszczęście, czy chory nie miał siły znieść bolesnego lekarstwa, czy nie chciał być uzdrowionym, po upływie kwadransa skarżył się na takie bóle w miejscach, gdzie były synopizmy, iż musiano mu je odjąć.
Odtąd znikło chwilowe polepszenie.
Nie jest naszym zamiarem opisywać we wszystkich fazach straszna chorobę, powiemy tylko, że nazajutrz zrana, pogłoska o niej rozeszła się po mieście groźniejsza, niż w przeddzień.
Mówiono o powtórnym ataku, i że atak ten groził śmiercią.
Wtedy dopiero można było osadzić, jaka olbrzymia popularność miał wśród narodu ten człowiek. Cały Paryż wzruszony był, jakby klęska wielka groziła jednostkom i ogółowi. Równie, jak i w przeddzień, lud strzegł ulicy, aby turkot powozów nie drażnił chorego. Co godzina grupy zebrane pod oknami, żądały wiadomości; biuletyny z ulicy Chausse-d‘Antin rozchodziły się na wszystkie krańce Paryża. Drzwi były oblężone tłumem obywateli różnych stanów, różnych opinij, jakby każda z partyj przeciwnych traciła coś ze śmiercią Mirabeau. Tym czasem przyjaciele, krewni i znajomi osobiście wielkiego mówcy, zapełniali sienie, dziedzińce i dolne apartamenty, a on się nawet tego nie domyślał.
Zresztą Mirabeau i Gilbert niewiele słów z sobą zamienili.
— Koniecznie więc chcesz umrzeć, hrabio? — spytał doktór.
— Na cóż mi żyć? — odpowiedział Mirabeau.
I Gilbert, przypomniawszy sobie zobowiązania Mirabeau względem królowej, jej niewdzięczność, nie nalegał już, obiecując sobie wypełnić do końca obowiązek lekarza, chociaż wiedział naprzód, że nie jest Bogiem, aby walczyć z niepodobieństwem.
Wieczorem tego pierwszego dnia ataku, stowarzyszenie Jakóbinów, by dowiedzieć się o zdrowiu byłego swego prezesa, przysłało deputacje, na czele której szedł Barnave. Chciano dołączyć jeszcze dwóch braci Lameth, ale ci odmówili.
Kiedy Mirabeau zawiadomionym został o tem zdarzeniu.
— Ah! — rzekł — wiedziałem, że są nikczemni, ale nie wiedziałem, że i głupi!
Przez dwadzieścia cztery godzin, doktór Gilbert nie opuścił na chwile Mirabeau. We środę wieczorem, około godziny jedenastej miał się dość dobrze, i Gilbort zgodził się przejść do sąsiedniego pokoju, aby trochę wypocząć.
Doktór kładąc się, rozkazał, aby przy najmniejszym, powrocie bólów, obudzono go natychmiast.
Obudził się równie ze świtem. Nikt mu snu nie przerywał, a jednak wstał niespokojny. Zdawało mu się niepodobnem, aby polepszenie bez czegoś nadzwyczajnego nastąpiło.
W rzeczy samej, gdy schodził, Teisch ze łzami w oczach powiedział doktorowi, że z Mirabeau jest gorzej, ale zakazał, mimo cierpienia, budzić doktora Gilberta.
A jednak chory musiał strasznie cierpieć; puls uderzał przerażająco; bóle rozwinęły się z największą srogością: duszność i ataki powróciły.
Kilka razy Teisch przypisywał to gorączce. Chory wymówił imię królowej.
— Niewdzięczni! — powiedział — nie dowiadywali się nawet o mnie!
Potem jakby mówił do siebie samego:
— Ciekawym — dodał — co też ona powie, gdy jutro lub pojutrze dowie się o mojej śmierci...
Gilbert sądził, że wszystko zależeć będzie od przesilenia; dlatego, gotując się do walki z chorobą, kazał przystawić pijawki do piersi; ale jak gdyby i te były w spisku z umierającym, pijawki źle kąsały. Zastąpiono je drugiem puszczeniem krwi w nodze i pigułkami z piżma.
Atak trwał osiem godzin. Przez osiem godzin Gilbert, zręczny przeciwnik, walczył ze śmiercią, zasłaniając się od jej ciosów, uprzedzając niektóre, ale niekiedy im ulegając. Nakoniec po ośmiu godzinach, gorączka ustała, śmierć cofnęła się, ale jak tygrys uciekający, aby znów powrócić, wyryła swe straszne pazury na twarzy chorego.
Gilbert stał z rękami założonemi przy tem łóżku, gdzie spełniła się okropna walka. Nadto dobrze znał tajemnice sztuki, aby mieć nadzieję, lub powątpiewać.
Mirabeau był zgubiony; w trupie, rozciągniętym przed oczyma, mimo resztki życia, trudno było żywego Mirabeau rozpoznać.
Od tej chwili, rzecz dziwna! chory i Gilbert, uderzeni jedna myślą, mówili o Mirabeau jako o człowieku, który był, ale istnieć już przestał.
Odtąd i twarz Mirabeau, nabrała charakteru uroczystego, który tylko konaniu wielkich ludzi towarzyszy. Głos jego stał się powolnym, poważnym, prawie proroczym: słowo surowem, głebszem, w uczuciach było więcej wylania, rzewności i wyższości.
Powiedziano mu, że młodzieniec, który go raz tylko widział, nalegał, aby wejść mu pozwolono.
Zwrócił się do Gilberta, jakby pytając, czy może go przyjąć.
Gilbert zrozumiał.
— Niech wejdzie — rzekł do Teischa.
Teisch otworzył drzwi. Młodzieniec lat dwudziestu wszedł powoli, ukląkł przed łóżkiem Mirabeau, ujął jego rękę, a pocałowawszy wybuchnął łkaniem.
Mirabeau szukał w pamięci niewyraźnego wspomnienia.
— A! — rzekł nagle — poznaje cię; pan jesteś owym młodzieńcem z Argenteuil.
— Mój Boże, chwała Tobie! — zawołał młody człowiek — oto wszystko, czego żądałem.
I powstawszy, z dłońmi na oczach wyszedł z pokoju.
W kilka sekund Teisch przyniósł list od młodzieńca, skreślony w przedpokoju.
Zawierał on te proste wyrazy: „Całując rękę pana de Mirabeau w Argenteuil, powiedziałem, że gotów jestem umrzeć za niego.
„Przychodzę dotrzymać słowa.
Czytałem wczoraj w dzienniku angielskim, że wprowadzenie świeżej krwi w stanie takim, w jakim znajduje się dostojny chory, z powodzeniem odbyło się w Londynie.
„Jeżeli dla ocalenia pana de Mirabeau, wprowadzenie krwi jest potrzebne, oddaję moją; jest świeża i czysta“.
Mirabau, czytając te słów kilka, nie mógł się od łez powstrzymać.
Kazał zawrócić młodego człowieka; ale on zapewne, aby uniknąć tak wielce zasłużonej wdzięczności, odszedł, zostawiając podwójny swój adres w Paryżu i Argenteuil.
W kilka chwil potem Mirabeau zgodził się przyjąć u siebie panów de la Maret i Frochot, swych przyjaciół, panią de Saillant siostrę swa, i siostrzenicę pani d‘Aragon.
Ale oprócz Gilberta, żadnego innego lekarza widzieć nie chciał, a gdy nalegał Gilbert, mówił:
— Nie, doktorze, miałeś do zniesienia najgorsze czasy mej choroby; jeżeli mnie uzdrowisz, będziesz miał sam jeden zasługę tego uzdrowienia.
Od czasu do czasu chciał wiedzieć, kto się o niego dowiadywał, a jakkolwiek nie pytał, czy królowa przysłała z zamku, Gilbert odgadywał po westchnieniu umierającego, towarzyszącem wymienianiu osób, pytających o jego zdrowie, że nie słyszał tego właśnie jednego imienia, na które najgoręcej oczekiwał.
Mirabeau, nie mówiąc ani o królu, ani o królowej, rozprawiał z godna podziwu wymową o polityce ogólnej, i o tej, jakiejby użył przeciw Anglji, gdyby został ministrem:
Z Pittem szczególnie rad byłby puścić się w zapasy.
— O! ten Pitt! — zawołał pewnego razu — to minister przygotowań; siła jego w tem, czem grozi, nie zaś w tem, co czyni, gdybym żył, dałbym mu się we znaki.
Od czasu do czasu wznosił się do okien smutny okrzyk: „Niech żyje Mirabeau!“, wylatujący z ust ludu. Okrzyk wydawał się modlitwa, skarga, nie zaś nadzieją.
Wtedy Mirabeau słuchał i kazał otwierać okno, aby ten hałas, nagradzający mu wszystkie cierpienia, dochodził do niego. Przez kilka sekund, leżał z wyciągniętemi rękami, nadstawiając uszy, odchylając i chłonąc w siebie cały ten zgiełk.
Potem szeptał:
— O! dobry ludu! ludu spotwarzany, przeklinany, pogardzany równie jak i ja, słuszne jest aby oni o mnie zapomnieli, i abyś ty mnie wynagrodził!
Nadeszła noc. Gilbert nie chciał opuścić chorego; kazał szezląg przybliżyć do łóżka i położył się na nim.
Mirabeau zgodził się na to; odkąd był pewny, że umrze, nie bał się już swego lekarza.
Równo ze dniem kazał otworzyć okna.
— Kochany doktorze — rzekł do Gilberta — dziś już umrę. W mojem położeniu trzeba się tylko uperfumować i uwieńczyć kwiatami, aby tem przyjemniej zapaść w sen, z którego człowiek się nigdy nie budzi... Czy mam pozwolenie robić, co mi się podoba?
Gilbert powiedział mu, że jest zupełnym panem swej woli.
Wtedy zawołał obu służących.
— Janie — rzekł — dostarcz mi najpiękniejszych kwiatów, jakich będziesz mógł dostać; tymczasem Teisch postara się uczynić mnie jak można najpiękniejszym.
Jan zdawał się oczami zapytywać Gilberta, który głowa skinął przyzwalająco.
Wyszedł.
Teisch zaś, bardzo chory w przeddzień, zaczął golić i czesać swego pana.
— Byłeś chory wczoraj, mój biedny Teisch — rzekł mu Mirabeau — jakże masz się dzisiaj?
— O! bardzo dobrze, mój drogi panie — odpowiedział poczciwy sługa — i życzyłbym panu być na mojem miejscu.
— A ja — dodał, uśmiechając się, Mirabeau — chociaż ty mało cenisz życie, nie życzyłbym ci być na mojem.
W tej chwili zagrzmiał wystrzał armatni. Skąd pochodził? Nie dowiedziano się nigdy.
Mirabeau zadrżał.
— O! — rzekł, prostując się — byłżeby to już pogrzeb Achillesa?
Zaledwie Jan, ku któremu przy wyjściu z pałacu wszyscy się rzucili, powiedział, że idzie po kwiaty, aliści mnóstwo ludzi pobiegło wnet przez ulice, wołając:
— Kwiatów dla pana de Mirabeau!
I otworzyły się wszystkie drzwi, każdy oddawał, co miał w swojem mieszkaniu lub oranżerji: tym sposobem w kwadrans pałac zapełnił się najrzadszemi kwiatami.
O dziewiątej zrana, pokój Mirabeau zamienił się w prawdziwy ogród.
W tejże chwili Teisch skończył go ubierać.
— Kochany doktorze — rzekł Mirabeau — prosiłbym cię o kwadrans czasu, dla pożegnania się z osobą, która przedemną Pałac ten opuścić musi. Gdyby ja znieważono, tobie ją polecam.
Gilbert zrozumiał.
— Dobrze — rzekł — oddalam się, hrabio.
— Tak, ale poczekasz w sąsiednim pokoju. Po wyjściu tej osoby nie opuścisz już mnie, aż do śmierci.
Gilbert skłonił głowę.
— Daj mi słowo — rzekł Mirabeau.
Gilbert ledwie je zdołał wyrzec. Ten człowiek stoicki dziwił się, czując łzy, on, który myślał, że przez filozofie stał się nieczułym.
Potem postąpił ku drzwiom.
Mirabeau go zatrzymał.
— Zanim wyjdziesz, doktorze, otwórz moje biurko — powiedział — i wyjmij stamtąd małą szkatułkę.
Gilbert zadość uczynił życzeniu Mirabeau.
Szkatułka była ciężka. Gilbert sądził, że musiała być pełną złota.
Mirabeau dał znak, aby ją postawić na nocnym stoliczku i wyciągnął doń rękę.
— Bądź łaskaw przysłać mi Jana — rzekł — Jana, rozumiesz nie Teischa; meczy mnie wołanie lub dzwonienie.
Gilbert wyszedł; Jan czekał w przyległym pokoju i wsunął się do pana temi samemi drzwiami, któremi oddalił się Gilbert.
Gilbert słyszał drzwi, zamykające się na zasuwkę za Janem.
Przez całe następne pół godziny Gilbert musiał zadawalać ciekawość ludzi, zapełniających dom cały, musiał im o chorym opowiadać.
Wiadomości były rozpaczliwe; nie ukrywał też wcale, że Mirabeau dnia tego nie przeżyje.
Powóz jakiś zatrzymał się przed sienią.
Przez chwile doktór myślał, że to powóz dworski.
Pobiegł do okna. Byłoby to słodka pociechą dla umierającego, dowiedzieć się, że królowa nim się zajmuje.
Ale pokazało się, że to prosty powóz najęty, który Jan sprowadził.
Doktór odgadł dla kogo.
W kilka minut potem Jan wyszedł, prowadząc zakwefioną kobietę w wielkim płaszczu.
Kobieta wsiadła do powozu.
Przed tym powozem, nie pytając kto jest ta kobieta, tłum się z uszanowaniem rozstąpił.
Jan wrócił.
W chwile potem otworzono drzwi w pokoju chorego, a głos jego slaby przywołał doktora.
Gilbert pobiegł doń.
— Proszę cię rzekł Mirabeau — połóż na miejscu te szkatułkę, kochany doktorze.
A gdy ten wydawał się zdziwiony, że była tak ciężka jak przedtem:
— Tak — powiedział Mirabeau — nieprawdaż, że to ciekawe? Bezinteresowność znalazła się tam, gdzieby się nikt nie spodziewał.
Wracając do łóżka Mirabeau, Gilbert znalazł na ziemi batystową chusteczką, obszytą koronkami.
Cała była łzami zmoczona.
— A! — rzekł do Mirabeau — nic nie wzięła, ale coś zostawiła.
Mirabeau wziął chustką, a czując ją wilgotną, położył na czoło.
— O! — szepnął — więc tylko ona nie ma serca!...

I opadł na łóżko z zamknietemi oczyma, i można było myśleć, że umarł lub omdlał, gdyby nie chrapanie w piersi, dowodzące, że dopiero kona.

ROZDZIAŁ XXXIV.
UCIEKAĆ! UCIEKAĆ! UCIEKAĆ!

I zaprawdę od owej chwili, te kilka godzin życia Mirabeau — były tylko konaniem.
Gilbert dotrzymywał obietnicy; stał przy łóżku do ostatniej minuty.
Zresztą widok ostatniej walki materji z dusza, jakkolwiek bolesny, wielka jest nauką dla lekarza i filozofa.
Im większy jest genjusz, tem ciekawsze, jak ten genjusz wytrzyma walkę ze śmiercią, która ma się skończyć poddaniem losowi.
Ale dusza doktora, na widok wielkiego człowieka umierającego, znalazła jeszcze inne źródło dla ponurych rozmyślań.
Dlaczego Mirabeau umierał, człowiek z temperamentem atletycznym, o herkulesowej budowie?
Czy nie dlatego, że wyciągnął rękę, aby powstrzymać walącą sie monarchję? Czy nie dla tego, że ramię swe oparł na chwilę na tej kobiecie złowrogiej, nazwanej Marją-Antoniną?
Cagliostro przepowiedział mu coś o tej śmierci Mirabeau, a te dwie dziwne istoty, które napotkał, jedna zabijająca opinję druga zdrowie wielkiego mówcy Francji, który stał się podporą monarchji, czy nie były dla Gilberta dowodem, że każda rzecz stanowiąca przeszkodę, jak Bastylja, runie przed tym człowiekiem, a raczej przed ideą, której był on przedstawicielem?
Gdy Gilbert stał w najgłębszych myślach pogrążony, Mirabeau poruszył się i otworzył oczy.
Wracał do życia drogą boleści.
Próbował przemówić: napróżno. Ale nie zmartwiony tym nowym atakiem, przekonawszy się napewno, że język jego niemy, uśmiechnął się, starając przelać w oczy wdzięczność, jaką dla Gilberta i wszystkich tych uczuwał, którzy staraniami swemi towarzyszyli mu do śmierci.
Pomimo to, myśl jedna zdawała się go pochłaniać. Gilbert jeden mógł ją odgadnąć i odgadł.
Chory nie mógł ocenić jak długo był zemdlonym. Czy godzinę? czy dzień cały? przez ten dzień lub godzinę, czy królowa przysyłała dowiedzieć się o niego?
Przyniesiono z dołu listę, na której każdy nazwisko swe zapisywał.
Żadne nazwisko z bliższych nie znamionowało nawet ukrytego współczucia.
Zawołano Teischa i Jana; pytano ich; nie było nikogo.
Wtedy Mirabeau spróbował nadzwyczajnym wysiłkiem, jeszcze słów kilka przemówić, z wysiłkiem, jakiego użył syn Krezusa, kiedy widząc swego ojca zagrożonego śmiercią, zerwał więzy krępujące mu język i zawołał:
— Żołnierzu, nie zabijaj Krezusa!
Udało mu się.
— O! — zawołał — więc nie wiedzą, że z moją śmiercią są zgubieni? Unoszę z sobą żałobę monarchji, a na moim grobie, buntownicy podzielą się szmatami.
Gilbert pośpieszył do niego. Dla biegłego lekarza, póki życia, póty nadziei. Zresztą, aby tym ustom dać kilka jeszcze słów powiedzieć, czyż nie warto było użyć wszystkich środków sztuki.
Wziął łyżeczkę i nalał na nią zielonawego płynu, którego raz już flakonik dał był hrabiemu Mirabeau, i nie mieszając go już z wódką, zbliżył do ust chorego.
— O! kochany doktorze — rzekł tenże, uśmiechając się — jeżeli chcesz, aby likwor życia działał na mnie, daj mi go pełną łyżkę lub całą flaszeczkę.
— Jakto?... zapytał Gilbert, utkwiwszy wzrok swój w Mirabeau.
— Czy sądzisz... odparł, że ja, który nadużywałem wszystkiego, mógłbym mieć ten skarb żyda w ręku bez nadużycia? O! nie. Kazałem rozebrać ten płyn, kochany eskulapie; dowiedziałem się, że pochodzi z korzenia lnu indyjskiego, i wtedy, piłem nie kroplami, ale łyżkami, nietylko aby żyć, ale aby i marzyć.
— Nieszczęsny! nieszczęsny! — szepnął Gilbert — domyślałem się, że ci wlewam truciznę.
— Słodką truciznę, doktorze, dzięki której podwoiły się, o! nie, stały się cztery, sto razy prędsze moje ostatnie godziny; dzięki której zamiast żyć sto lat, umieram w czterdziestym drugim roku, dzięki której, nakoniec, miałem we śnie wszystko, co mnie omijało w rzeczywistości: sile, bogactwo, miłość... O! doktorze, doktorze, nie wyrzucaj sobie tego, ale owszem winszuj. Bóg dał mi życie smutne, biedne, blade, nieszczęśliwe; doktorze, nie wiem, czy mam za to życie dziękować Bogu, ale wiem, że winienem podziękowanie tobie za twoją truciznę. Napełnij łyżkę, doktorze, i daj mi ją!...
Doktór uczynił, czego żądał Mirabeau, i podał mu napój, który chory wypił ze smakiem.
A po chwili milczenia:
— A!... doktorze — rzekł: jak gdyby przez zbliżenie się do wieczności, śmierć pozwoliła mu podnieść przyszłości zasłonę, — szczęśliwi ci, którzy umrą w roku 1791! Ujrzą rewolucję świetną i wielką. Do dziś dnia nigdy największa rewolucja nie kosztowała więcej krwi; bo dotychczas była ona tylko w umysłach, ale nadejdzie chwila, gdy nastąpi w rzeczach i wypadkach. Może sądzisz, że będą mnie żałowali tam w Touileries? Nie. Śmierć moja zwalnia ich od zobowiązania. Ze mną musieliby rządzić pod pewnemi warunkami, nie byłem dla nich podporą, ale przeszkodą; ona usprawiedliwiała się przed bratem ze stosunków ze mną.
„Mirabeau sądzi, że mi doradza — pisała — a nie spostrzegła, że to ja go bawię. O!... dla tego chciałem, aby ta kobieta była mi kochanką a nie królową. Jak piękne przeznaczenie, w historji dla człowieka, który zmusza do postępowania równym krokiem ku jednemu celowi“ ku szczęściu narodu i ku poszanowaniu władzy królewskiej!... Może było to możliwem, może było to marzeniem, które ja jeden mogłem urzeczywistnić. Martwi mnie tylko, doktorze, że rozpocząwszy dzieło, umieram, i że nie mogę go do końca doprowadzić. Kto uczci idee moją, jeżeli ta idea jest chybioną i obciętą?... Co wiedzieć będą o mnie ludzie?... Właśnie to, czego wiedzieć nie powinni: Znać będą moje życie hulaszcze, szalone, tułacze. Co czytać będą z dzieł moich? „Listy do Zofji“, „Erotika-Bibljon“, „Monarchię Pruską„“, broszury i książki gorszące.
Wymawiać mi będą moje układy z dworem, bo z tych układów nie wynikło to, co wyniknąć miało. Dzieło moje będzie niekształtnym potworem bez głowy. A mimo to, mnie umarłego w czterdziestu dwóch latach, sądzić będą tak, jakbym żył całem życiem człowieka; mnie, znikłego wśród burzy, ocenia tak, jakbym nie chodził po falach, po przepaściach, tylko po drodze mocno wybrukowanej prawami, rozkazami i regułami. Doktorze, komu ja przekażę, nie majątek roztrwoniony, mniejsza o to!... ale komu przekażę moję pamięć spotwarzoną, która mogłaby kiedyś przynieść honor Francji, Europie i światu?...
— Czemuż się było tak śpieszyć ze śmiercią?... — zapytał smutnie Gilbert.
— Tak — odpowiedział Mirabeau — bywają chwile, w których czynię sobie to samo pytanie. Ale słuchaj, doktorze, nie mogłem nic bez niej, a ona nie chciała. Zobowiązałem się jak głupiec, przysiągłem jak bezrozumny, zawsze poddany tym niewidzialnym skrzydłom mego mózgu, które serce unoszą. Ona zaś nic nie przysięgała, do niczego się nie zobowiązywała... Tak więc, wszystko jest jak najlepiej, doktorze; a jeżeli jeszcze zechcesz mi jedno przyrzec, nic już nie zakłóci ostatnich godzin mego życia.
— I cóż ci mogę przyrzec, mój hrabio?...
— Przyrzecz mi, że jeżeli przejście moje do innego życia będzie zbyt trudne, zbyt bolesne, doktorze, ty, nie tylko jako lekarz, ale jako człowiek, jako filozof, przyrzecz mi, że mi dopomożesz?...
— Czemu, hrabio, stawiasz podobne żądanie?...
— O!... powiem ci, bo chociaż czuje śmierć bliską, jednak wiele jeszcze jest we mnie życia. Nie umieram odrazu martwy, kochany doktorze, ale umieram żywy, a ostatni krok trudny będzie do przebycia!...
Doktór schylił twarz swoją nad obliczem Mirabeau.
— Obiecałem nie opuszczać cię, mój przyjacielu — rzekł — jeżeli Bóg, a mam nadzieje, że tak nie jest, skazał już twoje życie, w stanowczej chwili zostaw mej głębokiej tkliwości dla ciebie staranie o spełnienie tego, co będzie potrzeba!... Wraz ze śmiercią będę przy tobie.
Zdawało się, że chory czekał tylko tej obietnicy.
— Dziękuję — szepnął.
I opadł na poduszki.
Teraz mimo nadziei, którą z obowiązku lekarza, do ostatniej kropli wsączył w umysł chorego, Gilbert już nie wątpił. Obfita doza haszyszu, którą połknął Mirabeau, wróciła choremu na chwilę, jak za wstrząśnieniem stosu Wolty, wraz z mową grę muskułów; to życie myśli, jeżeli tak można powiedzieć, które jej towarzyszy. Ale skoro przestał mówić, muskuły zdrętwiały, życie myśli uleciało i śmierć wypiętnowana na twarzy od ostatniego ataku, głębiej jeszcze znamię swe wyryła.
Przez trzy godziny, zimna jego ręka pozostawała w dłoniach doktora Gilberta; przez godziny, od czwartej do siódmej, konanie było spokojne, tak spokojne, że można było wpuścić wszystkich. Zdawało się, że śpi.
Ale około godziny ósmej, Gilbert uczuł w dłoniach, wstrząsającą się gwałtownie, zlodowaciałą rękę hrabiego.
— O!... — rzekł — teraz konanie prawdziwe, prawdziwa walka się zaczyna.
I w rzeczy samej, czoło umierającego pokryło się potem, rozwarte oko rzuciło błyskawicę.
Uczynił ruch, oznaczający, że pragnie pić.
Pośpieszono dać mu wody, wina, lemonjady, ale kiwnął głową przecząco.
Nie tego chciał.
Kazał sobie podać papier i atrament.
Usłuchano go, aby żadna myśl wielkiego geniuszu, nawet gorączkowa, nie zaginęła.
Ujął pióro i pewna ręka nakreślił dwa słowa: „Spać, umrzeć“.
Były to dwa słowa Hamleta.
Gilbert udał, że nie rozumie.
Mirabeau upuścił pióro, chwycił rękami za piersi, jakby je chciał rozerwać, wydał kilka niewyraźnych krzyków, ujął znów za pióro, a czyniąc nadludzki wysiłek, aby zapanować nad boleścią, napisał: „Bóle stały się kłójące, nie do zniesienia. Czy godzi się zostawiać cierpiącego przyjaciela przez całe godziny, dnie może, kiedy kilka kropel opjum może zakończyć męczarnie?“...
Ale doktór się wahał. Tak, jak powiedział choremu, w stanowczej chwili będzie razem ze śmiercią, ale ażeby jej przeszkadzać, nie dopomagać.
Bóle stawały się coraz gwałtowniejsze; chory kurczył się i gryzł poduszki.
W końcu bóle przerwały więzy paraliżu.
— O!... doktorzy, doktorzy!... — zawołał Mirabeau. — Czy nie jesteś mym doktorem, mym przyjacielem, Gilbercie?... Czy nie obiecywałeś mi oszczędzić podobnej śmierci?... Czy chcesz, abym żałował mego w tobie zaufania?... Gilbercie, odwołuję się do twojej przyjaźni!... do twego honoru!...
I z westchnieniem, z jękiem, z krzykiem, opadł na poduszki.
Gilbert westchnął zkolei i wyciągając rękę do Mirabeau:
— Dobrze, mój przyjacielu — rzekł — dostaniesz, czego żądasz.
I wziąwszy pióro, napisał receptę na mocną dozę syropu makowego, w wodzie destylowanej.
Ale zaledwie skończył pisać, gdy Mirabeau podniósł się na łóżku, żądając pióra.
Gilbert pośpieszył.
Wtedy ręka konającego, skurczona śmiercią, dotarła do papieru i ledwie czytelnem pismem skreśliła: „Uciekać!... uciekać!... uciekać!...“
Chciał podpisać, ale mógł skreślić ledwie cztery litery swego nazwiska, i wyciągnąwszy drgającą rękę do Gilberta:
— To dla niej... szepnął.
I upadł na poduszki bez ruchu, bez spojrzenia, bez oddechu.
Skonał.
Gilbert zbliżył się do łóżka, spojrzał nań, ujął za puls, położył rękę na sercu; potem zwracając się do widzów tej wielkiej sceny:
— Panowie — rzekł — Mirabeau przestał cierpieć.
I dotknąwszy po raz ostatni ustami czoła zmarłego, wziął papier którego sam znał przeznaczenie, złożył go religijnie na piersi i wyszedł, uważając, że niema prawa dłużej polecenia zatrzymać, nad czas potrzebny dla przejścia z ulicy Chausse-d‘Antin do Tuileries.
W kilka sekund po wyjściu doktora z pokoju śmierci, wielki krzyk odezwał się na ulicy.
To wiadomość o śmierci Mirabeau zaczęła się rozchodzić.
Niedługo wszedł rzeźbiarz; przysłany był przez Gilberta, dla zachowania potomności obrazu wielkiego mówcy, w chwili, gdy uległ, walcząc ze śmiercią.
Kika minut wieczności, wróciło twarzy jego pogodę, dusza potężna odchodząc odbiła się na twarzy, którą ożywiała.

Mirabeau nie umarł. Mirabeau jakby zasypiał snem, pełnym życia i wesołych marzeń.

ROZDZIAŁ XXXV.
POGRZEB.

Boleść była ogromna, powszechna.
W jednej chwili rozeszła się od środka miasta wokół, z ulicy Chaussee-d‘Antin do rogatek Paryża.
Było to z rana o wpół do dziewiątej.
Lud wydał okrzyk straszliwy, potem zajął się oznakami żałoby.
Pobiegł do teatrów, zerwał afisze i drzwi pozamykał.
Tegoż wieczora tańczono na balu w jednym z pałaców ulicy Chausse-d’Antin; lud opanował pałac, rozproszył tańczących, porozbijał instrumenty muzyczne.
Prezes Zgromadzenia Narodowego zawiadomił tę instytucję o poniesionej stracie.
Natychmiast Banrrere wszedł na trybunę i zażądał, aby Zgromadzenie w protokole dnia tego wyraziło żal po stracie wielkiego męża, i nalegał, aby w imieniu ojczyzny zaproszono wszystkich członków na pogrzeb.
Nazajutrz, trzeciego kwietnia, zarząd miasta Paryża stawił się przed Zgromadzeniem, zażądał i wyjednał, aby kościół Św. Genowefy przeznaczony był na Panteon, na groby wielkich ludzi, i ażeby pierwszy Mirabeau był tam pochowany.
Nazajutrz o godzinie czwartej po południu członkowie Zgromadzenia Narodowego opuścili salę Maneżu, aby się udać do palacu Mirabeau; czekali tam na nich: dyrektor wydziału, wszyscy ministrowie i przeszło sto tysięcy osób.
Ale z tych stu tysięcy osób, ani jedna nie przybyła od królowej.
Orszak wyruszył.
Lafayette szedł na czele, jako głównodowodzący gwardią narodową państwa.
Za nim prezes Zgromadzenia Narodowego Tronchet, otoczony po królewsku dwunastu heroldami, z łańcuchami na szyi.
Potem ministrowie.
Potem Zgromadzenie, bez różnicy stronnictw, Sieyes pod rękę z Karolem de Lameth.
Za Zgromadzeniem klub Jakóbinów, jako drugie Zgromadzenie narodowe; klub odznaczał się udanym żalem; nakazał osiem dni żałoby, a Robespierre za ubogi, aby mógł kupić czarne ubranie, wynajął je, jak na żałobę po Franklinie.
Następnie cała ludność Paryża, między dwoma szeregami przeszło trzydziesto tysięcznej gwardji narodowej.
Muzyka pogrzebowa grała temu niezmiernemu tłumowi.
O ósmej dopiero godzinie orszak przybył do kościoła świętego Eustachego. Mowę pogrzebowa wygłosił Cerutti; przy ostatniem słowie dziesięć tysięcy gwardji narodowej będącej w kościele, dało ognia. Zgromadzeni, którzy tego wystrzału nie spodziewali się, wydali okrzyk. Wzruszenie było ogromne; sądzono przez chwilę, że zapadnie się sklepienie świątyni, że kościół ton będzie mogiłą dla trumny.
Przy pochodniach puszczono się w dalszą drogę; zmrok zapadł nie tylko na ulice, ale i na serca przechodzących.
Śmierć Mirabeau, w rzeczy samej sprowadziła zmierzch polityczny. Gdy Mirabeau nie żył, czyż wiedziano, jaką dalej iść drogą?... Zbrakło jedynego człowieka, który umiał poskramiać dwa ogniste rumaki, nazywające się ambicja i nienawiścią. Czuli wszyscy, że on unosi z sobą coś, czego odtąd brakować będzie w Zgromadzeniu: ducha pokoju, czuwającego wśród wojny, dobroci serca ukrytej pod gwałtownością rozumu. Każdy stracił na tej śmierci; rojaliści nie mieli już bodźca, a rewolucjoniści wędzidła. Odtąd wóz miał biec prędzej, a pochyłość była większą jeszcze. Któż mógł powiedzieć, gdzie się toczył, czy do triumfu, czy w przepaść?
Do Panteonu dotarto o północy.
Jednego tylko człowieka brakło w orszaku — Petiona.
Czemu Petion się odłączył? Sam na to odpowiedział nazajutrz, przyjaciołom pytającym go z wymówką.
Czytał plan spisku kontr-rewolucyjnego, który pisał Mirabeau.
W trzy lata potem, podczas ciemnego dnia jesiennego, już nie w sali Maneżu, ale w Tuileries, kiedy Konwencja zamordowawszy króla, królowa, pozabijawszy Źyrondystów, Kordeljerów, Jakobinów, zabiwszy siebie, nie miała już nikogo żywego do zabijania, wzięła się do umarłych. Wtedy z dziką radością oświadczyła, że pomyliła się w sądzie o Mirabeau, bo w jej oczach genjusz nie może nagrodzie zepsucia.
Wydano nową uchwałę, wykluczającą Mirabeau z Panteonu.
Przyszedł herold i na progu świątyni przeczytał uchwałę, która uznawała, że Mirabeau niegodny jest dzielić grobu z Wolterem, Rousseau i Kartezjuszem, i poleciła stróżowi kościoła, ażeby wydał trupa.
Tak więc, głos straszniejszy od głosu mającego dać się słyszeć na dolinie Józefata, zawołał przed czasem:
— Panteonie, oddaj twych zmarłych!
Panteon usłuchał; ciało Mirabeau oddano heroldowi, który, jak to sam mówił, kazał przenieść je i złożyć w zwykłem miejscu grzebalnem.
Tem zwykłem miejscem, był Clamart, cmentarz skazanych na śmierć.
I zapewne, aby tem straszniejszą uczynić karę, pochowano trumnę nocą, bez żadnego orszaku, bez krzyża, bez kamienia, bez napisu.
Dopiero później stary grabarz, zapytany przez jednego z ciekawych, którzy chcą wiedzieć czego inni nie wiedzą, poprowadził pewnego wieczora jakiegoś człowieka przez smutny cmentarz, a zatrzymując się w środku, tupnął nogą i rzekł:
— To tutaj.
A gdy ciekawy dla pewności nalegał:
— Tutaj — powtórzył — ręczę za to; pomagałem składać do grobu, i tylko co sam weń nie wpadłem, tak ciężką była ta trumna ołowiana.
Tym ciekawym człowiekiem był Nodier. Kiedyś zaprowadził mnie także do Clamart, a tupnąwszy nogą, rzekł:
— To tutaj!
Oto, przeszło pięćdziesiąt lat zmieniają się pokolenia, przechodząc po nieznanym grobie Mirabeau. Czy nie za długie to wygnanie za zbrodnię, będąca może bardziej grzechem nieprzyjaciół jego, niżeli Mirabeau samego, i czy nie czas, aby przy pierwszej sposobności, przeszperać nieczystą ziemię, w której spoczywa trumna ołowiana, tak ciężka dla biednego grabarka, i po której łatwo poznać skazanego z Panteonu?
Może Mirabeau na Panteon nie zasługuje; ale z pewnością wielu leży i leżeć będzie w chrześcijańskiej ziemi, którzy więcej od niego zasługują na cmentarz winowajców.

Francjo! między takim cmentarzem a Panteonem, znajdź stosowną mogiłę dla Mirabeau, gdzieby nazwisko jego było jedynym napisem nagrobnym, popiersie jedyną ozdobą, a przyszłość jedynym sędzią!

ROZDZIAŁ XXXVI.
POSŁANIEC.

Tegoż ranka, drugiego kwietnia, na godzinę przed śmiercią Mirabeau, wyższy oficer marynarki, odziany w paradny mundur kapitana okrętu, skręcał do Tuileries z ulicy Św. Honoriusza. przez ulicę św. Ludwika.
Znalazłszy się na dziedzińcu stajennym, przestąpił łańcuchy, przedzielające go od wnętrza i oddawszy ukłon prezentującemu broń odwachowi, znalazł się na dziedzińcu Szwajcarów.
Przybywszy tu jak człowiek, któremu droga ta jest znaną, wąskiemi schodami i krętym korytarzem, dostał się do gabinetu króla.
Spostrzegłszy go, kamerdyner wydał okrzyk zdziwienia, prawie radości; ale on położywszy palec na ustach, rzekł:
— Panie Hue, czy król może mnie przyjąć teraz?
— Król jest z generałem de Lafayette, któremu daje dzienne rozkazy — odpowiedział kamerdyner — ale skoro tylko generał wyjdzie...
— Oznajmisz pan mnie? — spytał oficer.
— O! to zapewne niepotrzebne; Jego królewska mość czeka pana, bo od wczoraj wieczór wydał rozkazy, żeby wprowadzić pana, skoro przybędziesz.
W tej chwili odezwał się dzwonek w gabinecie monarchy.
— Słyszysz, pawie — rzekł kamerdyner — król dzwoni, zapewne, aby się o panu dowiedzieć.
— Wejdź, panie Hue, i nie traćmy czasu, jeżeli król rzeczywiście może mnie przyjąć.
Kamerdyner otworzył drzwi, a na dowód, że król jest sam, oznajmił:
— Hrabia de Charny.
— O! niech wejdzie! niech wejdzie! — zawołał król czekam go od wczoraj.
Charny żywo przystąpił, a zbliżając się do króla z pośpiechem pełnym szacunku, rzekł:
— Najjaśniejszy Panie, spóźniłem się o kilka godzin, ale gdy powiem Waszej królewskiej mości przyczynę opóźnienia, wybaczy mi zapewne.
— Chodź, chodź, panie de Charny. Czekałem cię, to prawda, z niecierpliwością, ale z góry powiem, że ważna przyczyna uczyniła twą podróż mniej szybką. Przybyłeś, witaj więc.
I wyciągnął do hrabiego rękę, którą tenże z uszanowaniem pocałował.
— Najjaśniejszy Panie — ciągnął Charny, widząc niecierpliwość króla — odebrałem Wasz rozkaz onegdaj w nocy, a wczoraj o trzeciej zrana wyjechałem z Montmedy.
— Jakżeś pan przyjechał?
— Pocztą.
— To mi tłomaczy kilka godzin spóźnienia — rzekł król z uśmiechem.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł Charny — mogłem przyjechać konno, a prostą drogą byłbym tu najpóźniej o godzinie jedenastej wieczorem, ale chciałem poznać dobre i złe strony drogi przez Waszą królewską mość wybranej; chciałem obejrzeć, jak są urządzone stacje pocztowe, a nadewszystko chciałem wiedzieć co do minuty, wiele czasu potrzeba z Paryża do Montmedy. Wszystko notowałem i jestem w stanie za wszystko odpowiadać.
— Brawo! panie de Charny — rzekł król — jesteś przedziwny; tylko pozwól sobie powiedzieć najprzód, jak my tu stoimy, a potem powiesz mi, jak daleko wy tam zaszliście.
— O! Najjaśniejszy Panie — rzekł Charny — jeżeli mam saązić z tego, co mnie tam doszło, rzeczy bardzo źle stoją.
— Do tego stopnia, że jestem więźniem w Tuileries, kochany hrabio! Mówiłem tylko co kochanemu panu de Lafayette, który jest moim dozorcą, że wolałbym być królem Metzu, niż królem Francji: ale, na szczęście, pan właśnie przybyłeś!
— Wasza królewska mość miała mnie łaskawie objaśnić co o położenia...
— Tak, prawda, w dwóch słowach... Dowiedziałeś się pan o ucieczce moich ciotek?
— Jak wszyscy, Najjaśniejszy Panie, ale bez żadnych szczegółów.
— A! mój Boże, rzecz to bardzo prosta. Wiesz, że Zgromadzenie dozwala nam mieć przy sobie tylko księży przysięgłych. Biedne kobiety za nadejściem Wielkiej Nocy przelękły się: myślały, że narażają swe dusze, spowiadając się księżom konstytucyjnym i zgodnie z moją radą, muszę to wyznać, pojechały do Rzymu.
Żadne prawo nie sprzeciwiało się tej podróży i nie było obawy, aby dwie biedne, stare kobiety wzmocniły nazbyt partie emigrantów.
Narbonne zajął się tym odjazdem, ale nie wiem, jak się tam wziął do tego; bo zwietrzono sprawę i wizytę, w rodzaju owej wersalskiej, złożono im w Bellevue tegoż wieczora, kiedy miały odjechać.
Na szczęście wychodziły jednemi drzwiami, kiedy cała zgraja nadciągała drugiemi. Pojmujesz pan? Ani jednego gotowego powozu! Trzy miały czekać zaprzężone w wozowniach.
Do Meudon szły piechota. Tam znaleziono powozy i pojechały szczęśliwie.
W trzy godziny potem ogromny powstał ruch w Paryżu; ci co poszli, aby przeszkodzić ucieczce, zastali gniazdo cieple lecz puste.
Nazajutrz prasa zawyła; Marat krzyczał, że uwiozły miljony; Desmoulins, że uprowadziły delfina.
Nic z tego wszystkiego nie było prawdą; biedne kobiety miały kilka tysięcy franków przy sobie: a i tak były same dość zakłopotane, ażeby jeszcze dziecko zabierać mogły z sobą: ono by je wydało.
Poznano je nawet, najprzód w Moret, gdzie je puszczono, potem w Arnay-le-Duc, gdzie je przytrzymano.
Musiałem pisać do Zgromadzenia o wolny przejazd dla nich, a mimo to Zgromadzenie cały dzień rozprawiało.
Nakoniec, upoważnione zostały do dalszej podróży, pod warunkiem, że komitet przedstawi prawo o emigracji.
— Tak — rzekł Charny — ale sądziłem, że na wspaniałą mowę pana de Mirabeau, Zgromadzenie prawo komitetu odrzuciło.
— Bezwątpienia, odrzuciło. Ale po tym małym triumfie, nastąpiło wielkie upokorzenie. Widząc wrzawą, jaką sprawił wyjazd biednych kobiet, niektórzy oddani mi przyjaciele — zostało mi ich więcej, niż sądziłem, kochany hrabio, niektórzy więc oddani mi przyjaciele, około stu szlachty, przyszło do Tuileries, ofiarując mi swe życie.
W tej chwili rozchodzi se pogłoska, że zawiązał się spisek i że chcą mnie uwieźć.
Lafayette, którego wyprawiono na przedmieście św. Antoniego, pod pozorami, że odbudowują Bastylje, wściekły, że go oszukano, wraca do Tuileries, wchodzi tu z mieczem w ręku, aresztuje naszych przyjaciół i rozbraja.
Znajdują przy jednych pistolety, przy drugich noże.
Każdy miał to, co znalazł pod ręką. Dobrze! dzień ten zapiszą w historji, nazywać się on będzie dniem rycerzy sztyletu.
— O! Najjaśniejszy Panie, Najjaśniejszy Panie! straszne nastały czasy! — rzekł Charny, skłaniając głową.
— Poczekaj pan. Każdego roku jeździmy do Saint-Cloud; rzecz to ułożona i praktykowana oddawna. Onegdaj, zamawiamy konie; schodzimy i widzimy pięćset osób koło powozów. Wchodzimy; nie można kroku stąpić; lud chwyta za cugle, oświadcza, że chcą uciekać, ale że nie uciekną. Po godzinie bezskutecznych usiłowań trzeba było powrócić. Królowa płakała ze złości.
— Ale czy nie było tam generała de Lafayette, aby nakazał szacunek dla Waszej królewskiej mości?
— Lafayette! wiesz pan, co on robił? Kazał dzwonić na alarm u św. Rocha; biegł do ratusza, żądając czerwonej chorągwi, i oświadczając, że ojczyzna jest w niebezpieczeństwie. Ojczyzna w niebezpieczeństwie, bo król i królowa jadą do Saint-Cloud! Wiesz pan, kto mu odmówił, kto mu wydarł z rak czerwoną chorągiew, którą już trzymał?... Danton i dlatego utrzymują, że Danton jest zaprzedany, że dostał sto tysięcy franków ode mnie. Oto, jak stoimy, kochany hrabio, nie licząc konającego Mirabeau, który może już umarł w tej chwili.
— Więc, tembardziej spieszyć się trzeba. Najjaśniejszy Panie.
— Tak też uczynimy. Powiedz pan, coście z panem de Bouille uradzili! Jest silny zapewne. Sprawa w Nancy dopomogła mi zwiększyć zakres jego dowództwa, oddałem mu nowe wojska pod rozkazy.
— Tak, Najjaśniejszy Panie; ale, na nieszczęście, rozkazy ministra wojny krzyżują nasze projekty. Odjął mu pułk huzarów saskich, odmawia pułków szwajcarskich. Z wielkim trudem zatrzymał w Montmery pułk piechoty de Bouillon.
— Czy wątpi teraz?
— Nie. Najjaśniejszy Panie, to tylko kilka szans mniej: ale mniejsza! w podobnych przedsięwzięciach wszystko zależy od przypadku, a jeżeli będzie rzecz dobrze poprowadzona, mamy na sto — dziewięćdziesiąt szans.
— W takim razie, wróćmy do tej rzeczy.
— Najjaśniejszy Panie, Wasza królewska mość jest zdecydowany jechać przez Chalons, Sainte-Menehould, Clermont i Stenay, chociaż droga ta o dwadzieścia mil dłuższa i w Varennes niema stacji pocztowej.
— Mówiłem już panu de Bouille, jakie są po temu powody.
— Tak. Najjaśniejszy Panie, i on przedstawił nam w tym przedmiocie rozkazy Waszej królewskiej mości. Nawet w skutek tych rozkazów zrewidowałem całą drogę, przejrzałem krzak po krzaku, kamień po kamieniu; praca ta musi być w rękach Waszej królewskiej mości.
— Tak, kochany hrabio. Znam drogę, jakbym ją sam wytykał.
— Oto Najjaśniejszy Panie, moje objaśnienie z ostatniej podróży.
— Mów, panie de Charny, słucham cię, a dla jasności, oto mapa twojej roboty.
I król wyjął z pudełka mapę, którą rozłożył na stole. Nie była to mapa odbita, ale rysowana odręcznie, i jak mówił Charny, nie brakło tam ani drzewa, ani kamienia; było to dzieło przeszło ośmiomiesięcznej pracy.
Charny i król pochylili się nad mapą.
— Najjaśniejszy Panie — powiedział Charny — prawdziwe niebezpieczeństwo dla Waszej królewskiej mości znacznie się w Sainte-Menehould a skończy się w Stenay. Na tych ośmnastu milach trzeba rozstawić nasze oddziały.
— Czy nie możnaby ich zbliżyć do Paryża, panie de Charny?... posunąć je aż ku Chalons, naprzykład?
— Najjaśniejszy Panie — rzekł Olivier — to trudno. Chalons za wielkiem jest miastem, aby czterdziestu, pięćdziesięciu, a nawet stu ludzi, mogło zapewnić bezpieczeństwo Waszej królewskiej mości, gdyby to bezpieczeństwo było zagrożone. Pan de Bouille jest odpowiedzialnym dopiero od Sainte-Menhoudl. Wszystko co zrobić może, i o tem jeszcze z Waszą królewską mością rozmówić mi się polecił, jest to umieścić ostatni swój oddział w Pont-de-Sommevelle. Spojrzyj, Najjaśniejszy Panie, pierwsza to stacja za Chalons.
I Charny wskazał królowi palcem na mapie wspomniane miejsce.
— Niech i tak będzie — rzekł król — w dziesięć lub dwanaście godzin można być w Chalons. Ile godzin potrzebowałeś na przebycie ośmdziesięciu mil, hrabio?
— Godzin trzydzieści sześć. Najjaśniejszy Panie.
— Ale lekkim powozem i byłeś pan sam, ze służącym.
— Najjaśniejszy Panie, straciłem trzy godziny na oglądaniu i badaniu, gdzie w Varennes najlepiej obrać przeprząg, czy od strony Saint-Menehould, czy od strony Dun. Wszystko to prawie jedno. Trzy godziny stracone, zrównoważą ciężar powozu. Mojem więc zdaniem, król może przejechać z Paryża do Montmedy w trzydzieści sześć godzin.
— I cóż postanowiłeś pan o przeprzęgu w Varennes?... To punkt ważny; trzeba wiedzieć na pewno, czy nie zabraknie koni.
— Tak, Najjaśniejszy Panie, i mojem zdaniem konie do przeprzężenia czekać będą za miastem od strony Dun.
— Na czem opierasz pan ten projekt?
— Najjaśniejszy Panie, na samem położeniu miasta.
— Objaśnij mi to położenie, hrabio.
— Rzecz łatwa. Najjaśniejszy Panie. Przejeżdżałem kilka razy przez Varennes, od czasu wyjazdu z Paryża i kilka godzin tam przepędziłem. Varennes jest małem miasteczkiem, z szesnasto-tysięczną ludnością, złożone z dwóch części niższego i wyższego miasta, przedzielonych rzeka Aire i mostem. Niech Wasza królewska mość spojrzy tu na mapę... tu. Najjaśniejszy Panie, koło lasów Argonne, na samym skraju...
— O! widzą — rzekł król — droga skręca się ogromnie w lewie, prowadząc do Clermont.
— Tak jest. Najjaśniejszy Panie.
— Ale nie tłomaczy mi to dlaczego mamy zmienić konie za miastem?
— Zaraz to wytłomacze, Najjaśniejszy Panie. Mostu, łączącego obie części, strzeże wieża wznosząca się na ponurem, ciemnem i wąskiem sklepieniu. Tam najmniejsza przeszkoda zamknęłaby wejście; lepiej więc, żeby przebiec tam końmi wprawionemi do biegu a wziętemi z Clermontu, niż przeprzęgać je o pięć kroków przed mostem; gdyby król był przypadkiem poznany, na dany znak czterech ludzi wzbroni przejazdu.
— Dobrze — rzekł król — zresztą, w razie wahania i ty tam będziesz, hrabio.
— Będzie to dla mnie obowiązkiem i zaszczytem, jeżeli król uzna mnie godnym...
Król wyciągnął znów rękę do Oliviera.
— Więc pan de Bouille wyznaczył już drogę i ludzi?
— Już, Najjaśniejszy Panie, i czeka tylko zezwolenia Waszej królewskiej mości.
— Czy dał panu jaką notę w tym przedmiocie?
Charny wyjął z kieszeni papier złożony, który, skłoniwszy się, oddał królowi.
Król rozwinął i czytał:
„Zdaniem margrabiego de Bouille, oddziały maja być ustawione dopiero w Sainte-Menehould. Gdyby jednak król żądał, aby doszły do Pont-de-Sommevelle, ja tak proponuje rozstawić siły eskorty Jego królewskiej mości.
„1-o. W Pont-de-Sommeyelle, czterdziestu huzarów pułku Lauzun, pod dowództwem pana de Choiseul, który mieć będzie pod rozkazami podporucznika Boudet;
„2-o. W Sainte-Menehould, trzydziestu dragonów pułku królewskiego, dowódzca pan Dandois, kapitan;
„3-o. W Clermont, stu dragonów pułku hrabiego Prowancji i czterdziestu pułku królewskiego, dowódzca hrabia Karol de Damas;
„4-o W Varennes, sześćdziesięciu huzarów pułku Lauzun, pod dowództwem panów Rahrig, de Bouille syna i de Raigecourt;
„5-o. W Dun pięćdziesięciu huzarów, pułku Lauzun, dowódzca pan Deslon, kapitan;
„6-o. W Mouzay, pięćdziesięciu jezdnych z pułku Royal-allemand, z panem Guntzer, kapitanem;
„7-o. Wreszcie w Stenay, pułk Royal-allemand, dowodzony przez pułkownika barona de Mandell“.
— To mi się wydaje dobrem — rzekł król. — Ale pod jakim pozorem oddziały te przez kilka dni stać będą w tych wsiach i miasteczkach?
— Najjaśniejszy Panie, pozór gotów, będą czekały na znaczna sumę pieniędzy, którą ministerjum posyła dla armji północnej.
— No — rzekł król — z widocznem zadowoleniem — wszystko jest obmyślone.
Charny skłonił się.
— Co do pieniędzy — dodał król — nie wiesz pan, czy pan de Bouille, odebrał przesłany miljon?
— Tak jest. Najjaśniejszy Panie; tylko Wasza królewska mość wie, że ten, miljon był w asygnatach, które tracą dwadzieścia na sto.
— Ale czy tak chociaż mógł je zmienić?
— Najjaśniejszy Panie, najprzód znalazł się wierny poddany Waszej królewskiej mości, i tyle szczęśliwy, że mógł sam jeden wziąć sto tysięcy franków bez potrącenia, naturalnie.
Król spojrzał na Oliviera.
— A reszta, hrabio? — zapytał.
— Resztę — powiedział hrabia de Charny — wymienił pan Bouille syn, u bankiera swego ojca, pana Perregaux, który mu wypłacił całą sumę wekslami na dom Betchman w Frankfurcie; dom ten weksel akceptował, więc w danej chwili nie zabraknie pieniędzy.
— Dziękuję, panie hrabio, rzekł Ludwik XVI, teraz musisz mi powiedzieć nazwisko tego wiernego sługi, który może naraził swój majątek dając te sto tysięcy panu de Bouille.
— Najjaśniejszy Panie, ten wierny sługa Waszej królewskiej mości jest bardzo bogaty, nie ma więc żadnej zasługi w tem, co uczynił. Nic nie szkodzi, panie, życzę sobie wiedzieć jego nazwisko.
— Najjaśniejszy panie — rzekł Charny — z ukłonem — on za jedyny położył warunek, ażeby pozostać bezimiennym.
— Jednakże — rzekł król — pan go znasz?
— Znam go, Najjaśniejszy panie.
— Panie de Charny — rzekł wtedy król z godnością, jaką miał w pewnych chwilach — oto pierścień bardzo dla mnie cenny... — I zdjął z palca skromną złotą obrączkę. — Wziąłem go z ręki umarłego ojca, kiedy ją zlodowaciałą całowałem. Ta jest jego wartość dla mnie... nie inna; ale dla serca, które mnie zrozumieć potrafi, pierścień ten droższy będzie nad djament. Powtórz temu wiernemu słudze, to, co ci powiedziałem, panie de Charny i daj mu ten pierścień odemnie.
Dwie łzy potoczyły się z oczu hrabiego Charny; z piersią podniesioną prędkim oddechem, ugiął kolano, aby przyjąć pierścień z rąk króla.
W tej chwili drzwi się otworzyły. Król żywo odwrócił się, bo te drzwi z hałasem otwarte, były przełamaniem praw etykiety i mogły być tłomaczone tylko nagła potrzebą.
Była to królowa; królowa blada z kawałkiem papieru w ręku.
Ale na widok hrabiego, klęczącego przed królem, gdy, całując pierścień, kładł go sobie na palec, wypuściła z rąk papier i wydała okrzyk zdziwienia.
Charny powstał i z szacunkiem skłonił się królowej, która szeptała półgłosem:
— Pan de Charny!... Pan de Charny!... tu... u króla... w Tuileries?
I cicho dodała:
— A ja nic nie wiedziałam!...
Taka była boleść w oczach tej kobiety, że Charny, który nie dosłyszał ostatnich słów, ale je odgadł, postąpił dwa kroki ku niej.
— Przybyłem w tej chwili — powiedział — i miałem prosić króla o pozwolenie powitania Waszej królewskiej mości.
Krew wróciła na lica królowej.
Dawno już nie słyszała jego głosu, a w głosie owej słodyczy, z jaką przemawiał w tej chwili.
Wyciągnęła wtedy obie ręce, idąc ku niemu, ale niedługo jednę z nich oparła na sercu, które pewno biło za gwałtownie.
Charny wszystko widział, wszystko odgadł, jakkolwiek wzruszenia w kilku wierszach tu opisane, trwały tylko chwilę, podczas której król podnosił papier wypadły z rąk królowej, a wiatrem w głąb pokoju podrzucony.
Król czytał, ale nic nie mógł zrozumieć.
— Co znaczą te trzy słowa: „Uciekać!... uciekać!... uciekać!...“ i ta połowa podpisu? — spytał król.
— Najjaśniejszy panie — odparła królowa, to znaczy, że pan de Mirabeau skonał przed chwilą, a to jest jego rada dla nas przed śmiercią.
— Najjaśniejsza pani — podjął król — rady usłuchamy, bo jest dobrą, a nadeszła już chwila nawet jej wykonania.
Potem zwracając się do Oliviera, dodał:
— Hrabio, możesz iść za królową i wszystko jej opowiedzieć.
Królowa spojrzała z kolei na króla i na hrabiego, a zwracając się do pana de Charny:
— Chodź pan, panie hrabio — rzekła.
I wyszła szybko, bo gdyby chwile dłużej została, niepodobnaby jej było ukryć sprzecznych uczuć, rozrywających jej serce.

Charny po raz ostatni skłonił się królowi i udał się za Marją-Antoniną.

ROZDZIAŁ XXXVII.
OBIETNICA.

Królowa wróciła do siebie i upadła na kanapę, dając znak hrabiemu, aby zamkną drzwi za sobą.
Na szczęście, buduar był pusty, a to dzięki Gilbertowi, który, rozmawiając przed chwilą z królową, aby jej oddać ostatnie polecenie Mirabeau, oświadczył, że pragnie widzieć się z nią bez świadków.
Zaledwie usiadła, przepełnione jej serce wezbrało i wybuchła łkaniem.
Łkania te były tak silne i prawdziwe, że odszukały w głębi serca Oliviera resztki jego miłości.
Resztki miłości, bo gdy tak wielka namiętność, jaka widzieliśmy rodzącą się i wzrastająca, spłonie w sercu człowieka, to, z wyjątkiem wielkich wypadków, kiedy miłość przechodzi w nienawiść, nie gaśnie ona w zupełności nigdy.
Charny w szczególnem był położeniu; a mogą je ocenić ci tylko, którzy się w podobnem znajdą. Czuł w sobie dziwna i nową miłość.
Kochał już Andreę całym serca płomieniem.
Kochał jeszcze królowę całą litością swej duszy.
Za każdem rozdarciem tej biednej miłości, rozdarciem, spowodowanem przez egoizm, czuł krwawiące się serce kobiety, i, jak każdy, komu miłość dawna jest ciężarem, pojmował ten egoizm, nie mając siły przed sobą go usprawiedliwić.
A jednak, ilekroć boleść taka wybuchła przed nim bez skarg i wymówek, mierzył głębokość tej miłości; przypomniał sobio wiele to ludzkich przesdów, wiele obowiązków towarzyskich.
ta kobieta dla niego poświęciła, a pochylony nad przepaścią, nie mógł rzucić w nią łzy żalu, słowa pociechy.
Ale czy przez łkania i łzy nie przebijały się skargi i wymówki? W tejże chwili Charny przypominał sobie wymagania miłości, tę wolę bezwarunkową, ten despotyzm królewski połączony z wyrazem przywiązania, z dowodami namiętności; sztywniał przeciw wymaganiom, uzbrajał się przeciwko despotyzmowi, walczył z tą wolą, porównywał z niemi łagodne, niezmienne lica Andrei, i przenosił marmurową statuę, z całym jej chłodem, nad ten obraz namiętny, gotowy zawsze rzucać błyskawicę miłości, zazdrości i dumy.
Teraz królowa płakała, milcząc.
Przeszło ośm miesięcy nie widziała Oliviera. Wierny przyrzeczeniu danemu królowi, hrabia, przez cały czas nie odzywał się do nikogo. Królowa nic nie wiedziała o tem istnieniu, tak ściśle z jej własnem związanem, iż przez lat kilka sądziła, że tylko zerwaniem obu możnaby je rozłączyć.
A jednak Charny oddalił się od niej, nie mówiąc, dokąd jedzie. Tylko jedna została jej pociecha, wiedziała, że Charny pracuje dla króla i dlatego mówiła sobie: „Pracując dla króla, pracuje i dla mnie; a więc musi o mnie myśleć, choćby chciał nawet zapomnieć“.
Ale słaba to była pociecha, kiedy pierwej myśl jego w zupełności do niej należała. Dlatego za ujrzeniem Oliviera nagle, gdy się go najmniej spodziewała, u króla, gdzie go w dniu wyjazdu spotkała, wszystkie boleści, wstrząsające jej dusza, wszystkie myśli męczące serce, wszystkie łzy, palące jej oczy podczas długiej nieobecności hrabiego, wróciły naraz tłumnie, aby przepełnić jej piersi cierpieniem przygasłem i bólem, który zdawał się już przemijać.
Płakała, aby płakać; łzy zadusiłyby ją, gdyby nie wybuchły nazewnątrz.
Płakała, nie mówiąc słowa. Czy z radości?... czy z bólu?... Z jednego i z drugiego; każde wielkie wzruszenie kończy się łzami.
Dlatego nic nie mówiąc, jednak bardziej z miłością niż z szacunkiem, Charny zbliżył się do królowej i odjąwszy jedną z rąk, któremi sobie twarz zasłaniała i przyciskając ją do ust, wyrzekł:
— Najjaśniejsza pani, jestem dumny i szczęśliwy, że mogę cię upewnić, iż od dnia wyjazdu, cały czas Wami byłem zajęty.
— Olivierze, Olivierze! — powiedziała królowa, — był czas gdyś mniej się mną zajmował, a więcej myślał o mnie.
— Najjaśniejsza pani — odparł Charny — król włożył na mnie wielką odpowiedzialność; odpowiedzialność ta nakazywała mi milczenie do chwili, w której ukończy się moje posłannictwo. Dziś to się stało dopiero. Dziś mogę cię widzieć i mówić; kiedy dotychczas nawet pisać nie mogłem.
— Piękny to przykład prawości, Olivierze — rzekła smutno królowa — szkoda, że dałeś go kosztem innego uczucia.
— Najjaśniejsza pani — wtrącił Charny — ponieważ król zezwolił, może objaśnię was, com dla waszego ocalenia uczynił.
— O! Olivierze! — podjęła królowa — czyż nie masz przedtem nic śpieszniejszego do powiedzenia?
I czule ścisnęła rękę hrabiego, patrząc nań wzrokiem, za który dawniej on oddałby życie, a teraz przynajmniej poświęcić je był gotów.
I patrząc nań, dostrzegła w nim, nie zakurzonego podróżnika, ale dworzanina pełnego elegancji, który poświęcenie swoje poddał wszelkim prawom etykiety.
Ten strój, mogący zadowolić najwięcej wymagającą królowę, zaniepokoił kobietę.
— Kiedyżeś pan przyjechał? — zapytała.
— W tej chwili. Najjaśniejsza Pani — rzekł Charny.
— I przybywasz pan?...
— Z Montmedy.
— Więc przebiegłeś pół Francji?
— Od wczoraj zrana przejechałem mil pięćdziesiąt.
— Konno, czy powozem?
— Pocztą.
— Jakże po tak długiej i męczącej podróży, wybacz mym pytaniom, Olivierze, jesteś tak dobrze oczyszczony, uczesany i strojny, jak adjutant generała de Lafayette, wychodzący prosto ze sztabu? Wiadomości, które przyniosłeś, nie są więc tak ważne?
— Przeciwnie, bardzo ważne. Najjaśniejsza Pani; ale sądziłem, że gdybym zajechał do Tuileries pocztą, zakurzony i zabłocony, wzbudziłbym ciekawość. Król niedawno mówił mi, jak bardzo jesteście strzeżeni, i winszuję sobie mojej ostrożności, że przyszedłem pieszo, w mundurze, jak oficer, który po tygodniu nieobecności, przychodzi się zaprezentować.
Królowa konwulsyjnie ścisnęła rękę hrabiego; widocznie miała jeszcze uczynić jedno pytanie najważniejsze.
Dlatego użyła innego sposobu do zapytania.
— A! prawda — rzekła głosem stłumionym, zapomniałam, że masz pan mieszkanie w Paryżu...
Charny zadrżał. Teraz dopiero zrozumiał prawdziwy cel badania.
— Ja? mieszkanie w Paryżu? — rzekł. — Gdzież to. Najjaśniejsza Pani?
Królowa uczyniła wysiłek.
— Ależ przy ulicy Coq-Heron — rzekła. — Czy nie tam mieszka hrabina?
Charny omało się nie uniósł jak koń, którego ostroga w niezagojoną jeszcze ranę uderza; ale w głosie królowej takie było wahanie, taki wyraz boleści, że ulitował się nad cierpieniem tej, która tak wyniosła i tyle panująca nad sobą, do tego stopnia wzruszenie swe mogła okazać.
— Najjaśniejsza pani — rzekł z wyrazem głębokiego smutku, który niezupełnie cierpieniem królowej był spowodowany — zdawało mi się, żoe miałem zaszczyt powiedzieć jej przed odjazdem, iż dom pani de Charny nie jest moim. Wstąpiłem do mego brata, wicehrabiego Izydora de Charny i u niego zmieniłem ubranie.
Królowa krzyknęła z radości i osunąwszy się na kolana, poniosła do ust rękę Oliviera. Ale z taką szybkością jak ona, hrabia podniósł ją pod ręce i zawołał:
— O! Najjaśniejsza pani! co czynisz?
— Dziękuję ci, Olivierze — rzekła królowa głosem tak czułym, że Charny uczuł łzy w oczach.
— Dziękujesz mi pani... — rzekł. — Mój Boże! za co?
— Za co?... pytasz mnie, za co? — zawołała królowa. — Ależ za jedną chwilę prawdziwej radości od dnia twego wyjazdu. Mój Boże! wiem o tem, że szaleństwem, gonem litości, jest zazdrość. Ty, także byłeś kiedyś zazdrosnym, Olivierze; zapominasz dziś o tem. O! mężczyźni, kiedy ich ogarnie zazdrość, są bardzo szczęśliwi; mogą się bić z rywalami, zabić ich lub zginąć; ale kobiety mogą płakać tylko, chociaż wiedzą, że łzy te są nieużyteczne i niebezpieczne, bo zamiast zbliżyć nas do tego, który jest ich powodem, często go oddalają; ale taki to jest obłęd w miłości, człowiek widzi przepaść, a zamiast uciec, rzuca się w nią. Dziękuję ci raz jeszcze, Olivierze; widzisz, jestem wesołą i już nie płaczę.
I w rzeczy samej, królowa usiłowała śmiać się, ale czy wskutek cierpień oduczyła się być wesołą, dość, że śmiech jej był tak smutny i bolesny, że aż Charny zadrżał.
— O! mój Boże — szepnął — czy podobna, abyś tyle cierpiała?
Marja Antonina złożyła ręce.
— Dzięki ci, Boże! — rzekła — bo gdy on zrozumie mą boleść, nie będzie miał siły nie kochać mnie!
Charny czuł się pociągniętym ku pochyłości, na której potem nie mógłby się zatrzymać. Uczynił wysiłek, jakby ślizgając się po lodzie, i cofnął się wstecz, nie myśląc o tem, że lód pęknąć może.
— Najjaśniejsza Pani — rzekł — czyż nie pozwolisz, abym opowiedział, co miałem szczęście dla was uczynić, podczas mojej nieobecności?
— A! Charny — powiedziała królowa — wolałam to, coś mówił przed chwilą, ale masz słuszność, kobieta nie może długo zapominać, że jest królową. Mów, panie ambasadorze, kobieta otrzymała to, czego miała prawo wymagać, królowa cię słucha.
Wtedy Charny opowiedział jej wszystko, jak był do pana de Bouille posiany, jak hrabia Ludwik przybył do Paryża, jak krzak po krzaku zwiedzał drogę, którą miała uciekać królowa; jak w końcu przybył, ażeby powiedzieć królowi, że teraz trzeba tylko projekt urzeczywistnić.
Królowa słuchała go z uwagą i z głęboka wdzięcznością.
Zdawało jej się niepodobieństwem, ażeby proste poświęcenie zachodziło tak daleko.
Tylko miłość gorąca i niespokojna mogła przewidzieć tyle przeszkód i tyle znaleźć środków zbawiennych.
Pozwoliła mu więc mówić, od początku do końca, a gdy skończył, spojrzała nań z niewysłowioną czułością i rzekła.
— Więc będziesz bardzo szczęśliwym, gdy mnie ocalisz, Olivierze?
— O! — zawołał hrabia — pytasz mnie o to, Najjaśniejsza Pani? Ależ to marzenie moje, a gdy się ziści, będzie to chwała mojego życia!
— Wolałabym, aby to było nagrodą twej miłości — rzekła smutno królowa. — Lecz mniejsza o to... Pragniesz więc, aby dzieło ocalenia króla, królowej i królewicza Francji przez ciebie było spełnione?
— Czekam tylko Jej królewskiej mości zezwolenia, aby poświęcić wam życie.
— Tak, rozumiem, mój przyjacielu — rzekła królowa — poświęcenie to ma być czyste i wolne od wszelkiego innego uczucia. Niepodobna, aby mąż mój i dzieci, ocaleni zostali ręką, któraby nie śmiała wyciągnąć się do nich, gdyby się na tej wspólnej drodze poślizgnęli. Oddaję ci ich życie i moje, bracie mój, ale ty będziesz miał litość nade mną?
— Litość nad tobą, Najjaśniejsza Pani? — zapytał Charny.
— Tak. Nie zechcesz, aby w chwilach, gdy będę potrzebowała całej siły, odwagi, całej przytomności umysłu, myśl to szalona może, ale co chcesz! są ludzie, którzy boją się w nocy widm, z których za dnia żartują — nie chcesz więc, aby wszystko przepadło dla jakiejś obietnicy, jakiegoś słowa danego?... Nie zechcesz tego, nieprawdaż?
Charny przerwał królowej:
— Najjaśniejsza Pani — rzekł — chciałbym ocalić Waszą królewską mość; chciałbym szczęścia dla Francji; chciałbym z chwałą ukończyć rozpoczęte dzieło, i wyznaję, żałuję, że tak mały dowód poświęcenia dać mogę Waszej królewskiej mości. Przysięgam, że jedynie za pozwoleniem Waszej królewskiej mości widzieć się będę z panią de Charny.
I, skłoniwszy się królowej zimno lecz z szacunkiem, wyszedł, zanim ścięta lodem tych słów, próbowała go zatrzymać.
Ale ledwie Charny zamknął drzwi za sobą, załamała ręce i zawołała boleśnie:

— O! wolałabym, aby on ze mną przysiągł się nie widzieć, i kochał mnie tak, jak ją kocha!...

ROZDZIAŁ XXXVIII.
DWOISTY WYROK.

Tegoż roku, dziewiętnastego czerwca, o ósmej zrana, Gilbert przechadzał się wielkiemi krokami w mieszkaniu swojem, przy ulicy św. Honorjusza, a od czasu do czasu stawał przy oknie i wyglądał kogoś niecierpliwie.
Trzymał w ręku złożony we czworo papier z pieczęciami, zapewne ważny, bo kilka razy w tych chwilach oczekiwania, rozkładał go i czytał, składał i rozkładał, i czytał, a potem znów składał.
Nareszcie usłyszawszy turkot zatrzymującego się powozu, pobiegł żywo do okna, ale było za późno; osoba, która przybyła, weszła już do sieni.
Jednak Gilbert jakby odgadł gościa, bo otwierając drzwi przedpokoju, rzekł:
— Janie! otwórz drzwi panu hrabiemu do Charny.
I po raz ostatni przeczytał papier rozłożony, kiedy Jan zamiast pana de Charny, oznajmił:
— Hrabia Cagliostro.
Imię to tak dalekie było od myśli Gilberta, że zadrżał, jakby olśniony błyskawicą.
Szybko złożył papier i schował go do kieszeni.
— Hrabia Cagliostro? — powtórzył, zdziwiony jeszcze tem nazwiskiem.
— E! mój Boże, tak, to on sam, kochany Gilbercie — rzekł hrabia; — wprawdzie, nie mnie oczekiwałeś, ale pana de Charny. Pan de Charny zajęty jest w tej chwili — czem, powiem ci później, dopiero za pół godziny przyjdzie;. wiedząc o tem, pomyślałem: „Ponieważ jestem w tych stronach, wejdę na chwilę do doktora Gilberta“. Mam nadzieje, że lubo nieoczekiwany, źle przyjętym nie będę.
— Kochany mistrzu — rzekł Gilbert — wiesz, że o każdej godzenie dnia i nocy serce moje i drzwi są dla ciebie otwarte.
— Dziękuję ci, Gilbercie. Nastąpi dzień, gdy będę mógł ci dowieść, jak bardzo cię kocham. Teraz porozmawiajmy.
— A o czem? — spytał Gilbert z uśmiechem, bo obecność Cagliostra zawsze mu jakieś nowe zdziwienie zwiastowała.
— O czem? — powtórzył Cagliostro — o modnym przedmiocie rozmowy, o rychłym wyjeździe króla.
Gilbert uczuł dreszcz, przebiegający mu po ciele, ale uśmiech ani na chwile nie zniknął z ust jego; umiał już tyle panować nad sobą, że chociaż pot perlił się na czole, jednakże nie bladł.
— A ponieważ przedmiotu tego wystarczy nam na czas jakiś — ciągnął Cagliostro, — więc siadam.
I Cagliostro usiadł.
Zresztą, gdy przeminęło pierwsze uczucie zgrozy, Gilbert pomyślał, że skoro przypadek sprowadził doń Cagliostra, był to przypadek Opatrznościowy. Cagliostro, który nie miał dlań tajemnic, powie mu zapewne wszystko, co wie o wyjeździe króla i królowej.
— A więc — dodał Cagliostro, widząc, że Gilbert czeka — rzecz postanowiona na jutro?
— Kochany mistrzu — powiedział Gilbert — wiesz, że zwykle pozwalam ci mówić do końca, nawet wtedy, gdy błądzisz, zawsze się czegoś nauczę, nietylko z rozmowy, ale i z każdego twojego wyrazu.
— A w czem to pomyliłem się dotąd, Gilbercie? — spytał Cagliostro. — Czy wówczas, kiedy przepowiedziałem ci śmierć Favrasa, chociaż w stanowczej chwili czyniłem wszystko, co mogłem, aby do tego niedopuścić? Czy, kiedy ci mówiłem, że sam król intryguje przeciw Mirabeau, i Mirabeau nie będzie ministrem? Czy, kiedy mówiłem, że Robespierre wzniesie rusztowanie Karola I-go, a Bonaparte tron Karola Wielkiego? Ta możesz mnie o błąd posądzić, bo niektóre z tych rzeczy spełnią się przy końcu tego stulecia lub na początku przyszłego. Otóż dzisiaj, kochany Gilbercie, wiesz lepiej, niż ktobądź, że mówię prawdę, wspominając, iż król ma jutro w nocy uciekać, bo sam jesteś jednym z pomocników tej ucieczki.
— Jeżeli tak jest — rzekł Gilbert — zapewne nie żądasz ode mnie, abym ci się przyznał, nieprawdaż?
— A czyż ja potrzebuję twego wyznania? Wiesz dobrze, że nietylko jestem tym, który jest, ale jeszcze, jestem tym, który wie.
— Ależ, w takim razie — podchwycił Gilbert — wiesz zapewne, co mówiła wczoraj królowa do pana de Montmorin, gdy pani Elżbieta nie chciała być na nabożeństwie Bożego Ciała w niedzielę: „Nie chce z nami jechać do Saint-Germain I‘Auxerrois, to mnie martwi; mogłaby jednak zasady swoje dla króla poświęcić“. Jeżeli więc królowa jedzie z królem w niedzielę do kościoła Saint-Germain l‘Auxerrois, nie wybierają się tej nocy, a przynajmniej nie w tak długa podróż.
— Tak, ale wiem — odparł Cagliostro — że wielki filozof powiedział: „Mowa na to dana człowiekowi, aby lepiej ukrywał swe myśli“. Otóż Bóg nie czyni wyjątków, aby tylko mężczyznę tym szacownym darem obdarzyć.
— Kochany mistrzu — rzekł Gilbert, próbując zachować ton żartobliwy — czy znasz historję niewiernego apostoła?
— Który zaczął wierzyć, gdy mu Chrystus swe ręce, nogi i bok pokazał. Otóż, kochany Gilbercie, królowa, nie chcąc się pozbawić wygody i przyzwyczajeń w czasie podróży, która podług obliczeń pana de Charny ma trwać trzydzieści sześć godzin, zamówiła u pana de Brosse, przy ulicy Notre-dame-des Victoires, śliczną szkatułkę z przyborami, srebrną, pozłacaną, przeznaczoną dla arcyksiężniczki Krystyny w Niderlandach. Neseser wczoraj ukończony przyniesiono wieczorem do Tuileries; — to dla rąk.
Jadą oni w wielkiej kolasie podróżnej na sześć osób. Zamówił ją u Louis pan de Charny, który jest tam w tej chwili i wypłaca mu sto dwadzieścia pięć luidorów, jako połowę umówionej sumy; próbowano jej wczoraj i próbę wytrzymała; raport pana Izydora de Charny był dokładny; — to dla nóg.
Wkońcu pan de Montmorin, nie wiedząc nawet co podpisuje, wydał dziś rano paszport dla baronowej Korff, jej dwojga dzieci, dwóch panien służących, intendenta i trzech lokajów. Pani de Korff, to pani de Tourzel, guwernantka dzieci Francji; jej dwoje dzieci, to córka królewska i delfin; jej dwie służące, to królowa i pani Elżbieta; jej intendent, to król; nakoniec trzej lokaje ubrani jak kurjerzy, którzy mają wyprzedzać i towarzyszyć powozowi, to pan Izydor de Charny, pan de Malden i pan de Valory; paszport, czyli papier, który trzymając, za wejściem mojem schowałeś do kieszeni, opiewa, co następuję;
„W imieniu Króla.
„Zalecamy przepuścić panią baronowa de Korff z jej dwojgiem dzieci, służąca, kamerdynerem i trzema lokajami.

„Minister spraw zewnętrznych,
„Montmorin“.

Czy dobrze poinformowany jestem, kochany Gilbercie?
— Z wyjątkiem małej sprzeczności miedzy słowami pana, a wspomnianym paszportem...
— Jakiej sprzeczności?
— Mówisz pan, że królowa i pani Elżbieta zabrała dwie służące pani de Tourzel, kiedy na paszporcie widzę tylko jednę.
— A widzisz... Bo za przybyciem do Bondy, pani de Tourzel, która sądzi, że pojedzie do Montmedy, wysiądzie. Pan de Charny, człowiek poświęcony, na którego można liczyć, wsiądzie do powozu na jej miejsce, aby wyglądał przez drzwiczki i wrazie potrzeby dobył pistoletów. Królowa zostanie wtedy panią de Korff, a ponieważ będzie w powozie tylko pani Elżbieta, niepotrzebnie więc było oznaczać na paszporcie dwie służące.
Teraz czy chcesz innych szczegółów? Dobrze; szczegółów mi nie brak.
Ucieczka miała być dokonaną pierwszego czerwca: panu de Bouille wiele na tem zależało, napisał nawet w tym przedmiocie do króla list dosyć ciekawy, w którym prosi go o pośpiech, z uwagi, że wojska się psują i że za nic odpowiada, jeżeli żołnierze przystąpią do federacji.
Otóż — dodał Cagliostro tonem szyderskim — te słowa: psują się, znaczą, że armja, mając do wyboru między monarchją, która szlachcie poświęcała lud, oficerowi żołnierza — a konstytucją, nagradzającą zasługi — niewdzięczna armja ku niej się pochyla.
Ale ani powóz, ani szkatułka, nie były gotowe: niepodobna więc było jechać pierwszego czerwca, co było wielkiem nieszczęściem, bo armja mogła się bardziej zepsuć, a żołnierze zaprzysięgli konstytucje: dlatego oznaczono ósmy czerwca; ale pan de Bouille zapóźno był zawiadomiony i odpowiedział, że nie będzie gotów aż na 12-go: lepszy byłby 11-ty, lecz w dniu tym jedna kobieta, wielka demokratka, co więcej, kochanka pana de Gouvion, adjutanta pana de Lafayette — pani de Rechereul była dyżurną przy delfinie, i obawiano się, aby nie odkryła, jak mówił biedny pan de Mirabeau, tego przysmaku, który ukrywają królowie w swych pałacach.
Dwunastego, król przypomniał sobie, że za sześć dni odbierze czwartą część listy cywilnej, sześć miljonów. Do kata! przyznasz sam Gilbercie, że warto było zaczekać! Prócz tego, cesarz Leopold, wielce lubiący zwlekać, Fabjusz monarchiczny, obiecał, że z piętnastoma tysiącami Austrjaków zajmie 15-go Arlon.
Ani słowa! dojmujesz, że nic dobrej woli braknie tym dobrym królom, ale mają pewne interesa do ukończenia. Austrja połknęła Liege i Brabant, a w tej chwili trawiła miasto i prowincje; otóż Austrja jest jak boa; śpi kiedy trawi. Katarzyna pobiwszy królika Gustawa III, zawarła z nim pokój, aby miał czas w Akwizgranie powitać królowę Francji, kiedy wysiadać będzie z powozu; — filozoficzne Prusy i filantropijna Anglja przygotowują się rozciągnąć, pierwsze na brzegach Renu, druga na morzu Północnem.
Stanowczo więc postanowiono wyjazd na noc 19-go, to jest w niedziele, ale 18-go rano depesza od pana de Bouille, odłożyła ucieczkę na dwudziesty, to jest na jutro o północy; co sprowadzi wiele niedogodności, bo pan de Bouille musiał odwołać rozkazy. — Strzeż się, Gilbercie, strzeż się, to wszystko męczy żołnierzy i daje do myślenia ludności.
— Hrabio — rzekł Gilbert — nie chcę z tobą chytrze postępować: wszystko coś powiedział jest prawdą, a tem mniej użyję chytrości, że mojem zdaniem król nie powinienby opuszczać Francji. Teraz, wyznaj mi szczerze, zważywszy niebezpieczeństwo królowej i jej dzieci, czy jeżeli król powinien zostać jako król, czy jako człowiek, małżonek i ojciec, nie jest upoważnionym do ucieczki?
— Skoro chcesz, to ci powiem jedno, Gilbercie: Ludwik XVI nie jako ojciec, nie jako mąż, nie jako człowiek ucieka, bo jako Bourbon, wreszcie, umiałby stawić czoło niebezpieczeństwu. On opuszcza Francję, bo konstytucja przykrojona na wzór Stanów Zjednoczonych i do monarchii zastosowana, nie zostawia mu dość wolnego powietrza do oddychania: opuszcza Francję dla sprawy rycerzy sztyletowych, dla sprawy Saint-Cloud, w której chciał sprawdzić swoją wolność, a lud dowiódł mu, że jest więźniem.
W dniu podróży do Saint-Cloud dotknięto króla: kiedy z Tuileries wypędzono rycerzy sztyletowych, dotknięto sługi jego; tego król znieść już nie mógł.
Oto dlatego sprowadzono pana de Charny z Montmedy; dlatego też król, który odmówił wyjazdu z panem de Favras i swemi ciotkami, zgadza się uciekać jutro, za paszportem pana de Montmorin — który nie wie, dla kogo go podpisał. Jedzie pod nazwiskiem Duranda, w ubraniu służącego, zalecając jednak, aby włożono między pakunki, ubranie pasowe ze złotem, które miał w Cherbourgu.
Kiedy Cagliostro mówił, Gilbert wzrok w nim zagłębił, próbując odgadnąć, co było na dnie myśli tego człowieka.
Ale nadaremnie: żaden wzrok ludzki nie przeniknął szyderczej maski, która się uczeń Althotasa okrywał. Gilbert więc postanowił otwarcie do rzeczy przystąpić.
— Hrabio — rzekł — prawda jest wszystko, coś powiedział, raz jeszcze powtarzam. Teraz, w jakim celu mi to mówisz? Czy przychodzisz do mnie jako prawy nieprzyjaciel, który ostrzega, że będzie walczył? Czy jako przyjaciel z rada?
— Najprzód, kochany Gilbercie — powiedział z uczuciem Cagliostro — przychodzę jako mistrz do ucznia, aby ci powiedzieć: „Przyjacielu, fałszywą idziesz drogą, czepiając się upadającego gmachu, konającej zasady, która zowią monarchią. Tacy jak ty, nie mogą być ludźmi przeszłości, ani nawet teraźniejszości: bo są ludźmi przyszłości. Opuść sprawę w którą nie wierzysz, dla tej, w którą my wierzymy: nie oddalaj się od rzeczywistości, aby ścigać mare, a jeżeli nie zechcesz być czynnym żołnierzem rewolucji, patrz na nią z daleka, nie próbując jej w drodze zatrzymać: Mirabeau był olbrzymem, a Mirabeau upadł w tem dziele“.
— Hrabio — rzekł Gilbert — odpowiem ci na to w dniu, kiedy król, który mi zaufał będzie bezpieczny. Ludwik XVI w dziele tem użył mnie za swego pomocnika, wspólnika. Przyjąłem misje, wypełnią ją do końca, z otwartem sercem, z zamkniętemi oczami! Teraz ty mi, hrabio, odpowiedz z kolei. W tych tajemniczych zamiarach, ponurych kombinacjach, czy trzeba, aby ta ucieczka udała się lub chybiła? Jeżeli ma upaść, daremna walka, powiedz: „Nie jedźcie“! i zostaniemy, pochylimy głowy, czekając ciosu.
— Bracie! — rzekł Cagliostro — jeżeli wezwany przez Boga, który mi wyznacza drogę, musiałbym uderzyć w tych, których twe serce miłuje lub twój genjusz osłania, pozostałbym w cieniu, błagając ową potęgą, aby ci nigdy nie dała wiedzieć skąd cios pochodził. Nie, jeśli nie przychodzę jako przyjaciel — nie mogę być przyjacielem królów, ja, który byłem ich ofiarą — nie przychodzą także jako nieprzyjaciel; przychodzą z wagą w ręku, mówiąc ci: „Zważyłem losy tego ostatniego Bourbona, i nie sądzę, aby śmierć jego potrzebna była dla sprawy. Otóż, niech mnie Bóg broni, mnie, który jak Pytagoras nie śmiałem rozrządzać życiem najdrobniejszego robaczka, abym miał podnieść nierozsądnie rękę na człowieka, króla stworzenia!“ Więcej jeszcze; nietylko mówię ci: „Zostanę neutralnym“, ale dodaję jeszcze: „Potrzeba ci mojej pomocy? Masz ją“.
Gilbert po raz drugi próbował przeniknąć myśli Cagliostra.
— Dobrze! — podjął ten, przybierając znów ton szyderczy — oto znowu wątpisz. Dalejże, człowieku uczony, czy nie znasz historji o lancy Ahillesa, która raniła i uzdrawiała. Ja posiadam te lancę. Kobieta która uchodziła za królową w ogrodach Wersalu, czyż nie mogłaby uchodzić za królową w komnatach Tuileries, lub na każdej innej drodze przeciwnej tej, którą uciekać ma królowa prawdziwa? No, wszakże ofiara moja nie do pogardzenia, Gilbercie.
— Bądź zupełnie szczerym, hrabio i powiedz w jakim celu mi to ofiarujesz?
— Ależ to bardzo proste, kochany doktorze; w celu, aby król wyjechał, aby opuścił Francję, aby nam pozwolił ogłosić rzeczpospolitą.
— Rzeczpospolitą! — zawołał Gilbert zdziwiony.
— Dlaczego nie? — rzekł Cagliostro.
— Ależ, hrabio, w całej Francji nie widzę, ani jednego republikanina.
— Mylisz się, ja widzę trzech: Petiona, Kamila Desmoulina i twego sługę; to są ci, których i ty widzisz. Ja spostrzegam ich więcej, i ty zobaczysz ich także, gdy czas ich ukazania się nadejdzie.
Gilbert zamyślił się chwilę.
Potem, wyciągając rękę do Cagliostra — rzekł.
— Hrabio, gdyby szło o mnie, życie, sławę, pamięć, nie dbałbym o to: ale tu idzie o królestwo, o króla, o królowę, o ród cały, o monarchję. Zostań neutralnym, kochany hrabio, to wszystko, o co cie proszę.
Cagliostro uśmiechnął się!
— Tak, rozumiem — rzekł — ja w historji naszyjnika!... A więc, kochany Gilbercie, człowiek z historji naszyjnika da ci jednę radę.
— Cicho! — rzekł Gilbert — ktoś dzwoni.
— Mniejsza o to, wiesz, że to hrabia de Charny. Otóż radę tę i on usłyszeć i zużytkować może. Wejdź, panie hrabio, wejdź.
Charny, w rzeczy samej ukazał się we drzwiach. Widząc nieznajomego, gdy sądził, że Gilbert będzie sam, zatrzymał się wahający, niespokojny.
— Rada ta — ciągnął Gilbert — jest następująca: Strzeżcie się zbyt kosztownych szkatułek, zbyt ciężkich powozów i zbyt podobnych portretów. Bądź zdrów, Gilbercie! do widzenia, panie hrabio! a życząc wam jak i im dobrej podróży, powtórzę ich zwykłe słowa: Niech Bóg ma was w swej świętej opiece!
I prorok, skłoniwszy się przyjaźnie Gilbertowi, a z dworskością Charnemu, odszedł ścigany niespokojnym wzrokiem jednego i pytającem spojrzeniem drugiego.
— Kto jest ten człowiek, doktorze? — spytał Charny, gdy ucichł odgłos jego kroków.
— Jeden z mych przyjaciół — rzekł Gilbert człowiek, który wie o wszystkiem, ale dał słowo, że nas nie zdradzi.
— A nazwisko jego? Gilbert zawahał się.
— Baron Zannone — rzekł.
— To dziwne — podjął Charny — nie znam tego nazwiska, a jednak twarz nie jest mi obca. Czy masz paszport, doktorze?
— Oto jest, hrabio.

Charny wziął paszport, rozwinął go szybko, a całkiem zajęty ważnością dokumentu, zdawał się chwilowo przynajmniej zapominać o baronie Zannone.

ROZDZIAŁ XXXIX.
WIECZÓR 20-go CZERWCA..

Teraz zobaczymy co się działo 20-go czerwca wieczorem od dziewiątej do dwunastej, w różnych punktach stolicy.
Nie bez przyczyny obawiano się pani de Rochereul; jakkolwiek służba jej skończyła się 11-go, znalazła ona jednak sposób dostania się do zamku i spostrzegła, że jakkolwiek szkatułki od klejnotów stały na swojem miejscu, brylanty królowej znikły. W rzeczy samej powierzone one zostały fryzjerowi Marji Antoniny, Leonardowi, który na kilka godzin przed swą dostojną panią miał wyjechać z panem de Choiseul, dowodzącym pierwszym oddziałem w Pont-de-Sommevelle, który także miał polecony sobie przeprząg w Varénnes, a w mieszkaniu swem przy ulicy d‘Artois, czekał ostatniego rozkazu króla.
Było to może nierozsądnie zabierać z sobą Leonarda i obarczać nim pana de Choiseul, ale któżby za granicą tak zadziwiające układał koafiury?... Cóż robić!... kiedy fryzjer jest człowiekiem genjalnym, nie łatwo go się wyrzec!...
Wynikło stąd, że pani pokojowa delfina, domyślając się, iż wyjazd na dwudziestego czerwca o jedenastej wieczorem jest oznaczony, zawiadomiła nietylko pana de Gouvion swego kochanka, ale i pana Bailly.
Pan de Lafayette udał się do króla, aby otwarcie wytłómaczył się z tej denuncjacji, i wreszcie wzruszył ramionami.
Pan Bailly, lepiej uczynił: kiedy Lafaoytte został ślepym jak astronom. Bailly stał się grzecznym jak rycerz i posłał królowej list pani de Rochereul.
Sam tylko pan de Gouvion zachował silniejsze podejrzenie. Uprzedzony przez kochankę, zaraz pod pozorem małego wojskowego zebrania, ściągnął kilkunastu oficerów gwardji narodowej; po pięciu umieścił przy różnych drzwiach, a sam z kilkoma starszymi, stanął przy drzwiach mieszkania pana de Villequier, na które polecono mu najbardziej uważać.
W tym samym czasie, przy ulicy Coq-Heron, Nr. 9, w znanym nam saloniku, młoda kobieta, piękna i spokojna na pozór, choć w duszy bardzo wzruszona, siedziała na kanapce, rozmawiając z młodym dwudziesto-kilkoletnim człowiekiem, który miał na sobie ubiór kurjera barwy słomkowej, z nożem myśliwskim, i trzymał w ręku okrągły kapelusz z galonem.
Młoda kobieta zdawała się nalegać, młodzieniec opierał się.
— Ależ powiedz, wicehrabio — mówiła — dlaczego od półtrzecia miesiąca swego pobytu w Paryżu, ani razu sam do mnie nie przyszedł?...
— Brat mój, od swego powrotu kilka razy polecił mi dać pani o sobie wiadomość.
— Wiem o tem, i tak jemu jak i tobie wdzięczną jestem, wicehrabio; ale zdaje mi się, że wyjeżdżając, mógłby sam przyjść mnie pożegnać.
— Widocznie było to dlań niepodobieństwem, skoro mnie to polecił.
— A podróż, którą macie przed sobą, czy będzie długą?...
— Nie wiem tego, pani.
— Widząc ubiór pana, mówię wy, bo musisz pan być także na wyjezdnem.
— Podług wszelkiego prawdopodobieństwa, opuszczę Paryż dziś o północy.
— Czy towarzyszysz pan swemu bratu, czy też w innym jedziesz kierunku?...
— Zdaje mi się, że pojedziemy ta samą drogą.
— Czy powiesz mu pan, żeś się ze mną widział?...
— Tak, pani, bo po silnych naleganiach, z jakiemi tu mnie wyprawił, widzę, że nigdyby mi nie przebaczył, gdybym zapomniał być u pani.
Młoda kobieta przesunęła ręka po oczach, westchnęła, a po chwili namysłu rzekła:
— Wicehrabio — jesteś szlachcicem, zrozumiesz więc cała doniosłość mego pytania: odpowiedz mi, jak gdybym rzeczywiście była twą siostrą, odpowiedz mi, jak gdybyś odpowiedział Bogu. W podróży tej, czy pan de Charny będzie narażony na niebezpieczeństwo?...
— Któż może wiedzieć — odparł Izydor, starając się wyminąć pytanie — gdzie w teraźniejszym czasie jest lub niema niebezpieczeństwa?... Gdybyś pani rano piątego października, spytała była naszego biednego brata Jerzego, czy będzie walczył z niebezpieczeństwem, odpowiedziałby z pewnością: nie; nazajutrz leżał blady, nieżywy na progu drzwi królowej. Dziś, pani, znajdujemy się wobec śmierci, nie wiedząc skąd i kiedy przyjdzie.
Andrea zbladła i rzekła:
— Więc jest niebezpieczeństwo śmierci, wicehrabio?....
— Nie powiedziałem pani tego.
— Nie, ale myślisz...
— Myślę, pani, że jeżeli masz coś powiedzieć bratu memu, przedsięwzięcie nasze jest o tyle ważne, iż możesz mi pani ustnie lub piśmiennie polecić, abym przekazał myśl twoja, życzenie lub zlecenie.
— Dobrze, baronie — rzekła Andrea, wstając — proszę cię o pięć minut.
I zimnym, wolnym krokiem, hrabina odeszła do swego pokoju, zamknąwszy drzwi za sobą.
Młodzieniec niespokojnie spojrzał na zegarek.
— Kwadrans na dziesiątą — szepnął — król czeka nas o wpół do dziesiątej.. Szczęściem, stad do Tuileries tylko dwa kroki.
Tymczasem hrabina wróciła po kilku chwilach z listem zapieczętowanym.
— Wicehrabio — rzekła uroczyście — powierzam to twemu honorowi.
Izydor wyciągnął rękę po list.
— Czekaj pan — powiedziała Andrea — i zrozum dobrze, co ci powiem. Jeżeli brat pana, hrabia de Charny, spełni bez wypadku to przedsięwzięcie, nie mam mu nic więcej do wyrażenia nad uwielbienie dla prawości charakteru i szacunku dla jego poświęcenia... Jeżeli będzie ranny... głos Andrei lekko się wzruszył — jeżeli będzie ranny, zapytasz pan, czy pozwoli mi przybyć do siebie, a wtedy wyślesz posłańca, któryby mi wskazał dokładnie miejsce jego pobytu. Jeżeli zostanie śmiertelnie raniony... wzruszenie mało jej mowy nie odjęło — oddasz mu ten list; jeżeli sam nie będzie mógł go przeczytać, przeczytaj mu go pan, aby przed śmiercią wiedział, co zawiera. Słowo honoru, uczynisz pan to, o co proszę?...
Izydor, zarówno jak hrabina wzruszony, wyciągnął rękę.
— Na honor, przysięgam pani!... rzekł.
— Weź więc ten list i idź, wicehrabio.
Izydor, ucałowawszy rękę hrabiny, wyszedł.
— O!... — zawołała Andrea padając na kanapę — jeżeli umrze, niech wie przynajmniej, że go kocham!...
Właśnie gdy Izydor, wychodząc od hrabiny, kładł na swej piersi list ten obok drugiego listu, dwaj ludzie tak samo jak on ubrani, zdążali do wspólnego miejsca zebrania, — do znanego nam buduaru królowej. Jeden szedł przez galerję Luwru, gdzie nań czekał Weber, kamerdyner królowej, drugi wstępował małemi schodami, któremi udał się Charny za przybyciem z Montmedy; tu czekał go Franciszek Hue kamerdyner króla.
Wprowadzono ich obu prawie jednocześnie innemi drzwiami; pierwszy wszedł pan de Valory.
W kilka sekund potem, pan de Valory ujrzał ze zdziwieniem drugiego siebie.
Dwaj oficerowie nie znali się, jednak domyślając się, że jednakowa łączy ich sprawa, podeszli ku sobie i ukłonili się.
W tejże chwili wszedł Izydor de Charny, obu oficerom równie nieznany, ale wiedzący o celu, który ich tu zgromadził.
Zapewne gotował się odpowiedzieć na pytania towarzyszów, kiedy znów drzwi się roztwarły i wszedł król.
— Panowie — rzekł Ludwik XVI, zwracając się do panów de Malden i de Valory — wybaczcie mi, żem rozporządził wami bez waszego zezwolenia, ale sądziłem, że jesteście mi wiernymi sługami, gdyż pochodzicie z szeregów mej gwardji. Zaleciłem wam pójść do wskazanego krawca i tam zamówić sobie kostjum kurjerów, następnie mieliście się dzisiaj o wpół do dziesiątej zejść w Tuileries; obecność wasza dowodzi, że jakiekolwiek będzie wasze zdanie, spełnicie je zupełnie.
Dwaj byli oficerowie straży przybocznej skłonili się.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł pan de Valory — Wasza królewska mość wie, że nie potrzebuje pytać szlachciców, kiedy chce ich poświęceniem, odwagą lub życiem rozporządzać.
— Najjaśniejszy Panie — dodał pan de Malden — kolega mój, odpowiadając za siebie, odpowiedział i za mnie i jak przypuszczam, za naszego trzeciego towarzysza.
— Wasz trzeci towarzysz, panowie, z którym polecam wam zaznajomić się, jest to pan Izydor de Charny, którego brat, broniąc Wersalu, poległ w drzwiach komnaty królowej; przyzwyczajeni jesteśmy do poświęceń całej tej rodziny, i nawet nie dziękujemy im za nie.
— Z tego, co król mówi — rzekł pan de Valory — wnoszę, że wicehrabia de Charny zna powód naszego zebrania, tymczasem my, nieświadomi, jak najprędzej radzibyśmy go poznać.
— Panowie — podjął król — wiecie, że jestem więźniem: więźniem dowódcy gwardji narodowej, więźniem prezesa Zgromadzenia, więźniem mera Paryża, więźniem ludu, więźniem wszystkich nakoniec. A więc, panowie, liczyłem na was, że pomożecie mi zrzucić to upokorzenie, odzyskać wolność. Mój los, los królowej i jej dzieci, jest w waszych rękach; Wszystko dziś gotowe do nocnej ucieczki, starajcie się stąd nas wydobyć.
— Najjaśniejszy Panie — rzekli trzej młodzi ludzie — rozkazuj.
— Pojmujecie, panowie, że razem wyjść nie możemy. Oznaczonem miejscem na schadzkę jest róg ulicy Saint-Nicaise, gdzie nas czeka hrabia Olivier de Charny z najętym powozem. Pan, wicehrabio Izydorze de Charny, będziesz miał pod opieka królowę, a imię twoje będzie Melchior, ty, panie de Malden, zajmiesz się panią Elżbietą i królewną, a będziesz odpowiadał na imię Jana; pan de Valory zaopiekuje się panią de Tourzel i delfinem, i nazywać się będzie Franciszkiem. Nie zapomnijcie panowie swych imion i czekajcie tu dalszych zleceń.
Król podał każdemu z kolei ręką i wyszedł zostawiając w tym pokoju trzech ludzi gotowych umrzeć dla niego.
Tymczasem pan de Choiseul, któremu pan de Bouille polecił powiedzieć królowi, że jeżeli nie wyjedzie dwudziestego w nocy, cofnie swe oddziały do Dun, Stenay i Montmedy, pan de Choiseul czekał u siebie do dziewiątej, zrozpaczony, że nie ma rozkazów od króla, kiedy jedyny służący którego zostawił doniósł mu, że jakiś człowiek od królowej chce się z nim widzieć.
Kazał mu wejść.
Człowiek w wielkim kapeluszu owinięty w płaszcz, wszedł do pokoju.
— To ty, Leonardzie — rzekł — czekałem cię niecierpliwie.
— Nie moja to wina, tylko królowej, która dziesięć minut temu dopiero powiedziała mi, że mam iść do pana.
— Nic ci innego nie mówiła?...
— Owszem, książę; poleciła mi wziąć swoje brylanty i oddać panu ten list.
— Dajże!... — rzekł książę z niecierpliwością, której nawet wobec osoby, oddającej mu list królewski, powstrzymać nie mógł.
List był długi, pełen zleceń; królowa donosiła, że wyjeżdżają o północy, prosiła, aby książę de Choiseul, jechał natychmiast, i ponawiała prośbę o zabranie Leonarda, któremu — dodawała — kazała go słuchać, jak siebie samej.
I podkreśliła następujące wyrazy:
I ponawiam mu ten rozkaz.
Książę podniósł oczy na Leonarda, który czekał z widocznym niepokojem; fryzjer śmiesznym był w wielkim kapeluszu i ogromnej opończy.
— No — rzekł książę — przypomnij sobie wszystko, co ci mówiła królowa.
— Powtórzę co do słowa księciu panu.
— Mów, słucham cię.
— Zawołała, mnie blisko trzy kwadranse temu.
— Dobrze.
— I powiedziała mi pocichu...
— Jej królewska mość nie była więc sama?
— Nie, mości książę, król we framudze okna rozmawiał z panią Elżbietą; delfin z królewną bawili się; królowa zaś była o kominek oparta...
— Mów dalej, Leonardzie, mów dalej.
— Królowa więc rzekła mi pocichu:
— Leonardzie, mogę liczyć na ciebie?
— O! Najjaśniejsza Pani — odparłem — rozporządzaj mną; Wasza królewska mość wie, że oddany jej jestem duszą i ciałem.
— Weź te brylanty i włóż je do kieszeni, a list ten zanieś na ulice d‘Artois do księcia de Choiseul, i oddaj tylko jemu samemu; jeżeli go nie zastaniesz, będzie u księżnej de Grammont.
— A kiedy się oddalałem. Jej królewska mość przywołała mnie:
— Aby cie nie poznano, włóż wielki kapelusz i szeroka opończę, kochany Leonardzie — dodała — a nadewszystko słuchaj de Choiseul, jak mnie samej.
— Wtedy wróciłem do siebie, wziąłem ubranie i kapelusz mego brata, i oto jestem.
— A więc — rzekł pan de Choiseul — królowa kazała ci słuchać mnie, jakby jej samej?
— To są dostojne wyrazy Jej królewskiej mości, mości książę.
— Bardzo dobrze, że pamiętasz jej ustne zalecenie, w każdym razie jest i piśmienne, a ponieważ list ten muszę spalić, przeczytaj.
I pan de Choiseul wskazał na koniec listu, a Leonard głośno przeczytał: „Kazałam memu fryzjerowi Leonardowi, słuchać pana. jakby mnie samej. Rozkaz ten ponawiam“.
— Rozumiesz, nieprawdaż? — rzekł pan de Choiseul.
— O! panie — powiedział Leonard — wierz mi, że wystarczał ustny rozkaz Jej królewskiej mości.
— Mniejsza o to — dodał pan de Choiseul.
I spalił list.
W tej chwili wszedł służący, oznajmiając, że powóz gotów.
— Chodź, kochany Leonardzie — rzekł książę.
— Jakto? a brylanty?
— Zabierzesz je z sobą.
— Ale gdzie?
— Tam, dokąd cię zawiozę.
— Dokąd mnie pan wiezie?
— O kilka mil stąd, gdzie masz szczególną misję do spełnienia.
— Niepodobna, mości książę.
— Jakto niepodobna! czy królowa nie kazała ci mnie słuchać?
— To prawda; ale cóż uczynię? Zostawiłem klucz we drzwiach naszego mieszkania. Kiedy brat mój wróci, nie zastanie swego ubrania, ani kapelusza, nie będzie wiedział gdzie jestem. Obiecałem dziś uczesać panią de l‘Aage, a mój kabriolet i służący, czekają na dziedzińcu Tuileries.
— A więc, kochany Leonardzie — rzekł, śmiejąc się książę — cóż chcesz! brat twój kupi sobie inny kapelusz i inne ubranie; panią de l’Aage uczeszesz innego dnia, a twój służący, widząc, że nie wracasz, odprzężę konie i zaprowadzi do stajni, ale nasz koń już zaprzężony, jedźmy.
I, nie zważając już na żale i skargi Leonarda, książę wsadził zrozpaczonego fryzjera do kabrjoletu i puścił konia szybkim krokiem ku rogatce Petite-Villette.
Książę de Choiseul nie przebył jeszcze rogatki, kiedy grupa z pięciu osób złożona, wracając z klubu Jakóbinów, wysunęła się z ulicy św. Honoriusza ku Palais-Royal.
Byli to: Kamil Desmoulins, który sam opowiada owo zdarzenie, Danton, Freron, Chenier i Legendre.
Przybywszy na wysokość ulicy l‘Echelle i spojrzawszy na Tuileries:
— Dalibóg!... odezwał się Kamil Desmoulins — czy nie zdaje wam się, że Paryż tej nocy jest spokojniejszy, i jakby opuszczony? Przez całą drogę spotkaliśmy zaledwie jeden patrol.
— Bo — odpowiedział Freron — zostawiono wolną drogą królowi.
— Jakto, wolną drogę królowi?... zapytał Danton.
— Bezwątpienia — rzekł Freron — tej nocy odjeżdża.
— A to!... zawołał Legendre — co za żart!
— Może być żart — podjął Freron — ale uprzedzono mnie wczoraj listownie.
— Odebrałeś list, donoszący o ucieczce króla? — rzekł Kamil Desmoulins, list podpisany?
— Nie, anonim, zresztą mam go z sobą... czytajcie.
Pięciu patriotów zbliżyło się do latarni powozu, czekającego na rogu ulicy Saint-Nicaise, i przy jej świetle przeczytali następujące wyrazy:
„Uprzedza się obywatela Frerona, że dzisiejszego wieczora pan Kapet, Austriaczka i dwa jej wilczątka opuszczą Paryż, jadą złączyć się z panem de Bouille, tępicielem w Nancy, który ich czeka na granicy“.
— Proszę, pan Kapet — rzekł Kamil Desmoulins — dobre nazwisko, odtąd Ludwika XVI nazywać będą panem Kapetem.
— Tylko to będziemy mieli ci do zarzucenia — rzekł Chenier — że Ludwik XVI nie jest Kapetem ale Burbonem.
— Ba! któż to wie? — powiedział Kamil Desmoulins. — Kilku takich jak ty pedantów. Nieprawda, Legendre, że Kapet to dobre imię?
— Ale — zauważył Danton — gdyby ten list mówił prawdę, gdyby naprawdę tej nocy cała rodzina królewska miała uciekać!
— Ponieważ jesteśmy w Tuileries — rzekł Kamil — zobaczmy.
I pięciu patriotów okrążyło Tuileries, a wracając ulicą Saint-Nicaise ujrzało Lafayetta jak z całym sztabem wjeżdżał do pałacu.
— Dalibóg — rzekł Danton — Blondinet idzie czuwać nad snem królewskiej rodziny: nasza służba skończona, jego się zaczyna. Dobrej nocy, panowie! który z was idzie ze mną ku ulicy Paon?
— Ja — odezwał się Legendre.
I grupa rozdzieliła się na dwie części.

Danton i Legendre udali się ku ulicy Paon; zaś Chenier, Freron i Kamil Desmoulins znikli na rogu ulicy de Rohan i Św. Honoriusza.

ROZDZIAŁ XL.
WYJAZD.

O jedenastej godzinie, kiedy panie de Tourzel i Brennier, rozebrawszy i uśpiwszy dzieci królewskie, budziły i ubierały je znów w podróżne stroje, z wielkim wstydem delfina, który nie chciał wziąć dziewczęcego ubrania, król, królowa i pani Elżbieta, przyjmowali pana de Lafayette z panami de Gouvion — i Romeuf jego adjutanta.
Odwiedziny te, wskutek podejrzeń spowodowanych przez panią de Rochereul, były niepokojące. Królowa i pani Elżbieta odbyły wieczorem spacer do lasku Bulońskiego i wróciły o ósmej godzinie.
Pan de Lafayette spytał królowej, czy była ze spaceru zadowoloną, przytem dodał, aby nie wracała tak późno, bo mgła wieczorna mogłaby jej zaszkodzić.
— Mgły wieczorne w czerwcu! — rzekła, śmiejąc się królowa — ależ chybabym ją kazała umyślnie urządzić dla osłonięcia naszej ucieczki, inaczej nie wiem skądby sie wzięła... Mówią dla osłonięcia naszej ucieczki, bo zdaje się ciągle obiega pogłoska, że wyjeżdżamy.
— Faktem jest, Najjaśniejsza Pani — rzekł Lafayette — iż więcej niż kiedykolwiek mówią o odjeździe, a otrzymałem nawet ostrzeżenie, że nastąpi dzisiejszego wieczoru.
— A! — zawołała królowa — założę się, że od pana Gouvion masz pan te wiadomość?
— A — dlaczego ode mnie, Najjaśniejsza Pani? — zapytał oficer, rumieniąc się.
— Bo sadzę, że masz pan z zamkiem stosunki. Patrz pan, pan de Romeuf nie ma żadnych a więc pewna jestem, że ręczyłby za nas.
— I nie miałbym w tem żadnej zasługi, Najjaśniejsza Pani — odpowiedział młody adjutant, ponieważ król dał słowo Zgromadzeniu że nie opuści Paryża.
Królowa zarumieniła się z kolei.
Zaczęto mówić o czem innem.
O wpół do dwunastej pan de Lafayette i dwaj jego adjutanci pożegnali króla i królowę.
Jednak pan de Gouvion nieuspokojony wrócił do siebie; zastał swych przyjaciół na straży i zamiast ich zwolnić zalecił im podwoić czujność.
Co zaś do pana de Lafayette, to pojechał on do ratusza, ażeby uspokoić Baillego co do zamiarów króla, gdyby Bailly miał jaka obawę.
Po odjeździe generała, król, królowa i pani Elżbieta zawołali służących i po zwykłych obsługach. zwolnili wszystkich o zwyczajnej godzinie.
Królowa i pani Elżbieta ubrały się. Suknie ich były nadzwyczaj skromne, kapelusze z wielkiemi rondami całkiem twarz zakrywały.
Kiedy były ubrane, król wszedł.
Miał na sobie popielate ubranie, peruczkę a la Rousseau, krótkie spodnie, popielate pończochy i trzewiki z kokardami.
Od tygodnia kamerdyner Hue, tak samo ubrany, wychodził codziennie z mieszkania pana de Villequier, który od ośmiu miesięcy wyemigrował, szedł następnie placem Karuzeli i ulicą Saint-Nicaise. Przezorności tej użyto dla tego, aby ludzie, przyzwyczaiwszy się widzieć podobnie ubranego człowieka, nie zważali, gdy król z kolei przechodzić będzie.
Wzięto trzech kurierów z buduaru królowej, gdzie czekali, aż nadejdzie godzina i przez salon przeprowadzono ich do apartamentu królowej, gdzie się ona z delfinem znajdowała.
Pokój ten, w przewidywaniu ucieczki, wybrano nad mieszkaniem pana de Villequier jedenastego czerwca.
Król kazał sobie klucze tego mieszkania oddać trzynastego.
Z tego mieszkania łatwo było się z zamku wydostać. Wiedziano, że mieszkanie puste, a nie wiedziano, że król odeń miał klucz, najmniej go więc strzeżono.
Wreszcie straże przyzwyczajone były o jedenastej wieczór, widzieć wiele osób naraz wychodzących, miedzy innemi służbę, która w zamku nie mieszkała.
Tak ułożono plan podróży.
Pan Izydor de Charny, który z bratem drogę wybadał i znał wszystkie niebezpieczne miejsca, jechał naprzód i uprzedzał pocztyljonów, aby zaprzęgi się nie spóźniały.
Panowie de Malden i Valory, mieli siedzieć na koźle i płacić pocztyljonom po trzydzieści sous, zwyczajnie płaciło się dwadzieścia piąć, ale wskutek ciężaru powozu, dodano im jeszcze po pięć.
Gdyby, pocztyljonowie jechali bardzo szybko, da im się jeszcze dodatek do czterdziestu sous najwyżej. Król tylko płacił talara.
Hrabia de Charny miał siedzieć w powozie, gotowy na wszelki wypadek. Jak on, tak i trzej kurjerzy mieli zastać po parze pistoletów w powozie.
Płacąc po trzydzieści sous, i jadąc średnia szybkością, w trzynaście godzin można było dojechać do Chalous.
Wszystkie te instrukcje powtórzono kilka razy młodym ludziom, aby dobrze się przejęli swojemi obowiązkami.
Każdy przyrzekł trzymać się ułożonego planu. Następnie zgaszono świece i po ciemku zbliżano się do apartamentu pana de Villequier.
Północ biła. Hrabia de Charny od godziny musiał już czekać na stanowisku.
Omackiem król dostał się do drzwi.
Miał już klucz w zamku przekręcić, gdy królowa go zatrzymała.
— Cicho! — szepnęła.
Z korytarza dochodziły kroki i szepty.
Działo się coś nadzwyczajnego.
Pani de Tourzel, której obecność na korytarzu o tej porze nadzwyczajna nie była, obeszła wkoło apartament pana do Villequier.
Czekano bez najmniejszego poruszenia, każdy wstrzymał oddech.
Im większa była cisza, tem łatwiej rozpoznano, że w korytarzu było kilka osób.
Pani de Tourzel wróciła; poznała pana de Gouvion i kilku oficerów w mundurach.
Niepodobna było wyjść drzwiami tego mieszkania, gdyby innego wyjścia nie miało.
Ciemność panowała dokoła.
Pani Elżbieta poszła ze zgaszoną świecą i zapaliła ją u lampki nocnej, która stała w pokoju królewny.
Następnie garstka uciekających poczęła szukać innego wyjścia.
Stracono kwadrans czasu, aż nareszcie jakieś schodki zdawały się prowadzić do opuszczonego pokoju w antresoli. Był to pokój lokaja pana de Villequier, a drzwi prowadziły na schody służbowe.
Drzwi były zamknięte i żaden z kluczy do nich się nie nadawał.
Wicehrabia de Charny próbował otworzyć je nożem myśliwskim, ale zamek oparł się.
Wtedy król wziąwszy świecę, i wszystkich zostawiając w ciemności, udał się do sypialni, stamtąd tajemnemi schodami do kuźni, a wziąwszy całe kółko rozmaitych haczyków, zszedł na dół.
Nim połączył się z pełną obawy garstką towarzyszy, wybrał już haczyk odpowiedni.
Haczyk uchwycił zamek i za trzecim razem przekręcił, drzwi ustąpiły. Wszyscy odetchnęli.
Ludwik XVI z tryumfem odwrócił się do królowej.
— Cóż Najjaśniejsza Pani? — rzekł.
— Tak, panie — rzekła śmiejąc się królowa — prawda, że dobrze być ślusarzem; ale mówię, że nieźle czasami być i królem.
Teraz szło o plan wyjścia.
Pani Elżbieta miała iść naprzód, prowadząc królewną.
O dwadzieścia kroków postępowałaby pani de Tourzel z delfinem.
Miedzy niemi pan de Malden, gotów jednym lub drugim nieść pomoc.
Biedne dzieci, weszły drżące w krąg światła, rzuconego przez latarnią u wrót pałacu i minęły pierwszy odwach bez przeszkody.
— Dobrze! rzekła pani Elżbieta — już przebyliśmy jeden krok niebezpieczny.
Przy bramie od placu Karuzelu spotkały szyldwacha.
Spostrzegłszy je, zatrzymał się w tejże chwili.
— Ciociu szepnęła królewna, ściskając za rękę panią Elżbietą jesteśmy zgubione, ten człowiek nas poznał.
— Moje dziecko — odparła pani Elżbieta — gorzej będzie, gdy się cofniemy.
I szły dalej.
Kiedy szyldwach o cztery kroki od nich się znajdował, odwrócił się i pozostawił im wolne przejście.
Czy człowiek ten poznał je w rzeczy samej? Czy wiedział jak dostojnych wypuszczał zbiegów? Księżniczki były o tem przekonane i tysiące błogosławieństw przesyłały nieznanemu zbawcy.
Za furtką spostrzegły niespokojne oblicze Oliviera.
Hrabia był owinięty w wielki płaszcz niebieski, a na głowie miał okrągły kapelusz ceratowy.
— A! mój Boże — rzekł zcicha — jesteście panie nakoniec! A król? a królowa?
— Idą za nami — rzekła pani Elżbieta.
— Proszę za mną — szepnął Charny.
I zaprowadził uciekające do powozu, stojącego na ulicy Saiut-Nicaise.
Fiakr jakiś stanął tuż obok, jakby chciał szpiegować.
— Cóż to, kumie — rzekł dorożkarz widząc zdobycz hrabiego de Charny — jesteś zajęty?
Potem cicho do pana de Malden, rzekł:
— Weź pan dorożką — rzekł — i jedź do bramy Samt-Martin, tam poznasz powóz, który na nas czeka.
Oficer zrozumiał, skoczył do dorożki.
— Ruszaj żwawo do Opery! zawołał.
Opera znajdowała się wówczas przy bramie Saint-Martin.
Woźnica sądząc, że to lokaj, który ma czekać na swego pana przy wyjściu z Opery, ruszył, czyniąc tylko uwagą co do ceny:
— Pan wiesz, że już po północy? — rzekł.
— Wiem, jedź dobrze i bądź spokojny.
Ponieważ w owym czasie lokaje hojniejsi byli od panów, dorożkarz popędził konie w milczeniu.
Zaledwie skręcił na ulicą de Rohan, kiedy tą samą drogą, którą przeszły pani Elżbieta z księżniczką i pani de Tourzel z delfinem, Charny ujrzał idącego krokiem zwyczajnym, jakby wychodził z biura po całodziennej pracy, człowieka w popielałem ubraniu, z nasuniętym na czoło kapeluszem i z rękami w kieszeni.
Był to król.
Za nim szedł pan de Valory.
Idąc zgubił jednę z kokard od trzewika; pan de Valory podniósł ją z ziemi.
Charpy postąpił ku niemu; poznał króla dopiero po panu de Valory.
Był on jednym z tych, którzy w królu chcą zawsze widzieć króla.
Westchnął boleśnie, prawie ze wstydem.
— Chodźcie, Najjaśniejszy Panie, chodźmy — szepnął.
A ciszej do pana do Valory, dodał:
— A królowa?
— Królowa idzie z pańskim bratem.
— Dobrze: biegnij pan krótszą drogą, ja przejdę dłuższą, spotkamy się przy bramie Saint-Martin.
Pan de Valory poszedł ulicą Saint-Nicaise do ulicy św. Honoryusza, potem ulicą Richelieu i placem Zwycięstw na ulicę Bourbon-Villeneuve.
Czekano na królową.
Minęła godzina.
Nie próbujemy opisywać obawy uciekających. Charny, na którym ciążyła cała odpowiedzialność, szala prawie.
Chciał biec do zamku, dowiadywać się, król go zatrzymał.
Delfin płakał, wołając:
— Mamo, mamo!
Pani Elżbieta, królewna i pani de Tourzel nie mogły się uspokoić.
Przerażenie wzmogło się, gdy ujrzano wracający z pochodniami powóz Lafayetta.
Oto co się stało.
W bramie, wicehrabia de Charny trzymający pod rękę królową, chciał skręcić na lewo.
Ale królowa wstrzymała go.
— Dokąd pan idziesz? — rzekła.
— Na róg ulicy Saint-Nicaise, gdzie nas brat czeka — odpowiedział Izydor.
— Czy ulica Saint-Nicaise jest nad brzegiem rzeki? — spytała królowa.
— Nie, Najjaśniejsza Pani.
— Więc przy furtce od strony rzeki, czeka nas brat pana.
Izydor chciał nalegać; królowa zdawała się tak pewną, że i on zwątpił.
— Mój Boże! Najjaśniejsza Pani — rzekł, strzeżmy się omylić, byłoby to śmiertelne.
— Nad brzegiem wody — powtórzyła królowa — doskonale słyszałam, że nad brzegiem wody.
— Idźmy więc do brzegu, Najjaśniejsza Pani, ale jeżeli nie zastaniemy powozu, zaraz wrócimy na ulicę Saint-Nicaise, nieprawdaż?
— Tak, ale idźmy.
I królowa pociągnęła swego przewodnika przez trzy dziedzińce, oddzielone od siebie grubym murem, a łączące się wąskiemi otworami w których wisiał łańcuch i stała straż.
Królowa i Izydor przebyli i dziedziniec i łańcuchy.
Ani jeden, szyldwach ich nie zatrzymał.
Któżby bowiem mógł przypuścić, że ta kobieta ubrana jak pokojówka z dobrego domu, podająca rękę pięknemu chłopcu w liberji księcia de Conde, która tak lekko przez łańcuchy skakała, jest królową Francji.
Przybyli nad brzeg wody.
Pusty był.
— To musi być po drugiej stronie — rzekła królowa.
Izydor chciał wracać, ale ona jakby wirem pociągnięta:
— Nie, nie — zawołała — to tędy.
I rzuciła się na Pont-Royal.
Przebywszy most, przekonała się, że i ta strona równie była pustą.
— Zobaczymy w tej ulicy — rzekła.
I zmusiła Izydora aby wszedł w ulicę Bac.
Spostrzegłszy nareszcie, że się omyliła, zatrzymała się dysząc.
Sił jej brakowało.
— I cóż, Najjaśniejsza Pani — rzekł Izydor — czy nalegacie jeszcze?
— Nie — powiedziała królowa — prowadź mnie pan dokąd chcesz.
— Najjaśniejsza Pani, na miłość Boska, odwagi! — rzekł Izydor.
— O! — odparła — nie odwagi, lecz sił mi brakuje.
Potem rzucając się w tył, zawołała.
— Zdaje mi się, że już nie pochwycę oddechu — zawołała. — Mój Boże! mój Boże!
Izydor wiedział, że oddech ten w owej chwili potrzebny był królowej tak, jak sarnie ściganej przez psy.
Zatrzymał się więc i rzekł:
— Odpocznijcie, Najjaśniejsza Pani; mamy czas, ręczę za mego brata, jeśli trzeba, czekać będzie do świtu.
— Sądzisz więc pan, że mnie kocha? — zawołała równie żywo, jak nierozsądnie, Marja Antonina, przyciskając do piersi rękę młodego człowieka.
— Sądzę również, że tak jak moje, i życie jego do was należy, Najjaśniejsza Pani, a to uczucie, które w nas jest miłością i szacunkiem, u niego jest uwielbieniem.
— Dziękuję — rzekła królowa — sprawiłeś mi pan ulgę, oddycham! Chodźmy...
I z tą samą gorączką, poczęła wracać tą samą drogą.
Teraz przeszli furtką od placu Karuzelu, który był pusty i ciemny.
Jednak zdawało się im, że słyszą turkot kół i tętent koni. Przybyli do furtki od ulicy l‘Echelle, którędy powóz ten przejeżdżać musiał.
Spostrzeżono światło pochodni.
Izydor rzucił się w tył; królowa pociągnęła go naprzód.
On jednak posunął ją w najciemniejsze zagłębienie w chwili, gdy ich oświecać miały pochodnie.
Pośród nich pół leżąc w powozie, w eleganckim mundurze generała gwardji narodowej, spoczywał Lafayette.
W chwili, gdy powóz ich mijał, Izydor uczuł jak ręka jakaś jeżeli nie mocna, to pełna woli, usuwała go gwałtownie.
Była to lewa ręka królowej.
Prawą ręką trzymała laseczkę bambusową, taką, jakie wówczas nosiły kobiety i uderzyła nią po kołach powozu.
— Precz stróżu — mówiła — wydobyłam się z twego więzienia.
— Co czynisz, Najjaśniejsza Pani — rzekł Izydor — na co się narażasz?
— Mszczę się — odrzekła królowa.

I za ostatnią pochodnią pobiegła, promieniejąca jak wieszczka, uradowana jak dziecię.

ROZDZIAŁ XLI.
KWESTJA ETYKIETY.

Królowa nie postąpiła jeszcze dziesięciu kroków, kiedy człowiek jakiś w niebieskim płaszczu i okrągłym ceratowym kapeluszu, schwycił ją konwulsyjnie za ramię i pociągnął do powozu, stojącego na rogu ulicy Saint-Nicaise.
Był to hrabia de Charny.
W powozie tym od pół godziny, czekała rodzina królewska.
Myślano, że królowa przyjdzie znękana, ledwie żywa; przybywała śmiejąca się i wesoła. Jedno uderzenie laseczką w koła powozu Lafayetta, uderzenie, które jemu osobiście przeznaczała, dało jej zapomnieć o niebezpieczeństwach, zmęczeniu, pomyłce, czasie straconym i następstwach tej straty.
O kilka kroków od powozu służący trzymał osiodłanego konia.
Charny wskazał go Izydorowi, Izydor skoczył na konia i popędził galopem.
Jechał do Bondy, aby zamówić konie.
Królowa, widząc, jak się oddalał, rzuciła mu kilka słów podziękowania, których nie, usłyszał.
— Śpieszmy się, śpieszmy, Najjaśniejsza Pani — rzekł Charny pełen szacunku, lecz z silną wolą, jakiej ludzie pewni umieją użyć w ważnych okolicznościach — niema sekundy do stracenia.
Królowa weszła do powozu i usiadła w tyle, wziąwszy delfina na kolana.
Król zajął miejsce przy niej, na przodzie usiadły pani Elżbieta i pani de Tourzel, a miedzy niemi królewna.
Charny zamknął drzwiczki, wskoczy! na kozioł, i żeby zmylić szpiegów, gdyby jacy byli, skręcił konie na ulicą św. Honorego i bulwarami dojechał do bramy Saint-Martin.
Powóz czekał na drodze.
Droga była pusta.
Hrabia de Charny zeskoczył z kozia i otworzył drzwiczki powozu.
Przy podróżnej karecie stali już, otworzywszy drzwiczki, panowie de Malden i de Valory.
W jednej chwili sześć osób stanęło na drodze.
Wtedy hrabia de Charny, skręcił powozem w fosę.
Następnie wrócił do podróżnych.
Król wsiadł pierwszy, za nim królowa, za królową pani Elżbieta, potem dwoje dzieci a za dziećmi pani de Tourzel.
Pan de Malden siadł z tylu powozu, pan de Valory na koźle przy Charnym. Cztery konie zaprzężone do powozu biegły szybko.
Kwadrans na drugą bił na wieży św. Wawrzyńca.
W godziną podróżni byli w Bondy.
Tam z końmi gotowemi czekał Izydor.
Z drugiej strony drogi stał kabriolet, także z końmi pocztowemi, w którym siedziały dwie dozorczynie królewskich dzieci.
Sądziły one, że w Bondy znajdą powóz do wynajęcia, ponieważ go jednak brakło, kupiły od poczthaltera kabriolet za tysiąc franków.
Poczthalter, zadowolony ze sprzedaży, stał przed oberżą, chcąc się dowiedzieć, co się dzieje z osobami, które zrobiły takie głupstwo, że zapłaciły mu za kabriolet tysiąc franków.
Zobaczył przybywającą karetą króla, którą powoził Charny. Hrabia zeskoczył z kozia i zbliżył się do drzwiczek.
Pod płaszczem miał mundur oficera; w schowaniu powozowym był jego kapelusz.
Król, królowa i Charny postanowili, że w Bondy, Olivier zajmie w powozie miejsce pani de Tourzel, a ona wróci do Paryża.
Ale zapomniano poradzić się pani de Tourzel.
Król jej to powiedział.
Pani de Tourzel mimo poświęcenia dla familji królewskiej, pod względom etykiety równa była starej pani de Noailles.
— Najjaśniejszy Panie!... odrzekła — zadaniem mem jest czuwać nad dziećmi Francji i nie opuszczać ich ani na chwile; nie opuszczą ich, chyba za wyraźnym rozkazem Waszej królewskiej mości, który jednak byłby bezprzykładny w dziejach.
Królowa drżała z niecierpliwości. Podwójnie życzyła sobie mieć Oliviera w powozie; jako królowa byłaby bezpieczniejszą, jako kobieta weselszą.
— Kochana pani de Tourzel — rzekła królowa — jesteśmy ci jak najwdzięczniejsi; ale jesteś cierpiącą, przybyłaś tu z nadmiaru poświecenia; zostań w Bondy, a gdziekolwiek będziemy, przyjedź do nas jak najprędzej.
— Najjaśniejsza Pani — odparła pani de Tourzel — niech król mi rozkaże, a wysiądę i na gościńcu; lecz jego tylko rozkaz może mnie zmusić do niedopełnienia obowiązku lub odstąpienia prawa mojego.
— Najjaśniejszy Panie, Najjaśniejszy Panie! — mówiła królowa.
Ale Ludwik XVI nie śmiał decydować w tej tak ważnej kwestji; szukał wybiegu.
— Panie de Charny — rzekł — czy nie móglbyć pozostać na koźle?
— Mogę uczynić wszystko, co król zechce, — rzekł Charny ale musiałbym tam siedzieć albo w moim mundurze, który tu wszyscy znają od czterech miesięcy, albo w płaszczu i kapeluszu woźnicy, a ubiór taki za skromny jest dla tak eleganckiego powozu.
— Wsiądź pan do środka, panie de Charny — mówiła królowa; — ja wezmę delfina na kolana, pani Elżbieta Marję-Teresę, i będzie doskonale... Troszkę ciasno i nic więcej.
Charny czekał słów króla.
— Niepodobna, moja droga — rzekł król, pomyśl, że mamy pięćdziesiąt mil do przebycia.
Pani de Tourzel stała, gotowa usłuchać rozkazu króla; ale król nie śmiał go wydać: tak wielkiemi na dworze są nawet drobne przesądy.
— Panie de Charny, rzekł król do hrabiego — czy nie mógłbyś w miejsce brata, jechać naprzód i zamawiać konie?
— Mówiłem już królowi, że na wszystko jestem gotów; lecz zazwyczaj konie zamawia kurjer, a nie kapitan okrętu, zmiana mogłaby zadziwić poczthaltera i sprowadzić ważne następstwa.
— To prawda!... rzekł król.
— O! mój Boże, mój Boże! — szeptała królowa niecierpliwie.
Potem, zwracając się do Oliviera:
— Czyń pan, jak chcesz, — rzekła — ale nie chcę, ażebyś nas opuszczał.
— Jest to także mojem życzeniem, Najjaśniejsza Pani — odpowiedział Charny — a widzę na to jeden tylko sposób.
— Jaki?... Mów pan prędzej — dodała królowa.
— Zamiast siadać w środku, jechać na koźle lub zamawiać konie, będę jechał w zwyczajnem ubraniu pocztą na koniu za powozem. Jedźcie, Najjaśniejsza Pani, a zanim ujedziecie piąć mil, ja będę o pięćset kroków za wami.
— W takim razie wracasz pan do Paryża?
— Bezwątpienia, Najjaśniejsza Pani; ale aż do Chalons niema żadnej obawy, a w Chalons dogonię powóz.
— Jakżesz pan wrócisz?
— Wezmę konia, na którym mój brat przyjechał, Najjaśniejsza Pani; biegnie on doskonale, miał czas wytchnąć, w pół godziny będę w Paryżu....
— Wtedy?...
— Wtedy włożę stosowne ubranie, wezmę konia pocztowego, i jechać będę, póki się z wami nie złączę.
— Czyż niema innego sposobu? — rzekła w rozpaczy Marja Antonina.
— Ani słowa! — wtrącił król — nie widzę innego.
— Nie traćmy więc czasu — zawołał Charny. — Dalej, Janie, Franciszku na miejsca! Melchior, naprzód! Pocztyljonie, na konie!
Pani de Tourzel usiadła tryumfującą, powóz ruszył galopem, a kabrjolet za nim.
Przy tej ważnej rozmowie zapomniano dać kurierom nabite pistolety, które były w schowaniu powozowem.
Co się działo w Paryżu, gdy hrabia de Charny, pędząc konia, ku niemu podążał?
Fryzjer nazwiskiem Buseby, zamieszkały przy ulicy Bourbon, był tegoż wieczora w Tuileries u jednego ze swych przyjaciół; ten wiele mu opowiadał o ucieczce króla, która, jak zapewniali oficerowie, miała się odbyć tejże nocy. Perukarz myśli tej pozbyć się nie mógł i wróciwszy do domu opowiedział żonie. Żona uważała wszystko to za bajkę i uspokojony fryzjer rozebrał się i położył.
Ale myśl ta nie opuściła go jednak, i tak bardzo go zajęła, że nie mógł jej się oprzeć. Wyskoczywszy z łóżka, ubrał się na nowo i udał się do swego przyjaciela Hucher, który był piekarzem i zarazem saperem bataljonu Teatynów.
Tam wygłosił tak żywo swoje obawy co do ucieczki rodziny królewskiej, że piekarz nietylko je podzielił, ale jeszcze może od przyjaciela gorliwszy, zarzucił co mógł na siebie i pobiegł do drzwi sąsiadów, budząc ich ze snu.
Było to o kwadrans na pierwsza, w kilka minut po spotkaniu królowej z Lalfayettem w bramie Tuileries.
Zbudzeni obywatele uradzili, że w mundurach gwardji narodowej pójdą do generała de Lafayette, aby go o tem, co się dzieje, uprzedzić.
Pan de Lafayette mieszkał przy ulicy Saint-Honore, w pałacu de Noailles, blisko Feuillants. Patrioci byli u niego o wpół do pierwszej.
Generał, uspokoiwszy pana de Bailly, że król się położył, odwiedził jeszcze pana Emmery, członka Zgromadzenia narodowego, poczem wrócił do siebie i już miał się rozbierać.
W tejże chwili zapukano do drzwi pałacu. Pan de Lafayette posłał kamerdynera, ażeby się dowiedział, co to znaczy.
Ten wrócił natychmiast mówiąc, że ze trzydziestu obywateli życzy się z nim widzieć w ważnej sprawie.
Lafayette miał zwyczaj przyjmować o każdej godzinie.
Zresztą, ponieważ sprawa, dla której przychodziło trzydziestu obywateli, musiała być wielce ważna, Lafayette kazał wprowadzić tych, co mówić chcieli.
Wtedy weszli imcipanowie Buseby i Hucher, wynurzając w imieniu towarzyszy i własnem wiadome obawy; Buseby opierał je na tem, co słyszał w Tuileries; Hucher na tem, co w dzień na mieście dokoła mówiono.
General śmiał się z tego wszystkiego, a że lubił rozmawiać, opowiedział im, skąd te pogłoski wyszły, że je rozpowszechnili pani de Rochereul i pan de Gouvion, że widział króla kładącego się spać, a gdy to jeszcze nie wystarczało, pan de Lafayette powiedział, że za króla głową swą odpowiada.
Niepodobna było po tem wszystkiem okazać wątpliwości; zapytali tylko generała o hasło, aby nie niepokojono ich z powrotem i odeszli.
Jednak uzbrojeni hasłem, postanowili zwiedzić sale Maneżu, czy czasem nie zaszło co nadzwyczajnego, oraz dziedzińce zamkowe.
Wracali ulica Saint-Honore, kiedy jeździec jakiś galopom wpadł miedzy nich. Ponieważ w tej nocy wszystko wydawało się niezwykłym wypadkiem, skrzyżowali karabiny, wołając na jeźdźca, żeby się zatrzymał.
Jeździec stanął.
— Czego chcecie ode mnie? — zapytał.
— Chcemy wiedzieć, dokąd jedziesz?... odpowiedzieli gwardziści narodowi.
— Jadę do Tuileries.
— Co będziesz robił w Tuileries?
— Zdam sprawę królowi z poselstwa, z jakiem mnie wysiał!...
— O tej godzinie?
— Tak, o tej godzinie.
— Ale — powtórzył zagajający — o tej godzinie król śpi.
— Tak odparł jeździec — ale go obudzą.
— Jeżeli masz interes do króla — podjął ten sam człowiek musisz znać hasło.
— Niekoniecznie — zauważył jeździec — bo mógłbym przybywać z granicy, zamiast o dwie mile stąd i wyjechać od miesiąca, zamiast od dwóch godzin.
— Prawda... odrzekli gwardziści.
— Więc widziałeś króla przed dwiema godzinami? ciągnął pytający.
— Tak jest.
— I mówiłeś z nim?!
— Mówiłem.
— Cóż robił dwie godziny temu?
— Czekał tylko na wyjście generała Lafayetta, żeby się położyć.
— Znasz więc hasło?
— Bezwątpienia; generał, wiedząc, że mam wrócić około pierwszej lub drugiej zrana, dał mi je, abym się nie spóźnił.
— A hasło?
— Paryż i Poitiers.
— Prawda... rzekli gwardziści, to samo. Szczęśliwego powrotu, kolego, i powiedz królowi, żeś nas zastał czuwających u drzwi zamku, aby nie uciekł.
I usunęli się przed jeźdźcem.
— Nie zapomnę!... odparł tenże.
I ukłuwszy konia ostrogą, puścił się w bramę, gdzie zniknął.
— Gdybyśmy też poczekali, aż wyjedzie z Tuileries, żeby się dowiedzieć, czy widział króla? — rzekł jeden z gwardzistów.
— Ale jeśli mieszka w Tuileries — powiedział drugi będziemy czekać do jutra?
— To prawda — odparł pierwszy — a ponieważ król śpi Lafayette zasypia, idźmy spać i my z kolei, i niech żyje naród!

Trzydziestu patrjotów powtórzyła okrzyk: „Niech żyje naród!“ i poszli spać szczęśliwi i dumni, bo z samych ust Lafayetta dowiedzieli się, że niema obawy, aby król opuścił Paryż.

ROZDZIAŁ XLII.
DROGA.

Widzieliśmy, jak szybko odjeżdżał powóz, unoszący króla w szczegółach ucieczki już towarzyszyli. Wypadek ten jest tak wielki i taki wpływ fatalny wywarł na los ich, że każde zdarzenie w tej podróży, wydaje się nam ciekawości godne.
Nade dniem, koło gadziny trzeciej, przeprzęgano w Meaux. Król był głodny, napoczęto więc zapasy. Składały się one z kawałka zimnej cielęciny, chleba i czterech butelek niemusującego wina szampańskiego, w które hrabia de Charny powóz zaopatrzył.
Ponieważ nie było ani nożów ani widelców, król zawołał Jana.
Janem, jak sobie przypominamy, zwano pana de Malden.
Pan de Malden zbliżył się....
— Janie — rzekł król — pozwól nam twego myśliwskiego noża, dla pokrajania mięsa.
Jan wyciągnął nóż z pochwy i podał go królowi.
Królowa tymczasem wychyliła się z powozu, wyglądając zapewne, czy nie widać Oliviera.
— Czy nie chcesz przekąsić czego, panie de Malden — rzekł król półgłosem.
— Nie, Najjaśniejszy Panie — równie cicho pan de Malden odpowiedział — nie chce mi się jeść.
— Ani ty, ani twoi towarzysze nie róbcie ceremonji — dodał król.
Potem, zwracając się do królowej, rzekł:
— O czemże myślisz, Najjaśniejsza pani?
— Ja? — odparła królowa, próbując uśmiechu. — Myślę, że pan de Lafayette nie jest zupełnie zadowolony.
A do pana de Valory stojącego przy niej, rzekła:
— Franciszku, zdaje mi się, że wszystko idzie dobrze. Jużby nas zatrzymano do tego czasu, gdyby nas schwytać miano. Nie spostrzegli widać naszego odjazdu.
— Prawdopodobnie, Najjaśniejsza pani, odpowiedział pan de Valory — bo nie widzę nigdzie żadnego poruszenia ani podejrzeli. Dalej, dalej, odwagi, Najjaśniejsza pani, wszystko dobrze.
— W drogę! — zawołał pocztyljon.
Panowie de Malden i de Valory wskoczyli na miejsca i powóz ruszył.
Około ósmej zrana, kareta dojechała do długiego wzgórza.
Po obu bokach był lasek, w nim ptaki śpiewały, a słońce świeciło pierwszemi promieniami pięknego dnia czerwcowego.
Pocztyljon zwolnił koniom kroku.
Kurjerzy zeskoczyli z siedzenia.
— Janie — rzekł król — każ zatrzymać powóz, ja przejdę się, a sądzę, że i królowa i dzieci nie odmówią małej przechadzki pieszej.
Pan de Malden dał znak; pocztyljon stanął, wszyscy wysiedli, oprócz pani Tourzel, która była bardzo cierpiąca.
W tej chwili cała królewska kolonja rozproszyła się na drodze; delfin pobiegł za motylami; siostra jego zbierała kwiaty.
Pani Elżbieta wzięła króla pod rękę; królowa szła sama.
Widząc tę rodzinę, rozrzuconą na drodze, te ładne dzieci, biegnące i bawiące się, tę siostrę, opartą na ramieniu brata i uśmiechniętą do niego; tę piękną kobietę zamyśloną i poza siebie patrzącą; widząc cały obrazek oświecony rannem słońcem czerwcowem, i przezroczystym cieniem lasu, rzekłbyś, że to rodzina szczęśliwa, która wraca do swego zamku, aby pędzić życie spokojne, a nie król i królowa Francji, uciekający od tronu, do którego na to tylko naród ich miał cofnąć, aby niebawem zaprowadzić na rusztowanie.
Prawda, że wkrótce wypadek miał na ten obraz pokoju sprowadzić burzę różnych namiętności, drzemiących na dnie serca każdej z osób tej dziwnej opowieści.
Nagle królowe, zatrzymała się, jakby jej nogi wzrosły w ziemię.
O ćwierć mili okazał się jeździec jakiś, tumanem kurzu osłonięty.
Marja-Antonina nie śmiała powiedzieć: „To hrabia de Charny“.
Ale wymknął się jej okrzyk:
— A! wiadomość z Paryża.
Król, który miał krótki wzrok, wyciągnął z kieszeni lornetkę.
— Ej! — rzekł — to, zdaje się, pan de Charny.
— Tak, Najjaśniejszy panie — rzekła królowa — to on.
— Wsiądźmy, wsiądźmy — rzekł król — dogoni on nas, a niema czasu do stracenia.
Królowa zapewne nie śmiała powiedzieć, że warto było poczekać na wiadomości, które pan de Charny przywoził.
Zresztą i tak jeździec pędził, co tylko koń wyskoczy.
On, także w miarą zbliżania patrzył uważnie i był zdziwiony, czemu olbrzymi powóz swoich podróżnych rozproszył.
Złączył się z nimi u szczytu wzgórza, gdzie się kareta zatrzymała.
Był to rzeczywiście pan de Charny, jak odgadły serce królowej i oczy króla.
Miał na sobie zielony surducik z szerokim kołnierzem, kapelusz z wielkiem rondem i klamrami stalowemi, białą kamizelką, spodnie obcisłe ze skóry i wysokie aż do kolan buty wojskowe.
Cera jego zwykle biała matowa, ożywiona była biegiem, a w błyskawicach, które źrenice jego rzucały i zaróżowiały twarz, w nozdrzach drgających, było coś zwycięskiego.
Nigdy królowa tak pięknym go nie widziała.
Westchnęła głęboko.
On zeskoczył z konia i skłonił się przed królem.
Potem złożył ukłon królowej.
Wszyscy zebrali się dokoła niego, oprócz dwóch oficerów, którzy oddalili się dyskretnie.
Zbliżcie się, panowie, zbliżcie — rzekł król — wiadomości, które pan de Charny przynosi, wszystkich nas obchodzą.
— Najprzód, Najjaśniejszy panie — powiedział Charny wszystko idzie dobrze, o drugiej w nocy nikt nie podejrzewał waszej ucieczki.
Każdy odetchnął.
Posypały się pytania.
Charny opowiedział, jak wrócił do Paryża; jak na ulicy de l‘Echelle spotkał patrol patrjotów, jak go pytali i jak zostawił ich w przekonaniu, że król śpi.
Potem dodał, jak będąc w Touileries, zastał spokój jak zwykle, wszedł do swego pokoju, zmienił ubranie i wyszedłszy przez korytarze królewskie dowiedział się, że nikt nie myśli o ucieczce króla, nawet pan de Gouvion, który oficerów i dowódców bataljonu ze straży rozpuścił.
Wtedy pan de Charny wsiadł na tego samego konia, na którym przyjechał, a nie chcąc budzić nikogo na poczcie w Paryżu, dojechał na nim do Bondy.
Nieszczęśliwy koń dobiegł pół żywy, ale dobiegł.
Stamtąd wziął świeżego konia.
Zresztą nie było nic niepokojącego na przebytej drodze.
Królowa skorzystała ze sposobności, ażeby podać rękę Olivierowi; tak dobre wiadomości zasługiwały na podobna łaskę.
Charny pełen szacunku ucałował rękę królowej.
Dlaczego królowa zbladła?
Czy z radości, że Charny ścisnął ja za rękę?
Czy z boleści, że jej nie uścisnął?
Podróżni wsiedli do powozu. Powóz ruszył, Charny galopował przy drzwiczkach.
Na następnej poczcie nie było jeszcze konia dla hrabiego.
Izydor nie zamówił konia, nie wiedząc, że potrzebny będzie bratu.
Mimo to powóz pojechał. W pięć minut potem Charny był na koniu; zresztą nie miał on towarzyszyć, lecz jechać za powozem.
Jechał jednak tak blisko, że królowa, wychyliwszy się, mogła go widzieć, a na każdym przeprzęgu mógł kilka słów z dostojnymi podróżnymi zamienić.
Charny wyjeżdżając z Montmirail, sądził, że powóz o kwadrans go wyprzedzi, tymczasem, nagle na skręcie drogi koń jego uderzy nosem o tył powozu zatrzymanego, u którego dwaj oficerowie próbowali naprawie lejce. Hrabia zeskoczył z konia, przechylił głowę przez drzwiczki i poprosił króla, ażeby się ukrył a królowę, ażeby była spokojna. Potem otworzył kuferek, gdzie były przybory na wszelki przypadek; wyjął lejce i założył w miejsce przerwanych.
Kurjerzy tymczasem prosili o broń, ale król oparł się, mówiąc, że w każdym razie krew za niego popłynąć nie może.
Wreszcie lejce naprawiono, straż przyboczna wsiadła na kozioł, Charny na konia i ruszono w drogę.
Ale każda minuta była drogą, a stracono z pół godziny.
O drugiej przybyto do Chalons.
— Jeżeli nie zatrzymają nas do Chalons, powiedział król — wszystko pójdzie dobrze.
Do Chalons obyło się bez wypadku.
Król ukazał się na chwilę. Pośród gromadki otaczającej powóz, dwaj ludzie szczególniej przypatrywali się królowi.
Nagłe jeden z nich zniknął w tłumie. Drugi się zbliżył.
— Najjaśniejszy panie — rzekł półgłosem — nie pokazuj się tak, bo się zgubisz.
— Dalejże próżniaki! czy to tak obsługuje się zacnych podróżnych, którzy po trzydzieści sous płacą?...
I sam wziął się do roboty, pomagając pocztyljonom.
Był to właściciel poczty.
Wreszcie konie zaprzężono, pocztyljoni usadowili się. Pierwszy z nich popędzał swe konie.
Oba padają.
Pod razami batów konie się podnoszą, chcą ruszyć z miejsca, gdy z kolei padają konie drugiego pocztyljona.
Pocztyljon leży pod niemi.
Charny, czekający w milczeniu, wyciąga człowieka z pod koni, który tam swoje buty zostawił.
— O! panie — wola Charny do pocztmistrza, o którego wierności nic nie wie — jakież nam dałeś konie?
— Najlepsze, jakie miałem! — odpowiada tenże. — Tylko konie tak się zaplątały w zaprzęg że niepodobna ich uwolnić.
Charny rzuca się na lejce.
— Dalej! — rzecze — wyprzężmy je i na nowo zaprzężmy, będzie prędzej.
Pocztmistrz bierze się do roboty, płącząc z rozpaczy.
Tymczasem człowiek, który się oddalił biegnie do mera: oznajmia mu, że w tej chwili król i królewska rodzina stoją na poczcie, i żąda rozkazu aresztowania.
Na szczęście mer nie jest republikaninem, albo też nie chce brać na siebie takiej odpowiedzialności.
Zamiast przekonać się o rzeczy, żąda rozmaitych tłómaczeń, zaprzecza, i nareszcie w ostateczności przybywa na pocztę w chwili, gdy powóz znika na zakręcie ulicy.
Stracono dwadzieścia minut.
Alarm panuje w powozie królewskim. Te konie padające jedne za drugiemi bez żadnej przyczyny, przypominają królowi gasnące świece.
Jednak wyjeżdżając z bram miasta, król, królowa i pani Elżbieta rzekli równocześnie:
— Jesteśmy ocaleni!
Ale o sto kroków dalej człowiek jakiś podbiegi i zawołał przez drzwiczki do podróżnych:
— Na nic się to wszystko zdało, schwytają was.
Królowa krzyknęła: człowiek znikł w pobliskim lasku.
Na szczęście, tylko cztery mile dzieli ich od Pont-de-Sommeville, gdzie czeka pan de Choiseul z czterdziestu huzarami.

Ale to już trzecia po południu, spóźniono się o cztery godziny!...

ROZDZIAŁ XLIII.
FATALNOŚĆ.

Fryzjer królowej, Leonard, nie sądził, że jedzie daleko.
Dlatego przybywszy do Bondy, gdy powóz się zatrzymał, odetchnął i chciał wysiąść.
Ale pan de Choiseul zatrzymał go, mówiąc:
— To nie tutaj jeszcze.
Konie były naprzód zamówione: w kilka sekund powóz ruszył z miejsca.
To samo powtórzyło się w Claye, a wtedy Leonard:
— A! mości książę — zawołał — czyż my na koniec świata jedziemy?
— Słuchaj, Leonardzie — rzekł doń wtedy poważnie pan de Choiseul — ja cię wiozę nie w okolicę Paryża, ale na granicę.
Leonard krzyknął, oparł ręce na kolanach i patrzył na księcia osłupiały.
— Na... na... granicę?... — bełkotał.
— Tak trzeba dla dobra królowej. Tego królowa żąda.
Na takie dictum Leonard zamilkł.
Jechali szybko jak wiatr; w Montmirail kurjer zamówił dla nich wieczerzę i dwa łóżka, tam mieli resztę nocy przepędzić.
Zastali wszystko gotowe.
Po wieczerzy podróżni położyli się spać, zamówiwszy powóz na czwarta zrana. O świcie wyruszyli w dalszą drogę.
O dziesiątej przybywają do Chalons, o jedenastej stają w Pont-de-Sommevelle. Dowiadują się, że huzarów jeszcze niema. Zatrzymują się w domu pocztowym, gdzie pan de Cholseul najmuje pokój i ubiera się w mundur. Leonard z niepokojem i westchnieniami patrzy na te przygotowania.
— Leonardzie!... rzekł pan de Choiseul wzruszony — czas, ażebym ci prawdę powiedział. Jesteś wiernym twym panom, prawda, kochany Leonardzie?
— Na śmierć i życie, mości książę!
— A więc za dwie godziny oni tu będą.
— O! mój Boże, czy to podobna? — zawołał biedny chłopak.
— Tak — ciągnął książę — tutaj z dziećmi i panią Elżbietą... Wiesz, jakie przebyli niebezpieczeństwa? (Leonard potakująco skinął głową), jakie jeszcze mają przed sobą? (Leonard podniósł oczy w górę).
— A więc za dwie godziny będą ocaleni!...
Leonard nie mógł mówić; płakał rzewnemi łzami, jednak wyszeptał:
— Tutaj, za dwie godziny? czy pan jesteś pewny?
— Tak, za dwie godziny.
Wkrótce usłyszano trąbkę i tentent koni. Przybyli husarzy.
Za chwilą pan de Goguelat oddał panu de Choiseul pakiecik od pana de Bouille, zawierający podwójny rozkaz do wszystkich oficerów armji, aby słuchali pana de Choiseul.
Książę rozdzielił chleb i wino huzarom, a sam usiadł zkolei do obiadu.
Niecierpliwie oczekiwano królewskiej pary. Kurjera spodziewano się przed wpół do drugiej, powozu około godziny drugiej.
Co pięć minut, pan de Choiseul patrzył na zegarek.
Przez ten czas mieszkańcy okoliczni zbierali się, zaciekawieni obecnością wojska. To było niebezpieczne dla mogącego nadjechać króla.
Co najlepszego uczynić? Chyba oddalić się. Oddalenie jego uczyni drogę wolną. Ale jaki znaleźć pozór? Pośród sześciuset ciekawych, z których jedno słowo zrobić może nieprzyjaciół, najbliżej stoi pocztmistrz. Patrzy on jak i wszyscy z założonemi rękami.
— Panie rzecze doń książę — czy nie wiesz o pieniądzach, które w tych dniach do Metz miały być wysłane?
— Dzisiaj rano przewieziono tędy sto tysięcy talarów — odpowiada pocztmistrz — dwóch żandarmów eskortowało.
— W takim razie — rzekł pan de Choiseul, my nie mamy tu już co robić. Dalej, husarzy, siodłajcie konie.
Żołnierze w jednej chwili siedli na konie.
Pan de Choiseul przeszedł frontem, rzucił z westchnieniem spojrzenie ku Chalons i rzekł:
— Dalej, huzary, po czterech, wolno!
I wyjechał z Pont-de-Sommevelle, gdy zegar bił wpół do szóstej.
Właśnie w tej chwili Izydor de Charny, popędzając szpicrutą i ostrogami konia, na którym cztery mile biegł dwie godziny, przybył na pocztę i zmieniał konie.
Król przybywając do Pont-de-Sommevelle i nie widząc huzarów, niespokojnie wychylił się z karety.
Charny wszedł na pocztę, zwiedzieć się, co to znaczy.
W pięć minut wrócił i opowiedział królowi o wszystkiem. Ruszono więc dalej.
Tymczasem brat jego, Izydor udał się do Sainte-Menehould. Tam zapytał go o pocztmistrza.
— Pocztmistrza niema w domu — odparł młodzieniec, do którego się zwrócił — ale ja jestem jego synem, Jan-Baptysta Drouet... Mogę go zastąpić, mów pan.
Młodzieniec z naciskiem wymówił te słowa a raczej nazwisko Jan-Baptysta Drouet, jakby odgadł, że będzie ono miało w historji nieszczęsny rozgłos.
— Chciałbym mieć sześć koni pocztowych dla dwóch powozów, które tu przybędą, i konia dla kurjera.
Drouet skłonił głowę i wyszedłszy na dziedziniec:
— Hej! pocztyljoni — zawołał — sześć koni do powozu i konia dla kurjera.
W tej chwili wszedł margrabia Dandoins.
— Panie — rzekł do Izydora — czy pan wyprzedzasz powóz królewski?
— Tak, panie...
Potem nagle przerywając, rzekł:
— Cicho! szpiegują nas; może nas podsłuchano. Idź pan do swego oddziału, i o ile możności trzymaj ludzi w porządku.
W samej rzeczy Drouet stał na progu kuchni podczas tej rozmowy. Pan Dandois odchodzi.
W tej chwili słychać trzaskanie z bicza i powóz króla zajeżdża przed pocztą.
Ujrzał go Jan Drouet, który na powóz patrzy uważnie; rok temu był na federacji; widział króla i, zdaje się, że go poznaje. Tegoż dnia odebrał znaczną sumą pieniędzy w asygnatach; badał je po kolei każdy z portretem króla, czy nie są fałszywe, a wizerunek ten tak utkwił mu w pamięci, że zdaje się wołać: „Ten człowiek, który stoi przed tobą, to król!“ Wyciąga z kieszeni asygnatę, porównywa oryginał z portretem i szepce:
— Z pewnością to on!
Izydor zauważył to.
— Króla poznano! — rzecze do brata — przyśpiesz odjazd i uważaj na tego czarnego chłopca... To syn pocztmistrza, on poznał króla. Nazywa się Jan-Baptysta Drouet.
— Dobrze! — rzekł Olivier — będę czuwał, jedź!
Izydor pędzi galopem, ażeby zamówić konia w Clermont.
Hrabia nie stracił z oczu Droueta, Drouet nie poruszył się nawet: tylko szepnął coś chłopcu stajennemu.
Charny zbliżył się do niego.
— Panie — odzywa się — czy nie zamówiono konia dla mnie?
— Owszem, panie — mówi Drouet; — ale niema już konia.
— Jakto! niema już konia! — rzecze hrabia; — a cóż to za jeden ten, któż go w podwórzu siodła?
— To mój!
Nalegać, znaczyłoby zbudzić podejrzenia; próbować wziąć przemocą, byłoby to wszystko zepsuć. Charny, zresztą znalazł inny sposób, który wszystko mógł pogodzić.
Idzie do pana Dandois.
— Pst!... — rzecze — to ja, hrabia de Charny... Niema już dla mnie konia na poczcie; każ pan zsiąść z konia jednemu z dragonów! muszę jechać za królem i królową!... Sam tylko wiem, gdzie jest pan de Choiseul; jeżeli nie pojadę, król zostanie w Varennes.
— Hiabio powiada pan Dandoins — dam ci jednego z moich koni.
I obadwaj oddalili się placem, do mieszkania margrabiego Dandoins.
Charny odchodząc, polecił jednemu z wachmistrzów, uważać na wszystkie ruchy Droueta.
Nagle Charny słyszy wielkie krzyki i te wyrazy:
— Król!... królowa!...
Biegnie więc, zalecając panu Dandoins, aby mu konie na rynek przyprowadzono. Całe miasto w ruchu. Zaledwie margrabia i Charny opuścili plac, Drouet jakby na to tylko czekał, bo zawołał:
— Powóz, który przejechał, jest królewski!... Król, królowa i dzieci Francji siedzą w tym powozie!...
I popędził galopem w ślady króla.
Wtedy pogłoska, że król był w tym powozie, rozchodzi się i stąd krzyki, na których odgłos przybiegł Charny.
Wreszcie nadchodzi służący z końmi. Charny chwyta cugle jednego z nich, skacze nań, popędza ostrogą i odjeżdża w ślady Droueta, nie słysząc ostatnich słów pana Dandoins: „pistolety nie nabite!...“ Tymczasem powóz króla, poprzedzany przez Izydora, pędził z Sainte Menehould drogą do Clermont.
O dziewiątej król staje tam wreszcie, w pięć kwadransów ujechano cztery mile.
Izydor wciąż jechał przodem.
Przed miastem, pan de Damas uprzedzony przez Leonarda, czeka na króla; poznaje liberję kurjera i zatrzymuje Izydora.
— Panie — rzecze — w powietrzu wieje prąd buntu, który mnie przeraża i wyznaję, że nie odpowiadam za moich dragonów, jeżeli króla poznają. Mogę tylko stanąć ztyłu za powozem i tamować drogę możliwym napastnikom.
— Czyń, co uważasz za najlepsze — rzekł Izydor — oto król!...
I pośród ciemności ukazuje mu powóz, który poznać można po iskrach, dobywających się z pod kopyt końskich.
Powóz ten niezbyt wspaniały, zwraca jednak uwagę i obsypuje go gromadka ludzi.
Pan de Damas stał przed pocztą, udając, że nie zna dostojnych podróżnych.
Izydor zbliżył się do karety i rzekł zcicha:
Najjaśniejszy Panie, zostałeś poznany z pewnością przez syna pocztmistrza w Sainte Menehould; widziałem, jak młody człowiek, dobywając banknoty z kieszeni, porównywał portret na nich z tobą; brat mój, uprzedzony o tem, pozostał w tyle, i musiało zajść coś ważnego, bo dotąd nie wraca.
— No, skoro zostaliśmy poznani, tem więcej trzeba pośpieszać, Najjaśniejsza Pani. Panie Izydorze, popędź pocztyljonów i pędź naprzód!...
Powóz przeprzeżony w mgnieniu oka, oddalał się jak błyskawica drogą do Varennes.
Charny ma tutaj kierować powozem wśród labiryntu ulic; Charny dwa tygodnie siedział w Varennes, wszystko poznał i nie było dlań żadnego obcego kata lub zakrętu. Na nieszczęście, niema tu teraz hrabiego de Charny. Dlatego niepokój królowej jest podwójny. Musiał zajść jakiś ważny wypadek, kiedy Charnego niema w tak ważnej chwili. Król, zbliżając się do Varennes, równie był niespokojny; licząc na hrabiego, nie miał nawet ze sobą planu miasta.
Jedyną nadzieją było, że panowie de Bouille i de Raigecourt, z niecierpliwości mogliby wyjść naprzeciw króla za miasto.
Od kilku dni byli już w mieście i z łatwością mogliby służyć za przewodników. Lecz i ich nie było.
— Co czynić? — spytał król. Czy zna który z was miasto?
Nikt go nie znał.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł wtedy Izydor — czy Wasza królewska mość nie przypomina sobie nazwy oberży, gdzie konie mają czekać?
— Niestety! nie rzekł król — ale mniejsza o to, jedź pan naprzód, my tymczasem zasięgniemy objaśnień.

Koniec tomu drugiego.


ROZDZIAŁ I.
JAN BAPTYSTA DROUET.

Słowa króla. Zasięgniemy tu objaśnień, tłomaczyły się tem, że po prawej stronie drogi, stały dwa lub trzy domki, jak wysunięte naprzód szyldwachy miasta górnego.
Jeden nawet z nich, bliższy, na turkot kół otworzono, i światło przeciskało się przez szczelinę.
Królowa wysiadła, a ująwszy pod rękę pana de Malden, podeszła do tegoż domu.
Ale za ich zbliżeniem, drzwi zamknięto.
Jednakże zanim te drzwi zdążyły się zamknąć, pan de Malden, spostrzegłszy niegościnne zamiary gospodarza, zdołał pochwycić je i zatrzymać.
Pod naciskiem pana de Malden drzwi otworzono.
Za drzwiami stał człowiek, mogący mieć lat pięćdziesiąt, w szlafroku i w pantoflach.
Nie bez zdziwienia uczuł się pokonanym w swoim własnym domu a zdziwienie jego było tem większe, gdy spostrzegł nieznajomego a za nim kobietę.
Człowiek w szlafroku spojrzał na królowę, na którą padało światło, jakie trzymał w ręku i zadrżał.
— Czego pan chcesz? — zapytał pana de Malden.
— Panie... odparł oficer — nie znamy miasta Varennes, i prosimy cię, abyś był łaskaw wskazać nam drogę do Stenay.
— A jeżeli to podstęp — powiedział nieznajomy — będę zgubiony?
— A! panie!... rzekł pan de Malden — czy możesz się narażać na coś podobnego, oddając przysługę kobiecie, która się znajduje w niebezpiecznem położeniu.
— Panie, odpowiedział człowiek w szlafroku — osoba, która za tobą stoi, to niezwykła kobieta...
A nachylając się do ucha pana de Malden, dodał cicho:
— To królowa!
— Panie!
— Poznałem ją.
Królowa, która słyszała, czy odgadła co mówiono, pociągnęła w tył pana de Malden.
— Zanim co nastąpi, rzekła — uprzedź pan króla, że jestem poznaną.
Pan de Malden, w sekundę polecenie to spełnił.
— Ha! więc — rzekł król — niech ten człowiek przyjdzie do mnie.
Pan de Malden wrócił, a sądząc, że nie potrzebuje nic ukrywać, powiedział:
— Król chce mówić z panem.
Człowiek ów westchnął, a zrzuciwszy pantofle, ażeby najmniej hałasu robić, zbliżył się do drzwiczek powozu.
— Pańskie nazwisko? — spytał król najprzód.
— De Prefontaine, Najjaśniejszy Panie — odparł z wahaniem.
— Czem pan jesteś?
— Majorem kawalerji, kawalerem orderu Świętego Ludwika.
— Podwójnie jako major i jako kawaler orderu, wykonałeś mi pan przysięgę na wierność, obowiązkiem więc twoim jest dopomóc mi w kłopocie.
— Zapewne, wyjąknął major — ale błagam Waszą królewską mość o pośpiech; mogliby mnie zobaczyć.
— Ej! panie!... rzekł pan de Malden — gdyby was widziano, tem lepiej! nigdy nie nadarzy ci się tak piękna sposobność spełnienia swego obowiązku!
Major, który zdania tego nie podzielał, westchnął głęboko.
Królowa litościwie wzruszała ramionami, a nogą tupała z niecierpliwości.
Król dał jej znak, a zwracając się do majora, podjął:
— Czy nie słyszałeś pan czasem o koniach, czekających tu na powóz i o huzarach, którzy tu mają stać od wczoraj?
— Owszem, Najjaśniejszy Panie, konie i huzarzy stoją z drugiej strony miasta; konie w hotelu Wielkiego-Monarchy, huzarzy w koszarach zapewne.
— Dziękuję, panu... Wróć do siebie, nikt cię nie widział.
— Najjaśniejszy Panie!
Król nie słuchając już więcej, podał rękę królowej, która wsiadła do powozu, a do oficerów straży przybocznej, rzekł:
— Panowie na miejsca, i do Wielkiego-Monarchy!
Oficerowie skoczyli na kozioł i zawołali do pocztyljonów:
— Do Wielkiego-Monarchy!
Ale w tejże chwili, jakiś cień na koniu, jakiś jeździec fantastyczny wypadł z lasu, a przecinając drogę poprzecznie:
— Pocztyljoni! — zawołał — ani kroku dalej!...
— Dlaczego? — spytali zdziwieni pocztyljoni.
— Bo wieziecie króla, który ucieka... Otóż w imię narodu, zakazuję wam ruszyć się z miejsca!
Pocztyljoni, którzy już mieli puścić powóz, zatrzymali się, pomrukując:
— Król!
Ludwik XVI widział, że chwila była stanowczą.
— Kto pan jesteś?... zawołał. — Jakiem prawem wydajesz rozkazy?
— Prosty obywatel.. ale reprezentuję prawo i przemawiam w imieniu narodu. Pocztyljoni, ani kroku, rozkazuję po raz drugi! Znacie mnie dobrze: jestem Jan Baptysta Drouet, syn pocztmistrza z Sainte-Menehould.
— O! nieszczęsny! — zawołali oficerowie dobywając noży, i zeskakując z kozła, to on!
Ale zanim stanęli na ziemi, Drouet wbiegł w ulicę dolnego miasta.
— A! Charny! Charny!... szeptała królowa — co się z nim stało?...
I rzuciła się w tył powozu, prawie obojętna na to, co zajść miało.
Co się stało z Charnym, i jak z rąk jego wymknął się Drouet?
Zawsze fatalność!
Koń pana Dandonis dobrze biegł, ale Drouet wyprzedził o dwadzieścia minut hrabiego.
Trzeba było te dwadzieścia minut powetować.
Charny zagłębił ostrogi w boki konia, koń poskoczył, wypuścił parę z nozdrzy, i puścił się pędem.
Drouet nie wiedząc, że jest ścigany, jechał co koń wyskoczy.
Ale Drouet jechał na koniu pocztowym, a Charny miał rasowego.
Tym sposobem, ujechawszy milę, Charny zyskał trzecią część drogi.
Wtedy Drouet spostrzegłszy pogoń, podwoił usiłowań, aby umknąć temu, który go chciał prześcignąć.
Przy końcu drugiej mili, Charny na przestrzeni zyskiwał w tym samym stosunku, a Drouet częściej oglądał się ze wzrastającym niepokojem.
Drouet odjechał tak prędko, że nie wziął z sobą broni.
Młody patrjota nie bał się śmierci, dowiódł tego późni ale obawiał się, aby go nie zatrzymano, obawiał się, aby nie ominęła go fatalna sposobność wsławienia nazwiska.
Miał jeszcze dwie mile do Clermontu, a było prawie pewne, że będzie prześcignionym na pierwszej z nich, czyli na trzeciej od Sainte-Menehould.
A dla podwojenia gorliwości niejako czuł przed sobą powóz królewski.
Mówimy czuł; bo jakkolwiek było około wpół do dziesiątej wieczór, i w najdłuższych dniach roku, noc jednak już zapadła.
Drouet podwoił razy szpicruty i popędzał konia ostrogą.
Na trzy-czwarte mili od Clermont, Charny był tylko o dwieście kroków od niego.
A ponieważ Drouet wiedział, że niema poczty w Varennes, bezwątpienia więc, król pojedzie drogą do Verdun.
Drouet począł rozpaczać, zanim dopędzi króla, sam będzie dogoniony.
O pół mili od Clermontu, słyszał galopującego konia za sobą, a koń Oliviera odpowiadał rżeniem pocztowemu wierzchowcowi.
Trzeba było zrzec się pogoni, i stawić czoło przeciwnikowi; ale do odporu, Drouet nie miał broni.
Nagle gdy Charny jest zaledwie o pięćdziesiąt kroków od niego, pocztyljoni, wracający z końmi krzyżują się z Drouetem. Drouet poznaje, że jechali z powozem króla.
— A!... rzecze — to wy... Drogą do Verdun, nieprawda?
— Co drogą do Verdun? — pytają pocztyljoni.
— Mówię, powtarza Drouet — że powozy z któremiście jechali, udały się drogą do Verdun.
I mija ich, ostatnim wysiłkiem swojego konia.
— Nie!... wołają doń pocztyljoni — drogą do Varennes.
Drouet ryknął z radości.
Ocalony jest, a król zgubiony!
Gdyby król jechał drogą do Verdun, Drouet musiałby także jechać prosto z Sainte-Menehould do Verdun.
Ale król wybrał drogę do Varennes; droga ta skręca w lewo prawie pod kątem ostrym.
Drouet rzuca się ku lasom Argońskim, których zna wszystkie zakręty, przerzynające las, kwadrans drogi zyska nad królem; a nadto osłonią go ciemności.
Charny znający położenie okolicy, czuje, że Drouet mu się wymyka i wydaje okrzyk gniewu.
Prawie jednocześnie z Drouetem wpada na niewielką płaszczyznę, oddzielającą las od drogi, wołając:
— Stój! Stój!
Ale Drouet nie odpowiada, schyla się nad szyją konia, podniecając go ostrogą, szpicrutą i głosem.
Niech dosięgnie lasu, a będzie ocalony!
Dosięgnie lasu, tylko musi przelecieć o dziesięć kroków od Oliviera.
Charny wyjmuje pistolet, bierze go na cel:
— Stój! — woła — lub zginiesz!
Drouet schyla się na szyję konia, i bardziej jeszcze go nagli.
Charny strzela, ale tylko iskry błysnęły w ciemności.
Charny wściekły rzuca pistoletem na Droueta, bierze drugi, pędzi w las, a ujrzawszy uciekającego między drzewami, strzela doń; ale jak za pierwszym razem, jego pistolet pali na panewce!
Wtedy to przypomina sobie, że pan Dandoins wołał coś, czego nie zrozumiał.
— A! — myśli — omyliłem się zapewne i wziąłem jego konia, tym sposobem pistolety nie nabite. Mniejsza o to, dogonię tego nędznika, a jeśli trzeba, zduszę rękami!
I goni dalej cień, który spostrzega w ciemności.
Ale zaledwie sto kroków w nieznanym lesie ujechał, gdy koń jego pada w rów.
Charny leci mu przez głowę, wstaje, skacze na siodło, ale Drouet już zniknął!
Takim sposobem Drouet wymknął się Olivierowi, i przeleciał gościńcem, podobny do ducha groźnego, rozkazując pocztyljonom, wiozącym króla, aby nie ruszali się z miejsca.
Pocztyljoni zatrzymali się, bo Drouet zaklął ich w imię narodu, które zaczyna być potężniejsze nad imię króla.
Zaledwie Drouet zniknął w mieście, gdy usłyszano cwał zbliżającego się konia.
Tą samą ulicą którą pobiegł Drouet, wracał Izydor.
Daje on te same objaśnienia, jakich pan de Prefontaine udzielił:
Konie pana de Choiseul, panowie de Bouille i de Raigecourt, są w hotelu Wielkiego Monarchy. Trzeci oficer pan de Rohrig, znajduje się z huzarami w koszarach.
Chłopiec z kawiarni, który zakład zamykał, udzielił mu tych objaśnień.
Ale zamiast radości, którą mniemał, że przynosi dostojnym podróżnym, widzi ich w najgłębszem osłupieniu pogrążonych.
Pan de Prefontaine lamentuje; oficerowie grożą czemuś nieznanemu i niewidzialnemu.\
Izydor wstrzymuje się w opowiadaniu.
— Co się stało, panowie? — pyta.
— Czy nie widziałeś pan w tej ulicy pędzącego galopem człowieka? — pyta go król.
— Owszem, Najjaśniejszy panie — rzecze Izydor.
— Tym człowiekiem jest Drouet — powiada król.
— Drouet!... woła Izydor z sercem rozdartem. — Więc brat mój nie żyje!

Królowa krzyknęła i twarz ukryła w dłoniach.

ROZDZIAŁ II.
WIEŻA NA MOŚCIE W VARENNES.

Wśród tych nieszczęśliwych, zatrzymanych na gościńcu, zagrożonych niebezpieczeństwem nieznanem, a strasznem, panowało przez chwilę niewysłowione zgnębienie.
Izydor otrząsnął się pierwszy.
— Najjaśniejszy panie — rzekł — czy brat mój żyje czy umarł, nie myślmy o nim, lecz o Waszej królewskiej mości. Niema chwili do stracenia; pocztyljoni wiedzą, gdzie hotel Wielkiego Monarchy. Galopem, dalej!
Ale pocztyljoni nie ruszają z miejsca.
— Nie słyszeliście? — pyta Izydor.
— Owszem.
— A więc czemu nie jedziecie?
— Bo pan Drouet zakazał.
— Jakto! pan Drouet zakazał? Kiedy król rozkazuje, wy słuchacie pana Drouet?
— Słuchamy narodu.
— Dalej, panowie!.. rzecze Izydor do swoich dwóch towarzyszy — w niektórych chwilach nic życie ludzkie nie znaczy; niech każdy z was załatwi się z jednym z tych ludzi; ja podejmuję się tego; będziemy sami powozić.
I biorąc za kołnierz najbliższego z pocztyljonów, opiera mu ostrze noża na piersi.
Królowa widząc błyskające noże, wydaje okrzyk:
— Panowie!... mówi — panowie! przez litość!
Potem do pocztyljonów odzywa się:
— Przyjaciele, pięćdziesięcioma luidorami podzielicie się zaraz a pięćset franków rocznej pensji każdemu z was, jeżeli ocalicie króla.
Pocztyljoni, bądź przestraszeni zamiarami trzech młodych ludzi, bądź ujęci ofiarą, poganiają konie.
Pan de Prefontaine wraca do siebie i zamyka się.
Izydor galopuje przed karetą. Idzie o to aby przebyć miasto i most, stamtąd w pięć minut stanąć można w hotelu pod Wielkim Monarchą.
Powóz jedzie brzegiem dolnego miasta.
Ale, przybywszy do sklepienia na moście pod wieżą zastają połowę bramy przymkniętą.
Otwierają tę połowę; kilka bryczek tamuje przejazd na moście.
— Do mnie, panowie!.. woła Izydor, zeskakując z konia i usuwając bryczki.
W tej chwili dały się słyszeć pierwsze uderzenia bębna i dzwony na alarm.
Drouet dopełnia dzieła.
— A! nędzniku! woła Izydor, zgrzytając zębami — jeśli cię odnajdę...
I niespodzianym wysiłkiem usuwa na bok jednę z bryczek, kiedy panowie de Malden i de Valory usuwają drugą.
Trzecia została jeszcze.
— Mniejsza o trzecią! — rzecze Izydor.
Jednocześnie powóz wjeżdża pod sklepienie.
Nagle za trzecią bryczką ukazują się lufy karabinów.
— Panowie, ani kroku dalej, lub zginiecie!.. mówi głos jakiś.
— Panowie, panowie!.. rzecze król, wychylając głowę — nie próbujcie przemocy, zakazuję wam.
Oficerowie i Izydor cofają się o krok w tył.
— Czego chcecie od nas? — pyta król.
W tej chwili w karecie zabrzmiał okrzyk przerażenia.
Oprócz ludzi, zagradzających drogę na moście, kilku z nich wślizgnęło się za powóz i we drzwiczki wsunęły lufy karabinów.
Jeden z nich skierowano ku piersi królowej.
Izydor wszystko widział; rzuca się i usuwa karabin.
— Ognia! ognia! — woła kilka głosów.
Jeden z ludzi usłuchał; na szczęście broń jego spudłowała.
Izydor podnosi rękę i nożem myśliwskim chce zasztyletować tego człowieka; królowa ramię jego wstrzymuje.
— A! Najjaśniejsza pani — woła Izydor wściekły — na miłość Boską pozwól mi pozbyć się tego podłego motłochu!
— Nie, panie — rzecze królowa — broń do pochwy! czy słyszysz pan?
Izydor usłuchał w połowie; opuścił nóż, ale go do pochwy nie schował.
— A! jeżeli spotkam Droueta! — szepnął.
— O! jego — rzekła królowa, ściskając mu rękę z niezwykłą siłą — jego ci oddaję.
— Ależ, moi panowie — powtórzył król, czego właściwie żądacie?
— Chcemy obejrzeć paszporta — odparły trzy głosy.
— Paszporta? Dobrze! — rzekł król. Niech przyjdą urzędnicy miejscy, to pokażemy.
— O! doprawdy, za wiele robimy ceremonji — zawołał, mierząc strzelbą królowi w twarz, człowiek, którego broń spudłowała.
Ale dwaj oficerowie rzucili się ku niemu i przygnietli.
W walce broń wystrzeliła, ale kula nie dosięgła nikogo.
— Hola! — zawołał głos jakiś — kto strzelił?...
Człowiek, leżący na ziemi, u stóp dwóch oficerów przybocznej straży, ryknął, wołając:
— Do mnie! ratunku!
Kilku innych ludzi uzbrojonych, przybiegło mu na pomoc.
Oficerowie dobyli swych noży myśliwskich, gotowi do walki.
Król i królowa czynili bezskuteczne usiłowania, aby powstrzymać i jednych i drugich; miała rozpocząć się walka zacięta, straszna, śmiertelna.
W tej chwili dwóch ludzi rzuciło się w środek tego zamieszania. Jeden przepasany trójkolorową szarfą, drugi w mundurze.
Pierwszy był to prokurator gminy Sausse.
Drugim, w mundurze, dowódzca gwardji narodowej Hannonet.
Za nimi, przy świetle dwóch pochodni, błyszczało kilkadziesiąt strzelb.
Król pojął, że ci dwaj ludzie, jeśli nie byli pomocą, to przynajmniej opieką.
— Panowie — rzekł — gotów jestem oddać się wam, jak i osoby, towarzyszące mi; ale brońcie nas od brutalstwa tych ludzi.
I wskazał uzbrojonych obywateli.
— Opuścić broń. panowie! — zawołał Hannonet.
Usłuchano go, pomrukując.
— Pan nam wybaczysz — rzekł do króla prokurator gminy — ale rozeszła się pogłoska, że Jego królewska mość Ludwik XVI, ucieka, i obowiązkiem naszym jest przekonać się, czy to prawda.
— Przekonać się, czy to prawda? — zawołał Izydor. — Jeżeli prawda i w powozie tym siedzi król, to powinniście być u stóp króla; jeżeli przeciwnie, jest to osoba prywatna, jakiem ją prawem zatrzymujecie?
— Panie — rzekł Sausse, zwracając się do króla — do was mówię; czy zechcecie mi zrobić zaszczyt i odpowiedzieć?...
— Najjaśniejszy Panie — szepnął Izydor pocichu — zyskuj Wasza królewska mość na czasie; pan de Damas i jego dragoni przybędą niezawodnie.
— Masz słuszność — rzekł król.
I odpowiadając panu Sausse.
— A jeśli nasze paszporta są w porządku — rzekł — czy dozwolicie nam puścić się w dalszą drogę?
— Bezwątpienia — odparł Sausse.
— A więc, pani baronowo — rzekł król, zwracając się do pani de Tourzel — bądź tak dobrą, poszukaj pani paszportu i oddaj go tym panom.
Pani de Tourzel pojęła, co król chciał wyrazić, mówiąc:
— Bądź pani łaskawa poszukać paszportu.
Zaczęła szukać w rzeczy samej, ale tam gdzie go nie było.
— Ej — rzekł głos jakiś groźny i niecierpliwy — widzicie, że wcale nie mają paszportu!
— Owszem, panowie — powiedziała królowa — mamy go; ale, nie wiedząc, że go żądać będą, pani baronowa Korff gdzieś go zarzuciła.
Wycie jakieś ozwało się w tłumie, dowodzące, że nie da się omamić.
— Oto rzecz najprostsza — rzekł Sausse — pocztyljoni! wieźcie powóz do mojego sklepu; tam ci państwo wysiądą i wszystko się wyjaśni. Pocztyljoni, naprzód! Panowie gwardja narodowa, eskortujcie powóz.
Zakrawało to zbyt na rozkaz, aby się ktokolwiek próbował opierać.
Żresztą dzwoniono ciągle na gwałt, bito w bęben, a tłum, otaczający powóz, wzrastał z każdą chwilą.
Powóz ruszył.
— O! pan de Damas! pan de Damas! — szepnął król — niechajby przybył, zanim do tego przeklętego domu dojedziemy.
Królowa nic nie mówiła; myślała o Charnym, tłumiła westchnienia i powstrzymywała łzy.
Przybyli do sklepu pana Sausse, nic o panu de Damas nie słysząc.
Co się stało z nim? co przeszkadzało szlachcicowi, którego poświęcenie znano, wypełnić rozkazy króla?
Powiemy to w dwóch słowach, aby raz wyszedł na jaw każdy ciemny punkt tej strasznej historji.
Pan de Dames miał wraz z wojskiem udać się za królem.
W tejże chwili, gdy wyjmował z biurka pieniądze i papiery, których ani z sobą wziąć, ani tu zostawić nie chciał, zajęty tem, nie uważał jak kilku członków rady miejskiej weszło do pokoju.
Jeden z nich zbliżył się do hrabiego:
— Czego pan chcesz? — spytał tenże, zdziwiony niespodziewaną wizytą i prostując się, aby ukryć parę pistoletów na kominku.
— Panie hrabio — odparł jeden z odwiedzających grzecznie ale stanowczo — chcemy wiedzieć, czemu odjeżdżasz o tej godzinie?
Pan de Damas spojrzał zdziwiony na tego, który pozwalał sobie zadać podobne pytanie wyższemu oficerowi armji królewskiej.
— Ależ — odpowiedział — to rzecz bardzo prosta; jadę o tej godzinie, bo odebrałem rozkaz.
— W jakim celu jedziesz, panie pułkowniku? — nalegał pytający.
Pan de Dames utkwił w nim wzrok zdziwiony.
— W jakim celu jadę?.. Sam nie wiem, a gdybym nawet wiedział, to nie wambym wyjawił.
Deputaci municypalności zachęcali się, i ten, który już do pana de Damas przemawiał, ciągnął dalej:
— Panowie — rzekł — życzeniem municypalności w Clermont jest, abyś pan wyjechał jutro rano, nie dziś wieczorem.
Pan de Damas uśmiechnął się, uśmiechem żołnierza, od którego żądają bądź przez nieświadomość, bądź z chęcią onieśmielenia, czegoś, co się z prawami karności nie zgadza.
— A! — rzekł — życzeniem municypalności jest, abym został do jutra rana?
— Tak.
— A więc, powiedz pan, municypalności Clermonckiej, że nadzwyczaj żałuję, iż jej życzeniu odmówić muszę, ponieważ żadne znane mi prawo nie upoważnia municypalności, aby tamowała przechód wojska. Ja zaś odbieram rozkazy od mego wodza wojskowego i oto rozkaz wyjazdu.
Mówiąc to, pan de Damas pokazał rozkaz swój deputatom municypalności.
Ten, który stał najbliżej hrabiego, wziął go do rąk i oddał swym towarzyszom; pan de Damas tymczasem zdjął z kominka pistolety, dotąd jego osobą zasłonięte.
Obejrzawszy wraz z towarzyszami podany mu papier:
— Panie — rzekł członek municypalności, który już był przemawiał — im pilniejszym jest ten rozkaz, tembardziej sprzeciwiać mu się musimy, bo zapewne nakazuje on rzecz niezgodną z interesem Francji. Oświadczam więc, że w imieniu narodu aresztuję pana.
— A ja panowie — rzekł hrabia, ukazując pistolety i zwracając je do najbliższych członków municypalności — oświadczam wam, że jadę.
Członkowie municypalności nie spodziewali się takiej pogróżki; pod pierwszem wrażeniem strachu, czy zdziwienia, usunęli się przed panem de Damas. Ten przeskoczył próg salonu, rzucił się przez drzwi przedpokoju, które na dwa spusty zamknął, znalazł konia przed progiem, a przybywszy pędem na plac, gdzie zastał swój pułk gotowy, rzekł do jednego ze swych oficerów, pana de Floirac:
— Musimy się wywinąć stąd, jak będzie można, ale najważniejsze to, że król ocalony.
Dla pana de Damas, który nie wiedział o wyjeździe Droueta z Sainte-Menehould i o buncie w Clermont, król był ocalony, bo minął Clermont i jechał do Varennes, gdzie stali huzarzy pod dowództwem panów Juljusza de Bouille i de Raigecourt.
Ale dla większej ostrożności zwrócił się do kwatermistrza pułku, który jeden z pierwszych przybył na plac ze swymi dragonami:
— Panie Remy — rzekł mu pocichu — jedź; udaj się drogą do Varennes, i co koń wyskoczy goń za powozami, które jadą tamtędy; odpowiesz mi za nie swoją głową!
Kwatermistrz pojechał z kilkoma huzarami, ale zaraz za Clermont, przybywszy na rozstajne drogi, udał się w przeciwną stronę i zabłądził.
Wszystko wzięło fatalny obrót w tej fatalnej nocy!
Na placu wojsko zbierało się powoli.
Członkowie municypalności, zamknięci u pana de Damas, wyszli z łatwością, drzwi wyważywszy; podniecali naród i gwardję narodową zbierającą się daleko chętniej i gorliwiej od dragonów.
Za każdem poruszeniem swojem, pan de Damas widział, że wzięty był na cel przez kilka karabinów.
Widział zafrasowanych żołnierzy, przebiegając szeregi, chciał ożywić poświęcenie dla króla, ale żołnierze spuszczali głowy. Jakkolwiek nie wszyscy się jeszcze zebrali, sądził, że wielki czas już jechać; wydał rozkaz wymarszu, ale nikt się nie ruszył. Tymczasem oficerowie miejscy wołali:
— Dragoni! wasi oficerowie są zdrajcy! wiodą was na rzeź. Dragoni są patrjoci!.. Niech żyją dragoni!
Do ludu i gwardji narodowej wołali;
— Niech żyje naród!
Pan de Damas głośniej rozkaz swój powtórzył, ale, odwróciwszy się ujrzał, jak dragoni z drugiego szeregu zeskoczyli z koni i bratali się z ludem.
Odtąd pojął, że niczego po ludziach swych spodziewać się nie może.
Zebrał koło siebie oficerów w mgnieniu oka:
— Panowie — rzekł — żołnierze zdradzają króla... Odwołuje się do szlachty: kto mnie kocha, za mną! Do Varennes!
I zagłębiając ostrogi w boku konia, rzucił się w tłum; za nim pan de Floirac i trzej inni oficerowie, a raczej podoficerowie.
Kilku wiernych dragonów poszło w ślady pana de Damas. Kilka kul świsnęło za uciekającymi, ale bez skutku.

Takim to sposobem pan de Damas i jego dragoni nie znaleźli się w obronie króla, kiedy król, zatrzymany przy wieży w Varennes, musiał się udać do domu prokuratora gminy, pana Sausse.

ROZDZIAŁ III.
DOM PANA SAUSSE.

Dom pana Sausse, z tego, co dojrzeli dostojni więźniowie i towarzysze ich niedoli, składał się z handlu korzennego, w którego głębi widać było jadalny pokój. Siedząc w tym pokoju, można było widzieć wchodzących do sklepu, o których wejściu zresztą oznajmiał mały, przy drzwiach umieszczony, dzwonek.
W kącie sklepu drewniane schodki prowadziły na pierwsze piętro.
Na piętrze były dwa pokoje; jeden z nich, nad składem, napełniony był pakami rozmaitego rodzaju, drugi służył za sypialnię właścicielowi magazynu, obudzonemu przez Droueta, ślady tego nagłego przebudzenia znać tam jeszcze było.
Pani Sausse, pół ubrana, wychodziła z pierwszego pokoju i na końcu drugiego ukazywała się przy schodkach w chwili, gdy królowa a za nią i dzieci Francji, a w końcu pani Elżbieta i pani le Tourzel, przestąpili próg sklepu.
Prokurator gminy wyprzedzając podróżnych, wszedł pierwszy.
Przeszło sto osób, towarzyszących powozowi, stało przed domem pana Sausse, położonym na niewielkim placu.
— A więc? — rzekł król wchodząc.
— A więc, mój panie — odparł Sausse — mówiliśmy o paszporcie; jeśli dama, która podaje się za właścicielkę powozu, pokażę swój, zaniosę go do municypalności, aby sprawdzić, czy jest ważny.
Ponieważ paszport, dany przez panią de Korff hrabiemu de Charny, a przez hrabiego de Charny królowej, był w porządku. król dał znak pani de Tourzel, aby paszport swój pokazała.
Wyjęła z kieszeni ów cenny papier i oddała panu Sausse, który, zaleciwszy żonie ugoszczenie tajemniczych podróżnych, udał się do municypalności.
Umysły tam były rozgrzane, bo Drouet znajdował się na posiedzeniu; pan Sausse wszedł z paszportem. Każdy wiedział, że podróżnych do niego zaprowadzono; za jego też przybyciem nastała cisza, pełna ciekawości.
On złożył paszport przed merem.
Podaliśmy już, co paszport zawierał; czytelnik wie, że nic mu do zarzucenia nie było.
Dlatego przeczytawszy go:
— Panowie — rzekł mer — paszport jest w zupełnym porządku i dobry!
— Dobry? — powtórzyło dziesięć głosów ze zdziwieniem.
— Bezwątpienia, dobry — powiedział mer, ponieważ jest podpisany przez króla.
I posunął paszport ku wyciągniętym rękom, które go ujęły natychmiast.
Ale Drouet wyrwał go innym.
— Podpis króla! — rzekł — to dobrze; ale czy jest podpis Zgromadzenia Narodowego?
— Jest — rzekł sąsiad, czytający paszport jednocześnie i wskazujący podpis członka komitetu.
— Zgadzam się — podjął Drouet — ale podpis prezesa? A zresztą — uciął młody patrjota, nie o to idzie; ci podróżni, to nie pani Korff, jej dzieci i jej służba, ale król, królowa, pani Elżbieta, wreszcie jakaś dama dworu, trzej kurjerzy, słowem rodzina królewska. Chcecie czy nie chcecie wypuścić z Francji królewską rodzinę?
Pytanie stawiano jasno; ale za trudne było rozwiązać je miastu trzeciego rzędu, takiemu jak Varennes.
Rozmyślano, a tak to wiele czasu zajęło, że prokurator gminy zamierzył wrócić do siebie.
Zastał podróżnych, stojących w sklepie.
Pani Sausse nalegała, aby weszli na górę do pokoju, ale odmówili.
Zdawało im się, że przyjmując go w tym domu, uczynią ustępstwo tym, którzy ich zatrzymali i odstąpią tym sposobem od rychłego wyjazdu, co stanowiło przedmiot najgorętszych ich życzeń.
Wszystko było w zawieszeniu, do przybycia pana domu, który miał przynieść decyzję municypalności, co do paszportu.
Nagle ukazał się on wśród tłumu, usiłując przedrzeć się do domu.
Król postąpił ku niemu trzy kroki:
— I cóż? — zapytał, ze źle ukrytą obawą, i cóż paszport?
— Paszport — odparł pan Sausse — jest przedmiotem poważnej dyskusji w radzie miejskiej.
— Jakiej? — spytał Ludwik XVI. — Czyby przypadkiem o jego ważności wątpiono?
— Nie; ale wątpią, czy naprawdę należy on do pani de Korff, i szerzy się pogłoska, iż rzeczywiście króla i jego rodzinę mamy szczęście w tych murach posiadać...
Ludwik XVI wahał się z odpowiedzią, ale nagle rzekł:
— A więc, tak, panie! — ja jestem królem, oto królowa, oto moje dzieci... i proszę was o względy, jakie francuzi zawsze mieli dla królów swoich!
Mówiliśmy, że drzwi od ulicy były otwarte, wielka liczba ciekawych napełniała je. Słowa króla słyszano i na zewnątrz.
Na nieszczęście, jeżeli ten, które je wyrzekł powiedział je z godnością, to jego popielate ubranie i peruka a la Rousseau, wcale tej godności nie odpowiadały.
Jakżeby poznać króla Francji w tem lichem przebraniu!
Królowa uczuła wrażenie, wywarte na tłumie i zaczerwieniła się.
— Przyjmij to, co nam pani Sausse ofiarowała — rzekła żywo — i wejdźmy na piętro.
Pan Sausse rzucił się ze światłem na schody, aby wskazać drogę dostojnym gościom.
Tymczasem wiadomość, że król jest w Varennes, z własnych ust jego słyszana, rozbiegła się lotem ptaka po ulicach miasta.
Człowiek jakiś wszedł przelękły do municypalności.
— Panowie — rzekł — podróżni, zatrzymani u pana Sausse, to naprawdę król i jego rodzina! Usłyszałem z własnych ust króla wyznanie!
— A więc, panowie — zawołał Drouet — cóż wam mówiłem?
I bęben bił ciągle, a dzwonienie na gwałt nie ustawało.
Teraz, jakim sposobem te różne hałasy nie ściągnęły do miasta i do uciekających, pana de Bouille i do Raigecourt oraz huzarów w Varennes stojących?
Zaraz opowiemy.
Około dziewiątej wieczorem, dwaj oficerowie tylko co wrócili do hotelu Wielkiego-Monarchy, kiedy usłyszeli turkot powozu.
Obaj przybiegli do okna.
Był to kabrjolet, a w nim siedział człowiek w kapelusza i wielkim płaszczu.
Cofali się w tył, kiedy podróżny ów zawołał:
— Ej! panowie! czy jeden z was nie jest kawalerem Juljuszem de Bouillé?
Pan de Bouillé zatrzymał się.
— Tak panie — rzekł — to ja.
— W takim razie — odparł człowiek w wielkim płaszczu i kapeluszu — mam panu wiele rzeczy do powiedzenia.
— Gotów jestem je usłyszeć — odrzekł kawaler — ale zechciej pan wejść do oberży; zaznajomimy się.
— Chętnie, panie kawalerze, chętnie! — zawołał podróżny:
I wyskoczywszy z powozu, szybko wbiegł do hotelu.
Kawaler zauważył, że jest bardzo przelękniony.
— A! panie kawalerze — ciągnął nieznajomy — dasz mi konie, które tu masz, nieprawdaż?
— Jakto? konie, które mam tutaj? — odparł pan de Bouillé.
— Tak! tak! dasz mi je pan! Nie potrzebujesz nic przedemną ukrywać... Ja wiem wszystko!
— Panie, pozwól sobie wyznać, że zdziwienie nie daje mi odpowiadać — podjął pan de Bouillé — i że nie rozumiem ani słowa.
— Powtarzam, że wiem wszystko — nalegał podróżny — król wyjechał wczoraj z Paryża... lecz nie ma prawdopodobieństwa, aby mógł dalszą drogę odbywać; uprzedziłem już o tem pana de Damas; pułk dragonów zbuntował się; w Clermont było powstanie... Ja, który to mówię, ledwie się wydostałem.
— Ależ — spytał pan de Bouillé niecierpliwie — któż pan jesteś?
— Ja jestem Leonard, fryzjer królowej. Jakto! pan mnie nie zna? Wyobraź pan sobie, że pan de Choiseul uprowadził mnie mimowon... Przywiozłem mu klejnoty królowej i pani Elżbiety, a kiedy pomyślę, że mój brat, któremu zabrałem płaszcz i kapelusz, nie wie co się ze mną stało, a pani de l’Aage, którą miałem uczesać, czeka na mnie dotąd! O! mój Boże! mój Boże! co się to dzieje!
I Leonard przechadzał się wielkiemi krokami po sali, podnosząc z rozpaczy ręce ku górze.
Pan de Bouillé zaczynał pojmować.
— A! to pan Leonard! — rzekł.
— Naturalnie, że jestem Leonardem — podjął podróżny, odcinając od swego nazwiska tytuł, na sposób wielkich ludzi — a ponieważ pan znasz mnie już, zapewne dostanę koni?
— Panie Leonardzie — rzekł oficer, chcąc koniecznie sławnego fryzjera zaliczać do zwykłych śmiertelników — konie, jakie tu mam, należą do króla, i król tylko może ich użyć!
— Ale kiedy mówię, że niepodobna, aby król przyjechał...
— To prawda, panie Leonardzie; ale król może przybyć, a gdyby koni nie zastał i tłómaczyłbym mu, że je panu oddałem, mógłby uznać przyczynę tę za wcale niedostateczną.
— Jakto! za niedostateczną! — zawołał Leonard. — Czy sądzisz pan, że w mojem nadzwyczajnem położeniu, król miałby mi za złe, gdybym wziął jego konie?
Oficer uśmiechnął się.
— Nie mówię tego — odparł — ale uważałby, żem źle zrobił, oddając je panu.
— A! — rzekł Leonard — a! do djabła!... nie rozpatrywałem kwestji z tej strony! Odmawiasz mi więc koni, panie kawalerze.
— Stanowczo.
Leonard westchnął.
— Ale przynajmniej — rzekł — zajmiesz się, aby mi je dano gdzieindziej?
— A! co do tego, kochany panie Leonardzie — powiedział pan de Bouillé — jak najchętniej.
W rzeczy samej Leonard był kłopotliwym gościem; nietylko mówił głośno, ale jeszcze dziwacznie gestykulował, co razem z jego płaszczem i kapeluszem, śmiesznym go czyniło.
Pan de Bouillé więc śpieszył się go pozbyć.
Poprosił gospodarza hotelu pod Wielkim-Monarchą, aby postarał się o konie któreby dowiozły podróżnego do Dun, i rzucił Leonarda na los szczęścia.
Następnie dwaj oficerowie udali się do miasta, wyszli na drogę, do Paryża wiodącą, lecz nic nie widzieli, ani słyszeli; zaczynając z kolei wierzyć, że król, który o dziesięć godzin blisko się spóźnił, nie przybędzie, wrócili do hotelu.
O jedenastej Leonard odjechał.
Zaniepokojeni tem, co im Leonard opowiadał wysłali ordynansa do pana de Damas; ten ordynans spotkał powozy na drodze z Clermont.
Dwaj oficerowie czekali do północy.
O północy rzucili się ubrani na łóżka.
O w pół do pierwszej, zbudziły ich krzyki i dzwonienie na gwałt.
Wyjrzeli oknem, a zobaczywszy całe miasto w ruchu, ludzi, niosących broń rozmaitą, pobiegli do stajni i na wszelki przypadek, konie za miasto wyprowadzić kazali, aby król mógł je tam zastać.
Potem wrócili po własne konie, które w to samo miejsce zaprowadzili.
Ale te chodzenia wzbudziły podejrzenie, i aby wyjść z hotelu, musieli już przeprowadzić małą utarczkę, w której dano kilka strzałów.
Jednocześnie wśród krzyków i pogróżek, dwaj szlachcice dowiedzieli się, że króla zatrzymano i do prokuratora gminy zaprowadzono.
Naradzali się nad tem, co mieli uczynić?
Czy zebrać huzarów i niepewnym wysiłkiem oswobodzić króla?
Czy siąść na koń i uprzedzić margrabiego de Bouillé, który był prawdopodobnie w Dun, a z pewnością w Stenay? Dun oddalone było od Varennes o pięć mil, Stenay o osiem; w dwie godziny mogliby stanąć w Stenay i natychmiast iść na Varennes, z małym oddziałem wojska, którym pan de Bouillé dowodził.
Na tem więc stanęło, a o pierwszej właśnie, gdy król decydował się wejść do mieszkania prokuratora gminy, oni postanowili opuścić powierzoną im stację, i puścili się galopem do Dun.

Była to jeszcze jedna z natychmiastowych pomocy, na które król liczył, a która go minęła!

ROZDZIAŁ IV.
RADA ROZPACZLIWA.

Przypominamy sobie, w jakiem położeniu był pan de Choiseul, dowodzący pierwszym posterunkiem w Pont-de-Sommeville: widząc powstanie wzmagające się koło niego, a chcąc uniknąć walki, powiedział niedbale, nie czekając na króla, że zapewne skarb już przewieźli i zwrócił się do Varennes.
Lecz, aby nie przebywać Sainte-Ménéhold, gdzie miały być rozruchy, przedostał się inną drogą; póki jednak jechał gościńcem, posuwał się wolno, aby kurjer królewski mógł go dopędzić.
Ale kurjer go nie dogonił i w Orbevol skręcił z drogi.
Za nim przebiegł Izydor.
Pan de Choiseul sądził napewno, że król został jakimś nieprzewidzianym wypadkiem zatrzymany. Zresztą, gdyby się mylił i król odbywał dalszą drogę, czyż nie zastanie w Sainte-Ménéhould pana Dandoins, a w Clermont pana Damas?..
To, co nam jest znane, nam, którzy o kilkadziesiąt lat wyżej stoimy nad tym strasznym dniem i mamy przed sobą sprawozdania każdego z aktorów tego dramatu, niewiadomem było panu de Choiseul.
Pan de Choiseul przybył więc pod noc do lasu Varennes, w chwili, gdy Charny w innej stronie lasu gonił Droueta.
W ostatniej wiosce, to jest w Neuville-au-Pont, czekał pół godziny na przewodnika. Tymczasem dzwoniono na gwałt w sąsiednich wioskach i tylną straż, z czterech huzarów złożoną, porwali chłopi. Pan de Choiseul wyzwolił ich jednak przemocą.
Ale od tej chwili dzwoniono na gwałt zacięcie i nieustannie.
Droga w lesie była uciążliwą i często niebezpieczną; przewodnik bądź naumyślnie, bądź przypadkiem zabłądził, a z nim i niewielki oddział; co chwila, aby przebyć wierzchołek góry, huzarzy musieli iść piechotą, czasem droga była tak wąska, że szli po jednemu; któryś z nich wpadł w przepaść, a ponieważ krzykiem dowodził, że żyje, koledzy nie chcieli go opuścić. Stracono trzy kwadranse czasu na ratunek, i wtedy to król został zatrzymany i do pana Sausse zaprowadzony.
O wpół do pierwszej, gdy panowie de Bouillé i de Raigecourt uciekli drogą do Dun, pan de Choiseul z czterdziestu huzarami stanął z przeciwnej strony miasta.
Gdy przybył do mostu został przyjęty potężnem:
— Kto idzie?...
Wydał je gwardzista narodowy.
— Francja!... Lozańscy huzarzy!,.. — wyrzekł pan de Choiseul.
— Nie wolno!... — odpowiedział gwardzista narodowy.
Jednocześnie między pospólstwem wielkie było poruszenie; przy świetle pochodni ukazywały się zbrojne gromadki ludzi.
Ne wiedząc z kim ma do czynienia, pan Choiseul chciał rozmówić się z posterunkiem policyjnym, należącym do Varennes; wiele tam rozprawiano aż zgodzono się nareszcie uczynić zadość jego życzeniu.
Ale gdy decyzję tę wykonywano, pan de Choiseul mógł zauważyć, że gwardziści narodowi przygotowali środki obronne, wystawiając przeciw niemu i czterdziestu huzarom, dwie małe armatki.
Gdy już tę pracę skończono, przybyła część oddziału, ale pieszo; ludzie, którzy go składali nie wiedzieli nic, prócz tego, że król został zatrzymany i zaprowadzony do gminy; ich samych lud podszedł i pozbawił koni. Nie wiedzieli, co się stało z towarzyszami.
Właśnie, gdy kończyli opowiadać, pan de Choiseul zauważył wśród ciemności, mały oddział konny i jednocześnie krzyknięto:
— Kto idzie?...
— Francja!... — odpowiedziano.
— Jaki pułk?...
— Dragoni!...
Na te słowa któryś gwardzista wystrzelił.
— Dobrze!.,. — rzekł z cicha pan de Choiseul do podoficera, będącego przy nim — oto pan de Dames i jego dragoni.
I nie czekając dłużej, uwolniwszy się od dwóch ludzi, którzy trzymali mu konia za cugle, utrzymując, że powinien być posłuszny municypalności, zajął przejście przemocą, i przemknął się do miasta, oświetlonego i napełnionego rojącym się ludem.
Kiedy zbliżał się do domu pana Sausse, ujrzał powóz króla wyprzężony, potem mały plac a na nim przed domem stojącą liczną straż.
Aby nie dać zetknąć się z pospólstwem swoim ludziom, udał się prosto do koszar, których znał położenie.
Koszary były puste; tam zamknął czterdziestu huzarów.
Wychodząc z koszar, spotkał dwóch ludzi z gminu, którzy wzywali go aby się udał do municypalności.
Pan de Choiseul odpowiedział, że pójdzie tam, kiedy mu się spodoba, a strażom przykazał, aby nie wpuszczały nikogo.
Kilku ludzi, strzegących stajni, zostało w koszarach. Od nich pan de Choiseul dowiedział się, że huzarzy poszli z mieszczanami i pijąc rozproszyli się po mieście.
Na tę wiadomość pan de Choiseul wrócił do koszar.
Widział się panem zaledwie czterdziestu wycieńczonych, tak ludzi jak koni, a jednak nie można było żartować z okolicznościami, i pan de Choiseul nabił pistolety. Nareszcie oświadczył po niemiecku huzarom, którzy nie pojmowali, co się wokoło nich działo, że król i królowa zostali zatrzymani w Varennes; że szło o to, aby ich oswobodzić lub umrzeć.
Przemowa była krótka, ale gorąca i zdawała się wywierać na huzarach żywe wrażenie. Der Konig!.. die Kónigin!... powtarzali ze zdziwieniem.
Pan de Choiseul nie pozwolił im ochłonąć, z szablą w ręku poszedł z nimi do domu przed którym straż stała i gdzie król był więźniem.
Tam, nie zważając na obelgi gwardji narodowej, postawił na pikiecie dwóch żołnierzy, i już miał wejść do mieszkania, gdy uczuł czyjąś rękę na ramieniu.
Obrócił się prędko i ujrzał hrabiego Karola de Damis, którego poznał głos, odpowiadający na „kto idzie“ gwardji narodowej.
Może pan de Choiseul liczył trochę na tę pomoc.
— A!... to pan!... — rzekł. — Czy masz ze sobą wojsko?...
— Jestem sam, lub prawie sam — odparł pan de Damas.
— Jakim sposobem?...
— Pułk odmówił mi posłuszeństwa; ledwie sześciu ludzi jest ze mną.
— To nieszczęście; ale mniejsza z tem, mam czterdziestu huzarów, zobaczymy, co z nimi da się zrobić.
Król przyjmował deputację gminy, z panem Sausse na czele.
Deputacja ta mówiła Ludwikowi XVI:
— Ponieważ już niema wątpliwości, że Varennes ma szczęście posiadać króla, mieszkańcy przychodzą pytać o rozkazy.
— Rozkazy?... — powtórzył król. — Niech będą gotowe powozy, abym mógł jechać dalej.
Niewiadomo, coby na to pytanie odpowiedziała municypalność, kiedy usłyszano tentent koni pana de Choiseul, i ujrzano przez szyby huzarów na placu.
Królowa zadrżała, promień radości błysnął w jej oczach.
— Jesteśmy ocaleni!... — szepnęła do ucha pani Elżbiety.
— Dałby Bóg!.., — odpowiedziała święta niewiasta, która zdawała wszystko na Boga, dobre i złe, nadzieję i rozpacz.
Król wyprostował się i czekał.
Członkowie municypalni patrzyli na siebie niespokojni.
W tej chwili usłyszano hałas w przedpokoju, strzeżonym przez włościan, uzbrojonych w kosy; wymieniono słów kilka, nastąpiła walka i pan de Choiseul bez kapelusza, ze szpadą w ręku ukazał się na progu.
Za jego ramieniem widać było bladą, ale stanowczą twarz pana de Damas.
Taka groźba widniała w spojrzeniu dwóch oficerów, że deputaci gminy usunęli się, zostawiając wolne przejście do króla nowo-przybyłym.
Kiedy weszli, wnętrze pokoju przedstawiało obraz następujący:
Na środku stał stół z butelką wina, chlebem i kilkoma szklankami.
Król i królowa, stojąc, słuchali deputatów gminy, przy oknie znajdowały się pani Elżbieta i mała księżniczka, na łóżku pół rozebranem spał delfin, a przy nim siedziała pani de Tourzel z głową na ręku opartą; za nią stały panie Brunier i de Neuville, nakoniec dwaj oficerowie straży przybocznej i Izydor de Charny, upadający ze znużenia i boleści, ginęli w cieniu, półleżąc na krzesłach.
Spostrzegłszy pana de Choiseul, królowa przeszła cały pokój i podała mu rękę:
— A!... panie de Choiseul — rzekła — to pan!.. witaj mi!..
— Niestety!.. Najjaśniejsza Pani — rzekł książę — przybywam zdaje się dość późno.
— Mniejsza o to, jeżeli pan przybywasz w licznem towarzystwie.
— A!... Najjaśniejsza Pani; przeciwnie, jesteśmy sami. Municypalność w Sainte-Ménéhould zatrzymała pana Dandoins; pana de Damas ludzie jego opuścili!
Królowa smutnie pochyliła głowę.
— Ale — ciągnął pan de Choiseul — gdzież jest kawaler de Bouillé?... gdzie jest pan de Raigecourt?...
I pan de Choiseul, obejrzał się w około, szukając ich oczami.
Tymczasem król się zbliżył.
— Nie widziałem nawet tych panów — rzekł.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł pan de Damas — daję słowo honoru, sądziłem, że ich zabito pod kołami waszego powozu.
— Cóż robić?... — odezwał się król.
— Ocalić Was, Najjaśniejszy Panie — powiedział pan de Damas. — Wydajcie rozkazy.
— Najjaśniejszy Panie — podjął pan de Choiseul — mam tu czterdziestu huzarów, zrobili dziś już mil dwadzieścia, lecz do Dun dojść mogą.
— Ale my?... — zapytał król.
— Słuchaj, Najjaśniejszy Panie!... powiedział pan de Choiseul — oto, jak sądzę, jedyna rzecz, którą mamy do zrobienia. Mam czterdziestu huzarów, siedmiu zsadzam z koni, wy na jednego konia siądziecie, trzymając delfina, królowa na drugiego, pani Elżbieta na trzeciego, królewna na czwartego; panie de Tourzel, Neuville i Brunnier, których zostawić nie chcecie, siądą na trzy inne. Otoczymy was trzydziestu kilkoma huzarami, przebijemy się szablą i może tym sposobem da się was ocalić. Ale zważcie, Najjaśniejszy Panie, że jeżeli sposób dobry, to szybko trzeba się decydować, bo za godzinę, za pół godziny może, moi huzarzy przejdą na stronę ludu.
Pan de Choiseul milczał, czekając odpowiedzi króla, królowa zdawała się pochwalać projekt i wzrokiem gorącym Ludwika XVI zapytywała.
Ale on przeciwnie, unikał i oczu królowej i jej wpływu.
Nakoniec, patrząc na pana de Choiseul:
— Tak... rzekł — wiem, że to jest może jedyny sposób, ale czy możesz mi pan zaręczyć, że w tym natłoku i przemocy ośmiuset ludzi na trzydziestu, wystrzał jaki nie zabije mi syna, córki, królowej lub siostry?...
— Najjaśniejszy Panie!... odparł pan de Choiseul — gdyby podobne nieszczęście trafiło się wskutek mojej rady, musiałbym się chyba zabić w oczach Waszej królewskiej mości.
— Lecz... rzekł król — zamiast snuć projekty nadzwyczajne, rozumujmy na zimno.
Królowa westchnęła i cofnęła się kilka kroków.
Znalazła się obok Izydora, który hałasem ulicznym przyciągnięty, sądząc, że go przybycie brata spowodowało, podszedł do okna.
Wymieniła z nim słów kilka i Izydor wybiegł z pokoju.
Król jakby nie zważając, co między królową a Izydorem zaszło, mówił dalej:
— Władza miejska nie wzbrania mi odjechać, chce tylko, abym do świtu poczekał. Nie mówię o hrabi de Charny, głęboko nam oddanym, a o którym nie mamy wiadomości. Ale kawaler de Bouillé i pan de Raigecourt pojechali, jak mnie upewniono, w dziesięć minut po mojem tu przybyciu, ażeby uprzedzić pana de Bouillé, i kazać iść wojsku, które jest gotowe. Gdybym był sam, możebym rady pana usłuchał; ale niepodobna narażać królowej, dzieci moich, siostry i tych pań z tak małą liczbą ludzi; tem bardziej, że trzech z nich trzebaby pozbawić koni, bo nie zostawiłbym tu z pewnością mojej straży przybocznej.
Wyjął zegarek.
— Niedługo będzie trzecia godzina; młody Bouillé wyjechał o wpół do pierwszej: ojciec jego wysłał już z pewnością oddziały; pierwsze z nich, zawiadomione przez kawalera, przybędą tu z pewnością; i tak dalej jedne za drugiemi. Stąd do Stenay jest mil ośm; konno można je najwyżej w półtrzeciej godziny przejechać; około piątej, szóstej, przybędzie sam margrabia de Bouillé, i wtedy bez niebezpieczeństwa dla mojej rodziny, bez gwałtu, opuścimy Varennes i pojedziemy w dalszą drogę.
Pan de Choiseul uznawał logikę tego rozumowania, a jednak przeczucie mówiło mu, że w niektórych chwilach niepodobna słuchać logiki.
Zwrócił się więc do królowej, wzrokiem błagając ją, aby wydała inne rozkazy, lub otrzymała od króla odwołanie tamtych.
Ale ona, pochylając głowę, rzekła:
— Nie chcę nic brać na siebie, król niech rozkazuje; moim obowiązkiem słuchać; zresztą, podzielam zdanie króla; pan de Bouillé przybędzie niezawodnie.

Pan de Choiseul skłonił się i cofnął kilka kroków w tył; pociągając za sobą pana de Damas, z którym chciał się porozumieć; skinął na dwóch oficerów straży przybocznej, aby i oni byli obecni naradzie.

ROZDZIAŁ V.
BIEDNA KATARZYNA.

W pokoju zmieniło się cokolwiek położenie.
Królewna nie mogła znieść zmęczenia; pani Elżbieta więc i pani de Tourzel położyły ją na łóżku obok brata.
Usnęła.
Pani Elżbieta została przy łóżku z głową o jeden z kantów opartą.
Królowa, pełna gniewu, stała przy kominku i patrzyła zkolei to na króla, który siedział na pace jakiejś, to na czterech oficerów przy drzwiach rozmawiających.
Osiemdziesięcioletnia kobieta, jak przed ołtarzem, klęczała przed łóżkiem, na którem dwoje dzieci spało. Była to babka prokuratora gminy, która uderzona pięknością dzieci, i imponującą postawą królowej, upadła na kolana i płacząc, modliła się.
Jakąż to modlitwę zasyłała do Boga? Czy żeby tym dwom aniołom przebaczył, czy żeby te anioły ludziom przebaczyły?
Pan Sausse i członkowie municypalni oddalili się, obiecując królowi, że konie będą zaprzężone.
Ale spojrzenie królowej twierdziło, że nie wierzyła w tę obietnicę; dlatego pan de Choiseul powiedział do pana de Damas, do pana Floirac i Foucq, którzy z nim byli, jak również do dwóch oficerów:
— Panowie, nie zważajmy na powierzchowny spokój króla i królowej; sprawa nie jest rozpaczliwą, ale rozpatrzmy ją, jaką jest.
Oficerowie dali znak, że gotowi są słuchać.
— Prawdopodobnie, w tej chwili pan de Bouillé jest już uprzedzony i przybędzie tu około szóstej zrana, ponieważ ma stać między Dun a Stenay z oddziałem Royal-Allemand. Prawdopodobne jest nawet, że jego przednia straż, będzie na pół godziny wcześniej przed nim; bo, w okolicznościach, w jakich się znajdujemy, wszystko, co jest możebnem, musi być wykonanem; ale, nie możemy ukrywać przed sobą, że kilka tysięcy ludzi nas otacza, że chwila, w której zobaczą wojsko pana de Bouillé będzie chwilą największego niebezpieczeństwa, przerażającego wzburzenia. Będą chcieli króla wyciągnąć poza miasto, zmuszą go wsiąść na koń i uprowadzą do Clermont; zagrożą jego życiu, może i porwą się na nie; ale panowie, te niebezpieczeństwa potrwają chwilę tylko, i gdy rogatkę zdobywszy, huzarzy wejdą do miasta, rozsypka nastąpi zupełna. Dziesięć minut mniej więcej, trzeba nam się trzymać; jest nas dziesięciu: przy takim rozkładzie miejscowości mam nadzieję, że zabiją nam, co najwięcej jednego człowieka na minutę. Takim sposobem, mamy czas.
Słuchacze skinęli głową potakująco.
To poświęcenie na śmierć z prostotą zaproponowane, z prostotą też było przyjęte.
— A więc, panowie, sądzę, że to da się zrobić, ciągnął pan de Choiseul — gdy usłyszymy pierwsze wystrzały, pierwsze krzyki na placu, wbiegniemy do pierwszego pokoju; wymordujemy wszystko, co tam będzie, opanujemy okna i schody... Troje jest okien: trzech z was bronić ich będzie; siedmiu innych rozstawi się na schodach, które łatwo obronić, ponieważ są kręcone; i jeden człowiek może stawić czoło kilku napastnikom. Trupy zabitych służyć będą pozostałym za wały; możemy się założyć, że wojska wejdą do miasta, zanim ostatniego z nas zamordują, a choćby nas i zabito, miejsce, jakie w historji zajmiemy, będzie piękną nagrodą za nasze poświęcenie.
Młodzi ludzie uścisnęli się za ręce, jak to zapewne uczynili przed walką Spartanie, potem każdy obrał sobie miejsce w bitwie: dwaj oficerowie przybocznej straży i Izydor de Charny, którego liczono, choć był nieobecny, w trzech oknach od ulicy; pan de Choiseul u dołu schodów, za nim pan de Damas; potem pan Floirac, pan Foucq i dwaj inni podoficerowie pułku dragonów, którzy zostali wierni panu de Damas.
Gdy uczyniono te rozporządzenia, znów ruch powstał na ulicy.
Była to druga deputacja, złożona z pana Sausse, dowódcy gwardji narodowej Hannoneta i trzech oficerów.
Król, sądząc, że przychodzą mu oznajmić, iż konie zaprzężone, kazał ich wprowadzić.
Weszli; młodzi oficerowie, podchwytujący każdy znak, ruch każdy, zauważyli na twarzy pana Sausse wahanie, a na czole Hannoneta silną wolę. Nie zdało im się to wiele dobrego obiecywać.
W tej chwili wszedł Izydor de Chamy, szepnął coś królowej i znów wybiegł prędko.
Królowa cofnęła się w tył i blednąc, zatrzymała o łóżko, gdzie spały dzieci.
Król pytał oczami wysłańców gminy, czekając, aż przemówią.
Ale ci w milczeniu skłonili się królowi.
Ludwik udał, że nie rozumie ich zamiarów.
— Panowie!... rzekł — Francuzi są tylko obłąkani, ale przywiązanie ich do króla jest prawdziwe. Dlatego, znużony nieustannemi zniewagami w mojej stolicy, postanowiłem usunąć się w głąb prowincji, gdzie żyje jeszcze święty ogień poświęcenia; tam pewny jestem, że znajdę dawną miłość mego ludu dla swoich panów.
Wysłańcy skłonili się znowu.
— I gotów jestem dać dowód mojej do ludu ufności — ciągnął król. — Dlatego wezmę połowę gwardji narodowej, połowę wojska i pod tą eskortą dojadę do Montmedy, dokąd się usunąć postanowiłem. Proszę cię więc, komendancie, wybierz sam ludzi, którzy mają mi towarzyszyć i każ zaprządz konie do powozu.
Nastała chwila milczenia, w czasie której Sausse czekał, aż Hannonet przemówi, a Hannonet czekał, aby Sausse zaczął mówić.
W końcu Hannonet kłaniając się powiedział:
— Najjaśniejszy Panie, szczęśliwy byłbym słuchając rozkazów Waszej królewskiej mości; ale jeden z artykułów konstytucji zabrania królowi wydalać się z królestwa, a dobrym Francuzom pomagać mu w ucieczce.
Król zadrżał.
— Wskutek tego, dodał Hannonet — rada miejska w Varennes, uchwaliła, że zanim pozwoli, aby król wyjechał, wyśle kurjera do Paryża i czekać będzie odpowiedzi Zgromadzenia narodowego.
Królowi pot perlił się na czole, tymczasem królowa zagryzła usta z niecierpliwości a pani Elżbieta wznosiła ręce i oczy do nieba.
— Hola! panowie!... rzekł król z pewną godnością. — Czy nie jestem już do tyla panem, ażebym mógł jechać, gdzie mi się podoba? W takim razie jestem niewolnikiem, gorzej od ostatniego z mych poddanych!
— Najjaśniejszy Panie! odpowiedział komendant gwardji narodowej — jesteście zawsze panem; tylko wszyscy ludzie, król i najskromniejszy obywatel, zobowiązani są przysięgą; wykonałeś przysięgę, słuchajże najpierwszy prawa, Najjaśniejszy Panie. Nie tylko to będzie dobrym przykładem, ale i szlachetnym do spełnienia obowiązkiem.
Tymczasem pan de Choiseul radził się wzrokiem królowej, a na jej potakującą odpowiedź, zszedł na dół.
Król sądził, że jeśli zniesie bez oporu bunt (uważał to za bunt władzy miejskiej); będzie zgubiony.
Zresztą, poznawał ten sam duch rewolucyjny, który Mirabeau starał się zwalczyć na prowincji; duch ten widział już powstający w Paryżu 14-go lipca, piątego i szóstego października, i 18-go kwietnia, to jest owego dnia, kiedy król na próbę swej wolności chciał jechać do Saint-Cloud, a lud mu przeszkodził.
— Panowie — rzekł — to gwałt; ale nie jestem tak opuszczony, jak się wydaje; przed domem stoi czterdziestu wiernych ludzi, a wkoło Varennes dziesięć tysięcy żołnierza. Rozkazuję więc, panie komendancie, aby zaprzężono konie do mego powozu. Czy słyszysz pan, ja rozkazuję, ja chcę tego!...
Królowa zbliżyła się do króla i rzekła pocichu:
— Dobrze! dobrze! Najjaśniejszy Panie, narażamy życie, ale nie stracimy honoru i godności.
— A gdybyśmy odmówili posłuszeństwa Waszej królewskiej mości?... rzekł komendant gwardji narodowej — cóż stąd wyniknie?
— Wyniknie to, panie, że wezwę siły, i że wy będziecie odpowiedzialni za krew, której oszczędzałem, a która w takim razie przez was będzie przelana.
— A więc, niech i tak będzie, Najjaśniejszy Panie, zwołajcie huzarów, ja zwołam gwardję narodową.
I zszedł na dół.
Król i królowa spojrzeli na siebie prawie przestraszeni; może żadne z nich nie próbowałoby ostatniego wysiłku, gdyby żona prokuratora Sausse nie zbliżyła się do królowej i nie rzekła z surowością i szczerością kobiet z ludu:
— A! wszakże to pani jesteś królową, nieprawdaż?
Królowa odwróciła się, czując się w godności swej dotknięta, tem poufałem nazwaniem.
— Ależ — rzekła — sądziłam, że jest tak, godzinę temu jeszcze.
— A więc jeśli pani jesteś królową — ciągnęła pani Sausse niezmieszana — ja daję ci za to miejsce dwadzieścia cztery miljony. Miejsce dobre, zdaje mi się, czemuż więc chcesz je pani porzucić?
Królowa krzyknęła boleśnie, a zwracając się do króla:
— O! panie — zawołała — wszystko, wszystko, wszystko, wszystko raczej, niż podobne zniewagi.
I biorąc śpiącego delfina na ręce, pobiegła ku oknu.
— Panie!... rzekła — ukażmy się ludowi, przekonajmy się, czy zupełnie jest zepsuty. Zachęcajmy żołnierzy słowem i gestem. Zasługują na to ci, którzy chcą umrzeć za nas!
Król poszedł machinalnie i ukazał się z nią na balkonie.
Plac, na który padły oczy Ludwika i Marji-Antoniny, przedstawiał obraz żywego ruchu.
Połowa huzarów pana de Choiseul, zsiadła z koni i ci byli pozyskani dla ludu, reszta pozostała na siodle i wskazywała przemawiającemu do nich księciu połowę towarzyszy rozproszonych.
Na stronie Izydor de Charny, z nożem w ręku, obcy temu zgiełkowi, zdawał się czekać na kogoś, jak strzelec na zwierzynę.
Pięćset głosów krzyknęło natychmiast:
— Król! król!
W rzeczy samej ukazali się w oknie balkonu król i królowa; królowa z delfinem na ręku.
Gdyby Ludwik XVI był ubrany po królewsku lub po wojskowemu, gdyby trzymał w ręku berło lub miecz, gdyby przemawiał głosem silnym i imponującym, który w owej epoce zdawał się jeszcze ludowi głosem Boga lub jego wysłańca, może byłby na tłumie tym wywarł wpływ pożądany.
Ale król przy wschodzącym dniu, przy brzasku niewyraźnym, który brzydką czyni piękność samą, król w ubraniu lokaja, bez pudru, w lichej peruce, król blady, tłusty, z brodą od trzech dni zapuszczoną, z grubemi wargami, z okiem zamglonem, które ani tyranji, ani ojcostwa nie wyrażało, król jąkający zkolei te dwa wyrazy:
— Panowie!... moje dzieci!...
O! nie tego to oczekiwali przyjaciele monarchji, a nawet jej nieprzyjaciele.
A jednak, pan de Choiseul krzyknął:
— Niech żyje król!
Izydor krzyknął:
— Niech żyje król!
I takim był jeszcze urok władzy królewskiej, że mimo widoku, który tak źle odpowiadał wyobrażeniom o naczelniku wielkiego państwa, kilka głosów w tłumie powtórzyło.
— Niech żyje król!
Ale okrzyk przez wodza gwardji narodowej wydany, inaczej się powtórzył, potężniejszem echem odpowiedział: był to okrzyk:
— Niech żyje naród!
Krzyk ten w tej chwili był buntem i tak król, jak królowa widzieli, że go część huzarów wydała.
Marja-Antonina, przyciskając do piersi delfina, pochyliła się przez balkon i przez zęby rzuciła tłumowi słowo:
— Nędzni!
Kilku usłyszało to i odpowiedziało pogróżkami, plac brzmiał wielkim gwarem.
Pan de Choiseul zrozpaczony, chciał się dać zabić; próbował ostatniego wysiłku.
— Huzarzy! — zawołał — w imię honoru, ocalcie króla!
Ale w tej chwili z gromadką zbrojnych ludzi, zjawił się nowy aktor na scenie.
Był to Drouet, który na radzie miejskiej wymógł zatrzymanie króla w dalszej drodze.
— O!... zawołał, idąc na pana de Choiseul — chcesz uprowadzić króla? A więc, ja powiadam, że tylko umarłym go dostaniesz!
Pan de Choiseul z szablą w ręku postąpił do Droueta.
Ale komendant gwardji narodowej rzekł do pana de Choiseul:
— Jeżeli krok jeszcze uczynisz, umrzesz!
Na te słowa, rzucił się w grupę człowiek, którego żadne pogróżki wstrzymać nie mogły.
Był to Izydor de Charny; na Droueta to on czatował.
— Na bok! na bok!... wołał, przerzynając tłum piersiami konia — ten człowiek do mnie należy.
I z nożem wpadł na Droueta, Ale w chwili, gdy go miał dosięgnąć, huknęły dwa wystrzały: z pistoletu i z karabinu.
Kula z pistoletu spłaszczyła się na obojczyku Izydora.
Kula karabinowa przeszyła mu piersi.
Te dwa strzały z tak bliska wypadły, że biedny, znalazł się otoczony obłokiem dymu.
Widziano, jak wyciągnął ręce, słyszano, jak szepnął:
— Biedna Katarzyna!
Potem, wypuściwszy nóż, padł na konia, a z konia zsunął się na ziemię.
Królowa krzyknęła przeraźliwie; o mało nie upuściła z rąk delfina, a rzucając się w tył, nie zauważyła, jak nowy jeździec przybywał pędem od strony Dun.
Za królową odstąpił król i zamknął okno.
Teraz nietylko kilka głosów, nietylko piersi huzarzy wołali: „Niech żyje naród!“, ale tłum cały, a z tłumem i dwudziestu huzarów, dotąd wiernych, ostatnia nadzieja nieszczęśliwego królestwa!
Królowa rzuciła się na fotel, głowę ukrywszy w dłonie, nie widziała nic więcej, tylko dla niej i u stóp jej padającego Izydora de Charny, tak, jak padał Jerzy!
Ale nagle hałas u drzwi zmusił ją do podniesienia oczu.
Co się działo w tej sekundzie w sercu królowej i kobiety, trudno wyrazić.
Olivier de Charny, blady i zakrwawiony ostatnim uściskiem brata, stał w progu drzwi.

Król zdawał się być unicestwionym.

ROZDZIAŁ VI.
CHARNY.

Pokój pełen był gwardzistów narodowych i obcych, których ciekawość przyprowadziła.
Królowa powstrzymała się więc od pierwszego popędu, który kazał jej biec naprzeciw hrabiego, chusteczką zetrzeć z niego krew, i powiedzieć mu kilka słów pociechy, tych słów, co to pochodzą z serca i do serca trafiają.
Ale mogła zaledwie podnieść się na siedzeniu, wyciągnąć doń ręce i szepnąć:
— Olivierze!...
On, ponury i spokojny, dał znak obcym przybyszom, a głosem słodkim, lecz stanowczym:
— Przepraszam was, panowie — rzekł, ale mam coś do powiedzenia Ich królewskim mościom.
Gwardziści narodowi próbowali dowodzić, że właśnie na to tu są, aby przeszkodzić stosunkom króla z kimkolwiek z zewnątrz. Charny zacisnął blade usta, zmarszczył brew i odpinając surdut, ukazał parę pistoletów, następnie głosem jeszcze powolniejszym, choć tembardziej groźnym:
— Panowie!.. powtórzył — miałem zaszczyt powiedzieć wam, że muszę pomówić na osobności z królem i królową.
Jednocześnie ręką wskazał obcym drzwi.
Na ten głos, na tę potęgę pana de Charny, którą pan de Damas na sobie nawet uczuł, hrabia Karol i dwaj żołnierza przybocznej straży, skoczyli czując wracającą energję chwilowo zachwianą, wypchnęli przed sobą gwardzistów narodowych i ciekawych i opróżnili pokój.
Wtedy pojęła królowa, jak użytecznym byłby taki człowiek w powozie, gdyby nie etykieta, która wymagała, aby pani de Tourzei usiadła na jego miejscu.
Charny spojrzał naokoło siebie, czy tylko wierni słudzy przy królowej zostali, a zbliżając się do nich, rzekł:
— Najjaśniejsza pani!.. otóż jestem. U bram miasta stoi siedemdziesięciu huzarów; zdaje się, że mogę liczyć na nich. Co mi rozkażesz?
— O! najpierw — rzekła królowa po niemiecku — co się z tobą stało, mój biedny Charny?
Charny dał znak królowej, że pan de Malden jest blisko i po niemiecku rozumie.
— Niestety niestety! — podjęła królowa po francusku — nie widząc pana, sądziliśmy, że już nie żyjesz.
— Na szczęście, Najjaśniejsza pani!... odparł Charny z głębokim smutkiem — to nie ja jeszcze umarłem; tylko biedny brat mój, Izydor...
Nie mógł powstrzymać łez.
— Ale i na mnie przyjdzie kolej... szepnął.
— Charny, Charny! pytam, co się z tobą stało... rzekła królowa — i czemu znikłeś nam tak z przed oczu?
A półgłosem po niemiecku dorzuciła:
— Oliwierze, bardzo było nam brak ciebie dla mnie szczególniej!
Charny skłonił się.
— Sądziłem — rzekł — że brat mój oznajmił Waszej królewskiej mości przyczynę, która mnie chwilowo od niej oddaliła.
— Tak, wiem; ścigałeś tego nieszczęsnego Droueta i obawialiśmy się, czy nie zaszło jakie nieszczęście w tej pogoni.
— Spotkało mnie w rzeczy samej wielkie nieszczęście, mimo wszystkich usiłowań, dogonić go na czas nie mogłem! Pocztyljon wracający doniósł, że powóz Waszej królewskiej mości zamiast do Verdun, pojechał do Varennes; wtedy to on rzucił się w lasy Argońskie: dwa razy strzeliłem do niego; ale pistolety nie były nabite! Omyliłem się w Sainte-Ménéhould i wziąłem konia pana Dandoins, zamiast mojego. Cóż chcecie, Najjaśniejsza pani! fatalność! Goniłem go w lesie, ale nie wiedziałem drogi, gdy on znał wszystkie zakręty; pędziłem za nim, jak za cieniem, a gdy cień znikł, ścigałem odgłos jego kroków; ale wszystko znikło, znalazłem się sam w lesie, wśród ciemności... Oh! Najjaśniejsza pani. jestem mężczyzną, znacie mnie, ja w tej chwili... nie płaczę! ale w tym lesie, w tej ciemności, płakałem z gniewu, wydawałem krzyki wściekłości!...
Królowa wyciągnęła rękę do niego.
Charny z ukłonem dotknął końcami ust tej drżącej ręki.
Ale nikt mi nie odpowiadał... ciągnął Charny — w noc błąkałem się, a rano byłem niedaleki wsi Geves, na drodze z Varennes do Dun. Czy uniknęliście Droueta, tak jak on mnie się wymknął? Było to rzeczą możebną, więc, minąwszy Varennes, byłem wam już niepotrzebny i udałem się do Dun. Niedaleko miasta spotkałem pana Deslon ze stu huzarami. Pan Deslon był niespokojny, bo nie miał żadnej wiadomości; tylko widział, jak panowie de Bouille i de Raigecourt pędzili do Stenay co koń wyskoczy. Dlaczego mu nic nie powiedzieli? Zapewne mu nie ufali, ale ja znalem pana Deslon jako dobrego i zacnego szlachcica; odgadłem, że Wasza królewska mość zostałaś zatrzymaną w Varennes a panowie de Bouillé i de Raigecourt pobiegli uprzedzić generała.
Powiedziałem wszystko panu Deslon, zakląłem go, aby szedł za mną z huzarami, co on natychmiast uczynił, zostawiając trzydziestu ludzi do strzeżenia mostu na Mozelli. W godzinę potem byliśmy w Varennes; dwie mile zrobiliśmy w godzinę! chciałem zaraz atak rozpocząć wszystko przewrócić i dotrzeć do Waszej królewskiej mości; zastaliśmy barykadę na barykadzie. Chcieć je przebyć byłoby szaleństwem.
Wtedy pragnąłem porozumieć się; znalazłem posterunek gwardji narodowej, prosiłem o pozwolenie złączenia moich huzarów z tymi, co byli w mieście. Odmówiono mi. Żądałem widzieć się z królem, i kiedy gotowano się drugi raz mi odmówić, przeskoczyłem pierwszą barykadę, potem drugą... Prowadzony hałasem, przybiegłem galopem na plac w chwili gdy... Wasza królewska mość cofnęła się z balkonu.
— A teraz — dodał Charny — czekam rozkazów Waszej królewskiej mości.
Królowa raz jeszcze ręką dłoń hrabiego de Charny uścisnęła.
A zwracając się do króla, w tem samem odrętwieniu pogrążonego:
— Najjaśniejszy panie!... rzekła — czy słyszałeś co powiedział wierny twój sługa, hrabia de Charny?
Ale król nie odpowiedział.
Wtedy królowa, wstając, podeszła ku niemu:
— Najjaśniejszy panie!... rzekła — niema czasu do stracenia, a na nieszczęście, aż nadtośmy go stracili! Oto pan de Charny rozporządza siedemdziesięcioma ludźmi pewnymi i pyta o rozkazy.
Król skłonił głowę.
— Najjaśniejszy panie, w imię nieba!... mówiła królowa — jakie są twoje rozkazy?
I Charny błagał wzrokiem, jak królowa głosem.
— Moje rozkazy? — powtórzył król. — Nie mogę wydawać rozkazów: jestem więźniem... Róbcie, co tylko za możebne uważacie.
— Dobrze... rzekła królowa — oto wszystko, czego żądamy.
A odsuwając się na bok wraz z Charnym:
— Możesz pan, podjęła królowa — jak powiedział król, czynić wszystko co tylko jest możebnem do uczynienia.
A ciszej dodała:
— Tylko rób prędko, działaj energicznie, albo jesteśmy zgubieni!
— To dobrze, Najjaśniejsza Pani — rzekł Charny — pozwól mi pomówić z tymi panami, a co zadecydujemy będzie niezwłocznie wykonane.
W tej chwili wszedł pan de Choiseul.
Trzymał w ręku papiery, skrwawioną chustką owinięte.
Nie mówiąc nic, podał je Charnemu.
Hrabia zrozumiał, że są to papiery znalezione przy bracie; wyciągnął rękę, aby odebrać to krwawe dziedzictwo, i zbliżył chustkę do ust, aby ją pocałować.
Królowa załkała.
Ale Charny nie odwrócił się nawet, tylko kładąc na piersi papiery, rzekł:
— Panowie, czy możecie mi dopomóc?
— Gotowi jesteśmy życie nasze poświęcić — odpowiedzieli młodzi ludzie.
— Czy ręczycie za dwunastu wiernych ludzi?
— Jest nas już teraz blisko dziewięciu.
— Zatem wracam do moich huzarów, i kiedy zdobywać będę barykady z frontu, pomożecie mi z tyłu, następnie dotrzemy tu razem i uwieziemy króla.
Młodzi ludzie wyciągnęli ręce do hrabiego de Charny.
On zwrócił się do królowej:
— Najjaśniejsza Pani — rzekł — za godzinę Wasza królewska mość będziesz wolną, lub ja zginę!
— O! hrabio! hrabio!... rzekła Marja-Antonina — nie wymawiaj tego słowa, ono nadto boli!
Olivier skłonił się na potwierdzenie obietnicy i nie zważając na nowy zgiełk, podszedł ku drzwiom.
Ale gdy położył ręce na klamce, drzwi się otworzyły, dając przejście nowej osobie, która miała się wmieszać w przebieg tego zawiłego dramatu.
Był to człowiek około lat czterdziestu dwóch, o twarzy ponurej i surowej: kołnierz ubrania w tył odrzucony, oczy zmęczeniem zaczerwienione, zakurzony strój, wskazywały wyraźnie, że on, także gwałtowną namiętnością pchany, odbył długą drogę i pędził zawzięcie.
Za pasem miał parę pistoletów, a szabla wisiała mu u boku.
Zadyszany, prawie bez głosu gdy drzwi otwierał, uspokoił się zaraz, gdy ujrzał króla i królowę. Uśmiech zadowolonej zemsty przebiegł mu po ustach i nie zważając na drugorzędne osoby, od samych drzwi, które potężną postacią całe zakrywał, wyciągnął rękę i rzekł:
— W imieniu Zgromadzenia narodowego jesteście wszyscy moimi więźniami!
Ruchem tak szybkim jak myśl sama, pan de Choiseul przyskoczył z pistoletem w ręku, aby palnąć w łeb temu przybyszowi, który zuchwałością i odwagą przechodził wszystko, co dotąd widziano.
Ale ruchem szybszym jeszcze królowa zatrzymała grożącą rękę, mówiąc półgłosem do pana de Choiseul.
— Nie przyśpieszaj pan naszej zguby; trochę przezorności! Bądź co bądź zyskamy na czasie i pan de Bouillé przybędzie.
— Najjaśniejsza Pani... masz słuszność — odparł pan de Choiseul.
I cofnął pistolet.
Królowa spojrzała na Oliviera, zdziwiona, że w tem nowem niebezpieczeństwie, nie wystąpił naprzód, ale rzecz dziwna! Charny jakby chciał uniknąć spojrzenia przybysza i wsunął się w najciemniejszy kąt pokoju.

Królowa, znając hrabiego, domyśliła się, że w danej chwili wyjdzie z tego cienia i tajemnicę odkryje.

ROZDZIAŁ VII.
NOWY NIEPRZYJACIEL.

Cała ta scena, kiedy pan de Choiseul groził człowiekowi przemawiającemu w imieniu Zgromadzenia, odbyła się tak, iż tenże zdawał się nawet nie widzieć, że uniknął śmierci.
Zresztą był on zajęty zupełnie czem innem, niż obawą; nie można się było na wyrazie twarzy jego omylić, była to twarz strzelca, który widzi zgromadzonych w jednym dole: lwa, lwicę i lwiątka, co jego jedyne dziecię pożarli.
Jednak na wyraz więźnie, na który wyskoczył pan de Choiseul, król podniósł się.
— Więźniami! więźniami w imieniu Zgromadzenia narodowego! Co to znaczy? Nie rozumiem.
— A jednak to bardzo proste... odpowiedział ów człowiek — i łatwe do zrozumienia. Mimo przysięgi nie opuszczania Francji, uciekłeś, Najjaśniejszy Panie, nocną porą, zdradzając własne słowo, zdradzając naród. Więc naród stanął pod bronią i przemawia do ciebie głosem ostatniego z twych poddanych, który chociaż z dołu pochodzi, niemniej jest potężny: Najjaśniejszy Panie, w imieniu Zgromadzenia narodowego, jesteś moim więźniem!
W sąsiednim pokoju dał się słyszeć głos potakujący, a za nim brawo szalone.
— Najjaśniejsza Pani, Najjaśniejsza Pani!... szepnął pan de Choiseul, do ucha królowej, gdyby nie litość twoja dla tego człowieka, nie znosiłabyś podobnej obrazy.
— To wszystko nic, jeśli się pomścimy!... rzekła zcicha królowa.
— Tak... podjął książę — ale jeśli nie pomścimy się?...
Królowa boleśnie jęknęła, Ale ręka Oliviera przez ramię pana de Choiseul dotknęła zlekka ręki królowej.
Marja-Antonina żywo się odwróciła.
— Pozwólcie mówić temu człowiekowi, szepnął hrabia pocichu — ja go biorę na siebie...
Tymczasem król, ogłuszony nowym ciosem patrzył ze zdziwieniem na nową osobistość, która tak energicznym przemawiała językiem, w imieniu narodu i Zgromadzenia narodowego; łączyła się tu także pewna ciekawość; bo zdawało się Ludwikowi XVI, jakkolwiek nie pamiętał, że już raz widział tego człowieka.
— Więc wreszcie... rzekł — czego chcecie odemnie? Mówcie...
— Najjaśniejszy Panie, chcę, abyś ani ty, ani twoja rodzina, kroku ku granicy nie zrobili.
— I przybywasz zapewne z tysiącami ludzi, aby tamować mi przejście? — rzekł król.
— Nie, Najjaśniejszy Panie, sam jestem, a raczej jest nas dwóch; adjutant generała Lafayette i ja, prosty wieśniak; ale Zgromadzenie wydało dekret i liczyło na nas, że go wykonamy.
— Dajcie mi ten dekret, rzekł król, niech go zobaczę.
— Nie ja mam, lecz mój towarzysz. Mój towarzysz wysłany jest od Zgromadzenia i od pana de Lafayette, aby wykonać rozkazy narodu, mnie wysłał pan Bailly, a przedewszystkiem ja sam się wyprawiłem, aby czuwać nad towarzyszem moim i palnąć mu w łeb, gdyby się zawahał.
Królowa, pan de Choiseul, pan de Damas, patrzyli po sobie zdziwieni; widzieli zawsze lud uciśniony lub wściekły, błagający łaski lub mordujący; po raz pierwszy stawał spokojny, silny, z założonemi rękami, przemawiający w imieniu prawa.
Dlatego Ludwik XVI, pojąwszy, że nie można niczego się spodziewać po takim człowieku, zapytał:
— Gdzież więc jest twój towarzysz?
— Tam, rzekł, za mną.
I uczyniwszy krok naprzód, odsłonił drzwi, przez które ujrzano młodzieńca w mundurze, opartego o okno.
Po twarzy łzy mu płynęły, a w ręku trzymał papier.
Był to pan Romeuf, ów młody adjutant generała Lafayetta, z którym czytelnik zapoznał się, kiedy pan Ludwik de Bouillé przybył do Paryża.
Pan de Romeuf, jak to wiemy z rozmowy jego wtedy z młodym rojalistą, był szczerym patrjotą; ale podczas dyktatury pana de Lafayette w Tuileries, obowiązany czuwać nad królową, umiał w obejściu się z nią okazać tyle pełnej uszanowania delikatności, że królowa kilka razy wdzięczność mu swą wyrażała.
Dlatego ujrzawszy go:
— O!... zawołała przykro zdziwiona — to pan? Potem z westchnieniem bolesnem kobiety, która widzi upadającą potęgę, podług niej niezwyciężoną:
— O!... dodała — nie uwierzyłabym nigdy!...
— Dobrze!... szepnął z uśmiechem drugi wysłaniec — widać, że potrzebny tu byłem.
Pan de Romeuf zbliżył się powoli ze spuszczonemi oczyma, trzymając w ręku dekret.
Król niecierpliwie wyrwał go młodzieńcowi.
A przeczytawszy, odezwał się:
— Niema już króla we Francji.
Towarzysz pana de Romeuf uśmiechnął się, jakby chciał powiedzieć:
— Wiem o tem!...
Na te słowa króla, królowa postąpiła ku niemu jakby z zapytaniem.
— Słuchaj, Najjaśniejsza Pani!... rzekł. Oto dekret, który Zgromadzenie ośmieliło się wydać. I przeczytał głosem drżącym z oburzenia co następuje: „Zgromadzenie poleca, aby minister spraw wewnętrznych wysłał kurjerów do departamentów z nakazem do wszystkich urzędników publicznych, albo gwardji narodowej, albo wojska linjowego, ażeby zatrzymać każdą osobę wyjeżdżającą z królestwa, jak również nie pozwolić przewozić ani broni, ani amunicji, ani złota, ani srebra, ani koni, ani powozów; a w razie, gdyby kurjerzy dogonili króla, lub kogokolwiek z rodziny królewskiej, i tych, którzyby pomagali w ucieczce, wyżej wymienieni urzędnicy, gwardja narodowa i wojsko linjowe, powinni przedsięwziąć wszelkie środki, aby wyjazdowi temu przeszkodzić i następnie zdać sprawę ciału prawodawczemu“.
Królowa słuchała w odrętwieniu; a gdy król skończył, skłaniając głowę, jakby chciał zebrać myśli:
— Daj mi to!... rzekła, wyciągając rękę po fatalny dekret. — Niepodobna!...
Tymczasem towarzysz pana de Romeuf, upewnił uśmiechem gwardzistów i patrjotów z Varennes.
Ten wyraz „niepodobna“, wymówiony przez królowę, zaniepokoił ich, chociaż wysłuchali dekretu od początku do końca.
— O! czytaj pani!... rzekł król z goryczą — jeżeli wątpisz, czytaj: to pismo ma podpis prezesa Zgromadzenia narodowego.
— A któż to ośmielił się podpisać podobny dekret?
— Szlachcic, Najjaśniejsza Pani — odparł król — margrabia de Beauharnais!
Czy nie jest to rzeczą dziwną i dowodzącą związków przeszłości z przyszłością, że ten dekret, zatrzymujący króla i królewską rodzinę, podpisany został imieniem nieznanem dotąd, a które tak świetnie wiąże się z początkiem historji XIX stulecia?...
Królowa ujęła dekret i przeczytała go ze zmarszczonemi brwiami, z zaciśniętemi usty.
Następnie król odebrał go jej, aby raz jeszcze przeczytać, i rzucił na łóżko, gdzie nie wiedząc o niczem, spały dzieci królewskie.
Ale królowa, widząc to, nie mogła się dłużej powstrzymać. Skoczyła prędko i chwyciwszy papier, zgniotła go w ręku, a rzucając zdaleka od siebie, zawołała:
— O!... panie, ostrożnie!... nie chcę, aby ten papier walał moje dzieci!...
Wielkie oburzenie powstało w sąsiednim pokoju. Gwardziści chcieli wtargnąć do komnaty, gdzie byli dostojni zbiegowie.
Adjutant generała Lafayette krzyknął z przerażenia.
Jego towarzysz wydał okrzyk wściekłości.
— A!... mruknął przez zęby — znieważają Zgromadzenie, znieważają naród!... to dobrze!...
I zwracając się ku ludziom, do walki podburzonym, którzy zapełniali przyległy pokój, zbrojni w karabiny, pałasze i kosy:
— Do mnie, obywatele!... — zawołał.
Ci ruszyli się na to wezwanie i Bóg wie, coby zaszło z zetknięcia się podwójnego gniewu, kiedy wtem Charny, który dotąd trzymał się na uboczu, wyskoczył i chwytając za rękę nieznanego gwardzistę:
— Proszę na słowo, panie Billot — rzekł, mam coś do powiedzenia, Billot, bo on to był, krzyknął ze zdziwienia, zbladł jak śmierć, zawahał się chwilę, ale, wkładając do pochwy szablę na pół wyjętą, odrzekł:
— Niech i tak będzie!... I ja mam ci także coś do powiedzenia, panie de Charny.
I idąc ku drzwiom, rzekł:
— Obywatele, ustąpcie się przed nami. Muszę się rozmówić z tym oficerem; ale bądźcie spokojni, ani lew, ani lwica, ani lwiątka nie wymkną się nam. Ja odpowiadam za nich!...
I jakby ten człowiek nikomu, oprócz Oliviera, nieznany, miał prawo rozkazywać, wszyscy wyszli, cofając się i zostawiając pierwszy pokój wolny.
Każdy z nich miał coś do opowiadania towarzyszom, a do zalecenia patrjotom, aby czujną trzymali straż.
Tymczasem Charny mówił do królowej:
— Pan de Romeuf twoim jest, Najjaśniejsza Pani; załatwij się z nim, jak można najlepiej.

A tem łatwiejszem to było, że Charny wyszedłszy z pokoju, oparł się o drzwi tak, że niktby przez nie przejść nie mógł, nawet Billot.

ROZDZIAŁ VIII.
NIENAWIŚĆ CZŁOWIEKA Z LUDU.

Ci dwaj ludzie, pozostawszy sam na sam, patrzyli na się chwilę, tak, że wzrok szlachcica nie mógł przybić do ziemi oczu człowieka z ludu.
Co większa, Billot przemówił pierwszy.
— Pan hrabia raczył mi oznajmić, że ma mi coś do powiedzenia. Czekam na łaskawe przemówienie.
— Skąd to pochodzi, panie Billot... zapytał Olivier de Charny, że zastaję cię tu obarczonego posłannictwem zemsty?... Miałem cię za naszego przyjaciela, za przyjaciela szlachty, za dobrego i wiernego poddanego króla.
— Byłem dobrym i wiernym poddanym króla, panie hrabio; byłem, nie powiem waszym przyjacielem, podobny zaszczyt nie dla takiego biednego dzierżawcy jak ja, ale byłem waszym pokornym sługą.
— A więc?...
— A więc, widzicie, panie hrabio, nie jestem już ani jednym ani drugim...
— Nie rozumiem cię, panie Billot.
— Dlaczego masz mnie rozumieć, panie hrabio?... Czy ja was pytam o przyczyny waszej wierności dla króla, waszego poświęcenia dla królowej?... Nie. Przypuszczam, że macie powody działać tak a nie inaczej, a ponieważ jesteście człowiekiem uczciwym i rozumnym, sądzę, że powody pańskie są dobre, a przynajmniej szczere. Nie posiadam pańskiego wysokiego stanowiska panie hrabio, nie posiadam pańskiej wiedzy; jednakże znasz mnie lub znałeś, jako człowieka także uczciwego i rozsądnego. Musisz więc przypuścić panie hrabio, że i ja również mam swoje powody, jeżeli nie dobre, to przynajmniej szczere...
— Panie Billot... rzekł Charny, który zgoła nie znał przyczyny nienawiści, jaką dzierżawca mógł mieć przeciw szlachcie lub monarchji, niedawno jeszcze znałem cię innym niż dzisiaj.
— Nie przeczę.... odrzekł Billot z gorzkim uśmiechem — znałeś mnie pan zgoła innym, i powiem ci, panie hrabio, jakim byłem. Byłem prawdziwym patrjotą, poświęconym dwom ludziom i jednej rzeczy: tymi dwoma ludźmi byli: król i pan Gilbert; tą rzeczą był mój kraj.
Pewnego dnia agenci królewscy przybyli do mnie i siłą, oraz podstępem, wydarli mi szkatułkę, drogi depozyt powierzony mi przez pana Gilberta. Zaledwie się zwolniwszy, przybyłem do Paryża dnia trzynastego lipca wieczorem. Było to przy tłumnem obnoszeniu popiersia księcia Orleańskiego i pana Neckera, przy okrzykach: „Niech żyje książę Orleański!... Niech żyje pan Necker!....“
Nie czyniło to wielkiej krzywdy królowi, a jednak żołnierze królewscy rzucili się na nas. Widziałem biedaków, którzy nie zawinili niczem innem tylko okrzykiwaniem dwóch ludzi, zapewne im nieznanych, a przecież padali koło mnie, jedni z głową rozciętą pałaszem, drudzy z piersią przedziurawioną kulami. Widziałem, jak pan Lambescq, przyjaciel króla, ścigał w Tuileries kobiety i dzieci, które wcale nie krzyczały, jak zdeptał kopytami końskiemi siedemdziesięcio-letniego starca. To mnie cokolwiek poróżniło z królem.
Nazajutrz byłem na pensji u małego Sebastjana i dowiedziałem się od biednego chłopca, że ojciec jego siedzi w Bastylji, z rozkazu królewskiego, wyjednanego przez jakąś damę dworską!... I mówiłem sobie w duchu, że król, uchodzący za tak dobrego, musi mieć wśród tej dobroci ciężkie chwile błędu, nieświadomości lub zapomnienia i ażeby naprawić, ile było w mej możności, złe, wyrządzone w takich chwilach błędu, nieświadomości lub zapomnienia, przyczyniłem się całą moją mocą do zdobycia Bastylji.
Przybyliśmy tam nie bez trudu; żołnierze królewscy strzelali do nas, zabili nam dwustu ludzi blisko, co mi znowu dało sposobność być innego zdania, niż wszyscy, o tej wielkiej dobroci króla.
Ale nareszcie Bastylja została zdobytą; w jednem z jej więzień znalazłem pana Gilberta, dla którego kilkanaście razy narażałem się na zabicie, a radość z jego odnalezienia, dała mi zapomnieć o wielu rzeczach. Pan Gilbert powiedział mi najsamprzód, że król jest dobry, że nie wie o wielu bezeceństwach, wykonywanych w jego imieniu i że nie do niego, lecz do jego ministrów należy mieć żal. Owóż, ponieważ wszystko, co do mnie w owym czasie mówił pan Gilbert, było dla mnie słowem ewangelicznem, uwierzyłem mu. Widząc zaś pana Gilberta wolnym, a siebie i Ludwika Pitoux zdrowym, zapomniałem o strzałach z ulicy św, Honorjusza, o ataku w Tuileries, o dwustu blisko ludziach zabitych przez „fujarkę“ księcia saskiego i o uwięzieniu pana Gilberta, na żądanie jakiejś damy dworskiej...
Ale przepraszam pana hrabiego... rzekł Billot, przerywając sobie — wszystko to pana nie obchodzi i nie po to wezwałeś mnie sam na sam, ażeby słuchać bredni biednego chłopa bez edukacji; pan jesteś wielkim panem i zarazem uczonym.
I Billot chciał wziąć za klamkę, aby wrócić do pokoju króla.
Ale Charny go zatrzymał.
Dla zatrzymania go Charny miał dwa powody:
Pierwszym było, iż dowiedział się o przyczynach tej nieprzyjaźni Billota, który w podobnem położeniu miał znaczenie;! drugi, że zyskiwał na czasie.
— Nie!... — rzekł — opowiedz mi wszystko, kochany panie Billot; wiesz, jaką mamy dla ciebie przyjaźń, biedni bracia moi i ja, a to, co mi mówisz obchodzi mnie bardzo żywo.
Na te słowa: „biedni bracia moi“, Billot uśmiechnął się gorzko.
— A więc powiem panu wszystko, panie hrabio — rzekł — i żałuję, że „wasi biedni bracia“, jeden zwłaszcza, pan Izydor, nie mogą mnie słyszeć.
Billot wyrazy te: „zwłaszcza pan Izydor“, wymówił z tak osobliwszym akcentem, że Charny powściągnął ruch bólu, jaki imię jego ukochanego brata wzbudziło mu w duszy i, nic nie odpowiedziawszy Billotowi, który widocznie nie wiedział o nieszczęściu, jakiemu uległ ten brat, którego nieobecności żałował, skinął nań, ażeby mówił dalej.
Billot tedy począł:
Kiedy król wyruszył ku Paryżowi, widziałem w nim tylko ojca, wracającego do dzieci. Szedłem z panem Gilbertem obok karety królewskiej, zasłaniając ciałem własnem tych, którzy w niej siedzieli i krzycząc z całego gardła: „Niech żyje król!...„
Była to pierwsza podróż króla, wszędzie koło niego, z przodu, z tyłu, na drodze pod nogami koni, pod kołami karety, słano tylko błogosławieństwa i kwiaty. Przed ratuszem spostrzeżono, że król nie miał już kokardy białej, ale jeszcze nie miał trójbarwnej i krzyczano: „Kokarda!... kokarda!...“ Zdjąłem moją z kapelusza i podałem mu ją; podziękował mi i przypiął do swego przy wielkich okrzykach tłumu. Pijany byłem z radości, na widok mojej kokardy u kapelusza tego dobrego króla; sam też krzyczałem: „Niech żyje król!...“ głośniej niż wszyscy. Takim zapałem przejął mnie ten dobry król, że pozostałem w Paryżu.
Zasiewy moje dojrzewały i wymagały mojej obecności, ale co mnie obchodziły zasiewy?... Byłem o tyle bogaty, żem mógł stracić jeden zbiór, a jeżeli obecność moja mogła się na co przydać temu dobremu królowi, ojcu ludu, odnowicielowi wolności francuskiej, jak my głupcy nazywaliśmy ją w owym czasie, wolałem pozostać w Paryżu raczej, niż wracać do Pisseleu. Żniwo moje, które powierzyłem staranności Katarzyny, zginęło prawie!... Katarzyna, jak się zdaje, miała co innego do roboty, niż myśleć o żniwie... Dajmy temu pokój!...
Mówiono tymczasem, że król przyjmuje rewolucję niezupełnie szczerze, że idzie krokiem opieszałym i opornym, że nie kokardę trójbarwną ale białą radby nosić u kapelusza. Ci, którzy to mówili, byli potwarcami, dowodem uczta gwardji przybocznej, kiedy królowa nie przypięła kokardy trójbarwnej, ani białej, ani narodowej, ani francuskiej, ale poprostu kokardę swego brata Józefa II, kokardę austrjacką, kokardę czarną!...
O!... wyznaję, wtedy ponowiła się moja wątpliwość, ale pan Gilbert mówił mi znowu:
— Billocie, to nie dzieło króla, ale królowej, królowa, jak kobieta, a dla kobiet trzeba pobłażania.
Ja tak mu uwierzyłem, że kiedy tłumy ściągnęły do Paryża do Wersalu dla uderzenia na zamek, lubo w duchu nie miałem im tego zupełnie za złe, stanąłem po stronie obrońców zamku. Ja też poszedłem obudzić generała Lafayette, który spał snem sprawiedliwego, zacna dusza!... i sprowadziłem go do zamku w sam czas dla ocalenia króla.
A!... tego dnia widziałem, jak księżniczka Elżbieta ściskała w objęciach generała de Lafayette, widziałem, jak królowa podała mu rękę do pocałowania; słyszałem, jak nazywała go swoim przyjacielem i powiedziałem sobie:
— Dalipan!... zdaje się, że Gilbert ma słuszność!... Jużciż przecie król, królowa i księżniczka nie ze strachu czynią takie demonstracje i gdyby nie podzielali opinji tego człowieka, to jakkolwiek pożytecznym mógłby im być w tej chwili, osoby takie nie poniżyłyby się do kłamstwa!...
I tym razem jeszcze, ubolewałem nad tą biedną królową, która była tak nieroztropną, i nad tym biednym królem, który był tylko słabym; ale jużem im do Paryża nie towarzyszył!... Ja zajęty byłem w Wersalu; wiecie czem, panie de Charny....
Hrabia westchnął głęboko.
— Powiadają, mówił dalej Billot, że ta druga podróż niezupełnie była tak wesołą, jak pierwsza; powiadają, że zamiast błogosławieństw były przekleństwa, zamiast wiwatów, okrzyki śmierci, zamiast wieńców, rzucanych pod kopyta koni i pod koła karety, były głowy ścięte, niesione na ostrzu pik!... Nic o tem nie wiem, nie byłem tam, pozostałem w Wersalu, Folwark mój wciąż znajdował się bez pana! Ba! byłem tyle bogaty, że straciwszy żniwo z roku 1789, mogłem je stracić jeszcze w roku 1790!
Ale pewnego ranka przybył Pitoux i oznajmił mi, że mogę stracić coś, czego strata jest niepowetowaną dla ojca najbogatszego: córkę!
Charny drgnął.
Billot bystro patrzył w hrabiego i mówił:
— Trzeba wam wiedzieć, panie de Charny, że od nas o pół mili jest do Boursonnes, a tam mieszka rodzina szlachecka, magnacka, rodzina potężnie bogata. Rodzina ta składała się z trzech braci. Kiedy byli chłopcami i chodzili z Boursonnes do Villers-Cotterets, najmłodsi z tych trzech braci, prawie zawsze wstępowali do mnie na folwark. Mówili, że nigdy nie pili tak dobrego mleka, jak u mnie, nie jedli tak dobrego chleba, jak u mnie i czasami też powiadali, a ja głupiec, sądziłem, że to dla wywzajemnienia mi się za gościnność... iż nie widzieli nigdy tak pięknej panienki, jak Katarzyna.
Ja dziękowałem im, że pili u mnie mleko, że jedli u mnie chleb, że uważali moją córkę Katarzynę za piękną.
Co pan chcesz! wierzyłem przecież królowi, który, jak powiadają, jest w połowie niemcem przez matkę, więc mogłem i im wierzyć.
To też kiedy młodszy, imieniem Jerzy, który dawno wyruszył z prowincji, zabity został w Wersalu przy drzwiach królowej, w nocy z 5-go na 6-ty października, dzielnie spełniając obowiązki szlachcica, Bóg wie, jak srodze dotknął mnie ten cios!...
A! panie hrabio! widział mnie jego brat, brat starszy, ten, który nie bywał u mnie, nie dla dumy, oddaję mu tę sprawiedliwość, ale że wyszedł z domu młodszym jeszcze do Jerzego, widział mnie klęczącego przy trupie i wylewającego tyle łez, ile tamten stracił krwi. Myśląc o nim, jeszcze mi się na płacz zbiera i płakałbym tak jak pan teraz płaczesz, panie hrabio. Ala myślę o drugim... dodał Billot — i nie płaczę.
— O drugim! Co mówisz? — zapytał Charny.
— Zaczekaj, panie hrabio... rzekł Billot — dojdziemy i do tego. Pitoux więc przybył do Paryża i powiedział mi kilka słów, dowodząc, że już nie żniwo moje narażone jest, ale dziecko, że nie majątek mój ma być zniszczony, ale honor!
Pozostawiłem więc króla w Paryżu. Ponieważ postępował z dobrą wiarą, jak mówił pan Gilbert, wszystko więc powinno iść jak najlepiej, czy ja tam będę albo nie — i udałem się na folwark.
Zrazu myślałem, że Katarzyna jest tylko śmiertelnie chorą: miała malignę, zapalenie mózgu, sam nie wiem co. Stan, w jakim ją zastałem, zaniepokoił mnie bardzo i tembardziej, iż lekarz powiedział mi, że nie mogę wchodzić do jej pokoju, aż wyzdrowieje.
Ale nie mogąc wchodzić do jej pokoju, biedny ojciec... zrozpaczony... sądziłem, że mogę podsłuchiwać pod jej drzwiami. Podsłuchiwałem więc....
Wtedy się dowiedziałem, że omało nie umarła, że cierpi na zapalenie mózgu, że ma prawie pomięszanie zmysłów, bo ją porzucił kochanek. Ja także odjechałem przed rokiem, a zamiast warjować z tego, że ją ojciec opuszcza, uśmiechała się przy moim odjeżdzie. Wszak odjazd mój pozwalał jej swobodnie widywać się z kochankiem.
Katarzyna wróciła do zdrowia, ale nie do radości Upłynął miesiąc, dwa, sześć, a żaden promyk wesołości nie postał na tem obliczu, z którego ja oka nie spuszczałem. Raz, spostrzegłem ją uśmiechającą się i zadrżałem: więc kochanek jej wraca, skoro się uśmiechnęła? Jakoż nazajutrz, pasterz, który widział go przechodzącego, oznajmił mi, że przybył. Nie wątpiłem, że jeszcze tego dnia wieczorem będzie u mnie, a raczej u Katarzyny!
Za nadejściem też wieczora, nabiłem dubeltówkę i zaczaiłem się...
— Tyś to uczynił, Billocie! — zawołał Charny.
— Czemu nie?... rzekł Billot. — Zasadzam się przecież na dzika, który rozgrzebuje mi kartofle, na wilka, który dusi mi owce, na lisa, który chwyta mi drób, a nie zaczaiłbym się na człowieka, który przychodzi zabrać mi szczęście, na gacha, który chce mi zniesławić córkę?...
— Ale gdyś przybył na miejsce, serca ci zabrakło, Billocie, nieprawdaż? — żywo odezwał się hrabia.
— Nie... odrzekł Billot — serca mi nie zabrakło, tylko ręka chybiła i oko; ślad krwi jednak pokazał, żem nie zupełnie chybił. Ale rozumiesz to pan przecie, hrabio... dodał Billot z goryczą — że pomiędzy ojcem i kochankiem, córka moja nie wahała się wcale. Kiedym wszedł do pokoju Katarzyny, już jej tam nie zastałem.
— I nie widziałeś jej odtąd? — zapytał Charny.
— Nie!... odparł Billot. A poco miałbym się z nią widzieć? Ona wie dobrze, iż gdybym się z nią zobaczył, zabiłbym ją...
Charny poruszył się, patrząc z uczuciem podziwu; trwogi na tę potężną naturę przed nim stojącą.
— Powróciłem do pracy folwarcznej... mówił dalej Billot. — Co mi znaczyło nieszczęście osobiste, byłe Francja była szczęśliwą? Wszak król szedł szczerze po drodze rewolucji?... Wszak miał wziąć udział w święcie federacji?... Wszak miałem go zobaczyć tam, tego dobrego króla, któremu przypiąłem kokardę 16-go lipca i któremu prawie ocaliłem życie 6-go października? Co to za radość będzie dla niego, widzieć całą Francję zebraną na polu Marsowem i zaprzysięgającą jak jeden człowiek zjednoczenie ojczyzny! Na chwilę też, gdym go zobaczył, zapomniałem o wszystkiem, nawet o Katarzynie... Nie! kłamię; ojciec nigdy nie zapomni córki!... On przysiągł także! Zdawało mi się wprawdzie, że przysięga źle, końcem ust! Ale przysiągł, to rzecz główna; przysięga jest przysięgą i każdy uczciwy człowiek jej dotrzyma! Więc dotrzyma jej i król.
Prawda, że przybywszy do Villers-Cotterets, słyszałem, iż król kazał się porwać panu de Favras, ale projekt się nie udał; że król chciał uciec ze swemi ciotkami, ale mu się nie powiodło; że chciał udać się do Saint-Cloud, a stamtąd do Rouen, ale lud się temu sprzeciwił. Słyszałem to wszystko, alem temu nie uwierzył: bo król przysiągł.
Będąc też na jarmarku w Meaux, onegdaj, zdziwiłem się niepomału, kiedy nade dniem, w karecie na przeprzęgu, poznałem króla, królowę i delfina! Niepodobna mi się było omylić, bom przywykł ich widywać w karecie, skoro 16-go lipca towarzyszyłem im z Wersalu do Paryża. Słyszę jednego z tych panów ubranych żółto, jak rzekł: „Na Chaions”! Głos mnie uderzył; obejrzałem się i poznałem, kogo? tego, który mi porwał Katarzynę, możnego szlachcica, który spełniał obowiązek lokaja, pędząc przed pojazdem króla.
Przy tych słowach Billot bystro wpatrywał się w hrabiego, aby zobaczyć, czy dorozumiewa się, że to mowa o bracie jego, Izydorze; ale Charny otarł tylko chustką pot, spływający mu po czole i milczał.
Billot mówił dalej:
— Chciałem się puścić za nim, ale był już daleko: miał dobrego konia, był uzbrojony... ja nie...
Zgrzytnąłem zębami na myśl o tym królu, który wymyka się z Francji i o tym wydziercy, który wymyka się mnie, ale naraz pomyślałem sobie:
„Ha! jam także przysiągł narodowi, a skoro kroi łamie przysięgę swoją, to gdybym ja dotrzymał mojej?... Zapewne tak! zatrzymajmy go! Jestem tylko o pięć mil od Paryża; teraz godzina trzecia zrana, na dobrym koniu będę tam za dwie godziny! Pomówię o tem z panem Bailly, człowiekiem uczciwym, będącym, zdaje mi się, ze stronictwa tych, co dotrzymują przysięgi, przeciwko tym, którzy jej nie dotrzymują“.
To umyśliwszy, ażeby nie tracić czasu, poprosiłem przyjaciela mojego, u którego nocowałem, pocztmistrza w Meaux, ażeby mi pożyczył swego munduru gwardji narodowej, pałasza i pistoletów. Wziąłem najlepszego konia z jego stajni i zamiast truchtem do Villers-Cotterets puściłem się cwałem do Paryża!
Przybyłem w porę: wiedziano już o ucieczce króla, ale nie wiedziano, dokąd uciekł. Pan de Romeuf posłany zesłał przez generała Lafayetta na drogę Yalenciennes. Ale co to jest przypadek: przy rogatce zatrzymano go; zażądał, aby go odstawiono do Zgromadzenia narodowego i wrócił tam właśnie w chwili, gdy pan Bailly, przezemnie zawiadomiony, zdawał o pochodzie Jego królewskiej mości szczegóły najdokładniejsze; pozostawało tylko napisać rozkaz formalny i zmienić kierunek pogoni.
Stało się to w jednej chwili. Puszczono pana de Romeuf na drogę do Chalons, a ja otrzymałem polecenie towarzyszenia mu, które jak pan widzisz, spełniam...
— A teraz... dodał Billot ponuro — dogoniłem króla, który oszukał mnie jako francuza, i jestem spokojny, nie wymknie się. Pozostaje mi dogonić tego, który oszukał mnie jako ojca, a przysięgam ci, panie hrabio, on mi się także nie wymknie!
— Niestety! mój kochany panie Billot — rzekł Charny z westchnieniem — mylisz się!
— Jakto?
— Powiadam, że ten nieszczęśliwy, o którym mówisz, już ci się wymknął!
— Uciekł?... zawołał Billot z nieopisanym wyrazem gniewu.
— Nie!... odrzekł Charny — umarł!
— Umarł?... zawołał Billot drgnąwszy mimowolnie i ocierając czoło, które się nagle okryło potem.
— Umarł!... powtórzył Charny — i ta krew, którą widzisz, to jego krew.... A jeżeli wątpisz, zejdź proszę, a znajdziesz ciało leżące w małem podwórku, prawie podobnem do Wersalskiego; umarł, za tę samą sprawę, jak tamten w Wersalu!
Billot spoglądał na hrabiego, który przemawiał doń głosem łagodnym, choć łzy spływały mu z oczu. Naraz wydając krzyk, zawołał:
— A! jest więc sprawiedliwość w niebie!
I wybiegając z pokoju rzekł:
— Panie hrabio, wierzę pańskim słowom; ale chcę się przekonać na własne oczy, że stało się zadość sprawiedliwości.
Charny patrzył za oddalającym się, tłumiąc westchnienia i ocierając łzy.
Następnie, wiedząc, że niema minuty do stracenia, wszedł do pokoju królowej i idąc prosto ku niej — zapytał ucicha:
— Pan de Romeuf?
— Jest naszym — odparła królowa.
— Tem lepiej; bo z tamtej strony niema się czego spodziewać.
— Cóż więc robić?... zapytała królowa.
— Zyskiwać na czasie, aż przybędzie pan de Bouillé.
— Ale czy przybędzie?
— Przybędzie, bo ja udam się po niego.
— O!.... zawołała królowa — ulice są zapchane, hrabio, ciebie znają, nie przejdziesz i zabiją cię! Olivierze! Olivierze!
Ale Charny uśmiechając się, otworzył okno, wychodzące na ogród, posłał ostatnią obietnicę królowi, ostatni ukłon królowej i przebył te piętnaście stóp, które go oddzielały od ziemi.
Królowa wydała okrzyk przerażenia i głowę ukryła w rękach; ale młodzież pobiegła do okna, i okrzykiem radości odpowiedziała na okrzyk trwogi królowej.
Charny przelazł przez mur ogrodu i znikł po drugiej stronie muru.

Było to w samą porę: jednocześnie Billot ukazał się na progu pokoju.

ROZDZIAŁ IX.
PAN DE BOUILLE.

Zobaczmy, co przez te trwożne godziny uczynił margrabia de Bouillé, którego z taką niecierpliwością oczekiwano w Varennes — i na którym polegały ostatnie nadzieje rodziny królewskiej.
O dziewiątej wieczorem, to jest prawie w chwili, gdy zbiegowie zdążali do Clermont, margrabia de Bouillé opuścił Stenay z synem swym Ludwikiem i pędził ku Dun dla zbliżenia się do króla.
Przybywszy jednak ćwierć mili do tego miasta, obawiał się, aby kto nie zauważył jego obecności. Zatrzymał się więc wraz z towarzyszami na drodze, i legli w rowie wszyscy, konie trzymając za sobą.
Czekali tam; a była to godzina, w której według wszelkiego prawdopodobieństwa, miał się niebawem ukazać kurjer królewski.
W podobnej okoliczności minuty wydają się godzinami; godziny wiekami.
Usłyszeli bijącą z tą powolnością, którą oczekujący chcieliby uregulować według bicia serca, godzinę dziesiątą, jedenastą, dwunastą, pierwszą, drugą i trzecią zrana...
Pomiędzy drugą a trzecią zaczęło świtać, a przez te sześć godzin oczekiwania, każdy szelest, jaki przychodził do uszu, czyto zbliżający się, czy oddalający, niósł im nadzieję lub zawód.
Gdy się rozwidniło, gromadka była w rozpaczy.
Margrabia de Bouillé myślał, że musiał zajść jakiś — wypadek, ale, nie wiedząc jaki, nakazał odwrót do Stenay, ażeby znajdując się w pośrodku sił swoich, mógł o ile można oddziałać przeciw niemu.
Siedli więc na koń i krokiem wolnym wyruszyli ku Stenay.
O pół ćwierci mili od miasta, Ludwik de Bouillé obróciwszy się spostrzegł zdala za sobą kurzawę, wzniesioną szybkim biegiem koni.
Stanęli i czekali.
W miarę zbliżania się nowych tych jeźdźców poznawano ich.
Byli to panowie Juljusz de Bouillé i de Raigecourt.
Oddział posunął się ku nim.
W chwili zbliżenia wszystkie usta z tego oddziału uczyniły jedno zapytanie, na które spotkani dali jedną odpowiedź:
— Co się stało?
— Króla zatrzymano w Varennes.
Było to około czwartej zrana.
Wieść była straszną, tem straszniejszą, że dwaj młodzi ludzie, umieszczeni na skraju miasta, w hotelu pod Wielkim-Monarchą, gdzie ich znienacka zaskoczyło zaburzenie, zmuszeni byli przebijać się przez tłum, nie mając żadnej wiadomości dokładnej.
Jednakże, jakkolwiek straszna była wieść, nie zniszczyła całej nadziei.
Margrabia de Bouillé, jak wszyscy oficerowie wyżsi, polegający na karności bezwzględnej, sądził, nie myśląc o przeszkodach, że wszystkie jego rozkazy zostały wykonane.
Otóż, jeżeli króla zatrzymano w Varennes, wszystkie oddziały, które otrzymały rozkaz, ażeby ciągnęły za królem, musiały przybyć do Varennes.
Te rozmaite odziały miały się składać ze czterdziestu huzarów pułku Lauzun, dowodzonych przez księcia de Choiseul; z trzydziestu dragonów dowodzonych przez pana Dandoins; ze stu czterdziestu dragonów Clermonckich, dowodzonych przez pana de Damas; nareszcie z sześćdziesięciu huzarów Vareńskich, pod dowództwem Juljusza de Bouillé i Raigecourta, z któremi jednak młodzi ci oficerowie nie mogli się porozumieć w chwili odjazdu, ale którzy w ich nieobecności pozostawali pod dowództwem pana de Rohring.
Prawda i to, że nie chciano z niczem się zwierzać panu Rohrigowi, młodzieńcowi 20-letniemu; ale ten otrzymywał rozkazy od innych dowódców: panów Choiseul, Dandoins, Damas, i zapewne przyłączy swój oddział do tych, które pośpieszą na pomoc królowi.
Król więc w tej chwili powinienby mieć koło siebie ze stu huzarów i ze stu osiemdziesięciu dragonów.
To tyle ile potrzeba, aby stawić czoło powstaniu, w mieścinie, zamieszkałej przez tysiąc osiemset dusz.
Widzieliśmy, jak wypadki zawodziły strategiczną rachubę pana de Bouillé.
Niebawem też wyszło to na jaw.
Gdy panowie Juljusz de Bouillé i Raigecourt udzielali wiadomości generałowi, spostrzeżono pędzącego cwałem jeźdźca.
Wszystkie oczy zwróciły się ku niemu: był to Rohrig.
Generał, poznając młodzieńca, puścił się ku niemu. Był on w tem usposobieniu umysłu, kiedy człowiek pragnie, jeśli może, nawet na niewinnego zwalić ciężar swojego gniewu.
— Co to znaczy, mój panie?... zawołał generał — dlaczego opuściłeś swój posterunek?
— Wybacz mi panie generale!... odparł Rohrig — ale przebywam tu z rozkazu pana de Damas.
— A czy pan de Damas jest w Varennes ze swymi dragonami?
— Pan de Damas jest w Varennes bez swoich dragonów, panie generale, tylko z oficerem, adjutantem i kilku ludźmi....\
— A inni?
— Inni nie chcieli iść.
— A pan Dandoins i jego dragoni?... zapytał generał.
— Powiadają, że są jeńcami w Sainte-Ménéhould.
— Ależ... zawołał generał — przynajmniej pan de Choiseul jest w Varennes ze swoimi huzarami i z waszymi?
— Huzarzy pana de Choiseul przeszli na stronę ludu, i wykrzykują: „Niech żyję naród!“ Moich strzeże w koszarach gwardja narodowa Vareńska.
— I pan nie stanąłeś na ich czele i nie uderzyłeś na ten motłoch, nie przedarłeś się do króla?
— Pan generał zapomina, że nie otrzymałem żadnego rozkazu, że zwierzchnikami moimi byli panowie Juljusz de Bouillé i de Raigecourt, i że zgoła nie wiedziałem, iż Jego królewska mość ma przejeżdżać przez Varennes.
— To prawda... wyrzekli razem Juljusz i Raigecourt, poświadczając słuszność.
— Na pierwszy hałas jaki usłyszałem... mówił dalej podporucznik — wyszedłem na ulicę, aby zasięgnąć wiadomości. Mówiono, że zatrzymano karetę, w której miał siedzieć król z rodziną, i że osoby z tej karety zaprowadzono do prokuratora gminy. Udałem się ku domowi prokuratora gminy. Było tam mnóstwo ludzi uzbrojonych; bito w bębny, dzwoniono na alarm...
W pośród tej wrzawy uczułem trącenie w ramię. Obejrzałem się i zobaczyłem pana de Damas, mającego surdut na mundurze.
— Pan jesteś dowódcą huzarów Vareńskich?... zapytał mnie.
— Ja, panie generale — odparłem.
— Czy znasz pan mnie?
— Pan jesteś hrabia Karol de Damas.
— Więc siadaj na koń, nie tracąc sekundy, jedź do Dum, do Stenay... pędź, póki nie spotkasz pana margrabiego de Bouillé, powiedz mu, że dragoni są jeńcami w Sainte-Ménéhould, że mnie dragoni odstąpili, że dragoni Choiseula grożą przejściem na stronę ludu, a król z rodziną, zatrzymany w tym domu, w panu de Bouillé tylko ma nadzieję.
— Na taki rozkaz, panie generale, mniemałem, żem nie powinien uczynić żadnej uwagi, ale, że przeciwnie, obowiązkiem moim jest być posłusznym ślepo. Wsiadłem na konia pędziłem co tchu starczyło i jestem...
— I nic innego Damas panu nie powiedział?...
— Owszem, powiedział mi jeszcze, że użyją wszelkich sposobów dla zyskania na czasie, aby panu, panie generale, dać możność przybycia do Varennes.
— Trudna rada — rzekł pan de Bouillé widzę, że każdy uczynił, co mógł. Na nas teraz kolej uczynić, co będzie można najlepszego.
I zwracając się do hrabiego Ludwika, rzekł:
— Ludwiku, ja pozostaje tu. Ci panowie obniosą rozkazy, jakie wydam. Naprzód, oddziały z Mouza i Dun pomaszerują natychmiast na Varennes, strzegąc przeprawy przez Mozę i rozpoczną atak. Panie de Rohring ponieś im ten rozkaz odemnie, i powiedz, że będą popierani zbliska.
Młodzieniec, któremu wydano rozkaz, skłonił się i pojechał w kierunku Dun, dla wykonania polecenia.
Margrabia de Bouillé mówił dalej:
— Panie de Raigecourt, jedź naprzeciw pułku szwajcarskiego Castelli, który ciągnie na Stenay; gdziekolwiek go napotkasz, powiedz mu jakie jest położenie, powtórz mój rozkaz, ażeby podwoił etapy. Ruszaj!...
Następnie, zwróciwszy się do swego syna Juljusza, wyrzekł:
— Juljuszu, zmień konia w Stenay i jedź do Montmédy, Niech pan de Klingin pchnie na Dun pułk piechoty nassauskiej, który stoi w Montmédy, a sam osobiście uda się do Stenay. Ruszaj!...
Młodzieniec skłonił się i z kolei popędził.
Nareszcie, zwracając się do starszego syna, zapytał:
— Ludwiku, czy królewski pułk niemiecki jest w Stenay?...
— Tak, ojcze.
— Czy otrzymał rozkaz, ażeby był gotów o świcie?...
— Sam, ojcze, rozkaz ten oznajmiłem od ciebie pułkownikowi.
— Przyprowadź mi go, ja poczekam tu, na drodze, może nadejdą jakie inne wieści. Pułk niemiecki jest pewny, nieprawdaż?...
— Tak, ojcze.
— To wystarczy, pójdziemy z nim na Varennes. Ruszaj!...
Hrabia Ludwik pomknął cwałem.
W dziesięć minut powrócił.
— Pułk niemiecki idzie za mną!... rzekł do generała.
— Zastałeś go więc w gotowości do pochodu?...
— Nie, i to mnie wielce zdziwiło. Musiał dowódca źle mnie zrozumieć wczoraj, kiedym mu powtarzał twój rozkaz, ojcze, bo go zastałem w łóżku. Ale wstaje i przyrzekł mi, że sam pójdzie do koszar, ażeby przyśpieszyć wymarsz. Obawiając się, ażebyś się nie niecierpliwił, ojcze, przybyłem wytłomaczyć ci przyczynę opóźnienia.
— Dobrze!... powiedział generał. Więc pułk nadciągnie?...
— Dowódca zapewnił mnie, że idzie za mną.
Czekano dziesięć minut, potem kwadrans, potem dwadzieścia minut. Nikogo nie było widać.
Generał niecierpliwie spojrzał na syna.
— Pojadę tam raz jeszcze, ojcze — powiedział tenże.
I puszczając konia galopem, powrócił do miasta.
Czas, jakkolwiek długi wobec niecierpliwości pana de Bouillé, źle był użyty przez dowódcę pułku: zaledwie gotowych było kilku ludzi. Młodzieniec narzekał gorzko, ponowił rozkaz generała i na wyraźną obietnicę dowódcy, że za pięć minut on i jego żołnierze wyruszą z miasta, powrócił do ojca.
Wracając, zauważył, że brama przez którą już przejeżdżał cztery razy, strzeżona była przez gwardję narodową.
Czekano znowu pięć minut, dziesięć, kwadrans, nikogo nie było widać.
A jednak pan de Bouillé rozumiał, że każda minuta stracona była rokiem ujętym więźniom z życia.
Spostrzeżono kabrjolet na drodze od strony Dun.
Był to kabrjolet Leonarda, który im dalej jechał, tem hardziej był zmartwiony.
Pan de Bouillé zatrzymał go; ale w miarę jak biedny chłopiec oddalał się od Paryża, myśl o bracie, którego wiózł kapelusz i surdut, i o pani l‘Aage, którą on tylko czesać umiał, coraz częściej przychodziły mu do głowy i sprawiały tam taki chaos, że pan de Bouillé nie mógł z niego wydobyć nic, coby miało choć trochę sensu.
Rzeczywiście, Leonard wyjechawszy z Varennes przed zatrzymaniem króla, nic nowego nie mógł powiedzieć margrabiemu de Bouillé.
Drobny wypadek ten zajął przez kilka minut cierpliwość generała. Wreszcie upłynęła już godzina od czasu wydania rozkazu dowódcy pułku niemieckiego, margrabia de Bouillé kazał synowi wrócić po raz trzeci do Stenay i nie wracać bez pułku.
Hrabia Ludwik pojechał wściekły.
Kiedy przybył na miejsce gniew jego jeszcze się powiększył; zaledwie pięćdziesięciu ludzi siedziało na koniach.
Zaczął od tego, że wziął tych pięćdziesięciu ludzi i z niemi zajął bramę, która zapewniała mu wolne wnijście i wyjście; potem wrócił do generała, wciąż zapewniając go, że tym razem idzie za nim dowódca z wojskiem.
Tak myślał. Ale dopiero w dziesięć minut potem, kiedy zamierzał po raz czwarty udać się do miasta, spostrzeżono czoło pułku niemieckiego.
W każdej innej okoliczności, margrabia de Bouillé byłby kazał aresztować pułkownika jego własnym ludziom; ale w takiej chwili obawiał się rozdrażniać dowódców i żołnierzy. Poprzestał więc na zrobieniu mu kilku wyrzutów za jego opieszałość; potem, przemawiając do żołnierzy, powiedział im, jakie zadanie honorowe mają do spełnienia, i jako nietylko wolność, ale życie króla i jego rodziny od nich zależy. Przyrzekł oficerom zaszczyty, żołnierzom nagrody, a na początek rozdzielił czterysta luidorów pomiędzy ostatnich.
Przemowa zakończona tym ostatnim ustępem wywołała efekt oczekiwany. Zabrzmiał ogromny okrzyk: „Niech żyje król!“ i cały pułk ruszył dobrym kłusem ku Varennes.
W Dun zastali na straży mostu na Mozie oddział, złożony z trzydziestu ludzi, których pan Deslon tam postawił, opuszczając Dun wraz z Charnym.
Zabrano tych trzydziestu ludzi i ruszono w dalszą drogę.
Do przebycia miano cztery mile po drodze nierównej, a trzeba było przecież przyjść z wojskiem, któreby mogło wytrzymać napad, albo uderzyć siłą.
Czuć było jednak, że wkraczali w kraj nieprzyjacielski. Na prawo i na lewo w wioskach bito we dzwony; przed sobą słyszeli trzask jakby ręcznej broni.
Szli naprzód wciąż.
W Grange-au-Bois jeździec z gołą głową, schylony na koniu, zdający się pożerać przestrzeń, ukazał się, dając znaki z oddali. Przyśpieszają kroku; pułk i jeździec zbliżają się.
Tym jeźdźcem był hrabia de Charny.
— Do króla, panowie!... do króla!... — woła zdaleka, skoro tylko zasłyszeć go można.
— Do króla!... niech żyje król!... — krzyknęli razem oficerowie i żołnierze.
Charny stanął w szeregach, w trzech słowach tłómaczy położenie: król był jeszcze w Varennes, kiedy się hrabia wydalił; nie wszystko więc jest stracone.
Konie znużyły się bardzo, ale mniejsza, dano im dosyć owsa; ludzie rozgrzani byli przemową i luidorami generała de Bouillé, pułk pędzi jak huragan przy okrzykach: „Niech żyje król!“...
W Crepy spotykają księdza, ale to ksiądz konstytucyjny: widzi całe to wojsko, śpieszące ku Varennes.
— Śpieszcie!... śpieszcie!... — powiada — na szczęście, przybędziecie zapóźno.
Strzały słychać coraz bliższe.
To Deslon z siedemdziesięciu swymi huzarami rozprawia się z gwardją narodową prawie równie liczną.
Uderzają na gwardję narodową, rozpraszają, przechodzą.
Ale tu dowiadują się od pana Deslon, że około godziny ósmej zrana król wyjechał z Varrennes.
Margrabia da Bouillé dobywa zegarek, dochodzi dziewiąta.
— Ha!... jeszcze nadzieja nie stracona. Niema co myśleć o przejściu przez miasto z powodu barykad; obejdziemy Varennes.
Obejdziemy je z lewej strony, z prawej niepodobna, z powodu warunków gruntu.
Z lewej będą mieli do przebycia rzekę. Ale Charny zapewnia, że znajdzie się bród.
Zostawiają Varennes na prawo, rzucają się na łąki, znajdują rzekę. Charny pierwszy skacze w nią z koniem, za nim panowie de Bouillé, potem oficerowie, następnie żołnierze. Prąd rzeki niknie pod końmi i mundurami. W dziesięć minut przebyli brodem.
Przejście to przez wodę bieżącą orzeźwiło konie i ludzi. Puścili się cwałem, zmierzając drogą ku Clermont.
Naraz Charny, wyprzedzający wojsko o dwadzieścia kroków, staje i wydaje okrzyk; znajduje się nad brzegiem kanału głęboko wykopanego, którego brzegi równają się z ziemią.
Zapomniał o tym kanale, który zaznaczył jednak w swych pracach topograficznych. Kanał ten ciągnie się przeszło milę, a wszędzie przedstawia tę samą trudność przejazdu.
Jeżeli go nie przebędą natychmiast, nie przebędą nigdy.
Charny daje przykład, rzuca się pierwszy w wodę; kanał brodu niema, ale koń hrabiego silnie płynie na drugi brzeg.
Ale brzeg jest bardzo stromy i śliski, tak, że nie mogą się zaczepić podkowy konia.
Kilka razy Charny usiłuje się wydostać; ale pomimo całej umiejętności biegłego jeźdźca, zawsze koń jego po rozpaczliwych wysiłkach, spada w tył z braku oparcia dla nóg przednich i topi się w wodzie sapiąc ciężko.
Charny rozumie, że czego nie może dokonać jego koń, szlachetnej krwi i wyborowy, tego nie dokona czterysta koni szwadronowych.
Daremne usiłowanie, fatalność; król i królowa zgubieni, a ponieważ nie mógł ich ocalić, pozostaje mu jeden obowiązek do spełnienia, zginąć wraz z nimi.
Próbuje ostatniego wysiłku, bezpożytecznego jak i inne, dla dostania się na ląd; wśród tego wysiłku zatopił pałasz w mule aż do połowy klingi.
Pałasz pozostał jako punkt oparcia niepotrzebny dla konia, ale przydatny dla jeźdźca.
Jakoż, Charny porzuca strzemiona i uzdę; pozostawia konia szamocącego się bez jeźdźca w tej wodzie złowrogiej, płynie ku pałaszowi, chwyta go ręką, gramoli się, po kilku daremnych usiłowaniach stawia nareszcie na nim nogę i rzuca się na brzeg.
Obraca się wtedy i po drugiej stronie kanału widzi pana de Bouillé i jego syna płaczących z gniewu, wszystkich żołnierzy ponurych i nieruchomych, którzy po walce, jaką w ich oczach odbył pan de Charny, widzą, że daremnie usiłowaliby przebyć ten kanał.
Margrabia de Bouillé łamie ręce rozpaczliwie, on, któremu dotychczas wszystko się wiodło, on, który w armji dał początek przysłowiu: Szczęśliwy jak Bouillé!
— O! panowie!... zawołał głosem bolesnym — czyż powiecie jeszcze, żem ja szczęśliwy!
— Nie, generale, odparł Charny z drugiego brzegu, ale bądź pan spokojny, powiem, że uczyniłeś wszystko, co człowiek mógł uczynić, a kiedy ja to powiem, uwierzą mi. Bądźcie zdrowi!...
I pieszo, przez pola, powalany błotem, zmoczony, rozbrojony z pałasza, który został w kanale, rozbrojony z pistoletów, których proch przemókł, Charny biegnie i znika za drzewami, które jak szyldwachy stoją na rozdrożu.
Oto właśnie droga, którą uprowadzają króla i rodzinę. Dość iść po tej drodze, ażeby się z nimi połączyć.
Charny obraca się po raz ostatni i nad brzegami przeklętego kanału widzi pana de Bouillé z wojskiem, który mimo uznanej niemożności przebycia, nie może się zdecydować na odwrót.
Daje im ostatni znak, zgubiony w przestworzu, potem zwraca się na drogę, skręca i wszystko przed nim znika.

Tylko dla orjentowania się w dalszej podróży, słyszy ogromny hałas który go poprzedza, krzyki, groźby, śmiechy i przekleństwa dziesięciu tysięcy łudzi.

ROZDZIAŁ X.
ODJAZD.

Wiemy jak król odjechał.
Pozostaje nam jednak powiedzieć kilka słów o tym odjeździe i o tej podróży, w ciągu której zobaczymy spełniające się losy różnych wiernych sług i ostatnich przyjaciół, przez fatalność, przypadek lub poświęcenie, zgromadzonych około umierającej monarchji.
Powróćmy więc do domu pana Sausse.
Zaledwie Charny dotknął ziemi, drzwi się otworzyły i Billot ukazał się na progu.
Twarz jego była ponura, oko badawcze i głębokie; odbył przegląd wszystkich osób dramatu i wzrok jego uczynił dwa spostrzeżenia.
Hrabia de Charny uciekł; było to widoczne; hrabiego już nie było, a pan de Damas zamykał za nim okno, przechylając się naprzód. Billot mógłby był nawet zobaczyć, jak hrabia przesadzał mur ogrodowy.
Następnie zauważył rodzaj przymierza, zawartego między królową a panem de Romeuf.
Za Billotem, pierwszy pokój napełnił się ludźmi uzbrojonymi w strzelby, kosy lub pałasze, których jednak dzierżawca wypchnął skinieniem ręki.
Ludzie ci zdawali się instynktownie, jakby pod wpływem magnetycznym, ulegać temu wodzowi, plebejuszowi jak i oni, w którym odgadywali patrjotyzm równy ich patrjotyzmowi, powiedzmy raczej nienawiść równą ich nienawiści.
Billot rzucił wzrok za siebie; wzrok ten krzyżując się ze spojrzeniami ludzi uzbrojonych, powiedział mu, że może liczyć na nich, nawet gdyby przyjść miało do gwałtu.
— I cóż — zapytał pana de Romeuf — czy zgodzili się odjechać?
Królowa rzuciła na Billota jedno z tych spojrzeń, któreby mogły w proch zetrzeć, gdyby miały moc piorunu.
I, nie odpowiadając, usiadła na fotelu.
— Król prosi jeszcze o kilka chwil — odpowiedział pan de Romeuf — nikt nie spał przez całą noc i Najjaśniejsi państwo są bardzo znużeni.
— Panie de Romeuf — odrzekł Billot — pan wiesz aż nadto dobrze, iż Najjaśniejsi państwo żądają kilku chwil nie dlatego, że są znużeni, ale że spodziewają się, iż przez te kilka chwil nadciągnie pan de Bouillé. Ale, dodał Billot, niech Najjaśniejsi Państwo raczą wiedzieć, że jeżeli nie zechcą pójść z dobrej woli, pociągną ich za nogi aż do powozu.
— Nędzniku! — krzyknął pan de Damas, rzucając się ku Billotowi z pałaszem w ręku.
Ale Billot skrzyżował ręce.
Istotnie, nie potrzebował bronić się sam; z dziesięciu ludzi wbiegło z pierwszego pokoju do drugiego, i pan Damas znalazł się zagrożonym naraz przez dziesięciu.
Król widział, że dosyć jednego skinienia, a dwaj jego oficerowie przyboczni, pan de Choiseul i pan de Damas, oraz kilku innych, którzy byli przy nim, zostaną zamordowani.
— Dobrze — rzekł — każcie założyć do powozu. Odjeżdżamy.
Jedna z dam królowej, pani Brunier, krzyknęła i zemdlała.
Krzyk ten obudził dzieci.
Delfin jął płakać.
— O! panie!... odezwała się królowa do Billota, czyż sam nie masz dziecka, że jesteś tak okrutnym dla matki?
Billot drgnął; ale natychmiast z gorzkim uśmiechem:
— Nie, Najjaśniejsza Pani!... odparł — już nie mam.
Następnie zwróciwszy się do króla, rzekł:
— Niema potrzeby zakładać, konie już założone.
— To niech powóz zajedzie.
— Jest już u bramy.
Król podszedł do okna od ulicy i rzeczywiście spostrzegł powóz zaprzężony; w pośród ogromnego hałasu, jaki grzmiał na ulicy, nie słyszał zbliżenia się powozu.
Lud zobaczył króla przez szyby.
Straszliwy okrzyk, a raczej straszliwa groźba ozwała się w tłumie.
Pan de Choiseul podszedł do królowej.
Król zbladł.
— Co Wasza królewska mość rozkaże?... zapytał. — Ja i moi towarzysze wolimy umrzeć, niż patrzeć na to, co się dzieje.
— Czy sądzisz pan, że pan de Charny ocalał? — cicho i żywo zapytała królowa.
— O; co do tego, jestem najpewniejszy.
— Więc jedźmy; ale na imię nieba, więcej jeszcze dla was, niż dla nas, pan i pańscy towarzysze nie opuszczajcie nas.
Król zrozumiał obawę królowej.
— Istotnie — rzekł — panowie Choiseul i Damas towarzyszą nam, a ja nie widzę ich koni.
— To prawda — poparł pan Romeuf, zwracając się do Billota — nie możemy przeszkadzać, ażeby ci panowie nie towarzyszyli Ich królewskim mościom.
— Ci panowie — odrzekł Billot — pojadą za Najjaśnieiszem Państwem, jeżeli mogą; nasze rozkazy wyrażają, ażebyśmy sprowadzili króla i królowę, a o tych panach nie mówią.
— A ja oświadczam — odezwał się król z mocą większą, niżby się po nim spodziewać było można — że nie pojadę, aż ci panowie będą mieli konie.
— Cóż wy na to? zapytał Billot, zwracając się do ludzi zapełniających pokój. Król nie pojedzie, aż ci panowie będą mieli konie.
Ludzie w śmiech.
— Poślę po nie, rzekł pan da Romeuf.
Ale pan de Choiseul, postępując krok naprzód i zastępując mu drogę, rzekł:
— Nie odchodź pan od Ich królewskich mości. Misja pańska daje ci pewną władzę nad ludem i honor pański leży w tem, ażeby włos nie spadł z głowy Najjaśniejszych Państwa.
Pan de Romeuf się cofnął.
Billot wzruszył ramionami.
— To dobrze, rzekł, ja pójdę.
Ale obracając się na progu drzwi:
— Spodziewam się, że zaraz za mną pójdą inni... dodał, marszcząc brwi.
— O! bądźcie spokojni!... mówili ludzie z wybucham śmiechu, wskazującym, że w razie oporu nie można od nich oczekiwać żadnej względności.
I rzeczywiście, ludzie ci doszli do takiego stopnia rozdrażnienia, że z pewnością użyliby gwałtu, albo strzelili do każdego, coby chciał uciekać.
Billot nie potrzebował nawet wracać na górę.
Jeden z ludzi stał przy oknie, śledząc oczyma, co działo się na ulicy.
— Oto są już konie... rzekł — w drogę!
— W drogę!... powtórzyli jego towarzysze.
Król ruszył naprzód.
Następnie szedł pan de Choiseul, podając rękę królowej; potem pan Damas pod rękę z księżną Elżbietą; dalej pani de Tourzel z dwojgiem dzieci, a około nich reszta wiernej drużyny.
Pan de Romeuf, jako deputat od Zgromadzenia narodowego, a tem samem obleczony w charakter nietykalności, miał misję czuwania nad orszakiem królewskim.
Ale, prawdę powiedziawszy, pan de Romeuf sam wielce potrzebował, aby czuwano nad nim: posłuch się rozszedł, że on nietylko miękko wykonał rozkazy Zgromadzenia, ale nadto, że jeżeli nie czynnie, to przez opieszałość ułatwił ucieczkę jednemu z najwierniejszych sług królewskich, który dlatego tylko opuścił królewskie osoby, ażeby dać panu de Bouillé rozkaz przybycia im na pomoc.
Pan de Romeuf usłyszał koło siebie, w połączeniu z groźbą, wyrazy: arystokrata i zdrajca.
Wsiedli do powozu w tym samym porządku, w jakim szli po schodach.
Pan de Valory zbliżył się do króla.
— Najjaśniejszy Panie!... rzekł, koledzy moi i ja prosimy Waszą królewską mość o łaskę.
— O jaką panowie?... odpowiedział król, zdziwiony, że jest jeszcze jakaś łaska, którą może rozporządzać.
— O łaskę, Najjaśniejszy Panie. Kiedy nie mamy szczęścia służyć wam jako wojskowi, pozwól abyśmy zajęli przy was miejsce, jako wasi słudzy.
— Jako słudzy, panowie?... zawołał król, niepodobna!
Ale pan de Valory skłonił się.
— Najjaśniejszy Panie!... rzekł; w położeniu, w jakiem się znajduje Wasza królewska mość, miejsce takie przyniosłoby zaszczyt nawet książętom krwi; tembardziej takim biednym szlachcicom, jak my.
— Niechże i tak będzie, panowie... rzekł król ze łzami w oczach; pozostańcie i nie odstępujcie już nas wcale.
Tym sposobem dwaj młodzieńcy, zamieniając w rzeczywistość swoją liberję i rzekome obowiązki kur jerów, usiedli na koźle.
Pan de Choiseul zamknął drzwiczki od powozu.
— Panowie!... rzekł król, daję wyraźny rozkaz, ażeby mnie zawieziono do Montmédy. Pocztyljon, do Montmédy!
Ale głos jedyny, głos ogromny, głos nie już jednej ale dziesięciu ludności zebranych razem, krzyknął:
— Do Paryża! do Paryża! Potem, w chwili milczenia, Billot końcem pałasza, ukazując drogę, rzekł:
— Pocztyljoni, drogą do Clermont!
Powóz ruszył według jego rozkazu.
— Biorę was wszystkich na świadków, że mi zadają gwałt!... odezwał się Ludwik XVI.
Potem nieszczęśliwy król, wyczerpany tym wysiłkiem woli przechodzącym wszystkie, jakie uczynił dotąd, opadł w głąb powozu między królowę i księżnę Elżbietę.
Powóz puścił się w drogę.
Po pięciu minutach, zanim powóz ujechał dwieście kroków, usłyszano poza nim wielkie krzyki.
Królowa najpierwsza wychyliła głowę za drzwiczki od karety.
Ale prawie w tejże chwili cofnęła się w głąb, oburącz zakrywając oczy:
— Nieszczęście!... zawołała, pana Choiseula mordują.
Król próbował się poruszyć, ale królowa i księżna Elżbieta pociągnęły go w tył. Zresztą kareta wyjechała na róg ulicy i niepodobna było już zobaczyć.
Oto co się działo.
Przed bramą pana de Sausse, panowie Choiseul i Damas wsiedli na konie; ale koń pana de Romeuf, którego wreszcie wziął na poczcie, znikł niewiadomo gdzie.
Zatem Romeuf, Floriac i adjutant Foucq, szli pieszo, spodziewając się znaleźć jakie konie dragońskie, albo huzarskie, gdyby im dragoni lub huzarzy, pozostawszy wiernymi, chcieli je ofiarować, albo też jakiebądź inne konie opuszczone.
Zaledwie jednak uszli piętnaście kroków, kiedy pan de Choiseul spostrzegł u drzwiczek karety, którą eskortował, że Romeuf, Floirac i Foucq, mogą być lada chwila ogarnięci, rozproszeni i zduszeni przez tłum.
Zatrzymał się więc na chwilę, puścił karetę, i sądząc, że Romeuf, z tytułu misji, jaką mu powierzono, może z pomiędzy wszystkich narażonych na niebezpieczeństwo, największą przysługę oddać rodzinie królewskiej, woła na swego służącego Jamesa Brisacka, zmieszanego z całym tym tłumem:
— Mojego drugiego konia panu de Romouf!
Zaledwie to wymówił, lud rozdrażniony, otoczył krzycząc:
— To hrabia Choiseul, to jeden z tych, którzy chcieli uprowadzić króla! Śmierć arystokracie! śmierć zdrajcy!
Wiadomo z jaką szybkością w zaburzeniach ludowych skutek następuje po groźbie.
Choiseul zerwany z siodła, pada w tył i znika pochłonięty w tej otchłani strasznej, która zwie się tłumem, a z której w owym czasie namiętności śmiertelnych, człowiek wychodził tylko w kawałkach.
Ale w chwili gdy padał, pięciu ludzi rzuciło mu się na pomoc.
Byli to: Damas, Floirac, Romeuf, adjutant Foucq i tenże sam służący James Brisack, z którego rąk wydarto konia i który tym sposobem, mając ręce wolne, mógł ich użyć na obronę pana.
Nastąpiła chwila straszliwego zamętu.
Przeciw wszelkiemu prawdopodobieństwu, pan de Choiseul, ani umarł, ani nie był ranny, a przynajmniej nie miał ran ciężkich.
Żandarm jakiś odparł lufą od swego muszkietu kosę, wymierzoną przeciwko niemu. Brisack odbił drugi podobny cios kijem, wydartym jednemu z napastników.
Kij złamano, jak trzcinę, ale cios odbity zranił tylko konia Choiseula.
Wtedy adjutantowi Foucq przyszła myśl krzyknąć:
— Do mnie dragony!
Kilku żołnierzy przybiegło na ten okrzyk, i ze wstydu niechcąc dopuścić do zamordowania człowieka, który nimi dowodził, przedarli się do niego.
Sam Romeuf rzucił się naprzód.
— W imię Zgromadzenia narodowego, którego jestem mandatarjuszem, w imię generała Lafayetta, którego jestem deputatem — zawołał, prowadźcie tych panów do magistratu.
Te dwa imiona: Zgromadzenia narodowego i generała Lafayetta, używały wtedy całej popularności, wywarły też wrażenie.
— Do magistratu! do magistratu! — wołano zewsząd.
Ludzie dobrej woli pomogli i Choiseul z towarzyszami pociągnięci zostali do domu rady miejskiej.
Prowadzono ich tam z półtorej godziny; każda minuta była groźbą, albo usiłowaniem zadania im śmierci; każde miejsce, pozostawione próżnem przez obrońców więźni, zaraz świeciło ostrzem pałasza, trójzębem wideł albo kosą.
Przybyli nareszcie do magistratu; tu jeden tylko pozostał urzędnik miejski, bardzo zafrasowany odpowiedzialnością jaka na nim ciążyła.
Dla zrzucenia z siebie tej odpowiedzialności rozkazał iżby Choiseul, Damas i Floirac zamknięci byli w więzieniu i pilnowani przez gwardję narodową.
Pan de Romeuf oświadczył wtedy, że nie chcę się rozstać z Choiseulem, który na to wszystko naraził się dla niego.
Urzędnik miejski rozkazał wtedy, ażeby i pan de Romeuf poszedł do więzienia razem z innymi.
Na znak przez Choiseula dany służącemu, ten wymknął się, będąc zbyt małą figurą, aby się nią zajmowano.
Pierwszem jego staraniem, jako masztelerza, było zajęcie się końmi.
Dowiedział się, że konie, prawie zdrowe, stoją w gospodzie, pilnowane przez kilku urzędników.
Upewniwszy się co do tego, wszedł do kawiarni, kazał dać sobie herbaty, pióro i atrament, i napisał do pani Choiseul i pani Grammont, aby je uspokoić co do losu i syna i siostrzeńca, który według wszelkiego prawdopodobieństwa ocaleje, skoro jest więźniem.
Biedny James Brisack zapędził się za daleko, zwiastując te dobre wieści. Tak, pan de Choiseul był w więzieniu i pod strażą gwardji miejskiej; ale zapomniano postawić szyldwachów przy dymnikach, a przez te dymniki walono do więźniów z karabinów.
Musieli więc chować się po kątach.
To położenie krytyczne trwało dwadzieścia cztery godzin, w ciągu których Romeuf z dziwnem poświęceniem siebie, nie chciał opuścić swych towarzyszów.
Nareszcie, 24-go czerwca, gdy przybyła gwardja narodowa z Verdun, pan de Romeuf wyjednał, ażeby więźniowie jej byli wydani, i nie opuścił ich, aż otrzymał od oficerów słowo honoru, że czuwać będą na nimi dopóki nie będą osadzeni w więzieniu trybunału najwyższego.
Co do biednego Izydora de Charny, ciało jego zawleczono do domu jakiegoś tkacza, gdzie ręce pobożne lecz obce pogrzebały je; mniej był szczęśliwy niż Jerzy, który przynajmniej otrzymał ostatnią posługę z braterskich rąk Oliviera, oraz z przyjacielskich rąk Gilberta i Billota.

Bo Billot był wtedy przyjacielem wiernym. Widzieliśmy jak ta przyjaźń i wierność zamieniła się w nienawiść.

ROZDZIAŁ XI.
DROGA BOLESNA.

Tymczasem rodzina królewska jechała ku Paryżowi, drogą, którą możemy nazwać bolesną, krzyżową.
Przebóg! Ludwik XVI i Marja Antonina mieli także swoją Kalwarję. Czy tą męką straszliwą okupili winy monarchji, jest to pytanie, którego jeszcze nie rozwiązała przeszłość, które przyszłość może rozwiąże.
Jechali wolno, bo konie postępować mogły tylko tak, jak eskorty. Eskorta zaś, złożona po większej części z ludzi uzbrojonych w strzelby, piki, kosy, widły, uzupełniała się ilością niezliczoną kobiet i dzieci.
Przybyli do Clermontu, bez zmniejszenia się tej straszliwej eskorty, wrzeszczącej i przeklinającej; ludzi, odchodzących do swych zajęć, zastępowali inni, nadciągający z okolic, którzy zkolei chcieli nacieszyć się okropnym widokiem.
Pomiędzy wszystkimi jeńcami, których uwoziło ruchome więzienie, dwaj byli szczególniej wystawieni na wściekłość tłumu i na cel jego gróźb: to nieszczęśliwi przyboczni, siedzący na szerokim koźle powozu. Co chwila — a był to sposób drażnienia rodziny królewskiej, którą rozkaz Zgromadzenia czynił nietykalną — co chwila bagnety kierowały się ku piersiom młodzieńców; kosa, istna kosa śmierci, błyskała im nad głową; lanca szarpnęła tu i owdzie ciało.
Naraz spostrzeżono ze zdziwieniem człowieka bez broni, bez kapelusza, w ubraniu obłoconem, który przebijał się przez tłum, a następnie skłoniwszy się tylko z uszanowaniem królowi i królowej, rzucił się na powóz i usiadł pomiędzy dwoma przybocznymi.
Królowa wydała okrzyk zarazem przestrachu, radości i boleści.
Poznała hrabiego de Charny.
Przestrachu, bo to, co uczynił w oczach wszystkich, było tak zuchwałem, że cudem chyba zajął to miejsce niebezpieczne, nie otrzymawszy żadnej rany.
Radości, bo uszczęśliwiona była, widząc, że uniknął tych niebezpieczeństw nieznanych, na jakie musiał być narażony w ucieczce.
Boleści, bo pojmowała, że skoro widzi go samego i w takim stanie, musi wyrzec się nadziei, co do pomocy mającej przybyć od pana de Bouillé.
Tłum wreszcie, zdumiony zuchwalstwem tego człowieka, zdawał się być przejęty dlań szacunkiem, za taką śmiałość.
Wrzawę jaka wszczęła się przy powozie, usłyszał Billot, jadący konno na czele eskorty, obejrzał się i poznał Oliviera de Charny.
— A!... wyrzekł do siebie, rad jestem, że mu się nic nie stało; ale biada szaleńcowi, któryby teraz próbował tej samej rzeczy, bo zapłaciłby z pewnością za dwóch.
Około godziny drugiej popołudniu przybyto do Sainte-Ménéhould.
Bezsenna noc odjazdu, trudy i wzruszenia nocy przebytej oddziałały na wszystkich, a zwłaszcza na królewicza. Przybywszy do Sainte-Ménéhould, biedny chłopiec cierpiał straszną gorączkę.
Król kazał się zatrzymać.
Na nieszczęście, ze wszystkich miast, leżących na drodze, Sainte-Ménéhould, było może najgorzej usposobionem dla tej rodziny królewskiej, którą prowadzono uwięzioną.
Nie zważano więc wcale na rozkaz króla i rozkaz przeciwny wydany został przez Billota, ażeby przeprzężono konie.
Usłuchano.
Królewicz płakał i pytał płacząc:
— Dlaczego mnie nie rozbierają i nie kładą do łóżeczka, kiedy jestem chory?
Królowa nie mogła wytrzymać tych skarg i duma jej złamała się na chwilę.
Podniosła w ramionach małego królewicza we łzach, drżącego, i pokazując go ludowi, odezwała się:
— A! panowie, przez litość dla tego dziecka, stańcie!
Ale konie były już u powozu.
— W drogę!... krzyknął Billot.
— W drogę!... powtórzył lud.
A kiedy dzierżawca przejeżdżał obok drzwiczek, aby zająć miejsce swe na czele eskorty:
— O! panie!... zawołała królowa, zwracając się doń, powtarzam ci, musisz nie mieć dzieci.
— I ja wam, Najjaśniejsza Pani, powtarzam zkolei... rzekł Billot głosem ponurym — że miałem, ale nie mam.
— Czyń więc, jak chcesz!... powiedziała królowa. Jesteś silniejszym. Ale uważaj, niema głosu, któryby głośniej wołał, biada!... niż głos dzieci.
Orszak wyruszył.
Przejazd przez miasto był okrutny. Zapał, jaki wzbudzał widok Droueta, który głównie przyczynił się do zatrzymania więźniów, mógłby być dla nich straszną przestrogą, gdyby przestrogi istniały dla królów; ale w krzykach tych Ludwik XVI i Marja Antonina, widzieli tylko ślepą wściekłość; w tych patrjotach, przekonanych, że ocalają Francję, król i królowa widzieli tylko buntowników.
Król był przygnębiony, pot wstydu i gniewu spływał po czole królowej, pani Elżbieta, anioł zabłąkany na ziemię, modliła się cicho, nie za siebie; ale za brata, bratową, za bratanków, za cały ten lud.
Przy wjeździe do Sainte-Ménéhould, fala, podobna do zalewu, zakryła całą dolinę, nie mogąc wtoczyć się w wąską ulicę.
Pieniła się ona po obu bokach miasta i oblewała je z zewnątrz, ale ponieważ w mieście zatrzymano się tylko dla przeprzęgu koni, przeto w drugim jego końcu jeszcze zawzięciej uderzała na powóz.
Przy wyjeździe z Sainte-Ménéhould, o jakie ćwierć mili od miasta, spostrzeżono na polu pędzącego na koniu starego szlachcica, ze wstęgą orderu św. Ludwika na piersiach. Przez chwilę lud myślał zapewne, że człowiek ten pędzi wiedziony ciekowością i ustąpił mu miejsca. Stary szlachcic podjechał ku drzwiczkom z kapeluszem w ręku, kłaniając się królowi i królowej i dając im tytuł najjaśniejszych państwa. Lud, który tylko co przekonał się, gdzie jest moc i panowanie, oburzył się, że jego więźniom nadają tytuł, który się jemu należy; począł mruczeć i grozić.
Już król miał sposobność dowiedzieć się, co znaczą te szemrania: słyszał je przed domem w Varennes.
— Panie!.. rzekł do kawalera orderu św. Ludwika; królowa i ja mocno przejęci jesteśmy tą oznaką poświęcenia, jaką składacie nam publicznie; ale na imię Boga oddalcie się, bo życie wasze nie jest bezpieczne.
— Życie moje należy do króla... odparł stary szlachcic, i ostatni dzień mojego istnienia będzie najpiękniejszy, jeżeli umrę za mojego króla!...
Niektórzy usłyszeli te słowa i pomrukiwali głośniej:
— Oddal się pan!... oddal!... wołał król.
A wychylając się na zewnątrz:
— Moi przyjaciele... rzekł, zróbcie, proszę was, miejsce panu Dampierre.
Najbliżsi, którzy usłyszeli prośbę króla, usłuchali jej i zrobili miejsce. Na nieszczęście cokolwiek dalej ściśnięto konia i jeźdźca. Jeździec popędzał konia uzdą i ostrogą, ale tłum był tak zbity, że sam nie był panem swych ruchów. Kilka kobiet nadeptanych krzyknęło, dzieciak przestraszony zapłakał, mężczyźni ukazali pięść, uparty starzec pokazywał szpicrutę, a wtedy groźby zamieniły się w ryki, wybuchł ten gniew ludowy i lwi.
Pan de Dampierre był już na skraju tego ludzkiego lasu i spiął konia ostrogami. Koń dzielnie przeskoczył przez rów i cwałem puścił się w pole.
W tej chwili stary szlachcic się obrócił, i biorąc kapelusz w rękę: „Niech żyje król!...“ krzyknął.
Ostatni to hołd monarsze, ale najwyższa obelga pospólstwa.
Huknął strzał.
On wydobył z olstr pistolet i oddał strzałem za strzał.
Wtedy wszystko, co tylko miało strzelby, razem wypaliło do tego szaleńca.
Koń, zrzucony kulami, padł.
Czy człowieka raniła, czy zabiła ta straszna salwa?...
Nikt nie wiedział. Tłum, niby lawina, rzucił się na miejsce, gdzie człowiek i koń upadli, o jakie pięćdziesiąt kroków od powozu króla. Potem zrobił się zgiełk, jak zwykle koło trupów, ruchy bezładne, chaos; powstała otchłań krzyków i ryków. Aż naraz, na ostrzu piki, podniosła się głowa o białych włosach.
Królowa krzyknęła i opadła w tył karety.
— Potwory!... ludożercy!... zbóje!... ryknął Charny.
— Ciszej, panie hrabio — rzekł Billot!... inaczej nie odpowiadam za pana.
— Mniejsza o to...odparł Charny; dosyć mam życia!,... Co mi gorszego stać się może, niż mojemu biednemu bratu?...
— Pański brat... rzekł Billot, był występnym, a pan nie jesteś takim.
Charny uczynił ruch, aby zeskoczyć z kozła, lecz dwaj przyboczni zatrzymali go, dwadzieścia bagnetów zwróciło się przeciw niemu.
— Przyjaciele!... odezwał się Billot głosem silnym i imponującym, cokolwiek uczyni lub powie ten — i wskazał hrabiego de Charny — zabraniam, aby mu choć włos spadł z głowy... Ja odpowiadam zań przed jego żoną.
— Przed jego żoną!... cicho wyrzekła królowa ze drżeniem, tak, jakby jeden z tych bagnetów, grożących hrabiemu, ukłuł ją w serce... przed jego żoną, dlaczego?...

Dlaczego?.. Billot nie wiedział sam. Przywołał on imię i obraz pani de Charny, wiedząc, jak są wpływowe te imiona na tłumy, złożone, bądź co bądź, z ojców i mężów!...

ROZDZIAŁ XII.
CIĄG DALSZY.

Późno przybyto do Chalons. Powóz wjechał na dziedziniec intendentury, kurjerów wysłano wcześniej dla przygotowania kwater.
Dziedziniec napełniony był gwardją narodową i ciekawymi.
Musiano usuwać widzów, aby król mógł wyjść z powozu.
Wyszedł najpierwszy, potem królowa, niosąca na ręku delfina, następnie księżna Elżbieta z królewną, nareszcie pani de Tourzel.
W chwili, gdy Ludwik XVI wstępował na schody, padł strzał karabinowy i kula świsnęła koło uszu króla.
Byłże to zamiar królobójczy, lub prosty przypadek?...
— Masz tobie!... rzekł król oglądając się z wielkim spokojem, jakiś niezgrabiasz opuścił fuzję.
Potem głośno, dodał:
— Ostrożniej moi panowie, o nieszczęście nietrudno!...
Charny i dwaj przyboczni szli bez przeszkody za rodziną królewską i udali się na schody.
A królowej już się zdawało, że wchodzi w atmosferę łagodniejszą. U bramy, gdzie zatrzymał się hałaśliwy orszak zatrzymały się także i krzyki. Dał się nawet słyszeć szmer współczucia w chwili, gdy rodzina królewska wysiadała z powozu. Za wejściem na piętro, zastali stół, o ile być mogło wspaniały i obsługiwany z elegancją, co sprawiło, że więźniowie spoglądali na siebie zdziwieni.
Była tam służba oczekująca, ale Charny zażądał dla siebie i dwóch przybocznych przywileju obsługiwania. Pod tą pokorą, która dziś wydawaćby się mogła dziwną, hrabia ukrywał zamiar nieopuszczania króla, ażeby być gotowym na wszelki wypadek.
Królowa zrozumiała, ale nie obejrzała się nawet ku niemu, nie podziękowała mu ani słowem, ani gestem, ani spojrzeniem. Te słowa Billota: „Ja odpowiadam zań przed jego żoną!“... brzmiały jak burza w głębi serca Marji Antoniny.
Charny, którego zamierzała uprowadzić z Francji, przywłaszczyć sobie, nadać mu inną ojczyznę, Charny wracał z nią do Paryża!... zobaczyć się miał z Andreą!...
On znowu nie wiedział, co się dzieje w sercu królowej. Nie domyślał się, że mogła dosłyszeć te słowa; umysł jego wreszcie zaczął cieszyć się pewnemi nadziejami.
Jak powiedzieliśmy, Charny posłany był naprzód dla wybadania drogi i zlecenie swe wypełnił sumiennie. Wiedział więc, jaki duch panował w najmniejszem miasteczku: owóż, w Chalons, starem mieście bez kowala, a zaludnionem przez mieszczan kapitalistów i szlachtę, opinja była monarchiczna.
Poszło stąd, że zaledwie dostojni goście usiedli do stołu, gospodarz ich, intendent departamentu, podszedł i kłaniając się przed królową, która nie spodziewając się już niczego dobrego, patrzyła nań niespokojnie, przemówił w te słowa:
— Najjaśniejsza Pani!... młode dziewczęta z Chalons proszą o łaskę, ażeby mogły ofiarować kwiaty Waszej królewskiej mości.
Królowa zwróciła się zdziwiona ku księżnie Elżbiecie, a potem ku królowi.
— Kwiaty?... zapytała.
— Najjaśniejsza Pani, podjął intendent, jeżeli chwila jest źle wybrana, lub prośba zbyt śmiała, rozkaż, a dziewczęta nie przyjdą.
— O!... nie, nie, panie, przeciwnie!... zawołała królowa. Dziewczęta!... kwiaty!... proszę, proszę, niech wejdą!...
Intendent odszedł, a w chwilę potem, dwanaście dziewcząt od czternastu do szesnastu lat, najpiękniejsze, jakie wybrać można było w mieście, ukazało się w przedpokoju i zatrzymało na progu drzwi.
— O!... proszę!... wejdźcie, wejdźcie, dzieci!... zawołała królowa, wyciągając do nich ręce.
Jedna z dziewcząt, będąca tłómaczem nietylko swych towarzyszek, ale ich rodziców i całego miasta, nauczyła się pięknej przemowy, którą miała powtórzyć; ale na ten okrzyk królowej, na te ramiona otwarte, na to wzruszenie rodziny królewskiej, biedna dziewczyna nic innego znaleźć nie mogła tylko łzy i te słowa, wychodzące z głębi piersi a streszczające opinję główną:
— O!... Najjaśniejsza Pani, co za nieszczęście!...
Królowa wzięła bukiet i ucałowała dziewczynę.
Przez ten czas Charny zbliżył się do ucha króla.
— Najjaśniejszy Panie, rzekł, możeby można co dobrego wyciągnąć z tego usposobienia miasta, może nie wszystko jeszcze stracone. Jeżeli Wasza królewska mość udzieli mi pozwolenia na godzinę, pójdę, i zdam wam sprawę z tego, co zobaczę, usłyszę, a może i z tego, co zrobię.
— Idź, hrabio!... rzekł król, ale bądź roztropnym, gdyby się wam zdarzyło nieszczęście, nie pocieszyłbym się nigdy! Przebóg!... dość już dwóch zabitych w jednej rodzinie.
— Najjaśniejszy Panie!... odparł Charny, życie moje należy do króla, tak jak należało doń życie moich dwóch braci.
I wyszedł, ale wychodząc otarł łzę.
— Mój biedny Izydorze!... pomyślał.
Przycisnął rękę do piersi, aby zobaczyć, czy są jeszcze w kieszeni jego kaftana te papiery, znalezione na trupie brata, a przyniesione mu przez pana de Choiseul, które obiecywał sobie przeczytać w pierwszej chwili spokoju, z takiem samem skupieniu ducha, jak gdyby były testamentem.
Za dziewczętami, które królewna uściskała jak siostry, przedstawili się rodzice. Byli to wszystko zacni mieszczanie, lub starzy szlachcice; szli oni nieśmiało, pokornie, prosić o łaskę ażeby mogli pokłonić się swoim władcom nieszczęśliwym.
Król wstał kiedy przechodzili, a królowa odezwała się do nich jak najsłodszym głosem:
— Proszę wejść!...
Działo się to w Chalons?... czy działo się w Wersalu?... Prawdaż to, że przed kilku godzinami więźniowie widzieli jak w oczach ich mordowano starego pana de Dampierre?..
Charny wrócił w pół godziny.
Królowa widziała, kiedy wychodził i widziała, jak wrócił; ale najprzenikliwsze oko nie byłoby mogło wyczytać wrażenia jej duszy przy jego wyjściu i powrocie.
— I cóż?... zcicha zapytał król, przychylając się w stronę hrabiego.
— Wszystko jak najlepiej, Najjaśniejszy Panie, gwardja narodowa ofiaruje się odprowadzić jutro Waszą królewską mość do Montmédy.
— Więc postanowiliście już coś?... — zapytał król.
— Tak, Najjaśniejszy Panie, z głównymi dowódcami. Jutro, przed odjazdem, król zażąda wysłuchania mszy. Nie będą mogli odmówić Waszej Królewskiej Mości, ponieważ jutro jest dzień Bożego Ciała. Kareta czekać będzie króla u drzwi kościoła; król wsiądzie do karety, wiwaty zabrzmią, i pośród tych wiwatów król wyda rozkaz zawrócenia koni na drogę do Montmédy.
— To dobrze... powiedział Ludwdk XVI. Dziękuję ci, panie Charny; jeżeli do jutra się nic nie zmieni, uczynimy, jak mówisz. Ale teraz udaj się na spoczynek wraz z towarzyszami: jesteście znużeni więcej, niż my.
Łatwo zrozumieć, że to przyjęcie dziewic i poczciwych rodziców nie przeciągało się długo w noc; król i rodzina królewska odeszli o godzinie dziewiątej.
Za wejściem do swych pokojów, szyldwach, którego spostrzegli przy drzwiach, przypomniał dopiero królowi i królowej, że są więźniami.
Szyldwach jednak sprezentował przed nimi broń. Po dokładnym ruchu, z jakim ten hołd złożył majestatowi królewskiemu, nawet zostającemu w niewoli, król poznał starego żołnierza.
— Gdzie to służyłeś, mój stary? zapytał szyldwacha.
— W gwardji francuskiej, Najjaśniejszy Panie! odpowiedział tenże.
— A to nie dziwię się... rzekł król sucho, że cię tu widzę.
Ludwik XVI nie mógł zapomnieć, że jeszcze 13 lipca 1789 roku, gwardje francuskie trzymały z ludem.
Król i królowa weszli do siebie. Szyldwach stał tuż przy samej sypialni.
W godzinę potem, zluzowany, szyldwach ten oświadczył, że chce się rozmówić z przywódcą eskorty. Przywódcą tym był Billot.
Jadł on wieczerzę na ulicy z ludźmi, przybyłymi z różnych wsi okolicznych i próbował ich skłonić, ażeby zostali do jutra, Ale po większej części ludzie ci widzieli, co chcieli widzieć, to jest króla, i połowa ich wolała spędzić dzień Bożego Ciała w swojej wsi.
Billot usiłował ich zatrzymać, ponieważ niepokoiło go arystokratyczne usposobienie miasta.
Oni, poczciwi mieszkańcy wsi, odpowiadali mu:
— Jeżeli nie powrócimy do domu, któż jutro obchodzić będzie święto Boże, kto pójdzie na procesję?
Przy takiem zajęciu zastał Billota szyldwach.
Obaj rozmawiali cicho i żywo.
Następnie Billot posłał po Droueta.
I znowu z nim wszczęła się ta rozmowa cicha i żywa.
Wskutek tej rozmowy Billot i Drouet udali się do pocztmistrza, swego przyjaciela.
Pocztmistrz kazał im osiodłać dwa konie, i w dziesięć minut potem, Billot cwałował po drodze do Reims, a Drouet po drodze do Vitry-le-Français.
Nastał dzień. Z eskorty wczorajszej pozostało zaledwie sześciuset ludzi, najzaciętszych lub najbardziej znużonych.
Przepędzili noc na ulicy na wiązkach słomy, którą im przywieziono.
Budząc się przy pierwszym blasku, zobaczyć mogli ze dwunastu ludzi, ubranych w mundury, którzy wchodzili do intendentury, a w chwilę potem wyszli z niej, śpiesząc się zawzięcie.
Stał w Chalons oddział gwardji z kompanji Villeroy; kilkunastu z tych panów znajdowało się jeszcze w mieście.
Otrzymali oni rozkazy od hrabiego de Charny.
Charny rozkazał im przywdziać mundur, i znajdować się konno przededrzwiami kościoła, kiedy król będzie wychodził.
Przygotowywali się do tego manewru.
Jak powiedzieliśmy, niektórzy z chłopów, w przeddzień eskortujących króla, nie odeszli z wieczora, bo byli znużeni; ale zrana policzyli odległość: jedni byli o pięć drudzy o ośm mil od domu. Ze dwustu odeszło, pomimo wszelkich namawiań ze strony towarzyszów.
Wierni zatem uszczuplili się do czterystu kilkudziesięci.
Owoż, rachować można było na podobną liczbę ludzi z gwardji narodowej, oddanej królowi, nie licząc gwardji królewskiej i oficerów, mających się zwerbować.
Przytem, jak wiemy, miasto było arystokratyczne.
Z rana, o godzinie szóstej, mieszkańcy najgorliwsi dla sprawy królewskiej czekali na dziedzińcu intendentury. Charny i gwardziści stali w pośrodku nich i także czekali.
Król wstał o godzinie siódmej i kazał powiedzieć, że chce być na mszy.
Szukano Billota i Droueta, ażeby im objawić życzenia króla, ale nie znaleziono żadnego.
Nic więc nie stawało na przeszkodzie do spełnienia tego życzenia.
Król ucieszył się, ale Charny potrząsnął głową; jeżeli nie znał Droueta, znał za to Billota.
Wróżby jednak wydawały się pomyślnemi. Ulice były napełnione, ale łatwo było widzieć, że to ludność sprzyjająca. Dopóki zamknięte były okiennice w pokojach króla i królowej, tłum ten, ażeby nie zakłócać snu więźniów, obchodził dom cichemi krokami wznosząc ręce i oczy do nieba, a był tak liczny, że zaledwie w jego szeregach rozpoznać było można tych czterystu czy pięciuset chłopów okolicznych, którzy nie chcieli odejść do domu. Ale zaledwie otworzyły się okiennice u dostojnych małżonków, okrzyki: „Niech żyje król“! i „Niech żyje królowa!“ zabrzmiały z taką energją, że oboje królestwo, każde ze swej strony, ukazali się na balkonach.
Wtedy okrzyki stały się jednogłośnemi, i raz jeszcze ostatni, skazani przez los mogli się łudzić.
— A co!... rzekł z jednego balkonu do drugiego Ludwik XVI do Marji-Antoniny wszystko idzie dobrze!
Marja-Antonina wzniosła oczy do nieba, ale nic nie odpowiedziała.
W tej chwil dzwonienie oznajmiło otwarcie kościoła.
Jednocześnie Charny lekko zapukał do drzwi.
— Dobrze, panie!... odezwał się król; jestem gotów.
Charny spojrzał na króla: był on spokojny, prawie silny; cierpiał tyle, iż przez samo cierpienie, rzec można, nabrał mocy ducha.
Powóz czekał u drzwi.
Weszli doń król i królowa wraz z rodziną, otoczeni tłumem, co najmniej tak znacznym, jak wczoraj; ale zamiast lżyć więźniów, tłum ten prosił ich o jedno słowo, o jedno spojrzenie, szczęśliwy był, że może dotknąć szaty królewskiej.
Trzej oficerowie usiedli, jak wczoraj, na koźle. Stangret otrzymał rozkaz, żeby zawieźć powóz do kościoła i usłuchał bez żadnej uwagi.
Skądżeby wreszcie mógł przyjść rozkaz przeciwny? Dwaj przywódcy wciąż byli nieobecni.
Charny zatapiał wzrok na wszystkie strony, daremnie wypatrując Droueta i Billota.
Stanęli przed kościołem.
Eskorta chłopska uszykowała się wprawdzie przy karecie; ale co chwila zwiększała się liczba gwardzistów narodowych: z rogu każdej ulicy wychylali się oddziałami.
Charny, przybywszy pod kościół, zmiarkował, że może rozporządzać sześciuset ludźmi.
Miejsce dla rodziny królewskiej zachowano pod baldachimem, a lubo była dopiero ósma rano, księża rozpoczęli sumę.
Spostrzegł to Charny, a niczego się tak nie obawiał, jak opóźnienia, które mogłoby być śmiertelnem dla nadziei, jakie nanowo powziął. Kazał zawiadomić celebrującego, żeby msza nie dłużej trwała, niż kwadrans.
— Rozumiem, kazał odpowiedzieć ksiądz, i będę prosił Boga o szczęśliwą podróż dla Najjaśniejszych Państwa.
Msza trwała przez czas wskazany, a jednak Charny ze dwadzieścia razy dobywał zegarek. Sam nawet król nie mógł ukryć niecierpliwości. Królowa, klęcząc między dwojgiem swych dzieci, opierała głowę na poduszce od klęcznika. Księżna Elżbieta, cicha i pogodna, jak dziewica z marmuru, czy to, że nie wiedziała o zamiarze, czy, że oddała życie swoje i brata w ręce Wszechmocnego, nie okazywała żadnej niecierpliwości.
Nareszcie kapłan wyrzekł: Ite, missa est; i schodząc ze stopni ołtarza, pobłogosławił w przejściu króla i jego rodzinę.
Ci pochylili się i na życzenie, tkwiące w sercu kapłana, zcicha odpowiedzieli: Amen.
Potem skierowali się ku drzwiom.
Wszyscy, którzy razem z nimi słuchali mszy, klękali przy ich przejściu; wargi poruszały się, choć ani słowo nie wyszło z ust, ale łatwo było odgadnąć, czego życzyły te usta nieme.
Za drzwiami kościoła zobaczyli dwunastu gwardzistów na koniach.
Eskorta królewska zaczynała przybierać rozmiary olbrzymie.
Było jednak widocznem, że chłopi ze swą wolą szorstką, z bronią mniej śmiertelną może, niż miejska, ale straszliwszą na oko — mogą w chwili stanowczej złowrogo zaciężyć na szali.
Nie bez pewnej też obawy Charny, przechylając się do króla, którego zapytano o rozkaz, powiedział doń dla zachęty:
— Jedźmy, Najjaśniejszy Panie!
Król był zdecydowany.
Wysunął głowę za drzwiczki i zwracając się do otaczających karetę:
— Panowie!... rzekł; wczoraj w Varennes zadano mi gwałt: kazałem jechać do Montmédy, a mnie siłą zwrócono ku stolicy zbuntowanej. Ale też wczoraj byłem wpośród buntowników; dzisiaj jestem wśród uczciwych poddanych, i powtarzam: do Montmédy, panowie!
— Do Montmédy! powtórzyli gwardziści z kompanji Villeroy.
— Do Montmédy! powtórzyła za niemi cała gwardja narodowa z Chalons.
— Potem chór ogólny wydał okrzyki: „Niech żyje król!“
Kareta zawróciła w ulicę i puściła się drogą, którą przebywała wczoraj.
Charny miał oko na całą tę ludność wiejską. W nieobecności Droueta i Billota zdawał się nią dowodzić ten gwardzista francuski, który stał na warcie u drzwi pokojów królewskich w nocy; poszedł on sam i milcząco za tym ruchem kazał pójść owym ludziom, których ponure oko wskazywało dostatecznie, że im nie w smak manewr, wykonywany obecnie.
Przepuścili oni gwardję narodową, ale zbierali się za nią, jako tylna straż.
W pierwszych szeregach szli ludzie uzbrojeni w piki, widły i kosy.
Następnie postępowało ze stu pięćdziesięciu ludzi, uzbrojonych w strzelby.
Manewr ten, wykonany tak dobrze, jakby przez wojsko, nawykłe do mustry, zaniepokoił hrabiego Charny; ale nie miał żadnego sposobu sprzeciwienia się mu i z miejsca, na którem siedział, nie mógł nawet zażądać objaśnienia.
Objaśnienie otrzymał niebawem.
W miarę, gdy się zbliżano do rogatek miasta, zdawało się, że pomimo turkotu karety, pomimo szmerów i okrzyków tych, którzy ją otaczali, słychać było coś, jakby głuchy grzmot, coraz bardziej rosnący.
Nagle Charny zbladł i położył rękę na kolanie oficera przybocznego, który siedział przy nim!
— Wszystko stracone! rzekł.
— Dlaczego? zapytał tenże.
— Czy nie poznajesz tego odgłosu?
— Zdawałoby się, że to odgłos bębna... Więc co?
— Zobaczysz!... odrzekł Charny.
W tej chwili przejeżdżano przez plac.
Dwie ulice zbiegały się przy placu: ulica Reims i ulica Vitry-le-Français.
Każdą z tych ulic z bębnami na czele, z chorągwią rozpiętą, szły dwie znaczne kompanie gwardji narodowej: jedna z tysiąca ośmiuset ludzi złożona, druga dochodząca do trzech tysięcy.
Każdej z tych kompanij przewodniczył człowiek na koniu.
Jednym był Drouet, drugim Billot.
Charny rzucił tylko okiem na kierunek, w jakim szła każda kompanja i zrozumiał wszystko.
Nieobecność Droueta i Billota, niewytłómaczona dotąd, wytłómaczyła się teraz zbyt jasno.
Byli oni zapewne zawiadomieni o projekcie, jaki knuł się w Chalons; wyjechali, jeden, aby sprowadzić gwardję narodową z Reims, drugi z Vitry-le-Français.
Ułożyli się zgodnie i obaj przybywali w porę.
Zatrzymali swych ludzi na placu, który zastawili całkowicie.
I bez żadnej demonstracji, rozkazano nabić karabiny.
Orszak się zatrzymał.
Król wychylił głowę za drzwiczki.
Zobaczył hrabiego Charny:
— Co to takiego? zapytał.
— Najjaśniejszy Panie!... odpowiedział Charny, blady i z zębami zaciśniętemi; nasi wrogowie sprowadzili sobie posiłki i jak widzicie nabijają broń, a za gwardją narodową Chalońską, chłopi stanęli z bronią nabitą.
— Co myślisz o tem, hrabio de Charny?
— Myślę, Najjaśniejszy Panie, żeśmy wzięci we dwa ognie, co nie przeszkadza, że jeśli Wasza królewska mość chce przejechać, to przejedzie; tylko jak daleko, tego nie wiem.
— To dobrze, odezwał się król, wracajmy.
— Czy Wasza królewska mość zdecydowany?
— Panie de Charny, dosyć krwi popłynęło dla mnie, i to krwi, którą ja opłakuję gorzkiemi łzami. Nie chcę ani kropli więcej. Wracajmy!...
Na te słowa dwaj młodzi przyboczni, siedzący na koźle, rzucili się ku drzwiom; gwardziści z kompanji Voleroy przybiegli. Ci dzielni i wrzący wojacy niczego bardziej nie pragnęli, jak stoczyć bitwę z mieszczanami, ale król powtórzył rozkaz bardziej jeszcze stanowczo, niż dotąd.
— Panowie! rzekł Charny głośno i nakazująco; wracajmy, król tak chce.
I sam, biorąc konia za uzdę, odwrócił ciężką karetę.
U bramy paryskiej gwardja narodowa Chalońska, będąc już niepotrzebną, ustąpiła miejsca chłopom, gwardji narodowej z Vitry i Reims.
— Czy uważasz pani, że dobrze uczyniłem? — rzekł Ludwik XVI do Marji Antoniny.
— Dobrze, dobrze!... odpowiedziała; ale uważam, że pan de Charny usłuchał zbyt łatwo.

I zapadła w ponurą zadumę, która nie zupełnie odpowiadała położeniu, jakkolwiek strasznemu, w jakiem się znajdowano.

ROZDZIAŁ XIII.
CIĄG DALSZY PODRÓŻY.

Kareta królewska toczyła się smutno po drodze do Paryża, pod dozorem tych dwóch ludzi ponurych, którzy ją zawrócili z drogi, gdy pomiędzy Epernay i Dormans, Charny, dzięki wysokiemu wzrostowi i wysokiemu siedzeniu, spostrzegł inny powóz, pędzący z Paryża w cztery konie.
Charny domyślił się natychmiast, że powóz ten wiezie albo nowinę, albo osobę ważną.
Jakoż, gdy podjechała pod przednią straż eskorty, po kilku słowach wymienionych, szeregi straży otworzyły się, a ludzie ją składający sprezentowali broń.
Kareta królewska zatrzymała się i usłyszała wielki okrzyk:
Wszystkie głosy powtarzały jednocześnie: „Niech żyje Zgromadzenie narodowe!“
Powóz jadący z Paryża, puścił się dalej, aż podjechał do karety królewskiej.
Wtedy z tego powozu wysiedli trzej ludzie, z których dwaj zgoła nieznani byli dostojnym więźniom.
Trzeci zaledwie głowę pokazał we drzwiczkach, kiedy królowa szepnęła do ucha Ludwika XVI:
— Pan de Latour-Maubourg, zły duch Lafayetta!
Następnie, potrząsając głową, dodała:
— To nie wróży nam nic dobrego.
Z pomiędzy tych trzech ludzi, podstąpił najstarszy i brutalnie, otwierając drzwiczki od karety królewskiej:
— Ja jestem Pétion... oświadczył, a to panowie Barnave i Latour-Maubourg, przysłani razem ze mną przez Zgromadzenie narodowe, ażeby służyć za eskortę i czuwać nad tem iżby gniew ludu sam sobie nie wymierzył sprawiedliwości.
Ściśnijcie się państwo trochę i zróbcie nam miejsce.
Królowa rzuciła na deputowanego z Chartres i dwóch jego towarzyszów jedno z tych pogardliwych spojrzeń, jakie czasami spadały z wysokości dumy tej, która była córką Marji-Teresy.
Pan de Latour-Mauborg, dworzanin ze szkoły Lafayetta, nie mógł znieść tego spojrzenia.
— Najjaśniejszym Państwu i tak niewygodnie w tej karecie, rzekł: wsiądę do następnej.
— Siadaj pan gdzie chcesz... rzekł Pétion; moje miejsce jest w karecie króla i królowej... i wsiadam.
Istotnie wsiadł do karety.
W głębi siedzieli król, królowa i księżna Elżbieta.
Pétion przyglądał się im wszystkim.
A zwracając się do księżnej Elżbiety, rzekł:
— Przepraszam panią, ale jako przedstawicielowi Zgromadzenia, miejsce honorowe mnie się należy. Zechciej więc się pani podnieść i usiąść na przodzie.
— O! to niesłychane!... zcicha wyrzekła królowa.
— Panie... odezwał się król.
— Tak jest... Proszę, wstań pani i oddaj mi swe miejsce.
Księżna Elżbieta wstała i ustąpiła miejsca z rezygnacją, skinąwszy na brata i bratową.
Przez ten czas pan de Latour-Maubourg wymknął się i poprosił o miejsce dwie panie w kabriolecie, czyniąc to zapewne z większą grzecznością, niż Pétion względem króla i królowej.
Barnave pozostał zewnątrz, wahając się czy ma wsiąść do tej karety, w której cisnęło się już siedem osób.
— I cóż Barnave?... rzekł Pétion, nie wsiadasz?
— Ale gdzież usiąść? zapytał Barnave nieco zakłopotany.
— Może chcesz pan usiąść na mojem miejscu?... zapytała cierpko królowa.
— Dziękuję... odparł Barnave urażony; będzie dla mnie dość miejsca na przodzie.
Jednakowym ruchem księżna Elżbieta przyciągnęła do siebie królewnę, a królowa wzięła na kolana delfina.
Tym sposobem zrobiło się miejsce na przodzie powozu i Barnave znalazł się naprzeciw królowej, stykając się koanami.
— Dalej!... rzekł Pétion nie pytając o upoważnienie króla, w drogę!
I kareta ruszyła przy okrzykach: „Niech żyje Zgromadzę nie narodowe!“
Nastąpiła chwila milczenia, w ciągu której oprócz Pétiona, który przy swej szorstkości wydawał się obojętnym na wszystko, każdy zatopił się w myślach.
Przez ten czas powiemy kilka słów o nowoprzybyłych.
Hieronim Pétion, zwany z Villeneuve, był to człowiek 32-letni, o rysach mocno wydatnych, którego cała zasługa polegała na egzaltacji, czystości i sumienności zasad politycznych. Urodził się w Chartres, tam został adwokatem i posłany był do Paryża, jako członek Zgromadzenia narodowego w roku 1789. Następnie został merem Paryża, zyskał popularność, zaćmiewającą panów Bailly i Lafayette, a umarł w lasach Bordeaux, pożarty przez wilki. Przyjaciele nazywali go cnotliwym Pétionem, On i Kamil Desmoulins już wtedy byli we Francji republikaninami, kiedy nikt tam jeszcze republikaninem nie był.
Piotr Józef Barnave urodził się w Grenobli; miał zaledwie lat trzydzieści; posłany do Zgromadzenia narodowego, zyskał wielką wziętość i popularność walcząc z Mirabeau w chwili, gdy obniżały się wpływy deputowanego z Aix. Wszyscy nieprzyjaciele wielkiego mówcy stali się przyjaciółmi Barnave, popierali go w burzliwych walkach, jakie wiódł pod koniec życia znakomity trybun, Barnave, był to młodzieniec 30-letni, a wyglądał na 25 lat, oczy miał błękitne, usta duże, nos zadarty, głos cierpki. Osoba zresztą jego była wykwintną; popędliwy i kłótliwy, do pojedynku skory, wyglądał na młodego kapitana przebranego po cywilnemu.
Należał on do partji monarchistycznej konstytucyjnej.
W chwili gdy siadał na przodzie, naprzeciw królowej:
— Panowie... rzekł Ludwik XVI, zaczynam od oświadczenia wam, że zamiarem moim nie było nigdy opuszczać królestwa.
Barnave, siadając, zatrzymał się i spojrzał na króla.
— Czy prawdę mówicie, Najjaśniejszy Panie? zapytał. W takim razie jest to słowo, które ocali Francję.
I usiadł.
Wtedy zaszło coś dziwnego między tym człowiekiem wyszłym z mieszczaństwa prowincjonalnego miasteczka, a tą kobietą pochodzącą z jednego z najdawniejszych tronów.
Oboje chcieli czytać wzajem w swych sercach, nie jak dwaj nieprzyjaciele polityczni, szukający tam tajemnic, ale jako mężczyzna i kobieta poszukujący tam tajemnic miłości...
Skąd się wzięło w sercu Barnava to uczucie, które po kilku minutach badania odkryło tam przenikliwe oko Marji-Antoniny?
Wypowiemy to i wyjaśnimy jednę z tych stronic serca, z których tworzą się legendy dziejowe, a które w dniu wielkich postanowień losu, ciężą więcej na szali niż wielka księga wypadków urzędowych.
Barnave marzył, ażeby być we wszystkiem następcą i spadkobiercą hrabiego Mirabeau; owoż, według swego zdania, był on już następcą i spadkobiercą wielkiego mówcy na trybunie.
Ale pozostawał inny spadek.
W oczach wszystkich, Mirabeau uchodził za zaszczyconego zaufaniem króla i życzliwością królowej. To jedne posłuchanie, jakie otrzymał w Saint-Cloud, przeistoczone zostało w plotkach, na mnóstwo schadzek tajemnych, w których zarozumiałość hrabiego Mirabeau miała dochodzić aż do zuchwalstwa, a względność królowej aż do słabości. W owym czasie modą było nietylko spotwarzać biedną Marję-Antoninę, ale nawet wierzyć w te potwarze.
Owoż, Barnave marzył o dziedzictwie zupełnem po Mirabeau; skąd też starał się gorliwie, ażeby być jednym z delegatów, wysłanych do króla przez Zgromadzenie narodowe,.
Mianowano go, i przybył z tą pewnością człowieka, który wie, że w razie gdyby nie miał talentu do wzbudzenia uczucia miłości, będzie miał przynajmniej moc obudzić nienawiść.
Oto co królowa swem bystrem okiem kobiecem przeniknęła.
Nadto domyśliła się, czem obecnie zajęty jest Barnave.
Przez ten kwadrans, gdy siedział naprzeciwko królowej młody deputowany ze sześć razy oglądał się, ażeby z baczną uwagą przyjrzeć się młodzieńcom, siedzącym na koźle, a z kozła karety wzrok jego za każdym razem ostrzejszy i nieprzyjaźniejszy spadał na królowę.
Jakoż, Barnave, znając osoby, wiedział, że jednym z tych trzech ludzi jest hrabia de Charny. A wieść publiczna głosiła, że Charny jest kochankiem królowej.
Barnave był zazdrosny. Niech kto jak chce tłómaczy to uczucie w sercu młodego plebejusza ale było ono takie.
I to odgadła królowa.
A od chwili, gdy odgadła, nabrała siły; znała wadę w pancerzu przeciwnika: pozostawało tylko uderzyć, ale zręcznie.
— Panie!... rzekła, zwracając się do króla czy słyszeliście co mówił ten człowiek, który prowadzi eskortę.
— Cóż takiego? zapytał król.
— O panu de Charny?
Barnave drgnął.
Drgnienie to nie uszło baczności królowej, która kolanem dotykała przeciwnika.
— Oświadczył on, rzekł król, iż bierze na siebie odpowiedzialność za życie hrabiego de Charny.
— Tak, panie i dodał, że odpowiada za jego życie przed hrabiną.
Barnave zamknął oczy do połowy, ale słuchał tak, ażeby ani jednej sylaby nie utracić z tego co powie królowa.
— Więc cóż stąd? zapytał król.
— Hrabina de Charny jest moją dawną przyjaciółką, bo to panna Andrea de Taverney. Czy nie dobrze byłoby za powrotem do Paryża, uwolnić hrabiego de Charny, ażeby mógł uspokoić małżonkę? Narażał się on bardzo; brat jego za nas zabity został. Sądzę, że wymagać dłużej od niego usług, byłoby to okrucieństwem względem obojga małżonków.
Barnave odetchnął i otworzył oczy.
— Słusznie, pani, odpowiedział król, lubo, prawdę powiedziawszy, wątpię, ażeby się pan Charny zgodził.
— W takim razie, rzekła królowa, każdy z nas uczyni co uczynić powinien: my ofiarując zwolnienie hrabiemu de Charny, on go nie przyjmując.
Królowa uczuła niejako, przez prąd magnetyczny, jak się rozogniał gniew Barnava.
— Będziemy tem silniejsi... mówiła dalej królowa, że nie myśmy uprowadzili z sobą hrabiego de Charny, i że ja, mianowicie, myślałam, iż spokojnie już siedzi sobie w Paryżu, kiedy naraz spostrzegłam go przy drzwiczkach karety.
— Prawda; podjął król, ale to dowodzi, że hrabia nie potrzebuje bodźca do spełnienia tego, co mieni swym obowiązkiem.
Królowa była więc w oczach Barnava niewinną.
O! jakżeż Barnave będzie mógł przebaczyć sobie złą myśl, jaką miał o tej kobiecie
Przemówić do królowej? Barnave nie śmiał. Czekać, aż królowa przemówi pierwsza? Ale królowa zadowolona z wrażenia, jakie sprawiło te jej kilka słów, nie mówiła już nic.
Barnave stał się łagodnym, niemal pokornym; błagał królowę wzrokiem; ale królowa nie zdawała się wcale zwracać na niego uwagi.
Młodzieniec był w tym stanie egzaltacji nerwowej, kiedy, dla zwrócenia na siebie uwagi kobiety, mężczyzna gotówby podjąć dwanaście trudów Herkulesa, bodajby upaść miał przy pierwszym.
Prosił Istotę najwyższą — w roku 1791 już nie proszono Boga — ażeby zesłała mu jakąbądź sposobność do ściągnięcia oczu obojętnej, kiedy naraz, jak gdyby Istota najwyższa wysłuchała prośby, jakiś ubogi ksiądz, czekający na skraju drogi na przejazd króla, zbliżywszy się, ażeby lepiej zobaczyć dostojnego więźnia, wzniósł do nieba oczy pełne łez i ręce błagające, mówiąc:
— Niech was Bóg błogosławi, Najjaśniejszy Panie: Oddawna już lud nie miał okazji do gniewu. Nic się nie nawijało, od czasu jak porąbał kawalera orderu Ludwika Ś-go, którego głowa wciąż szła, osadzona na pice.
Zdarzyła mu się nareszcie okazja i pochwycił ją chciwie.
Na ruch starca, na jego błogosławieństwa, lud odpowiedział rykiem, W jednej chwili rzucił się na księdza i zanim Barnave wyszedł z zadumy, ksiądz leżał już na ziemi i miał być rozszarpany, kiedy królowa przerażona zawołała, zwracając się do Barnava:
— Panie, czyż widzisz, co się dzieje?
Barnave podniósł głowę, zapuścił wzrok bystry w ocean, pod którego falami znikł biedny ksiądz, i zobaczywszy o co chodzi:
— Nędznicy! — krzyknął, wypadając z taką gwałtownością, że się drzwiczki otworzyły, i że byłby upadł, gdyby jednym z tych ruchów serca, tak szybkich u księżnej Elżbiety, nie była go ona zatrzymała za połę. — O! tygrysy — wołał — nie jesteście więc Francuzami, albo Francja, ojczyzna dzielnych, stała się ludem morderców?
Przemówienie to wydać nam się może nieco pretensjonalnem, ale było ono w guście czasu. Skądinąd, Barnave przedstawiał Zgromadzenie narodowe; przez jego usta przemawiała władza najwyższa: lud się cofnął, starzec ocalał.
Powstał też, mówiąc:
— Dobrześ uczynił, ocalając mnie, młodzieńcze; starzec modlić się będzie za ciebie.
I, przeżegnawszy się, odszedł.
Lud puścił go pod potęgą gestu i wzroku Barnava który wydał się posągiem rozkazodawstwa.
Dopiero kiedy starzec był już daleko, młody deputowany usiadł spokojnie, naturalnie, jak gdyby się nie domyślał, że ocalił życie człowiekowi.
— Panie... rzekła królowa, dziękuję panu.
I na to jedno słowo, Barnave zadrżał na całem ciele.
Bo też bez zaprzeczenia przez cały ten długi czas, jaki przebywamy z nieszczęsną Marją-Antoniną, była ona nieraz piękniejszą, ale nigdy tak ujmującą.
Jakoż, zamiast tronować jak królowa, tronowała jako matka; po lewej stronie miała syna, śliczne dziecko o włosach płowych, które ze spokojem i naiwnością swego wieku, przeszło z kolan matki na kolana cnotliwego Pétiona, a ten był tyle ludzkim, że bawił się jego włosami. Po prawej stronie miała córkę, która przypominała portret matki w pierwszym kwiecie młodości i wdzięku. Sama nareszcie, zamiast korony złotej panowania, miała koronę cierniową nieszczęścia, a ponad czarnemi oczyma, nad czołem pobladłem, wznosił się warkocz płowy, pośród którego przeświecało kilka włosów usrebrzonych przedwcześnie, i te do serca młodego deputowanego przemawiały wymowniej, niż skarga najboleśniejsza.
Patrzył na ten wdzięk królewski, i czuł się gotowym upaść do nóg tego umierającego majestatu, kiedy młody królewicz boleśnie krzyknął.
Chłopiec wypłatał cnotliwemu Pétionowi jakiegoś figielka, a ten uznał za właściwe ukarać go silnem pociągnięciem za ucho.
Król zaczerwienił się z gniewu; królowa zbladła ze wstydu. Wyciągnęła ręce i porwała chłopca z kolan Pétiona; a ponieważ i Barnave uczynił ten sam ruch co i ona, królewicz przeniesiony przez czworo rąk i pociągnięty przez Barnava, znalazł się na kolanach ostatniego.
Marja-Antonina chciała go wziąć do siebie.
— Nie — rzekł delfin — tu mi dobrze.
A gdy Barnave, który widział ruch królowej, odsunął ręce, aby jej pozostawić swobodę w wykonaniu woli — królowa — byłoż to zalotnością matki? byłoż to zalotnością kobiety? — pozostawiła królewicza tam, gdzie był.
Wtedy w sercu Barnava zaszło coś, czego niepodobna było opisać; dumny był i szczęśliwy zarazem.
Chłopiec jął igrać z żabotem Barnava, potem z jego pasem, potem z guzikami od munduru deputowanego.
Guziki te zwłaszcza, bardzo zajmowały królewicza; miały one wyrytą dewizę.
Królewicz sylabizował głoski jedne po drugich, i układając je przeczytał te cztery wyrazy: „Żyć wolnym albo umrzeć“.
— Co to znaczy, panie? — zapytał.
Barnave wahał się z odpowiedzią.
— To znaczy, mój malcze... tłómaczył Pétion, że Francuzi zaprzysięgli nie mieć już pana; rozumiesz?
— Pétion! — zawołał Barnave.
— No... odpowiedział Pétion najnaturalniej w świecie, wytłómacz tę dewizę inaczej, jeżeli znasz inne jej znaczenie.
Barnave umilkł. Godło to, które miał za wzniosłe wczoraj, wydawało mu się okrutnem w położeniu obecnem.
Ale wziął za rękę królewicza, i z uszanowaniem przyłożył do niej usta.
Królowa ukradkiem otarła łzę, która z serca wystąpiła jej na powieki.
A kareta, scena tego małego, a osobliwego dramatu, prostego aż do naiwności, toczyła się dalej wśród krzyków tłumu, prowadząc na śmierć sześć z pomiędzy ośmiu osób, które zawierała.

Przybyli do Dormans.

ROZDZIAŁ XIV.
DALSZY CIĄG PODRÓŻY.

Nie przygotowano tutaj nic na przyjęcie rodziny królewskiej, która zmuszona była zejść do gospody.
Czy to z rozkazu Pétiona, którego milczenie króla i królowej bardzo uraziło podczas drogi, czy, że istotnie gospoda była pełną, znaleziono dla dostojnych więźniów trzy tylko izby, w których się pomieścili.
Charny, schodząc z powozu, według zwyczaju, chciał zbliżyć się do króla i królowej po rozkazy, ale królowa rzutem oka dała mu znać, aby się trzymał na uboczu.
Nie znając przyczyny tego polecenia, hrabia zastosował się doń, Pétion pierwszy wszedł do gospody i przyjął na siebie obowiązek marszałka dworu. Nie trudził się wcale, aby powrócić do karety, wysłał tylko chłopca z oświadczeniem, że pokoje rodziny królewskiej są gotowe.
Barnave umierał z chęci podania ręki królowej; ale obawiał się, iżby ta, która niegdyś tak bardzo wyszydzała etykietę, w osobie pani de Noailles, nie odwołała się do niej, gdyby przeciw niej wykroczył.
Czekał więc.
Król wysiadł pierwszy, opierając się na ramionach dwóch przybocznych, pp. de Malden i de Valory,.
Królowa wyszła po nim i wyciągnęła ręce, ażeby jej podano syna; ale chłopiec jak gdyby przeczuwał, że matka potrzebuje tego pochlebstwa:
— Nie, rzekł, — ja pozostanę z moim przyjacielem Barnavem.
Marja-Antonina dała znak przyzwolenia, połączony ze słodkim uśmiechem. Barnave przepuścił księżnę Elżbietę i królewnę, potem zszedł, niosąc na ręku delfina.
Następnie wysiadła pani de Tourzel, pragnąc czemprędzej odebrać dziecko królewskie z rąk niegodnych, które go trzymały; ale nowy znak królowej uśmierzył arystokratyczny zapał wychowawczyni.
Królowa weszła na schody brudne i kręte, opierając się na ramieniu męża.
Na pierwszem piętrze zatrzymała się, sądząc, że już doszła na miejsce po tych dwudziestu schodach, ale chłopiec zawołał:
— Jeszcze wyżej.
Królowa poszła dalej.
Pot wstydu osiadł na czole Barnava.
— Jakto wyżej? zapytał.
— Tak... odrzekł chłopiec... to jest sala jadalna i mieszkanie panów ze Zgromadzenia narodowego.
Zamgliło się w oczach Barnava. Pétion zajął lokal pierwszego piętra dla siebie i swoich kolegów, a rodzinę królewską zapakował na drugie piętro.
Nic jednak nie odpowiedział młody deputowany, ale, obawiając się zapewne pierwszego wrażenia królowej, gdy zobaczy mieszkanie drugiego piętra, postawił syna królewskiego na podłodze i sam się oddalił.
— Mamo! mamo!... rzekł królewicz, mój przyjaciel Barnave odchodzi.
— To dobrze... rzekła śmiejąc się królowa, i rzuciła okiem na przeznaczone sobie mieszkanie.
Lokal ten składał się z trzech izb, łączących się z sobą.
Królowa zajęła pierwszą z córką; księżna Elżbieta wzięła drugą dla siebie, z panią Tourzel i delfinem; nareszcie król trzecią, która była bardzo mała, ale za to miała osobne wyjście na schody.
Król był znużony, chciał, czekając na wieczerzę, spocząć nieco na łóżku. Ale łóżko to było tak krótkie, że po chwili musiał wstać i otworzywszy drzwi, poprosił o krzesło.
Panowie de Malden i de Valory stali już na schodach. De Malden będąc bliżej, wziął krzesło z sali jadalnej i zaniósł je królowi.
Ludwik XVI mając już jedno krzesło drewniane w swej izbie, przystawił doń przyniesione przez pana de Malden, i w ten sposób dosztukował łóżko według swego wzrostu.
— A! Najjaśniejszy Panie!... rzekł pan de Malden, składając ręce i smutno potrząsając głową, więc to tak Wasza królewska mość zamyśla przepędzić noc?
— Czemu nie, mój panie?... odpowiedział król.
A potem dodał:
— Zresztą, jeżeli to, co mi dzwonią w uszy o nędzy mojego ludu, jest prawdą, iluż z moich poddanych byłoby szczęśliwymi, mając tę izbę, to łoże i te dwa krzesła!
I spoczął na tem łożu sztucznem, przygotowując się tym sposobem do długich niewygód w więzieniu Temple.
W chwilę potem dano znać, że wieczerza na stole.
Król zszedł i zastał sześć nakryć.
— Dlaczego sześć nakryć? zapytał.
— Jedno... odpowiedział chłopiec, dla króla, jedno dla królowej, jedno dla księżnej Elżbiety, jedno dla królewny, jedno dla królewicza i jedno dla pana Pétiona.
— A czemuż także nie po jednemu dla pana Barnava i pana Latour-Maubour?... zapytał król.
— Były, owszem, Najjaśniejszy Panie... odpowiedział chłopiec, ale pan Barnave kazał je sprzątnąć.
— I zostawił dla pana Pétiona?
— Pan Pétion chciał, ażeby pozostało jego nakrycie.
W tej chwili we drzwiach ukazała się postać poważna, więcej niż poważna, surowa, deputowanego z Chatres.
Król udał, że go nie widzi i powiedział do chłopca:
— Ja siadam do stołu tylko z moją rodziną, jadamy jedynie z sobą lub z osobami zaproszonemi; inaczej nie jadamy wcale.
— Ja też wiedziałem, rzekł Pétion, iż Najjaśniejszy Pan zapomniał o pierwszym artykule „Uznania praw“, ale myślałem, że chociaż udać zechce, iż go sobie przypomina.
Król, jakby nie słyszał Pétiona, tak samo jak przedtem, jakby go nie widział, i okiem a brwiami dał znak chłopcu, ażeby zdjął nakrycie.
Chłopiec usłuchał. Pétion wyszedł wściekły.
— Panie de Malden, rzekł król, zamknij drzwi na zasuwkę, abyśmy, o ile można, byli u siebie.
Z kolei wykonał rozkaz pan de Malden, i Pétion mógł usłyszeć drzwi, zasuwające się za nim.
Tym sposobem król dopiął tego nareszcie, że mógł wieczerzać sam z rodziną.
Dwaj przyboczni obsługiwali jak zwykle.
Charny zaś nie ukazał się wcale; jeżeli nie był sługą, to przecie był niewolnikiem królowej.
Ale były chwile, w których to posłuszeństwo bierne dla królowej urażało kobietę. Podczas wieczerzy Marja-Antonina zniecierpliwiona, oczyma szukała hrabiego. Chiałaby, aby uległszy jej na chwilę, stał się potem nieposłusznym.
W chwili, gdy król po skończonej wieczerzy miał wstać od stołu, sala się otworzyła, i chłopiec, wchodząc, prosił w imieniu pana Barnava Ich królewskie moście, ażeby raczyli zająć lokal pierwszego piętra, zamiast tego, który był im poprzednio przeznaczony.
Król i królowa spojrzeli na siebie. Czy trzeba było w imię godności odepchnąć uprzejmość jednego, ażeby ukarać grubiaństwo drugiego? Możeby król tak uczynił, ale delfin wbiegł do sali, krzycząc:
— Gdzie jest mój przyjaciel Barnave?
Barnava w sali nie było. Królowa poszła za delfinem, król za królową.
Z sali królowa udała się do pokojów; było ich trzy jak i na drugiem piętrze.
Nie można było urządzić ich wykwintnie, ale je przybrano schludnie. Świece woskowe paliły się wprawdzie w lichtarzach mosiężnych, ale rzęsisto.
Kilka razy w drodze królowa oglądała się, przejeżdżając obok pięknych ogrodów, jaśniejących kwiatami, a pokój królowej ubrany był w najpiękniejsze kwiaty letnie, okna otwarte dozwalały rozchodzić się zapachom zbyt mocnym, a firanki muślinowe, zasłaniające otwory okien, sprawiały, że wzrok niedyskretny nie mógł dostać się do dostojnej uwięzionej.
O wszystko to postarał się Barnave.
Westchnęła biedna królowa. Przed sześciu laty o tem wszystkiem myślałby był Charny.
Barnave wreszcie był tyle delikatny, że nie przyszedł, aby mu dziękowano.
Jakim sposobem taki adwokacik prowincjonalny, mógł mieć też same uczucia troskliwości i delikatności, co i najwykwintniejszy i najdystyngowańszy dworzanin?
Miała nad czem zadumać się każda kobieta, choćby była królową.
Marja-Antonina dumała też przez sześć nocy o tej dziwnej tajemnicy.
A co przez ten czas robił hrabia de Charny?
Charny, którego obowiązek przykuwał do Ludwika XVI i Marji-Antoniny, szczęśliwy był, że rozkaz królowej, którego nawet nie szukał przyczyny, dał mu chwilę samotności i namysłu.
Żył tak prędko od trzech dni, żył tak zewnątrz siebie, żył tak dla drugich, że radby przez kilka chwil od boleści innych przejść do boleści własnej.
Hrabia de Charny był szlachcicem starej daty, człowiekiem przedewszystkiem rodzinnym i kochał swych braci, których był raczej ojcem niż starszym bratem.
Przy śmierci Jerzego boleść jego była wielką; ale mógł przynajmniej, klęcząc przy trupie, wylać tę boleść we łzach. Zostawał mu przecież drugi brat, Izydor, na którego przeniosło się całe jego uczucie; Izydor, który mu stał się droższym jeszcze w ciągu tych trzech, czy czterech miesięcy, gdy służył mu za pośrednika przy Andrei,.
Staraliśmy się jeżeli nie dać zrozumieć, to przynajmniej opisać tę osobliwą tajemnicę pewnych serc, które rozłączenie zagrzewa zamiast ochładzać, i które w nieobecności czerpią nową pobudkę do tkliwych wspomnień.
Owoż, im mniej Charny widywał Andreę, tem więcej myślał o niej; a myśleć o Andrei, było to dla niego kochać ją.
Jakoż, kiedy widział Andreę, kiedy był przy niej, zdawało mu się poprostu, że jest przy posągu z lodu, który stopniałby za lada promykiem miłości, a który, schroniony w cieniu i w samym sobie, tak się lęka miłości, jakby prawdziwy posąg lodowy lękał się słońca.
Wszystko to było białe, blade, mleczne jak alabaster, a zimne i martwe jak i on.
Z wyjątkiem rzadkich chwil ożywienia, sprowadzonych położeniami gwałtownemi, taką ukazywała mu się Andrea przy ostatnich widzeniach, a nadewszystko wówczas, gdy nieszczęśliwa kobieta, przy ulicy Coq-Héron znalazła i utraciła syna.
Ale skoro tylko oddalił się od niej, odległość wywierała wpływ zwykły, gasząc barwy zbyt żywe, miarkując kontury zbyt wydatne. Wtedy gest powolny i zimny Andrei ożywiał się, słowo stawało się dźwięcznem, wzrok podnosił jej długą rzęsę, rzucając płomień wilgotny i pożerający; wtedy, zdawało mu się, że jakiś płomień wewnętrzny zapalał się przy sercu Andrei, a przez alabaster jej ciała widział obiegającą krew i bijące serce.
W takich chwilach nieobecności i samotności, Andrea była prawdziwą rywalką królowej...
Izydor więc stał mu się niemal droższym niż Jerzy, a hrabia, jak widzieliśmy, nie miał nawet tej ulgi, żeby zapłakać nad zwłokami Izydora, tak jak płakał nad Jerzym.
Obaj, jeden po drugim, zginęli za tę kobietę złowrogą, za tę sprawę pełną przepaści.
Za tę samą kobietę i w takąż samą przepaść — i on, Olivier, runie zapewne kiedyś.
Otóż od dwóch dni, od chwili, kiedy Choiseul wręczył mu papiery znalezione przy Izydorze, zaledwie mógł jednę chwilę boleści tej poświęcić.
Więc ten znak królowej, nakazujący mu usunąć się, przyjął jako łaskę, z radością.
Szukał kącika, schronienia, gdzie, znajdując się pod ręką rodziny królewskiej na wszelki wypadek, na wszelkie wezwanie, na pierwszy okrzyk, mógłby przecież pozostać sam jeden ze swą boleścią i łzami.
Znalazł izdebkę na szczycie tych samych schodów, gdzie czuwali panowie Malden i de Valory.
Tam zostawszy sam, zamknąwszy się, siedząc przy stole oświetlonym lampą, wydobył z kieszeni papiery zakrwawione, jedyne szczątki pozostałe po bracie.
Potem, czoło ująwszy w dłonie, z oczyma wlepionemi w te głoski, gdzie żyły jeszcze myśli tego, który już nie żył, pozwolił długi czas spływać z lic na stół łzom gorącym i milczącym.
Westchnął nareszcie, podniósł i otrząsnął głowę, wziął i rozłożył list.
Był on od biednej Katarzyny.
Charny już od kilku miesięcy podejrzewał ten związek Izydora z córką Billota, kiedy w Varennes sam już ojciec mu go wyjaśnił.
Teraz w listach widział tytuł kochanki połączony z charakterem matki, a w wyrazach tak prostych, jakiemi Katarzyna kreśliła swą miłość, widział całe życie kobiety, poświęcone na odpokutowanie za błąd dziewczyny.
Otworzył drugi list, potem trzeci i znowu tam były też same plany przyszłości, też same nadzieje szczęścia, też same obawy, żale, boleści.
Naraz w pośród tych listów natrafił na jeden, którego pismo go uderzyło.
Było to pismo Andrei: list adresowany do niego.
Do listu, papier złożony we czworo, przymocowany był pieczęcią lakową z herbem Izydora.
List ten był pisany przez Andreę, adresowany do niego, a znaleziony pomiędzy papierami Izydora, wydał mu się rzeczą tak dziwną, że zaczął od otworzenia biletu, dołączonego do listu.
Bilet, napisany ołówkiem przez Izydora, zapewne na jakim stole gospody, kiedy siodłano mu konia, zawierał tych kilka wierszy:
— List ten adresowany jest nie do mnie, ale do brata mojego, hrabiego Oliviera de Charny. Gdyby mnie spotkało nieszczęście, proszę tego, kto znajdzie ten papier, ażeby go oddał hrabiemu Olivierowi lub zwrócił hrabinie. Otrzymałem go od tejże z poleceniem następującem:
„Jeżeli w powziętem przedsięwzięciu hrabia ocaleje, zwrócić list hrabinie.
„Jeżeli będzie ciężko ranny, ale bez niebezpieczeństwa śmierci, prosić go, ażeby pozwolił żonie przybyć do niego.
„Jeżeli ranny będzie śmiertelnie, dać mu ten list; gdyby sam nie mógł go czytać, niech mu go kto inny przeczyta, tak, iżby przed śmiercią dowiedział się o tajemnicy, jaką list ten zawiera“.
— Gdyby ten list doręczony był memu bratu Olivierowi, to ponieważ mu zapewne oddany będzie i ten bilet, niechaj i on postąpi względem zleceń hrabiny, jak mu jego delikatność wskaże.
Jego opiece pozostawiam biedną Katarzynę Billot, która mieszka w Vilde-d‘Avray z mojem dzieckiem.

Izydor de Charny.

Zrazu hrabia zdawał się być cały pogrążony w czytaniu listu swego brata. Łzy, na chwilę powstrzymane, zaczęły znowu płynąć obficie. Potem zroszone jego oczy zwróciły się na list Andrei. Patrzył nań długo, wziął go, podniósł do ust, przycisnął do serca, jak gdyby papier ten mógł udzielić sercu jego swej tajemnicy: przeczytał raz jeszcze i jeszcze kilka razy zlecenie brata.
Potem, półgłosem i potrząsając głową, rzekł:
— Nie mam prawa otwierać tego listu, ale tak ją osobiście będę błagał, aż mi pozwoli przeczytać.
I jakby dla utwierdzenia się w tem postanowieniu, niepodobnem dla serca mniej prawego, powtórzył jeszcze:
— Nie, nie będę go czytał.
I rzeczywiście nie przeczytał.
Ale dzień zastał go przy tym samym stole, pożerającego wzrokiem adres tego listu, który zwilgotniał od jego oddechu — tyle razy przyciskał go do ust.
Nagle, wpośród wrzawy, poczynającej się w gospodzie i oznajmiającej, że odjazd się zbliża, dał się słyszeć głos pana de Malden, który wzywał hrabiego de Charny.
— Jestem! — odpowiedział hrabia.
I, schowawszy do kieszeni papiery biednego Izydora, pocałował po raz ostatni list nietknięty, położył go na sercu i zszedł prędko.
Spotkał na schodach Barnava, który dowiadywał się o zdrowie królowej i prosił pana de Valory, ażeby wydał rozkazy do odjazdu.
Łatwo było spostrzec, że i Barnave nie kładł się spać, równie jak hrabia Olivier de Charny.

Skłonili się wzajem, a Charny byłby z pewnością zauważył w oczach Barnava błysk radości, gdy pytał się o królowę, gdyby Charny mógł był myśleć o czem innem prócz listu, który ręką przyciskał do sercą.

ROZDZIAŁ XV.
RADY.

Król i królowa wsiadając do powozu ze zdziwieniem spostrzegli, że ich wyjazdowi przypatrują się tylko mieszańcy miasta, a towarzyszy jeno kawalerja.
Było to nowym dowodem uprzejmości Barnava; czuł on dobrze, ile ucierpiała królowa dnia poprzedzającego, jadąc krok za krokiem wśród upału, kurzu, owadów i motłochu, wygrażającego jej, oraz gwardji i wiernej służbie, która służyła jej do ostatka.
Zmyślił przeto, iż odebrał wiadomość o najściu na Francję pana de Bouillé, na czele 50-ciu tysięcy austrjaków; przeciwko niemu zatem powinien się był zwrócić każdy człowiek, mający fuzję, kosę, pikę, lub jakąkolwiek broń. Zebrane pospólstwo, posłyszawszy to wezwanie, powróciło, skąd przyszło.
We Francji bowiem panowała naonczas tak zawzięta nienawiść do cudzoziemców, iż przewyższała tę, jaką żywiono dla króla i królowej, której za największą zbrodnię poczytywano, iż była cudzoziemką.
Marja-Antonina odgadła z łatwością, skąd pochodziło to nowe dobrodziejstwo, mówimy „dobrodziejstwo“ i w tem niema przesady — i za nie podziękowała panu Barnave uśmiechem.
W chwili, gdy wsiadła do powozu, rzuciła okiem za Charnym. Charny był już na swojem miejscu, tylko zamiast usiąść w środku, jak dnia wczorajszego, zmusił pana de Maldena do zajęcia miejsca raniej niebezpiecznego niż to, jakie dotąd zajmował ten wierny gwardzista Charny pragnął otrzymać ranę, któraby pozwoliła otworzyć list hrabiny, palący mu serce. Nie widział zatem spojrzenia królowej szukającej jego oczu.
Królowa westchnęła.
Barnave usłyszał to i zaniepokojony zatrzymał się na stopniu powozu.
— Najjaśniejsza Pani, rzekł, spostrzegłem wczoraj, że siedziałaś bardzo niewygodnie w karecie, jeżeli sobie życzysz, wsiądę do powozu dworzan, lub będę ci towarzyszył konno.
Barnave czyniąc tę propozycję, byłby oddał połowę życia, którego mu tak mało zostawało, aby jej nie przyjęto.
— Nie, nie.... rzekła królowa, zostań pan z nami.
Delfin również wyciągając drobne rączki do młodego deputowanego, zawołał:
— Mój przyjacielu, Barnavie, nie chcę, abyś odchodził!...
Barnave uszczęśliwiony, zajął wczorajsze miejsce i zaledwie usiadł, gdy delfin zsunął się z kolan matki do niego.
Królowa ucałowała dziecię w obydwa policzki, pozwalając mu usiąść na kolanach pana Barnave.
Wilgotny ślad pocałunku pozostał na twarzyczce delfina. Barnave patrzył nań jak Tantal na owoce, wiszące nad jego głową.
— Najjaśniejsza Pani, rzekł do królowej, czy Wasza królewska mość dozwoli mi łaski ucałowania księcia, który wiedziony nieomylnym instynktem swego wieku, odgadł we mnie przyjaciela?
Królowa przyzwoliła z uśmiechem, skinąwszy głową.
Natenczas usta Barnava z takim zapałem przylgnęły do policzka dziecka, iż przestraszone głośno krzyknęło.
Królowa nie traciła z uwagi tej niebezpiecznej gry, w której Barnave ryzykował swą głowę. Może też i ona równie jak Barnave i Charny nie spała; może ten blask oczu pochodził z wewnętrznej gorączki, która ją paliła, lecz jej purpurowe usta i policzki, pokryte lekkiem rumieńcem, czyniły ją niebezpieczną syreną, która była pewną, iż jednym swym włosem zdolną jest pociągnąć w przepaść swych wielbicieli.
Dzięki przezorności Barnava, jechali teraz z szybkością dwóch mil na godzinę.
W Chateau-Thierry zatrzymano się na obiad.
Dom, w którym stanęli, położony był nad rzeką, w ślicznej miejscowości i należał do bogatej kupcowej drzewa, która nie czekając wezwania, dowiedziawszy się, że rodzina królewska ma przejeżdżać przez Chateau-Thierry, wysłała dniem pierwej konno jednego ze swych komisantów, ofiarując delegowanym Zgromadzenia narodowego i rodzinie królewskiej gościnność w swym domu.
Ofiarę przyjęto.
Jak tylko powóz się zatrzymał, służba z uszanowaniem powitała królewskich więźniów, przyjęcie było zupełnie różne od tego, jakiego doznali dnia poprzedniego w oberży w Drmas, Król, królowa księżna Elżbieta, pani de Tourzel i dzieci, wprowadzeni byli każde do osobnych pokoi, gdzie znaleźli przygotowane najdrobniejsze wygody.
Od wyjazdu z Paryża, królowa nie doznała tyle uprzejmości. Najdelikatniejsze nawyknienia kobiece były z arystokratyczną troskliwością uprzedzone.
Marja-Antonina która zaczynała cenić taką staranność, kazała prosić do siebie gospodynię aby jej podziękować.
W chwilę później kobieta czterdziestoletnia jeszcze świeża i z wielką prostotą ubrana, przedstawiła się królowej; przez skromność trzymała się dotąd zdala od tych, których przyjmowała w swym domu.
— Czy to pani jesteś tu gospodynią? — spytała królowa.
— Najjaśniejsza Pani!... zawołała poczciwa kobieta ze łzami, wszędzie, gdzie Wasza królewska mość raczy się zatrzymać i jaki dom raczy zaszczycić swą obecnością, tam gdzie się królowa znajduje, tylko królowa jest gospodynią.
Marja-Antonina spojrzała po pokoju, aby się zapewnić czy były same, poczem, wziąwszy ją za ręce i przyciągając do siebie:
— Jeżeli cenisz naszą spokojność — rzekła całując wzruszoną kobietę w obydwa policzki, jakby to uczyniła ze swoją przyjaciółką — jeżeli dbasz o twoje własne bezpieczeństwo, powściągnij te oznaki współczucia; gdyby je spostrzeżono, mogłyby stać się dla ciebie zgubą, łatwo zaś pojmiesz, iż gdyby cię co złego spotkać miało, ileby to podwoiło nasze cierpienia. Może się jeszcze zobaczymy, szanuj się więc i zachowaj mi przyjaźń, którą dziś tak rzadko spotykam.
Po obiedzie udano się w dalszą podróż; upał był niesłychany, król, spostrzegłszy, iż księżna Elżbieta zupełnie jest bezsilną ze zmęczenia i opuszcza co chwilę głowę na piersi, zmusił ją do zajęcia swego miejsca w głębi powozu, aż do Meaux, gdzie miano nocować.
Pétion widział to, lecz nie ruszył się ze swego miejsca.
Barnave zaczerwieniony od wstydu, ukrył twarz w dłonie, ale przez palce widział smutny uśmiech królowej.
Po godzinie drogi, zmęczenie księżnej Elżbiety tak się wzmogło, iż usnęła zupełnie i bezwiedne zwieszając swą piękną, anielską głowę to na jedno, to na drugie ramię przechyliła ją w końcu na ramię Pétiona.
To było powodem, iż deputowany z Charteles w swem sprawozdaniu z odbytej podróży wyraził się, iż pani Elżbieta, ta święta istota, zakochała się w nim i składając na chwilę głowę na jego ramieniu — uległa uczuciu.
Około czwartej z południa, przyjechano do Meaux i zatrzymano się przed pałacem biskupim, który zamieszkiwał Bossuet i w którym ośmdziesiąt siedm lat temu, autor „Rozpraw o historji powszechnej“ umarł.
Pałac był zamieszkany przez biskupa konstytucyjnego i przysięgłego. Spostrzeżono to później po sposobie w jaki przyjął rodzinę królewską.
W pierwszej chwili królowę uderzył tylko ponury widok budynku, do którego wejść miała. Nigdzie pałac książęcy lub duchowny nie przedstawiał się stosowniejszym przez swój smętny pozór dla udzielenia na jednę noc schronienia niedoli.
Nie tak jak w Wersalu, gdzie wielkość jest wspaniałą, tu wielkość była skromną. Szeroka droga wyłożona cegłami, prowadziła do mieszkania, pokoje wychodziły na ogród, który dotykał do wałów miasta. Nad ogrodem górowała wieża kościelna pokryta cała bluszczem, a wysadzona ostrokrzewem aleja prowadziła do gabinetu, z którego wymowny biskup z Meux wydawał od czasu do czasu te złowrogie krzyki i wołania, jakie przepowiadały upadek monarchji.
Królowa przypatrywała się wielce ponuremu budynkowi, a uznając go za zgodny z usposobieniem swego umysłu, obejrzała się, szukając ręki, na którejby się mogła wesprzeć i zwiedzić pałac.
Barnave tylko znajdował się przy niej.
Królowa uśmiechnęła się.
— Podaj mi pan rękę i zechciej mnie oprowadzić po tym starym pałacu, nie odważyłabym się iść sama, lękając się słyszeć ten potężny głos, na który niegdyś zadrżało chrześcijaństwo, gdy zawołał: „Królowa umiera! królowa umarła!
Barnave z pośpiechem, pełnym uszanowania, ofiarował rękę królowej, lecz ta raz jeszcze spojrzała w koło siebie — ciągła nieobecność Charnego niepokoiła ją bardzo.
Barnave, który na wszystko zważał, spostrzegł ten niepokój.
— Czy królowa czego sobie życzy? — spytał.
— Tak, chciałabym wiedzieć, gdzie się król znajduje?.. odpowiedziała.
— Uczynił zaszczyt panu Pétion, przyjmując go — rzekł Barnave i rozmawia z nim.
Królowa wydawała się zadowoloną.
Następnie, jakby chcąc się wyrwać własnym myślom: chodźmy — rzekła i poszła z Barnavem przez apartamenta biskupiego pałacu.
Możnaby o niej powiedzieć, że uciekała, ścigając niepewny cień zarysowany w jej wyobraźni, i nie patrząc ani za, ani przed siebie.
Zatrzymała się nareszcie prawie bez tchu w sypialni wielkiego kaznodziei.
Przypadek zrządził, iż stanęła przed portretem kobiety, Podniosła machinalnie oczy i przeczytawszy na ramie te słowa: „Pani Henryka“ zadrżała.
Barnave uczuł ten dreszcz, nie zrozumiawszy go.
— Czy wasza królewska mość nie jest cierpiącą? — spytał.
— Nie — rzekła królowa — lecz ten portret... Pani Henryka.
Barnave zrozumiał, co się działo w sercu biednej kobiety.
— Tak — rzekł — Pani Henryka, lecz to Henryka angielska, żona gnuśnego Filipa Orleańskiego a nie wdowa po nieszczęśliwym Karolu I-ym, nie ta, która ledwie nie umarła z zimna w Luwrze, lecz ta, która umarła otruta w Saint-loud i umierając, posłała swój pierścień Bissuetowi.
Po chwili milczenia dodał.
— Wolałbym, aby to był portret tamtej.
— A to dlaczego? — spytała Marja-Antonina.
— Gdyż są usta, które mają prawo do niektórych rad, a najwięcej upoważnione są te, które śmierć zamknęła.
— Czy nie mógłbyś mi pan powiedzieć, jakiej rady udzieliłyby mi usta wdowy króla Karola? — spytała królowa.
— Jeżeli wasza królewska mość rozkaże, spróbuję — odpowiedział Barnave.
— Spróbuj pan.
— O, moja siostro! — powiedziałyby te usta — czy nie spostrzegasz podobieństwa między naszemi przeznaczeniami? Ja przybyłam z Francji, jak ty przybywasz z Austrji, byłam obcą dla Anglików, jak ty obcą jesteś Francuzom. Mogąc udzielić mojemu zbłąkanemu mężowi dobrych rad, milczałam, lub źle radziłam, zamiast jednoczyć go z narodem i naród z nim, pobudzałam go do wojny, namawiałam, aby szedł na Londyn z protestantami irlandzkimi. Nietylko utrzymywałam korespondencję z nieprzyjacielem Anglji, lecz nawet dwa razy udałam się do Francji, aby prowadzić obce wojska na ziemię angielską, nakomec...
Barnave zatrzymał się.
— Mów dalej — rzekła królowa ze zmarszczoną brwią i zaciśniętemi usty.
— Pocóż mam dalej mówić, Najjaśniejsza Pani? odpowiedział młody człowiek, potrząsając smutnie głową — wszak znacie równie dobrze, jak ja, koniec tej krwawej historji.
— Więc ja powiem ci dalej to, co portret pani Henryki mnieby powiedział, abyś pan mógł sprostować to, jeżeli się mylę: „Nakoniec Szkoci zdradzili i wydali króla, który został ujęty w chwili, gdy zamierzał przejść do Francji. Krawiec go ujął, rzeźnik zaprowadził do więzienia, woźnica wybrał izbę, która go miała sądzić, piwowar przewodniczył w najwyższej instancji i aby nic nie brakowało ohydzie tego wyroku i niedokładności niegodziwemu oskarżeniu, wniesionemu przed najwyższego sędziego, który przyjmował wszelkie oskarżenia, zamaskowany kat uciął głowę ofiary!“ Oto coby mi powiedział portret pani Henrjety, nieprawdaż? Lecz, mój Boże, ja to wszystko wiem lepiej niż ktokolwiek, tem bardziej, że nic nie brakuje w podobieństwie naszych losów. Mamy naszego piwowara z przedmieścia, tylko zamiast zwać się Cromwellem, nazywa się Santerre, mamy naszego rzeźnika, który zamiast Harrison zowie się... jakże to?... Legendre zdaje mi się. Mamy woźnicę nie imieniem Pridge lecz... o! co do tego to już nic nie wiem, ani pan nawet, jestem tego pewną, lecz spytaj go o imię, sam ci je powie, on przewodniczy naszej eskorcie, chłop, gbur, niegodziwiec!... Oto, coby mi powiedziała pani Henryka.
— A coby jej Najjaśniejsza Pani odpowiedziała?... spytał Barnave.
— Odpowiedziałabym: „Moja droga biedna księżno, to nie są rady, jakie mi dajesz, to wykład historji, kurs skończony; o radę cię proszę“.
— O!... Najjaśniejsza Pani!... rzekł Barnave, gdybyś chciała iść za radą, nietylko umarli, lecz i żywi chętnieby ci jej udzielili.
— Umarli czy żywi, niech ci, którzy mogą mówić, mówią, któż wie, czy dobre rady nie będą przyjęte?
— O!... mój Boże, umarli i żywi jednę tylko radę mają dla ciebie Najjaśniejsza Pani!...
— Jaką?...
— Dać się kochać ludowi.
— Czyż to rzeczą tak łatwą być kochanym przez twój lud?...
— Pani, ten lud jest bardziej twoim niż moim, a dowodem to, że cię uwielbiał, gdy przybyłaś do Francji.
— O panie!... o jakiejże to zmiennej rzeczy mówisz: o popularności!...
— Najjaśniejsza Pani... rzekł Barnave, jeżeli ja nieznany, pochodzący z ciemnej sfery, zyskałem tę popularność, o ileż łatwiej byłoby tobie zachować ją lub odzyskać na nowo!... lecz przeciwnie!... zawołał, zapalając się, sprawę swoją, sprawę monarchji, najpiękniejszą i najświętszą ze wszystkich spraw, komuż to powierzyłaś?... jakie głosy i jakie ręce jej broniły?... nigdy jeszcze nie widziano takiej nieznajomości ducha czasu i takiego zapomnienia o genjuszu Francji; o!... patrz!... ja, który pragnąłem, aby mi polecono iść naprzeciw ciebie w tym jedynie celu, ja, który cię widzę, mówię do ciebie, ileż to razy, mój Boże, biegłem; ofiarować ci moje usługi, poświęcić się...
— Cicho!... rzekła królowa, ktoś nadchodzi, pomówimy o tem wszystkiem panie Barnave; jestem gotową zobaczyć się z tobą, wysłuchać cię, i pójść za twoją radą!...
— O. pani!... pani!... zawołał uniesiony Barnave.
— Cicho!.,.. powtórzyła królowa.
Podano do stołu, Wasza królewska mość rzekł, ukazując się na progu drzwi, służący, którego kroki słyszana.
Powrócono do sali jadalnej, król wszedł innemi drzwiami, rozmawiał z Pétionem przez cały czas, gdy królowa rozmawiała z Barnavem i zdawał się bardzo ożywionym.
Charny zdala od wszystkich stał w framudze okna.
Król spojrzał wokoło i, korzystając z chwili, gdy był sam tylko z rodziną, dwoma gwardzistami i hrabią:
— Panowie.. rzekł do nich, po wieczerzy chcę z wami mówić, zechcecie przeto przejść ze mną do mego pokoju.
Trzej oficerowie skłonili się.
Obiad zaczął się jak zwykle, lecz chociaż zastawiony u jednego z najpierwszych biskupów królestwa, stół był bardzo źle zaopatrzony w porównaniu z rannem przyjęciem w Chateau-Thierry.
Król, jak zwykle, miał wielki opetyt i dużo jadł pomimo złego jedzenia. Królowa spożyła tylko dwa świeże jaja.
Mały delfin, trochę niezdrów od dnia wczorajszego, domagał się poziomek, lecz minął czas dla biednego dziecka, w którym uprzedzano najmniejsze jego zachcenia; dziś odbierał tylko odpowiedź, że poziomek niema, lub, że ich dostać nie można.
A jednak widział na drodze chłopskie dzieci, zajadające jagody, które sobie uzbierały w lesie, i biedny chłopczyna zazdrościł tym prostym dzieciom z rumianemi policzkami i blond włosami, bo nie potrzebowały prosić, lecz biegły same do lasu, wiedząc, gdzie rosną jagody, jak ptaki wiedzą, gdzie kwitnie rzepak i siemię konopne.
Królowa zmartwiła się mocno, nie mogąc zadowolić dziecka, i gdy nic innego jeść nie chciało, ze łzami w oczach spojrzała wkoło, chcąc prośbę ponowić, i spostrzegła Charnego, który stał milczący i nieporuszony.
Dała mu znak raz i drugi, lecz Charny, zatopiony w swych myślach, nie widział skinienia królowej.
Nareszcie głosem drżącym od wzruszenia:
— Hrabio de Charny!... rzekła.
Hrabia zadrżał, jakby go ze snu wyrwano — i zerwał się na wezwanie królowej.
— Lecz w tejże chwili drzwi się otworzyły i Barnave wszedł z półmiskiem poziomek w ręku.
— Królowa daruje mi, że się tak wejść ośmielam, i król również przebaczyć mi raczy, lecz w ciągu dnia słyszałem kilkakrotnie pana delfina, żądającego poziomek; znalazłszy ten półmisek na stole biskupa, zabrałem go i przynoszę.
Przez ten czas Charny zbliżył się do królowej, lecz ta rzekła prędko:
— Dziękuję, panie hrabio, pan Barnave odgadł moje życzenie, nic już więcej nie potrzebuję.
Charny skłonił się i, nie rzekłszy słowa, wrócił na swoje miejsce.
— Dziękuję ci, przyjacielu Barnave!... rzekł mały delfin.
— Panie Barnave!... rzekł król, niedobry nasz obiad, lecz jeżeli chcesz w nim wziąć udział, sprawisz mnie i królowej przyjemność.
— Najjaśniejszy Panie... odpowiedział Barnave, zaproszenie królewskie jest rozkazem, gdzie każesz mi zająć miejsce?...
— Między królową i delfinem... rzekł król.
Barnave zasiadł, odurzony miłością i dumą.
Charny przypatrywał się tej scenie, lecz najmniejszy cień zazdrości nie dotknął jego serca. Tylko, widząc tego biednego motyla, którego także zaćmił blask zgubny:
— Jeszcze jeden, który się gubi!.. rzekł ze smutkiem; a szkoda go, ten więcej wart od innych!...
Poczem, wracając do prześladującej go myśli:

— Ten list!... ten list!... szeptał, co może być w tym liście?...

ROZDZIAŁ XVI.
GOLGOTA.

Po wieczerzy trzej oficerowie, stosownie do odebranego rozkazu, weszli do pokoju króla.
Dzieci z panią de Tourzel były w swoim pokoju, król, królowa i księżna Elżbieta oczekiwali.
— Panie de Charny, rzekł król, gdy młodzi ludzie weszli, zechciej zamknąć drzwi, aby nam nikt nie przeszkodził, mam ci powiedzieć coś bardzo ważnego. — Wczoraj w Dormans pan Pétion uczynił mi propozycję, aby ułatwić wam pod przebraniem ucieczkę, lecz ja wraz z królową oparliśmy się temu, lękając się zasadzki. Oddalając was odemnie, łatwiej mogliby was zamordować lub gdzie w miasteczku oddać pod sąd wojenny, któryby was kazał rozstrzelać. Sami więc z królową odrzuciliśmy tę propozycję, lecz dziś pan Pétion ponowił swe nalegania, ręcząc honorem deputowanego. Uważam sobie za obowiązek udzielić wam tej wiadomości.
— Najjaśniejszy Panie!... przerwał Charny, nim Wasza królewska mość pójdzie dalej, a mówię tu nietylko w mojem lecz i tych panów imieniu, czy dozwolisz nam prosić o łaskę?...
— Panowie!.. rzekł Ludwik XVI, poświęcenie wasze dla mnie i królowej od trzech dni naraża życie wasze na niebezpieczeństwo. Od trzech dni w każdej chwili wystawieni jesteście na straszną śmierć, w każdej chwili dzielicie wstyd i zniewagi, jakie nas dotykają; panowie macie prawo nie o łaskę prosić, lecz przedstawić wasze żądania, które, jeżeli nie będą zaraz spełnione, będzie tylko dowodem, iż tak ja jak i królowa spełnić ich nie możemy.
— A więc, Najjaśniejszy Panie!... rzekł Charny, prosimy z pokorą, lecz stanowczo, aby jakiekolwiek będą propozycje panów deputowanych, Wasza królewska Mość pozostawiła nam samym możność przyjęcia ich lub odrzucenia.
— Daję wam słowo, panie!... rzekł król, iż nie chcę w niczem krępować waszej woli. Jak zechcecie, tak się stanie.
— A my, Najjaśniejszy Panie, przyjmujemy je z wdzięcznością.
Królowa ze zdziwieniem spoglądała na Charnego, nie umiała pogodzić tej wzrastającej widocznie oziębłości z uporczywem żądaniem pozostawania bez przerwy przy swych, jak to on zapewne nazywał, obowiązkach.
Nie odpowiedziała też ani słowa i pozwoliła królowi prowadzić dalej rozmowę.
— A teraz!... rzekł król, gdybyście sobie panowie zastrzegli swobodę działania, powtórzę wam własne słowa pana Pétion: „Najjaśniejszy Panie, od chwili twego powrotu do Paryża, niema żadnego bezpieczeństwa dla trzech towarzyszących ci oficerów. Ani ja, ani panowie Barnave i de Latour-Maubourg nie możemy ręczyć za ich ocalenie, nawet kosztem naszego życia, krew ich należy do ludu“.
Charny spojrzał po swoich towarzyszach, uśmiech pogardy wybił się na ich ustach.
— A więc, Najjaśniejszy Panie... zapytał Charny, cóż dalej?...
— Dalej, rzekł król, pan Pétion proponuje dostarczyć wam trzy ubrania gwardji narodowej, otworzyć tej nocy drzwi biskupiego pałacu i zostawić każdemu z was swobodę ucieczki.
Charny spojrzał znów na swych towarzyszy, lecz tenże sam uśmiech pogardy mu odpowiedział.
— Najjaśniejszy Panie!... rzekł, zwracając się do króla — poświęciliśmy życie nasze Waszym królewskim mościom, raczyliście je przyjąć, będzie nam zatem łatwiej umrzeć, niż rozłączyć się z Waszą królewską mością, uczyńcie dla nas łaskę i raczcie cenić nas jutro, tak, jak nas ocenialiście wczoraj, ani mniej ani więcej. Z całego waszego dworu, z całej waszej armji, z całej straży, pozostało wam tylko troje wiernych serc; nie odbierajcie mi jedynej chwały o którą się ubiegają — chwały pozostania wiernymi do końca.
— Przyjmujemy, panowie!... rzekła królowa, przyjmujemy, lecz od tej chwili, zrozumiecie to łatwo, wszystko powinno być nam wspólne, nie należycie już do naszej służby, jesteście przyjaciółmi, braćmi; nie pytam was o imiona, znam je, lecz (wyjęła pugilares z kieszeni) podajcie mi imiona waszych ojców, waszych matek, sióstr i braci, może będziemy mieli nieszczęście przeżyć was, do mnie zatem będzie należało uwiadomić te kochane istoty o ich nieszczęściu, pomagać im, i wspierać, ile tylko będzie w mojej mocy.
— Panie de Malden, panie de Valory, powiedzcie śmiało na przypadek śmierci, której wszyscy jesteśmy tak bliscy, że nas ten wyraz straszyć nie powinien, jacy są krewni lub przyjaciele, których mi polecacie?
Pan de Malden polecił swą matkę staruszkę, kalekę, mieszkającą w małej posiadłości w okolicy Blois.
Pan de Valory swą siostrę, młodą sierotę, którą wychowywał w klasztorze w Soissons.
Były to bezwątpienia silne i pełne odwagi serca tych młodych ludzi, a jednak, gdy królowa wpisywała adresy pana de Malden i pana de Valory, obaj daremnie czynili usiłowania, aby łzy powstrzymać.
Królowa również musiała przestać pisać, aby obetrzeć oczy, poczem, gdy skończyła notowanie adresów, zwróciła się do Charnego:
— Niestety! panie hrabio, wiem, że nie masz nikogo, aby mi go polecić, twój ojciec i matka zmarli, a twoi dwaj bracia...
Tu głosu zabrakło królowej.
— Moi dwaj bracia mieli szczęście umrzeć za Waszą królewską mość. Tak pani!... dodał Charny, lecz ostatni zmarły pozostawił dziecię, które mnie polecił testamentem, jaki przy nim znalazłem. Tę młodą dziewczynę zabrał rodzinie, od której nieszczęśliwa nie może spodziewać się przebaczenia. Dopóki żyć będę, ani jej, ani dziecku na niczem zbywać nie będzie, lecz Wasza królewska mość powiedziałaś przed chwilą z godną uwielbienia odwagą, że stoimy wszyscy wobec śmierci, i gdybym zginął, biedne dziewczę i jej dziecko byliby bez sposobu do życia. Racz pani wpisać imię biednej wieśniaczki, i jeżeli będę miał szczęście umrzeć, jak moi dwaj bracia, za mego dostojnego pana i szlachetną panią, zechciej być wspaniałomyślną dla Katarzyny Billot i jej dziecka; znajdują się oboje w małej wiosce Ville-d’Avray.
Zapewne myśl o mogącej nastąpić śmierci Charnego, który miał zginąć, jak zginęli jego dwaj bracia, była zbyt okropną dla wyobraźni królowej, gdyż, przechylając się z krzykiem, wypuściła z rąk pugilares i upadła cała drżąca na fotel.
Dwaj młodzi ludzie rzucili się jej na ratunek, Charny zaś podniósł królewskie notatki i, wpisawszy imię i adres Katarzyny Billot, położył na kominku.
Królowa przyszła cokolwiek do siebie.
Młodzi ludzie, domyślając się potrzeby wypoczynku po tak wielkiem wzruszeniu, chcieli królowę pożegnać.
Lecz ona, wyciągając do nich rękę:
— Panowie!... rzekła, wszak nie odejdziecie, nie ucałowawszy mej ręki.
Dwaj gwardziści zbliżyli się w takim porządku, w jakim podali imiona i adresy, Charny zbliżył się na ostatku. Ręka królowej drżała, oczekując tego pocałunku, dla którego prawdopodobnie ofiarowała dwa pierwsze. Lecz usta Charnego zaledwie dotknęły tej pięknej ręki; wydawało mu się świętokradztwem, mając na sercu list Andrei, całować rękę Marji-Antoniny.
Królowa wydała westchnienie, podobne do jęku, nigdy bardziej jak przez ten pocałunek nie zgłębiła przepaści, którą nieledwie każda chwila powiększała między nią i jej kochankiem.
Nazajutrz, w chwili odjazdu, panowie de Latour-Murbourg i Barnave, nie wiedząc zapewne, co zaszło pomiędzy królem i trzema oficerami, ponowili usiłowania, aby ci zmienili swe ubranie na mundur gwardzistów narodowych. Oficerowie odmówili, dowodząc, iż miejsce ich jest na koźle powozu królewskiego i że to tylko mogą mieć ubranie, jakie im król kazał nosić.
Natenczas Barnave kazał położyć na siedzeniu deskę, wystającą z prawej i lewej strony, aby pomieścić na niej dwóch grenadjerów dla zasłonienia, o ile to było możliwe, upartej służby króla.
O dziesiątej rano opuszczano Meaux, aby wrócić do Paryża, w którym byli nieobecni już od pięciu dni.
Pięć dni! jakaż niezgłębiona przepaść została wykopana przez te pięć dni!
Zaledwie ujechali milę od Meaux, gdy orszak przybrał tak straszliwą postać, jakiej nigdy nie miał. Wszystek lud z okolic Paryża napłynął. Barnave chciał zmusić pocztyljona, aby jechał truchtem, lecz gwardja narodowa z Claye zagrodziła drogę, wystawiając bagnety. Byłoby nieroztropnością chcieć przełamać tę tamę, sama królowa zrozumiała niebezpieczeństwo, i błagała deputowanych, aby się strzegli powiększać gniew ludu, tę straszną burzę, której zbliżenie się spostrzegano ze zgrozą.
Wkrótce tłum tak się powiększył, iż konie mogły zaledwie iść noga za nogą.
Nigdy jeszcze upał nie był tak dokuczliwy; nie powietrzem oddychano, lecz ogniem.
Zuchwała ciekawość ludu ścigała króla i królowę nawet w kątach powozu, gdzie się ukryli; wstępowano na stopnie i wsuwano głowy do powrozu, jedni wspinali się na powóz, inni czepiali się koni.
Cudem prawie Charny i jego dwaj towarzysze ze dwadzieścia razy uniknęli śmierci.
Dwaj grenadjerzy nie mogli nastarczyć natarczywości uderzeń, prosili, zaklinali, nakazywali nawet w imieniu Zgromadzenia narodowego, lecz głosy ich niknęły pośród tłumu, wrzawy i krzyków.
Straż przednia przeszło z dwóch tysięcy ludzi złożona, poprzedzała powóz; tylna straż więcej niż z czterech tysięcy, szła za nim, stronami cisnął się tłum, zwiększający się co chwila.
W miarę, jak się do Paryża zbliżano, zdawał się czuć zupełny brak powietrza, olbrzymie miasto zupełnie je wyczerpało.
Powóz poruszał się zaledwie wśród upału 35-cio stopniowego i tumanów kurzu.
Kilkakrotnie królowa upadła w znak, dusząc się prawie.
W Bourget król zbladł; myślano, że zemdleje, prosił o szklankę wina, osłabł zupełnie.
Mało brakowało, iż mu nie podano, jak Chrystusowi, gąbki, nasiąkniętej żółcią i octem; propozycję uczyniono, lecz ją odrzucono na szczęście.
Tak dojechali do Villette.
Lud cisnął się dwoma rzędami pośród domów, których rozpalone mury podwajały upał. Pełno było kobiet i dzieci, i nigdy oko nie widziało większego tłumu.
Drzwi, okna, dachy domów pokryte były widzami.
Drzewa uginały się pod ciężarem tego żywego owocu.
Wszyscy byli z nakrytemi głowami, gdyż dnia poprzedniego rozlepiono plakaty na murach Paryża: „Kto się skłoni królowi, dostanie kije.
Kto mu ubliży, zostanie powieszony“.
Wszystko to było tak przestraszające, iż deputowani nie śmieli posunąć się w ulicę Faubourg-Saint-Martin, ulicę, pełną przeszkód, a tem samem i groźby, ulicę zgubną, krwawą, sławną w dziejach morderstw, od czasu straszliwej historji Berthiera.
Postanowiono jechać przez pola elizejskie i orszak, okrążając Paryż, ruszył przez zewnętrzne bulwary.
Było to przedłużeniem trzygodzinnem męczarni, a te męczarnie były tak nieznośne, iż królowa prosiła, aby wracano drogą najkrótszą, choćby miała być najniebezpieczniejszą. Dwa razy usiłowała zapuścić sztory, lecz na groźby tłumu musiano je podnieść.
Przy rogatce silny oddział grenadjerów otoczył powóz.
Niektórzy z nich szli blisko drzwiczek i swojemi kosmatemi czapkami zakrywali otwory powozu.
Nakoniec około szóstej godziny straż przednia zjawiła się około murów ogrodu Monceau, prowadziła za sobą trzy armaty, które ciężko odskakiwały po nierównym bruku. Ta awangarda składała się z kawalerzystów i piechurów, zmieszanych z tłumem, wśród którego niepodobieństwem im było utrzymać się w szeregu.
Ci, którzy ją spostrzegli, cofnęli się ku polom Elizejskim.
Po raz to trzeci Ludwik XVI wracał tą fatalną rogatką.
Pierwszy raz po wzięciu Bastylji,.
Drugi raz po dniach 5-go i 6-go października.
Raz trzeci, obecnie, po ucieczce do Varennes.
Cały Paryż, dowiedziawszy się, że orszak wchodzi drogą od Neuilly, udał się na Pola Elizejskie.
Zbliżywszy się zatem do rogatki, król i królowa zobaczyli rozciągające się jak okiem zasięgnąć, morze ludzi milczących, ponurych, groźnych, z nakrytemi głowami.
Lecz jeżeli nie więcej zatrważającym, to bardziej złowrogim był podwójny szereg gwardji narodowej, ze spuszczonemi fuzjami na znak żałoby, rozciągający się od rogatki do Tuileries.
Był to w istocie dzień żałoby, żałoby ogromnej, żałoby po monarchji siedmiowiekowej!
Ten powóz, toczący się wolno pośród zebranego ludu, był karawanem, wiozącym monarchję do grobu.
Spostrzegłszy tę długą nić gwardji narodowej, żołnierze, otaczający powóz potrząsali bronią, wołając: „Niech żyje naród“. Wnet słowa te rozległy się na całej przestrzeni od rogatek do Tuileries.
Był to okrzyk braterstwa, wydany przez całą Francję.
Jednak tylko rodzina, ta, która chciała uciec z Francji, była wyłączona z tego braterstwa.
Godzinę trwał przejazd od rogatki do placu Ludwika XV, konie uginały się pod ciężarem, na każdym siedział grenadjer.
Za powozem, w którym się znajdowała rodzina królewska, Barnave i Pétion, szedł kabrjolet, w którym się znajdowały dwie damy królowej i pan de Latour-Maubourg, a za nim karjolka odkryta lecz ocieniona gałęziami wioząca pana Drouet, Guillome i Mangin, to jest tego, który ujął króla i tych, którzy mu pomogli go aresztować.
Jeden tylko Billot niezmęczony, jakby chęć zemsty zamieniła go w statuę z bronzu, pozostał na koniu i zdawał się prowadzić orszak.
Wjeżdżając na plac Ludwika XV, król spostrzegł, iż zawiązano oczy jego przodkowi.
— Co oni chcieli przez to wyrazić? — spytał Barnava.
— Nie wiem, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział zapytany.
— Lecz ja wiem... rzekł Pétion, chcieli wyobrazić ciemnotę monarchji.
Podczas drogi, pomimo eskorty, delegowanych, pomimo ogłoszeń, zabraniających znieważać króla pod karą powieszenia, lud dwa razy przedarł się przez rząd grenadjerów, będących słabą i niedostateczną siłą, dla powstrzymania tego żywiołu, któremu Bóg podobno jak morzu, zapomniał powiedzieć: „Nie pójdziesz dalej“. W chwili tej przemocy, królowa ujrzała nagle przy oknach powozu twarze ohydne, z plugawemi wyrazami, które niekiedy tylko zjawiają się na powierzchni ludności, jak niektóre potwory, tylko w chwili burzy wypływają na powierzchnię oceanu.
Raz tak mocno przelękła się ukazaniem jakiejś okropnej twarzy, iż podniosła prędko jedno okno powozu.
— Dlaczego podnosić okna?... krzyknęło groźnie dziesięć głosów.
— Patrzcie panowie, rzekła królowa, na moje biedne dzieci — w jakim stanie się znajdują!
I ocierając pot z ich twarzyczek, dodała:
— Dusimy się.
— To mała rzecz! — odpowiedział jakiś głos, my cię inaczej udusimy, bądź spokojną!
I uderzeniem pięści stłukł szybę powozu.
Pośród tych strasznych scen znalazły się niektóre, mogące pocieszyć króla i królową, gdyby objawy życzliwości, mogły do nich tak łatwo dojść, jak dochodziła złość i urąganie.
Pomimo plakatów, wzbraniających kłaniać się królowi, pan Guihermy, członek Zgromadzenia, odkrył głowę, gdy król przejeżdżał, a gdy chciano zmusić go do włożenia kapelusza:
— Niech się kto ośmieli przynieść mi go! — rzekł, rzucając kapelusz z dala od siebie.
Przy wjeździe na most zwodzony, dwudziestu deputowanych, wysłanych przez Zgromadzenie, oczekiwało na rodzinę królewską, aby ją zabezpieczyć.
Dalej stał Lafayette ze swoim sztabem.
Lafayette zbliżył się do powozu.
— O! panie de Lafayette — zawołała królowa, zaledwie go zobaczywszy — ocal gwardję!
Prośba ta nie była zbyteczna, zbliżano się do punktu niebezpiecznego, a niebezpieczeństwo było groźne!
Przez ten czas przy drzwiach pałacu zaszła scena, której nie brakło poetyczności.
Pięć czy sześć dam królowej, które po ucieczce swej pani opuściły Tuileries, teraz dowiedziawszy się, że królowa wraca, śpieszyły do zamku, aby ją przyjąć.
— Na bok!... krzyknęły straże, nadstawiając ostrza swych bagnetów.
— Niewolnice Austrjaczki! — krzyczały rybaczki, pokazując im pięści.
Naówczas przez bagnety żołnierzy i pogróżki przekupek siostra pana Campan przedarła się naprzód i zawołała:
— Słuchajcie! jestem w służbie królowej od piętnastego roku mego życia, ona wydała mnie za mąż i dała mi wyprawę, służyłam jej, gdy była wszechwładną panią, dziś, gdy jest nieszczęśliwą, czyż mam ją opuścić?
— Ma słuszność!... krzyknął lud — żołnierze, przepuścić je!
I na ten rozkaz, dany przez władzę nieznającą oporu, kobiety zostały wpuszczone do zamku.
W chwilę później królowa mogła je widzieć, powiewające chustkami z okien pierwszego piętra.
A powóz toczył się wolno, posuwając przed sobą tłumy ludu i tumany kurzawy, jak okręt, kołyszący się sunie przed sobą bałwany oceanu i kłęby piany, a porównanie tem jest dokładniejsze, że nigdy rozbitki nie byli zagrożeni więcej wzburzonem i huczącem morzem, jak tem morzem tłumu, które się przygotowywało pochłonąć nieszczęśliwą rodzinę w chwili, gdy się zbliżała do Tuileries, jako do brzegu ocalenia.
Nakoniec powóz zatrzymał się przy schodach wielkiego tarasu.
— Panowie! — zawołała raz jeszcze królowa, zwracając się tym razem do Pétiona i Barnava, ocalcie oficerów naszej straży.
— Czy nie masz pani nikogo między tymi panami, kogobyś chciała wyjątkowo mi polecić? — spytał Barnave.
Królowa spojrzała na niego bystro jasnemi oczyma.
— Nikogo!... rzekła.
I nalegała, aby król i dzieci wysiedli najprzód.
Dziesięć minut, które naówczas upłynęły, były dla niej, nie wyłączając tych chwil, które ją prowadziły na szafot, najstraszniejszemi w życiu.
Była pewną, że będzie zamordowaną — umrzeć było niczem, lecz straszną jej była myśl, że będzie wydana ludowi, lub zamknięta w jakiem więzieniu.
Gdy postawiła nogę na stopniu powozu, zasłonięta żelaznem sklepieniem, jakie z rozkazu Bernava utworzyli nad nią gwardziści narodowi swemi bagnetami, tak straciła przytomność, iż zdawało jej się, że wznak upada.
Lecz w chwili, gdy oczy jej się zamykały, w tem ostatnim konającem spojrzeniu, w którem się widzi wszystko, zdawało jej się, iż wprost siebie ujrzała tego strasznego człowieka, który w zamku de Taverney, w tak tajemniczy sposób, odkrył jej zasłonę przyszłości, tego człowieka, którego zobaczyła poraź drugi, powracając z Wersalu szóstego października, tego człowieka nakoniec, który się zjawiał tylko dla przepowiadania wielkich katastrof, lub w chwilach, gdy się wielkie te katastrofy spełniały.
O! naówczas te jej oczy, które jeszcze patrzyły, gdy przekonała się, że się nie mylą, zamknęły się, i królowa z krzykiem upadła jak martwa, pod wpływem tego złowrogiego zjawiska.
Zdawało jej się, że ziemia znikła jej z pod stóp, że świat cały wirował wkoło niej; silne ręce pochwyciły ją i czuła, jak ją niesiono, pośród krzyków, wycia i gróźb.
Później zdawało jej się, że słyszy głos swej straży, ściągającej na siebie gniew ludu, aby go od niej odwrócić. Na chwilę otworzyła oczy i zobaczyła tych nieszczęśliwych, porwanych z siedzenia powozu: Charnego, jak blady, lecz piękny jak zawsze, walczył sam przeciw dziesięciu ludziom, z blaskiem męczeństwa w oczach i uśmiechem wzgardy na ustach. Od Charnego wzrok jej zwrócił się na człowieka, który ją unosił pośród tego okropnego zamętu i poznała w nim ze zgrozą tajemniczą osobę z Taverney i Sevres.
— Ty! ty! — krzyknęła, chcąc go odepchnąć zdrętwiałemi rękami.
— Tak, to ja... szepnął jej do ucha, potrzebuję cię jeszcze, aby doprowadzić monarchję do zupełnej zagłady i dlatego cię ocalam.
Na ten raz było to więcej niż przenieść mogła biedna królowa, wydała rozdzierający krzyk i zemdlała zupełnie.

Przez ten czas tłum usiłował rozszarpać panów de Chamy, de Malden i de Valory i obnosił w triumfie Droueta i Billota.

ROZDZIAŁ XVII.
KIELICH GORYCZY.

Kiedy królowa przyszła do siebie, znalazła się w swoim sypialnym pokoju w Tuileries.
Pani de Misery i pani Campan, jej ulubione służebnice, czuwały przy niej.
Pierwsze jej słowa były, aby przyniesiono delfina.
Delfin leżał w łóżeczku w swoim pokoju, strzeżony przez panią de Tourzel, swą guwernantkę, i panią Brunier, swą pokojową.
To zapewnienie jednak nie wystarczało królowj, wstała natychmiast i pomimo zupełnego nieładu w ubiorze, pobiegła do pokoju syna.
Dziecię wiele płakało, wiele się natrwożyło, lecz, uspokoiwszy się, zasnęło i lekkie tylko drżenie poruszało jego członkami.
Królowa długo wpatrywała się oczami pełnemi łez w twarz dziecka, oparta o kolumnę łóżka.
Przerażające słowa, które ten człowiek zcicha jej powiedział, brzmiały ciągle w jej uszach: „Potrzebuję ciebie, aby strącić monarchję w przepaść i dlatego cię ocalam!“
Więc to jest prawdą?... więc to ona strąca monarchję w przepaść?
Musiało tak być w istocie, kiedy nieprzyjaciele strzegli jej życia, zdając na nią dzieło zniszczenia, którego dokonywała lepiej, niż oni.
Czy zamknie się ta przepaść, która chłonęła monarchję, pochłonąwszy króla, ją i tron? Czy nie trzeba będzie wrzucić w tę przepaść i dwojga jej dzieci? Czyż w starożytnych religjach niewinność nie rozbrajała bogów?
Prawda, że Abrahama ofiary Bóg nie przyjął, lecz dozwolił caby się spełniła ofiara Jeftego.
Były to bardzo smutne myśli dla królowej, lecz smutniejsze jeszcze dla matki!
Wreszcie potrząsnęła głową i wolnym krokiem wróciła do siebie.
Tam przypomniała sobie o nieładzie w jakim się znajdowała.
Jej suknie były zmięte i w wielu miejscach rozdarte, trzewiki przedziurawione żwirem i kamieniami, po których chodziła, cała zresztą okryta była kurzem i potem.
Zażądała kąpieli i innych trzewików.
Barnave po dwakroć dowiadywał się o jej zdrowie.
Zwiastując tę wizytę, pani Campan że zdziwieniem spoglądała na królowę.
— Podziękujesz mu bardzo uprzejmie, rzekła Marja-Antonina.
Pani Campan patrzyła jeszcze bardziej zdziwiona.
— Mamy wiele od zawdzięczenia temu młodzieńcowi — odparła królowa tłómacząc się, co nie było w jej zwyczaju.
— Lecz zdawało mi się... odważyła się powiedzieć pokojowa, że pan Barnave jest demokratą, człowiekiem z gminu, który nie przebierał w środkach, aby dojść tam, gdzie się obecnie znajduje.
— W środkach, które daje talent, tak, to prawda — rzekła królowa — ale uważaj dobrze, co ci powiem: Uniewinniam Barnava; uczucie dumy, którego nie mogę ganić, kazało mu przyklaskiwać wszystkiemu, co otwierało drogę do honorów i sławy dla klasy, w której jest zrodzonym, lecz wzbraniało mu udzielać przebaczenia dla szlachty, która rzuciła się w wir rewolucji, Jeżeli władza zostanie nam przywróconą, przebaczenie dla pana Barnave jest mu zgóry zapewnione... Idź, Campan i dowiedz się, co się dzieje z panami de Malden i de Valory.
Serce królowej dodawało do tych dwóch, jeszcze trzecią imię hrabiego, lecz usta odmówiły jej posłuszeństwa.
Dano znać królowej, że kąpiel była gotowa.
W przeciągu czasu, jaki upłynął od bytności królowej u delfina, porozstawiano wszędzie straże, nawet przy drzwiach jej sypialni i łazienki.
Królowa z trudnością otrzymała pozwolenie zamknięcia drzwi podczas brania kąpieli.
To posłużyło Prud‘hommowi do następnego artykułu w dzienniku „Rewolucji Paryskiej“:
„Kilku dobrych patrjotów, w których rojalizm nie przygasił uczucia, zaniepokoiło się o stan moralny i fizyczny Ludwika XVI-go i jego rodziny, po tak niefortunnej podróży, jaką odbyli z Saint-Ménéhould.
„Niech się uspokoją! Nasz były w sobotę wieczór, wchodząc do swych pokojów, nie miał się gorzej jak po powrocie z męczącego i chybionego polowania; połknął jak zazwyczaj kuraka, a nazajutrz pod koniec obiadu bawił się z synem.
— Ach panie dziennikarzu! jakże mi wyglądasz na człowieka, który jada kurczę tylko w wielkie święta cztery razy do roku, nie ma dzieci, nie kąpie się nigdy i przychodzi do swej loży w Zgromadzeniu narodowem w podartych trzewikach!
Nie zważając na skandal jaki to wywołać mogło, królowej dano kąpiel i dozwolono zamknąć drzwi.
Dlatego straż nie zaniedbała nazwać pani Campan „arystokratką“, w chwili, gdy wracając z wiadomościami, wchodziła do łazienki.
Wiadomości nie były tak zatrważające, jak się było można spodziewać.
Charny i jego dwaj towarzysze, przybywszy do rogatki, ułożyli plan działania. Plan ten miał na celu ściągnąć na siebie niebezpieczeństwa, grożące królowi i królowej. Ułożono zatem, że gdy się powóz zatrzyma, jeden z nich rzuci się w prawo, drugi w lewo, a znajdujący się w środku skoczy naprzód, tym sposobem rozdzielą zbójców i zmuszając ich do uderzeń w potrójnym kierunku, dadzą tem swobodne przejście rodzinie królewskiej..
Powiedzieliśmy, że powóz zatrzymał się przy wielkim tarasie pałacowym. Pośpiech morderców był tak gwałtowny, że, rzucając się na przód powozu, dwóch zraniło się ciężko. Przez chwilę tylko grenadjerzy, siedzący na koźle, mogli bronić trzech oficerów; rzuceni na ziemię, musieli ich pozostawić bez obrony.
Tę chwilę wybrali trzej młodzi ludzie i pobiegli w obranym kierunku, przewracając pięciu czy sześciu ludzi, którzy czepiali się kół i stopni, aby ich ściągnąć z kozła. Natenczas jak to przewidywali, wściekłość ludu wybuchnęła w trzech punktach.
Pan Melden zaledwie spadł na ziemię, już znalazł się pod siekierami dwóch saperów, Obie siekiery były wzniesione i starały się uderzyć tylko w niego samego.
Szybkim i gwałtownym skokiem odepchnął dwóch ludzi, którzy go trzymali za kołnierz, tak, że na chwilę był swobodny. Skrzyżowawszy więc ręce na piersiach:
— Uderz! — zawołał.
Jedna siekiera pozostała nieruchomą, odwaga ofiary sparaliżowała mordercę.
Druga spadła, spragniona krwi, lecz, spadając, odbiła się o lufę muszkietu i słabo tylko drasnęła w szyję pana de Malden.
Wtedy rzucił się chyłkiem w tłum i wkrótce dostał się do oddziału oficerów, a ci, chcąc go ocalić, pchnęli go w stronę szeregów gwardji, która torowała królowi i jego rodzinie drogę od powozu do zamku.
W tejże chwili dojrzał go generał Lafayette i skierowawszy ku niemu konia, schwycił za kołnierz i przyciągnął do strzemion, aby go osłonić swą popularnością, lecz pan Malden, poznawszy go, zawołał:
— Puść mię, generale, zajmij się jedynie rodziną królewską, a mnie pozostaw motłochowi.
Pan de Lafayette puścił go niebawem, gdyż, spostrzegłszy człowieka, unoszącego królową, rzucił się ku niemu.
Pan de Malden tymczasem był przewracany, podnoszony, atakowany przez jednych, broniony przez drugich, a okryty uderzeniami, ranami, oblany krwią i kurzem, zatoczony został aż do drzwi pałacu, gdzie oficer służbowy, widząc go bliskim omdlenia, porwał za kołnierz i, przyciągając do siebie, zawołał:
— To za lekka śmierć dla takiego nędznika, trzeba wynaleźć jaką męczarnię dla zbrodniarza tego rodzaju. Oddajcie mi go, ja się nim zajmę!
I, znieważając dalej pana de Maldena słowami: „Chodź łotrze, ze mną się rozprawisz“, zawlókł go do ciemnego kąta i rzekł:
— A teraz uciekaj pan i daruj mi sposób, jakiego użyć musiałem, aby cię ocalić z rąk tych nędzników.
Pan de Malden wsunął się na schody pałacu i zniknął.
Coś podobnego zdarzyło się z panem Valory. Otrzymał dwie niebezpieczne rany w głowę, lecz w chwili gdy dwadzieścia bagnetów a tyleż szpad i sztyletów podniosło się aby go dobić, Pétion rzucił się ku niemu i odpychając morderców z całą siłą, jaką był obdarzony:
— W imieniu Zgromadzenia narodowego!... zawołał, ogłaszam was za niegodnych imienia Francuzów, jeżeli się zaraz nie odsuniecie i nie oddacie mnie tego człowieka!..Jestem Pétion!
I Pétion, który pod szorstką powłoką, ukrywał wielką uczciwość i serce odważne a prawe, mówiąc te słowa, tak się wydał wielkim w oczach zbójców, że odstąpili i pozostawili mu pana Valory.
Wtenczas, podtrzymując osłabłego i odurzonego od uderzeń, zawiózł go do szeregu gwardji narodowej, oddał w ręce adjutanta Mateusza Dumas, który za niego głową zaręczył i szczęśliwie w istocie doprowadził do zamku.
W tejże chwili usłyszał Pétion głos Barnava; wzywał go on na pomoc, bo nie był sam w stanie ocalić hrabiego de Charny
Hrabia, uniesiony dwudziestu rękami, obalony, ciągniony w kurzu, podniósł się i, wyrwawszy bagnet z fuzji najbliżej stojącego, wymierzał gęste ciosy naokoło siebie. Lecz musiałby ulec w tej nierówmej walce, gdyby nie Barnave, a później Pétion, którzy przyszli mu w pomoc.
Królowa wysłuchała tego opowiadania w kąpieli, pani Campan jednakże mogła jej dać pewne wiadomości tylko o panach de Malden i de Valory, których widziano w pałacu, zbitych, skrwawionych, lecz bez ran niebezpiecznych.
Co do Charnego, nie wiedziano o nim nic pewnego, mówiono wprawdzie, iż był ocalony przez panów Barnava i Pétiona, lecz nie widziano go, wchodzącego do zamku.
Na te ostatnie słowa pani Campan, twarz królowej pokryła się tak straszną bladością, że pokojowa sądząc, iż to obawa o hrabiego tak ją trwoży, zawołała:
— Najjaśniejsza Pani!... nie powinnaś się tak lękać o życie hrabiego, z tego powodu, że nie przyszedł do pałacu. Hrabina de Charny mieszka w Paryżu, być może przeto, że się schronił u żony.
Ta myśl właśnie była przyczyną, że Marja-Antonina tak strasznie zbladła.
Wyskoczyła coprędzej z kąpieli, wołając:
— Campan!... ubieraj mnie prędko, śpiesz się, muszę koniecznie wiedzieć, co się stało z hrabią.
— Z jakim hrabią?... spytała pani de Misery wchodząc.
— Z hrabią de Charny!... zawołała królowa.
— Hrabia jest w przedpokoju Waszej królewskiej mości... odrzekła pani de Misery i prosi o zaszczyt przyjęcia.
— A!... szepnęła królowa, więc dotrzymał słowa!...
Obiedwie kobiety spoglądały na siebie zdziwione, nie rozumiejąc, co przez to chciała powiedzieć królowa, która, drżąca, nie mogąc więcej słowa wymówić, dała im tylko znak, aby się śpieszyły.
Nigdy toaleta nie była śpieszniej ukończoną; prawda, że Marja-Antonina zwinęła tylko swe włosy, które kazała zmyć z kurzu wodą pachnącą i zarzuciła na siebie biały muślinowy szlafroczek.

Gdy weszła do swego pokoju, rozkazawszy prosić hrabiego, była również białą jak jej suknia.

ROZDZIAŁ XVIII.
PCHNIĘCIE SZTYLETEM.

W parę minut później, kamerdyner oznajmił pana hrabiego de Charny i ten stanął w drzwiach, oświecony złotym promieniem zachodzącego słońca.
On, również, jak królowa, skorzystał z czasu ażeby usunąć ślady długiej podróży i strasznej walki, jaką musiał stoczyć. Przywdział dawny mundur kapitana fregaty, z czerwonemi wyłogami i koronkowemi żabotami. Był to ten sam strój w którym spotkał królowę i Andreę de Taverney, na placu Palais-Royal, gdzie sprowadziwszy fiakra, odwiózł je do Tuileries. Dawno nie wyglądał tak wykwintnie, spokojnie i pięknie; a królowej trudno było uwierzyć że jest to ten sam człowiek, którego godzinę temu lud chciał rozszarpać.
— O!... panie!.. zawołała królowa, zapewne ci powiedziano jak byłam o ciebie niespokojną, i jak na wszystkie strony rozsyłałam ludzi, aby się o tobie czegoś dowiedzieć.
— Tak.. Najjaśniejsza Pani... rzekł Charny, kłaniając się, lecz proszę mi wierzyć, iż poszedłem do siebie wtenczas dopiero, gdym się upewnił, że Wasza królewska mość jest zdrową i bezpieczną.
— Utrzymują, iż winieneś pan życie panom Pétion i Barnave, czy istotnie temu ostatniemu zawdzięczać je będę?..
— Tak jest, Najjaśniejsza Pani i podwójną wdzięczność winien jestem panu Barnave, gdyż, doprowadziwszy mnie aż do pokoju, był łaskaw powiedzieć mi, iż Wasza królewska mość interesowałaś się mną podczas drogi.
— Tobą, panie hrabio?.. w jakiż to sposób?...
— Przedstawiając królowi niepokój w jakim, zdaniem Waszej królewskiej mości, znajdować się musi dawna jej przyjaciółka z powodu mej nieobecności. Chociaż daleki jestem od przypuszczenia, aby ten niepokój był tak wielki, jednakże...
Umilkł, gdyż mu się zdawało, iż bladość królowej jeszcze się powiększyła.
— Jednakże?... powtórzyła królowa.
— Jednakże... ciągnął dalej Charny... nie przyjmując w całej rozciągłości urlopu jaki Wasza królewska mość chciałaś mi udzielić, sądzę, iż uspokoiwszy się o zdrowie Waszych królewskich mości i ich dzieci powinienem sam uspokoić hrabinę de Charny.
Królowa przycisnęła ręką serce, jakby się chciała przekonać, że to serce nie umarło od ciosu i głosem zaledwie dosłyszalnym, rzekła:
— Jest to konieczne w istocie, dziwię się tylko, żeś pan czekał tak długo na spełnienie tego obowiązku!...
— Królowa zapomina, że dałem jej słowo, iż bez jej pozwolenia nie zobaczę się z hrabiną.
— Czy przyszedłeś prosić o to pozwolenie?
— Tak, Najjaśniejsza Pani, błagam Waszą królewską mość, abyś mi go udzielić raczyła.
— Gdyż w przeciwnym razie, sądząc po zapale, z jakim pragniesz odwiedzić hrabinę, obejdziesz się bez niego...
— Zdaje mi się, że królowa jest niesprawiedliwą dla mnie... rzekł Charny. — Opuszczając Paryż, myślałem, że go opuszczam na długo, może na zawsze, W drodze czyniłem wszystko, co było tylko w mocy człowieka, aby się ta podróż udała. Nie moją winą, jak Wasza królewska mość raczy sobie przypomnieć, że nie straciłem, jak mój brat, życia w Varennes, lub też nie zostałem, jak pan de Dampierre, rozszarpany na drodze lub w ogrodzie Tuileries. Gdyby mnie spotkało szczęście przeprowadzenia Waszej królewskiej mości za granicę, lub zaszczyt poniesienia za nią śmierci, umarłbym, lub skazał się na wygnanie, bez widzenia się z hrabiną, Lecz powtarzam Waszej królewskiej mości, po powrocie do Paryża nie mogę okazywać kobiecie noszącej moje nazwisko... a Wasza królewska mość wie, jak ona je nosi!... takiej obojętności, aby nie dać jej nawet wieści o sobie, tem więcej, że niema już mego brata, któryby mnie zastąpił. Zresztą, albo pan Barnave się myli, albo takie było jeszcze przedwczoraj zdanie Waszej królewskiej mości.
Królowa oparła się o kanapkę i zbliżywszy się tym samym krokiem do Oliviera, rzekła:
— Musisz bardzo kochać tę kobietę, jeżeli możesz z takim spokojem sprawiać mi tyle boleści?...
— Najjaśniejsza Pani... odrzekł Charny, wkrótce skończy się lat sześć, kiedy nie myślałem o tem wcale, gdyż istniała dla mnie wtedy jedna tylko kobieta na ziemi, a tę kobietę postawił Bóg tak wysoko nademną, że nie mogłem jej dosięgnąć. Jest temu lat sześć, gdy mnie uczyniłaś mężem panny Andrei de Taverney. którą narzuciłaś mi za żonę. Od sześciu lat, ręka moja nie dotknęła dwa razy jej ręki, me wyrzekłem do niej dziesięciu słów. Moje życie było zajęte i zapełnione inną miłością, tysiącem zajęć, pracy i walk, które wstrząsają życiem człowieka. Żyłem na dworze, przebiegałem gościńce, wiązałem na moją rękę i z polecenia króla tę olbrzymią intrygę, którą rozwiązała fatalność, nie liczyłem dni, miesięcy, lat, czas szybko ubiegał zapełniony uczuciami i pracą, o której wspomniałem. Inaczej rzecz się miała z hrabiną de Charny. Od chwili gdy zmuszoną była cię opuścić, zasłużywszy zapewne na twą niełaskę, mieszka sama, opuszczona, odosobniona, w pawilonie przy ulicy Coq-Héron. Samotność tę i opuszczenie przyjęła bez szemrania, gdyż nie znając miłości, nie potrzebuje, jak inne kobiety, oznak przywiązania, lecz nie przyjęłaby zapewne bez żalu zapomnienia mego o najprostszych obowiązkach i najpospolitszych względach.
— E!... mój Boże!... jesteś pan bardzo zajęty tem, co pani de Charny pomyśli lub nie pomyśli o panu!... Czyż nie lepiej byłoby dowiedzieć się, azali myślała o panu gdyś wyjeżdżał i czy myśli w chwili powrotu?...
— Nie wiem, czy hrabina myśli o mnie w chwili mego powrotu, lecz wiem dobrze, że myślała o mnie, gdym wyjeżdżał.
— Widziałeś ją więc przed wyjazdem?...
— Miałem zaszczyt powiedzieć Waszej królewskiej mości, iż nie widziałem hrabiny de Charny, od czasu, gdy dałem Waszej królewskiej mości słowo, że jej nie zobaczę....
— Pisała zatem do pana?
Charny milczał.
— Pisała!... zawołała Marja-Antonina, przyznaj...
— Oddała bratu mojemu Izydorowi list dla mnie.
— I pan czytałeś ten list?... co w nim donosi?... co mogła napisać?... a wszakże mi przysięgła... Odpowiadaj prędko, co pisze w tym liście?... czyż nie widzisz, że się wszystko we mnie gotuje.
— Nie mogę odpowiedzieć Waszej królewskiej mości, gdyż nie czytałem listu.
— Podarłeś go?... zawołała uszczęśliwiona królowa, rzuciłeś w ogień!... O Charny!... jeżeliś tak postąpił, jesteś najszlachetniejszym z ludzi; niesłusznie narzekałam, widzę, iż nic nie straciłam!...
I królowa wyciągnęła ku niemu ramiona, chcąc go przyciągnąć ku sobie.
Lecz Charny pozostał na miejscu.
— Nie podarłem go i nie rzuciłem w ogień, rzekł.
— A więc... powiedziała królowa, upadając na krzesło, dlaczego go nie czytałeś?
— List miałem otrzymać od brata tylko w razie niebezpiecznej rany; niestety brat mój zginął i w jego papierach znalazłem list i tę notatkę.
I Charny podał królowej bilecik, napisany ręką Izydora.
Marja-Antonina wzięła list drżącą ręką i zadzwoniła.
Podczas tej rozmowy zmierzchło się zupełnie.
— Światła!... zawołała, natychmiast!...
Lokaj wyszedł, nastała chwila milczenia, w której można było słyszeć przyśpieszony oddech i bicie serca królowej.
Zaledwie lokaj oddalił się przyniósłszy światło, królowa szybko zbliżyła się do komina. Dwa razy spojrzała na bilet, nie mogąc nic przeczytać.
— O!... szepnęła, to nie papier, to ogień! I przesuwając ręką po oczach:
— Boże! Boże mój!... rzekła, tupiąc z niecierpliwością nogą o posadzkę.
Siłą woli uspokoiła się cokolwiek i zaczęła czytać głosem chrapliwym, niepodobnym wcale do jej głosu:
„List ten nie jest adresowany do mnie, lecz do mego brata hrabiego Oliviera de Charny i pisany przez jego żonę hrabinę de Charny“.
Królowa zatrzymała się chwilę, poczem czytała dalej:
„Gdyby mnie spotkało nieszczęście, upraszam znalazcę tego biletu o oddanie go mojemu bratu, lub odesłanie hrabinie“.
Królowa zatrzymała się powtórnie, pokiwała głową i czytała dalej:
„Otrzymałem go od tejże z następującem zleceniem“.
— Jakież to zlecenie?... szepnęła królowa, i znów przetarła ręką oczy.
„Jeżeli hrabia wyjdzie szczęśliwie z zamierzonego przedsięwzięcia, zwrócić list hrabinie“.
Głos królowej stawał się coraz więcej drżącym.
„Gdyby został ciężko, lecz nie śmiertelnie rannym, prosić go, aby dozwoli żonie udać się do niego“.
— O! to zupełnie jasne... szepnęła królowa, i czytała dalej zaledwie dosłyszalnym głosem:
„Gdyby został śmiertelnie rannym, oddać mu ten list i przeczytać, gdyby sam nie mógł tego uczynić, aby choć przed śmiercią dowiedział się o tajemnicy, którą zawiera“.
— Czyż i teraz będziesz zaprzeczał?... zawołała Marja-Antonina, spoglądając na niego płomiennym wzrokiem.
— Czemu?
— Ależ temu, że ona cię kocha!
— Kogo? mnie? hrabina mnie kocha?... co Wasza królewska mość mówi?... zawołał Charny.
— O! ja nieszczęśliwa, mówię prawdę!
— Hrabina mnie kocha?... mnie?... to niepodobna!
— A dlaczegóż przecież ja cię kocham!..
— Lecz przez sześć lat... gdyby hrabina mnie kochała, dałaby mi poznać, powiedziałaby mi to!...
Nadeszła chwila, w której biedna Marja-Antonina tak wiele cierpiała, iż czuła potrzebę zanurzenia tej boleści, jakby sztyletu w głąb serca.
— Nie, nie!... zawołała, nie mogła nic wyjawić... nie mogła nic powiedzieć, bo wie dobrze, iż nie może być twoją żoną!...
— Hrabina de Charny nie może być moją żoną?... powtórzył Olivier.
— Tak.. mówiła dalej królowa, odurzając się coraz więcej własną boleścią — gdyż wie, iż między wami jest tajemnica, któraby zabiła twą miłość.
— Tak, ona wie, że gdybyś ją poznał, pogardziłbyś nią!
— Ja! pogardziłbym hrabiną?...
— Każdy człowiek szlachetny pogardza młodą dziewczyną, żoną bez małżonka, matką bez męża...
Teraz zkolei Charny zbladł i oparł się o najbliższe krzesło.
— Najjaśniejsza Pani!.. zawołał, powiedziałaś zawiele, lub zamało,.. mam prawo żądać tłomaczenia.
— Tłomaczenia? odemnie, panie? od królowej, tłomaczenia!...
— Tak, Najjaśniejsza Pani, żądam tego...
W tej chwili otworzono drzwi.
— Czego chcą odemnie?... zawołała niecierpliwie królowa.
— Wasza królewska mość.. odrzekł lokaj... powiedziałaś niegdyś, że przyjmujesz zawsze doktora Gilberta.
— Więc cóż?
— Doktór Gilbert uprasza Waszej królewskiej mości, o zaszczyt złożenia swego uszanowania.
— Doktór Gilbert?... spytała królowa. Czy jesteś pewnym, że to doktór Gilbert?
— Tak, Najjaśniejsza Pani.
— O! niech wejdzie, niech wejdzie... zawołała.
Poczem zwracając się do hrabiego:
— Żądałeś pan wyjaśnień co do pani de Charny... dodała podniesionym głosem, żądaj pan ich od doktora Gilberta. Więcej niż ktokolwiek inny, doktór może ci ich udzielić.
Gilbert, wchodząc do salonu, usłyszał słowa królowej i zatrzymał się nieporuszony na progu.
Królowa zaś, rzuciwszy hrabiemu bilet jego brata, postąpiła ku drzwiom swego gabinetu, lecz Charny zastąpił jej drogę i zatrzymując za rękę, rzekł:
— Wybacz, Najjaśniejsza Pani, lecz to wyjaśnienie w twojej obecności powinno się odbyć.
— Panie!... rzekła Marja — Antonina z błyszczącym wzrokiem i zaciśniętemi usty. Zapominasz, że jestem królową!...
— Jesteś niewdzięczną przyjaciółką, która spotwarza przyjaciółkę; jesteś zazdrosną kobietą, która znieważa kobietę, żonę człowieka, który od trzech dni dwadzieścia razy naraził życie dla ciebie; znieważasz hrabinę de Charny!... Przed tobą więc, coś ją spotwarzyła, coś ją znieważyła, powinna być usprawiedliwioną. Usiądź zatem Najjaśniejsza Pani i czekaj!...
— Niech i tak będzie... rzekła królowa, usiłując się uśmiechnąć. Doktorze Gilbert, wszak słyszysz, czego żąda hrabia?...
— Panie Gilbert.. rzekł hrabia z grzecznością i godnością, słyszysz, co rozkazuje królowa?
Gilbert zbliżył się i spoglądając smutnie na Marję-Antoninę:
— O!... Najjaśniejsza Pani!.. szepnął.
Poczem zwracając się do Oliviera de Charny, rzekł:
Panie hrabio, to, to ci powiem, jest hańbą mężczyzny, a czcią kobiety. Nieszczęśliwy wieśniak, nędzny robak ziemny pokochał pannę de Taverney. Pewnego dnia znalazł ją zemdloną i bez szacunku dla jej wieku, dla jej niewinności i dla jej wdzięków, nędznik zadał jej gwałt i tym sposobem młoda dziewica została żoną bez małżonka, matką bez męża. Panna de Taverney była aniołem!... hrabina de Charny jest męczennicą!
Charny otarł pot, który spływał z jego czoła.
— Dziękuję ci doktorze!... oświadczył tylko, a zwracając się do królowej: Pani... rzekł, nie wiedziałem, że panna de Taverney była tak nieszczęśliwą, nie wiedziałem, że pani de Charny jest tak godną szacunku, inaczej, możesz pani być pewną, nie przeżyłbym sześciu lat, nie padłszy do jej kolan i nie uwielbiając jej tak, jak na to zasługuje.
I skłoniwszy się przed osłupiałą królową, wyszedł z pokoju, zanim nieszczęśliwa kobieta mogła uczynić jakie poruszenie, aby go zatrzymać.
Posłyszał tylko krzyk boleści na widok zamykających się drzwi, które ich rozdzieliły.
Czuła bardzo dobrze, iż na tych drzwiach, jak na drzwiach piekła, szatan zazdrości napisał ten straszliwy wyrok:

Lasciate ogni speranza!

ROZDZIAŁ XIX.
DATE LILIA.

Powiedzmy w krótkości, co się działo z hrabiną de Charny podczas rozmowy królowej z hrabią.
Dla nas, znających stan jej serca, łatwo jest wyobrazić sobie, ile cierpiała po odjeździe Izydora.
Drżała zarówno na myśl powodzenia lub chybienia tego wielkiego przedsięwzięcia, w którem domyślała się ucieczki.
W razie powodzenia, znając dobrze przywiązanie hrabiego do rodziny królewskiej, mogła być pewną, że jeżeli pozostaną na wygnaniu, hrabia ich nie opuści. Jeżeli się przedsięwzięcie nie uda, znała odwagę Oliviera i wiedziała, że zostanie do ostatniej chwili, dopóki tylko będzie cień nadziei, a nawet i wtenczas, gdy jej już nie będzie.
Od chwili gdy Izydor odjechał, hrabina miała wytężoną uwagę na wszystko, co mogło jej przynieść jakieś wiadomości.
Nazajutrz dowiedziała się, że król z rodziną opuścił Paryż w nocy.
Żaden wypadek nie przeszkodził odjazdowi.
Domyśliła się, że Charny znajdował się w orszaku, że oddalał się od niej.
Westchnęła boleśnie i uklękła pomodlić się o szczęśliwą drogę.
Przez dwa dni następne Paryż był milczący bez żadnych wiadomości.
Nakoniec rano dnia trzeciego rozszedł się po mieście rozgłos:
Król został przytrzymany w Varennes.
Nie było żadnych szczegółów; oprócz tego uderzenia piorunu, żadnego innego głosu... po tej błyskawicy — noc.
Król przytrzymany w Varennes — oto i wszystko.
Andrea nie wiedziała nic o Varennes. To małe miasteczko, tak nieszczęśliwie słynne odtąd, ten gród, który miał być później postrachem dla każdej monarchji; ginął naówczas w pomroce, która ciążyła i ciąży dotąd na dziesięciu tysiącach podobnych miast Francji, również mało znaczących i nieznanych jak ono.
Andrea otworzyła słownik geograficzny i czytała: Varennes w Argonne, stolica kantonu, 1.607 mieszkańców.
Potem szukała na mapie i znalazła Varennes położone w środku trójkąta między Stanay, Verdun i Chalons, na skraju lasu i na brzegu małej rzeki. Na ten to nieznany punkt Francji zwróciła się cała jej uwaga. Tam to żyła jej myśl, nadzieja i trwoga.
Powoli, w następstwie tej ważnej wiadomości, nadchodziły drobniejsze szczegóły, które były dla niej niezrównanej wartości.
Pan de Bouillé, mówiono, pędził za królem, atakował eskortę i po zaciętej walce cofnął się, zostawiając króla w ręku zwycięskich patrjotów.
Charny zapewne brał udział w tej walce, zapewne nie odszedł, chyba ostatni, jeżeli nie poległ na placu.
Następnie doniesiono, że jeden z trzech adjutantów króla został zabity.
Później, nazwisko wyszło na jaw, nie wiedziano tylko, czy to hrabia, czy też wicehrabia, Olivier, czy Izydor de Charny.
Był to Charny, więcej nie wiedziano.
Przez dwa dni, zanim się ta kwest ja rozstrzygnęła, serce Andrei doznawało niewypowiedzianego udręczenia.
Wreszcie zapowiedziano przybycie króla na sobotę.
Dostojni więźniowie nocowali w Meaux.
Podług wszelkiego prawdopodobieństwa, król powinien był stanąć w Paryżu przed południem; jeżeli będzie powracał do Tuileries najkrótszą drogą, powinienby wjechać do Paryża przez przedmieście St-Martin.
O godzinie jedenastej, pani de Charny w prostem ubraniu, zakryta gęstym woalem, znajdowała się już przy rogatce, czekała do godziny trzeciej.
O godzinie trzeciej pierwsze tłumy ludu, rozpychając wszystko przed sobą, oznajmiły, że król okrąży Paryż i wjedzie przez rogatkę Pól-Elizejskich. Znaczyło to przebiec pieszo cały Paryż. Niktby się nie był odważył przejeżdżać powozem pośród tłumu, napełniającego ulice.
Od wzięcia Bastylji nie było dotąd takiego ścisku na ulicach.
Adrea nie zawahała się ani chwili, poszła w kierunku Pól Elizejskich i przybyła jedna z pierwszych.
Tam czekała jeszcze trzy godziny, trzy godziny zabójcze.
Nakoniec orszak ukazał się. Mówiliśmy już w jakim porządku powracał.
Andrea zobaczyła powóz, i wydała okrzyk radości: na koźle poznała Oliviera.
Inny krzyk, który zdawałby się echem, gdyby nie był krzykiem boleści odpowiedział jej w tejże chwili.
Andrea obróciła się w stronę, skąd głos pochodził, młoda dziewczyna w najokropniejszej boleści, wyrywała się z rąk litościwych osób, które chciały jej nieść pomoc.
Może Andrea zwróciłaby większą uwagę na stan biednej dziewczyny, gdyby nie słyszała w koło siebie wszelkiego rodzaju pogróżek przeciw trzem ludziom, znajdującym się na koźle powozu królewskiego.
Na nich ma spaść gniew ludu, oni to będą kozłem ofiarnym wielkiej zdrady królewskiej, oni będą niewątpliwie rozszarpani na sztuki, jak tylko się powóz zatrzyma.
A Charny był jednym z tych trzech ludzi!
Andrea postanowiła użyć wszelkich środków, aby wejść do ogrodu Tuileries.
Andrea poszła ulicą Chaillot i dostała się na bulwar.
Po wielu usiłowaniach, omało nie zgnieciona, dostała się do pierwszych rzędów.
Andrea pomyślała, że z górnego tarasu choć niedokładnie, będzie jednak można cokolwiek widzieć, weszła przeto na taras.
Stamtąd w istocie zobaczyła kozioł powozu, Oliviera i dwóch jego towarzyszów; Oliviera, który nie myślał, że o sto kroków od niego biło dlań serce gwałtownie! On w tej chwili nie pamiętał o Andrei, myślał tylko o królowej, o jej bezpieczeństwie, zapomniał też zupełnie o sobie.
O! gdybyż choć mogła była widzieć jak w tej właśnie chwili Charny przyciskał jej list do serca, jak jemu poświęcał ostatnią myśl swoją, ostatnie westchnienie, które sądził, iż za chwilę oddać mu przyjdzie.
Nakoniec powóz się zatrzymał pośród krzyku, wycia i gróźb.
Prawie w tejże chwili wszczął się około powozu wielki hałas, wielkie zamieszanie i ścisk niesłychany.
Bagnety, piły, szable, podniosły się, możnaby powiedzieć, że to zasiew żelaza wyrastający wśród burzy.
Trzej ludzie zrzuceni z siedzenia, zniknęli, jakby wpadli w przepaść. Następnie powstał taki zamęt w tym tłoku, że ostatnie rzędy, odpychane w tył, łamały podpory tarasów.
Andreę ogarnęła niewysłowiona boleść nie widziała, nie słyszała nic, drżąca z wyciągniętemi rękami wydawała niezrozumiałe dźwięki pośród tego straszliwego koncertu, składającego się z przekleństw, bluźnierstw i okrzyków śmierci!
Następnie nie mogła sobie zdać sprawy z tego co się działo, ziemia kręciła się, niebo zaszło krwią, i szum podobny do przypływu morza dochodził jej uszu.
To krew tak uderzała jej do głowy i zalewała mózg. Upadła wpół zemdlona, z mocy cierpienia tylko domyślając się, że żyje.
Jakiś chłód orzeźwił jej zmysły; litościwa kobieta przykładała jej mokrą chustkę do czoła, gdy druga trzeźwiła ją flakonem z solami.
Poznała tę kobietę, widziała ją umierającą jak ona z boleści przy rogatce, nie wiedząc, jakie instynktowe powinowactwo łączyło tajemnemi węzłami jej boleść z boleścią tamtej kobiety.
Gdy przyszła do siebie, pierwsze jej słowa były:
— Czy już nie żyją?....
Współczucie jest pojętne. Otaczający Andreę zrozumieli zaraz, że jej szło o tych trzech ludzi, których życie było tak strasznie zagrożone.
— Owszem!... odpowiedziano — ocaleli.
— Wszyscy trzej? — spytała.
— Tak, wszyscy trzej.
— O! Bogu niech będą dzięki! gdzież oni są?
— W zamku, jak mówią.
— W zamku? Dziękuję!
A podnosząc się i oglądając błędnym wzrokiem, młoda kobieta wyszła przez furtkę od strony wody, aby dostać się do wejścia od strony Luwru. Przypuszczała słusznie, że z tej strony tłum będzie mniejszy.
W istocie ulica des Orties była prawie pustą.
Przebiegła część placu Karuzelu, weszła na podwórze książąt i udała się do odźwiernego.
Człowiek ten znał hrabinę, widział ją wchodzącą i wychodzącą przez dwa, czy trzy pierwsze dni po powrocie z Wersalu.
Później widział ją wychodzącą bezpowrotnie w dniu, gdy ścigana przez Sebastjana, Andrea uniosła dziewicę do swej karety.
Odźwierny zgodził się pójść na zwiady.
Przez wewnętrzne korytarze dostał się wkrótce do środka pałacu. Trzej oficerowie byli ocaleni, pan de Charny zdrów i cały udał się do swego pokoju.
W kwadrans wyszedł w mundurze oficera marynarki i udał się do królowej.
Andrea odetchnęła, dała woreczek temu, który jej przyniósł tak dobre nowiny i wzruszona, drżąca, poprosiła o szklankę wody.
A! więc Charny ocalał!
Podziękowała poczciwemu człowiekowi i powróciła do swego mieszkania.
Przybywszy tam, upadła, nie żeby odpocząć, lecz żeby modlić się przy klęczniku.
Nie modliła się usty; są chwile, w których wdzięczność dla Stwórcy jest tak wielką, że słów brakuje, lecz ramiona, oczy, serce, cała dusza, całe ciało unosi się ku Bogu!
Była cała pogrążona w modlitwie, gdy wtem drzwi jej pokoju otworzyły się zcicha; odwróciła się zwolna, nie pojmując przyczyny, która ją ocuciła z głębokich rozmyślań.
Pokojowa stała w progu, szukając jej oczyma pośród ciemności.
Za pokojową zarysował się cień niewyraźny, lecz któremu instynktem nadała imię i formę.
— Pan hrabia de Charny, rzekła pokojowa.
Andrea chciała powstać, lecz sił jej zabrakło, upadła na klęcznik i odwracając się w połowie:
— Hrabia!... szepnęła, hrabia!
I chociaż znajdował się tam przed jej oczyma, nie wierzyła jeszcze w jego obecność.
Skinęła głową, mówić nie mogła. Pokojowa usunęła się, aby przepuścić hrabiego i zamknęła drzwi, Charny i hrabina zostali sami.
— Powiedziano mi, że pani dopiero wróciłaś... rzekł Charny, czy nie jest z mej strony, niegrzecznie, że już panią nachodzę?
— Nie... rzekła drżącym głosem, nie; jesteś pan pożądanym. Byłam tak niespokojna, iż wyszłam, aby się dowiedzieć, co się dzieje.
— Pani wychodziłaś... czy dawno?
— Od rana, panie; byłam najprzód przy rogatce St.-Martin, później przy Elizejskiej, tam... widziałam... widziałam rodzinę królewską, pana, i uspokoiłam się, na chwilę przynajmniej... Obawiano się o was przy wysiadaniu z powozu; natenczas udałam się do ogrodów Tuileries. Ah, tam!... myślałam, że umrę.
— Tak... rzekł Charny, tłum był wielki, pani byłaś ściśniętą, duszoną prawie, rozumiem...
— Nie, nie... rzekła Andrea, potrząsając głową. To nie to... Nakoniec dowiedziałam się, żeś pan ocalał i wróciłam tu modlić się i dziękować Bogu.
— Ponieważ pani klęczałaś i modliłaś się do Boga, nie podnoś się, nie zaniósłszy do niego modlitwy za mego biednego brata!
— Pan Izydor?... krzyknęła Andrea, więc to on!... nieszczęśliwy młodzieniec.
I opuściła głowę na ręce.
Charny postąpił kilka kroków i spoglądał z głębokim wyrazem przywiązania i smutku na tę piękną, czystą istotę.
W tem spojrzeniu przebijało się niezmierzone uczucie litości, pobłażania i serdecznego udziału w cierpieniu, a nadto powściąganie niecierpliwości; czyż królowa nie powiedziała mu, a raczej nie dała mu dorozumieć się tego niespodziewanego odkrycia, że Andrea go kocha?...
Skończywszy modlitwę hrabina wstała.
— Umarł?... spytała.
— Umarł, pani, jak i mój biedny brat Jerzy, za tę samą sprawę, spełniając ten sam obowiązek!...
— I wśród tej wielkiej boleści, jaką ci śmierć brata zadała, miałeś pan czas pomyśleć o mnie?... rzekła Andrea tak słabym głosem, że słowa jej zaledwie były zrozumiałemi.
Szczęściem Charny słuchał sercem i uchem zarazem.
— Pani... rzekł, czy nie dałaś bratu zlecenia do mnie?
— A!... szepnęła Andrea, podnosząc się i patrząc z trwogą na hrabiego.
— Czy nie dałaś mu listu pod moim adresem?
— Panie!... powtórzyła Andrea drżącym głosem.
— Po śmierci biednego Izydora oddano mi jego papiery; list pani był między niemi..
— Czytałeś go pan?... zawołała Andrea, zakrywając twarz rękoma.
— Wszak miałem poznać treść jego tylko w razie śmiertelnej rany, a pani widzisz, że jestem zdrów i cały.
— A więc list?...
— Oto jest nienaruszony, tak jak go dałaś Izydorowi.
— O!... szepnęła Andrea, to, co czynisz, hrabio, jest bardzo pięknem, lecz bardzo okrutnem.
Charny wyciągnął ręce i ujął rękę Andrei.
Andrea chciała ją uwolnić, lecz gdy Charny szeptał: „przez litość, pani“, bezsilna, przerażona, zostawiła swą rękę w rękach męża. Nie wiedziała, gdzie zwrócić oczy, aby uniknąć spojrzeń hrabiego, które czuła utkwione w siebie, nie mogąc się usunąć, gdyż opartą była o klęcznik.
— Tak, rozumiem, przyszedłeś pan zwrócić mi list.
— Tak — aby zwrócić list i... prosić cię o przebaczenie, hrabino.
Andrea zadrżała do głębi serca, pierwszy to raz Charny dawał jej ten tytuł, bez poprzedzenia wyrazem pani.
I wymówił te słowa głosem niezrównanej słodyczy.
— Przebaczenia! odemnie, ty, panie hrabio? z jakiegoż to powodu?...
— Za sposób postępowania z tobą przez lat sześć.
Andrea patrzyła na niego z wzrastającem zdziwieniem.
— Czy się kiedykolwiek skarżyłam? — spytała.
— Nie, pani, gdyż jesteś aniołem.
Pomimo woli łzy popłynęły z oczu Andrei.
— Ty płaczesz, Andreo? spytał Charny.
— O! daruj pan... rzekła, zalewając się łzami, lecz nie jestem przyzwyczajoną, abyś tak do mnie mówił... o mój Boże! mój Boże!...
— I upadła na kanapkę, opuszczając głowę na rękę.
Po chwili, wstrząsnąwszy głową:
— Ależ ja jestem szaloną!... zawołała.
Nagle zatrzymała się. W chwili, gdy zakrywała twarz rękoma, Charny ukląkł przy jej nogach.
— O! pan przy mych kolanach! u moich nóg!
— Czyż ci nie powiedziałem, Andreo, że mam cię prosić o przebaczenie?
— U moich kolan! u moich nóg!... powtórzyła, jakby nie mogąc zrozumieć tego na co patrzyła.
— Andreo, odebrałeś mi rękę.... rzekł Charny i chciał ją ująć na nowo.
Lecz ona odsuwając się z uczuciem graniczącem z przerażeniem:
— Co to ma znaczyć?... szepnęła.
— Andreo... — rzekł hrabia swoim czułym głosem — to ma znaczyć, że cię kocham!...
Andrea przycisnęła z krzykiem rękę do serca, potem wyprostowawszy się i ściskając skronie dłońmi:
— On mnie kocha! kocha!... ależ to niepodobna!
— Powiedz, że niepodobna, abyś ty mnie kochała, Andreo, lecz nie mów, że to jest niepodobnem dla mnie!
Andrea wzrok zwróciła na męża, jakby się chciała przekonać o prawdzie słów jego, lecz czarne oczy hrabiego mówiły więcej jeszcze, niż jego usta.
— O mój Boże! mój Boże! szepnęła... czyż jest nieszczęśliwsza istota na ziemi odemnie!
— Andreo, powiedz mi czy mnie kochasz, a przynajmniej, że nie masz nienawiści do mnie.
— Ja? mogłabym nienawidzieć ciebie!
I oczy jej spokojne, czyste i łzawe zabłysły ogniem
— O! panie, będziesz bardzo niesprawiedliwym, jeżeli uważać zechcesz za nienawiść uczucie, jakie mam dla ciebie!
— Lecz jeżeli to nie jest ani miłość, ani nienawiść, cóż to jest Andreo?
— To nie jest miłość, nie wolno mi cię kochać, czy nie słyszałeś przed chwilą, jak się skarżyłam Bogu, że jestem najnieszczęśliwszą istotą na ziemi?
— Dlaczegóż nie wolno ci kochać mnie. gdy ja cię kocham całą duszą, Andreo?
— Otóż jest coś, czego nie śmiem... nie chcę i nie mogę powiedzieć... rzekła Andrea załamując ręce.
— Lecz... rzekł Charny, łagodząc o ile możności swój głos — jeżeli to, czego nie śmiesz, nie chcesz i nie możesz powiedzieć, inna osoba mi powiedziała?
Andrea oparła obie ręce na ramionach męża:
— Co?... wykrzyknęła przerażona.
— Gdybym o tem wiedział?... ciągnął dalej Charny, i gdybym, czując cię jeszcze godniejszą szacunku przez to nieszczęście samo, dowiedziawszy się o tej strasznej tajemnicy, zdecydował się przyjść, powiedzieć ci, że cię kocham!
— Jeżeli tak, panie, to jesteś najszlachetniejszym z ludzi....
— Kocham cię Andreo! kocham cię! kocham!...
— A!... zawołała Andrea, wznosząc ręce ku niebu, nie wiedziałam, mój Boże, iż może być taka radość na tym świecie.
— Ależ ty, Andreo, powiedz że mi, czy mnie kochasz?
— O! nigdy nie będę śmiała!... Lecz przeczytaj ten list, który miałeś dopiero czytać na łożu śmierci.
I podała go mężowi, zakrywając oczy rękoma. Charny rozłamał pieczątkę i przeczytawszy kilka wierszy, krzyknął, odrywając jej ręce od twarzy i pociągając do serca:
— Od chwili gdyś mnie zobaczyła, od sześciu lat! o święta istoto!... zawołał — czyż będę cię umiał dość ukochać, abyś mogła zapomnieć to, coś wycierpiała?
— Boże miłosierny!... szeptała Andrea, uginając się pod ogromem szczęścia, jeżeli to sen, uczyń, abym się nigdy nie przebudziła, lub abym umarła przy przebudzeniu!...

A teraz zapomnijmy o szczęśliwych, a kroczmy do tych, którzy cierpią, walczą lub nienawidzą, a może złe ich przeznaczenie równie o nich, jak i my zapomni.

ROZDZIAŁ XX.
TROCHĘ CIENIA PO BLASKU SŁONECZNYM.

Dnia 16-go lipca 1791 roku, czyli w kilka dni po opisanych wypadkach, dwie nowe osoby, z któremi dotąd nie zaznajomiliśmy czytelnika, chcąc mu je wystawić we właściwem świetle, pisały przy jednym stole w małym saloniku na trzeciem piętrze, w hotelu Bretońskim, przy ulicy Guénegaud.
Z saloniku jednemi drzwiami wchodziło się do skromnej sali jadalnej, w której po umeblowaniu odgadywałeś zaraz gospodę, drugiemi zaś do sypialni.
Piszącymi byli kobieta i mężczyzna, każde z nich zasługuje na opis szczegółowy.
Mężczyzna wyglądał na sześćdziesięcioletniego; wysoki, chudy, miał zarazem wyraz twarzy surowy i namiętny; proste linje w jego twarzy znamionowały myśliciela spokojnego i poważnego, u którego ścisłe i prawe umysłowe przymioty górowały nad pobudkami wyobraźni.
Kobieta wyglądała zaledwie na lat 32-a, choć rzeczywiście miała przeszło 36. Po pewnym odcieniu krwi, po sile karnacji, łatwo można w niej było odgadnąć pochodzenie ludowe. Miała śliczne oczy tego nieokreślonego koloru, co to przechodzi w szary, zielony, niebieski, oczy słodkie przymknięte; usta duże lecz świeże i ozdobione ślicznemi zębami; podbródek i nos zadarty, rękę dużą lecz piękną, figurę kształtną, pełną, giętką i szyję prześliczną.
Mężczyzną był Jan-Marja Roland de la Platiere, urodzony 1735 roku w Villefranche pod Lyonem.
Kobietą — Manon-Joanna Philipon, urodzona w Paryżu 1754 roku.
Pobrali się jedenaście lat temu, czyli w 1780 roku.
Powiedzieliśmy, że kobieta była pochodzenia ludowego; wskazuje to samo jej nazwisko. Była córką sztycharza, sztychowała sama do lat 25-ciu, w którym to wieku poszła za Rolanda. Był on o 22 lat od niej starszym. Wtedy ze sztycharza została kopistką i tłomaczką, W uczuciu, jakiem obdarzała swego męża, szacunek córki przewyższał przywiązanie żony; otaczała go czcią i troskliwością; odrywała się od pracy, którą dokończała nocą, aby mu własnoręcznie przyrządzać posiłek, gdyż osłabiony żołądek starca nie mógł wszystkiego przyjmować.
W 1789 roku, pani Roland prowadziła ciche i pracowite życie na prowincji. Tam to wstrząsnęły nią działa Bastylji.
Na odgłos tych dział, wszystko co było wielkiem, palrjotycznem, prawdziwie francuskiem, obudziło się w sercu tej szlachetnej istoty. Francja nie była już królestwem, była narodem! — obywatel nie był już mieszkańcem kraju, lecz synem ojczyzny. Nastąpiło sprzymierzenie z roku 1790. Lyon, jak to dobrze pamiętamy, wyprzedził Paryż. Joanna Philipon, która w rodzicielskim domu przy bulwarze de l‘Horloge, patrzyła każdego dnia ze swego okna na błękit nieba i na wschód słońca, za którem mogła prowadzić okiem aż do pól Elizejskich, gdzie zdawało się kryć za zielonemi wierzchołkami drzew, widziała teraz od trzeciej godziny zrana wschodzące z wyżyn Fournieres inne słońce, inaczej rozgrzewające i inaczej świecące, słońce nazywające się wolnością. Widziała wielkie święto obywatelskie, serce jej przejęło się wielką braterską miłością i została jak Achilles silną i niewzruszoną, z wyjątkiem jednego miejsca, które dotknęła miłość.
Wieczorem w tym wielkim dniu, zachwycona wszystkiem co widziała, czując się poetą, historykiem, napisała sprawozdanie z uroczystości i posłała je swemu przyjacielowi Champagneux, redaktorowi „Journal du Lyon“. Młody człowiek, zadziwiony, olśniony i zachwycony pełnym zapału opisem, wydrukował go w swoim dzienniku i nazajutrz dziennik, bijący zazwyczaj do 1,500 egzemplarzy, wydał ich 60 tysięcy.
Wytłómaczmy krótko, jak to serce kobiety i imaginacja poety tak się zapaliły do polityki; oto Joanna Philipon, uważana w domu ojca za robotnika, sztycharza, dotykała się tylko surowej strony życia, natomiast pani Roland, w której ręku nie postała nigdy książka lekka, uważała za wielką rozrywkę i za najprzyjemniejsze przepędzenie czasu czytanie artykułów takich, jak: „Protokół wyborców z roku 1789“, lub „Opisanie wzięcia Bastylji“.
Co do Rolanda, stwierdził on na sobie, ile Opatrzność, fatalność lub przypadek, przez małoznaczną przyczynę sprowadzić mogą zmian w życiu człowieka lub istnieniu państwa.
Był on ostatnim z pięciu braci, chciano go zrobić księdzem, wolał jednak zostać świeckim człowiekiem. Mając lat dziewiętnaście, opuścił dom rodzicielski i sam pieszo, bez pieniędzy, przebywa Francję, w Nantes przyjmuje miejsce u właściciela okrętu i ma odbyć podróż do Indji. W chwili wyjazdu, gdy okręt wychodził już pod żagle, gwałtowny krwotok zmusza go z zalecenia doktora do zaniechania morza.
Gdyby Kromwell odpłynął był do Ameryki, zamiast pozostać w Anglji z rozkazu Karola I-go, może na White-Hall nie byłoby się wzniosło rusztowanie!
Gdyby Roland popłynął do Indji możeby 10-ty sierpnia przeszedł był bez śladu.
Roland nie mogąc spełnić poleceń kapitana, u którego przyjął miejsce, opuszcza Nantes i udaje się do Rouen; tam jeden z jego krewnych do którego się udał, ocenił zdolności młodzieńca i wyjednał mu miejsce zawiadowcy fabryk.
Od tej chwili życie Rolanda jest pasmem nauki i pracy. Ekonomja jest jego muzą, przemysł jego bożkiem natchnienia: podróżuje, zbiera, pisze pamiętniki; pisze teorje o sztuce mechanicznej; pisze listy z Sycylji, Włoch, Malty i wiele innych utworów, których nie wyliczamy i które każe przepisywać żonie, z którą jak wiemy, ożenił się w 1780 roku. W cztery lata później jedzie z nią do Anglji, a powróciwszy wysyła do Paryża, aby się postarała o szlachectwo i wyjednała mu zawiadowstwo w Lyonie zamiast w Rouen. Inspekcję otrzymał, wyjednanie szlachectwa nie udało się jednakże.
I otóż Roland pozostaje w Lyonie i mimowoli wiąże się ze stronnictwem ludowem, do którego zresztą pociągał go instynkt i przekonanie.
Pełnił wtedy obowiązki inspektora przemysłu i fabryk Lyonu, gdy wybuchła rewolucja, i ta nowa odradzająca się jutrzenka obudziła w sercu obojga małżonków tę piękną roślinę ze złotemi liśćmi i brylantowym kwiatem, którą zowią zapałem.
Widzieliśmy, jak pani Roland napisała sprawozdanie z uroczystości 30-maja, jak ilość egzemplarzy dziennika, który je wydrukował wzrosła do 60-ciu tysięcy, i jak każdy gwardzista narodowy, wróciwszy do swej wioski, osady, lub miasta, unosił z sobą część duszy pani Roland.
A ponieważ ani dziennik, ani artykuł nie nosiły podpisu, każdy mógł myśleć, że to bóstwo wolności zstąpiło na ziemię i wypowiedziało przez kogoś nieznanego sprawozdanie o uroczystości.
Małżonkowie żyli pełni wiary i nadziei, wśród małego kółka przyjaciół: Champagneux, Bose, Lanthenas, przytem dwóch lub trzech jeszcze, gdy przybył im nowy przyjaciel, Lanthenas, przesiadujący u Rolandów dnie, tygodnie i miesiące, przyprowadził raz jednego ze swych wyborców, bo jego sposób prowadzenia rachunków admirowała pani Roland.
Był to człowiek lat 39 mający, nazwiskiem Bancal-des-Issarts, piękny, skromny, poważny, czuły i religijny, nie nadzwyczaj świetny, lecz mający dobre serce i litościwą duszę.
Był on notarjuszem i porzucił te obowiązki, aby się oddać polityce i filozofji.
Po tygodniu tej nowej znajomości, Lanthenas, Roland i on tak się dobrze zgadzali, tak harmonijną tworzyli całość w swem poświęceniu dla ojczyzny, w miłości swobody i poszanowaniu wszystkiego co jest świętem, iż postanowili nie rozłączać się nigdy, żyć razem, wspólnym kosztem.
Szczególniej, gdy Bancal chwilowo ich opuścił, potrzeba tego zjednoczenia czuć się dała pozostałym:
— Powracaj mój przyjacielu — pisał do niego Roland — czego zwlekasz? Poznałeś prosty i łatwy sposób naszego życia. Nie w moim to wieku człowiek jest zmiennym, gdy całe życie był stałym. Głosimy patrjotyzm, podnosimy dusze; Lanthenas sprawuje obowiązki doktora, żona jest opiekunką chorych, ty i ja będziemy zarządzać interesami towarzystwa.
Te trzy ubóstwa połączone, utworzyły małą fortunkę. Lanthenas posiadał około dwóch tysięcy franków, Roland sześćdziesiąt tysięcy, Bancal sto tysięcy.
Tymczasem Roland spełniał misję apostoła. Zwiedzając jako inspektor okolicę, nauczał chłopów. Doskonały do pieszych wycieczek z kijem w ręku, pielgrzym ten niezmordowany, przebiegał kraj z północy na południe, ze wschodu na zachód, rozsiewając po drodze nowe słowo, urodzajne ziarno wolności; Bancal skromny, wymowny, namiętny przy pozorach chłodu, był Rolandowi pomocnikiem, uczniem, drugim Rolandem.
Nie przyszło na myśl przyszłemu koledze Clariera i generała Dumouriez, ażeby Bancal kochał jego żonę i mógł być wzajem przez nią kochany. Od pięciu, czy sześciu lat Lanthenas, zupełnie młody człowiek, czyż nie był przy kobiecie czystej, pracowitej i wstrzemięźliwej jak brat przy siostrze?... Pani Roland, jego Joasia, czyż nie była posągiem Siły i Cnoty?
Roland też ucieszył się bardzo, gdy list, któryśmy przytoczyli, otrzymał jako odpowiedź tkliwego przyzwolenia. Otrzymał ten list i odesłał go zaraz żonie, bawiącej naówczas w Platiere.
O! nie mnie, lecz Micheleta czytajcie, jeżeli chcecie poznać dobrze tę cudną kobietę, którą nazywają panią Roland.
Otrzymała list w jeden z tych gorących dni, w których elektryczność napełnia powietrze i najzimniejsze serca ożywia, w których nawet marmur marzy i drży. Była już jesień, a jednak zbliżała się groźna burza letnia. Od dnia, w którym ujrzała Bancala, coś nieznanego obudziło się w jej sercu. Serce otworzyło się i jak z kielicha kwiatu, rozwiał się zapach; śpiew cichy, słodki, jak ptasząt w lesie, świergotał w jej uszach. Rzekłbyś, że zaczynała się wiosna dla jej wyobraźni, wiosna, pełna zieleni, kwiatów, pachnących gaików i świeżych strumieni.
Nie znała miłości, lecz jak każda kobieta odgadywała ją. Pojęła niebezpieczeństwo i uśmiechnięta, choć z oczyma łez pełnemi poszła do biurka, i bez wahania, bez wybiegów napisała do Bancala.
Bancal zrozumiał wszystko, nie mówił już o połączeniu, pojechał do Anglji i pozostał tam dwa lata.
Były to serca starożytne! myślałem więc, że po tylu burzach i namiętnościach, których moi czytelnicy byli świadkami, przyjemnie im będzie wypocząć chwilę pod cieniem miłym i świeżym: piękności siły i cnoty.
Niech nikt nie myśli, że chcemy przedstawiać panią Roland inną niż była, czystą i skromną w pracowni ojca, w domu starego męża, przy kolebce dziecięcia.
W chwili, w której człowiek nie kłamie, wobec gilotyny, pisała:
„Umiałam zawsze panować nad zmysłami, a nikt może więcej odemnie nie miał do rozkoszy pociągu“.
Niechaj nikt nie myśli, że oziębłość kobiety stanowiła jej cnotę. Nie; epoka, o której mówimy, jest epoką nienawiści, to prawda, lecz zarazem epoką miłości. Francja dawała przykład; biedna niewolnica, długo więziona, doczekała się nareszcie, że zdejmowano jej kajdany, powracano wolność. Jak Marja Stuart, wychodząc z więzienia, byłaby chciała złożyć pocałunek na ustach stworzenia, uścisnąć całą naturę w swych objęciach, zapłodnić ją oddechem, aby wydała wolność kraju i niezależność światu.
Niej wszystkie te kobiety kochały miłością czystą, wszyscy ci mężczyźni kochali gorąco. Lucylla i Kamil Desmoulins, Danton i jego Ludwika, panna de Keralio i Robert, Zofja i Condorcet, Verginiaud i panna Candeille, Aż do zimnego i surowego Robespierra, zimnego i ostrego jak nóż gilotyny, nie było człowieka, któryby nie czuł serca topniejącego przy tem wielkiem ognisku miłości; Robespierre pokochał córkę swego gospodarza, stolarza Duplay, z którym zobaczymy, jak zabierać będzie znajomość.
A czyż nie było miłością uczucie pani Tallien, pani de Beauharnais, pani de Genlis, i wszystkie te miłości, których tchnienie ożywiało nawet na szafocie — blade twarze umierających.
Tak, wszyscy w tej epoce kochali, a bierzcie tu wyraz miłość w całem jego znaczeniu. Jedni kochali ideę, inni materję ojczyznę, tamci cały rodzaj ludzki. Od Rousse‘a potrzeba kochania ciągle wzrastała, możnaby powiedzieć, że trzeba się było tylko śpieszyć, chwytać każde uczucie w przelocie, możnaby powiedzieć, że za zbliżeniem się do grobu, otchłani, przepaści, każde serce biło uczuciem nieznanem, namiętnem, pożerającem; możnaby powiedzieć, że każda pierś czerpała tchnienie u ogólnego ogniska, a tem ogniskiem były wszystkie uczucia zlane w jedno uczucie miłości.

Otóż oddaliliśmy się bardzo od tego starca i od tej młodej kobiety, piszących na trzeciem pierze hotelu Bretońskiego. Powrócimy do nich.

ROZDZIAŁ XXI.
PIERWSI REPUBLIKANIE.

Dnia 20 lutego 1791 roku, Roland wysłany został z Loyuu do Paryża jako deputat nadzwyczajny.
Posłannictwem jego było bronić sprawy 20-tu tysięcy robotników bez chleba.
Był już od pięciu miesięcy w Paryżu, gdy nastąpiło to straszne nieszczęście w Varennes, które miało taki wpływ na bohaterów naszych i na losy Francji.
Od powrotu króla 25 czerwca, do dnia, na którym się wstrzymaliśmy, to jest, 16 lipca, wiele się rzeczy wydarzyło. Wszyscy krzyczeli: „król uciekał“ wszyscy za nim pogonili, wszyscy sprowadzili go do Paryża, a gdy już był z powrotem w Paryżu i w Tuileries, nikt nie wiedział, co z nim robić.
Każdy przedstawia swój sposób widzenia, zdania lecą ze wszystkich stron jak wichry, gnane burzą! Biada okrętowi, jeżeli żegluje wśród takiej burzy!
Dnia 21 czerwca, w chwili ucieczki króla, kordylierzy rozlepili afisze, podpisane przez Legendra, tego rzeźnika francuskiego, którego królowa wskazała jako sobowtóra rzeźnika angielskiego Harrisona.
Co do Marata, który zawsze sam chodził, bo, jak mawiał, orzeł żyje samotnie, a indyki w gromadzie, Marat proponował dyktatora.
— Wybierzcie — pisze w swoim dzienniku, wybierzcie dobrego francuza, dobrego patrjotę, obywatela, który od początku rewolucji odznacza się największem światłem, usilnością, wiernością i bezinteresownością; wybierzcie go bez straty czasu, albo rewolucja stracona!...
To miało znaczyć: „Wybierzcie Marata“.
Co do Prudhomma, nie proponuje on ani człowieka, ani rządu nowego, lecz brzydzi się starym porządkiem w osobie króla i jego następców. Posłuchajmy go.
— Na trzeci dzień w poniedziałek, wyprowadzono delfina na przechadzkę i prowadzono wzdłuż tarasów Tuileries, wychodzących na rzekę, gdy spostrzeżono jakieś większe zebranie obywateli, grenadjer płatny brał dziecię na ręce i stawiał je na kamiennym gzymsie tarasu.
Po tym artykule następował drugi:
— Dnia 27 stycznia 1649 roku, parlament angielski skazał Karola I-go na ucięcie głowy, za to, że chciał rozszerzyć przywileje królewskie, i zachować zabobony Jakóba I-go, swego ojca. Dnia 30 b. m. odpokutował za swe przestępstwa prawie uzasadnione zwyczajem i uświęcone przez liczne stronnictwo. Lecz głos ludu ozwał się, parlament ogłosił króla zdrajcą i nieprzyjacielem narodu i Karol Stuart został ścięty przed salą uczt w pałacu White-Hall“.
Brawo! obywatelu Prudhomme!... przynajmniej się nie spóźniłeś, i 21 stycznia 1793 roku gdy Ludwik XVI-ty z kolei zostanie ścięty, będziesz miał prawo upominać się o inicjatywę, powoławszy się na przykład dnia 27 czerwca 1791 r.
Swoją drogą tenże sam pan Prudhomme zostanie później rojalistą i stronnikiem reakcji i będzie wydawał historję zbrodni popełnionych podczas rewolucji.
Piękna to rzecz sumienie!
Dziennik Żelazne usta (Bouche de fer) szczerszy, żadnej nie ma hypokryzji, żadnych dwuznacznych słów, żadnego fałszywego kierunku; to Bonneville, rozumny, śmiały, młody Bonneville, godny uwielbienia szaleniec, który błądzi w wypadkach, lecz nie myli się nigdy w okolicznościach ważnych, on go redaguje. Bouche de fer, wychodzi na ulicy de l‘Ancienne-Comédie, przy Odeonie, o dwa kroki od klubu kordylierów.
— Wykreślono z przysięgi — mówi on — wyraz król, niema już króla, pożeracza ludzi. Zmieniano dotąd często nazwę, a rzecz zostawiano: żadnego regenta, żadnego dyktatora, protektora. orleana, Lafayetta! Nie lubię tego syna Filipa orleańskiego, który właśnie ten dzień wybiera, aby gwardję umieścić w Tuileries, nie lubię jego ojca, którego nie widuję nigdy na Zgromadzeniu, lecz na tarasie przy wejściu do Umiarkowanych.
— Lecz nie dość jest powiedzieć: „Republika“. Wenecja była także republiką; potrzeba zjednoczenia narodowego.
Widzimy, że wyraz rzeczpospolita wyszedł tylko z ust Bonnevilla. Ani Brissot, ani Danton i Robespierre, ani nawet Pétion nie śmieli powtórzyć tego wyrazu; przestrasza on Kordyljerów, oburza Jakobinów.
Dnia 13 lipca. Robespierre zawołał z trybuny: „Nie jestem ani republikaninem, ani monarchistą“.
Gdyby przyciśnięto do muru Robespierra, byłby, jak widzimy, w kłopocie, chcąc objaśnić, czem był istotnie.
Prawie wszyscy byli jemu podobni, wyjąwszy Bonnevilla i tę kobietę, która, siedząc naprzeciw męża, na trzeciem piętrze ulicy Guenegaud, prziepisuje protestację.
Dnia 22 czerwca, nazajutrz po wyjeździe króla, pisała ona:
„Uczucie republikańskie, oburzenia przeciw Ludwikowi XVI-mu, nienawiść dla królów jest tu wszędzie wybitną“. Uczucie zatem republikańskie jest w sercach, lecz nazwa rzeczypospolitej zaledwie w niektórych ustach.
Zgromadzenie przedewszystkiem jest jej przeciwne.
Wielkiem złem zgromadzeń jest, że stoją zawsze w miejscu, nie zdają sobie sprawy z wypadków, nie postępują z duchem narodu, nie idą razem z ludem, a jednak utrzymują, że reprezentują naród.
Zgromadzenie mówiło:
„Obyczaje Francji nie są wcale republikańskie“.
Zgromadzenie spierało się z panem de la Palisse, i według naszego zdania, przewyższyło sławnego mówcę prawdy. Któż bowiem miał kształcić obyczaje Francji dla republiki? czy monarchja? nie, monarchja nie jest tak niedorzeczną, Monarchja potrzebuje posłuszeństwa; tylko rzeczpospolita daje republikańskie obyczaje: miejmy naprzód rzeczpospolitą, a obyczaje republikańskie znajdą się później.
Była jednak chwila, w której ogłoszenie rzeczpospolitej było łatwe; chwila, gdy się dowiedziano, że król wyjechał, zabrawszy delfina. Zamiast ich gonić i przywozić, trzeba było dać im najlepsze konie ze stajen pocztowych, najsilniejszych pocztyljonów z batami w ręku i ostrogami przy butach, trzeba było wysłać za nimi dworaków i zamknąć za nimi wszystkie wrota.
Lafayette, który miał niekiedy jasne poglądy, wpadł właśnie na tę myśl szczęśliwą.
O szóstej rano, powiedziano mu, że król, królowa i cała królewska rodzina wyjechali. Wiele sobie trudu zadano, aby go obudzić, spał tym historycznym snem, który mu już w Wersalu wyrzucano.
— Pojechali?... zawołał — ależ to niepodobna; zostawiłem Gouviona, śpiącego z głową opartą o drzwi ich sypialni.
Jednakże wstaje, ubiera się i wychodzi. W drzwiach spotyka Baillego, mera Paryża z nosem dłuższym i twarzą żóltszą niż kiedykolwiek, oraz pana Beauharnais, prezesa Zgromadzenia, mocno zmieszanego.
Dziwna rzecz, nieprawdaż?... Mąż Józefiny, który umierając na szafocie, zostawiał swej wdowie drogę do tronu, trapił się ucieczką Ludwika XVI.
— Co za nieszczęście!... zawołał Bailly, że Zgromadzenie jeszcze nie zebrane!
— O! tak. rzekł Beauharnais; to wielkie nieszczęście!
— Patrzcie! rzekł Lafayette, więc pojechali?
— Tak jest, niestety!... zawołali chórem obydwaj mężowie stanu.
— Dlaczego, niestety?... spytał Lafayette.
— Jakto! więc nie pojmujesz pan?... zawołał Bailly. On wróci z Prusakami, z Austrjakami, z emigrantami; sprowadzi nam wojnę domową i wojnę z zagranicą.
— Więc myślicie, panowie... rzekł nieprzekonany Lafayette, że bezpieczeństwo publiczne wymaga powrotu króla?
— Tak!... zawołali jednogłośnie Bailly i Beauharnais.
— W takim razie...
I napisał rozkaz następujący:
„Ponieważ nieprzyjaciele ojczyzny porwali króla, nakazane jest gwardji narodowej zatrzymać Ich królewskie mości.“
W istocie, uważajcie tylko dobrze, że cała polityka 1791 roku i koniec Zgromadzenia na tem się opiera.
Ponieważ król jest potrzebny Francji, ponieważ trzeba go sprowadzić, a więc widać, że go porwano, nie zaś, że sam uciekł.
Wszystko to nie przekonywało Lafayetta; wysyłając przeto Romeufa, zalecił mu, aby się zbytecznie nie śpieszył.
Młody adjutant wybrał drogę przeciwną tej, którą pojechał król, aby być pewnym, że się z nim nie spotka.
Na nieszczęście, na właściwej drodze znajdował się Billot.
Gdy się Zgromadzenie o wypadkach dowiedziało, powstała trwoga. Prawda, że król pozostawił groźny list. Wyjeżdżając, dał jasno do zrozumienia, iż chce sprowadzić nieprzyjaciół, i że wróciwszy, nauczy Francuzów rozumu.
Rojaliści również zadzierali głowy i podnosili głosy. Jeden z nich, podobno Suleau, pisał:
„Wszyscy ci, którzy zechcą być objęci amnestją, którą udzielimy naszym nieprzyjaciołom, w imieniu księcia Kondeusza, będą mogli zapisywać się w naszych biurach, od dnia dzisiejszego do miesiąca sierpnia. Będziemy mieli tysiąc pięćset regestrów dla wygody publiczności“.
Jednym z tych, którzy się najbardziej obawiali, był Robespierre. Sesja była zawieszona od wpół do czwartej do piątej. Robespierre pobiegł do Pétiona. Słaby szukał mocnego, Zdaniem Robespierra, Lafayettte był wspólnikiem dworu; brakowało tylko, aby na deputowanych powtórzyć miano noc Ś-go Bartłomieja.
— Będę zabity jeden z pierwszych!... zawołał żałośnie Robespierre... nie przetrwam dwudziestu czterech godzin!
Pétion przeciwnie, charakteru spokojnego, i limfatycznego usposobienia, inaczej widział rzeczy.
— Teraz znamy króla... rzekł, i stosownie działać będziemy.
Nadszedł Brissot; był to jeden z najzdolniejszych ludzi tej epoki, pisywał do dziennika „le Patriote”.
— Zakładając nowy dziennik... powiedział, będę jednym z jego redaktorów.
— Jaki?... spytał Pétion.
— Republikański.
Robespierre skrzywił się.
— Republikański, powtórzył, chciałbym, abyście mi wytłómaczyli, co to jest rzeczpospolita?
Znajdowali się jeszcze u Pétiona, gdy nadeszli Rolandowie; mąż surowy i zdecydowany, jak zawsze, żona spokojna, więcej uśmiechnięta, niż przestraszona, z pięknemi wymownemi oczyma; przeczytali plakaty Kordyljerów i równie, jak oni mniemali, że narody królów nie potrzebują.
Odwaga tego małżeństwa pokrzepiła Robespierra; idzie na sesję, jako widz, gotów korzystać ze wszystkiego z głębi swego krzesła, jak lis, przyczajony na brzegu legowiska.
Około dziewiątej wieczorem, Zgromadzenie wpada w sentymentalizm, prawi o braterstwie i aby połączyć teorję z przykładem, zamierza pójść in gremio do Jakobinów, z którymi dotąd było w złych bardzo stosunkach i nazywało ich bandą zbójców.
Naówczas Robespierre wysuwa się cicho ze swego ukrycia, biegnie do drzwi, i wymknąwszy się niepostrzeżenie, pędzi do Jakobinów; wchodzi na trybunę i oskarża króla, ministerjum Baillego, Lafayetta, całe Zgromadzenie; powtarza ranną bajkę, urojenia swoje o nocy Ś-go Bartłomieja, kończy zaś ofiarowaniem swego życia na ołtarzu ojczyzny.
Gdy Robespierre mówił o sobie, stawał się bardzo wymownym.
Na myśl, że cnotliwy, surowy Robespierre, wystawiony jest na tak wielkie niebezpieczeństwo, wszyscy szlochają.
— Jeżeli ty masz umrzeć, umrzeć chcemy z tobą razem!... zawołał jakiś głos.
— Tak, tak, wszyscy, wszyscy! powtarzali chórem obecni i jedni wyciągali rękę do przysięgi, drudzy dobywali szabli, inni padali na kolana z rękami wzniesionemi ku niebu. Bardzo często w tym czasie wznoszono ręce do nieba; był to gest epoki.
Pani Roland, która się tam znajdowała, nie mogła pojąć jakie niebezpieczeństwo groziło Robespierrowi, ale, że była kobietą, zatem skłonna do wzruszenia; przyznała się sama, że mocno była wzruszona.
Wtem wchodzi Danton. Popularność jego wzrasta, on więc powinien wystąpić przeciw chwiejącej się popularności Lafayetta!
Skąd ta ogólna nienawiść do Lafayetta?
Może dlatego, że był poczciwym człowiekiem, a zawsze oszukiwanym przez stronnictwa, ilekroć te odwoływały się do jego szlachetności.
W chwili przeto, gdy oznajmiono przybycie Zgromadzenia i gdy dla dania przykładu braterstwa Lameuth i Lafayette, ci dwaj śmiertelni nieprzyjaciele, wchodzą pod rękę, ze wszystkich stron dają się słyszeć krzyki:
— Danton na trybunę!... na trybunę Danton!...
Robespierre wyczekiwał tylko, aby miejsca ustąpić; był on, jak powiedzieliśmy lisem, nie brytanem.
Napadał na nieobecnego nieprzyjaciela, rzucał się na niego ztyłu, czepiał się jego ramion, wygryzał czaszkę aż do mózgu, lecz rzadko atakował wprost.
Opuszczona trybuna oczekiwała Dantona.
Ale Dantonowi trudno było wejść na nią, gdyż jeżeli był jedynym człowiekiem, który powinien był atakować. Lafayette był może jedynym człowiekiem, którego Danton atakować nie mógł.
Dlaczego?
A!.. zaraz powiemy. Danton i Mirabeau mieli charaktery bardzo do siebie podobne: ten sam temperament, te same potrzeby, przyjemności, ten sam brak pieniędzy, a tem samem równą skłonność do zepsucia.
Zapewniano, że równie jak Mirabeau. Danton otrzymał pieniądze od dworu. Przez kogo? ile? gdzie? nie wiedziano, lecz że otrzymywał, mówiono na pewno.
A oto, co jest rzeczywistego w całej tej sprawie.
Danton sprzedał ministerjum swój urząd adwokata na radzie króla, i mówiono, iż otrzymał od tegoż ministerjum poczwórną wartość swego urzędu.
Było to prawdą; lecz sekret ten trzymały w tajemnicy trzy osoby; sprzedający Danton, kupujący pan de Montmorin i pośrednik pan de Lafayette.
Jeżeli Danton oskarży Lafayetta, ten mógłby mu rzucić w twarz historję sprzedaży urzędu za cenę cztery razy przewyższającą wartość.
Innyby się cofnął.
Danton przeciwnie, szedł śmiało naprzód, znał Lafayetta i jego wspaniałomyślność serca, która przechodziła niekiedy w głupotę. Przypomnijmy sobie rok 1830.
Danton mówił sobie, że pan de Montmorin, przyjaciel Lafayetta, podpisawszy paszport królowi, jest w tej chwili tak mocno skompromitowany, iż pan Lafeyette nie przywiąże mu tego nowego kamienia do szyi.
I wstąpił na trybunę.
Mowa jego była bardzo krótką.
— Panie prezesie!... rzekł, oskarżam pana de Lafayette; zdrajca nadchodzi; niech wystawią dwa szafoty, a ja zgodzę się wejść na jeden, jeśli on nie zasłużył na drugi.
Zdrajca nie nadchodził, lecz już był i mógł słyszeć straszne oskarżenie, które wyszło z ust Dantona; lecz, jak tenże przewidział, tyle był szlachetnym, iż na nie nie odpowiedział.
Lameth podjął się tego zadania. Wylał na gorącą ławę Dantona letnią wodę znanych swoich sielanek i prawił o braterstwie.
Po nim nastąpił Sieéyes, który także kazał o braterstwie.
Następnie Barnave podjął ten sam temat.
Te trzy popularności zwyciężyły Dantona. Brano za złe Dantonowi, że atakował Lafayetta, lecz również powstawano przeciw panom Lameth, Siéyes i Barnave, że go bronili — i gdy Lafayette i Danton wychodzili od Jakobinów, wyprowadzono Lafayetta z pochodniami i okrzykami triumfu.
Zwycięstwo przeważyło się na stronę dworu po tej owacji Lafayetta.
Dwie wielkie potęgi zostały pokonane w osobie swych wodzów:
Jakobini w osobie Robespierra, Kordyljerzy w osobie Dantona.

W przyszłym rozdziale opowiem wam dopiero, co to była za protestacja, którą pani Roland przepisywała, siedząc naprzeciw męża w małym saloniku trzeciego piętra w hotelu Bretońskim.

ROZDZIAŁ XXII.
ANTRESOLA W TUILERIES.

Dowiemy się zaraz, co przepisywała pani Roland, lecz i aby czytelnik znał dokładnie położenie rzeczy, i jasno widział najgłębszą tajemnicę rewolucji, trzeba, aby przeszedł | z nami przez Tuileries, wieczorem 15 lipca.
Za drzwiami, wychodzącemi z pokoju na korytarz ciemny i odosobniony, położony w antresoli pałacu, stała kobieta z natężoną uwagą, z ręką na kluczu, drżąc za najmniejszym szelestem.
Jeżeli nie odgadujemy, kto jest ta kobieta, trudno nam będzie ją poznać, gdyż pomimo ciemności, która i w dzień tam panuje, jedyny, znajdujący się kinkiet, przypadkiem, czy też umyślnie został przyćmiony i bliski jest zgaśnięcia.
Przytem drugi dopiero pokój jest oświecony, a tu przy drzwiach pierwszego ta kobieta czeka, drży i słucha.
Kto jest ta kobieta?
Marja-Antonina.
Kogo oczekuje?
Barnava.
O! dumna córo Marji-Teresy! któżby powiedział w dniu, w którym cię na królowę Francji poświęcono, że nadejdzie chwila, gdy ukryta za drzwiami mieszkania swej pokojowej, i będziesz czekała, drżąc ze strachu i nadziei, na nieznanego adwokata z Grenoble, ty, która tak długo kazałaś czekać hrabiemu Mirabeau, i przyjęłaś go zaledwie raz tylko!
Lecz niech nikt nie rozumie tego fałszywie: królowa tylko w czysto politycznym interesie czeka na Barnava. W tym przytłumionym oddechu, w poruszeniach nerwowych i w ręce, która drżąca klucz ściska, serce nie ma żadnego udziału, duma tylko jest tu interesowaną.
Mówimy duma, gdyż mimo tysiącznych prześladowań, na jakie król i królowa są wystawieni od chwili powrotu, widocznem jest, że życie ich ocalone, a cała kwest ja zamyka się w tych kilku słowach:
Czy zbiegi z Varennes utracą resztę władzy, czy też odzyskają władzę straconą?
Od fatalnego wieczoru, w którym Charny opuścił Tuileries, aby już do nich nie wrócić, serce Marji Antoniny bić przestało. Przez kilka dni była na wszystko obojętną, nawet na obelgi, lecz powoli spostrzegła, że w jej potężnym organizmie dwa są źródła, z których płynęło życie; nienawiść i duma, i przyszła do siebie, aby nienawidzieć i mścić się.
Nie na Charnym mścić się chciała, nie Andreę nienawidzieć. Gdy o nich pomyśli, siebie samą nienawidzi, jest bowiem dość rozumną, aby powiedzieć sobie, że wszystkie błędy są po jej stronie, a wszelkie poświęcenia po stronie Oliviera i jego żony.
O!... gdyby mogła ich nienawidzieć, czułaby się szczęśliwą.
Lecz kogo nienawidzi z głębi serca, to ten lud, który ją dotknął swą ręką, przytrzymał, jak zwyczajnego zbiega, który ją napełnił wstrętem, ścigał obelgami i okrył wstydem. Tak, ona nienawidzi ten lud, który ją nazywał: madame Deficit, madame Veto, który zowie ją Austrjaczką i który ją ma nazwać wdową Capet.
Jeżeli będzie mogła się mścić o!,.. jakże się zemści!...
Co zdziałał Barnave dla królowej dnia piętnastego lipca 1791 roku, w tej chwili, gdy pani Roland przepisywała w swym saloniku w hotelu Bretońskim protestację, której treści jeszcze nie znamy: czy dał jej bezsilność i rozpacz, lub też posiłek bogów, który zwie się zemstą?... W istocie położenie było krańcowe.
Dzięki zapewne Lafayettowi i Zgromadezniu narodowewemu, pierwszy pocisk został odparty puklerzem konstytucji, król nie uciekał, lecz został uwięziony.
Lecz pamiętamy afisze Kordyljerów, propozycje Marata, djatryb obywatela Prudhomme, kaprys Bonnevilla, wniosek Kamila Desmoulins, dowodzenia genewczyka Dumonta i pamiętamy, że ma być wydany nowy dziennik, do którego pisze Brissot i który będzie nosił nazwę „Republikanin“.
Czy chcecie poznać prospekt tego dziennika?... Jest krótki lecz jasny. Amerykanin Tomasz Payne go redagował, przetłómaczył młody oficer, który bił się w wojnie o niepodległość, wydał zaś Duchâtelet.
Co to za straszna fatalność, która z czterech stron świata zwołuje nowych nieprzyjaciół dla zagłady chwiejącego się tronu!... Tomasz Payne!... Co tu robi ten człowiek, który jest zarazem anglikiem, amerykaninem, francuzem?... który próbował każdego rzemiosła, był fabrykantem, nauczycielem, celnikiem, majtkiem, dziennikarzem!... Przyszedł tu połączyć swoje tchnienie z burzliwym wichrem, który tak nielitościwie dmie na gasnącą pochodnię.
Oto prospekt „Republikanina“ z 1791 roku, tego dziennika, który miał wyjść w chwili gdy Robespierre pytał, co to jest republika:
„Poznaliśmy, że nieobecność króla jest dla nas pożyteczniejszą, niż jego przytomność. Uciekał, więc tem samem abdykował“.
Można sobie wyobrazić wrażenie, jakie zrobiło ukazanie się tego afisza, rozlepionego po murach Paryża.
Konstytucjonista Malouet przestraszył się okrutnie. Wbiegł, zaledwie oddychając, przerażony na Zgromadzenie Narodowe, oskarżając ten prospekt i żądając aresztowania autora.
— Dobrze!... odpowiedział Pétion, lecz przedewszystkiem przeczytajmy go.
Pétion, jeden z wielu ówczesnych republikanów, znał zapewne prospekt. Malouet, który go oskarżył, wymówił się od przeczytania, z obawy, że trybuny utworowi przyklasną.
Dwaj członkowie Zgromadzenia: Chabroud i Chapelier zagładzili bąka, ustrzelonego przez kolegę.
— Prasa jest wolną!... powiedzieli i każdy, rozumny czy głupi ma prawo wygłaszać swoje opinje. Pogardźmy dziełem szaleńca i przejdźmy do obrad dziennych.
I Zgromadzenie zajęło się obradami.
Niech i tak będzie, nie mówmy już o tem.
Lecz jest to hydra, grożąca monarchji.
Gdy ucięta głowa odrasta, znów kąsa.
Nie zapomniano o Monsieur, ani o spisku Favrasa, król usunięty, Monsieur uznany regentem. Dziś już nie idzie o Monsieur, który uciekł w tymże samym czasie, co król, szczęśliwszy od niego, gdyż dostał się do granicy.
Lecz pozostał książę Orleański.
Pozostał ze swoim złym duchem, człowiekiem, który go naprzód popycha, z Laclosem, autorem Niebezpiecznych związków.
Istnieje dekret o regencji, dekret, który butwieje w tece, dlaczegóżby nie użyć tego dekretu?...
Dnia dwudziestego ósmego czerwca jeden z dzienników ofiaruje regencję księciu Orleańskiemu, co dowodzi, że Ludwika XVI już niema, chociaż istnieje on dla Zgromadzenia.
Naturalnie, że książę Orleański udaje zdziwienie i odmawia.
Lecz pierwszego lipca Laclos, na mocy swej władzy prywatnej, ogłasza detronizację i domaga się regenta; 3-go oświadcza, że książę Orleański jest rzeczywiście opiekunem młodego księcia; 4-go żąda z trybuny Jakobinów, aby przedrukowano i ogłoszono dekret o reorganizacji. Na nieszczęście Jakobini, którzy jeszcze nie wiedzą dobrze, czego się trzymać, wiedzą przynajmniej dobrze, czego nie chcą.
Nie są orleanistami, chociaż książę Orleański i książę de Chartres, są członkami towarzystwa. Regencja księcia Orleańskiego jest odrzucona przez Jakobinów, lecz noc wystarcza Laclosowi do nabrania otuchy. Jeśli nie rządzi u jakobinów, jest za to panem swego dziennika, w nim ogłasza regencję księcia Orleańskiego, a ponieważ nazwa protektora była sprofanowana przez Kromwella, regent, który będzie posiadał wszelką władzę, zwać się będzie poskromicielem.
A wszystko to, jak widzimy, jest wyprawą przeciw władzy królewskiej, która, bezsilna sama przez się, niema innego sprzymierzeńca nad Zgromadzenie Narodowe. Są jeszcze Jakobini, którzy tworzą zgromadzenie, używając innego wpływu, a nadewszystko w inny sposób groźne, niż Zgromadzenie Narodowe.
Dnia ósmego lipca, patrzcie, jak postępujemy!... Pétion wnosi kwestję nietykalności królewskiej. Rozróżnia tylko nietykalność polityczną od nietykalności osobistej.

wracają mu uwagę, iż będą mieli zatargi z królami, jeżeli zrzucą z tronu Ludwika XVI.
— Jeżeli królowie chcą nas zwyciężyć!.. odpowiedział Pétion, — detronizując Ludwika XVI, zabieramy im najpotężniejszego sprzymierzeńca, gdy tymczasem pozostawiając go na tronie, zasilamy ich władzą, jaką jemu oddamy.
Brissot zaś, wszedłszy na trybunę, posuwa się jeszcze dalej. Rozbiera tę kwestję: czy król może być sądzony.
— Później... rzekł, zastanowimy się na wypadek złożenia z tronu, jako rząd zastąpi władzę królewską.
Brissot zaś, wszedłszy na trybunę, posuwa się jeszcze dalej natem posiedzeniu i, posłuchajcie, co o niem pisze:
„Nie były to oklaski, ale krzyki uniesienia. Trzy razy Zgromadzenie zachwycone wstawało, z rękami wyciągniętemi, z kapeluszami w powietrzu i w nieopisanym entuzjazmie. Niech przepadnie na wieki każdy, ktokolwiek, dzieląc to wielkie wzruszenie, mógłby nanowo włożyć kajdany!...“
A więc król nie tylko może być sądzonym, lecz nawet podnoszącego tę kwestję przyjmują z zapałem.
Osądźcie, jak strasznem echem odbiły się oklaski w Tuileries!
— Zgromadzenie Narodowe ze swej strony chciało również zbadać tę groźną kwestję.
Konstytucjoniści zamiast lękać się jej rozbioru, żądali go, byli pewni przewagi.
Lecz większość Zgromadzenia była daleką od reprezentowania większości narodu. Mniejsza o to, zgromadzenia wogóle mało się zajmują temi anomaljami, postanawiają one, a lud niech odrzuca lub przyjmuje.
Lecz gdy lud odrzuca postanowienie Zgromadzenia, nazywa się to poprostu rewolucją.
Dnia trzynastego lipca trybuny zapełnione są ludźmi pewnymi, wprowadzonymi za właściwemi biletami.
Dzisiaj nazwalibyśmy ich klakierami.
Oprócz tego rojaliści strzegą korytarzy, wynaleziono również przy tej sposobności kawalerów sztyletu.
Nakoniec, na wniosek jednego z członków, zamknięto Tuileries.
O!... zapewne tego wieczora, królowa oczekiwała Barnava z równą niecierpliwością, jak piętnastego.
W tym dniu jednak nic nie zostało rozstrzygnięte.
Czytano tylko raport, podany w imieniu pięciu komitetów.
Raport mówi:
„Ucieczka króla nie jest przewidziana w konstytucji, lecz o nietykalności jest mowa“.
Komitety uważają króla za nietykalnego, wydają w ręce sprawiedliwości tylko pana de Bouillé, de Charny, panią de Tourzel, kurjerów, służących, lokai. Nigdy dowcipna bajka o wielkich i małych nie miała lepszego zastosowania.
Kwest ja ta zresztą więcej była rozbierana u Jakobinów, niż w Zgromadzeniu.
Ponieważ nie została rozstrzygniętą, Robespierre pozostawał niezdecydowanym. Nie był ani republikaninem, ani monarchistą; można być wolnym tak pod rządem króla, jak i senatu.
Pan de Robespierre rzadko się kompromitował, a widzieliśmy w końcu zeszłego rozdziału, jaka go trwoga przejmowała bez najmniejszej do tego przyczyny.
Lecz byli tam ludzie, którzy nie mieli tej chwalebnej przezorności; tymi ludźmi byli: ex-adwokat Danton i rzeźnik Legendre, brytan i niedźwiedź.
— Zgromadzenie może uniewinnić króla... mówi Danton, lecz wyrok będzie zreformowany przez Francję, gdyż Francja go potępia!
— Komitety są szalone... mówi Legendre, gdyby znały ducha, ożywiającego masy, wróciłyby do rozumu; zresztą — dodał — jeżeli tak mówię, to dla ich dobra.
Podobne mowy oburzały konstytucjonistów, którzy na nieszczęście dla siebie, nie tworzyli takiej większości u Jakobinów, jak w Zgromadzeniu.
Poprzestali na wyjściu z posiedzenia.
I źle zrobili, nieobecni są zawsze winnymi, jest też start pełne zdrowego rozsądku francuskie przysłowie: „Kto opuszcza miejsce, ten je traci“.
Nietylko konstytucjoniści utracili miejsca, lecz nadto miejsca te zostały zajęte przez deputacje ludowe, przynoszące adresy przeciw komitetom.
To sprzyjało Jakobinom i deputaci zostali z okrzykami przyjęci.
W tymże samym czasie, na drugim końcu Paryża, w klubie, a raczej w towarzystwie braterskiem kobiet i mężczyzn, które nazywano towarzystwem zakonników, La société des Mommes, redagowany był adres, a zyskał on pewne znaczenie w wypadkach, mających nastąpić.
Towarzystwo, o którem mowa, było zakładem pomocniczym Kordyljerów, ożywiał je duch Dantona. Młody człowiek, 24 lub 25 lat mieć mogący, redagował adres.
Młodym człowiekiem był Jan Lambert Talien.
Na adresie stał straszny napis: Naród.
Dnia 14-go zaczęły się obrady w Zgromadzeniu.
Tym razem niepodobieństwem było zabronić publiczności wstępu do trybun, niepodobieństwem zapełnić jak poprzednie korytarza i przejścia rojalistami i kawalerami sztyletu (sztyletnikami), niepodobieństwem nakoniec zamknąć ogród Tuilries.
Prolog został odegrany przed klakierami, lecz komedja miała być przedstawioną wobec prawdziwej publiczności.
A trzeba przyznać, że publiczność była źle usposobioną, tak źle, że Duporta, popularnego przed trzema miesiącami, słuchano w głuchem milczeniu, gdy proponował, ażeby przestępstwo króla złożyć na jego otoczenie.
Dokończył jednak mowy, mocno zdziwiony, że mu ani razu nie przerwano najmniejszym okrzykiem uznania.
Była to jedną z tych trzech gwiazd, których światło gasło powoli na niebie polityki: Duport, Lameth i Barnave.
Po nim Robespierre wstąpił na trybunę. Co nam też powie ten przezorny człowiek? Tydzień temu oznajmił, że nie jest ani monarchistą, ani republikaninem, po czyjej stronie stanie dzisiaj?
Nie wyjawił swego przekonania.
Wystąpił na trybunę i ckliwym głosem oznajmił, iż ustanawia się adwokatem ludzkości, że zdaniem jego byłoby niesprawiedliwością i okrucieństwem uderzać tylko na słabych, że nie powstaje przeciw królowi, ponieważ Zgromadzenie zdaje się uważać go za nietykalnego, lecz broni panów Bouillé, Charny, pani de Tourzel, kurjerów, lokai, służących, wszystkich nakoniec, którzy przez zależne swoje położenie zmuszeni byli do posłuszeństwa.
Zgromadzenie szemrało mocno podczas mowy; trybuny zaś przysłuchiwały się z wielką uwagą, nie wiedząc, czy przyklaskiwać, czy też ganić; dostrzegły nakoniec w słowach mówcy to, co w nich było rzeczywiście: wyraźne atakowanie władzy królewskiej i fałszywą obronę dworactwa.
Natenczas trybuny przyklasnęły Robespierrowi.
Prezes usiłował nakazać im milczenie.
Przeor z Marny chciał zwrócić rozprawy na grunt, oczyszczony ze wszelkich wykrętów i paradoksów,.
— Lecz cóżbyś zrobił obywatelu... zawołał, gdyby usuniętego od sprawy króla kazano ci powrócić do dawnej władzy?
Pytanie było tem więcej kłopotliwe, że zwrócone wprost do Robespierra; lecz są chwile, w których bezwstydne czoła reakcjonistów niczem się nie zawstydzają.
Desmeunieurs ponowił kwestję i zdawał się z uszczerbkiem króla podtrzymywać stronę Zgromadzenia.
— Zgromadzenie... rzekł mówca, jest ciałem wszechmocnem, ma prawo zawiesić władzę królewską i utrzymywać to zawieszenie aż do chwili, w której konstytucja zostanie ukończoną.
Tym sposobem król, który nie uciekał, lecz był uwięzionym, zostanie czasowo tylko zawieszonym w swej władzy do wykończenia konstytucji.
Gdy konstytucja zostanie ukończoną, król powróci z całkowitemi prawami do sprawowania swych czynności królewskich.
— Nakoniec... zawołał mówca, ponieważ ode mnie żądają, (a nikt niczego nie żądał), abym w formie wniosku podał swoje objaśnienia, oto mój projekt:
1-o. Zawieszenie trwać będzie, dopóki król nie przyjmie konstytucji.
2-o. Jeżeli jej nie przyjmie, Zgromadzenie ogłosi detronizację.
— O! bądźcie spokojni... zawołał Gregoirle ze swego miejsca, nietylko przyjmie, ale i zaprzysięże wszystko, co tylko zechcecie.
I miał słuszność, lecz powinien był powiedzieć: „Zaprzysięże i przyjmie“ wszystko, co zechcecie.
Królowie łatwiej daleko przysięgają, niż przyjmują.
Zgromadzenie może byłoby przyjęło projekt z wniosku Desmeuniersa, lecz Robespierre ze swego miejsca zawołał:
— Strzeżcie się, taki wniosek postanawia naprzód, że król nie będzie sądzonym!...
Zostali złapani na gorącym uczynku, nie śmieli głosować.
Hałas, jaki usłyszano pode drzwiami, wybawił z kłopotu Zgromadzenie.
Była to deputacja z towarzystwa braterskiego Mnichów, przynosząca proklamację natchnioną przez Dantona, a redagowaną przez Talliena i podpisaną: Naród.
Zgromadzenie zemściło się na deputacji, odmawiając wysłuchania adresu.
Natenczas Barnave powstał.
— Nie czytajcie jej dziś... rzekł, lecz jutro wysłuchajcie i nie ulegnijcie wpływom sztucznych opinij. Prawo potrzebuje tylko położyć swoje znamię, a wszyscy dobrzy obywatele połączą się z niem.
„Zatrzymaj dobrze w pamięci te kilka słów, czytelniku, rozważ to zdanie z sześciu wyrazów złożone: Prawo potrzebuje tylko położyć swoje znamię! Zdanie zostało wypowiedziane 14-go; rzeż 17-go — jest w tem zdaniu.
Co znaczyły te słowa: położyć znamię prawa?
— Ogłosić prawo wojenne i zatknąć czerwoną chorągiew.
Rzeczywiście, dzień 14-go jest stanowczym. Zgromadzenie przedstawia groźny widok; nikt mu nie grozi, lecz ono chce mieć pozór zagrożonego. Wzywa Lafayetta na pomoc, a ten posyła Zgromadzeniu pięć tysięcy ludzi gwardji narodowej, nadto aby podburzyć lud, przyłączył tysiąc pik z przedmieścia św. Antoniego.
Strzelby oznaczyły arystokrację gwardji narodowej, piki proletarjat.
Zgromadzenie przekonane, jak Barnave, że potrzeba tylko obwieścić prawo, aby przyciągnąć do siebie nie lud, lecz Laafyetta, dowódcę gwardji narodowej i Baillego, mera Paryża, postanowiło uczynić krok stanowczy. Chociaż liczyło zaledwie dwa lata istnienia, Zgromadzenie było tak przebiegłe, jak Zgromadzenie z 1829 lub 1846 roku. Wiedziało dobrze, iż przedewszystkiem należało znudzić członków i słuchaczy mniej ważnemi obradami, a zachować na koniec posiedzenia główną kwestję.
Straciło zatem połowę czasu na słuchanie raportu wojskowego i o sprawach departamentu pozwoliło trzem czy czterem członkom, którzy mieli zwyczaj rozmawiania podczas dyskusji, rozprawiać dowolnie; nakoniec, doprowadziwszy rozprawy do końca, umilkło i wysłuchało dwie mowy Sallesa i Barnava, dwie mowy adwokatów, które tak trafiły do przekonania Zgromadzenia, że gdy Lafayette zażądał zamknięcia posiedzenia, zgodziło się na to spokojnie.
W tym dniu Zgromadzenie nie potrzebowało się niczego obawiać. Trybuny miało za sobą, Tuileries zostały zamknięte, policja oddawna pod zarządem prezesa, Lafayette zasiadł w środku izby, aby żądać jej zamknięcia; Bailly stał na czele rady miejskiej, gotów do wszelkich wezwań. Wszędzie władza pod bronią w pogotowiu do walki z ludem.
Lud, nie mając sił odpowiednich, przeciągnął wzdłuż pik i bagnetów i zebrał się na polu Marsowem.
Lecz, uważajcie dobrze, lud nie zebrał się na polu Marsowem, aby burzyć; nie, on był pewnym, że znajdzie tam ołtarz ojczyzny, którego od dnia 14-go nie miano jeszcze czasu zniszczyć.
Tłum chciał ułożyć protestację i podać ją Zgromadzeniu. Podczas gdy tłum układał swą protestację. Zgromadzenie uchwalało.
1-o. Środek zapobiegający:
„Jeżeli król cofnie swą przysięgę, jeżeli będzie atakować lud, lub nie będzie go bronił, złoży koronę i stanie się zwyczajnym obywatelem, odpowiedzialnym za przekroczenia, mogące nastąpić po abdykacji”.
2-o. Środek karcący:
„Będą odpowiedzialni: Bouillé jako główny winowajca, a jako drugorzędni, wszyscy ci, którzy mieli udział w uwiezieniu króla“.
Podczas gdy Zgromadzenie głosowało, tłum ułożył i podpisał swą protestację; powrócił podać ją Zgromadzeniu, które zastał lepiej, niż kiedykolwiek strzeżone. Wszystkie władze w tym dniu były na stopie wojennej: prezesem Zgromadzenia był Karol Lameth, młody pułkownik; komendantem gwardji narodowej Lafayette, młody generał, nawet nasz zacny astronom Bailly, który na sukni uczonego zawiązał trójkolorową wstęgę i ozdobił swą myślącą głowę trójkolorowym kapeluszem, pośród tych pik i bagnetów miał wojowniczą minę, tak, że pani Bailly mogła go wziąć za Lafayetta, gdyż, jak mówiono, brała niekiedy Lafayetta za niego.
Tłum parlamentował, wyglądał tak nieprzyjaźnie, iż było niepodobieństwem odmówić mu tego. Wskutek parlamentowania, dozwolono deputatom mówić z panami Pétion i Robespierrem.
Lecz już było zapóźno, głosowanie skończono.
Dwaj członkowie Zgromadzenia, którzy nie byli przychylni głosowaniu, nie starali się zapewne ozłocić im tej pigułki i deputaci powrócili rozwścieczeni do tych, którzy ich wysłali.
Lud przegrał partję najpiękniejszej gry, jaką kiedykolwiek los złożył w jego ręce.
Był też w gniewie i rozproszył się po mieście, zaczynając od zamknięcia teatrów. Zamknięte teatry, mówił jeden z naszych przyjaciół w 1830 roku, to czarna chorągiew nad Paryżem.
Lafayette ze swym tysiącem pik i czterema tysiącami strzelb, chciał powstrzymać to powstanie w zarodzie, lecz władza municypalna odmówiła mu stosownego rozkazu.
Do tej chwili królowa była zawiadamianą o biegu wypadków, lecz zbrakło dalszych raportów. Barnave, którego tak niecierpliwie oczekiwała, miał jej powiedzieć, co się działo w ciągu dnia piętnastego.
Każdy prawie czuł zbliżanie się jakiegoś ostatecznego wypadku.
Król, który również oczekiwał na pana Barnava, w drugim pokoju pani Campan, został zawiadomiony o przybyciu doktora Gilberta i, aby uważniej wysłuchać wiadomości o wypadkach, powrócił do siebie, zatrzymując Gilberta, a zostawiając królowej Barnava.
Nakoniec około dziewiątej dały się słyszeć kroki na schodach, jakiś głos zamienił słów kilka ze strażą w sieni i ukazał się w korytarzu młody człowiek w mundurze oficera gwardji narodowej.
Był to Barnave.
Królowa z bijącem sercem, jakgdyby ten człowiek był jej ukochanym, otworzyła drzwi i Barnave, oglądając się na wszystkie strony, wsunął się do pokoju.

Drzwi zamknęły się natychmiast i usłyszano obracający się klucz w zamku.

ROZDZIAŁ XXIII.
DZIEŃ 15-go LIPCA.

Serca obojga biły z równą gwałtownością, lecz pod wrażeniem odrębnych uczuć. Serce królowej uderzało od nadziei i zemsty, serce Barnava pragnieniem miłości.
Królowa weszła szybko do drugiego pokoju, jakby szukając światła. Nie lękała się zapewne ani Barnava ani jego miłości, wiedziała o ile to uczucie było pełne uszanowania i poświęcenia, lecz instynktem kobiecym unikała ciemności.
Wszedłszy do drugiego pokoju, upadła prawie na krzesło.
Barnave zatrzymał się w progu i jednem spojrzeniem obrzucił całe wnętrze pokoju, oświetlonego dwiema tylko świecami.
Sądził, iż zastanie króla, który znajdował się przy dwóch poprzednich spotkaniach z Marją Antoniną.
Pokój był pusty. Pierwszy raz od pobytu w biskupstwie Meax, — Barnave ujrzał się sam na sam z królową.
Ręka jego mimowolnie przycisnęła mocno bijące serce.
— O!... panie Barnave... rzekła królowa po chwili milczenie, od dwóch godzin czekam na pana.
Pierwsze poruszenie Barnava na wymówkę, uczynioną tak słodkim głosem, było rzucić się do nóg królowej, lecz uszanowanie powstrzymało go.
Serce zwykle wskazuje, iż częstokroć upaść do nóg kobiety, jest to ubliżyć jej.
— Niestety, Najjaśniejsza Pani... wyrzekł, to prawda, lecz mam nadzieję, Wasza królewska mość jest przekonaną, że stało się to mimo mej woli...
— O tak!.. rzekła królowa, wiem, iż pan jesteś monarchji oddany.
— Jestem przedewszystkiem oddany mojej królowej... wyrzekł Barnave, i pragnę, aby o tem Wasza królewska mość była przekonaną.
— Nie wątpię!... powiedziała Marja Antonina, a zatem nie mogłeś pan przyjść wcześniej?...
— Usiłowałem przyjść o siódmej, lecz było jeszcze zbyt widno i spotkałem... jakim sposobem taki człowiek może się znajdować w blizkości tego pałacu?... spotkałem Marata na tarasie.
— Pan Marat?... rzekła królowa, jakby szukając w pamięci; czy nie jest to ten gazeciarz, który przeciwko nam pisze?...
— Który pisze przeciw wszystkim, tak... jego jaszczurcze oko śledziło mnie, póki nie zniknąłem za kratami klubu umiarkowanych. Przeszedłem, nie śmiejąc spojrzeć w te okna. Na szczęście na moście królewskim spotkałem Saint-Prix.
— Saint -Prix... kto to jest?... rzekła królowa z równą prawie pogardą, jaką okazała dla Marata... komedjant?...
— Tak, komedjant... odparł Barnave, ale co Najjaśniejsza Pani chce?... taki to już charakter naszej epoki, komedjanci i gazeciarze, ludzie, o których istnieniu królowie wiedzieli tyle tylko, aby im wydawać rozkazy, które oni z radością spełniali, komedjanci, mówię, i gazeciarze zostali obywatelami, mającymi wpływ, mogącymi dowolnie się poruszać, postępującymi według swego natchnienia i stającymi się głównemi sprężynami w tej wielkiej machinie, dla której władza królewska jest dziś kołem zbytecznem, o które nikt nie dba... Saint-Prix naprawił to, co zepsuł Marat.
— Jakim sposobem?...
— Saint-Prix był w mundurze. Znam się z nim bardzo dobrze, przystąpiłem wtedy do niego, spytałem, gdzie zaciągnął wartę, było to na szczęście w zamku!... Wiedziałem, iż mogę liczyć na jego dyskrecję, powiedziałem mu więc, że zaszczycony zostałem posłuchaniem u Najjaśniejszej Pani.
— Ach, panie Barnave!...
— Czyż lepiej było wyrzec się tego?...
Barnave chciał powiedzieć: tego szczęścia, lecz poprawił się i wyrzekł:
— Czyż lepiej było wyrzec się szczęścia zobaczenia się Najjaśniejsza Pani, oraz nie zawiadomić cię o ważnych nowinach, które ci przynoszę?
— Owszem!... odpowiedziała królowa, dobrze zrobiłeś.... Sądzisz pan tedy, że można liczyć na pana Saint-Prix?
— Najjaśniejsza Pani, — wyrzekł poważnie Barnave, chwila jest ostateczną, wierzaj mi, przyjaciele, którzy ci dotąd jeszcze pozostali, są to ludzie prawdziwie poświęceni. Gdyż jeżeli jutro, a to się jutro wyjaśni, Jakobini wezmą górę nad konstytucjonalistami, przyjaciele wasi będą uważani za wspólników, a prawo, jak Najjaśniejsza Pani wie, uwalnią Was od kary, aby ją wymierzyć tym przyjaciołom waszym, których za waszych wspólników uważa.
— To prawda- — podjęła królowa, więc utrzymujesz pan, że pan Saint-Prix?
— Pan Saint-Prix, Najjaśniejsza Pani, powiedział mi, że jest na straży w Tuileries od dziewiątej do jedenastej i będzie się starał zająć miejsce około entresol, a wtedy przez te dwie godziny Wasza królewska mość będzie miała czas wydać mi swe rozkazy; przytem, radził, abym przywdział mundur oficera gwardji narodowej, co też, jak widzi Najjaśniejsza Pani, uskuteczniłem.
— I zastałeś pan pana Saint-Prix na jego stanowisku?...
— Tak, Najjaśniejsza Pani... Musiałem się opłacić dwoma biletami do teatru, aby zyskać to miejsce od swego sierżanta. Widzi Najjaśniejsza Pani... dodał z uśmiechem Barnave, jak to zepsucie łatwo się zaszczepia...
— Pan Marat — pan Saint-Prix... dwa bilety do teatru... powtórzyła królowa, zagłębiając przerażony wzrok w tę przepaść, skąd powstają drobne wypadki, z których w dniach rewolucji wysnuwa się przeznaczenie królów.
— O!... tak, mój Boże... rzekł Barnave, to niesłychane, nieprawdaż, Najjaśniejsza Pani?... To jest to, co starożytni nazywali fatalizmem, co filozofowie za przypadek uważają, a co wierzący mienią Opatrznością.
Królowa wzięła w rękę prześliczny lok swych włosów, spadający jej na piękną szyję, a spoglądając nań smutno:
— Otóż to właśnie... wyrzekła, to pobieliło mój włos!...
Poczem, zwracając się do Barnava:
— Lecz słyszałam... podjęła, żeśmy podobno zwyciężyli w Zgromadzeniu.
— Tak, Najjaśniejsza Pani, zwyciężyliśmy w Zgromadzeniu, lecz doznaliśmy porażki u Jakobinów.
— Ależ mój Boże!.... rzekła królowa, ja nic tego nie rozumiem. Sądziłam, że Jakobini należeli do was, do pana Lameth, pana Duport, że trzymaliście ich w ręku, że robiliście z nimi, co wam się podobało?....
Barnave pokiwał smutnie głową.
— Tak było niegdyś, lecz inny duch wstąpił w Zgromadzenie.
— Duch Orleanów, nieprawdaż?.... spytała królowa.
— Tak, jak na teraz, stamtąd idzie niebezpieczeństwo.
— Niebezpieczeństwo!... ależ powtarzam raz jeszcze, czyliż nie uniknęliśmy go przez dzisiejsze głosowanie?...
— Zechciej tylko dobrze zrozumieć, Najjaśniejsza Pani, gdyż, aby stawić czoło położeniu, trzeba je poznać. Oto dzisiejsze głosowanie.
„Jeżeli król cofa swą przysięgę, jeżeli się stawia przeciw ludowi lub nie broni go, sam składa koronę, staje się zwyczajnym obywatelem, oraz podpada oskarżeniu za wykroczenia, spełnione po abdykacji.“
— Kiedy tak... rzekła królowa, to król nie cofnie przysięgi, nie powstanie przeciw ludowi i jeżeli kto napadnie na lud, bronić go będzie.
— Bardzo dobrze, lecz owo głosowanie to tylko furtka otwarta dla rewolucjonistów i orleanistów... powiedział Barnave. Zgromadzenie nie uchwaliło nic stanowczego względem króla, przedsięwzięło środki zaradcze przeciw powtórnej ucieczce, lecz odłożyło pierwszą na stronę, a dzisiejszego wieczoru, czy wiesz Najjaśniejsza Pani, co proponował Laclos orleanista Jakobinom?....
— O!... coś zapewne strasznego!... Cóż może proponować zbawiennego autor Niebezpiecznych Związków?...
— Żądał, aby w Paryżu i w całej Francji zbierano głosy na detronizowanie. Ręczył sam za dziesięć miljonów podpisów.
— Dziesięć miljonów podpisów!... zawołała królowa, mój Boże!... czyż jesteśmy już tak znienawidzeni, że aż dziesięć miljonów Francuzów nas odpycha!...
— O, Najjaśniejsza Pani!... większość głosów łatwo się wytwarza!...
— A wniosek pana Laclos, czy się utrzymał?...
— Wywołał spór... Danton popierał.
— Danton!... ależ sądziłam, że ten pan Danton do nas należy?... Pan de Montmorin wspominał nam o posadzie adwokata w radzie króla, kupionej, czy sprzedanej, już dobrze nie pamiętam, która nam zapewniała tego człowieka.
— Pan de Montmorin omylił się, Najjaśniejsza Pani; gdyby Danton mógł należeć do kogo, należałby do księcia orleańskiego.
— A pan Robespierre, a ten, czy przemawiał?... Powiadają, że zaczyna nabierać wielkiego wpływu.
— Tak, Robespierre przemawiał, nie obstawał on bynajmniej za petycją, był za adresem do towarzystwa Jakobinów na prowincji.
— Trzebaby jednakże zjednać sobie pana Robespierre, kiedy zdobywa tak wielki wpływ.
— Nie można zjednać pana de Robespierre, Najjaśniejsza Pani, pan de Robespierre sam do siebie należy, do idei, utopji, do mary jakiejś, do ambicji być może.
— Lecz bądź cobądź, jakakolwiek jest ta jego ambicja, czy nie możemy jej zadowolić?... Przypuść pan, że pragnie być bogatym.
— On nie chce być bogatym.
— Być może?...
— Może, że chce być czemś więcej, niż ministrem!...
Królowa patrzyła na Barnava z rodzajem przerażenia.
— Zdawało mi się jednakże... rzekła, że zostać ministrem, jest to najwyższy cel, do jakiego może dążyć nasz poddany?...
— Jeżeli pan de Robespierre uważa króla jako strąconego z tronu, nie uważa się przeto za poddanego króla.
— Lecz czegóż się spodziewa nareszcie? — spytała przerażona królowa.
— Zjawiają się w pewnych chwilach ludzie, którzy marzą o nowych tytułach politycznych, powstałych w miejsce dawnych, już zatartych.
— Tak, rozumiem, że książę orleański marzy o regencji; bardzo dobrze: urodzenie powołuje go na tak wielki urząd, lecz pan de Robespierre, jakiś adwokat z prowincji.
Królowa zapomniała, że i Barnave także był adwokatem z prowincji, Barnave pozostał nieporuszony, bądź to, że cios zemknął się, nie dotknąwszy go, bądź, że z odwagą ukrył boleść swoją.
— Marjusz i Krommwell! Niestety! gdy, będąc dzieckiem,; słyszałam te imiona, nie myślałam wtedy, że kiedyś zadźwięczą tak strasznie w uszach moich! Ale idźmy dalej, « gdyż coraz więcej oddalamy się od faktów, zagłębiając się w ocenę ludzi. Pan de Robespierre, mówisz pan, był tedy przeciwnym petycji, proponowanej przez pana Laclos, a popieranej przez pana Dantona...
— Tak, lecz obecnie napłynęła cała fala ludu, banda natrętów i kobiet z Palais-Royal, całą usnuto intrygę dla poparcia Laclosa, i nietylko projekt tegoż utrzymał się, lecz nawet postanowiono, że jutro o jedenastej rano Jakobini, zebrawszy się, wysłuchają podania, zaniosą je na pole Marsowe, uświęcą podpisami na ołtarzu ojczyzny i prześlą stamtąd do stowarzyszeń prowincjonalnych, które również położą podpisy.
— A któż to podanie ułożył?
— Danton, Laclos i Brissot.
— Trzech nieprzyjaciół?
— Tak pani.
— Ależ przez Boga! cóż robią nasi przyjaciele konstytucjoniści?
— Ci, pani, gotowi są jutro stawić wszystko na kartę.
— Lecz już nie mogą łączyć się z Jakobinami?
— Godna podziwu znajomość ludzi i rzeczy, jaką Wasza Królewska mość posiada, dozwala ci widzieć położenie takiem, jakiem ono jest... Tak, Najjaśniejsza Pani, mając na czele Duporta i Lametha, przyjaciele wasi oddzielili się od nieprzyjaciół i stawiają opozycję Feuillantów przeciw Jakobinom.
— Co to są Feuillanci, daruj mi pan, ale nie rozumiem. Tyle napływa imion i wyrazów nowych do naszego języka politycznego, że każde prawie moje słowo jest pytaniem.
— Feuillants, Najjaśniejsza Pani, jest to wielki budynek, położony przy Maneżu, stykający się również z gmachem Zgromadzenia i nadający swe imię tarasowi w Tuileries.
— Któż więcej należy do tego klubu?
— Lafayette, czyli raczej gwardja narodowa; Bailly, to jest władza.
— Lafayette, Lafayette?... sądzisz pan, że można liczyć na Lafayetta?
— On mi się wydaje szczerze oddanym królowi.
— Oddany królowi, jak drwal dębowi, którego pień podcina od korzenia. Bailly, ten ujdzie jeszcze, nie mogę skarżyć się na niego; on to owszem, wręczył mi denuncjację tej kobiety, która odgadła naszą ucieczkę. Ale Lafayette...
— Wasza królewska mość oceni go przy sposobności.
— Tak, to prawda.. powiedziała królowa, rzucając bolesnym wzrokiem za siebie, tak. Wersal... Ale ten klub, wróćmy do niego. Co oni tam będą robić, co postanowią? jaką będzie miał władzę?
— Władzę ogromną, ponieważ rozporządzać będzie zarazem, jak to miałem honor oznajmić Waszej królewskiej mości, gwardją narodową, municypailnością, i większością Zgromadzenia, które z nami głosuje. Cóż więc pozostanie Jakobinom? Pięciu lub sześciu deputowanych może: Robespierre, Pétion, Laclos, książę Orleański; wszystko żywioły różnorodne, których całem zajęciem będzie wichrzyć zgraję nowych członków, intruzów; to gromada podszczuwaczy, którzy narobią dużo zgiełku, lecz żadnego wpływu mieć nie będą.
— Daj to Boże!... A tymczasem, co myśli uczynić Zgromadzenie?
— Zgromadzenie zamyśla, począwszy od jutra, zgromić ostro mera Paryża, za jego wahanie i brak energji w obecnej chwili. Z tego wypadnie, że poczciwiec Bailly, który ma jednę naturę z zegarem, bo potrzebuje tylko nakręcenia w swoim czasie, aby szedł, zostawszy nakręconym, zacznie działać.
W tej chwili trzy kwadranse na jedenastą uderzyło, i usłyszano lekkie kaszlnięcie straży.
— Tak, tak, rozumiem... szepnął Barnave, czas już, abym sobie poszedł, a jednak zdaje mi się, że mam tysiące rzeczy do opowiedzenia Waszej królewskiej mości.
— A ja, panie Barnave, mam tylko jedno powiedzieć ci, że jestem wdzięczna tobie i twoim przyjaciołom za tyle niebezpieczeństw, na jakie się dla mnie narażacie.
— Niebezpieczeństwo, Najjaśniejsza Pani, jest grą, w której mam wszystko do zyskania, jeżeli zwycięzca lub zwyciężony zasłuży na uśmiech Waszej królewskiej mości.
— Niestety! panie... rzekła królowa, zapomniałam już prawie, co to jest uśmiech! lecz tyle dla nas czynisz, że postaram się przypomnieć sobie chwile, w których byłam szczęśliwą i przyrzekam ci, że mój pierwszy uśmiech będzie dla ciebie.
Barnave skłonił się z ręką na sercu, i wyszedł, cofając się.
— Ale... zawołała królowa, panie Barnave, kiedyż się zobaczymy?
Barnave zdawał się rozważać.
— Jutro petycja i drugie głosowanie Zgromadzenia, pojutrze wybuch i środki zaradcze... w niedzielę wieczorem, będę się starał przyjść, aby zawiadomić Waszą królewską mość, co się działo na placu Marsowym.
I wyszedł.
Królowa zamyślana, wróciła do męża, którego zastała również, jak ona, zamyślonego. Doktór Gilbert opuścił go przed chwilą i opowiedział prawie to samo, co Barnave królowej.
Obojgu dość było spojrzeć na siebie, aby się przekonać, że z obu stron nowiny były zatrważające.
Król tylko co ukończył list, i nie mówiąc słowa, podał go królowej.
Było to upoważnienie na imię brata królewskiego, hrabiego Prowancji, aby traktował w imieniu króla o interwencję cesarza austrjackiego i króla pruskiego.
— „Monsieur“ wiele mi złego uczynił... rzekła królowa, nienawidzi mnie i wyrządzi mi wszystko złe, jakie będzie mógł, lecz gdy posiada zaufanie króla, posiada też i moje.

I wziąwszy pióro, położyła odważnie swój podpis obok królewskiego.

ROZDZIAŁ XXIV.
GDZIE ZBLIŻAMY SIĘ NAKONIEC DO TEJ PROTESTACJI, KTÓRĄ PRZEPISYWAŁA PANI ROLAND.

Rozmowa królowej z Barnavem objaśniła, mam nadzieję, czytelników dokładnie o położeniu, w jakiem się znajdowały wszystkie stronnictwa w dniu 15-go lipca 1791 roku.
Nowi Jakobini zajmują miejsce dawnych.
Dawni Jakobini tworzą nowy skład Feuillantów (umiarkowanych), Kordylierzy w osobie Dantona, Kamilla, Desmoulins i Legendra, przyłączają się do nowych Jakobinów.
Zgromadzenie, przeistoczywszy się w ciało monarchiczn-konstytucyjne, gotowe jest do ostatniego bronić króla.
Lud, zdecydowany jest uzyskać detronizację wszelkiemi możliwemi sposobami, lecz pragnie użyć jeszcze sposobów: protestacji i petycji.
A teraz co się działo przez noc i dzień, które upłynęły pomiędzy widzeniem się królowej z Barnavem i chwilą, w której wejdziemy do pani Roland?
Powiemy to w kilku słowach.
Podczas tej rozmowy, w chwili właśnie, gdy się kończyła, trzech ludzi siedziało około stołu, na którym znajdował się papier, atrament i pióra. Zobowiązani byli przez Jakobinów do napisania petycji.
Tymi ludźmi byli: Danton, Laclos i Brissot.
Danton nie był stworzonym do tego rodzaju posiedzeń; w swojem ruchawem i pełnem przyjemności życiu, czekał zawsze niecierpliwie końca każdej narady, której był członkiem.
Po chwili wyszedł, zostawdając Brissota i Laclosa, kończących petycję według swego uznania.
Laclos prowadził za nim wzrokiem, póki nie zniknął, i przysłuchiwał się oddalającym krokom, póki się drzwi nie zamknęły.
Ta podwójna czynność zmysłów zdawała się go wyrywać z pozornej ospałości, którą pokrywał niezmordowaną działalność; poczem opuszczając się na fotel i rzucając pióro:
— A! mój kochany panie Brissot!... odezwał się, ułóż to podanie, jak ci się podoba, bo co do mnie, usuwam się... Ah! gdyby to szło o jaką złą książkę, jak ją nazywają u dworu, o dalszy ciąg np. „Niebezpiecznych związków”, umiałbym się z tem obejść, ale petycja... petycja... — dodał, ziewając — to mnie ogromnie nudzi.
Brissot przeciwnie, był w swoim żywiole. Przekonany, iż ułoży podanie lepiej niż ktokolwiek, przyjął zastępstwo nieobecnego Dantona, i usuwającego się Laclosa, który ułożywszy się, jak można najwygodniej w fotelu, i zamknąwszy oczy, wpół-drzemiąc gotował się ważyć każde zdanie, każdy wyraz, aby dorzucić przy sposobności jakie zastrzeżenie, gwoli regencji swojego księcia.
W miarę, jak Brissot napisał jakieś zdanie, czytał je, a Laclos potwierdzał lekkiem skinieniem głowy.
Brissot wyjaśnił całe obecne położenie:
1-o. Obłudne lub lękliwe milczenie Zgromadzenia, które nie chciało, czy też nie śmiało powziąć postanowienia co do króla.
2-o. Faktyczna abdykacja Ludwika XVI, ponieważ uciekł, a Zgromadzenie zawiesiło go w czynnościach, kazało ścigać i aresztować. Naród nie zawiesza, nie ściga, nie aresztuje swego króla lub jeżeli to czyni, panujący nie jest już królem.
3-o. Potrzeba obmyślenia środków dla zastąpienia go.
— Dobrze, dobrze, rzekł Laclos przy tem ostatniem słowie.
I gdy Brissot chciał dalej czytać:
— Zaczekaj... zaczekaj!... rzekł sekretarz księcia Orleańskiego, myślę, że po słowach „dla zastąpienia go“, można coś dorzucić... coś, co pociągnie słabe umysły. Jeszcze nie wszyscy tak jak my, przerzucili czapkę przez płot.
— Być może... rzekł Brissot, cóż dodasz?
— O! ty łatwiej to ode mnie uczynisz, kochany panie Brissot; jabym dorzucił...
I Laclos udawał, iż szuka wyrażenia, które oddawna w jego umyśle czekało tylko stosownej chwili, aby wyjść na jaw.
— A więc... rzekł nareszcie, po tych słowach: „potrzeba obmyślenia środków dla zastąpienia go“ dodałbym „wszelkiemi sposobami konstytucyjnemu“.
Podziwiajcie i uczcie, się politycy, redaktorowie petycyj, protestacyj i projektów prawnych! ile miały znaczenia te niewinne słowa i dokąd one doprowadziły.
Wszystkie sposoby konstytucyjne dla obmyślenia zastępstwa po królu, zlewały się w jeden.
Tym jednym sposobem była regencja.
Nadto, z powodu nieobecności hrabiego Prowancji i hrabiego d’Artois, braci Ludwika XVI, a stryjów delfina, niepopularnych z powodu emigracji, komuż przypadała regencja?
Księciu Orleańskiemu.
Ten mały frazes, wsunięty do podania, zrobionego w imieniu ludu, czynił w imieniu tegoż ludu księcia Orleańskiego regentem.
Piękna to rzecz polityka, niepraważ?, lecz naród wiele jeszcze będzie potrzebował czasu, nim ją łatwo zrozumie, tembardziej, gdy będzie miał do czynienia z ludźmi podobnymi do pana Laclos.
Bądź, że Brissot nie dojrzał miny zamkniętej w tych kilku wyrazach i gotowej wybuchnąć, gdy zajdzie potrzeba, lub też nie widział węża, który się tu wślizgnął i podniesie w danej chwili swą syczącą głowę, albo też, że wiedząc, na co się naraża, jako redaktor tej petycji, rad był na wypadek zabezpieczyć sobie odwrót; nie zrobił żadnej uwagi, i dopisawszy zdanie, rzekł:
— W istocie, to nam przyłączy kilku konstytucjonistów: myśl jest dobra, panie Laclos.
Reszta podania stosowała się do uczucia, które kierowało uformowaniem całości.
Nazajutrz Pétion, Brissot, Danton, Kamil Desmoulins i Laclos udali się do Jakobinów. Przynieśli podanie.
Sala była prawie pustą.
Niemal wszyscy znajdowali się w klubie Umiarkowanych.
Barnave nie mylił się; dezercja była kompletną.
Pétion natychmiast udał się do Umiarkowanych.
I kogóż tam znajduje?: Barnava, Duporta i Lametha, układających adres do towarzystw Jakobińskich na prowincji — w którym donoszą o zniesieniu klubu Jakobinów w Paryżu i przeniesieniu go do Feuillantów pod imieniem Towarzystwa przyjaciół konstytucji.
A więc towarzystwo, którego ulepszenie tyle kosztowało trudów i które nakształt sieci, rozciąga się po całej Francji, przestanie działać, sparaliżowane chwiejnością.
Komuż będzie ono wierzyć, kogo słuchać: starych Jakobinów, czy nowych?
Przez ten czas zrobią stanowczy krok przeciw rewolucyjny i lud, nie mając oparcia, zaśnie w dobrej wierze, że nad nim czuwają, a przebudzi się zwyciężony i skrępowany.
Idzie o stawienie czoła burzy.
Każdy ułoży swoją protestację, którą wyśle na prowincję tam, gdzie może liczyć na jakieś stosunki.
Roland jest deputowanym Lyonu: ma on wielki wpływ na mieszkańców tej drugiej stolicy królestwa; Danton, nim się udał na pole Marsowe, gdzie w braku Jakobinów, których wcale nie znaleziono, lud ma podpisać petycję, wstępuje do Rolanda, wyjaśnia mu obecne położenie i nalega o wysłanie natychmiastowe protestacji do Lyończyków, zdając na niego napisanie tak ważnej przemowy.
Lud Lyonu poda rękę ludowi paryskiemu i razem z nim działać będzie.
Tę oto protestację ułożoną przez swego męża, przepisuje pani Roland.
Co do Dantona, ten poszedł na pole Marsowe połączyć się ze swymi przyjaciółmi.
W chwili gdy tam przybył, toczyła się walna rozprawa: w pośrodku wielkiej areny znajdował się ołtarz ojczyzny, wzniesiony na uroczystość 14-go lipca i który tam pozostał jak widmo przeszłości.
Na ołtarzu był obraz, przedstawiający triumf Woltera z dnia 12-go; na obrazie zaś plakat kordylierów, mieszczący przysięgę Brutusa.
Rozbierano właśnie pięć słów, podanych w petycji przez Laclosa.
Byłyby przeszły niepostrzeżenie, gdyby jakiś człowiek, zdający się należeć ubiorem i zachowaniem swobodnem, graniczącem z gwałtownością, do ludu, nie był zatrzymał nagle czytającego.
— Stój!... krzyknął, oszukują naród!
— Jakto?... spytał czytający.
— Przez te słowa: „wszystkiemi sposobami konstytucyjnemi“, zastępujące a przez a, przerabiacie tylko władzę królewską, a my już króla nie chcemy.
— Nie! nie! ani króla, ani władzy królewskiej nie chcemy!... krzyczała większość zebranych.
Dziwna rzecz! Jakobini wzięli stronę króla!
— Panowie, panowie!... wołali, uważajcie: ani władzy królewskiej, ani króla, to znaczy respublika, a my nie dojrzeliśmy jeszcze do respubliki.
— Nie dojrzeliśmy?... rzekł człowiek z ludu, być może lecz jedno lub dwa takie słońca jak w Varennes a dojrzejemy!
— Głosować!... wołano, głosować!
— Głosować! krzyczeli ci, którzy przed chwilą wołali: precz z królem! precz z władzą królewską!
— Niech ci, którzy nie chcą uznawać Ludwika XVI-go, ani żadnego innego króla, podniosą rękę... rzekł nieznajomy.
Tak przeważna liczba rąk podniosła się w górę, że nie można było wątpić o jednomyślności ogółu.
— To dobrze... oświadczył wyzywający, jutro niedziela, 17-go lipca; cały Paryż tu się zbierze, aby podpisać petycję. To ja, Billot, biorę na siebie obowiązek uprzedzenia Paryża.
Na dźwięk tego imienia, każdy poznał w nim straszliwego wieśniaka, który towarzysząc adjutantowi Lafayetta, zatrzymał króla w Varennes i sprowadził do Paryża.
I tak, jednym zamachem, prześcignął najśmielszych Jakobinów i kordylierów człowiek z ludu, czyli instynkt mas!
Kamil Desmoulins, Danton, Brissot i Pétion oświadczyli iż podług ich zdania, podobne postępowanie ludu paryskiego, może wywołać jakieś zamięszanie, że przeto należy uzyskać pozwolenie z ratusza, do zebrania się w dniu następnym.
— Niech i tak będzie... rzekł Billot, a jeżeli go nie otrzymacie, ja je wymogę!
Kamil Desmoulins i Brissot udali się do ratusza.
Baillego nie zastali, obecnym był tylko pierwszy syndyk, który nie chce brać odpowiedzialności na siebie, ani odmawiał, ani upoważniał i ustnie tylko przyznawał potrzebą petycji.
Brissot i Kamil Desmoulins odeszli, uważając się za upoważnionych.
W ślad za nimi pierwszy syndyk posłał uprzedzić Zgromadzenie o zamiarach ludu.
Zgromadzenie poznało, że się nie opatrzyło w porę.
Nie obmyśliło ono nic stanowczego w położeniu Ludwika XVI-go, który, zbiegły, zawieszony w swej władzy królewskiej, dognany w Varennes, sprowadzony do Tuilleries, siedział tam teraz od 26-go czerwca jako więzień.
Nie było czasu do stracenia, Desmeuniers ze wszelkiemi pozorami nieprzychylności dla rodziny królewskiej, przedstawił projekt dekretu zawarty w tych słowach:
„Zawieszenie władzy wykonawczej będzie trwało, dopóki akt konstytucyjny nie zostanie przedstawiony królowi i przez niego przyjęty“.
Dekret przedstawiony o 7-ej wieczorem, uchwalony został o 8-ej przeważną większością głosów.
A zatem podanie od ludu było niepotrzebnem: król zawieszony był do dnia, w którym przyjmie konstytucję, odzyskując tym sposobem władzę, jaką miał dawniej.
Ktokolwiek zatem będzie żądał detronizacji króla, popieranego konstytucyjnie przez Zgromadzenie, dopóki tenże zechce wykonywać przyjęte warunki, będzie uważanym za buntownika.
Ponieważ położenie jest niebezpiecznem, buntownicy będą ścigani wszelkiemi środkami, jakie prawo składa w ręce swych wykonawców.
Naznaczono zebranie rady municypalnej wieczorem w ratuszu.
Sesja rozpoczęła się o wpół do dziesiątej.
O dziesiątej postanowiono, że nazajutrz, w niedzielę, dnia 17-go lipca, od godziny 8-ej rano, dekret Zgromadzenia, wydrukowany i rozlepiony na wszystkich murach Paryża, będzie nadto na wszystkich placach i zaułkach ogłaszany przy odgłosie trąb przez starszyznę miejską i woźnych otoczonych stosowną siłą wojskową.
W godzinę później wiedziano już o tej decyzji u Jakobinów.
Jakobini, czując się bardzo osłabionymi przez przejście większej części swych członków do umiarkowanych, ustąpili.
Santerre, piwowar z przedmieścia św. Antoniego, popularny od wzięcia Bastylji, podjął się w imieniu towarzystwa pójść na pole Marsowe i cofnąć podanie.
Kordylierzy okazali się jeszcze bardziej przezornymi.
Danton oświadczył, iż przepędzi dzień jutrzejszy w Fontenay-sous-Bois; jego teść, cukiernik, posiadał tam mały wiejski domek.
Legendre przyrzekł połączyć się z nim wraz z Fréronem i Desmoulins.
Rolandowie otrzymali bilecik, w którym uprzedzono ich, aby nie odsyłali swej protestacji do Lyonu.
Wszystko chybiło lub zostało odłożone.
Była już prawie północ i pani Roland ukończyła przepisywanie, gdy odebrała bilet od Dantona, z którego trudno było co zrozumieć.
W tymże samym czasie, dwaj ludzie siedzieli za stołem w tylnym pokoju w szynku Gros-Caillou i kończąc trzecią już butelkę wina po piętnaście sous, układali oryginalny zamiar.
Był to fryzjer i inwalida.
— A! jakież dziwne masz pomysły, panie Lajariette!... rzekł inwalida śmiejąc się głupowatym, ordynaryjnym śmiechem.
— A więc rzecz ułożona, ojcze Remy... odpowiedział perukarz, rozumiesz dobrze, nieprawdaż? Przed świtem idziemy na pole Marsowe, podnosimy deskę z ołtarza ojczyzny, wsuwamy się pod spód, zasuwamy ją napowrót, następnie grubym świdrem wiercimy dziury w desce. Mnóstwo młodych i pięknych obywatelek przyjdzie jutro na ołtarz ojczyzny podpisywać petycje, a my tymczasem przez zrobione dziury!...
Ordynaryjny śmiech inwalidy podwoił się jakby w swej wyobraźni patrzył już przez otwory zrobione w ołtarzu ojczyzny.
Fryzjer nie śmiał się tak ochoczo; szanowna i arystokratyczna korporacja, do której należał, była zrujnowana wypadkami czasu. Emigracja zabrała najlepszą praktykę artystom-fryzjerom gdyż, biorąc miarę ze sposobu noszenia włosów królowej, fryzjerstwo było artyzmem w tym czasie. Na domiar niepowodzenia, Talma odegrał rolę Tytusa w „Berenice“ mając włosy bez pudru, krótko przystrzyżone, co stworzyło nową modę.
Fryzjerzy przeto byli rojalistami; czytajcie Prudhomma, a przekonacie się, że w dniu egzekucji króla, pewien fryzjer poderżnął sobie gardło z rozpaczy.
Był to zresztą niezły figiel wypłatany tym nic wartym patrjotom, jak ich nazywały pozostałe we Francji wielkie damy. Lajariette miał zamiar przynajmniej przez miesiąc urozmaicać swe gawędki poranne kosztem spostrzeżeń uczynionych przez przewiercone w ołtarzu otwory.
Myśl tego żartu przyszła mu gdy popijał wino ze starym poczciwym przyjacielem, którego tak rozweselił, iż poczuł drganie nerwów w nodze, którą rząd wspaniałomyślnie zastąpił drewnianą.
Dwaj pijacy zażądali czwartej butelki, którą gospodarz spiesznie postawił.
Już mieli ją zacząć, gdy inwalida ze swej strony podał myśl zabrania małej baryłki z dwiema lub trzema butelkami wina, gdyż, jak mówił, bardzo schnie w gardle, gdy się długo patrzy w górę.

Fryzjer raczył się uśmiechnąć, zażądał od szynkarza baryłki i zapłacił za nią wraz z zabranem i wypitem winem. Włożywszy świder do kieszeni, o północy skierowali się ku polu Marsowemu; a tam podniósłszy deskę z ołtarza, postawili między sobą baryłkę i ułożywszy się jak można najwygodniej na piasku, zasnęli.

ROZDZIAŁ XXV.
PETYCJA.

W niedzielę 10-go, lud wyszedł na spotkanie konwoju Voltaira; lecz niepogoda przeszkodziła uroczystości i konwój zatrzymał się przy rogatce Charenton, gdzie lud cały dzień obozował.
W poniedziałek, 11-go, niebo się wyjaśniło, orszak wyruszył, ciągnąc przez Paryż, pośród niezliczonej masy ludności, zatrzymując się przed domem, gdzie umarł autor „Dykcjonarza filozoficznego“ i „Dziewicy“, aby zostawić czas jego przybranej córce, pani de Villette i rodzinie Calas do przystrojenia kwiatami trumny, powitanej przez chór artystów opery.
W środę 13-go, przedstawienie w Notre-Dame; dawano:
Wzięcie Bastylji z wielką orkiestrą.
We czwartek, 14-go, rocznica sprzymierzenia i pielgrzymka do ołtarza ojczyzny. Trzy części mieszkańców Paryża obozuje tam, i głowy zagrzewają się coraz to więcej na odgłos: „Niech żyje naród!“ oraz na widok iluminacji całego miasta, pośród którego pałac Tuileries, ponury i milczący, zdawał się grobem.
W piątek, 15-go, głosowanie w Izbie pod protekcją czterech tysięcy bagnetów i tysiąca pik Lafayetta, petycja ludu, zamknięcie teatrów, hałasy i niepokój przez cały wieczór i część nocy.
Nakoniec w sobotę 15-go, zbiegowstwo Jakobinów do Feuillantów, gwałtowne zajście na Pont Neuf, gdzie policja bije Frérona i aresztuje Anglika, nauczyciela języka włoskiego, nazwiskiem Rotondo. Wzburzenie na polu Marsówem, gdzie Billot odkrywa w petycji zdanie Laclosa. Głosowanie ludowe nad detronizowaniem Ludwika XVI-go, wreszcie wspólna umowa do zebrania się w dniu następnym dla podpisania petycji.
Noc ponura, pełna zaburzeń, noc w której, gdy dowódcy Jakobinów i kordylierów kryją się, lękając przeciwników, ludzie sumienni i dobroduszni przyrzekają sobie, cokolwiekby nastąpić mogło, prowadzić dalej rozpoczętą sprawę.
Inni jeszcze czuwają z uczuciami mniej uczciwemi, a nadewszystko mniej filantropijnemi; są to ci ludzie pełni nienawiści, których odnajdujemy w każdem ważniejszem starciu społeczeństwa, którzy lubią zamieszanie, ścisk, widok krwi, jak krogulce i tygrysy lubią walczące armje, które im dostarczają trupów.
Marat w swojem podziemiu, gdzie go przykuwa monomanja, uważa się ciągle za prześladowanego, zagrożonego; żyje w cieniu jak drapieżne zwierzęta i ptaki nocne. Z tej ciemnicy, niby z przybytku delfickiego, wychodzą każdego poranku złowrogie wyrocznie, rozrzucane na kartkach tego dziennika, który zwano: Przyjaciel ludu. Od kilku dni z dziennika Marata czuć krew.
Od powrotu króla przedstawia on jako jedyny środek zabezpieczenia praw i interesów narodu: dyktatora i rzeź ogólną. Stosownie do zapatrywań Marata trzeba przedewszystkiem wymordować Zgromadzenie i powywieszać władze, następnie zaś dla urozmaicenia, ponieważ rzeź i wieszanie nie wystarczało mu, proponuje odcinanie rąk, palców, zakopywanie żywcem, wbijanie na pal! Czas wielki, aby doktór Marata przyszedł jak zwykle powiedzeć mu:
„Piszesz czerwono, Maracie, trzeba ci puścić krew“.
Verriere, ten obrzydliwy garbus, ten straszny karzeł, o długich rękach i nogach, któregośmy widzieli zjawiającego się na początku tej książki, aby wywołać dzień 5-go i 6-go października, i który następnie znikł w ciemnościach, wieczorem, dnia 16-go ukazał się. Ujrzano znowu to zjawisko apokaliptyczne! jak mówi Michelet — na białym koniu, po bokach którego zwieszały się długie jego nogi, z grubemi kolanami i wielkiemi stopami; zatrzymywał się na każdym rogu ulicy, przy każdem rozdrożu, i jak herold nieszczęścia zwoływał lud na dzień następny na pola Marsowe.
Fournier, który nasuwa się nam pierwszy i którego nazywać będziemy Fournierem Amerykaninem, nie dlatego, ażeby się w Ameryce urodził, bo Fournier jest Owerniakiem, lecz, że był dozorcą murzynów w St. Domingo. — Fournier zrujnowany, zniechęcony jest przegranym procesem i rozjątrzony milczeniem z jakiem Zgromadzenie Narodowe przyjęło dwadzieścia jego petycyj, przesłanych jedną po drugiej. Człowiek ten zemścić się też chce za to, przyrzeka to sobie, i dotrzymuje słowa, gdyż w myślach jego są bydlęce podniety, a w twarzy szyderstwo hjeny.
Takie było położenie ogólne, w nocy z 16-go na 17-ty.
Król i królowa wyczekują trwożnie w Tuilerach, Barnave przyrzekł im zwycięstwo nad ludem. Nie powiedział im wprawdzie, jakie to będzie zwycięstwo, ani jakim dokona się sposobem lecz mniejsza o to, sposoby ich nie obchodzą; król pragnie zwycięstwa, gdyż to polepszy stan władzy królewskiej, a królowa, gdyż to będzie początkiem zemsty. Ten lud tyle jej zadał cierpień, iż, podług jej zdania, wolnoby jej było pomścić się!
Zgromadzenie, oparte na pozornej większości, czem się zgromadzenia zadawalają, zwykle wyczekuje ze spokojem kroki są przedsięwzięte, cokolwiekbądź nastąpi, ma prawo za sobą, a w razie konieczności lub potrzeby, odwoła się do tego wzniosłego słowa: dobro publiczne!
Lafayette czeka również bez obawy, ma swoję gwardję narodową, która jest mu zupełnie oddaną, a między tą gwardją korpus złożony z dziesięciu tysięcy ludzi, dawnych wojskowych, gwardzistów i ochotników. Ten korpus więcej należy do armji, niż do miasta, jest płatny, i dlatego nazywają go gwardją płatną. Jeżeli jutro będzie jaki straszliwy czyn do spełnienia, ten korpus go spełni.
Bailly i municypalność czekają także. Bailly, spędziwszy całe życie w pracy naukowej i w gabinecie, pchnięty został nagle w politykę na manowce i rozdroża. Zgromiony dnia wczorajszego przez Zgromadzenie za lękliwość, w dniu 15-ym wieczorem, zasnął z głową, opartą o prawo wojenne, które zastosuje jutro w całej surowości, jeżeli zajdzie tego potrzeba.
Jakobini oczekują w zupełnem rozproszeniu. Robespierre schował się, Laclos, który widział jak wykreślano jego zdanie, dąsa się: Pétion, Buzot i Brissot są na pogotowiu, przewidując, że dzień jutrzejszy będzie ciężki; Santerre, który poszedł o jedenastej rano na pole Marsowe, aby cofnąć petycję, przyniesie im wiadomości.
Kordyljerzy usunęli się. Danton, jak to już powiedzieliśmy, jest u swego teścia w Fontenay, Legendre, Fréron i Desmoulins udadzą się za nim, reszta nic nie przedsięweźmie: brakuje im głowy.
Lud, który nie domyśla się niczego, pójdzie na pole Marsowe, podpisze petycję, będzie tam krzyczał: „Niech żyje naród!“ będzie tańczył w około ołtarza ojczyzny, śpiewając Ca ira z 1790 roku.
Między 1790 a 1791 rokiem reakcja wykopała przepaść, dla zapełnienia której potrzeba trupów z 17-go lipca.
Ranek 17-go był prześliczny. Od czwartej godziny wszyscy ci drobni przemysłowcy, wędrujący, którzy żyją z mas, ci cyganie wielkich miast, sprzedający orzechy, pierniki, ciastka, ukazali się na drodze do ołtarza ojczyzny, który wznosił się samotnie pośród pola Marsowego, na podobieństwo wielkiego katafalka.
Jakiś malarz, umieściwszy się o dwadzieścia kroków od jego części, zwróconej ku rzece, rysował go szczegółowo.
O wpół do piątej przeszło sto pięćdziesiąt osób znajdowało się na placu.
Ci, którzy tak rano wstają, po większej części źle w nocy spali, a ci, którzy źle spali — mówię tu o mężczyznach i kobietach z ludu — po większej części mało, lub wcale nie jedli wieczorem.
Gdy kto nie jadł wieczerzy i źle spał w nocy, ma zazwyczaj zły humor o czwartej rano.
Przeto między temi stu pięćdziesięcioma osobami, otaczającemi ołtarz ojczyzny, było wielu w złych humorach, a nadewszystko ze złym wyrazem na twarzy.
Nagle kobieta, cukierniczka, która weszła na stopnie ołtarza, krzyknęła.
Koniec świdra przedziurawił jej trzewik.
Zaczęła wołać, przybiegają; podłoga jest przedziurawioną, lecz świder, który przedziurawił trzewik sprzedającej limonadę, wskazuje bytność jednego lub kilku ludzi pod nakryciem ołtarza.
Co oni mogą tam robić?
Wołają na nich, wzywają do wyjaśnienia zamiarów, do wyjścia.
Żadnej odpowiedzi.
Malarz rzuca swój stołek i płótno, biegnie do Gros-Goillou po straż, lecz ta, nie widząc ważnego wypadku w ukłuciu świdrem jakiejś kobiety, odmawia usługi i odprawia malarza.
Za jego powrotem rozjątrzenie tłumu doszło do ostateczności. Przeszło trzysta osób gromadzi się około ołtarza; podnoszą deskę i znajdują naszego fryzjera i inwalidę.
Fryzjer, który widział w świdrze dowód oskarżający, rzucił go daleko od siebie, lecz zapomniał usunąć baryłki.
Porywają ich za kołnierze, zmuszają do wejścia na platformę, badają o zamiary, a gdy się jąkają, prowadzą ich do komisarza.
Tam przyznali się, w jakim celu się ukryli, a komisarz, prócz żartu, nie widząc w tem nic złego, wypuścił ich na wolność; lecz przy drzwiach czekały ich praczki z Gros-Caillou z kijankami w ręku. Praczki z Gros-Caillou są widać drażliwe w obronie honoru kobiet; skaczą te rozgniewane Djany i silnemi razami obdarzają nowoczesnych Akteonów.
W tejże chwili nadbiega jakiś człowiek, donosząc, iż pod ołtarzem znaleziono baryłkę prochu, dwaj inni przeto znajdowali się tam nie dla wiercenia dziur i patrzenia w górę, lecz aby wysadzić patrjotów w powietrze.
Potrzeba było tylko wyciągnąć szpont z baryłki, aby przekonać się, że wino a nie proch zawiera, zastanowić się chwilę, że gdyby się istotnie proch znajdował w baryłce, dwaj spiskowcy zginęliby prędzej i pewniej, niż patrjoci, mniemani winowajcy byliby uwolnieni, lecz są chwilę, w których nikt nie rozważa i nie sprawdza, i raczej nie chce ani rozważać ani sprawdzać.
W jednej chwili mała chmura zmienia się w burzę; gromada ludzi nadbiega. Stąd się wzięli? Nikt nie wie, skąd się wzięli ci, którzy zabili Foulona, Berthiera, Flessella, którzy wywołali dzień 5-ty i 6-ty października? Z ciemności, do której wracają, spełniwszy dzieło zniszczenia.
Ci, ludzie porywają nieszczęśliwego inwalidę i perukarza.
W jednej chwili już ich przewrócono na ziemię; inwalida, kilkakrotnie przebity nożami, nie podniósł się więcej. Perukarza pociągnięto do latarni, zawieszono na sznurze, lecz na wysokości dziesięciu stóp sznur pęka, i nieszczęśliwy spada żywy, broni się przez chwilę, lecz, spostrzegłszy głowę swego towarzysza na ostrzu piki: — „Jakim sposobem znalazła się zaraz pika?“ — krzyknął przeraźliwie i zemdlał. Natenczas ucięto, a raczej odpiłowano mu głowę, i znów, znalazła się druga pika dla przyjęcia krwawego trofeum.
Chęć obnoszenia tych głów po Paryżu ogarnęła tłum natychmiast, i dwaj właściciele pik z zatkniętemi głowami nieszczęśliwych, w towarzystwie setki podobnych im bandytów, wśród śpiewów skierowali się w ulicę Grenelle.
O dziewiątej godzinie oficerowie municypalni, znaczniejsi obywatele, z woźnymi i trąbami, ogłaszają na placu Palais Royal dekret Zgromadzenia, i środki karcące, jakie pociągnie za sobą wszelki opór temu dekretowi, gdy przez ulicę Saint Thomas-du-Louvre nadchodzą mordercy.
Okoliczność ta wytworzyła smutne położenie dla municypalności bo, jakkolwiek surowemi byłyby środki przez nią przedsięwzięte, nie dosięgłyby one nigdy do wysokości tej zbrodni, jaką tu popełniono.
Zgromadzenie zaczęła się zbierać; z Palais Royal do Maneżu było niedaleko: i wiadomość w mgnieniu oka rozległa się po sali.
Nie było już mowy o perukarzu i inwalidzie, ukaranych zbyt srogo za figiel uliczny, lecz o dwóch obywatelach przyjaciołach porządku, którzy zostali zamordowani, za zalecanie rewolucjonistom poszanowanie dla prawa.
Naówczas Regnault-de-Saint-Jeand‘Angely rzucił się na trybunę:
— Obywatele!... zawołał, żądam prawa wojennego, żądam, aby Zgromadzenie ogłosiło tych, którzy przez pisma pojedyńcze lub zbiorowe zachęcali lud do oporu, za winnych obrazy narodu.
Prawie całe Zgromadzenie powstało i na wniosek Regnault-de-Saint-Jean-d’Angely ogłosiło winnymi obrazy narodu tych, którzy pismami pojedyńczemi lub zbiorowemi zachęcają lud do oporu.
A więc podający petycje są winni obrazy narodu; — tego tylko chciano.
Robespierre, ukryty w kącie sali Zgromadzenia, wysłuchawszy ogłoszonej proklamacji, pośpieszył do Jakobinów, aby im zdać sprawę o środkach przedsięwziętych. Sala Jakobinów była pusta, 25 do 30 członków zaledwie tułało się po starym klasztorze.
Santerre był z nimi, oczekując rozkazu przywódców.
Wyprawiono Santerra na Pole Marsowe, aby ostrzegł podpisujących petycję o grożącem niebezpieczeństwie.
Znalazł się około trzystu, podpisujących na ołtarzu ojczyzny petycję Jakobinów.
Billot jest duszą tego zebrania, nie umie pisać, lecz powiedział swe imię, prowadzą mu rękę i podpisał się jeden z pierwszych.
Santerre wstępuje na ołtarz ojczyzny, oznajmia, że Zgromadzenie ogłosiło za buntowników tych, którzyby śmieli domagać się detronizacji króla i oświadczą, iż jest wysłany przez Jakobinów, aby cofnąć petycję, zredagowaną przez Brissota.
Billot zstępuje trzy stopnie i znajduje się wprost sławnego piwowara. Dwaj synowie ludu spoglądają na siebie, badają się wzrokiem, to dwa symbole siły materjalnej działającej w tej chwili: prowincja i Paryż.
Obydwaj mają się za braci, walczyli razem pod Bastylją.
— Dobrze... powiedział Billot, oddamy Jakobinom ich petycję, lecz napiszemy inną.
— I przyniesiecie ją do mnie... rzekł Santerre, na przedmieście św. Antoniego, ja ją podpiszę wraz z moimi robotnikami.
I wyciągnął do Billota szeroką dłoń, którą tenże uścisnął.
Na widok takiego braterstwa, łączącego prowincję z miastem, powstały okrzyki.
Billot oddał petycję Santerowi, który, oddalając się, czyni ludowi znak pełen obietnic, które go nie zawiodą; lud zaczyna zresztą poznawać Santerra.
— Teraz... rzekł Billot, Jakobini się boją, mniejsza o to; dla tej obawy mają prawo cofnąć swoją petycję, niech i tak będzie; lecz my, co się nie boimy, mamy prawo podania innej.
— Tak!... tak!... odezwało się wiele głosów, inną podamy, zaraz jutro!...
— A dlaczego nie dziś?... spytał Billot, jutro!... któż to wie, co może zajść od dziś do jutra?...
— Tak, tak... wołano zawsząd, dziś!... natychmiast!...
Znaczna grupa ludzi utworzyła się około Billota: siła ma własność magnesu, przyciąga.
Grupa ta składa się z deputatów od Kordyljerów, Jakóbinów źle zawiadomionych lub odważniejszych, którzy, pomimo rozkazu, przyszli na Pole Marsowe.
Ci ludzie mieli po większej części nazwiska nieznane dotąd, lecz w bardzo krótkim czasie nabrały one znakomitego rozgłosu.
Byli to: Robert, panna Kéralio, Roland i Brune, robotnik drukarski, który będzie później marszałkiem Francji, Hébert, pisarz publiczny, przyszły redaktor dziennika Pere Duchene; Chaumette, dziennikarz i uczeń medycyny; Serget, rzeźbiarz, który będzie szwagrem Marceau i wprowadzi uroczystości patrjotyczne; Fabre d‘Eglantine, autor Intrigue epistolaire; Henriot, żandarm gilotyny; Maillard, straszny odźwierny z Châtelet, któregośmy stracili z oczu szóstego października, a znajdziemy drugiego września; Isabey ojciec i Isabey syn jedyny może z aktorów tej sceny, który mógłby nam ją sam opowiedzieć, będąc młodym i rzeźkim jeszcze w ośmdziesiątym ósmym roku życia.
— Natychmiast!.. wołał lud, tak, natychmiast!...
Ogromne oklaski rozległy się na Marsowem Polu.
— Lecz kto ją będzie układał?... spytał głos jakiś.
— Ja, ty, my, wszyscy!... krzyczał Billot, ta petycja będzie rzeczywistą petycją ludu!...
Jeden z patrjotów pobiegł pędem po papier i atrament.
Oczekując jego powrotu, wzięto się za ręce i tańcząc farandolę, śpiewano sławne „ça ira“.
W dziesięć minut patrjota powrócił z przyborami do pisania. Natenczas Robert wziął za pióro, a panna de Kéralio, pani i pan Roland dyktowali z kolei następującą petycję:
Petycja do Zgromadzenia narodowego, ułożonego na ołtarzu ojczyzny dnia 17 lipca 1791 r.

Przedstawiciele Narodu!...

„Trudy wasze zbliżają się do końca, wkrótce następcy, wszyscy, wybrani przez lud, mieli wstąpić w wasze ślady, nie napotykając tych przeszkód, jakie stawiali wam deputowani dwóch stanów uprzywilejowanych, a nieprzyjaznych z zasady świętej równości“.
„Spełniła się wielka zbrodnia!.... Ludwik XVI-ty ucieka niegodnie opuszcza swe stanowisko, państwu grozi anarchja; obywatele zatrzymują go w Varennees i odwożą do Paryża. Lud tej stolicy, prosi was usilnie, abyście nic stanowczego nie wyrzekali o losie winnego, nie wysłuchawszy wprzód, czego pragną ośmdziesiąt dwa departamenty“.
„Namyślacie się, zwlekacie, mnóstwo adresów przybywa do Zgromadzenia, wszystkie oddziały państwa żądają jednozgodnie, aby Ludwik XVI-ty był sądzony. Wy, panowie, wyście zawyrokowali, że on jest niewinny i nietykalny, oświadczając głosowaniem z szesnastego, że karta konstytucyjna będzie mu przedstawioną w tenczas, gdy konstytucja ukończoną zostanie. Prawodawcy!... postępowanie wasze nie było zgodne z wolą narodu, a my sądziliśmy, że waszem najpierwszem staraniem, obowiązkiem nawet będzie stać się organem woli narodu. Zapewne byliście panowie pociągnięci do tego kroku przez tę zgraję deputowanych dezerterów, którzy już pierw byli konstytucji przeciwni; ależ panowie!... ależ reprezentanci szlachetnego i ufnego narodu! przypomnijcie sobie, że tych 293 oponentów, nie miało wcale głosu w Zgromadzeniu narodowem, że dekret jest przeto niczem tak w zasadzie, jak i w formie; niczem w zasadzie gdyż jest przeciwnym najwyższej władzy, niczem w formie, gdyż jest przedstawionym przez 290 osób bez znaczenia“
„Te uwagi, te dążenia do dobra ogólnego, to pragnienie uniknienia przedewszystkiem anarchii, na którąby nas wystawił brak jedności między przedstawicielami i przedstawionemi, wszystko to nadaje nam prawo wezwania was w imieniu całej Francji do zastanowienia się nad dekretem, do wzięcia pod uwagę, że przestępstwo Ludwika XVI jest dowiedzionem, że król ten abdykował, do przyjęcia tej abdykacji i zwołania nowego ciała konstytucyjnego, aby prezydowało w sposób prawdziwie narodowy w osądzeniu winnego, a przedewszystkiem, żeby pomyśleć o zastępstwie i organizacji nowej władzy wykonawczej“.
Ukończywszy petycję, żądano milczenia, W jednej chwili najlżejszy szmer ustał, głowy się odkryły i Robert przeczytał głośno wyżej podaną petycję.
Zgadzała się ona z życzeniem wszystkich, nie czyniono przeto żadnych uwag i przyjęto ją jednozgodnemi oklaskami.
Należało podpisać, nie chodziło o trzysta lub pięćset osób, znajdowało się ich bowiem przeszło dziesięć tysięcy, a ponieważ ze wszystkich stron poła Marsowego napływał lud, można się było spodziewać, że w przeciągu godziny, z jakie pięćdziesiąt tysięcy patrjotów otoczy ołtarz ojczyzny.
Redagujący komisarze podpisali pierwsi, i podali pióro sąsiadom, a gdy w sekundę zapełniono papier podpisami, rozdano czyste arkusze numerowane, tegoż co petycja formatu.
Zrazu podpisywano na ołtarzu ojczyzny i jego krawędzi, następnie na jego stopniach, na kolanach, na denkach od kapeluszy, zgoła na wszystkiem, co jakąś podporę stanowić mogło.
W czasie podpisywania, podług wydanego przez Zgromadzenie Lafayettowi rozkazu, dotyczącego nie piszącej się petycji, lecz porannego morderstwa, pierwsze oddziały wojska wchodzą na pole Marsowe, a zajęcie się petycją jest tak wielkie, że nikt prawie ich przybycia nie spostrzega.

To jednak, co się wydarzy, będzie miało pewne znaczenie.

ROZDZIAŁ XXVI.
CZERWONA CHORĄGIEW.

Wojsko owo prowadzi adjutant Lafayetta, kto to taki?... Nia wymieniamy jego nazwiska; Lafayette miał zawsze tylu adjutantów, że historja ich pominęła.
Cokolwiekbądź, pada strzał z szańców i trafia w adjutanta, lecz rana nie jest niebezpieczną, a ponieważ strzał był pojedyńczy, zaniechano nań odpowiedzieć.
Podobna scena odegrała się w Gros-Caillou.
Tędy wchodził Lafayette z trzema tysiącami ludzi i armatą.
Lecz i Fournier się zjawia, na czele zgrai łotrów prawdopodobnie tych samych, którzy zamordowali perukarza i inwalidę, stawiając barykadę.
Lafayette idzie na barykadę i znosi ją.
Wtem, z pomiędzy kół wozu, na chybił trafił, Fournier strzela do Lafayetta, lecz na szczęście pudłuje.
Barykadę roznoszą, Fournier zostaje wzięty do niewoli.
— Kto jest ten człowiek... pyta on.
— Ten, który do ciebie strzelał, lecz chybił.
— Puśćcie go, niech idzie gdzie indziej, aby go powieszono.
Lecz Fournier nie szukał stryczka, zniknął chwilowo i ukazał się wśród morderstw wrześniowych.
Lafayette przybywa na pole Marsowe, gdzie podpisują petycję, spokojność panuje tam zupełna.
Cisza była tak wielka, że pani Condorcet przechadzała się sama ze swem dzieckiem mającem rok zaledwie.
Lafayette zbliża się do ołtarza ojczyzny, pyta co robią, pokazują mu petycję i obiecują rozejść się spokojnie, skoro podpisy zostaną ukończone.
Nie widząc w tem nic nagannego, Lafayette oddalił się wraz z wojskiem.
Lecz jeżeli strzał do adjutanta i Lafayetta nie był słyszany na polu Marsowem, odbił się zato straszliwem echem w Zgromadzeniu.
Nie zapominajmy, że Zgromadzenie pragnie gwałtownie kroku stanowczego i że wszystko mu sprzyja.
Lafayette raniony!.. jego adjućtant zabity!... mordują się na polu Marsowem!...
Taka wiadomość obiega cały Paryż i Zgromadzenie podaje ją urzędownie ratuszowi.
Lecz ratusz zaniepokojony, co się dzieje na polu Marsowem, wysłał już tam trzech swoich delegatów, panów: Jacques, Rénard i Hardy.
Z wierzchołka ołtarza ojczyzny, podpisujący petycję, zobaczywszy zbliżających się trzech delegatów, wysłali do nich deputację.
Trzej urzędnicy, zamiast tłumu buntowników, groźnych i hałaśliwych, jakich spodziewali się tam znaleźć, widzą obywateli jednych spacerujących, drugich podpisujących petycję, innych nakoniec tańczących farandolę i śpiewających „ça ira“.
Zebranie jest spokojne, lecz może petycja jest buntowniczą, proszą zatem, aby im została przeczytaną.
Przeczytano im petycję od początku do końca i jak poprzednio ogólne oklaski i okrzyki zagrzmiały.
— Panowie... rzekli naówczas urzędnicy miejscy, jesteśmy zadowoleni z poznania waszych zamiarów; powiedziano nam, że tu jest zamieszanie i oszukano nas. Nie omieszkamy zdać sprawy z tego, cośmy widzieli i dalecy od przeszkadzania wam w kończeniu petycji, przyrzekamy pomoc w razie, gdyby chciano was niepokoić. Gdybyśmy nie byli tu przysłani z urzędu, położylibyśmy wraz z wami nasze podpisy, a jeśli wątpicie o naszych zamiarach, zostaniemy tu jako zakładnicy, dopóki wszystkie podpisy nie będą gotowe.
Widzimy przeto, że w petycji odbija się duch ogółu skoro i członkowie urzędu municypalnego podpisaliby ją jako obywatele.
To przyłączenie się trzech ludzi, na których spoglądano z nieufnością, podwaja odwagę zebranego ludu. W mało znaczącem starciu między ludem i gwardją narodową, dwaj ludzie zostali aresztowani; jak to się najczęściej zdarza w ta kich razach, dwaj ci więźniowie byli zupełnie niewinni; bardziej wpływowi z pomiędzy zebranych, żądali ich uwolnienia.
— Nie możemy tego sami uczynić... odpowiedzieli urzędnicy, lecz wybierzcie kilku z pomiędzy siebie, aby się z nami udali do ratusza, a sprawiedliwość zostanie wymierzoną.
Wybrano dwunastu, a na ich czele Billota i cała ta delegacja wraz z trzema urzędnikami udała się do ratusza.
Przyszedłszy na plac Gréve zastali go zapełnionym żołnierstwem i z trudnością przecisnęli się przez ten las bagnetów.
Billot ich prowadził. Pamiętajmy, że on zna ratusz, widzieliśmy go tam wchodzącego wiele razy z Pitoux.
Przy wejściu do sali obrad, trzej urzędnicy miejscy proszą delegowanych, aby się chwilę zatrzymali, sami zaś każą sobie drzwi otwierać, za któremi zniknąwszy, nie powracają więcej.
Delegaci czekają godzinę; żadnych wiadomości!
Billot się niecierpliwi, marszczy brew i tupie nogą.
Nagle drzwi się otwierają, urząd miejski wychodzi z panem Bailly na czele.
Bailly bardzo blady. Jest on przedewszystkiem matematykiem, ma dokładne pojęcie o tem, co jest sprawiedliwe, czuje, że go zmuszają do złego czynu, lecz rozkaz Zgromadzenia wyraźny i Bailly wypełnił go literalnie.
Billot zbliżył się do niego.
— Panie merze... rzekł tonem śmiałym, znanym naszym czytelnikom, czekamy na was od godziny.
— Kto jesteście i czego odemnie żądacie?... spytał Bailly.
— Kto jestem?... odpowiedział Billot... to mnie dziwi, że mię pan pyta, kto jestem; wprawdzie ci, co idą na lewo, nie mogą poznać tych, co chodzą drogą prawą... jestem Billot.
Bailly poruszył się. To imię przypomniało mu człowieka, który wszedł jeden z pierwszych do Bastylji, który strzegł ratusza, w strasznych dniach morderstw Foulona i Berthiera, który szedł przy drzwiczkach królewskiego powozu w powrocie króle z Wersalu, przypiął trójkolorową kokardę do kapelusza Ludwika XVI-go, zbudził Lafayetta w nocy z 5-go na 6-ty października i nakoniec zmusił do powrotu króla z Varennes.
— Co zaś mam panu powiedzieć... mówił dalej Billot, to, że jesteśmy delegowanymi od ludu zgromadzonego na polu Marsowem.
— A czego żąda lud?
— Żąda, aby dotrzymano obietnicy danej przez trzech waszych urzędników, to jest, aby wrócono wolność dwom obywatelom obwinionym niesłusznie i za niewinność których my zaręczamy.
— To dobre!... rzekł Bailly, czyż my jesteśmy odpowiedzialni za takie obietnice?
— A dlaczegożby nie?... spytał Billot.
— Gdyż były dane buntownikom!
Delegowani spojrzeli po sobie zdziwieni, Billot zmarszczył brwi.
— Buntownikom!... zawołał, a więc my jesteśmy teraz buntownikami?
— Tak... odrzekł Bailly i zamierzam oto udać się na pole Marsowe, aby tam przywrócić spokój.
Billot ruszył ramionami i zaczął się śmiać, tym dziwnym śmiechem, co u niektórych przybiera wyraz pogróżki.
— Uspokoić pole Marsowe?... rzekł, ależ wasz przyjaciel Lafayette stamtąd wraca, jak również trzej wasi delegowani; oni wam chyba powiedzą, że na polu Marsowem większa panuje spokojność niż na placu ratusza.
W chwili gdy to mówią, nadbiega kapitan oddziału z bataljonu Bonne-Nouvelle.
— Gdzie jest pan mer?... pyta z pośpiechem.
Billot usunął się, aby ukazać Baillego.
— Do broni, panie merze! do broni!... wołał kapitan, biją się na polu Marsowem i pięćdziesiąt tysięcy łotrów gotuje się uderzyć na Zgromadzenie.
Zaledwie kapitan tych słów dokończył, gdy ciężka ręka Billota spoczęła na jego ramieniu.
— Któż to mówi?... spytał wieśniak.
— Kto to mówi?... Zgromadzenie!
— Zgromadzenie skłamało!... rzekł Billot.
— Panie!... zawołał kapitan dobywając szabli...
— Zgromadzenie skłamało!... powtórzył Billot, porywając w połowie za rękojeść, w połowie za klingę szpady i wyrywając ją z rąk kapitana.
— Dosyć panowie, dosyć!... rzekł Bailly, przekonamy się o tem naocznie... Panie Billot, oddaj szpadę, proszę cię, i jeżeli masz wpływ na tych, którzy cię wysłali, powróć do nich i zachęć ażeby się rozeszli.
Billot rzucił szpadę pod nogi kapitana.
— Do rozejścia się?... rzekł... cóż znowu! Prawo petycji jest nam przyznane dekretem i dopóki innym dekretem nie zostanie odebrane, nie będzie wolno nikomu, ani merowi, ani dowódcy gwardji narodowej, przeszkadzać obywatelom do wypowiedzenia swych życzeń... Idziesz pan na pole Marsowe?... Wyprzedzimy cię zatem, panie merze!
Otaczający aktorów tej sceny, czekali tylko najmniejszego skinienia Baillego, aby aresztować Billota, lecz Bailly czuł dobrze, że ten głos, który do niego przemawiał tak głośno i z taką pewnością, był głosem ludu.
Dał znak, aby przepuszczono Billota i delegowanych.
Zszedłszy na plac, spostrzeżono w jednem z okiem ratusza czerwoną chorągiew, którą wicher zbliżającej się burzy powiewał.
Na nieszczęście burza trwała tylko kilka minut, przeszła bez deszczu, powiększyła tylko upał dzienny i napełniła powietrze elektrycznością.
Gdy Billot wraz z jedenastu delegowanymi wrócił na pole Marsowe, tłum powiększył się jeszcze o trzecią część.
O ile można przypuścić, liczba znajdujących się ludzi, wynosiła 60 tysięcy.
Gdy nadszedł Billot ze swymi kolegami, ze wszystkich stron zaczęto się do niego cisnąć, aby się dowiedzieć, czy dwaj obywatele zostali wypuszczeni i co odpowiedział pan mer.
— Dwaj obywatele... głosił Billot,.. nie zostali wypuszczeni, a pan mer odpowiedział, że podający petycję są buntownikami.
Buntownicy zaczęli się śmiać z danego im nazwiska i każdy z nich powrócił do przechadzki lub poprzedniego zajęcia.
Przez cały ten czas nie przestawali podpisywać petycji.
Naliczono już do pięciu tysięcy podpisów, do wieczora zbierze się ich pięćdziesiąt tysięcy, Zgromadzenie będzie musiało ulec tak przerażającej jednomyślności.
Nagle wpada zadyszany obywatel. Nietylko zarówno z delegowanymi widział on czerwoną chorągiew w oknach ratusza, lecz jeszcze widział jak gwardja narodowa na wiadomość, iż ma iść przeciw buntownikom na polu Marsowem z radosnemi okrzykami nabijała broń, oraz jak urzędnik miejski przechodził z kolei szeregi, mówiąc coś do ucha dowódcom, poczem cała gwardja narodowa z Baillym na czele ruszyła ku Marsowemu polu.
Opowiadający szczegóły, wyprzedził ich, aby przynieść patrjotom te złowrogie wiadomości.
Lecz taka panuje spokojność, taką jedność i braterstwo na tym placu poświęconym przez przymierze w roku poprzedzającym, że obywatele, którzy znajdują się tam na mocy prawa przyznanego przez konstytucję, nie mogą uwierzyć, aby im groziło niebezpieczeństwo.
Woleli myśleć, że to goniec się myli.
Podpisywano dalej, a śpiewy i tańce podwoiły się.
Tymczasem zaczął dochodzić odgłos bębna.
Ten odgłos coraz więcej się zbliżał.
Ludzie zaczęli po sobie spoglądać, niepokoić się. Zrobiło się zrazu wielkie zamięszanie na szańcach, pokazywano sobie błyszczące bagnety.
Członkowie różnych patrjotycznych stowarzyszeń, zbierają się w grupy i naradzają, aby się rozejść.
Lecz od ołtarza ojczyzny dochodzi głos Billota:
— Bracia!... woła on, skąd ta obawa? cożeśmy zrobili? Jeżeli prawo wojenne nie stosuje się do nas, pocóż uciekać!... jeżeli zaś jest wymierzone przeciw nam, ogłoszą je, zostaniemy zawiadomieni wezwaniem urzędowem i naówczas rozejdziemy się.
— Tak, tak!... wołano ze wszech stron, jesteśmy w swojem prawie, czekajmy na urzędowe wezwania, potrzeba ich trzech. Zostańmy! zostańmy!
I zostają.
W tejże samej chwili odgłos bębna dochodzi zbliska i trzema wejściami na pole Marsowe wkracza gwardja narodowa.
Jedna część tej uzbrojonej falangi wchodzi od strony szkoły wojennej.
Druga przez bramę cokolwiek niżej.
Trzecia nakoniec przez wejście, znajdujące się wprost wyżyn Chaillot.
Wojsko przechodzi po drewnianym moście postępując naprzód, z czerwoną chorągwią na czele i Baillym w szeregu.
Tylko czerwona chorągiew jest znakiem prawie niewidzialnym, który nie więcej zwraca uwagę tłumu na ten oddział niż na dwa inne.
Oto wszystko co widzą podpisujący petycję na polu Marsowem.
A co widzą przybywający?
Wielką płaszczyznę zapełnioną ludźmi spokojnie się przechadzającemi, a pośrodku tej płaszczyzny wznosi się ołtarz, budowa olbrzymia, na powierzchnię której wchodzi się przez również olbrzymie wschody, mogące naraz dać przejście czterem bataljonom. Na platformie wznoszą się jeszcze piramidalne wschody, prowadzące na wzniesienie, gdzie się znajduje ołtarz ozdobiony piękną palmą.
Każdy stopień od najniższego aż do najwyższego, służy na siedzenie większej lub mniejszej liczbie widzów, co tworzy z siedzących ludzi piramidę ruchliwą i gwarną.
Gwardja narodowa z Marais i z przedmieścia Ś-go Antoniego blisko cztery tysiące ludzi wynosząca z działami, wchodziła od południowej strony szkoły wojskowej i zajęła miejsce przed budynkiem.
Lafayette mało ufał tym ludziom z Marais i przedmieść, którzy stanowili demokratyczną część gwardji płatnej.
Gwadja płatna, byli to nowocześni pretorjanie. Składała się ona, jak to już mówiliśmy, z dawnych wojskowych, z gwardji francuskiej rozpuszczonej, z Lafayettystów zaciętych, którzy wiedząc, iż strzelano do ich bożka, przyszli pomścić się za tę zbrodnię, większą w ich oczach, niż ta, którą popełnił król zdradzając naród.
Ta gwardja nadciągała od strony Gros-Cailou; wchodziła hałaśliwa, groźna, straszna, przez środek pola Marsowego, i znalazła się wprost ołtarza ojczyzny.
Nakoniec trzeci oddział idący przez most drewniany, poprzedzany tą nędzną, czerwoną chorągwią, o której mówiliśmy, składał się z rezerwy gwardji narodowej, do której przyłączono setkę dragonów i oddział perukarzy noszących szpady, jak to było ich przywilejem, oraz uzbrojonych od stóp do głów.
Tą samą drogą, którą weszła gwardja narodowa piesza, dążyło parę szwadronów kawalerj i podnosząc za sobą kurz, lekko zwilżony przez krótkotrwałą burzę, którą można było wziąć za przepowiednię dramatu, jaki za chwilę miał się odegrać.
To, co można było ujrzeć, postaramy się opisać.
Najpierwej, uderza nas tłum kręcący się przed kawalerją, której konie są rozpuszczone w całym pędzie na tym rozległym cyrku; tłum zamknięty w tem żelaznem kole, chroni się do stóp ołtarza ojczyzny, jak do progu nietykalnego schronienia.
Następnie od brzegów wody, daje się słyszeć pojedyńczy strzał z fuzji, a po nim bezpośrednio rozlega się silny ogień ręcznej broni.
Bailly został przyjęty wrzaskiem uliczników, zalegających pochyłość od strony Grenelle; pośród tego to wrzasku, dał się słyszeć wystrzał z fuzji i kula zraniła lekko dragona stojącego za merem Paryża.
Natenczas Bailly kazał dać ognia, ale tylko dla postrachu strzelić w powietrze.
Lecz jakby echem na ten wystrzał odpowiedziały inne strzały.
To gwardja płatna strzelała z kolei.
Do kogo? na co?
Na ten tłum spokojny, który otaczał ołtarz ojczyzny.
Przeraźliwy krzyk rozległ się po tym wystrzale, poczem ujrzano to, co dotąd widywano bardzo rzadko, a na co odtąd patrzano bardzo często.
Tłum uciekający i zostawiający za sobą nieruchome trupy, lub rannych tarzających się we krwi.
A pośród dymu i kurzu kawalerję ścigającą zawzięcie uciekających.
Pole Marsowe przedstawiało opłakany widok, strzały dosięgły najwięcej kobiet i dzieci.
Wówczas powstało to, co następuje zwykle w takich wypadkach, szał pragnący krwi i rzezi ogarniał stopniowo wszystkich.
Artylerja uszykowała armaty i była gotowa dać ognia.
Lafayette zaledwie zdążył zasłonić sobą i swym koniem paszcze armat.
Tłum plącząc się chwilę przerażony, bez myśli, instynktem rzucił się w szeregi gwardji narodowej z Marais i przedmieścia Ś-go Antoniego.
Gwardja przyjęła pośród swoje szeregi uciekających, a ponieważ wiatr pędził dym w jej stronę nie widziała nic, sądziła, że całą tę masę narodu pędzi tylko strach.
Gdy się dym rozszedł, gwardja ujrzała ze zgrozą, ziemię zbroczoną krwią i zasłaną trupami.
W tejże chwili, adjutant przybiegł galopem, i dał rozkaz gwardji narodowej z przedmieścia Ś-go Antoniego i z Marais, aby szła naprzód oczyścić plac i połączyć się z dwoma innemi oddziałami.
Lecz gwardja wzięła na cel adjutanta i kawalerzystów, którzy ścigali tłum.
Adjutant i kawalerzyści cofnęli się przed bagnetami patrjotów.
Wszystko co się w stronę schroniło, znalazło zupełne zabezpieczenie.
W jednej chwili pole Marsowe opróżniło się, zostały tylko ciała mężczyzn, kobiet i dzieci, zabitych lub ranionych strzałami gwardji płatnej i tych nieszczęśliwych, którzy zostali porąbani przez dragonów, lub stratowani końmi.
Kto dał rozkaz strzelania?... nikt tego nie wiedział; jest to jedną z tych tajemnic historycznych, które pozostają niewyjaśnione, pomimo najsumienniejszych badań! Ani rycerski Lafayette, ani uczony Bailly, nie lubili rozlewu krwi, a jednak ta krew prześladowała ich do śmierci. Ich popularność w tej krwi utonęła.
Ile ofiar zostało na placu, nikt nie wie, gdyż jedni zmniejszali ich liczbę, aby zmniejszyć odpowiedzialność mera i naczelnego dowódcy, inni zaś powiększali, aby podburzyć gniew ludu.
Za nadejściem nocy, wrzucono trupy do Sekwany, a Sekwana: ślepa wspólniczka zbrodni, przesłała je Oceanowi, i ten ofiary pochłonął.
Lecz nadaremnie Bailly i Lafayette zostali zupełnie uniewinnieni przez Zgromadzenie, nadaremnie dzienniki konstytucyjne nazywały ten czyn triumfem prawa: triumf ten był okryty hańbą, na jaką zasługują wszystkie te dnie nieszczęścia, w których władza zabija bez walki.

Lud, który umie dawać rzeszom stosowne nazwania, nazwał ten mniemany triumf: rzezią na polu Marsowem.

ROZDZIAŁ XXVII.
PO RZEZI.

Wróćmy do Paryża i zobaczmy, co się tam dzieje.
Paryż słyszał odgłos strzałów i zadrżał.
Paryż nie wiedział jeszcze dobrze, kto miał, lub nie miał słuszności, lecz czuł, iż otrzymał ranę, z której płynie krew.
Robespierre zasiadał u Jakobinów jak komendant w fortecy, tam był on rzeczywiście wszechwładnym.
W obecnej chwili forteca była opróżnioną i każdy mógł wejść przez wyłom, jaki opuszczając ją zrobili Barnave, Duport i Lameth.
Jakobini wysłali jednego ze swoich na zwiady.
Co do ich sąsiadów Feuillantów, ci nie potrzebowali wysyłać po wieści, byli punktualnie zawiadamiani o działaniach co godzina, co minuta nieledwie, ich to partja się rozgrywała i wygrali ją...
Jakobini otrzymali wiadomość w dziesięć minut po wysłaniu swego delegowanego. Spotkał on uciekających, którzy mu udzielili tej strasznej wiadomości: Lafayette i Bailly mordują lud!...
Nie mogli dosłyszeć rozpaczliwych krzyków Baillego, ani widzieć Lafayette, tak własnem ciałem zasłaniał paszczę armat.
Delegowany powrócił i z krzykiem przerażenia napełnił Zgromadzenie bardzo nieliczne, gdyż składające się zaledwie z trzydziestu do czterdziestu członków, zebranych w starym klasztorze.
Jakobini zrozumieli, iż na nich to złożą umiarkowani całą odpowiedzialność tej zaczepki. Czyż nie od nich wyszła pierwsza petycja?... Cofnęli ją wprawdzie, lecz druga była naturalnym wynikiem pierwszej.
Przelękli się.
Ta blada postać, to widmo cnoty, ten odcień filozofji Russa, zwany Robespierrem, z bladego został sinym. Przezorny deputowany z Arras, usiłował wymknąć się, lecz nie mógł; zmuszony pozostać, przedsięwziął środki, które mu przestrach nasunął.
Zebranie oświadczyło, iż wypiera się udziału w pismach fałszywych lub fałszowanych, które mu przypisywano, i że składa powtórną przysięgę na wierność konstytucji i posłuszeństwo dekretom Zgromadzenia narodowego.
Zaledwie powzięli to postanowienie, gdy wśród starych korytarzy klasztoru, rozległ się hałas tłumu. Jakobini z wytężoną uwagą oczekiwali, czy tłum nie przejdzie mimo, udając się drogą do Palais-Royal.
Wcale nie!... hałas zatrzymał się przy drzwiach niskich i ciemnych, wychodzących na ulicę Ś-go Honorjusza i nadomiar przerażenia, jakie już panowało, ktoś z obecnych wykrzyknął:
— To gwardja płatna powraca z pola Marsowego!...
Chcą drzwi wysadzić armatą...
Na szczęście, przez ostrożność, żołnierze byli rozstawieni przy drzwiach na warcie. Zamknięto wszystkie wejścia, aby niedozwolić tej bandzie wściekłej i pijanej krwią, którą wylała, na nowy jej rozlew. Następnie Jakobini i widzowie wyszli jedni za drugimi, co nie trwało długo, gdyż jeżeli sala nie mieściła ich więcej nad czterdziestu, trybuny nie zawierały więcej nad stu słuchaczów.
Pani Roland, która w tym dniu była wszędzie, należała do słuchaczów. Opowiadała ona, iż pewien Jakobin, dowiedziawszy się, iż gwardja płatna ma zająć salę, tak stracił głowę, iż wskoczył do trybuny kobiet; lecz zawstydzony przez panią Roland za swoje tchórzostwo, poszedł skąd przybył.
Jak powiedzieliśmy, aktorowie i spektatorowie wychodzili jeden po drugim przez wpół otwarte drzwi.
Robespierre wyszedł z kolei.
Przez chwilę zawahał się, pójść-li w lewo czy w prawo?
Aby pójść do siebie, powinien był pójść w lewo, mieszkał bowiem w głębi Marais; lecz w takim razie musiałby przechodzić szeregi tej płatnej gwardji.
Wolał dostać się na przedmieście Ś-go Honorjusza i prosić Pétiona o schronienie.
Zawrócił więc na prawo.
Byłby chętnie pozostał niewidzialnym świadkiem, lecz było to dlań niepodobieństwem w tem ubraniu oliwkowem gładkiem, czysto obywatelskiego stylu, ubranie bowiem w kraty później weszło w użycie, z dodatkiem paru okularów, które miały świadczyć, że już przed czasem, oczy tego cnotliwego patrjoty zużyły się od czuwania oraz w połączeniu ze skośnym chodem łasicy i lisa?
Zaledwie uszedł on dwadzieścia kroków na ulicy, już parę osób wskazując go mówiły:
— Robespierre! czy widzisz, Robespierra? To Robespierre!
Kobiety zatrzymując się składały ręce: kobiety bardzo lubiły Robespierra, który w swoich mowach wiele dokładał starania, aby uwydatnić tkliwość swego serca.
— Jakto, więc to ten kochany Robespierre? mówiły.
— Tak, to on!
— Gdzież to, gdzie?
— Tam, oto tam... Czy widzisz; ten mały szczupły człowieczek, cały zakurzony, co się przesuwa wzdłuż murów i ukrywa przez skromność?
Robespierre nie przez skromność, lecz ze strachu się ukrywał; lecz któżby śmiał powiedzieć że cnotliwy, nieskazitelny Robespierre, że trybun ludowy ucieka ze strachu?
Jeden człowiek poszedł mu zajrzeć w oczy, żeby się przekonać, czy to on był w istocie.
Robespierre nasunął kapelusz, nie domyślając się w jakim celu tak mu się przypatrywano.
Człowiek ów poznał go.
— Niech żyje Robespierre! — zawołał.
Robespierre byłby raczej wolał mieć do czynienia z nieprzyjacielem, niż z przyjacielem podobnym.
— Robespierre! — krzyknął inny, jeszcze bardziej zagorzały. Niech żyje Robespierre! Jeśli już koniecznie ma być król, to czemużby on nim nie został?
O wielki Szekspirze! „Cezar umarł; niech jego zabójca zostanie Cezarem!“
Jeżeli kiedy człowiek przeklinał swoją popularność, czynił to w tej chwili Robespierre.
Zebrała się w około niego ogromna gromada, chciano go obnosić w triumfie!
Przerażony, rzucił z pod okularów wzrokiem na prawo i na lewo, szukając jakich otwartych drzwi, jakiego ciemnego przejścia, aby się schować.
Prawie jednocześnie uczuł, jak go ktoś schwycił za rękę i pociągnął na bok, podczas, gdy głos jakiś przyjazny mówił do niego zcicha:
— Chodź!
Robespierre uległ pociągnięciu, szedł, ujrzał drzwi zamykające się za sobą, i znalazł się w sklepie stolarza.
Stolarz ten był to człowiek mogący mieć od czterdziestu dwóch, do czterdziestu pięciu lat. Obok stała żona jego a w głębi pokoju, dwie piękne młode dziewczyny, jedna piętnastoletnia, druga ośmnastoletnia, nakrywały stół do wieczerzy.
Robespierre był blady i zdawało się, że zemdleje.
— Leonoro! — wyrzekł stolarz — szklankę wody.
Leonora, starsza córka stolarza, zbliżyła się cała drżąca, ze szklanką wody w ręku.
Być może, że usta poważnego trybuna dotknęły ręki panny Duplay.
Gdyż Robespierre znajdował się u stolarza Duplay.
Podczas gdy pani Roland, pojmując niebezpieczeństwo, jakie mu grozi, szuka go daremnie w jego mieszkaniu na Marais, aby mu ofiarować u siebie schronienie, zostawmy go u stolarza Duplay, gdzie jest zupełnie bezpieczny pośród tej poczciwej rodziny, która się stanie i jego własną, a my wróćmy do Tuileries, w ślad za doktorem Gilbertem.
I teraz jeszcze królowa czeka, lecz ponieważ nie Barnava oczekuje, znajduje się przeto nie u swej pokojowej pani Campan, lecz u siebie, nie stoi z ręką na klamce, lecz siedzi w fotelu z głową opartą na ręku.
Oczekuje Webera, którego wysłała na pole Marsowe i który wszystko widział z wyżyn Chaillot.
Aby być sprawiedliwym dla królowej i ażeby dobrze zrozumieć ową nienawiść, jaką podobno do francuzów żywiła, i którą jej tyle wyrzucano, opowiedziawszy już co wycierpiała podczas podróży z Varennes, opowiedzmy, ile cierpiała od czasu swojego powrotu.
Historyk mógłby być stronnym, my jesteśmy tylko romansopisarzem i stronność nie jest nam dozwoloną.
Gdy króla i królowę zatrzymano, lud jedną tylko myślą był przejęty: to jest, że ponieważ uciekli już raz, to mogą i drugi raz uciec, a tym razem dostać się za granicę.
Królowa zwłaszcza uważana była za czarodziejkę, zdolną jak Medea uciec oknem na wozie, ciągnionym przez dwóch smoków.
Takie bajeczki, krążyły nietylko pomiędzy ludem, znajdowały one wiarę nawet u oficerów stojących na straży u drwi Marji-Antoniny.
Pan de Gouvion, który pozwolił jej się z rąk wymknąć w czasie ucieczki do Varennes i którego kochanka, kobieta należąca do dam dworu, zadenuncjowała ten wyjazd Baillemu, oświadczył, że nie przyjmuje na siebie żadnej odpowiedzialności, jeżeli jaka inna kobieta, a nie pani Rochereul (było to, jak sobie przypominamy, imię owej pani z dam dworu) będzie miało prawo wchodzić do królowej.
I w następstwie tego, rozkazał, aby na dole przy schodach prowadzących do pokoi królewskich, zawieszono portret pani Rochereul, iżby straż, sprawdzając tożsamość każdej wchodzącej osoby, nie wpuściła żadnej innej kobiety.
Królowa została uwiadomioną o tym rozkazie; poszła natychmiast poskarżyć się królowi. Król nie chciał temu wierzyć: posłał więc na dół dla sprawdzenia faktu, i okazał się on prawdziwym.
Król kazał przywołać pana de Lafayette i żądał od niego zdjęcia portretu.
Portret został zdjęty, a kobiety pełniące zwykle służbę przy królowej, rozpoczęły ją na nowo.
Lecz w miejsce tego ubliżającego rozkazu, ostrożność niemniej poniżająca została zaprowadzoną. Dowódca bataljonu, który zazwyczaj stał na straży w salonie poprzedzającym sypialnię królowej, nazywanym wielkim gabinetem, otrzymał rozkaz, aby drzwi zostawały ciągle otwarte dla lepszej baczności na rodzinę królewską.
Jednego dnia król spróbował drzwi zamknąć.
Natychmiast oficer poszedł je otworzyć.
W chwilę potem król zamknął je znowu.
Lecz oficer otwierając je:
— Najjaśniejszy Panie... wyrzekł, nadaremnie drzwi te zamykasz, ile razy bowiem to uczynisz, otworzę je za każdym razem, gdyż taki mam rozkaz.
I drzwi pozostały otwarte.
Wszystko co można było wymóc na oficerach, ograniczało się na tem, że drzwi przymykane były w czasie ubierania i rozbierania się królowej.
Gdy już była ubraną lub w łóżku, drzwi otwierały się natychmiast.
Była to tyranja nie do zniesienia. Królowa wpadła na myśl zastawienia swego łóżka łóżkiem swej pokojowej.
Łóżko to na kółkach, zasłonione firankami służyło jej za parawan, poza którym mogła się ubierać i rozbierać swobodniej.
Pewnej nocy, oficer widząc, że pokojowa zasnęła, a królowa czuwała, skorzystał ze snu pierwszej, wszedł do pokoju i zbliżył się do łóżka.
Królowa patrzyła nań, jak podchodzi, wzrokiem, jakim umiała patrzeć córka Marji Teresy, gdy zapomniano o należnym jej szacunku, lecz poczciwy człowiek nie rozumiał tego, iż ubliżał królowej, nie zmięszał się przeto jej miną, tylko patrząc na nią z politowaniem, które omylić nie mogło:
— A!... dobrze bardzo... powiedział, ponieważ znajduję Najjaśniejszą Panią samą, muszę ci udzielić niektórych rad.
I nie czekając, czy królowa chce lub nie chce go słuchać, opowiedział jej, coby zrobił znajdując się w jej położeniu.
Gdy wchodził, królowa patrzyła na niego z gniewem, lecz uspokojona jego dobrodusznością, pozwoliła mu mówić i słuchała z głębokim smutkiem.
Tymczasem pokojowa się zbudziła, a widząc człowieka przy łóżku królowej, krzyknęła i chciała wołać o pomoc.
Królowa ją wstrzymała.
— Daj pokój, Campan... rzekła, pozwól mi wysłuchać, co ten pan mówi, on jest dobrym Francuzem, w błędzie jest, jak tylu innych, co do naszych zamiarów, ale mowa jego dowodzi, iż jest szczerze przywiązanym do władzy królewskiej.
I oficer aż do końca wypowiedział królowej, wszystko, co miał zamiar powiedzieć.
Przed odjazdem do Varennes, Marja Antonina nie miała ani jednego siwego włosa.
Podczas nocy, która nastąpiła po zajściu jakie miało miejsce między nią i Charnym, włosy jej pobielały prawie zupełnie.
Spostrzegłszy tę smutną przemianę, uśmiechnęła się z goryczą, a uciąwszy jeden kosmyk, posłała go pani Lamballe do Londynu z temi słowy:
„Zbielały z nieszczęścia“.
Widzieliśmy jak oczekiwała Barnava, widzieliśmy, ile nadziei tenże pokładał, tylko, że nadziei tych nie mógł przelać w królowę.
Marja Antonina lękała się gwałtownych scen, bo wszystkie zaszłe dotąd, jak czternastego lipca, piątego i szóstego października, aresztowanie w Varennes, wszystkie na jej głowę spadały.
Słyszała z Tuileries huk wystrzałów nieszczęśliwego starcia na polu Marsowem i serce jej mocno się zatrwożyło.
Wziąwszy na uwagę, to podróż do Varennes wielką dla niej była nauką. — Aż dotąd, rewolucja w jej oczach nie przeszła wysokości pewnego systematu pana Pitta lub intrygi księcia Orleańskiego; sądziła, że Paryż podburzany jest przez kilku przywódców i zgodnie z królem mówiła:
„Nasz dobry kraj!“
Widziała prowincję!... prowincja była więcej rewolucyjna, niż Paryż!...
Zgromadzenie narodowe zestarzało się zanadto i zanadto stało się gadatliwem i zgrzybiałem, aby mężnie dotrzymać zobowiązań, jakie Barnave w jego imieniu zaciągnął. Czy zresztą nie było ono umierającem?... A uścisk umierającego, czy nie jest niezdrowym!...
Królowa, jak mówiliśmy, oczekiwała Webera z wielką niecierpliwością.
Drzwi się otworzyły, zwróciła prędko oczy w tę stronę, zamiast dobrodusznej austrjackiej twarzy swego mlecznego brata, zobaczyła zimną i surową twarz doktora Gilberta.
Królowa nie lubiła tego rojalisty z zasadami konstytucyjnemi, tak mocno uzasadnionemi, iż uważała go za republikanina; a jednakże miała dla niego pewien szacunek; nie byłaby posłała po niego ani w niebezpieczeństwie fizycznem, ani moralnem, lecz gdy raz był u niej, ulegała jego wpływowi.
Ujrzawszy go, zadrżała.
Nie widziała go od owego wieczora po powrocie z Varennes.
— To pan jesteś, doktorze?... szepnęła.
Gilbert się skłonił.
— Tak Najjaśniejsza Pani, to ja... wiem, że oczekiwałaś Webera, lecz ja przynoszę ci dokładniejsze wieści od niego. On był od strony Sekwany, gdzie nie mordowano, ja przeciwnie, byłem po tej stronie, gdzie mordowano.
— Gdzie mordowano!... Cóż to się stało panie?... spytała królowa.
— Wielkie nieszczęście, Najjaśniejsza Pani... partja dworu wygrała!
— Partja dworu wygrała i pan to nazywa nieszczęściem, panie Gilbert?...
— Tak, gdyż wygrała tym strasznym środkiem, który pozbawia sił zwycięzcę i który niekiedy stawia go na równi ze zwyciężonym!...
— Lecz cóż się to stało?...
— Lafayette i Bailly strzelali do ludu i z tego powodu Lafayette i Bailly nie mogą już wam teraz służyć!
— A to dlaczego?...
— Gdyż stracili popularność.
— A co czynił lud, gdy do niego strzelano?
— Podpisywał petycję, żądającą abdykacji.
— Abdykacji!... czyjej?...
— Króla.
— I pan uważasz, że niesłusznie do nich strzelano?... zawołała królowa, której oczy zabłysły.
— Sądzę, że lepiej było go przekonać, niż zabijać.
— Lecz o czem go przekonać?...
— O szczerości króla.
— Ależ król jest szczerym!...
— Za pozwoleniem Najjaśniejsza Pani... Jest temu trzy dni, jak opuściłem króla, cały wieczór spędziłem, na przekonywaniu go, że prawdziwemi nieprzyjaciółmi są mu bracia, pan de Condé i emigranci. Na klęczkach błagałem króla, aby zerwał wszelkie z nimi stosunki i przyjął szczerze konstytucję, oprócz punktów, które w praktyce okazałyby się niepodobnemi do wykonania. Król przekonany, — przynajmniej tak mi się zdawało, — łaskawie przyrzekł, że między nim a emigracją wszystko jest skończone, ale zaledwie wyszedłem, nietylko podpisał, ale kazał i wam podpisać Najjaśniejsza Pani list do swego brata, na którego zlewa władzę swoją przy cesarzu austrjackim i królu pruskim...
Królowa zaczerwieniła się, jak dziecko złapane na uczynku, tylko, że dziecko schwytane na złem, uderza w pokorę, a ona się oburzyła.
— Więc nieprzyjaciele nasi mają szpiegów nawet w gabinecie królewskim?
— Tak, Najjaśniejsza Pani!... odpowiedział spokojnie Gilbert i to właśnie czyni każdy fałszywy krok króla tak niebezpiecznym.
— Ależ panie, cały list napisany był ręką króla, zaraz też podpisany przezemnie, złożony i zapieczętowany przez króla, a następnie oddany kurjerowi, który miał go zawieźć.
— To prawda, Najjaśniejsza Pani.
— Więc kurjer był zatrzymany?
— List został przeczytany.
— Jesteśmy zatem otoczeni samymi zdrajcami!
— Nie wszyscy ludzie są hrabiami de Charny.
— Co pan przez to chcesz powiedzieć?
— Niestety! chcę powiedzieć, że złą wróżbą, zapowiadającą zgubę królów, jest gdy oddalają od siebie ludzi, których powinniby do losów swoich przykuć żeleznemi węzłami.
— Nie oddaliłam pana de Charny... rzekła z goryczą królowa, pan de Charny sam się oddalił. Gdy królów dotyka nieszczęście, niema dość silnych węzłów na zatrzymanie przy sobie przyjaciół.
Gilbert spojrzał na królowę i potrząsł z lekka głową.
— Nie oczerniaj Najjaśniejsza Pani pana de Charny, inaczej krew jego dwóch braci z grobu zawoła, że królowa Francji jest niewdzięczną!
— Panie!... zawołała Marja Antonina.
— O! Najjaśniejsza Pani, wiesz, że mówię prawdę, odpowiedział Gilbert, wiesz dobrze, że w dniu, gdy ci prawdziwe nieszczęście zagrozi, znajdziesz pana de Charny na jego stanowisku, jakkolwiekby ono niebezpieczne było.
Królowa spuściła głowę.
— Wreszcie... rzekła z niecierpliwością, nie przyszedłeś pan, aby mi mówić o panu Charny, spodziewam się...
— Nie, Najjaśniejsza Pani, lecz myśli niekiedy, jak wypadki łączą się niewidzialną nicią ze sobą i naraz wychodzą na światło dzienne, chociaż powinnyby pozostać ukryte na samem dnie serca... Nie, Najjaśniejsza Pani, przyszedłem tu, żeby mówić z królową i przepraszam, iż mimowolnie mówiłem do kobiety, lecz jestem gotów naprawić pomyłkę.
— A co miałeś pan powiedzieć królowej?
— Chciałem przedstawić położenie jej własne, położenie Francji, Europy, chciałem jej powiedzieć: „Najjaśniejsza Pani, stawiasz na kartę szczęście lub nieszczęście świata; przegrałaś pierwszą partję 6-go października, dziś, przynajmniej w oczach twych dworaków wygrałaś drugą. Ale zacząwszy od jutra, postawisz na karcie wszystko; jeżeli przegrasz, stracisz tron, wolność, a może nawet życie!...
— E!... wyrzekła żywo, prostując się królowa, czy sądzisz pan, że się cofniemy przed podobną obawą?
— Wiem, że król jest odważny, jest on prawnukiem Henryka IV; wiem, iż królowa jest bohaterką, jest ona córką Marji-Teresy; będę więc zawsze względem nich używał tylko dowodów przekonywujących; na nieszczęście wątpię, czy kiedykolwiek będę mógł przelać w serca króla i królowej te przekonania, które żywię w mojem.
— Dlaczegóż więc zadawać sobie tyle trudu?...
— Aby spełnić obowiązek, Najjaśniejsza Pani... Wierzaj mi, w czasach tak burzliwych jak te, w których żyjemy, każde usiłowanie, chociażby nawet bezowocowne, zostawia w sercu słodkie zadowolenie spełnionego obowiązku.
Królowa spojrzała w oczy Gilbertowi.
— Przedewszystkiem, Panie, powiedz, czy możliwem jest jeszcze ocalić króla?
— Tak sądzę.
— A monarchję?
— Mam nadzieję.
— A więc, panie... rzekła królowa z bolesnem westchnieniem, jesteś szczęśliwszym odemnie, gdyż ja uważam jedno i drugie za stracone i walczę jedynie z obowiązku sumienia.
— Rozumiem to, Najjaśniejsza Pani, gdyż pragniesz rządów despotycznych i króla z władzą nieograniczoną; podobnie jak skąpiec, który na widok brzegów, mogących mu powrócić więcej niż to, co w rozbiciu stracił, tonie, nie umiejąc poświęcić części swych skarbów. Tak i ty, Najjaśniejsza Pani, utoniesz z twojemi, pociągnięta ich ciężarem... Poświęć coś burzy, rzuć w otchłań całą przeszłość, jeżeli tego potrzeba i płyń ku przyszłości!
— Rzucić w otchłań przeszłość, jestto zerwać ze wszystkimi panującymi w Europie!...
— Tak; lecz jest to zawrzeć przymierze z ludem francuskim.
— Lud francuski jest naszym nieprzyjacielem... wyrzekła Marja-Antonina krótko.
— Ponieważ nauczyliście go wątpić o sobie.
— Lud francuski nie może walczyć z koalicją europejską...
— Postaw, Najjaśniejsza Pani, na czele króla, który otwarcie pragnie konstytucji, a lud francuski zwycięży Europę.
— Trzebaby na to miljona wojska.
— Nikt nie zwycięża Europy miljonem, Najjaśniejsza Pani, zwycięża się ją ideą... Zatknij na Renem i na Alpach dwie trójkolorowe chorągwie z napisem: „Wojna tyranom! wolność ludom! a Europa będzie zwyciężona!“
— W istocie, panie, są chwile, w których gotową jestem uwierzyć, iż najrozumniejsi ludzie stają się szaleńcami!
— A! Najjaśniejsza Pani, więc nie wiesz, czem jest dziś Francja w oczach narodów?... Francja z kilkoma zbrodniami osobistemi, z kilkoma nadużyciami miejscowemi, które jednak nie plamią jej białej szaty i nie walają jej rąk czystych, ta Francja, to dziewica wolności, cały świat jest w niej zakochany, z Niderlandów, z nad Renu, z Włoch, miljony głosów ją wzywają! Niechby tylko postawiła nogę za granicę, a ludy na klęczkach oczekiwać jej będą. Francja przybywająca z rękoma pełnemi wolności, to już nie naród; to sprawiedliwość niewzruszona! to prawda wiekuista! O! Najjaśniejsza Pani korzystaj z chwil, póki jeszcze jest spokojną, bo jeżeli czekać będziesz zadługo, to rękę tę, którą rozciąga nad światem, obróci na własną zgubę, Belgja, Niemcy, Włochy, okiem miłości i rozkoszy śledzą każdy jej ruch. Belgja móiw jej: „Pójdź do mnie“, Włochy: „Zbaw nas!“. W głębi północy, ręka jakaś nieznana napisała na biurku Gustawaó „Precz z wojną przeciw Francji!“. Żaden z królów zresztą, których wzywasz, Najjaśniejsza Pani, na pomoc, nie jest gotowym do wypowiedzenia nam wojny. Dwa państwa głęboko nas nienawidzą; gdy mówię, dwa państwa, chcę powiedzieć jedna cesarzowa i jeden minister. Katarzyna II i pan Piit; lecz w tej chwili są oni względem nas bezsilni. Katarzyna podburza Niemcy przeciwko nam, oddaje im Francję; zawstydza twego brata Leopolda za jego nieczynność; pokasuje mu króla pruskiego, podbijającego Holandję za jedyną nieprzyjemność wyrządzoną jego siostrze. Pan Pitt pożera Indje w tej chwili, i podobnie jak wąż boa, trawiąc zdobycz, doznaje odrętwienia; jeśli będziemy czekali, aż ją strawi, będzie nas ze swej strony atakował, nie tyle wojną zagraniczną, ile wojną domową... Wiem, że się śmiertelnie lękasz tego Pitta, wiem, że mówiąc o nim, doznajesz śmiertelnych dreszczów. Czy chcesz, abym ci podał sposób uderzenia w samo serce? Uczyń z Francji rzeczpospolitą z królem na czele!... Ale cóż ty zamiast tego, czynisz, Najjaśniejsza Pani, co czynisz, zamiast tego, co robi twoja przyjaciółka księżna de Lamballe?... Oświadcza ona Anglji, w której cię reprezentuje, że całem dążeniem Francji: Charta magna, że rewolucja francuska okiełznana przez króla, idzie niby naprzód, ale się właściwie cofa. A co na to pan Pitt powiada?... Powiada, że nie ścierpi, aby Francja została rzecząpospolitą? że on ocali monarchję?... W gruncie rzeczy, żadne usiłowania, żadne prośby pani Lamballę nie mogły wymóc na nim, aby ocalił monarchję, gdyż on króla nienawidzi! Czyż nie Ludwik XVI, król konstytucyjny, król filozof, ubiegał się z nim o Indje i pozbawił Ameryki? To też Pitt niczego więcej nie pragnie, jak zgotować Ludwikowi XV-mu losy Karola I-go.
— Panie! panie!... krzyknęła przerażona królowa, kto ci odkrywa te wszystkie tajemnice?
— Ci sami ludzie, którzy mi mówią, co się znajduje w listach pisanych przez Waszą królewską mość.
— Więc nie mamy nawet jednej myśli, któraby do nas należała?
— Powiedziałem Najjaśniejszej Pani, że królowie europejscy, są otoczeni niewidzialną siecią w której ci, którzyby się opierać chcieli, nadaremnie szamotać się będą. Nie opieraj się, Najjaśniejsza Pani, stań na czele idei, którą usiłujesz cofnąć — a sieć stanie się dla ciebie puklerzem. Ci, którzy cię nienawidzą, zostaną twymi obrońcami, a grożące ci niewidzialne sztylety, staną się bronią, gotową uderzyć w twych nieprzyjaciół.
— Lecz ci, których pan nazywasz naszymi nieprzyjaciółmi, zapominasz, że to są królowie, nasi bracia!...
— O! Najjaśniejsza Pani, nazwij raz Francuzów twojemi dziećmi, a zobaczysz jaką nicością są dla ciebie ci bracia, pod względem polityki, i dyplomacji! Nadto — wszyscy ci królowie i książęta, czyż nie wydają ci się dotkniętymi fatalnem piętnem szaleństwa? Zacznijmy od twego brata Leopolda, zgrzybiałego w czterdziestym czwartym roku życia, ze swoim haremem toskańskim przeniesionym do Wiednia, podniecającego swe gasnące siły środkami zabijającemi, które sam przyrządzą... Patrz na Fryderyka Gustawa, jednego, który zmarł a drugiego, który umrze bezpotomnie; na króla Portugalji i na jego trzysta pokornych bachantek; spójrz na króla Saskiego z jego 354 dziećmi nieprawemi!... O, Najjaśniejsza Pani! czyż nie spostrzegasz, że wszyscy ci królowie dążą do przepaści, do otchłani, do samobójstwa i że gdybyś chciała ty... ty! zamiast dążyć jak oni do przepaści, otchłani i samobójstwa, doszłabyś do panowania nad światem, do monarchji uniwersalnej!
— Dlaczego nie mówisz pan tego wszystkiego królowi?... spytała zachwiana Marja-Antonina.
— Mówię mu to, mój Boże, lecz król ma tak samo swoich złych duchów, którzy psują wszystko, co ja wypracuję.
Poczem z głębokim smutkiem dodał:
— Zużyłaś Najjaśniejsza Pani wicehrabiego Mirabeau, zużywasz Barnava, zużyjesz po nich mnie, i będzie po wszystkiem.
— Panie Gilbert... rzekła królowa, zaczekaj tu na mnie, pójdę na chwilę do króla i powrócę.
Gilbert skłonił się, królowa przesunęła się koło niego i wyszła drzwiami, prowadzącemi do króla.
Doktór czekał dziesięć minut, kwadrans, pół godziny, nakoniec drzwi się otworzyły, lecz przeciwne tym, któremi wyszła królowa.
Był to woźny. Obejrzawszy się z obawą po pokoju, podszedł on do Gilberta, zrobił znak wolnomularski, oddał mu list i wyszedł.
Gilbert czytał co następuje:
„Tracisz czas daremnie, Gilbercie: w tej chwili król i królowa słuchają pana de Breteuil, który powrócił z Wiednia i przywiózł im następujący plan polityki:
„Uczynić z Barnavem to co się uczyniło z vicehrabią Mirabeau, zyskać na czasie, zaprzysiąc konstytucję, wypełniać ją literalnie, aby tem dowieść, że jest niewykonalną. Francja ostygnie, znudzi się, Francuzi mają umysł lekki, nastąpi jaka nowa moda i myśl o wolności przeminie.
„Jeżeliby myśl o wolności nie przeszła, zyskamy zawsze rok czasu, a za rok będziemy gotowi do wojny“.
„Zostaw więc tych dwoje skazanych, których nazywają jeszcze przez szyderstwo królem i królową, a udaj się bez straty czasu do szpitala Gros-Caillou, znajdziesz tam umierającego, mniej od nich chorego; tego umierającego, może zdołasz ocalić, gdy tymczasem oni, pociągną cię w swoim upadku za sobą!“
Bilet nie miał podpisu, lecz Gilbert poznał pismo Cagliostra.
W tejże chwili weszła pani Campan i oddała Gilbertowi bilet, który zawierał te słowa:
„Król prosi pana Gilberta, aby mu podał na piśmie cały plan polityki, jaki rozwinął przed królową.
„Królowa zatrzymana ważną sprawą, żałuję, iż nie może powrócić do pana Gilberta, byłoby zatem zbytecznem, aby na nią dłużej oczekiwał“.
Gilbert przeczytawszy zamyślił się chwilę i potrząsnął głową;
— O bezrozumni!... rzekł zcicha.
— Czy nie masz nic do powiedzenia Ich królewskim mościom?... spytała pani Campan.
Gilbert podał pokojowej list bez podpisu, który otrzymał.
— Oto moja odpowiedź... rzekł.

Poczem wyszedł.

ROZDZIAŁ XXVIII.
ANI PANA! ANI PANI!

Nim pójdziemy za Gilbertem do szpitala Gros-Coillou, gdzie go wzywają, aby udzielił porady nieznajomemu rannemu, którego mu polecił Cagliostro, rzućmy po raz ostatni okiem na Zgromadzenie, bo ma ono być rozwiązanem, po przyjęciu tej konstytucji, z którą jest połączone utrzymanie króla na tronie i zobaczmy, jaką korzyść wyciągnął dwór z nieszczęsnej wygranej 17-go lipca, którą dwa lata później Bailly głową przypłacił. Następnie wrócimy do bohaterów tej historji, których straciliśmy cokolwiek z oczu, z powodu wielkiego zamętu politycznego i zawichrzeń ulicznych, w których znikają jednostki, ustępując miejsca masom.
Widzieliśmy niebezpieczeństwo grożące Robespierowi i wiemy, jak dzięki Duplayowi uniknął tryumfu, który mógłby zadać cios śmiertelny jego popularności.
Podczas gdy spożywał wieczerzę z rodziną stolarza, w małym jadalnym pokoju wychodzącym na podwórze, jego przyjaciele dowiedziawszy się co go spotkało, zaniepokoili się mocno o niego, a szczególnie pani Roland.
Ta istota pełna poświęcenia, zapomina, że była widzianą i poznaną na ołtarzu i że jest równie jak inni zagrożoną; przyjmuje do siebie Roberta i pannę Kéralio, a gdy jej powiedziano, że jeszcze tej samej nocy Zgromadzenie ogłosi akt oskarżenia przeciw Robespierowi, idzie, aby go uprzedzić na Marais, a nie znalazłszy tam udaje się przez bulwar Teatyjiów do Buzota.
Buzot jest jednym z wielbicieli pani Roland, wie ona o całm wpływie, jaki na niego wywiera i dlatego do niego się zwróciła.
Buzot przesyła niezwłocznie kilka słów Gregoirowi, Jeżeli niepokoić będą Robespierra i Feuillantów, Gregoire będzie go tam bronił, jeżeli powstaną przeciw niemu w Zgromadzeniu, on sam stanie w jego obronie.
Tem chwalebniejsze to ze strony Buzota, że nie jest on zwolennikiem Robespierra.
Gregoire poszedł do Feuillantów a Buzot do Zgromadzenia, lecz nie było mowy o oskarżaniu Robespierra lub kogokolwiek innego. Deputowani i Feuillanci byli przerażeni odniesioną wygraną i krwawemi krokami, które uczynili na korzyść rojalistów. W miejsce oskarżenia osób, wniesiono skargę przeciw klubom; jeden z członków Zgromadzenia żądał natychmiastowego ich zamknięcia.
Sądzono przez chwilę, iż ten wniosek zostanie jednozgodnie przyjęty, lecz Duport i Lafayette oparli się mu: zamknąć kluby, było to zamknąć Feuillantów. Lafayette i Duport nie stracili jeszcze zaufania w siłę tej broni, którą mieli w swym ręku. Sądzili, że Feuillanci zastąpią Jakobinów i że za pomocą tej olbrzymiej machiny będą kierować umysłami Francji.
Nazajutrz Zgromadzenie otrzymało podwójny raport, od mera Paryża i od dowódcy gwardji narodowej. Każdy miał interes oszukiwać się: komedja łatwą była do odegrania.
Dowódca i mer mówili o niezmiernem zamięszaniu, które byli zmuszeni powściągnąć; o morderstwie rannem i wystrzale wieczornym, dwóch rzeczach nie mających z sobą żadnego związku — o niebezpieczeństwie zagrażającem królowi, Zgromadzeniu i całemu społeczeństwu — a wiedzieli lepiej niż ktokolwiek, że takie niebezpieczeństwo nie istniało wcale.
Zgromadzenie podziękowało im za energję, której nie mieli nigdy myśli rozwijać, winszowało zwycięstwa, które każdy z nich opłakiwał w głębi serca — i dziękowało niebu, że dozwoliło jednym ciosem zniweczyć bunt i buntowników.
Słysząc to, możnaby myśleć, że rewolucja skończona.
Rewolucja tymczasem rozpoczynała się dopiero!...
Podczas tego dawni Jakobini sądząc o jutrze z dnia, który je poprzedzał, uważali się za zagrożonych, ściganych, przypartych i chcieli zyskać przebaczenie za swą rzeczywistą przewagę, obłudną uniżonością. Robespierre drżący jeszcze na myśl, iż go proponowano w miejsce Ludwika XVI, ułożył adres w imieniu obecnych i nieobecnych.
W tym adresie, dziękował Zgromadzeniu za jego szlachetne usiłowania, za jego mądrość, stałość, baczność, za jego sprawiedliwość bezstronną i nieskażoną.
Jakże Feuillanci nie mieli podnieść głowy i uważać się za wszechmocnych, widząc tę uniżoność swych nieprzyjaciół? Była chwila, iż uważali się nietylko za władców Paryża, lecz i całej Francji.
Niestety! Umiarkowani nie zrozumieli położenia i odłączając się od Jakobinów utworzyli poprostu drugie Zgromadzenie, odbicie pierwszego. Podobieństwo między dwoma towarzystwami było zupełne; do Feuillantów, jak i do Izby nie można było wejść inaczej jak za opłatą podatku: trzeba było zostać członkiem czynnym, wyborcą wyborców.
Lud miał dwie izby miejskie zamiast jednej.
Nie tego on chciał.
Chciał izby ludowej, któraby była nie sprzymierzeńcem, lecz nieprzyjacielem Zgromadzenia narodowego, któraby mu nie pomagała w organizowaniu władzy królewskiej, lecz któraby ją zmusiła do zniesienia tejże.
Umiarkowani nie byli zatem odpowiedni duchowi publiczności i zostali przez nią opuszczeni podczas tego krótkiego ich pobytu na scenie politycznej.
W przejściu przez ulicę stracili popularność.
W lipcu prowincje liczyły czterysta stowarzyszeń, z tych czterystu, trzysta korespondują zarówno z Umiarkowanymi jak i Jakobinami, sto zaś tylko z Jakobinami.
Od lipca do września utworzyło się sześćset innych stowarzyszeń z których ani jedno nie miało stosunków z Umiarkowanymi.
I w miarę jak Umiarkowani słabli, Jakobini wzrastali pod kierunkiem Robespierra, który stawał się człowiekiem najpopularniejszym we Francji.
Przepowiednia Cagliostra sprawdziła się co do adwokata z Arras.
Może zobaczymy ją spełniającą się z równą ścisłością względem małego korsykanina z Ajaccio.
Tymczasem ostatnia godzina Zgromadzenia narodowego nadchodziła, powoli, to prawda, jak u tych starców, w których życie gaśnie po iskierce.
Zgromadzenie głosowawszy trzy tysiące razy, ukończyło nareszcie przegląd konstytucji.
Ta konstytucja była żelazną klatką w której mimowoli i mimo wiedzy nawet Zgromadzenie zamknęło króla.
Pozłociło ono kraty tej klatki, lecz koniec końców, chociaż złocone, stanowiły one więzienie.
W istocie, wola królewska została bezsilną: było to koło odbierające a nie nadające kierunek.
Cała opozycja Ludwika XVI polegała na jego veto, które zawieszało na trzy lata wykonanie podanych dekretów; jeżeli te nie podobały się królowi, w takim razie koło się zatrzymywało i przez swą nieruchomość wstrzymywało działanie całej machiny.
Dzień, w którym król miał zaprzysiąc konstytucję nadchodził.
Anglja i emigranci pisali do króla:
„Zgiń, jeżeli tego konieczność wymaga, lecz nie upodlij się przysięgając“.
Leopold i Barnave mówili:
„Przysięgnij; kto będzie mógł niechaj dotrzyma“.
Nakoniec król rozwiązał kwestję temi słowy:
„Oświadczam, iż nie znajduję wcale w konstytucji dostatecznych środków działania i jedności; lecz ponieważ zdania w tym przedmiocie są różne zgadzam się, aby doświadczenie samo zawyrokowało“.
Zostawało do rozstrzygnięcia, gdzie będzie konstytucja przedstawioną królowi do przyjęcia: w Tuileries czy w Zgromadzeniu?
Król rozstrzygnął trudność oświadczając, że tam ją zaprzysięgnie, gdzie została uchwaloną.
Król naznaczył dzień 13 września.
Zgromadzenie przyjęło tę wiadomość z nadzwyczajną radością, że król raczy je nawiedzić.
W chwili uniesienia Lafayette powstawszy, żądał ogólnej amnestji dla tych, którzy byli oskarżeni o udzielenie pomocy w ucieczce króla.
Zgromadzenie udzieliło amnestję jednomyślnie.
Chmura, która zaciemniała przez chwilę niebo Oliviera i Andrei, znikła.
Wysłano deputację złożoną z sześćdziesięciu osób dla podziękowania królowi za jego list.
Wielki kanclerz podniósł się, aby donieść królowi o przybyciu deputacji.
Tegoż rana order św. Ducha został zniesiony dekretem, upoważniającym samego tylko króla do noszenia go, jako oznakę wysokiej arystokracji.
Deputacja zastała króla udekorowanego jednym tylko orderem św. Ludwika i Ludwik XVI spostrzegł wpływ, jak wywarł na deputację brak niebieskiej wstęgi.
— Panowie... rzekł.. dziś znieśliście order św. Ducha, zachowując go tylko dla mnie; lecz w moich oczach wszelki order, ma o tyle tylko wartość, o ile może być udzielany, od dziś przeto uważam, iż jest zniesiony, tak dla mnie, jak i dla innych.
Królowa, delfin, królewna, stali blisko drzwi; królowa blada, z zaciśniętemi zębami, cała drżąca; królewna namiętna, gwałtowna, wyniosła pod wrażeniem doznanych i doznawanych ciągle ubliżeń; — delfin sam jeden swobodny jak dziecko, uśmiechem i żywością dawał znak życia w tej marmurowej grupie.
Co się tyczy króla, ten kilka dni przedtem mówił do pana de Montmorin:
— Wiem dobrze, że jestem zgubionym. Wszystkie zatem usiłowania dla ocalenia władzy królewskiej niech będą na korzyść mego syna.
Ludwik XVI z pozorną szczerością odpowiedział na mowę deputacji: poczem gdy skończył, zwracając się do królowej i królewskiej rodziny:
— Oto... rzekł... moja żona i dzieci, które podzielają moje uczucia.
Tak, żona i dzieci podzielały je, gdyż skoro się deputacja oddaliła, przeprowadzona wzrokiem niespokojnym króla a nienawistnym królowej, małżonkowie zbliżyli się do siebie i Marja-Antonina kładąc swą białą i zimną rękę na ręku króla:
— Ci ludzie... rzekła potrząsając głową, nie chcą już panów!... Burzą monarchję, kruszą jej fundamenty jeden po drugim i z nich stawiają nam grób!
Myliła się biedna kobieta. Pochowana w dole ubogich, nawet grobu mieć nie miała!
Lecz w czem się nie myliła, to w tem, że z każdym dniem więcej ograniczano władzę królewską.
Pan de Malouet, prezes Zgromadzenia, był rojalistą duszą i ciałem; uważał jednak za właściwe dowiedzieć się, czy Zgromadzenie stojąc czy siedząc, będzie przytomne przysiędze króla.
— Siedząc! siedząc — wołano ze wszech stron.
— A król? — spytał pan de Malouet.
— Stojąc i z gołą głową — zawołał jakiś głos.
Całe Zgromadzenie zadrżało.
Ten głos był odosobniony, lecz czysty, mocny, dźwięczny; zdawał się być głosem ludu, który daje się słyszeć oddzielnie, aby lepiej być słyszanym.
Prezes zbladł.
Kto wymówił te słowa? Czy one wyszły z sali czy z trybuny?
Mniejsza o to skąd wyszły, miały bowiem taką siłę, że prezes widział się zmuszonym odpowiedzieć:
— Panowie — rzekł — niema wypadku w którymby zgromadzony naród w obecności króla, nie uważał go za swego pana. Jeżeli król wykonywać będzie przysięgę stojąc, żądam, aby Zgromadzenie słuchało go w tejże samej postawie.
Naówczas ten sam głos się odezwał:
— Chcę przedstawić modyfikację, która wszystkich pogodzi. Postanówmy, że będzie dozwolonem panu de Malouet i każdemu innemu, kto będzie wolał tę pozycję — wysłuchać króla na klęczkach, lecz my trzymajmy się zrobione; propozycji...
Propozycja została usuniętą.
W dniu następnym po tych rozprawach, król miał wykonać przysięgę. Sala była przepełnioną, trybuny zaledwie mogły pomieścić słuchaczy.
O dwunastej oznajmiono przybycie króla.
Król mówił stojąc. Zgromadzenie stojąc go słuchało.
Po ukończeniu mowy, podpisano akt konstytucyjny i wszyscy usiedli.
Natenczas prezes (był nim Thouret) podniósł się dla wypowiedzenia mowy, lecz po kilku słowach widząc, że król się nie podnosi, usiadł, co wywołało oklaski z trybun.
Na te oklaski, powtarzające się kilkakrotnie, król mocno zbladł.
Wyciągnął chustkę z kieszeni i otarł pot spływający mu z czoła.
Królowa była obecną posiedzeniu w loży prywatnej. Nie mogąc dłużej wytrzymać, wstała, wyszła i zamknąwszy drzwi gwałtownie, kazała się odprowadzić do Tuileries. Wróciła, nie wyrzekłszy słowa nawet do swych najbliższych. Od chwili gdy Oliviera przy niej nie było, serce jej wciągało żółć w siebie, nie wylewając jej nigdy.
Król powrócił w pół godziny po jej przybyciu.
— Gdzie królowa? — spytał natychmiast.
Wskazano mu, gdzie się znajdowała.
Woźny chciał go poprzedzić.
Odsunął go znakiem, otworzył sam drzwi i stanął nagle na progu pokoju, w którym się królowa znajdowała.
Był tak blady, tak zgnębiony, pot tak grubemi kroplami spływał mu z czoła, że królowa spostrzegłszy go, zerwała się z krzykiem przerażenia.
— O! panie! zawołała, co się stało?
Król bez odpowiedzi rzucił się łkając na krzesło.
— O, pani!... zawołał — czemu byłaś obecną na tej sesji, czyż trzeba ci było patrzeć na moje poniżenie, czyż dla takiej królewskości sprowadziłem cię do Francji!
Wybuch tej boleści ze strony Ludwika XVI był tem więcej rozdzierającym, że się rzadko przytrafiał. Królowa nie mogła się powstrzymać, podbiegła do króla i upadla przed nim na kolana.
Otwierające się w tej chwili drzwi, zwróciły jej uwagę — weszła pani Campan.
Królowa wyciągnęła do niej rękę:
— O! zostaw nas, Campan, zostaw!
Pani Campan domyślała się uczucia, jakiemi była przejęta królowa. Usunęła się z uszanowaniem, lecz stojąc za drzwiami, długo jeszcze słyszała rozmowę dwojga małżonków przerywaną łkaniem.
Nakoniec rozmowa i łzy ucichły i w półgodziny potem, królowa sama otworzyła drzwi i przywołała panią Campan.
— Campan... rzekła, weź ten list i oddaj panu de Malden; jest on adresowany do mego brata Leopolda, niech go pan Malden odwiezie natychmiast do Wiednia; powinien tam przybyć, nim dojdzie wiadomość o tem, co dziś zaszło... Jeżeli potrzebuje dwustu lub trzystu pistolów, daj mu je, a ja ci zwrócę.
Pani Campan wzięła list i wyszła. We dwie godziny później pan de Malden jechał do Wiednia.
A najcięższem w tem wszystkiem była konieczność okazywania twarzy wesołej i uśmiechniętej.
Przez resztę dnia Tuileries były przepełnione masą narodu. Wieczorem miasto było świetnie iluminowane. Zaproszono króla i królowę na przejażdżkę po polach Elizejskich, w powozie eskortowanym przez adjutantów i dowódców załogi paryskiej.
Zaledwie przybyli gdy rozległy się okrzyki: „Niech żyje król! niech żyje królowa!“ lecz w przestanku tych okrzyków, gdy powóz się zatrzymał:
— Nie wierzcie im!... rzekł człowiek z ludu, z miną dziką, który stanął z rękami założonemi przy stopniach, niech żyje naród!
Powóz toczył się zwolna, lecz człowiek ten oparł się rękoma o drzwiczki, idąc równo z nim i za każdym razem gdy lud wołał: Niech żyje król! niech żyje królowa! powtarzał swoim przenikliwym głosem: Nie wierzcie im... Niech żyje naród!
Królowa wróciła z sercem zdruzgotanem tem nieustannem uderzaniem młota, który spadał na nią z uporem i nienawiścią.
Urządzono przedstawienia w różnych teatrach, najpierw w Operze, następnie w Komedji francuskiej i Operze włoskiej.
W Operze i Komedji zapełniono salę, a król i królowa zostali przyjęci oklaskami, lecz gdy chciano przedsięwziąć te same ostrożności w Operze włoskiej, już było za późno, cały parter był zakupiony.
Zrozumiano, iż ten wieczór nie przejdzie tak spokojnie, jak poprzednie, a obawy zamieniły się w pewność, gdy zobaczono przez kogo parter był zajęty.
Danton, Kamil Desmoulins, Légendre, Santerre, zajmowali pierwsze miejsca. W chwili, gdy królowa wchodziła do loży, galerje spróbowały oklasków.
Parter syknął.
Królowa z przerażeniem spojrzała w tę paszczę wulkanu przed nią otwartą i ujrzała jakby za mgłą ognistą oczy pełne nienawiści i groźby.
Nie znała żadnego z tych ludzi z widzenia, wielu nawet z nazwiska.
— Cóż ja im zrobiłam, mój Boże?... spytała sama siebie usiłując pokryć wzruszenie uśmiechem — że mnie tak nienawidzą?
Nagle wzrok jej się zatrzymał z przestrachem na człowieku opartym o kolumnę, na której spoczywała galerja.
Człowiek ten patrzył na nią z przerażającą nieruchomością.
Był to człowiek z zamku de Taverney, człowiek, który się ukazał gdy wracali z Sevres, w ogrodzie Tuileries, był to człowiek z groźbą na ustach, działający tajemniczo i strasznie.
Jak tylko oczy królowej spoczęły na tym człowieku, już ich od niego oderwać nie mogła. Działał na nią magnetycznie jak wąż na ptaka.
Przedstawienie rozpoczęło się; królowa nadzwyczajnym wysiłkiem przełamała urok, i zdołała zwrócić głowę na scenę.
Dawano: „Nieprzewidziane wypadki“ Grétrego.
Lecz mimo wysiłku, jakie czyniła Marja-Antonina, aby oderwać myśl od tajemniczego człowieka, mimo chęci i jakby skutkiem siły magnetycznej, wyższej od jej woli, odwracała się z przerażonym wzrokiem, zawsze w tym samym kierunku.
A człowiek stał ciągle w tem samem miejscu, nieporuszony, szyderczy, drwiący. Była to napaść bolesna, fatalna, coś podobnego do mary sennej na jawie.
Przytem zdawało się, iż sala pływa w elektryczności. Dwie te zawieszone nienawiści musiały się zetknąć, jak w burzliwe dnie sierpniowe dwie chmury, gdy wpadając z dwóch przeciwnych krańców horyzontu, uderzają na siebie wydając błyskawicę, jeżeli nie grom.
Sposobność nadarzyła się nareszcie.
Pani Dugazon, ta prześliczna kobieta, która nadała swe imię pewnego rodzaju rolom, miała śpiewać duet z tenorem i w tym duecie zadeklamować wiersz:
O! jakże kocham moją panią!
Odważna istota rzuciła się na przód sceny, podniosła oczy i ręce do królowej i do niej wyrzekła te słowa.
Królowa zrozumiała, że w tem tkwi burza.
Odwróciła się przerażona, a oczy jej mimowoli spojrzały na człowieka przy kolumnie.
Zdawało się, że dawał znak, któremu cały parter był posłuszny.
I w samej rzeczy, jakby jednym głosem, jednym strasznym głosem, parter wykrzyknął:
— Niema już pana, niema pani, jest tylko wolność!
Lecz na ten krzyk loże i galer je odpowiedziały:
— Niech żyje król! niech żyje królowa! niech żyją wiecznie nasz pan i nasza pani!
— Precz z panem! precz z panią! Wolność! wolność! wolność! — zagrzmiał po raz drugi parter.
Po tem pierwszem wypowiedzeniu wojny, walka się zaczęła.
Królowa wydała okrzyk przerażenia i zamknęła oczy; nie czuła już dosyć sił w sobie, aby patrzeć na tego szatana zniszczenia.
W tejże samej chwili, oficerowie gwardji narodowej otoczyli ją, czyniąc ze swych ciał obronny szaniec i wyprowadzili z sali.
Lecz jeszcze w korytarzach krzyki nie przestawały ją ścigać:
— Niema już pana! niema pani! niema już króla! niema królowej!
Zaniesiono ją zemdloną do powozu.
Była to ostatnia bytność królowej w teatrze.
Dnia 30-go września, Zgromadzenie oznajmiło przez swego prezesa Thuret, że spełniło swe zadanie i ukończyło posiedzenia.
Oto w kilku słowach streszczenie ich prac, które zajęły dwa lata i cztery miesiące czasu:
Zdezorganizowanie zupełne monarchji.
Uorganizowanie władzy ludu.
Zniesienie przywilejów szlacheckich i duchownych.
Uchwalenie tysiąca dwustu miljonów asygnat.
Urządzenie hypoteki w dobrach narodowych.
Przyznanie wolności wyznań.
Zniesienie zakonów.
Zniesienie rozkazów tajemnych królewskich (lettres de cachet).
Zatwierdzenie równości ciężarów publicznych.
Zniesienie komór wewnątrz kraju.
Ustanowienie gwardji narodowej.
Nakoniec uchwalenie konstytucji i podanie do zatwierdzenia królowi.

Trzeba było ze strony czy to króla, czy królowej, mieć bardzo smutne przeczucia, aby mniemać, że więcej należy obawiać się Zgromadzenia, które się zawiązywało, niż tego, które się dopiero rozwiązało.

ROZDZIAŁ XXIX.
POŻEGNANIE BARNAVA.

Drugiego października, to jest nazajutrz po rozwiązaniu Zgromadzenia konstytucyjnego, Barnave o godzinie, w której zazwyczaj widywał królową, został wprowadzony, nie już do antresoli pani Campan, lecz do pokoju, zwanego wielkim gabinetem
Tegoż samego wieczora, gdy król zaprzysiągł konstytucję, straże, adiutanci Lafayetta zniknęli z wnętrza zamku, i jeżeli król nie powrócił do wszechwładzy, wrócił przynajmniej do wolności.
Było to małe wynagrodzenie za poniżenie, na które tak gorzko skarżył się przed królową.
Nie będąc przyjęty publicznie, z ceremonjami uroczystej audiencji, Barnave nie poddawał się więcej tym ostrożnościom, których wymagała dotychczasowo bytność jego w Tuileries.
Był bardzo bladym i zdawał się być bardzo smutnym, co uderzyło królowę.
Przyjęła go stojąc, chociaż wiedziała z jakim szacunkiem był dla niej młody ten adwokat i była pewną, że nie uczyniłby tego, gdyby usiadła, co uczynił prezydent Thuret, widząc, że król się nie podnosi.
— A cóż panie Barnave... rzekła, czy jesteś zadowolony, król poszedł za twoją radą i zaprzysiągł konstytucję.
— Najjaśniejsza Pani bardzo jest łaskawą... odpowiedział Barnave kłaniając się, gdy mówi, że król poszedł za moją radą... Gdyby to była zarazem rada cesarza Leopolda i księcia Kaunitza, namyślałby się Jego królewska mość nieco dłużej przy spełnieniu czynu, który jedynie mógłby ocalić króla, gdyby król mógł...
Barnave zatrzymał się.
— Mógł być ocalonym... nieprawdaż, panie, to chciałeś powiedzieć?... podjęła królowa podnosząc kwestję z odwagą i możemy dodać ze śmiałością, która jej była właściwą.
— Niech mnie Bóg strzeże, Najjaśniejsza Pani, abym miał być prorokiem takich nieszczęść!... A jednak będąc na wyjezdnem z Paryża, mając oddalić się na zawsze od królowej nie chciałbym ani zbytnio jej trwożyć, ani za wiele pozostawiać złudzeń.
— Pan opuszczasz Paryż?... oddalasz się pan odemnie?
— Czynności Zgromadzenia narodowego, którego byłem członkiem, są ukończone, a ponieważ Zgromadzenie postanowiło, iż żaden z członków jego, nie może być członkiem Ciała prawodawczego, nie mam zatem żadnego powodu do pozostania w Paryżu.
— Czyż nawet tego, aby nam być użytecznym, panie Barnave?...
Barnave uśmiechnął się smutnie.
— Ani nawet tego, Najjaśniejsza Pani, gdyż istotnie, od dzisiaj, a raczej od onegdaj, nie mogę już w niczem być użytecznym.
— O!... panie... rzekła królowa, zamało sobie ufasz!..
— Niestety!... nie, Najjaśniejsza Pani, badam siebie i widzę, że jestem słabym... Siłą moją, której błagałem, abyście użyli Najjaśniejsi Państwo, jako dźwigni, był mój wpływ w Zgromadzeniu, moja przewaga u Jakobinów, była to nakoniec moja popularność tak ciężko nabyta; lecz teraz, gdy Zgromadzenie jest rozwiązane, a Jakobini zostali Feuillantami, lękam się, aby ci ostatni, odłączając się od Jakobinów, nie uczynili fałszywego kroku. Nakoniec Najjaśniejsza Pani, jeżeli idzie o moją popularność...
Tu Barnave uśmiechnął się jeszcze smutniej, niż pierwszym razem.
— Tu muszę powiedzieć, że moja popularność przepadła!...
Królowa patrzyła na Barnava i dziwne światło, podobne do błysku tryumfu, zabłysło w jej oczach.
Kiedy tak... powiedziała, to widzi pan, że i popularność można utracić.
Barnave westchnął.
Królowa spostrzegła, że popełniła jedno z owych małych okrucieństw, jakie jej były właściwe.
W istocie, jeżeli Barnave utracił swą popularność i to w przeciągu miesiąca, jeżeli musiał zgiąć głowę pod słowem Robespierra, czyjaż w tem wina?... Czy nie tejże monarchji, która ciągnęła za sobą w przepaść, do której dążyła, wszystko, czego dotknęła, — czy nie strasznego przeznaczenia. które tak z Marji Antoniny, jak z Marji Stuart, utworzyło aniołów śmierci, wtrącających do grobu wszystkich, którym się objawiły!...
Poprawiła się niebawem, a czując, że pan Barnave odpowiedział jedynie westchnieniem wtedy, gdy mógł był powiedzieć te przerażające słowa: „Dla kogóż to straciłem moją popularność, Najjaśniejsza Pani, jeżeli nie dla ciebie?...“ podjęła:
— Ależ pan nie pojedziesz?... nieprawdaż, panie Barnave?...
— Jeżeli królowa mi rozkaże, zostanę... wyrzekł Barnave, zostanę, jak zostaje przy swej chorągwi żołnierz, który dostał już urlop i którego pozostawiają, bo go potrzebują do walki; lecz jeżeli zostanę, czy wiesz, Najjaśniejsza Pani, co się stanie?... Oto zamiast stać się słabym, stanę się zdrajcą!...
— Jakto, panie!... wyrzekła królowa cokolwiek obrażona, wytłómacz się, nie rozumiem pana...
— Czy królowa pozwoli mi, aby postawił ją nietylko w obecnem położeniu jej, lecz i w tem także, w jakiem znajdować się będzie?...
— I owszem, panie, jestem przyzwyczajoną zgłębiać przepaście, bo gdybym była skłonną do zawrotu, dawno już byłyby mnie one pochłonęły.
— Najjaśniejsza Pani może uznaje Zgromadzenie rozwiązane za obóz nieprzyjacielski?
— Trzeba rozróżniać rzeczy, panie Barnave; w Zgromadzeniu tem miałem przyjaciół, lecz przyznasz, że większa część nie była przyjazną władzy królewskiej.
— Najjaśniejsza Pani... rzekł Barnave, Zgromadzenie spełniło jeden tylko czyn nieprzyjazny dla króla i ciebie, Najjaśniejsza Pani, i to wtedy, gdy uchwaliło, iż żaden z jego członków nie może należeć do składu Ciała prawodawczego.
— Nie rozumiem tego dobrze, wytłómacz mi to pan... rzekła królowa z uśmiechem powątpiewania.
— To rzecz bardzo prosta: wyrwało ono puklerz z rąk twoich przyjaciół.
— Ale i szpadę z rąk moich nieprzyjaciół.
— Niestety!.. mylisz się Najjaśniejsza Pani!... cios ten pochodzi od Robespierra, jest on strasznym, jak wszystko, co pochodzi od tego człowieka. Najpierw stawia on was, Najjaśniejsi Państwo, wobec zupełnie nieznanego żywiołu w nowem Zgromadzeniu. W Zgromadzeniu konstytucyjnem wiadomem było, co dokonywać i przeciw czemu walczyć, w Zgromadzeniu prawodawczem na nowo uczyć się tego potrzeba. A potem racz Najjaśniejsza Pani zauważyć: iż żądając, aby nikt z nas nie był ponownie wybranym, Robespierre już czynem tym chciał postawić Francję w konieczności wyboru, albo w warstwie wyższej, albo też niższej od nas. Wyżej nas niema nikogo: emigracja zrujnowała wszystko; a w razie nawet, gdyby arystokracja pozostała we Francji, nie u niej szukałby naród swych reprezentantów. Idźmyż teraz do niższej od nas warstwy!... Wszakże to lud wybrał stamtąd swoich deputowanych, całe Zgromadzenie zatem będzie demokratycznem, z małemi jedynie odcieniami.
Twarz królowej widocznie okazywała, że z głęboką uwagą śledzi objaśnień Barnava i że zaczynając pojmować, zaczyna się lękać zarazem.
— Posłuchaj, Najjaśniejsza Pani... ciągnął dalej Barnave, widziałem ja tych deputowanych, gdyż od trzech, czy czterech dni napływają już oni do Paryża; przypatrzyłem się szczególniej tym, którzy przybywają z Bordeaux. Są to prawie wszyscy ludzie bez imienia, lecz którym pilno zrobić je sobie, tem więcej, że są młodzi. Prócz Condorceta, Brissota i jeszcze kilku innych, najstarsi z nich mają zaledwie po trzydzieści lat. Jest to napływ młodości, rugujący wiek dojrzały i kruszący tradycję. Precz z włosami białemi, nowa Francja zasiada do rady o czarnych włosach.
— I sądzisz pan, że mamy się więcej czego obawiać od tych, którzy przybywają, jak od tych, którzy odchodzą?...
— Tak, Najjaśniejsza Pani, gdyż ci, co przybywają, zbrojni są mandatem wypowiedzenia wojny szlachcie i księżom!... Co się tyczy króla, cicho jeszcze względem niego się sprawiają, namyślają się jeszcze... Jeżeli zgodzi się być tylko władzą wykonawczą, może być, iż przebaczą mu przeszłość...
— Jakto!... zawołała królowa, jakto!... jemu przebaczać przeszłość?... Ależ zdaje mi się, że to król powinien przebacać...
— Otóż to, widzi Najjaśniejsza Pani, że na tym punkcie nigdy, zdaje mi się, nie przyjdzie do porozumienia. Ci, którzy przybywają, a na nieszczęście będziesz Najjaśniejsza Pani, miała tego dowody, nie zachowują nawet obłudnej delikatności, jaką zachowują ci, którzy odchodzą.... Dowiedziałem się od deputowanego z Girondy, od jednego z moich kolegów, nazwiskiem Verghaud, że dla nich król jest to nieprzyjaciel.
— Nieprzyjaciel?... zawołała zdziwiona królowa.
— Tak, Najjaśniejsza Pani, nieprzyjaciel!... odpowiedział Barnave, czyli ognisko dowolne lub mimowolne, wszystkich nieprzyjaciół wewnętrznych i zewnętrznych; niestety!... tak jest, trzeba, to przyznać, iż nie zupełnie się oni mylą, ci nowi przybysze, którym się zdaje, iż odkryli prawdę, a którzy żadnej innej nie mają zasługi nad tę, że mówią głośno to, co najzaciętsi nasi przeciwnicy nie śmieli powiedzieć pocichu.
— Nieprzyjaciel?... powtórzyła królowa, król, nieprzyjaciel swego ludu?... O!... powiem ci, panie Barnave, że jest to rzecz, o której nietylko, że mnie nigdy nie przekonasz, ale której mi wytłumaczyć nie potrafisz.
— A jednak jest to prawdą, Najjaśniejsza Pani, jest on nieprzyjacielem z natury, nieprzyjacielem z charakteru. Jest temu trzy dni, jak przyjął konstytucję, wszak prawda?...
— Tak, i cóż stąd?...
— Otóż, powróciwszy do Paryża, Najjaśniejsza Pani, o mało nie zemdlał z gniewu, a wieczorem napisał do cesarza...
— Lecz z drugiej strony, weź pan na uwagę, jak my możemy znosić takie upokorzenia?...
— A!... więc widzisz, Najjaśniejsza Pani, nieprzyjacielem jest i to nieprzyjacielem pod każdym względem... Nieprzyjacielem dobrowolnym, gdyż wychowany przez pana de la Vauguyon, generała partji jezuitów, król złożył serce swoje w ręce księży, a ci są wrogami narodu!... jest nieprzyjacielem mimowolnym, gdyż jest naturalnym przywódcą kontr-rewolucji; gdyby nawet, nie opuścił Paryża, musi zawsze trzymać w Koblencji z emigracją, w Wandei z księżmi, w Wiedniu i w Prusach ze swymi sprzymierzeńcami Leopoldem 1i Fryderykiem. Król nic nie działa i przypuszczam, że i nadal pozostanie bezczynnym, ale Najjaśniejsza Pani... dodał ze smutkiem Barnave, toż właśnie dlatego nadużywają jego imienia: tak w chatkach, jak na kazalnicach i w pałacach. Wszędzie i zawsze jest na ustach ten biedny król, ten dobry król, ten święty król, bunt na rzecz jego podjęty z litości, straszniejszym też będzie dla Francji, niż wszystko, co się dziś dzieje.
— Prawdziwie uwierzyć nie mogę, że to pan, panie Barnave mówisz mi takie rzeczy, pan, który pierwszy litowałeś się nad nami.
— O!... tak, Najjaśniejsza Pani, litowałem się i teraz się lituję i to szczerze lituję!... Lecz jest taka różnica między mną a tymi, o których mówię, że litość ich was gubi, gdy tymczasem moja pragnie ocalić!...
— Więc, czyż ci, co występują, jeżeli mam panu wierzyć, po to, aby zapowiedzieć nam zupełną zagładę, czy ci, postanowili już co takiego, czy mają plan jaki ułożony?...
— Nie, Najjaśniejsza Pani, i pochwyciłem zaledwie niepewne oznaki, jak np, postanowienie odrzucenia tytułu królewskiego przy pierwszem, mającem się odbyć posiedzeniu, oraz rozkaz postawienia zamiast tronu zwyczajnego fotelu po lewicy prezesa...
— Czy widzisz pan w tem coś więcej nad zachowanie się pana Thureta, który usiadł, widząc króla siedzącego?...
— Jest to w każdym razie nowy krok naprzód, zamiast wstecz... a co jest jeszcze bardziej przestraszającem, to, że panowie de Lafayette i Bailly mają utracić swoje stanowiska.
— O!... co do nich... rzekła śpiesznie królowa, nie żałuję ich wcale!...
— I źle, Najjaśniejsza Pani robisz: pan Bailly i pan de Lafayette są waszymi przyjaciółmi.
Królowa gorzko się uśmiechnęła.
— Waszymi przyjaciółmi i być może, ostatnimi. Oszczędzaj ich, Najjaśniejsza Pani!.. a jeżeli jeszcze potrafił? zachować jakąbądź popularność, korzystaj z niej, ale śpiesz się, gdyż ich popularność rozwieje się tak, jak się moja rozwiała.
— Ależ widzę, że po za tem wszystkiem pokazujesz mi pan przepaść, prowadzisz aż na sam jej skraj, tylko mi nie powiadasz w jaki sposób mam się ratować.
Barnave milczał przez chwilę, następnie odezwał się z westchnieniem:
— A! Najjaśniejsza Pani! dlaczegóż zatrzymano was na drodze do Montmedy!
— To mi się podoba... zawołała królowa, i to pan Barnave pochwala ucieczkę naszą do Varannes?
— Nie pochwalam jej, Najjaśniejsza Pani, gdyż położenie obecne, w jakiem się znajdujecie, jest jej naturalnym wynikiem, lecz jeżeli już ucieczka ta miała mieć takie następstwa, czemuż już lepiej się nie udała...
— Więc pan Barnave, członek Zgromadzenia Narodowego, delegowany przez nie, wraz z panami Pétion i Latour-Maubourg, ażeby zawrócić króla i królowę do Paryża, opłakuje teraz, żeśmy się nie dostali zagranicę?
— O! porozumiejmy się, Najjaśniejsza Pani; ten, który opłakuje, nie jest to już ów członek Zgromadzenia Narodowego, ani towarzysz panów Pétion i Latour-Maubourg; jest to tylko biedny Barnave, twój uniżony sługa, który gotów jest poświęcić wam życie swoje, to jest wszystko, co posiada.
— Dziękuję ci, panie... rzekła królowa, ta gotowość, z jaką chcesz uczynić dla nas ofiarę, jest dowodem, że umiałbyś jej dotrzymać, lecz sądzę, iż nie zajdzie potrzeba.
— Tem gorzej dla mnie... rzekł Barnave z prostotą.
— Jakto gorzej?
— Tak, bo jeżeli mam upaść, niechajbym już upadł, walcząc, gdy tymczasem, cóż z tego wyniknie? Z głębi mojego delfinatu, gdzie będę wam nieużyteczny, zanosić będę gorętsze jeszcze modły za piękną i młodą kobietą, czułą i poświęconą matką, niż za królowę; te same błędy, które zgotowały przeszłość, przygotują i przyszłość, będziesz Wasza królewska mość liczyła na obcą pomoc, która nie nadejdzie, lub nadejdzie zbyt późno. Jakobini zawładną zgromadzeniem i rozciągną swą władzę i po za Zgromadzenie; przyjaciele wasi opuszczą Francję, unikając prześladowań; ci, którzy zostaną, będą aresztowani, uwięzieni; ja będę w ich liczbie, ponieważ nie chcę uciekać. Wtedy będę sądzony, skazany; być może, iż moja śmierć będzie dla królowej nieużyteczną, niewiadomą nawet, a zresztą, gdyby nawet jej odgłos doleciał do Waszej królewskiej mości... byłem tak małą pomocą, że zapomni o tych kilku godzinach, w których, sądziłem, że mogę się Jej na co przydać.
— Panie Barnave... podjęła z wielką godnością królowa, nie wiem wcale, jaką przyszłość los nam zgotuje, lecz wiem z pewnością, że imiona tych, którzy nam oddali usługi, trwale zapisane są w pamięci naszej, a wszystko, cokolwiek bądź ich spotka, złe, czy dobre, nie będzie dla nas obojętnem... ale teraz, panie Barnave, czy możemy coś dla ciebie uczynić?...
— Bardzo wiele, szczególnie ty, Najjaśniejsza Pani... Możesz mi okazać, że nie byłem istotą bez znaczenia w twych oczach.
— I cóż uczynić mam?
Barnave przyklęknął.
— Daj mi, Najjaśniejsza Pani swą rękę do pocałowania.
Łza zwilżyła suche powieki Marji-Antoniny; wyciągnęła do młodzieńca tę rękę białą i zimną, jak marmur, którą w ciągu jednego roku dotknęły najwymowniejsze usta z całego Zgromadzenia, usta Mirabeau i Barnava.
Barnave zaledwie jej dotknął. Widoczne było, iż biedny szaleniec obawiał się, że po przyciśnięciu ust do tej pięknej ręki, nie będzie mógł ich oderwać.
Następnie wstając, rzekł:
— Najjaśniejsza Pani! nie powiem ci z dumą: „monarchja jest ocaloną!“, lecz mówię ci: „jeżeli monarchja upadnie, ten, który nigdy nie zapomni, łaski, jaką mu obecnie wyświadczyła monarchini, zginie z nią razem!“
I, skłoniwszy się, wyszedł.
Marja-Antonina z westchnieniem patrzyła, jak się oddalał, a gdy drzwi się za nim zamknęły:

— Biedna wyciśnięta cytryno!... zawołała, nie wiele czasu potrzebowano, ażeby z ciebie zrobić łupinę!

ROZDZIAŁ XXX.
POLE BITWY.

Staraliśmy się opowiedzieć straszne wypadki, jakie zaszły na polach Marsowych w dniu 17-ym lipca 1791; spróbujmy dać wyobrażenie o widoku, jaki przedstawiał dramat, który się tam odegrał i w którym Bailly i Lafayette byli głównymi aktorami.
Widok ten uderzył młodego człowieka w mundurze oficera gwardji narodowej, który skręciwszy z ulicy Saint-Honoré, przeszedł most Ludwika XV i wszedł na pole Marsowe przez ulicę Grenelle.
Księżyc, otoczony chmurami, po za któremi niknął co chwila, oświetlał ten obraz grobowy.
Pole Marsowe przedstawiało widok pola bitwy, pokrytego umarłymi i rannymi, pośród których błądzili jak cienie, ludzie, przeznaczeni do rzucania umarłych w Sekwanę i do przenoszenia rannych do szpitala wojskowego Gros-Caillou.
Młody oficer, którego śladem od ulicy St, Honoré idziemy, zatrzymał się chwilę przy wejściu na pole Marsowe, a składając ręce z gestem naiwnego przerażenia, zawołał:
— Chryste Panie! więc tu jeszcze gorzej było, niż mi powiedziano!...
Poczem, przypatrując się przez chwilę osobliwszemu zajęciu, jakie się tam odbywało, zbliżył się do dwóch ludzi, niosących trupa ku Sekwanie:
— Obywatele... zapytał ich, co chcecie zrobić z tym człowiekiem?
— Pójdź z nami... odpowiedzieli, a zobaczysz.
Młody oficer poszedł za nimi.
Przybywszy na drewniany most, dwaj ludzie bujali trupa, rachując: „raz, dwa, trzy!” i przy trzecim razie rzucili go do Sekwany.
Młodzieniec wydał okrzyk przerażenia.
— Ależ co wy robicie, obywatele?
— Wszak dobrze widzisz, mój oficerze... odpowiedzieli ludzie, oczyszczamy pole.
— I macie na to rozkaz?
— Naturalnie.
— Od kogo?
— Od władzy miejskiej.
— O!... zawołał zdziwiony młodzieniec.
I po chwili milczenia, wróciwszy z nimi na pole Marsowe, zapytał:
— Czy dużo trupów rzuciliście do Sekwany?
— Pięć czy sześć... odpowiedzieli ludzie.
— Darujcie mi obywatele, lecz przywiązuję wielką wagę do pytania, jakie wam zadam: pomiędzy tymi wrzuconymi do rzeki, czy nie zauważyliście człowieka od 42 do 48 lat, wzrostu pięciu stóp i pięciu cali mającego; był on silny, krępy, wpół chłop, wpół mieszczanin?
— My tylko na jedno zważać jesteśmy obowiązani... odpowiedział jeden z nich, czy ludzie tu leżący są żywi, jeżeli żywi, przenosimy ich do szpitala Gros-Cailou.
— A!... wyrzekł młodzieniec, jeden z moich dobrych znajomych nie wrócił do siebie, a ponieważ powiedziano mi, że go tu widziano, lękam się, czy go tu niema między rannymi łub umarłymi...
— Licha tam, mój panie!... odburknął jeden z ludzi, potrząsając trupem, gdy drugi przyświetlał mu latarnią, jeżeli tu był, być może, że i dotąd jest jeszcze; jeżeli nie wrócił do siebie, prawdopodobnie już nie wróci.
Poczem, podwajając wstrząśnienia ciałem, rozciągnionem u swych nóg:
— Hola!... zawołał, czyś trup czy żywy? jeżeli żyjesz, odpowiadaj!
— O! nieborak ten już nie żyje, dostał kulą w piersi.
— Kiedy tak, to go do rzeki!
I dwaj ludzie podnieśli trupa i poszli ku drewnianemu mostowi.
— Obywatele... wyrzekł oficer, wszak nie potrzebujecie latarni dla wrzucenia ciała w wodę, pozwólcie mi jej na chwilę, zanim wrócicie, poszukam mego przyjaciela.
Posługacze uczynili zadość życzeniu oficera i dali mu latarnię, z którą młodzieniec rozpoczął smutną rewizję.
Dziesięciu czy dwunastu ludzi zaopatrzonych jak i on w latarnie takie same robiło zwiady.
Od czasu do czasu, pośród milczenia, gdyż straszna uroczystość tego widoku zdawała się tłumić głos żywych, od czasu do czasu pośród tej ciszy, głośno wypowiedziane imię rozlegało się w powietrzu.
Niekiedy skarga, jęk lub krzyk, odpowiadał na wezwanie, najczęściej jednak było odpowiedzią tylko ponure milczenie.
Młody oficer, wahając się przez chwilę, głosem stłumionym, jakby przerażonym, poszedł za danym przykładem i trzykrotnie zawołał:
— Panie Billot!... panie Billot!... panie Billot!...
Lecz nikt mu nie odpowiedział.
— O! pewnie umarł... rzekł, ocierając łzy rękawem, biedny pan Billot!...
Prawie jednocześnie dwóch ludzi przechodziło obok niego, niosąc trupa do Sekwany.
— E!... rzekł jeden z nich, który podtrzymywał korpus, a tem samem był bliżej głowy, zdaje mi się, że nasz trup wydał westchnienie!
— A to wybornie!... zawołał, śmiejąc się drugi, gdyby przyszło przysłuchiwać się wszystkim tym gagatkom, żadenby nie poszedł do wody.
— Obywatele... rzekł młody oficer, pozwólcie mi zobaczyć człowieka, którego niesiecie.
— Z ochotą oficerze... odpowiedzieli obydwaj tragarze.
I posadzili trupa, aby tym sposobem oficer mógł się łatwiej twarzy jego przypatrzeć.
Młodzieniec zbliżył latarnię i krzyknął.
Pomimo strasznej rany, która szpeciła tego człowieka, zdawało się, iż znalazł w nim kogo szukał.
Tylko czy był żywym, czy umarłym?
Ten, który już był w połowie drogi do grobu, miał głowę szablą przeciętą, rana była straszna! Odcięta skóra z włosami z lewej strony, wisiała na twarzy i odsłaniała gołą czaszkę, arterja skroniowa była przecięta i z tego powodu całe ciało zmarłego czy rannego zalane było krwią.
Od strony rany twarz była nie do poznania.
Młody człowiek oświetlił latarnią drugą stronę twarzy.
— O! obywatele... zawołał, to on! to ten, którego szukam: to pan Billot.
— Do licha!... rzekł jeden z ludzi, ten pan Billot trochę odżył.
— Wszak sam powiedziałeś, że wydał westchnienie.
— Tak mi się przynajmniej zdawało.
— A więc zrób mi przyjemność...
Oficer wyjął pieniądz z kieszeni.
— Jaką?... zapytał tragarz, pełen dobrych chęci na widok monety.
— Biegnij prędko do rzeki i przynieś wody w kapeluszu.
— Bardzo dobrze.
— I człowiek pobiegł w kierunku rzeki, a oficer zajął jego miejsce i podtrzymywał rannego.
W pięć minut posłany wrócił.
— Oblej mu twarz wodą... wyrzekł oficer.
Człowiek był posłuszny, nabrał wody w dłoń i spryskał nią twarz rannego.
— Zadrżał!... zawołał młody oficer... nie umarł! O kochany panie Billot, jakież to szczęście, że tu przyszedłem!
Rzeczywiście, że to szczęście... odpowiedzieli obadwaj tragarze, jeszcze dwadzieścia kroków, a wasz przyjaciel przyszedłby do siebie w sieciach Saint-Cloud.
— Skropcie go jeszcze wodą!
Tragarz powtórzył operację, a ranny zadrżał i westchnął.
— No, no... rzekł drugi tragarz, nie umarł napewmo.
— Cóż teraz zrobimy?... spytał pierwszy.
— Pomóżcie mi przenieść go na ulicę Saint-Honoré do pana doktora Gilberta, a będziecie sowicie wynagrodzeni, rzekł oficer.
— Nie możemy.
— A to dla czego?
— Mamy rozkaz rzucać zmarłych do Sekwany i przenosić rannych do szpitala Gros-Caillou... ponieważ ten dowiódł, że nie umarł, nie możemy go zatem rzucić do wody, lecz zaniesiemy go do szpitala.
— A więc nieśmy go do szpitala... rzekł oficer... i to jak można najprędzej.
I spojrzał wokoło siebie.
— Gdzie jest szpital?
— O trzysta kroków od szkoły wojskowej.
— A więc musimy przejść przez całe pole Marsowe?
— Tak, wzdłuż.
— Mój Boże, czy nie macie noszów?
— Jużcić możnaby je znaleźć... rzekł tragarz, tak samo jak wodę, za mały pieniążek.
— A tak! tyś jeszcze nie dostał... oto masz, a poszukaj co prędzej noszów.
W dziesięć minut nosze były znalezione.
Chory został złożony na materacu, dwaj tragarze ujęli tragi i żałobny orszak skierował się ku Gros Caillou, poprzedzany przez młodego oficera z latarnią w ręku.
Strasznie wyglądał ten nocny pochód po ziemi krwią zlanej, pośród trupów sztywnych i nieruchomych, które co chwila potrącano, lub rannych, którzy się podnosili i padali wołając ratunku.

W kwadrans już się znajdowali w szpitalu.
ROZDZIAŁ XXXI.
SZPITAL GROS-CAILLOU.

W owej epoce szpitale, a szczególniej szpitale wojskowe, dalekiemi były od tego porządku, w jakim widzimy je dzisiaj. Nie będziemy się przeto dziwili zamieszaniu, jakie panowało w szpitalu Gros-Cailiou i ogromnemu nieporządkowi, który przeszkadzał wypełnieniu rozporządzeń chirurgów.
Pierwszą rzeczą, na której zbywało, były łóżka. Zabrano materace mieszkańcom pobliskich ulic.
Te materace rozłożono na podłodze, a nawet na podwórzu, a na każdym z nich leżał ranny, oczekujący pomocy, lecz brakowało chirurgów. Trudno ich było znaleźć.
Oficer, w którym czytelnicy nasi poznali zapewne starego znajomego Pitoux, wymógł za drugie dwie sztuki monet, iż mu z noszów zostawiono materace i tym sposobem Billot został ostrożnie złożony na podwórzu szpitala.
Pitoux chcąc wyzyskać co można było najlepszego w obecnem położeniu, kazał złożyć rannego w pobliżu drzwi, aby schwycić w przejściu pierwszego chirurga, któryby się ukazał.
Miał wielką chęć przebiec sale i stamtąd sprowadzić choćby gwałtem felczera, lecz obawiał się odejść rannego, bo łatwo by mógł go kto wziąć za umarłego i zrzucić z materaców na bruk dziedzińca.
Pitoux stał tak przeszło godzinę, wołając z całych sił na dwóch czy trzech chirurgów, których dostrzegł przechodzących, lecz żaden nie zważał na jego krzyki, gdy nagle spostrzegł jakiegoś człowieka czarno ubranego. Przyświecało mu dwóch posługaczy szpitalnych, a on zwiedzał jedno po drugiem łoże cierpień.
Im bardziej czarny człowiek zbliżał się do Ludwika Pitoux, tem więcej zdawało się młodzieńcowi, że go poznaje.
W końcu wszelka wątpliwość ustała i Pitoux, odważywszy się odstąpić parę kroków od rannego, zawołał z całego gardła:
— Tutaj panie Gilbercie! tutaj!
Chirurg, który był istotnie Gilbertem, usłuchał głosu!
— A! to ty, Ludwiku?
— Tak, mój Boże, to ja, panie Gilbercie.
— Czy widziałeś Billota?
— Oto on, panie... rzekł Pitoux, wskazując na rannego.
— Umarł?... zapytał doktór...
— Niestety, panie Gilbercie, chociaż zdaje mi się że nie, jednak nie taję, że nie wiele mu się należy.
Gilbert zbliżył się do materaca, a dwaj posługacze, oświecili twarz rannego.
— Dostał w głowę, panie Gilbercie, w głowę!... Biedny, kochany pan Billot ma głowę przeciętą aż do szczęki.
Gilbert z uwagą opatrzył ranę.
— Rana jest bardzo niebezpieczna... szepnął, a zwracając się do posługaczy, dodał:
— Potrzebuję osobnego pokoju dla tego człowieka, bo jest moim przyjacielem.
Infirmerzy porozumieli się z sobą.
— Niema osobnego pokoju... rzekli... lecz jest miejsce w składzie bielizny.
— Doskonale!... powiedział Gillert, przeniesiemy go do składu bielizny.
Podniesiono jak można było najostrożniej rannego, lecz mimo to wydał bolesne westchnienie.
— A!... zawołał Gilbert, nigdy okrzyk radości nie zrobił mi tyle przyjemności co to westchnienie boleści: żyje, to najważniejsze!
Billot przeniesiony został do składu bielizny i położony na łóżku, poczem Gilbert przystąpił do opatrywania rany.
Arterja skroniowa była przecięta i z tego powodu nastąpiła ogromna utrata krwi, a potem omdlenie, które zmniejszyło bicie serca i zatrzymało krwotok. Natura skorzystała z tego niezwłocznie, uformowała strup, a ten zamknął arterję.
Gilbert z nieporównaną zręcznością związał najpierw arterję za pomocą jedwabnej nitki, obmył ranę i skórą nakrył czaszkę. Świeżość wody, a może i ból dotkliwy spowodowany opatrywaniem, otworzył oczy Billota, Wymówił on kilka słów bez związku.
— Mózg wstrząśnięty... szepnął Gilbert.
— Ale... wyrzekł Pitoux, kiedy nie umarł, to go pan ocalisz, nieprawda panie Gilbercie?
Gilbert uśmiechnął się smutnie.
— Będę się starał... powiedział, lecz tylko co widziałeś kochany Pitoux, że natura jest zręczniejszym chirurgiem od każdego z nas.
Nareszcie Gilbert skończył opatrywanie, obciął włosy tak krótko jak tylko się dało, zbliżywszy brzegi rany do siebie obcisnął je płatkiem z dyachylum i obandażowawszy zalecił, aby rannego kłaść prawie siedzący, tak, aby krzyż a nie głowa oparte były o poduszki.
Ukończywszy te wszystkie starania, spytał dopiero Ludwika Pitoux, skąd się wziął w Paryżu, a następnie tam, gdzie go tak bardzo potrzebował Billot.
Stało się to bardzo naturalnie. Od chwili zniknięcia Katarzyny i wyjazdu męża, matka Billot, której nigdy nie przedstawialiśmy naszym czytelnikom za istotę mającą umysł silny, wpadła w pewien rodzaj idjotyzmu. Zły ten stan ciągle się pogarszał. Nie żyła, lecz wegetowała i każdego dnia zrywała się jakaś struna w tej biednej kobiecie; powoli słowa jej stawały się coraz rzadszemi, w końcu przestała mówić zupełnie; nie wstawała z łóżka i doktór Raynal oznajmił, iż z tej śmiertelnej apatji, może biedną kobietę wyprowadzić jedynie tylko powrót córki.
Pitoux ofiarował się zaraz pójść do Paryża i poszedł nie namyślając się długo.
Dzięki długim nogom kapitana gwardji narodowej z Haramont, ośmnaście mil dzielących ojczyznę Demoustiera od stolicy, były tylko przechadzką.
Pitoux wyszedł o czwartej zrana, aby między siódmą i ósmą wieczorem stanąć w Paryżu!
Pitoux zdawał się być przeznaczonym na to, aby przybywał do Paryża w czasie wielkich wypadków.
Pierwszy raz przybył do Paryża aby mieć udział we wzięciu Bastylji. Drugi raz na zjednoczenie 1790 roku. Trzeci raz przybywał w dzień rzezi na polach Marsowych.
Znalazł też Paryż mocno wzburzony; od pierwszej gromady zebranych ludzi dowiedział się, co zaszło na polu Marsowem.
Bailly i Lafayette kazali strzelać do ludu, a lud głośnym krzykiem przeklinał jednego i drugiego.
Pitoux zostawił ich bożkami, wielbionymi! znalazł zrzuconych z ołtarzy i przeklinanych! — Nie mógł tego wszystkiego zrozumieć.
Jedno tylko pojął, że na polu Marsowem była walka, rzeź, zabijanie z powodu patrjotycznej petycji i że Gilbert i Billot mieli się tam znajdować.
Chociaż Pitoux czuł dobrze w nogach ośmnaście mil przebytych, podwoił jednak kroku i przybył na ulicę św. Honorjusza do mieszkania Gilberta.
Doktór był w domu, lecz nie wiedział o Billocie.
— Pole Marsowe... mówił służący doktora, do Ludwika Pitoux, jest zasłane umarłymi i rannymi, może i Billot tam się znajduje.
Pole Marsowe zasłane rannymi i trupami! Ta nowina nie więcej zdziwiła Ludwika Pitoux niż wiadomość, że Bailly i de Lafayette, te bożyszcza ludu, strzelali do tego ludu!
Pole Marsowe pokryte rannymi i zabitymi! Pitoux nie mógł sobie tego wyobrazić. To pole Marsowe, które pomagał niwelować, które widział w swej wyobraźni, iluminowane, pełne wesołych śpiewów, wesołych tańców! zasłane umarłymi i rannymi! dlatego, że chciano, jak roku zeszłego, obchodzić uroczyście wzięcie Bastylji i rocznicę zjednoczenia.
Ależ to było niepodobieństwem!
Jakto! w przeciągu jednego roku to, co było powodem radości i triumfu, dziś stało się przyczyną buntu i rzezi?
Jakiż to szał owładnął w ciągu tego roku głowami Paryżan.
Mówiliśmy już, że dzięki wpływowi Mirabeau, dzięki utworzeniu klubu umiarkowanych, wpływowi Lafayetta i Baillego, dzięki nakoniec reakcji, jaka nastąpiła po powrocie z Varennes, dwór odzyskał utraconą władzę. Objawiała się dziś ona rzezią i ogólną żałobą.
Dzień 17-go lipca pomścił 5-ty i 6-ty października.
Jak to powiedział Gilbert, władza królewska szła w zapasy z ludem, pozostawało tylko dowiedzieć się, kto weźmie górę.
Widzieliśmy, jak zajęty temi myślami, z których jednak żadna nie wpłynęła na zwolnienie chodu, przyjaciel nasz Anioł Pitoux, zawsze w swym mundurze gwardji narodowej, przybył z Haramontu na pole Marsowe właśnie w chwili, gdy Billot jako umarły miał być rzucony w Sekwanę.
Pamiętamy również, jak Gilbert podczas swej bytności u króla otrzymał bilet bez podpisu, lecz w którym poznał rękę Cagliostra, przesyłającą mu te słowa:
„Zostaw tych dwoje skazanych i udaj się natychmiast do szpitala Gros-Caillou, znajdziesz tam umierającego. Umierającego możesz uratować, gdy tymczasem dla króla i królowej nic zrobić nie możesz, oni zaś mogą cię z sobą pociągnąć w przepaść“.
Natychmiast przeto, dowiedziawszy się od pani Campan, że królowa zatrzymana u króla, pozwoliła mu odejść, Gilbert udał się do szpitala Gros-Caillou, gdzie głos Anioła Pitux przywołał go do łoża Billota.

Wiemy, w jakim stanie znajdował się zacny dzierżawca, niebezpieczeństwo było wielkie i ranny byłby mu uległ zapewne, gdyby nie miał tak zręcznego doktora, jak Gilbert.

ROZDZIAŁ XXXII.
KATARZYNA.

Z dwóch osób, które doktór Raynal uważał za obowiązek uprzedzić o niebezpieczeństwie w jakiem się znajdowała pani Billot, jedna, to jest mąż, zatrzymany był w łóżku w stanie bliskim śmierci, druga więc, to jest córka, mogła przybyć do łóżka umierającej.
Trzeba było zawiadomić Katarzynę o stanie zdrowia jej matki i ojca, lecz gdzież ona się znajdowała?
Tylko hrabia Charny mógłby udzielić potrzebnej wiadomości.
Pitoux był tak słodko i łaskawie przyjęty przez hrabinę w dniu, w którym upoważniony przez Gilberta przyprowadził jej syna, iż nie wahał się ani na chwilę pójść na ulicę Coq Héron, chociaż noc już była późną, dowiedzieć się o adres Katarzyny.
W istocie biło w pół do dwunastej na zegarze Szkoły wojskowej, gdy Gilbert ukończywszy opatrywanie rannego, mógł wraz z Pitoux opuścić szpital.
Pitoux i Gilbert wsiedli do powozu, który czekał przed szpitalem i doktór kazał furmanowi jechać na ulicę Coq-Héron.
Wszystko było pozamykane i światła pogaszone w tej części miasta.
Pitoux, dzwoniwszy cały kwadrans, już chciał się wziąść do młotka, gdy posłyszał otwierające się drzwi nie od ulicy, lecz od budki odźwiernego, a głos zachrypły i gniewny zapytał z widoczną niecierpliwością:
— Kto tam?
— To ja!... Pitoux.
— Co za ja?
— Ależ to ja, Anioł Pitoux, kapitan gwardji narodowej.
— Anioł Pitoux?... nie znam wcale!
— Kapitan gwardji narodowej!
— Kapitan?... powtórzył odźwierny, kapitan...
— Kapitan! powtórzył Pitoux, który znał wpływ tego tytułu.
Istotnie odźwierny mógł myśleć, iż w czasie, gdy gwardja narodowa zachwiała przewagę dawnej armji, kapitan był może adjutantem Lafayetta.
To też głosem o wiele łagodniejszym, nie otwierając jednak drzwi zapytał:
— Czego pan kapitan żąda?
— Chcę mówić z panem hrabią da Charny.
— Kiedy go niema.
— To z panią hrabiną.
— I jej niema także.
— A gdzie są?
— Wyjechali dziś rano.
— Dokąd?
— Do swoich dóbr w Boursonnes.
— Ach!... zawołał Pitoux, mówiąc sam do siebie, to ich pewnie spotkałem jadących w Dammartin; zapewne to oni byli w tym powozie pocztowym,... gdybym wiedział!...
Lecz Pitoux nie wiedząc, pozwolił przejechać hrabiemu i hrabinie,.
— Mój przyjacielu, rzekł doktór, czy nie mógłbyś w nieobecności twych państwa udzielić nam pewnej wiadomości?
— A, przepraszam pana, rzekł odźwierny, który w skutek nawyknień arystokratycznych, odróżnił głos pana, przemawiającego ze zwykłą łagodnością i słodyczą.
I otwierając drzwi, poczciwiec zbliżył się w bieliźnie i z czapką bawełnianą w ręku, odebrać, jak to mówią w stylu służbowym, rozkazy, u drzwiczek powozu doktora.
— Jakich wiadomości pan żąda?... spytał odźwierny.
— Czy znasz młodą dziewczyną, którą się pan hrabia i pani hrabina zajmowali?
— Pannę Katarzynę?... spytał odźwierny.
— Właśnie... wyrzekł Gilbert.
— Owszem panie... pan hrabia i pani hrabina odwiedzili ją dwa razy, a mnie często posyłali dowiedzieć się, czy jej czego niebrakuje lecz biedna panienka, chociaż nie zdaje mi się, aby była bogatą, równie jak jej dzieciątko, odpowiada zawsze, że jej nic nie potrzeba.
— Na te słowa:: „jej dzieciątko“, Pitoux nie mógł powstrzymać ciężkiego westchnienia.
— A więc mój przyjacielu... rzekł Gilbert, ojciec biednej Katarzyny został dziś ranionym na polu Marsowem, a matka jej pani Billot jest umierającą w Villers-Cotterets, musimy ją koniecznie o tem zawiadomi. Czy chcesz dać nam jej adres?
— O! biedna dziewczyna, niechże ją Bóg strzeże! jest już przecie i tak dość nieszczęśliwą! Mieszka w Ville-d‘Avray, panie, w głównej ulicy, nie pamiętam numeru, ale nawprost fontanny.
— To dosyć... odparł Pitoux, znajdę ją.
— Dziękuję mój przyjacielu, rzekł Gilbert, wsuwając odźwiernemu w rękę talar sześcioliwrowy.
— To niepotrzebne panie!... odparł poczciwiec, powinniśmy przecież pomagać sobie wzajemnie jako chrześcjanie.
I, skłoniwszy się doktorowi, wrócił do siebie.
— Więc cóż?... spytał doktór.
— Pojadę do Ville-d‘Avray odpowiedział Pitoux.
Pitoux był zawsze gotów do drogi.
— Czy znasz drogę?... spytał doktór.
— Nie, lecz pan mi ją wskaże.
— Ty masz złote serce i stalowe łydki... rzekł śmiejąc się doktór, lecz chodź, odpocznij trochę, pojedziesz jutro rano.
— Ale, jeżeli pilno?...
— Ani z jednej ani z drugiej strony, rzekł doktór, stan Billota jest niebezpieczny, lecz tylko w razie nadzwyczajnego wypadku śmiertelny. Co do matki Billot, pożyje ona jeszcze z dziesięć lub dwanaście dni.
— O! panie doktorze, gdy ją onegdaj kładziono do łóżka, już nic nie mówiła, nie poznawała i tylko oczy okazywały, że jeszcze żyje.
— To nic, wiem co mówię, mój Pitoux, i ręczę za dziesięć do dwunastu dni jej życia, lepiej zatem zostawić biednej Katarzynie noc spokojną. Jedna noc więcej snu spokojnego dla nieszczęśliwych, to wiele znaczy!...
Pitoux dał się nakłonić ostatniem dowodzeniem.
— Gdzież więc pójdziemy, panie Gilbercie?... zapytał.
— Do mnie, ma się rozumieć! odnajdziesz twój dawny pokoik.
— Ucieszę się jego widokiem! rzekł uśmiechając się Pitoux.
— A jutro o szóstej rano konie będą gotowe.
— Na co konie? spytał Pitoux, który uważał konie za przedmiot zbytku.
— Ależ... aby cię zawieźć do Ville-d‘Avray.
— Czy stąd do Ville-d’Avray jest mil pięćdziesiąt?
— Nie, jest tylko dwie czy trzy mile — rzekł Gilbert, któremu stanęły w pamięci wspomnienia młodości, przechadzki ze swoim mistrzem Rousseau w lasach Louveciennes, Meudom i Ville-dAvray.
— Kiedy tak... rzekł Pitoux, to godzina drogi, trzy mile panie Gilbercie przełknie się jak jajko.
— A Katarzyna?... spytał doktór, czy myślisz że i ona połknie jak jajko trzy mile drogi z Ville-d‘Avray do Paryża, i ośmnaście z Paryża do Villers-Cotterets?
— To prawda... rzekł Pitoux... daruj mi, panie Gilbercie, jakiż ze mnie głupiec!... Ale jak się ma Sebastjan?
— Doskonale! zobaczysz go jutro!
— Czy zawsze u księdza Berardier?
— Zawsze.
— Tem lepiej!... bardzo się cieszę, że go zobaczę!
— I on się także ucieszy, mój Ludwiku, gdyż równie jak ja, kocha cię bardzo.
Po tem przemówieniu, doktór i Pitoux zatrzymali się przed bramą domu przy ulicy Ś-go Honorjusza.
Pitoux tak spał jak jadł, tak chodził, jak bił się, to jest z całego serca. Dzięki przyzwyczajeniu nabytemu na wsi, o piątej rano był już na nogach.
O szóstej powóz był gotów.
O siódmej Pitoux stukał już do drzwi Katarzyny.
Ułożyli się z doktorem Gilbertem, że o ósmej zejdą się przy łożu Billota.
Katarzyna otworzyła drzwi i krzyknęła zobaczywszy Anioła Pitoux.
— A!... rzekła, moja matka umarła!
I blednąc oparła się o ścianę.
— Nie — powiedział Pitoux — lecz jeśli chcesz ją przed śmiercią zobaczyć, trzeba się śpieszyć panno Katarzyno.
Ta krótka wymiana słów, bez żadnego przygotowania, uwiadomiła Katarzynę o nowem dla niej nieszczęściu.
— A do tego... ciągnął dalej Pitoux, jest jeszcze inne nieszczęście.
— Jakie?... spytała Katarzyna krótko i prawie z obojętnością istoty, która wyczerpała źródło boleści ludzkich i nie lęka się już, aby boleść jej mogła się powiększyć.
— Pan Billot został wczoraj niebezpiecznie raniony na polu Marsowe.
— A!... krzyknęła Katarzyna.
Widoczne było, iż młoda dziewczyna mniej uczuła drugą, niż pierwszą wiadomość.
— Otóż!... mówił dalej Pitoux, powiedziałem sobie, i pan Gilbert był tego zdania, że panna Katarzyna odwiedzi pana Billota w szpitalu Gros-Cailou, i następnie pojedzie dyliżansem do Villers-Cotterets.
— A pan, panie Pitoux? spytała Katarzyna.
— Ja... rzekł Pitoux... myślałem, że kiedy panna Katarzyna pojedzie do pani Billot pomóc jej umrzeć, ja powinienem tu pozostać, aby pomagać panu Billotowi wrócić do życia... Zostanę przy tym, który nie ma nikogo, czy rozumie panna Katarzyna?
Pitoux wymówił te słowa ze swoją anielską naiwnością, nie myśląc, iż w tych kilku słowach zamykała się cała historja jego poświęcenia.
Katarzyna wyciągnęła do niego rękę.
— Masz zacne serce, Pitoux!... rzekła, chodź, pocałuj mego biednego małego Izydora.
I poszła naprzód ku domowi, gdyż mała scena którą opisaliśmy, działa się w alei prowadzącej do drzwi od ulicy. Była jeszcze piękniejszą niż kiedykolwiek, biedna Katarzyna, w żałobnem ubraniu, na którego widok Pitoux wydał drugie głębokie westchnienie.
Katarzyna wyprzedziła młodzieńca do małego pokoiku, wychodzącego na ogród; w tym pokoju, który wraz z kuchnią i gabinetem do ubierania się, stanowił całe mieszkanie Katarzyny, znajdowało się łóżko i kołyska.
Dziecię spało.
Katarzyna podniosła zasłonę i odsunęła się, aby dozwolić Ludwikowi Pitoux zajrzeć do kołyski.
— O! jaki piękny mały aniołek!... zawołał Pitoux, składając ręce, i jakby rzeczywiście znajdował się przed aniołem, ukląkł i ucałował rączki dziecka.
Pitoux został prędko wynagrodzony za to, co uczynił, gdyż uczuł na twarzy swojej włosy Katarzyny i usta jej przycisnęły się do jego czoła.
Matka oddała pocałunek dany synowi.
— Dzięki ci, Pitoux!... rzekła... od ostatniego pocałunku, jaki otrzymał od swego ojca, nikt, oprócz mnie, nie pocałował biednego dziecka.
— O! panno Katarzyno!... szepnął Pitoux, olśniony i wstrząśnięty, jak iskrą elektryczną pocałunkiem młodej dziewczyny.

A przecież w tym pocałunku była tylko cała świętość i wdzięczność miłości macierzyńskiej!

ROZDZIAŁ XXXIII.
CÓRKA I OJCIEC.

W dziesięć minut później, Katarzyna, Pitoux i mały Izydor jechali w powozie doktora Gilberta drogą do Paryża.
Powóz zatrzymał się przed szpitalem Gros-Caillou, Katarzyna wysiadła z dzieckiem na ręku i poszła za Aniołem Pitoux.
Przy drzwiach składu bielizny zatrzymała się.
— Powiedziałeś mi, że znajdziemy doktora Gilberta przy łożu mego ojca?
— Tak... i Pitoux uchylił drzwi.
— Już jest przy nim... wyrzekł.
— Dowiedz się, czy mogę wejść bez obawy wzruszenia go zbytecznie.
Pitoux wszedł do pokoju, spytał doktora i zaraz prawie wrócił do Katarzyny.
— Wstrząśnienie mózgu, jakiego doznał wskutek uderzenia, jest tak silnem, iż nie poznaje dotąd nikogo, mówił mi doktór Gilbert.
Katarzyna chciała wejść z dzieckiem na ręku.
— Oddaj mi dziecię, panno Katarzyno... rzekł Pitoux.
Katarzyna zawahała się.
— O!... rzekł Pitoux, gdy mnie je oddasz, to tak, jakbyś je ciągle miała przy sobie!
— To prawda... powiedziała Katarzyna.
I jak bratu, a może z większem nawet zaufaniem, oddała dziecię Aniołowi Pitoux, i poszła pewnym krokiem prosto do łóżka swego ojca.
Jak to powiedzieliśmy, doktór Gilbert znajdował się przy rannym.
Mało się zmieniło w stanie zdrowia chorego, oparty był, jak wczoraj, o poduszki, a doktór zwilżał za pomocą gąbki, nasiąkniętej wodą, bandaże, przytrzymujące plastry, położone na głowie. Mimo gorączki zapalnej, silnie się objawiającej, twarz chorego z powodu wielkiej utraty krwi, była śmiertelnej bladości. Opuchnięcie zajęło oko i część lewej strony twarzy.
Na pierwsze wrażenie orzeźwiające, chory wyszeptał kilka niezrozumiałych wyrazów i tworzył oczy, lecz gwałtowny pociąg do snu, który doktorzy nazywają coma, pogrążył go znowu w zupełną bezwładność.
Katarzyna przyszedłszy do łóżka, upadła na kolana i wzniosła ręce do nieba:
— O mój Boże!... zawołała, ty jesteś świadkiem, że Cię błagam z głębi serca o życie dla mego ojca!
Było to wszystko, co mogła uczynić córka dla ojca, który chciał zabić jej kochanka.
Na jej głos, silne drżenie przebiegło ciało chorego, oddech stał się przyśpieszony; otworzył oczy, a błądząc wzrokiem przez chwilę naokoło siebie, zatrzymał go w końcu na Katarzynie. Ręką zrobił poruszenie, jakby dla odepchnięcia tego zjawiska, które chory wziął zapewne za marę gorączkową.
Wzrok młodej dziewczyny spotkał się ze wzrokiem ojca i Gilbert zobaczył z trwogą zaiskrzające się w oczach ojca dwa płomienie. Były one więcej podobnemi do błyskawic nienawiści, niż do promieni miłości.
Poczem młoda dziewczyna wstała i wyszła tym samym pewnym krokiem, Pitoux na czworakach bawił się z dzieckiem Katarzyna odebrała mu dziecko z gwałtownością więcej zbliżoną do miłości lwicy, niż kobiety, a przycisnąwszy je do piersi:
— O moje dziecię! o moje dziecię!... krzyknęła.
W tym okrzyku odbiły się wszystkie trwogi matki, wszystkie żale wdowy, wszystka boleść kobiety!
Pitoux chciał pójść z Katarzyną do stacji dyliżansów, odchodzących o 10-ej rano, lecz odmówiła.
— Nie... rzekła — uczyń jak powiedziałeś; twoje miejsce przy tym, który jest sam; zostań, Pitoux.
Pitoux umiał tylko być posłusznym rozkazom Katarzyny.
Podczas gdy Pitoux zbliżał się do łóżka chorego, na odgłos ciężkich kroków kapitana, Billot otworzył oczy i twarz jego rozjaśnił wyraz łagodności, zastępującej groźną nienawiść, jaką się na niej, na widok córki pojawiła.
Katarzyna zeszła ze schodów i z dzieckiem na ręku, weszła w ulicę Saint-Denis, do hotelu Plat-d’Etain, skąd odchodził dyliżans do Villers-Cotterets.
Konie były zaprzężone, pocztyljon na siodle, jedno tylko miejsce było wolne wewnątrz: Katarzyna je zajęła.
W ośm godzin później, powóz zatrzymał się przy ulicy Soissons.
Była szósta z południa, dzień był jeszcze zupełny.
Gdyby była wolną dziewczyną, przybywającą odwiedzić matkę i żyjącego Izydora, byłaby kazała zatrzymać się powozowi na końcu ulicy Largny, obeszłaby miasto i niepostrzeżenie, pełna wstydu, przybyła do Pisseleu.
Ale dziś, jako wdowa i matka, ani pomyślała o szyderstwach, jakie ją spotkać mogły, wysiadła więc bez obawy z powozu: dziecko i żałoba zdawały jej się tarczą, zasłaniającą ją od pocisków niesprawiedliwości i wzgardy.
Nie poznano nawet Katarzyny; tak była zmieniona i biada, iż zdawała się inną kobietą, a co ją jeszcze więcej trudną do poznania czyniło, to wyraz dystynkcji, jakiego nabrała w towarzystwie dystyngowanego człowieka.
Jedna też tylko i to zdaleka, poznała ją osoba; była to ciotka Aniela.
Ciotka Aniela stała przy drzwiach ratusza, i rozmawiała z kilkoma kumoszkami o przysiędze, wymaganej od księży, oświadczając, iż słyszała mówiącego księdza Fortier, że nigdyby nie złożył przysięgi Jakobinom i Rewolucji i że wolałby ponieść męczeństwo, niż ugiąć głowę pod jarzmo rewolucyjne.
— O!... zawołała nagle przerywając sobie opowiadanie... Jezu Chryste! to córka Billota z dzieckiem wysiada z powozu!
— Katarzyna! Katarzyna!... powtórzyło kilka głosów.
— Tak, to ona, patrzcie, jak ucieka uliczką!...
Ciotka Aniela myliła się, Katarzyna nie uciekała, lecz spieszyła się do matki, więc biegła prędko i wybrała uliczkę, gdyż ta skracała jej drogę o połowę.
Kilkoro dzieci na te słowa ciotki Anieli: „to córka Billota” i wykrzyknik jej towarzyszek: „to Katarzyna!”, pobiegło za młodą dziewczyną i dogoniło ją.
— Ach tak! to panna Katarzyna... zawołały.
— Tak, to ja, moje dzieci... odrzekła łagodnie Katarzyna.
Była bowiem bardzo kochaną, a nadewszystko od dzieci, dla których miała zawsze jeżeli nie przysmak, to choć uścisk i pieszczotę.
— Dzień dobry, panno Katarzyno!... wołały dzieci.
— Dzień dobry, moi przyjaciele!... rzekła Katarzyna, moja matka nie umarła, nieprawdaż?
— O nie! panno Katarzyno, jeszcze nie.
A inne dziecię dodało:
— Doktór Raynal mówi, iż będzie jeszcze żyła dziesięć lub dwanaście dni.
— Dziękuję, moje dzieci... rzekła Katarzyna, i poszła dalej, dając im kilka sztuk monety.
Dzieci wróciły.
— No i cóż?... spytały kumoszki.
— Ano tak, to ona... odpowiedziały dzieci, bo pytała nas o swoją matkę i dała nam pieniądze.
I dzieci pokazały kilka sztuk monety, otrzymanej od Katarzyny.
— Pokazuje się... rzekła ciotka Aniela, że to, co sprzedała, sprzedaje się drogo w Paryżu, skoro może rozdawać białe pieniądze dzieciom, biegnącym za nią.
Ciotka Aniela nie lubiła Katarzyny Billot.
Prawda, że Katarzyna była młoda i piękna, ciotka Aniela mała i kulawa.
A przytem, Pitoux wypędzony przez ciotkę Anielę, znalazł u Billota schronienie.
Billot również, w dniu ogłoszenia ustawy o prawach człowieka, przyszedł po księdza Fortier, aby go zmusić do odprawienia mszy na ołtarzu ojczyzny.
Były to dostateczne powody dla ciotki Anieli, aby przy swoim cierpkim charakterze, nienawidziła Billotów w ogólności, a Katarzyny w szczególności.
A gdy ciotka Aniela nienawidziła, to już całem sercem dewotki.
Pobiegła do panny Adelajdy, siostrzenicy księdza Fortier i oznajmiła jej o tem, co zaszło.
Ksiądz Fortier jadł właśnie wieczerzę, składającą się z karpia, złowionego w stawie Wallue, półmiska jajecznicy i półmiska szpinaku.
Był to dzień postny.
Ksiądz Fortier przybrał minę zimną i ascetyczną człowieka, który w każdej chwili gotów iść na męczeństwo,.
— Cóż tam takiego?... spytał, słysząc gwarzące dwie kobiety w korytarzu; czy przychodzą po mnie, abym głosił imię Pańskie?
— Nie! jeszcze nie, kochany wuju... odpowiedziała panna Adelajda, to tylko ciotka Aniela (tak ją wszyscy na wzór Anioła Pitoux, nazywali) to tylko ciotka Aniela przyszła powiedzieć mi o nowym skandalu.
— Żyjemy w czasach, w których skandale są na porządku dziennym... wyrzekł ksiądz Fortier, Z czemże to nowem przychodzisz ciotko Anielo?
Panna Adelajda przyprowadziła wynajmującą krzesła przed księdza.
— Do usług księga dobrodzieja... rzekła wchodząca.
— Sługa, powinnabyć powiedzieć ciotko Anielo... odpowiedzią, ksiądz, nie mogąc odwyknąć od swych nauczek pedagogicznych.
— Zawsze słyszałam, jak mówiono: do usług... odpowiedziała Aniela i tak też powtarzam; lecz przebacz mi dobrodzieju, jeżelim pana obraziła...
— To nie mnie obraziłaś, ciotko Anielo, to składnię.
— Przeproszę ją za pierwszym razem, gdy ją spotkam... odrzekła pokornie.
— Dobrze, ciotko Anielo, dobrze, może wypijesz szklaneczkę wina?
— Dziękuję bardzo, nie piję nigdy wina.
— To bardzo źle, wino nie jest zakazane prawem kościelnem.
— O! ja nie dlatego nie pijam wina, że jest zakazanem, tylko, że butelka dziesięć sous kosztuje.
— Zawsze więc jesteś skąpą, ciotko Anielo?... spytał ksiądz, rozsiadając się w fotelu.
— Niestety! miły Boże, trzeba nią być dobrodzieju, gdy się jest biedną.
— No, no, biedną! a wynajmowanie krzeseł, które ci oddałem za nic, gdy mógłbym wziąć za to sto talarów od każdego innego.
— Ach dobrodzieju! Jakby to być mogło?... Nigdy w życiu! Chybaby się czystą wodą żywił.
— Dlatego też ofiaruję ci szklaneczkę wina, ciotko Anielo.
— Przyjmijcież, bo się wuj rozgniewa... szepnęła panna Adelajda.
— Więc to może rozgniewać pańskiego wuja?... rzekła ciotka Aniela, która umierała z chętki do wina.
— A z pewnością.
— Kiedy tak, to proszę dobrodzieja o naparsteczek, aby wam być posłuszną.
— Cóż znowu?... rzekł ksiądz, nalewając całą szklankę rubinowego burgunda... wypij mi zaraz to wszystko, ciotko Anielo, a gdy będziesz liczyć twoje talary, będzie ci się zdawać, że masz ich podwójną liczbę.
Ciotka Aniela już niosła szklankę do ust.
— Moje talary?... powiedziała, ach! dobrodzieju, nie mów takich rzeczy, jesteś sługą Bożym, gotowi ci uwierzyć.
— Pij, ciotko Anielo, pij.
Ciotka Aniela umoczyła usta, jakby dla zrobienia przyjemności księdzu i przymykając oczy, wypiła trzecią część wina ze szklanki.
— O! jakie mocne!... zawołała, nie wiem, jak można pić czyste wino!
— A ja nie wiem... rzekł ksiądz, jak można dolewać do wina wody; lecz mniejsza o to, to nie przeszkadza, że założyłbym się, iż masz spory trzosik.
— O! nie mówcie, dobrodzieju tego, nie mam nawet czem zapłacić podatków, które wynoszą trzy liwry, dziesięć sous rocznie.
I ciotka Aniela połknęła znów sporo wina.
— Wiem, że tak mówisz, jednak jestem pewny, że w dniu, gdy oddasz duszę Bogu, jeżeli twój siostrzeniec, Pitoux, będzie dobrze szukać, to znajdzie w jakiej starej, wełnianej pończosze tyle, że będzie miał za co kupić całą ulicę w Pieux.
— Księże dobrodzieju! nie mówcie tego... zawołała ciotka Aniela, uwierzą wam i zostanę zamordowaną przez jakich rozbójników, którzy palą folwarki i zabierają żniwo; uwierzą słowom takiego, jak wy, świętego człowieka, że jestem bogatą. O mój mocny Boże! mój Boże! co za nieszczęście.
I ze łzą w oku wypiła resztę wina.
— Widzisz, ciotko Anielo... rzekł ksiądz, ciągle żartując, że potrochu, tobyś do tego winka się przyzwyczaiła.
— To nic do tego nie ma... rzekła stara, ale zawsze jest ono.bardzo mocne.
Ksiądz tymczasem skończył wieczerzę.
— No, a teraz posłuchajmy, co to za nowy skandal, który niepokoi moje owieczki?... spytał.
— Oto dobrodzieju, córka Billota wróciła dyliżansem z dzieckiem.
— Doprawdy!... wyrzekł ksiądz, a ja myślałem, że je odda do podrzutków.
— I dobrze byłaby zrobiła, biedny mały nie wstydziłby się przynajmniej swej matki.
— W gruncie rzeczy, ciotko Anielo, zapatrujesz się na tę instytucję z odrębnego punktu widzenia. I pocóż tu przybyła?
— Zdaje się, iż przybyła odwiedzić matkę, gdyż pytała dzieci, czy żyje jeszcze?
— Wszak wiesz, ciotko Anielo... rzekł ksiądz ze złośliwym uśmiechem, że matka Billot zapomniała się wyspowiadać.
— O!... podjęła ciotka Aniela, to przecie nie jej wina, biedna kobieta od trzech, czy czterech lat zupełnie, jak się zdaje, straciła głowę, lecz w czasie, gdy córka nie robiła jej tyle zmartwienia, była to kobieta bardzo pobożna, bojąca się Boga, a gdy przychodziła do kościoła, brała zawsze dwa krzesła, jedno do siedzenia, drugie pod nogi.
— A jej mąż?... spytał ksiądz z oczyma błyszczącemi od gniewu, obywatel Billot, zdobywca Bastylji, ile brał krzeseł?
— Ach!... odpowiedziała naiwnie ciotka Aniela, tego ja nie wiem, on nigdy nie przychodził do kościoła, lecz za to matka Billot...
— Dobrze, już dobrze... rzekł ksiądz, ten rachunek, załatwimy w dzień jej pogrzebu.
Poczem zrobił znak krzyża:
— Zmówcie ze mną modlitwę, moje siostry.

Stare panny powtórzyły znak krzyża i zmówiły pobożnie modlitwę z księdzem.

ROZDZIAŁ XXXIV.
MATKA I CÓRKA.

Przez ten czas Katarzyna śpieszyła do matki. Wyszedłszy z wąskiej ulicy, skręciła na lewo w ulicę Lormet, po której przebyciu poszła ścieżką przez pole do Pisseleu.
Wszystko było dziś bolesnem wspomnieniem dla Katarzyny, idącej tą drogą.
A najpierw, ten mały mostek, na którym Izydor ostatni raz ją pożegnał, gdzie padła zemdlona, dopóki nie znalazł jej Pitoux zimnej, zlodowaciałej.
Następnie bliżej folwarku stała wierzba wydrążona, w której Izydor chował swoje listy.
Dalej jeszcze, to małe okienko, przez które wchodził do niej Izydor i gdzie Billot celował do młodego człowieka, tylko fuzja dzierżawcy na szczęście chybiła.
Nakoniec wprost bramy folwarcznej ciągnęła się droga do Boursonnes, którą Katarzyna tak często przebiegała, którą znała tak dobrze i którą Izydor przybywał!...
Ileż to razy w nocy, oparta o swoje okienko, z oczami utkwionemi w drogę, czekała z bijącem sercem, a spostrzegłszy w cieniu kochanka, zawsze wiernego, zawsze punktualnego, czuła ustępujące ściśnienie piersi i ręce jej wyciągały się do niego.
Dziś on już umarł, lecz przynajmniej ręce jej przyciskały do piersi jego dziecię.
Cóż powiedzą ludzie o jej wstydzie, o jej niesławie?...
Czy tak piękne dziecko mogłoby kiedykolwiek wstydem lub niesławą okryć swoją matkę?...
To też szybko i bez obawy weszła do folwarku.
Wielki pies zaszczekał, gdy nadeszła, lecz nagle, poznawszy swoją panię, zbliżył się do niej na całą długość łańcucha, podniósł się na tylnych łapach i wydawał radosne krzyki.
Na ujadanie psa, jakiś człowiek wyszedł z domu.
— Panna Katarzyna!... wykrzyknął,.
— Ojciec Clouis!... zawołała równie zdziwiona Katarzyna.
— A!... jak dobrze, żeś przyszła, kochana panienko... rzekł stary, bardzoś tu potrzebna!...
— A cóż moja biedna matka?... spytała Katarzyna.
— Niestety!... ani lepiej, ani gorzej i prędzej gorzej, niż lepiej. Gaśnie poczciwa kobieta!...
— Gdzież jest?...
— W swoim pokoju.
— Sama?...
— O, nie!... nie pozwoliłbym na to. Do licha, niech się panienka nie gniewa, ale tu w panny nieobecność trochę się rządziłem, ten czas, który spędziłaś w mojej biednej chacie, trochę mnie zbliżył do was, zdawało mi się, że mi rodzina przybyła; kochałem was bardzo, ciebie i tego biednego pana Izydora!...
— Więc wiesz już?... rzekła Katarzyna, ocierając łzy.
— A, tak!... zabity, poległ za królowę, tak samo, jak pan Jerzy. Ale cóż, panna chcesz, toć ci zostawił to piękne dziecię, nieprawdaż?... Trzeba płakać po ojcu, a uśmiechać się do syna.
— Dziękuję ci, ojcze Clouis... rzekła Katarzyna, podając mu rękę; lecz gdzie moja matka?...
— Jest w swoim pokoju, jak ci powiedziałem, z panią Clement, która i ciebie pilnowała w chorobie.
— Czy ma jeszcze przytomność moja biedna matka?... spytała z obawą Katarzyna.
— Zdaje się czasem, że ma i to wtenczas, gdy wymówię twoje imię, panno Katarzyno. Używano tego sposobu i działał on do dnia onegdajszego, lecz od tej pory nie daje już oznak przytomności, nawet gdy mówię o tobie.
— Chodźmy, chodźmy, ojcze Clouis!.., rzekła Katarzyna.
— Wejdź, panienko... wyrzekł stary, otwierając drzwi od pokoju chorej.
Katarzyna zapuściła wzrok w głąb pokoju. Matka jej leżała w łóżku, osłoniętem firanką zieloną, wełnianą, oświeconem lampką o trzech płomykach, jakie dotąd jeszcze widzieć można po folwarkach, pilnowana, jak to już powiedział ojciec Clouis, przez panią Clement.
Ta, siedząc w fotelu, pogrążona była w drzemce, właściwej pilnującym chorych, w drzemce, która trzyma środek między snem a czuwaniem.
Biedna matka Billot, nie zdawała się zmienioną, tylko jej cera stała się białą, jak kość słoniowa.
Można było myśleć, że spała.
— Matko!... moja matko!... krzyknęła Katarzyna, rzucając się na łóżko.
Chora otworzyła oczy, zwróciła głowę do Katarzyny, odbłysk przytomności zaświecił w jej oczach, usta wyszeptały niezrozumiałe dźwięki, których niepodobna było powiązać, oderwane od całości myśli; ręka jej podniosła się, chcąc dopełnić dotknięciem brak wzroku i słuchu, lecz wysilenie to było nad siły, poruszenie ustało, oczy się zamknęły i ręka zaciężyła, jak martwa, na głowie Katarzyny, klęczącej przy łożu matki, która powróciła do zdrętwienia, z jakiego jak prąd galwaniczny, wyrwał ją głos córki.
Z dwóch tych letargów, ojca i matki, jak dwie błyskawice z przeciwnych dwóch horyzontów, wypłynęły dwa przeciwne sobie uczucia.
Ojciec Billot ocknął się z omdlenia, aby odepchnąć Katarzynę; matka Billot wyszła z odrętwienia, aby przyciągnąć córkę do siebie.
Przybycie Katarzyny wywołało wzburzenie w folwarku.
Billota, a nie córki, oczekiwano.
Katarzyna opowiedziała o wypadku Billota, że w Paryżu jest również tak samo bliskim śmierci, jak żona jego w Pisseleu.
Katarzyna weszła do swego panieńskiego pokoiku, którego wspomnienia wiele łez jej wycisnęły. Tu przeżyła piękne sny dziecięce, gwałtowną namiętność młodej dziewczyny i wracała z rozdarłem sercem wdowy!...
Od chwili swego powrotu, Katarzyna objęła w tym domu, tak potrzebującym uporządkowania, władzę, jaką jej niegdyś udzielił ojciec, z uszczerbkiem matki.
Ojciec Clouis, otrzymawszy wynagrodzenie i podziękowanie, odszedł do swej nory, jak nazywał kamienną chatę „Clouise“.
Nazajutrz doktór Raynal przybył na folwark.
Przychodził on tam co drugi dzień, tylko z obowiązku sumienia, bo nie miał już nadziei; wiedział dobrze, że nic pomóc nie może i że tego życia, które gasło, jak lampa, wypalająca resztę oliwy, żadne usiłowanie ludzkie nie ocali.
Ucieszył się bardzo, zobaczywszy Katarzynę.
Katarzyna przez ośm dni i nocy nie opuściła łóżka matki, chyba tylko, aby pójść do kolebki swego dziecka.
W nocy z ósmego dnia na dziewiąty, gdy młoda dziewczyna czuwała przy łożu kochanej, która podobna do łodzi niknącej i zagłębiającej się w morzu, tonęła powoli w wieczności, drzwi od pokoju chorej otworzyły się, i Pitoux stanął na progu.
Na jego widok Katarzyna zadrżała, sądziła, że ojciec jej umarł.
Lecz chociaż nie wesoła, twarz Ludwika Pitoux, nie miała przecież wyrazu, zwiastującego żałobną wiadomość.
W samej rzeczy Billot miał się coraz lepiej, od pięciu dni doktór ręczył za niego, a w dzień wyjazdu Ludwika, miał być przeniesiony do mieszkania doktora.
Od chwili wyjścia z niebezpieczeństwa Billota, Pitoux oświadczył, iż wraca niezwłocznie do Pisseleu.
Nie obawiał się teraz o dzierżawcę, lecz o Katarzynę.
Pitoux przewidywał, iż skoro się Billot dowie o stanie, w jakim się znajduje jego żona, jakkolwiek słaby, będzie chciał jechać natychmiast do Villers-Cotterets; a cóżby się stało, gdyby tam zastał córkę?
Doktór Gilbert nie ukrywał wcale przed Pitoux wrażenia, jakie sprawiło na rannym zbliżenie się biednej kobiety do łoża.
Było widocznem, iż w umyśle jego pozostał ślad tego widzenia, jak pozostaje w pamięci po przebudzeniu wspomnienie przykrego snu.
W miarę, jak rozum jego wracał, chory rzucał w koło siebie oczyma, w których niknęła obawa, a pobłyskiwała nienawiść.
Sądził zapewne, iż lada chwila ukaże się fatalne zjawisko.
Nie wyrzekł wprawdzie ani słowa, ani razu nie wspomniał imienia Katarzyny, lecz doktór Gilbert zbyt głębokim był badaczem, aby nie odgadł, nie wyczytał wszystkiego.
Skoro zatem Billot zaczął przychodzić do zdrowia, wysłał Anioła Pitoux na folwark; on powinien był przestrzec Katarzynę.
Pitoux miał na to dwa lub trzy dni czasu, gdyż doktór nie chciał przed tym terminem oznajmić choremu o smutnej nowinie, jaką przyniósł Pitoux.
Objawił Katarzynie swoje obawy, jakiemi był przejęty na myśl, gdyby ją Billot tu zastał, lecz Katarzyna oświadczyła, że gdyby ją ojciec chciał nawet zabić przy łożu umierającej, nie odejdzie, nie zamknąwszy powiek swej matce.
Pitoux głęboko jęknął na to oświadczenie, lecz nie mógł znaleźć słów, aby ją przekonać.
Pozostał więc, gotów w razie potrzeby, stanąć między ojcem i córką.
Dwa dni i dwie noce tak upłynęły, podczas których życia matki Billot ulatywało z każdym tchem.
W dziesięć dni chora już nie jadła, utrzymywano ją tylko, posilając od czasu do czasu łyżką buljonu.
Niktby nie myślał, iż można żyć tak małym posiłkiem, prawda, że to biedne ciało tak mało żyło!
Podczas nocy z dnia 10-go na 11-ty, w chwili, gdy już oddechu wcale dostrzec nie można było, chora zaczęła się ożywiać, ręce i usta się poruszyły, oczy otworzyły się szeroko.
— Moja matko! moja matko!... krzyknęła Katarzyna i rzuciła się do drzwi, aby przynieść dziecko.
Możnaby powiedzieć, że Katarzyna pociągała duszę matki za sobą; gdy wróciła z dzieckiem na ręku, znalazła matkę obróconą ku drzwiom.
Oczy chorej pozostały mocno otwarte i nieruchome.
Po chwili oczy te zajaśniały, usta wydały krzyk, ręce się wyciągnęły.
Katarzyna padła na kolana przy łóżku matki.
Naówczas zaszło coś nadzwyczanego. Matka Billot podniosła się na poduszce, wyciągnęła zwolna ręce nad głową Katarzyny i jej dziecka, poczem z wysileniem, podobnem temu, jakie musiał uczynić syn Krezusa:
— Błogosławię was, moje dzieci!... powiedziała.
I upadła na poduszki, a głos jej zamarł i wzrok zagasł.
Nie żyła.

Oczy pozostały otwarte, jakby biedna matka, nie napatrzywszy się dosyć za życia na swą córkę, chciała na nią patrzeć z poza grobu.

ROZDZIAŁ XXXV.
W KTÓRYM KSIĄDZ FORTIER SPEŁNIA WZGLĘDEM MATKI BILLOT POGRÓŻKĘ, JAKĄ UCZYNIŁ CIOTCE ANIELI.

Katarzyna zamknęła pobożnie oczy swej matce, najpierwej ręką, następnie ustami.
Pani Clement, która dawno przewidywała zbliżanie się ostatniej chwili, kupiła zawczasu dwie świece.
Gdy Katarzyna cała we łzach, poszła nakarmić i uśpić dziecko, pani Clement ustawiła w głowach zmarłej zapalone świece, złożyła jej ręce na piersiach, włożywszy w nie krzyżyk i postawiła na krześle czarkę, pełną wody święconej oraz gałązkę bukszpanu z ostatniej niedzieli palmowej.
Gdy Katarzyna wróciła, pozostawało jej tylko uklęknąć do modlitwy.
Pitoux ze swej strony zajął się innemi szczegółami pogrzebu; nie śmiejąc pójść do plebana Fortier, z którym, jak pamiętamy, był na stopie ceremonjalnej, poszedł do zakrystjana, by zamówić mszę żałobną, do tragarzy, aby ich uprzedzić, kiedy mają przyjść do przeniesienia trumny, do grabarza, by grób wykopał.
Poczem udał się do Haramontu zawiadomić swego porucznika, podporucznika i swych trzydziestu jeden gwardzistów narodowych, że pogrzeb pani Billot odbędzie się nazajutrz o jedenastej zrana.
Ponieważ matka Billot za życia nie pełniła żadnego obowiązku publicznego, ani też nie posiadała żadnego stopnia w gwardji narodowej, zawiadomienie Anioła Pitoux było zrobione przez grzeczność, jako zaproszenie na pogrzeb, nie zaś jako rozkaz urzędowy.
Lecz aż nadto dobrze wiedziano, ile Billot uczynił dla rewolucji, która zawróciła wszystkim głowy i rozgrzała serca, aż nadto wiedziano o niebezpieczeństwie, jakie groziło mu w tej jeszcze chwili z odniesionej rany, w obronie świętej sprawy, to też cała gwardja Haramontu przyrzekła dowódcy, że znajdować się będzie punkt o jedenastej nazajutrz w domu zmarłej.
Wieczorem Pitoux wrócił na folwark, i przy drzwiach spotkał stolarza, przynoszącego trumnę na ramieniu.
Pitoux posiadał wszystkie odcienia delikatności serca, tak rzadkie u chłopów, a nawet u ludzi wyższej sfery, kazał trumnę i stolarza ukryć w stajni, ażeby oszczędzić Katarzynie smutnego widoku pogrzebowej skrzyni i strasznego odgłosu młotka. Wszedł sam do pokoju.
Katarzyna modliła się u nóg swej matki; trup staraniem pobożnych kobiet był umyty i owinięty całunem.
Pitoux zdał sprawę Katarzynie z upłynionego dnia i zachęcał, aby wyszła na świeże powietrze.
Lecz Katarzyna odmówiła mu, chcąc spełnić obowiązek swój do końca.
— To zaszkodzi małemu Izydorowi... rzekł Pitoux.
— Wynieś go zatem sam na powietrze.
Pitoux wyszedł, lecz za chwilę powrócił.
— Nie chce wyjść ze mną, płacze!
I w istocie, przez otwarte drzwi, Katarzyna usłyszała płacz dziecka.
Pocałowała w czoło umarłą, której kształty, a nawet i rysy można było rozpoznać przez płótno, i przejęta uczuciami córki i matki, poszła do dziecka.
Wzięła płaczącego Izydora na ręce i wyszła za Aniołem Pitoux z folwarku.
Stolarz z trumną wszedł do mieszkania.
Pitoux chciał oddalić Katarzynę choć na pół godziny.
Jakby przypadkiem poprowadził ją drogą do Boursonnes.
Ta droga tak była pełną wspomnień dla biednej dziewczyny, iż przeszła pół mili, nie wyrzekłszy słowa, przysłuchując się tylko nielicznym głosom swego serca i odpowiadając im równie cicho, jak one mówiły.
Gdy Pitoux osądził, że w domu już wszystko skończono:
— Panno Katarzyno... rzekł, możebyśmy wrócili?
Katarzyna wyszła z zamyślenia, jak ze snu.
— O! tak, wracajmy, jesteś tak dobrym, mój kochany Pitoux.
I zwróciła się do Pisseleu!
Gdy przyszli, pani Clement dała znak Aniołowi Pitoux, że przygotowania do pogrzebu skończone.
Katarzyna weszła do swego pokoju, aby położyć dziecko, i chciała powrócić do zmarłej swej matki.
Lecz w progu spotkała Pitoux, który rzekł:
— Napróżno, panno Katarzyno, wszystko już skończone.
— Jakto wszystko skończone?
— Tak... w naszej nieobecności...
Pitoux zawahał się.
— A więc dlatego tak nalegałeś, abym wyszła... rozumiem, dobry Pitoux!
I Pitoux w nagrodę otrzymał spojrzenie wdzięczności.
— Jeszcze tylko jednę modlitwę... dodała młoda dziewczyna, a zaraz powrócę.
Katarzyna poszła do pokoju matki.
Pitoux szedł za nią na palcach i stanął w progu.
Trumna stała w pośrodku pokoju na dwóch krzesłach.
Na ten widok Katarzyna zadrżała i nowe łzy puściły się z jej oczu.
Uklękła i przycisnęła do trumny czoło zbladłe od smutku i utrudzenia.
Na bolesnej drodze, która prowadzi zmarłego z łoża, gdzie zakończył życie, do grobu, jego wiekuistego mieszkania, pozostali przy życiu potrącają co chwila o jakiś szczegół, zdający się być przeznaczonym na to, aby wycisnąć z ich zbolałych serc łzę ostatnią.
— Modlitwa trwała długo, Katarzyna nie mogła się oderwać od trumny; pojmowała dobrze biedna dziewczyna, iż od śmierci Izydora dwoje tylko przyjaciół pozostało jej na ziemi: matka i Pitoux,.
Matka pobłogosławiła ją; pożegnała; dziś jest jeszcze w trumnie, jutro będzie już w grobie!
Jeden Pitoux jej pozostał!
Niepodobna jej rozstać się bez boleści ze swym przedostatnim przyjacielem, tem więcej, gdy nim jest matka!
Pitoux czuł, iż powinien przyjść Katarzynie z pomocą; wszedł więc, a widząc słowa swoje daremnemi, spróbował ją podnieść.
— Jeszcze jednę, jedne tylko modlitwę, panie Pitoux!... wyrzekła.
— Zachorujesz, panna Katarzyno... rzekł Pitoux.
— To cóż?... spytała Katarzyna.
— Pójdę zatem po mamkę dla Izydorka.
— A! to prawda, to prawda, Pitoux... zawołała młoda dziewczyna.. jakże dobrym jesteś, Pitoux! jakże cię kocham!
Pitoux zachwiał się, i tylko co nie upadł wznak.
Odszedł, cofając się, i oparł o ścianę, a łzy ciche, prawie radosne, spłynęły mu po twarzy.
Czy Katarzyna nie powiedziała mu, że go kocha?
Pitoux nie łudził się, co do znaczenia jej uczucia dla siebie, lecz jakbądź go kochała, aby go tylko kochała, było to już wiele dla niego.
Skończywszy modlitwę, Katarzyna, jak to przyrzekła Aniołowi Pitoux, wstała i wolnym krokiem zbliżywszy się do młodzieńca, wsparła głowę na jego ramieniu.
Pitoux objął ją ręką, aby wyprowadzić z pokoju; nie opierała się, lecz z progu jeszcze odwróciła głowę, a spoglądając łzawem okiem na trumnę smutnie oświetloną dwiema świecami:
— Żegnaj mi matko! żegnaj po raz ostatni!... zawołała.
I wyszła.
Gdy Katarzyna chciała wejść do swego pokoju, Pitoux wstrzymał ją na progu.
— Czego chcesz?... spytała.
— Czy nie uważasz, panno Katarzyno... rzekł, jąkając się Pitoux, że już czas, abyś opuściła folwark?
— Nie opuszczę folwarku, aż go opuści moja matka... rzekła stanowczym tonem.
Pitoux zrozumiał, że jej postanowienie jest niezłomne.
— A gdy opuścisz folwark, wiesz, że o milę stąd, dwa są miejsca, gdzie będziesz serdecznie przyjętą: w chacie ojca Clouis i w małym domku Anioła Pitoux.
— Dziękuję ci Pitoux... odrzekła Katarzyna, skinieniem głowy objawiając, że przyjmuje chętnie wskazane schronienie.
O Ludwika nie troszczyła się, gdyż była pewna, że on znajdzie zawsze kącik dla siebie.
Nazajutrz rano, od godziny dziesiątej, przyjaciele, zaproszeni na ceremonję pogrzebową, zaczęli się zbierać.
Wszyscy dzierżawcy z Boursonnes, Noue, Ivors, Coyolis, Largany, Haramont i Vivieres przybyli.
O w pół do jedenastej gwardja narodowa z Haramont, przy odgłosie bębna, z rozpuszczoną chorągwią przybyła w pełnym komplecie.
Katarzyna w grubej żałobie, ze swem dzieckiem, równie w żałobę przybranem, przyjmowała przybywających, i można powiedzieć, iż każdy miał poczucie szacunku dla tej matki i dziecka, okrytych podwójną żałobą.
O jedenastej, przeszło trzysta osób było zebranych na folwarku.
Brakowało tylko księdza, sług kościelnych i tragarzy.
Czekano kwadrans.
Nikt nie nadchodził.
Pitoux wszedł na najwyższą górę folwarku.
Z okna widać było dwa kilometry równiny, ciągnącej się z Villes-Cotterets do małej wioseczki Pisseleu.
Lecz dobre oczy Pitoux nic nie dostrzegły na drodze.
Zszedł i udzielił panu de Longpre nietylko swoich spostrzeżeń, lecz i swoich domysłów.
Spostrzeżeniem było, iż nikt nie przybywał, domysłem, że nikt prawdopodobnie nie przybędzie.
Pitoux znał księdza Fortier i odgadł wszystko. Ksiądz Fortier pod pretekstem zaniedbanej spowiedzi ze strony zmarłej, odmówił jej pogrzebu.
Te uwagi udzielone przez Pitoux panu de Longpre, a przez tego ostatniego obecnym, zrobiły bolesne wrażenie.
Spojrzano po sobie w milczeniu, i głos jakiś zawołał:
— Jeżeli ksiądz Fortier nie chce odprawić mszy, to się bez niej obejdziemy.
Był to głos Dezyderyusza Maniquet.
Dezyderjusz Maniquet był znany ze swych przekonań anty-religijnych.
Nastała chwila milczenia.
Zgromadzenie zdawało się przerażone tą myślą.
A jednak, znajdowano się w czasie największego rozwoju filozofji Woltera i Roussa.
— Panowie... rzekł mer, idźmy do Villers-Cotterets, tam się wszystko wyjaśni.
— Do Villers-Cotterets!... zawołano jednogłośnie.
Pittoux dał znak czterem swoim ludziom; podłożono lufy fuzji pod trumnę i uniesiono zmarłą.
Niesiono trumnę około Katarzyny z dzieckiem klęczącej na progu.
Gdy ją niesiono, Katarzyna ucałowała próg domu, do którego nie miała nadziei powrócić więcej, a wstając, rzekła do Pitoux:
— Znajdziesz mnie w chacie ojca Clouis.

I przez podwórze i ogrody folwarku, oddaliła się szybko.

ROZDZIAŁ XXXVI.
W KTÓRYM KSIĄDZ FORTIER WIDZI, IŻ NIE TAK ŁATWO, JAK SIĘ ZDAJE, DOTRZYMAĆ DANEGO SŁOWA.

Kondukt postępował zwolna, ciągnąc się długą linją po drodze, gdy nagle ci, którzy zamykali pochód, usłyszeli za sobą wołanie.
Odwrócili się.
Jakiś jeździec zbliżał się spiesznie od strony Ivors, to jest od strony Paryża.
Część jego twarzy była owiązana czarnemi przepaskami; trzymał kapelusz w ręku, dając znaki aby się zatrzymano.
Pitoux obejrzał się wraz z innymi.
— Patrzcie... rzekł, to pan Billot! Nie chciałbym być w skórze księdza Fortier.
Na imię Billota wszyscy się zatrzymali.
Jeździec leciał galopem, i w miarę, jak się zbliżał, poznali go wszyscy.
Billot zrównawszy się z orszakiem, zeskoczywszy z konia, i rzekłszy tak donośnym głosem, że wszyscy zrozumieli:
„Witam was, i dziękuję wam obywatele!“ zajął za trumną miejsce Anioła Pitoux, który w jego nieobecności prowadził orszak.
Wszyscy z ciekawością spoglądali na Billota.
Schudł trochę i pobladł bardzo.
Część czoła i lewe oko były jeszcze mocno zasinione.
Zaciśnięte zęby i zmarszczona brew, wskazywały gniew Wewnętrzny, czekający tylko chwili, aby wybuchnąć.
— Czy wiesz pan co zaszło?... spytał Pitoux.
— Wiem o wszystkiem... odpowiedział Billot.
Gdy doktór Gilbert oznajmił Billotowi o ciężkiej chorobie jego żony, ten bez zwłoki, wziąwszy kabrjolet pocztowy, pośpieszył do domu, i przybył właśnie, gdy kondukt wychodził z wioski.
Pani Clement w kilku słowach opowiedziała mu, co się stało, Billot dosiadł konia, a spostrzegłszy orszak zdala, zatrzymał go wołaniem.
On teraz ze zmarszczoną brwią, z groźnym wyrazem twarzy i skrzyżowanemi na piersiach rękami, prowadził pochód pogrzebowy.
Przy wejściu do Villers-Cotterets oczekujące grupy ludzi przyłączyły się do nich.
W miarę, jak kondukt posuwał się ulicami, mężczyźni, kobiety i dzieci wychodził z domów i przyłączali się do orszaku.
Gdy orszak doszedł do miejsca, liczył z górą pięćset ludzi.
Zbliżono się do kościoła, który, jak to przepowiedział Pitoux, był zamknięty.
Zatrzymano się przed jego drzwiami.
Billot z bladego zrobił się siny, wyraz jego twarzy stawał się coraz groźniejszym.
Kościół dotykał do merostwa. Organista, który był zarazem odźwiernym merostwa, i który tem samem zależnym był i od mera i od proboszcza, został przywołanym przez pana de Longpre.
Ksiądz Fortier zabronił służbie kościelnej wszelkiej posługi przy pogrzebie.
Mer spytał o klucze od kościoła.
Klucze były u zakrystjana.
— Idź po klucze.. rzekł Billot do Anioła Pitoux.
Pitoux wyciągnął długie nogi, i w pięć minut był z powrotem.
Ksiądz Fortier zabrał klucze do siebie, aby być pewnym, że kościół nie zostanie otwartym.
— Trzeba pójść do proboszcza po klucze... rzekł Dezyderjusz Maniquet.
— Tak, tak, idźmy po klucze... zawołało ze dwieście głosów.
— To będzie za długo trwało... powiedział Billot, gdy śmierć uderza we drzwi, nie ma zwyczaju czekać.
I spojrzał wokoło siebie: wprost kościoła budowano dom.
Cieśle obrabiali belki.
Billot podszedł do nich i wskazał im, że potrzebuje belki, którą obrabiali.
Cieśle odsunęli się na bok.
Belka była oparta o tarcice.
Billot objął belkę w połowie jej długości, i poniósł. Lecz zawiele liczył na siły, które jeszcze nie powróciły. Pod tym olbrzymim ciężarem kolos ten zachwiał się i zdawało się, że upadnie.
Lecz było to tylko jedno mgnienie oka; Billot odzyskał równowagę, uśmiechając się strasznym uśmiechem, poczem zbliżył się z belką pod pachą i szedł krokiem wolnym, lecz pewnym.
Możnaby powiedzieć, iż trzymał starożytny taran, którym Aleksandry, Annibale i Cezary mury rozbijali.
Stanął pod drzwiami i puścił w ruch machinę.
Drzwi były dębowe, zawiasy, rygle i zamki żelazne.
Za trzeciem uderzeniem zamki puściły, i drzwi stanęły otworem, Billot rzucił belkę, którą czterech ludzi z trudnością odniosło na miejsce.
— Teraz, panie merze... rzekł Billot, każ postawić w pośrodku chóru trumnę biednej mej żony, która nie zrobiła nikomu nic złego, a ty, Pitoux, zajmij się sprowadzeniem sług kościelnych, szwajcara, śpiewaków i dzieci śpiewających w chórze, księdza ja sam biorę na siebie.
Mer wprowadził orszak z trumną do kościoła, Pitoux poszedł po służbę i śpiewaków, wziąwszy z sobą swego oficera Dezyderjusza Maniquet i czterech ludzi na wypadek oporu.
Billot poszedł do mieszkania księdza Fortier.
Kilku ludzi chciało iść za nim.
— Zostańcie, ja sam pójdę... wyrzekł, może być, iż to, co uczynię, będzie czemś ważnem, niech więc każdy sam za swoje odpowiada czyny.
Po raz drugi w przeciągu roku, dzierżawca rewolucjonista spotykał się z księdzem rojalistą.
Pamiętamy, co zaszło za pierwszym razem, może i teraz zajdzie scena podobna.
Widząc go, idącego spiesznym krokiem do mieszkania księdza, każdy zatrzymał się nieruchomo na progu swego domu, i przeprowadza go oczyma.
Brama probostwa była równie jak drzwi kościelne zamknięta.
Billot obejrzał się, czy niema gdzie budynku, aby mógł znów znaleźć belkę. Stał tylko, obok bramy spory słupek kamienny, obluzowany w swej osadzie przez swawolne dzieci.
Wieśniak zbliżył się do słupa, wstrząsnął nim gwałtownie, i wyrwał z pośrodka kamieni, któremi był umocowany.
Potem podniósłszy go nad głową, jak nowy Ajaks lub Dyomed, odsunął się na trzy kroki i rzucił granitowym blokiem z taką siłą, jakby wyrzuciła wielka machina jaka.
Drzwi roztrzaskały się w kawałki.
W czasie, gdy Billot otwierał sobie w ten sposób drogę, okno na górze roztwarło się i ksiądz Fortier ukazał się w niem, wołając z całych sił swych parafjan na pomoc.
Lecz głos ten pozostał bez wpływu na jego trzodę, która postanowiła pozostawić wilka i pasterza własnym ich siłom.
Billot potrzebował jeszcze trochę czasu dla rozbicia kilku innych drzwi, oddzielających go od księdza.
Ta czynność zajęła mu dziesięć minut.
Po krzykach coraz gwałtowniejszych i gestach coraz wyrazistszych księdza Fortiera, domyślano się, iż niebezpieczeństwo nadchodzi.
Prawie jednocześnie ujrzano w oknie bladą twarz Billota, a następnie rękę, wyciągającą się i opadającą na ramię księdza.
Ksiądz uczepił się ramy od okna; był on także nadzwyczajnej siły, która nawet poszła w przysłowie, i trzeba było Herkulesa chyba samego, aby go mógł pokonać.
Billot objął go ręką w pasie; osadził się mocno na nogach, i z siłą zdolną wyrwać dąb z korzeniem, oderwał księdza Fortier od ramy okna, która złamała się w jego ręku.
Wieśniak i ksiądz zniknęli w głębi pokoju, i słyszano tylko niknące w dali krzyki księdza, podobne do ryku byka, gdy go lew afrykański ciągnie do swej jamy.
Przez ten czas Pitoux zgromadził drżących ze strachu śpiewaków, dzieci od chóru, sługi kościelne i szwajcara.
Wszystko to idąc za przykładem organisty, z całym pośpiechem nałożyło na siebie komeżki i kapy, następnie pozapalało świece, przygotowując co tylko do mszy żałobnej było potrzebne.
Gdy się to działo, ujrzano wychodzącego furtką od placu Billota. Ciągnął on za sobą księdza tak silnie, iż mimo jego oporu, zdawało się, że szedł sam.
To nie był już człowiek, była to potęga natury, coś jak potok lub góra lodu, nic ludzkiego nie byłoby w stanie mu się oprzeć, żywioł tylko mógł się z nim mierzyć.
Biedny proboszcz o sto kroków od kościoła przestał mu się opierać.
Był zwyciężony.
Wszyscy się usuwali, żeby zrobić miejsce tym dwom ludziom.
Ksiądz z przerażeniem ujrzał drzwi kościoła jak szybę strzaskane, a widząc tych wszystkich, którym zabronił wszelkiej usługi w pogrzebie, jak stali w pogotowiu ze wszystkiemi potrzebnemi przyrządami potrząsnął głową, jakby uznając, że coś potężnego, niezwalczonego zaciężyło nad nim.
Wszedł do zakrystji i w chwilę potem ukazał się w ubraniu celebrującego i z Najświętszym Sakramentem w ręku.
Lecz, gdy wstąpiwszy na stopnie, postawił na ołtarzu cymborjum, a zwróciwszy się do ludu chciał wyrzec pierwsze słowa nabożeństwa, Billot wyciągnął rękę i zawołał:
— Dość tego, zły sługo Boży!... pragnąłem tylko złamać twój upór i na tem koniec; chcę, aby wiedziano, że taka święta kobieta, jaką była moja żona, może się obejść bez modlitw księdza fanatyka pełnego nienawiści, jakim ty jesteś!
A gdy po tych słowach powstał wielki rozruch między zebranemi:
— Jeżeli w tem, co czynię, jest świętokradztwo, niech ono spadnie na moją głowę! zawołał.
I, zwracając się do ogromnego orszaku, który zapełnił nietylko kościół, lecz cały plac przed merostwem:
— Obywatele!... wyrzekł, a teraz na cmentarz!....
Wszystkie głosy odpowiedziały: „na cmentarz!...“
Czterej niosący trumnę, podłożyli znów pod nią lufy swych fuzyj, unieśli ciało, i poszli dalej bez księdza, bez śpiewów religijnych, słowem, bez tych wszystkich ceremonij pogrzebowych, któremi religja ma zwyczaj otaczać boleść ludzi; poszli z Billotem na czele orszaku złożonego z sześciuset ludzi ku cmentarzowi, położonemu, jak to pamiętamy, na końcu uliczki Pleux, o dwadzieścia pięć kroków od mieszkania ciotki Anieli.
Drzwi od cmentarza były również jak kościół i plebanja zamknięte.
Dziwna rzecz!... przed tą słabą zaporą Billot się zatrzymał.
Śmierć nakazywała poszanowanie dla zmarłych.
Na znak Billota, Pitoux pobiegł do grabarza.
W pięć minut Pitoux przyniósł nietylko klucz, lecz i dwie łopaty także.
Ksiądz Fortier wyłączył biedną zmarłą tak z kościoła jak i z ziemi poświęconej, grabarze otrzymali rozkaz, aby nie kopali grobu.
Na ten ostatni objaw nienawiści księdza do dzierżawcy, coś podobnego do pogróżki przebiegło po obecnych. Gdyby w sercu Billota znajdowała się część choć tej żółci, jaka się znajduje w sercach bigotów, czemu zdawał się dziwić Boileau, to potrzebował on tylko słówko rzec, a ksiądz Fortier miałby nareszcie zadowolenie męczeństwa, które tak głośnym krzykiem przywoływał w dniu odprawienia mszy świętej na ołtarzu ojczyzny.
Lecz gniew Billota był gniewem ludu i lwa. Rozrywał, miażdżył, druzgotał w przechodzie, nigdy jednak nie wracał do tego, co raz zrobił.
Podziękował skinieniem Aniołowi Pitoux, wziął od niego klucze i otworzywszy drzwi od cmentarza, przepuścił trumnę i poszedł za nią wraz z orszakiem, który się stał jeszcze liczniejszym.
Tylko rojaliści i dewoci pozostali w domu.
Naturalnie, ciotka Anielo, jako należąca do tych ostatnich, zamknęła z trwogą drzwi swoje, krzycząc na obrzydliwość występku i przywołując pioruny z nieba na głowę swego siostrzeńca.
Wszyscy natomiast, co mieli dobre serce, zdrowy rozum, miłość rodziny, wszyscy ci oburzali się na nienawiść pod osłoną miłosierdzia, na zemstę pod pozorem łaskawości. Trzy części miasta zebrane tam, protestowały nie przeciw Bogu, nie przeciw religji, lecz przeciw księdzu i jego fanatyzmowi.
Zbliżywszy się do miejsca, które grabarze, nim ich odwołano, na grób oznaczyli, Billot wyciągnął rękę do Anioła Pitoux, a ten podał jedną łopatę.
I natychmiast obaj, z odkrytemi głowami, wśród obywateli, mających jak i oni również odkryte głowy, pod palącemi promieniami lipcowego słońca, zaczęli kopać grób dla nieszczęśliwej istoty, która pobożna i pokorna byłaby bardzo zdziwioną, gdyby jej powiedziano za życia, jakiego skandalu po śmierci stanie się przyczyną.
Kopanie trwało godzinę bez przerwy, przez ten czas przyniesiono sznury.
Billot sam z Aniołem Pitoux spuścili trumnę do grobu.
Ci dwaj ludzie z taką prostotą i naturalnością wykonywali ten ostatni obowiązek, że nikt z obecnych nie śmiał pośpieszyć im z pomocą.
Uważanoby za świętokractwo przeszkadzać im.
Gdy pierwsza garść ziemi spadła na trumnę, Billot zakrył oczy ręką, a Pitoux rękawem.
Poczem śpiesznie zasypali mogiłę.
Skończywszy, Billot odrzucił zdala łopatę i wyciągając ręce do Pitoux, który padł na jego piersi:
— Bóg mi świadkiem!... zawołał, że w tobie przyciskam do piersi wszystkie cnoty tej ziemi: miłość, poświęcenie, wyrzeczenie się siebie, braterstwo, i że poświęcę moje życie dla triumfu tych cnót!...
Poczem wyciągając ręce nad grobem:
— Bóg mi również świadkiem, że zaprzysięgam wieczną wojnę królowi, który kazał mnie zamordować; szlachcie, która zniesławiła moją córkę; księżom, którzy odmówili pogrzebu mojej żonie!...
I zwracając się do ludzi otaczających go i okazujących sympatję dla tego potrójnego zaklęcia:
— Bracia!... zawołał, nowe Zgromadzenie ma być zwołane w miejsce tych zdrajców, którzy w tej chwili zasiadają u Feuillantów. Wybierzcie mnie na przedstawiciela w tem Zgromadzeniu, a zobaczycie, że umiem dotrzymać przysięgi!...
Okrzyk ogólnego przyzwolenia odpowiedział na propozycję Billota i w tejże chwili na grobie jego żony, strasznym ołtarzu, godnym tej okropnej przysięgi, jaką na nim wykonał, kandydatura Billota do Zgromadzenia prawodawczego została ustanowioną.
Poczem Billot podziękował swym ziomkom za udział przyjęty w jego przyjaźni i nienawiści. Mieszczanin, czy wieśniak, każdy odszedł do domu, unosząc w swem sercu ducha wojowniczej propagandy.


ROZDZIAŁ I.
BILLOT DEPUTOWANYM.

Wypadki, któreśmy przed chwilą opowiedzieli, wywarły głębokie wrażenie nietylko na mieszkańcach Villers-Cotterts, ale i na dzierżawcach wiosek okolicznych.
Dzierżawcy stanowią wielką przewagę w sprawie wyborów. Każdy z nich zajmuje dziennie od dziesięciu do trzydziestu wyrobników i chociaż kreski dzieliły się w owej epoce na dwa stopnie, wybory zależały stanowczo od tak zwanych „wieśniaków“.
Każdy z tych ludzi opuszczając Billota, przy podawaniu mu ręki, wymawiał dwa tylko słowa: „Bądź spokojny“.
I Billot wrócił na folwark rzeczywiście spokojny, gdyż pierwszy raz zdarzała mu się sposobność odpłacenia się szlachcie i królowi za złe, jakiego od nich doświadczył.
Czuł, lecz nie rozumiał, a jego chęć zemsty była tak ślepą, jak ciosy, które odebrał.
Powrócił na folwark, nie mówiąc ani słowa o Katarzynie. Nikt nie mógł się domyśleć, czy wiedział co o jej chwilowem zjawieniu się na folwarku.
W żadnej okoliczności, od roku nie wymówił jej imienia, zdawało się, że córka nie istnieje już dla niego.
Nie tak się działo z Pitoux, tem złotem sercem. Żałował on z głębi serca, że Katarzyna nie mogła go kochać, lecz widząc Izydora, porównywając się z wytwornym młodzianem, zrozumiał wybór Katarzyny.
Zazdrościł Izydorowi, lecz nie miał żalu do Katarzyny; przeciwnie nawet, kochał ją zawsze równie głęboko i bezinteresownie.
Byłoby kłamstwem utrzymywać, iż to uczucie nie było bolesnem, lecz i cierpienia, które ściskały serce Pitoux za każdym nowym dowodem miłości okazywanej przez Katarzynę kochankowi, oznaczały tylko niewyczerpaną dobroć jego serca.
Po śmierci Izydora zabitego w Varennes, Pitoux uczuł dla Katarzyny głęboką litość i oddając sprawiedliwość młodemu człowiekowi, wprost przeciwnie niż Billot pamiętał tylko co było dobrem, szlachetnem i pięknem w tym, który bez żadnej wątpliwości, był jego rywalem.
Z tego wynikło to, cośmy widzieli, iż nietylko pokochał więcej jeszcze Katarzynę smutną i okrytą żałobą, niż ją kochał wesołą i zalotną, ale jeszcze, co zdaje się być nieprawdopodobnem, kochał na równi z nią i małego sierotkę.
Nikt się zatem nie będzie dziwił, że pożegnawszy Billota, zamiast powrócić na folwark, zwrócił się do Haramontu.
Mieszkańcy folwarku zresztą tak byli przyzwyczajeni do jego niespodziewanych odjazdów i powrotów, iż mimo wysokiego stanowiska, jakie zajmował we wsi, jako kapitan, nikt się o jego osobę nie troszczył. Gdy go nie było, mówiono z cicha:
— Generał Lafayette wezwał Pitoux do siebie.
I na tem się kończyło.
Gdy Pitoux powrócił, rozpytywano go o nowiny ze stolicy. a ponieważ dzięki Gilbertowi miał zawsze świeże i dokładne, i że widziano, jak w kilka dni sprawdzały się jego przepowiednie, nie przestawano pokładać w nim nieograniczonego zaufania.
Gilbert również ocenił należycie dobroć i poświęcenie Anioła Pitoux i był pewnym, że w chwili stanowczej, może mu powierzyć życie swoje, Sebastjana, skarb, nakoniec wszelkie polecenia, które można z całem zaufaniem powierzyć rozsądkowi i sile. Ile razy Pitoux szedł do Paryża, Gilbert w sposób, jak można najdelikatniejszy, zapytywał go, czy nie potrzebuje pieniędzy, a na to Pitoux zwykle odpowiadał: „Nie, panie Gilbert“, co jednak nie przeszkadzało, że pan Gilbert dawał mu kilka luidorów, które Pitoux chował do kieszeni.
Kilka luidorów, wraz z jego prywatnemi dochodami i dziesięciną, jaką odbierał w naturze z lasów księcia Orleańskiego, stanowiły fortunę i nim Pitoux miał czas wydać ostatniego ludwika podana do uścisku dłoń Gilberta odradzała w jego kieszeni źródła Paktolu.
Nikt się zatem nie będzie dziwił, znając stosunki Anioła Pitoux, Katarzyny i Izydora, iż tenże opuścił spiesznie Bilota, aby się dowiedzieć, co się stało z matką i jej dzieckiem.
Droga wiodąca do Haramontu przechodziła przez Clouise.. O sto kroków od szałasu spotkał ojca Clouis, który powracał z zającem w torbie.
W dwóch słowach ojciec Clouis zawiadomił Anioła Pitoux, iż Katarzyna prosiła go znowu o dawne schronienie, że biedna zanosiła się od płaczu, wchodząc do pokoju, gdzie została matką i gdzie Izydor dał jej tyle dowodów swojej miłości.
Lecz wszystkie te smutki nie były bez pewnego uroku. Ktokolwiek doświadczył wielkiej boleści, wie dobrze iż najcięższą chwilą jest ta, gdy wyschłe łzy płynąć przestają; słodkie uspokojenie wraca, gdy znów obficie wytrysną.
To też gdy Pitoux ukazał się na progu chaty, znalazł Katarzynę siedzącą na łóżku ze łzami w oczach i dzieckiem na ręku.
Zobaczywszy Ludwika Pitoux, położyła dziecko na kolanach a ręce i czoło podała młodemu człowiekowi. Pitoux z radością uścisnął ręce i ucałował czoło, a dziecko znajdowało się przez chwilę osłonięte tarczą, jaką nad niem tworzyły ściskające się ręce i usta Ludwika, złożone na czole matki.
Potem padając na kolana i całując drobne rączki dziecka:
— Ach! panno Katarzyno... zawołał, bądź spokojną, jestem bogatym i Izydorkowi na niczem zbywać nie będzie.
Pitoux miał 15 luidorów, nazywał to bogactwem. Katarzyna, będąc sama pełną dobroci, oceniała wszystko, co było dobrem.
— Dziękuję ci, panie Pitoux... rzekła, wierzę i jestem szczęśliwą, iż ci wierzyć mogę, gdyż jesteś moim jedynym przyjacielem i gdybyś mię opuścił, bylibyśmy sami na świecie, ale ty nas nigdy nie opuścisz, nieprawdaż?
— O panno Katarzyno!... zawołał Pitoux, łkając, nie mów mi takich rzeczy, bo inaczej na śmierć się zapłaczę.
— Przebacz mi... rzekła Katarzyna, zbłądziłam.
— Nie... rzekł Pitoux, to moja wina, to ja jestem głupcem, że tak płaczę.
— Panie Pitoux... powiedziała Katarzyna, podaj mi rękę, przejdziemy się trochę pod temi wielkiemi drzewami, potrzebuję powietrza.
— I ja również... rzekł Pitoux, gdyż czuję, że się duszę.
Co się tyczy dziecka, to nie potrzebowało ono świeżego powietrza, nasyciło się dostatecznie u łona matki i czuło jedynie potrzebę snu.
Katarzyna położyła je na łóżku i podała rękę Ludwikowi.
W pięć minut później byli już pod wielkiemi drzewami lasu, tą wspaniałą świątynią, wzniesioną ręką Przedwiecznego.
Mimowolnie przechadzka ta, podczas której Katarzyna opierała się na ręku Ludwika Pitoux, przypomniała mu chwilę, gdy pół trzecia roku temu, w dzień Zielonych Świątek, wprowadził ją na bal, gdzie z wielką dla niego boleścią, z Izydorem tylko tańczyła!
Ileż wypadków nagromadziło się przez te półtrzecia roku! Nie równając się w filozofji z Wolterem, ani też z Rousseau, Pitoux zrozumiał jednak, że on i Katarzyna, były to tylko atomy, unoszone prądem ogólnym.
Lecz te atomy, jakkolwiek nieznaczne, miały niemniejszy udział, jak wielcy panowie, jak książęta, jak król i królowa w radości i boleści. Ten sam pocisk, co ręką przeznaczenia druzgoce korony i w pył trony obraca, zmiażdżył i rozwiał szczęście Katarzyny, tak samo, jak gdyby siedziała ona na tronie i nosiła koronę.
Otóż i cała zmiana, jaką rewolucja po latach dwóch i pół przyniosła Ludwikowi, który ją tak silnie popierał, sam nie wiedząc dlaczego.
Wówczas Pitoux był biednym, małym wieśniakiem, wypędzonym przez ciotkę Anielę, przyjętym przez Biliota, bronionym przez Katarzynę i oddanym Izydorowi.
Dziś Pitoux jest potężny; ma szpadę u boku, szlify na ramionach; nazywają go kapitanem; Izydor został zabity, ale on, Pitoux, opiekując się Katarzyną i dzieckiem.
Odpowiedź, jaką dał Danton, gdy go zapytano; „W jakim celu robisz rewolucję?“: „Aby wydobyć na wierzch to, co było pod spodem, a umieścić na spodzie to, co było na wierzchu!“ da się zupełnie zastosować do Pitoux.
Lecz, jak to powiedzieliśmy, chociaż wszystkie te myśli przechodziły mu przez głowę, dobry, skromny Pitoux, nie korzystał z nich jednak, przeciwnie, na klęczkach prosił Katarzynę, aby mu pozwoliła opiekować się sobą i dzieckiem.
Katarzyna ze swej strony, jak wszystkie serca cierpiące, lepiej nauczyła się oceniać przyjaciela w dniach smutku, niż radości. Pitoux, który w jej szczęśliwych czasach był tylko dla niej dzielnym chłopcem i niczem więcej, stał się nateraz istotą świętą, jaką był rzeczywiście, to jest człowiekiem wysokiej dobroci, prawości i poświęcenia.
Stąd wynikło, iż będąc nieszczęśliwą i potrzebując przyjaciela, pojęła, że Pitoux właśnie był tym przyjacielem, a przyjmowany przez Katarzynę z otwartemi rękami i z uśmiechem na ustach, zaczął prowadzić życie, o jakiem nigdy nie marzył, nawet w swoich snach o raju.
W czasie tego, Billot, zawsze milczący, gdy się coś córki tyczyło, kończył żniwa i miał nadzieję, że zostanie w Izbie prawodawczej deputowanym.
Jeden tylko człowiek mógł w tym względzie górę wziąć nad nim, gdyby ten człowiek żywił też same, co i on pragnienia; ale całkowicie oddany swej miłości i szczęściu, hrabia de Charny, zamknięty z Andreą w swym zamku w Boursonnes, używał słodyczy niespodziewanej pomyślności. Hrabia Charny, zapomniawszy o świecie, sądził, że i świat zapomniał o nim i ani myślał wchodzić w drogę Billotowi.
Nic zatem nie sprzeciwiło się w Villers-Cotterets wyborowi Billota i został wybranym ogromną większością głosów.
Zaraz też zajął się zgromadzeniem jak największej ilości pieniędzy. Rok był dobry; oddawszy część, należną dzieciom, zachował swoją, schował potrzebną ilość zboża na zasiew, potrzebną ilość owsa, siana i słomy na pożywienie dla koni, odłożył część pieniędzy na życie dla ludzi, i jednego poranku kazał przywołać Pitoux.
Pitoux, jak mówiliśmy, odwiedzał od czasu do czasu Billota i zawsze był serdecznie odeń przyjmowany.
Billot zapraszał go na śniadanie lub obiad, stosownie do pory, częstował szklanką wina lub jabłeczniku, lecz sam nigdy nie posyłał po niego.
Nie bez obawy też udał się Pitoux na folwark.
Billot był zawsze poważnym i nikt nie mógł powiedzieć, że widział uśmiech na twarzy dzierżawcy od chwili, gdy jego córka opuściła folwark.
Obecnie Billot był jeszcze poważniejszym; wyciągnął jednak rękę do Ludwika, uścisnął silniej niż zazwyczaj dłoń młodzieńca i zatrzymał w swojej.
Pitoux patrzył zdziwiony na dzierżawcę.
— Pitoux, rzekł tenże, ty jesteś uczciwym człowiekiem.
— Tak mi się zdaje, panie Billot.
— A ja jestem tego pewnym!
— Bardzo jesteś dobrym, panie Billot, wyrzekł Pitoux.
— Postanowiłem przeto, że skoro odjadę, to ty, Pitous, zastąpisz mnie na folwarku.
— Ja, panie!... zawołał Pitoux, niepodobna.
— Dlaczegóżby nie?
— Dlatego, panie Billot, iż jest mnóstwo drobiazgów, dla których oko kobiety jest nieodzownem.
— Wiem o tem, odparł Billot, to też wybierzesz sam kobietę, która wraz z tobą czuwać będzie nad mem dobrem; nie pytam o jej nazwisko, nie potrzebuję go znać, a gdy będę miał wrócić na folwark uprzedzą cię tygodniem naprzód aby ta kobieta, jeżeli nie powinna mnie widzieć, miała cię czas oddalić.
— Dobrze, panie Billot, odrzekł Pitoux.
— A teraz, ciągnął Billot, masz w stodole potrzebne ziarno na zasiew, na górze owies, siano i słomę dla koni, w tej zaś szufladzie pieniądze na zapłatę i żywienie ludzi.
I przy tych słowach otworzył szufladę pełną pieniędzy.
— Panie Billot!... zawołał Pitoux, a ile jest w tej szufladzie?
— Nie wiem, odpowiedział Billot, odsuwając go zlekka, a zamykając ją na klucz i oddając takowy Ludwikowi, gdy ci pieniędzy zabraknie, udaj się do mnie, wyrzekł.
Pitoux zrozumiał, ile było zaufania w tej odpowiedzi, otworzył ramiona, chcąc uścisnąć Billota, lecz w tejże chwili, uważając to za zbytnią śmiałość:
— O, przebacz, panie Billot!... zawołał.
— Co mam przebaczać?... zapytał Billot, wzruszony jego skromnem zachowaniem, mamże przebaczyć to, że uczciwy człowiek chciał uścisnąć drugiego uczciwego człowieka? Pójdź tu, Pitoux, pójdź, uciśnij mnie.
Pitoux rzucił mu się w objęcia.
— Gdybyś pan, rzekł, potrzebował mnie tam przypadkiem...
— Bądź spokojny, Ludwiku, nie zapomnę o tobie, oświadczył Billot i zaraz dodał: Druga już: o piątej jadę do Paryża, o szóstej możesz tu być z kobietą, którą sobie do pomocy wybrałeś...
— Dobrze, odparł Pitoux, w takim razie nie mam czasu do stracenia. Dowidzenia, kochany panie Billot!
— Dowidzenia, poczciwy Pitoux!...
Pitoux wybiegł z folwarku.
Billot długo patrzył za nim, a gdy mu znikł z oczów, smutno szepnął do siebie:
— Oh! czemuż córka moja nie tego poczciwca, ale tamtego plugawego pokochała szlachcica?...

Zbytecznem dodawać, że o piątej Billot wsiadał do dyliżansu, odchodzącego z Villers-Cotterets do Paryża, a o szóstej Pitoux, Katarzyna i mały Izydorek osiedlali się na folwarku.

ROZDZIAŁ II.
JAK WYGLĄDAŁO NOWE ZGROMADZENIE.

Na dzień 1-szy października 1791 roku, naznaczonem zostało otwarcie Zgromadzenia prawodawczego.
Billot, tak jak i inni deputowani, przybył do stolicy w końcu września.
Nowe Zgromadzenie liczyło siedmiusetczterdziestu pięciu członków, pomiędzy nimi czterdziestu adwokatów i prawników, siedmdziesięciu dwóch dziennikarzy i literatów, a także siedmdziesięciu księży, którzy przysięgli na konstytucję, wreszcie dwustu trzech właścicieli, dzierżawców, kupców i rzemieślników.
Wybitną cechą nowych deputowanych była młodość: większa ich część nie liczyła więcej nad lat dwadzieścia sześć. Francja wysłała tu nowe i nieznane pokolenie, aby gwałtownie zerwać z przeszłością. Hałaśliwe, burzliwe, rewolucyjne zgromadzenie zerwało zaraz z tradycją. Dziennikarze, poeci, adwokaci, chemicy, ludzie pełni energji, pełni zapału, ludzie bez granic poświęcenia dla idei, a zupełnie nieświadomi interesów państwa, niedoświadczeni, gadatliwi, lekkomyślni i kłótliwi, byli niezadowolonymi zwiastunami tego wielkiego, ale strasznego zjawiska, którego z imienia nie znano.
Zjawisko nieznane w polityce zawsze budzi obawę.
Z wyjątkiem Condorceta i Brissota można było śmiało zapytać każdego z posłów: „Kto jesteś?“
W istocie, gdzież się podziały świeczniki, a nawet pochodnie Zgromadzenia? Gdzie się podzieli Mirabau, Sieyes’y, Duporty Bailli’owie, Robespierr’y, Bamavy, Cezales’y. Wszystko to zniknęło.
Zrzadka miejscami, jakby zabłąkane pośród pełnej życia młodzieży, ukazywały się głowy białe, reszta przedstawiała Francję młodą i mężną, Francję z czarnemi włosami.
Piękne głowy na łup dla rewolucji, bo prawie wszystkie ściętemi zostały!...
Wewnątrz kraju dawały się czuć zarody wojny domowej, a widziano też zbliżającą się wojnę z obcymi. Wszyscy młodzi posłowie nie byli zwyczajnymi deputowanymi, byli również walczącymi. Żyronda, która na przypadek wojny ofiarowała się cała, od dwudziestu do pięćdziesięciu lat, stanąć na granicy, Żyronda przysłała przednią straż swoją.
Tą strażą był sam rdzeń ludu, mającego się zwać Żyrondystami, ludu, który imię swoje przekazał sławnemu oddziałowi, co mimo licznych błędów pozostał sympatycznym dla licznych nieszczęść swoich.
Zrodzeni podmuchem wojny, stanęli jak atleci do walki, na broczącej krwią arenie życia politycznego.
Widząc, w jaki burzliwy sposób zasiadali na swych miejscach w Izbie, przeczuwano podmuchy wichrów które sprowadziły nawałnicę 20-go czerwca, 10-go sierpnia i 21-go stycznia.
Niema już strony prawej, prawica zniesiona, niema już zatem arystokratów.
Całe zgromadzenie występuje przeciw dwom nieprzyjaciołom: przeciwko szlachcie i księżom.
Jeżeli chcieliby się opierać, polecono złamać ich opór.
Co Się tyczy króla, pozostawiono sumieniu deputowanych orzeczenie, jak z nim postąpić należy. Żałują go i mają nadzieję, że potrafi się wyłamać z pod władzy: królowej, arystokratów i księży.
Jeżeli będzie ich podtrzymywał, przepadnie wraz z nimi.
Biedny król, już go nie nazywają ani królem, ani Ludwikiem XVI-ym, ani Jego królewską mością, nazywają go „Władzą wykonawczą“.
Pierwszym czynem deputowanych w sali zupełnie sobie nieznanej, było rozejrzenie się po niej.
Po jednej i drugiej stronie stała trybuna.
— Dla kogo te trybuny?... spytało kilka głosów.
— Dla deputowanych wychodzących, odpowiedział budowniczy.
— O, o, mruknął Vergniaud, co to ma znaczyć? komitet cenzuralny? Czy Zgromadzenie prawodawcze jest izbą przedstawicieli narodu, czy też szkołą uczniów?
— Zaczekajmy, zauważył Herault de Sécheles, zobaczymy, jak się postawią nasi zwierzchnicy.
— Woźny! zawołał Thuriot, powiesz im, jak będą wchodzili, iż jest w Zgromadzeniu człowiek, który omało nie zrzucił gubernatora Bastylji z wierzchołka jej murów, powiesz im, że ten człowiek nazywa się Thuriot.
W półtora roku później człowiek ten zwał się Tue-roi (królobójca).
Pierwszym czynem nowego zgromadzenia było wysłanie deputacji do Tuileries.
Król był tyle nieoględnym, iż wysłał do niej ministra.
— Panowie, rzekł, tenże król nie może was przyjąć w tej chwili, raczcie przybyć o trzeciej po południu.
Deputowani odeszli.
— I cóż?... zapytali inni członkowie, widząc tak spiesznie wracających.
— Obywatele! odparł jeden z wysłanych, król nie był gotów, mamy trzy godziny przed sobą.
— Wybornie... zawołał ze swego miejsca beznogi Couthon, zróbmy użytek z tych trzech godzin, proponuję zniesienie tytułu: Najjaśniejszy.
Ogólne hurra przyjęło wniosek, tytuł „najjaśniejszy“ został jednogłośnie zniesiony.
— Jakże się nazywać będzie władza wykonawcza?... zapytał głos jakiś.
— Będzie się zwać: „Król Francuzów“, odpowiedział głos inny. Piękny to chyba tytuł, pan Capet powinien się nim zadowolić.
Wszystkie oczy zwróciły się na człowieka, który nazwał króla Francji: „panem Capet“.
Tym człowiekiem był Billot.
— Zgadzamy się na „króla Francuzów“, krzyknięto jednozgodnie.
— Zaczekajcie!... zawołał Couthon, pozostaje nam jeszcze dwie godziny czasu, chcę wam uczynić inną jeszcze propozycję.
— Słuchajmy!... wołano ze wszystkich stron.
— Proponuję, aby przy wejściu króla powitać, lecz gdy wejdzie, usiąść i nakryć głowy.
Powstało zamieszanie tak straszne, krzyki przyzwolenia były tak gwałtowne, iż je można wziąć było za głosy opozycji, gdy jednak hałas się uspokoił, przekonano się, że się wszyscy zgadzali.
Wniosek został przyjętym.
Couthon rzucił okiem na zegar.
— Mamy jeszcze godzinę czasu!... rzekł, jeszcze więc trzecia propozycja.
— Mów ją, mów!... wołano ze stron wszystkich.
— Proponuję, powiedział Couthon swym miękkim głosem, którym w razie potrzeby umiał przenikać w straszliwy sposób, proponuję, aby nie było tronu dla króla, lecz zwyczajny fotel.
Oklaski przerwały mu mowę.
— Zaczekajcie, zaczekajcie!... zawołał podnosząc rękę... jeszcze nie skończyłem.
Cisza zaległa natychmiast.
— Proponuję, aby fotel króla stał po lewej stronie prezydującego.
— Zastanów się!... zawołał głos jakiś, wszak to znaczy nie tylko zniesienie tronu, ale i uczynienie króla podwładnym.
— Proponuję.... rzekł Couthon, usunąć tron i uczynić króla podwładnym.
Powstały krzyki niesłychane. W straszliwych oklaskach, dźwięczał 20-ty czerwca i 10-ty sierpnia.
— Dobrze zatem obywatele!... zawołał Couthon, trzy godziny upłynęły. Składam dzięki królowi Francuzów, że nam czekać kazał, nie straciliśmy czasu napróżno.
Deputacja wróciła do Tuileries.
Tym razem król ją przyjął.
— Panowie!... wyrzekł... ja za trzy dni dopiero mogę się udać do Zgromadzenia.
Deputowani spojrzeli po sobie.
— A zatem, Najjaśniejszy panie, czwartego?
— Tak panowie, odparł król, to będzie czwartego — i odwrócił się od nich.
Czwartego października król kazał powiedzieć, iż jest chorym, i że przyjdzie na sesję siódmego.
Nie przeszkodziło to, iż czwartego, w nieobecności króla, konstytucja 1791-go roku, to jest dzieło najważniejsze ostatniego Zgromadzenia, została zatwierdzoną przez nowe zebranie.
Konstytucja strzeżoną była przez dwunastu deputowanych najstarszych w Zgromadzeniu.
— Aż miło!... zawołał jakiś głos, oto dwunastu starców z Apokalipsy.
Archiwista Camus wstąpił na trybunę i pokazał konstytucję ludowi.
— Francuzi!... zawołał niby drugi Mojżesz, oto tablice prawa.
I zaczęła się ceremonja przysięgi. Całe zgromadzenie przedefilowało smutne i zimne, wielu wiedziało naprzód, że konstytucja jest bezsilna, że nie przetrwa roku jednego. Przysięgano, aby przysiąc.
Trzy części tych, którzy przysięgali, zdecydowani byli nie dochować przysięgi.
Pomimo to, rozgłos wydanych trzech dekretów rozszedł się po Paryżu.
Niema już tytułu królewskiego!
Niema tronu!
Jest tylko zwyczajny fotel po lewicy prezydującego, co znaczy prawie tyle. „Niema już króla“.
Finansiści jak zwykle zlękli się pierwsi, akcje spadły nadzwyczajnie, bankierzy zadrżeli.
Dziewiątego października nastąpiła wielka zmiana.
Nowa uchwała zniosła godność główno-dowodzącego gwardją narodową.
Dziewiątego października Lafayette miał się podać do dymisji, i każdy z sześciu dowódców legji miał nią rządzić z kolei.
Dzień siódmego października, dzień przeznaczony na posiedzenie królewskie, nadszedł nareszcie.
Król ukazał się w sali.
Wbrew oczekiwaniu, tak przywileje były jeszcze wielkiemi, gdy król wszedł, wszyscy odkryli głowy i rozległy się jednomyślne oklaski.
Zgromadzenie wołało: „Niech żyje król“.
W tejże chwili jakby rzucając wyzwanie nowym deputowanym, rojaliści zawołali z trybuny:
— Niech żyje Najjaśniejszy Pan!
Przeciągły szmer przebiegł po ławkach reprezentantów narodu. Oczy podniosły się ku trybunom i przekonano się, że to z trybun przeznaczonych dla byłych członków konstytucji okrzyki się rozlegały.
— Dobrze panowie!... mruknął Couthon, jutro się zajmiemy wami.
Cisza zapanowała.
Król dał znak, iż chce mówić.
Mowa, którą wypowiedział, napisana przez Duporta du Tertre z nadzwyczajną szczerością, wywarła wielkie wrażenie. Zalecała potrzebę utrzymania porządku i zjednoczenia się w imię miłości ojczyzny.
Pastoret przewodniczył Zgromadzeniu.
Król powiedział w mowie, iż: „potrzebuje być kochanym“.
— I my również, Najjaśniejszy Panie!... odpowiedział prezes, potrzebujemy być kochani przez ciebie.
Cała sala zagrzmiała oklaskami.
Król uważał w swej mowie rewolucję za skończoną.
Przez chwilę całe Zgromadzenie myślało to samo.
Aby tak się stało, potrzeba było królowi nie ulegać księżom z dobrej woli, a emigrantom z musu.
Wrażenie sprawione na Zgromadzeniu rozeszło się po całym Paryżu.
Wieczorem król z rodziną udał się do teatru.
Wielu płakało, on sam nawet, tak mało usposobiony do czułości tego rodzaju, miał jednak łzy w oczach.
Podczas nocy król napisał listy do wszystkich panujących, zawiadamiając ich o przyjęciu przez siebie konstytucji 1971 roku.
Wiadomo zresztą, iż pewnego dnia, w chwili uniesienia zaprzysiągł tę konstytucję, nim jeszcze była ukończoną.
Nazajutrz Couthon przypomniał sobie o trybunach.
Oznajmił, iż ma wnieść projekt.
Znano już projekty Couthona i chętnie go słuchano.
— Obywatele!... rzekł Couthon, żądam, aby znikł z tej sali wszelki ślad przywilejów, a tem samem, aby wszystkie trybuny otwarte były dla publiczności.
Wniosek przyjęto jednogłośnie.

Nazajutrz lud zajął trybuny byłych deputowanych i zniszczył w ten sposób ślady dawnego Zgromadzenia konstytucyjnego.

ROZDZIAŁ III.
FRANCJA I OJCZYZNA.

Jak powiedzieliśmy już o tem, nowe Zgromadzenie uzbroiło się wyłącznie przeciw szlachcie i księżom.
Była to rzeczywiście wyprawa krzyżowa, tylko sztandary w miejsce: Bóg tak chce, nosiły napis: Lud tak chce.
Dziewiątego października, w dniu uwolnienia Lafayetta, Gallois i Gensonné czytali raporty o zaburzeniach religijnych w Wandei.
Raporty były umiarkowane, więc wrażenie zrobiły głębokie.
Kto je natchnął jeżeli nie napisał?
Polityk jeden bardzo zręczny. Zobaczymy go wkrótce wchodzącego na widownię działania i do naszej książki.
Zgromadzenie było tolerującem.
Jeden z jego członków Fauchet, żądał, aby rząd zaprzestał płacić księżom, odmawiającym posłuszeństwa władzy, aby jednak płacił starcom i kalekom:
Duclos poszedł dalej. Odwołując się do tolerancji, żądał, aby pozostawiono księżom wszelką wolność w składaniu przysięgi.
Jeszcze dalej posunął się biskup konstytucyjny Torne.
Oświadczył, iż odmowa przysięgi jest u księży dowodem cnót wielkich.
Zobaczymy zaraz, jaki wpływ wywarła ta tolerancja na dewotów z Awinonu.
Po nieskończonych sporach co do księży konstytucyjnych, wzięto się do emigrantów.
Było to przejście od wojny wewnętrznej do zewnętrznej, było to dotknięcie dwóch ran Francji.
Fauchet rozbierał kwestję klasztorną, Brissot kwestję emigracji.
Ten ostatni podniósł ją ze strony wzniosłej i ludzkiej, podniósł ją z punktu, na którym rok pierwej zostawił ją umierający Mirabeau.
Brissot żądał, aby rozróżniano emigrację z trwogi, od emigracji z nienawiści; żądał pobłażania dla pierwszej; surowości dla drugiej.
Zdaniem Brissota nie można zamykać obywateli w królestwie: przeciwnie, trzeba im zostawić wszystkie wyjścia otwarte.
Brissot nie żądał nawet konfiskaty mienia emigrantów z nienawiści, żądał tylko, aby przestano płacić dochody tym, którzy się przeciw Francji uzbrajali.
Zadziwiająca rzecz istotnie! Francja nie przestawało płacić za granicą Kondeuszom, Lambescom i Karolom Lotaryngskim.
Zobaczymy zaraz, jak odpowiedzieli oni na to łagodne postępowanie.
Gdy Fauchet kończył mowę, nadeszły wiadomości z Awinionu.
Gdy kończył Brissot swoje, odebrano wieści z Europy.
Następnie zabłysła wielka jasność z zachodu, na podobieństwo wielkiego pożaru, były to wiadomości z Ameryki.
Zacznijmy od Awinionu.
Objaśnijmy w krótkości historję tego drugiego Rzymu.
Benedykt XI-ty zmarł w roku 1304 w sposób gorsząco nagły, mówiono, iż został otruty figami.
Filip Piękny, który ręką Colonny znieważył Bonifacego VIII-go, miał oko zwrócone na Perugję, gdzie się odbywało conclave.
Oddawna zamierzał on przenieść stolicę papieską z Rzymu do Francji, ażeby ciągnąć z niej korzyści, ażeby, jak mówi nasz wielki mistrz Michelet: Dyktować jej bulle zyskowne, wyzyskiwać nieomylność, ażeby z Ducha Świętego uczynić poborcę i zawiadowcę domu Francji.
Pewnego dnia przybył do króla posłaniec okryty kurzem, umierający ze znużenia i zaledwie mówić mogący.
Przyniósł on wiadomość, że parafja francuska i anti-francuska, tak się równoważyły na conclave, iż dotąd nikt na Papieża nie otrzymał kreski, mówiono też o zebraniu nowego conclave w innem mieście.
Postanowienie to nie podobało się Perugijczykom, chcieli oni mieć zaszczyt wyboru papieża w ich murach.
Otoczyli conclave i nie dopuszczali przynoszenia posiłku kardynałom.
Kardynałowie zaczęli głośno narzekać.
— Wybierzcie papieża!... wołali Perugijczycy, a dostaniecie jeść i pić.
Kardynałowie wytrzymali dwadzieścia cztery godzin.
Po dwudziestu czterech godzinach powzięli postanowienie.
Postanowili, że stronnictwo anti-francuskie wybierze trzech kardynałów, a francuskie wybierze z pomiędzy nich Papieża.
Stronnictwo anti-francuskie wybrało trzech jawnych nieprzyjaciół Filipa Pięknego. W ich liczbie znajdował się Bertrand de Got, arcybiskup z Bordeaux. Był on znany lepiej, jako przyjaciel osobistych swych interesów, niż jako wróg Filipa Pięknego.
Wysłano gońca z tą wiadomością.
Przebył on drogę w cztery dni i cztery noce i przybył umierający ze zmęczenia.
Nie było czasu do stracenia.
Filip wysłał umyślnego de Bertranda de Got i naznaczył mu schadzkę w lesie Andelys.
Widzenie to miało miejsce podczas nocy ciemnej, na rozdrożu.
Wśród takich miejscowości, ludzie chciwi wzywali szatana i przysięgając, iż będą mu lennikami, całowali jego rosochatą nogę.
Nadmienia się tu, iż dla uspokojenia biskupa, odprawiono najsamprzód mszę świętą, a potem na ołtarzu podczas Podniesienia król i prałat przysięgli tajemnicę. Zgaszono śwjatło, usunięto krzyż i naczynia poświęcane, jakby z obawy profanacji wobec sceny, która nastąpić miała.
Arcybiskup i król zostali sami.
Kto o tem, co usłyszymy, uwiadomił Willaniego?...
Szatan zapewne, bo on był niezawodnie pośrednikiem tej schadzki.
— Arcybiskupie, Bertrandzie de Got!... rzekł król, mam możność uczynienia cię Papieżem i dlatego przyszedłem da ciebie.
— Dowody?... zapytał Bertrand de Got.
— Oto one... odparł król, i pokazał list od swoich kardynałów, którzy nie pisząc, iż wybór był już zrobionym, pytali, kogo chce mieć papieżem.
— Co mam uczynić, aby zostać wybranym?... zapytał Gaskończyk, drżąc z radości i rzucając się do nóg Filipa.
— Zobowiązać się do wypełnienia sześciu łask, o które prosić będę.
— Mów, królu!... zawołał Bertrand de Got, jestem poddanym twoim, i słuchać cię powinienem.
Król podniósł arcybiskupa, pocałował go w usta i powiedział:
— Sześć łask, następujących żądam od ciebie:
Bertrand de Got słuchał z całą uwagą, obawiał się bowiem nie tego, aby król nie zażądał czegoś, coby kompromitowało jego sumienie, lecz aby nie żądał rzeczy niemożliwych.
— Pierwszą łaską... rzekł Filip, to pogodzenie mnie z kościołem i wyjednanie przebaczenia za występek, jaki uczyniłem, aresztując w Ananji papieża Bonifacego VIII-go.
— Dobrze!... powiedział Bertrand de Got.
— Drugą, to zdjęcie exkomuniki ze mnie i moich.
Flip był wyklętym.
— Dobrze!.. wyrzekł Bertrand, zdziwiony, iż żądano od niego tak mało, czyniąc dla niego tak wiele.
— Chcę po trzecie, abyś mi zabezpieczył w mojem królestwie dziesięciny duchowne na lat pięć, dla wyrównania wydatków poniesionych na wojnę z Flandrją.
— Dobrze!
— Chcę po czwarte, abyś zniszczył bullę papieża Bonifacego: „Ausculta filii.“
— Zgadzam się.
— Chcę po piąte, abyś powrócił do godności kardynałów: Marka Jecobo i Piotra de Colonna, i udzielił tej godności kilku przyjaciołom moim.
— Zgadzam się! zgadzam się najchętniej!
Poczem gdy Filip milczał:
— A szósta łaska, królu? — zapytał arcybiskup niespokojnie.
— O szóstej... odpowiedział Filip Piękny, będę mówił w właściwym czasie i miejscu, gdyż to rzecz ważna i tajemnicza...
— Ważna i tajemnicza?... powtórzył Bertrand de Got.
— Ważna i tak tajemnicza, iż żądam, abyś mi ją naprzód na krucyfiks zaprzysiągł.
I zdjął krzyż z piersi i podał go arcybiskupowi.
De Got nie zawahał się ani chwili, był to bowiem ostatni szczebel, który go dzielił od papiestwa.
Wyciągnął rękę nad wizerunkiem Zbawiciela i wyrzekł głosem pewnym:
— Przysięgam!
— Dobrze... powiedział król. W którem z miast mego królestwa chcesz być koronowanym?
— W Lyonie.
— Chodź więc ze mną! Jesteś papieżem pod imieniem Klemensa V-go.
Klemens V-ty poszedł za Filipem Pięknym, lecz był mocno zaniepokojony o szóste życzenie królewskie.
W dniu, w którym mu je król objawił, uważał, że to rzecz tak małej wagi, iż nie robił żadnej trudności, było to żądanie zniesienia zakonu Templariuszów.
Wszystko to nie było widocznie zgodnem z wolą Bożą, bo Bóg okazał gniew swój w sposób doraźny.
W chwili oto, gdy orszak wychodząc z kościoła, w którym papież, Klemens V-ty był koronowanym, przechodził obok muru, przeciążonego widzami, mur ten runął, zranił króla, zabił księcia Bretanji, a przewrócił papieża.
Tjara spadła mu z głowy i potoczyła się w rynsztok.
W tydzień później, na bankiecie, wydanym przez nowego papieża, między ludźmi jego świątobliwości i kardynałami wszczęła się kłótnia.
Brat papieża, chcąc rozdzielić zwaśnionych, został zabitym.
Były to wszystko złe wróżby.
Do złych wróżb przyłączyły się złe przykłady. Papież wyzyskiwał Europę, lecz był wyzyskiwanym przez kobietę.
Była nią piękna Brunizonda. Więcej ona, jak mówią ówcześni kronikarze, kosztowała chrześcijaństwo, niżeli ziemia święta.
A jednakże papież wypełniał uczynione obietnice jednę po drugiej. Papież, którego wybrał Filip, był to jego papież, jego własność, rodzaj niejako kury o złotych jajkach, które znosić trzeba było rano i wieczorem.
Każdego dnia, jak kupiec wenecki, brał Filip funt mięsa od swego dłużnika z miejsca, z którego mu się podobało.
Nakoniec Bonifacy VIII-y ogłoszony został heretykiem i fałszywym papieżem.
Król wyjęty z pod klątwy.
Dziesięciny duchowne zapewnione na lat pięć.
Dwunastu kardynałów wybranych dla pobożnego króla.
Bulla Bonifacego VIII-go, zamykająca Filipowi Pięknemu worek duchowieństwa, zniesiona!
Zakon Templarjuszów zniesiony, a Templarjusze aresztowani.
Pierwszego maja 1308 roku, umarł cesarz austrjacki, Albert.
Filipowi Pięknemu przyszła wtedy myśl osadzenia na tronie brata swego, Karola Walezjusza.
I tu jeszcze Klemens V-ty miał się starać o to, aby tę myśl przeprowadzić.
Niewola zaprzedanego człowieka ciągle wzrastała.
Biedna dusza Bertranda de Got okiełznana i ujarzmiona, miała być popędzaną aż do piekieł przez króla Francji.
Zdobyła się nareszcie na odwagę, aby zrzucić swego straszliwego jeźdźca.
Klemens V-ty pisał się jawnie na korzyść Karola Walezjusza, skrycie zaś działał przeciwko niemu.
Od tej chwili trzeba było myśleć, jakim sposobem ujść z królestwa, gdzie życie papieża tem mniej miało pewności, iż od czasu nominacji dwunastu kardynałów, przyszłe wybory pontyfikalne były zupełnie zależnemi od króla Francji.
Klemens V-ty przypomniał sobie o figlach Benedykta XI-go, Z Poitiers, gdzie się znajdował, zdołał ujść nocą i dostać się do Awinjonu.
Dość trudno jest wytłómaczyć, co to był wtedy ten Awinjon.
Była to Francja i nie była to Francja.
Była to granica, ziemia schronienia, cząstka państwa, stara municypalność, republika, jak St. Maryńska.
Tylko, że była rządzoną przez dwóch królów.
Przez króla Neapolitańskiego, jako księcia Prowancji.
I przez króla Francji jako hrabiego Tuluzy.
Każdy z nich miał władzę nad połową Awinjonu.
Żaden z nich nie mógł aresztować zbiega na terytorjum drugiego.
Klemens V-ty schronił się naturalnie na część miasta, należącą do króla Neapolitańskiego.
Jeżeli jednak wymykał się z pod władzy Filipa Pięknego, nie uchronił się od przekleństwa Wielkiego Mistrza Templarjuszów.
Wstępując na stos, Jakób Molay zawezwał uroczyście dwóch swoich katów, iżby przed końcem roku stawili się przed sąd Boga.
Klemens V-ty pierwszy stawił się na grobowe wezwanie.
W siedem miesięcy później przyszła kolej na Filipa Pięknego.
W jaki sposób umarł?
Dwa o tem pozotały podania.
Oba zdają się być zemstą, pochodzącą z ręki Boga.
Według Sauvage‘a, król umarł na polowaniu.
Uniesiony przez konia w chwili, gdy nacierał na idącego ku sobie jelenia, uderzył z taką siłą o drzewo, iż spadł na ziemię, raniony w serce, a przeniesiony do Corbeil, umarł wkrótce tamże.
Wilhelm de Nangis opowiada, że Filip umarł wskutek choroby, „nieznanej doktorom“, że choroba ta była powodem wielkiego podziwu, jako też przerażenia, tem więcej, że ani puls, ani nic nie okazywało, iżby był chorym, a tem więcej zagrożonym śmiercią. Kazał się zawieźć do Fontainblau, miejsca swego urodzenia, gdzie wobec wielkiej liczby zebranych przyjął Sakramenta z gorliwością i nabożeństwem zadziwiającem, poczem oddał ducha Bogu.
Dante zaś mówił, iż umarł rozpłatany przez dzika.
Papieże: Jan XXII, Benedykt XII i Klemens VI, po śmierci Klemensa V-go, zamieszkiwali w Awinjonie i czekali przyjaznej chwili, aby go nabyć.
Ta chwila nadeszła dla ostatniego z nich.
Młoda, nieletnia jeszcze Joanna Neapolitańska, darowała go wzamian za absolucję udzieloną swoim kochankom splamionym strasznem morderstwem.
Przyszedłszy do pełnoletności, chciała odwołać cesję, ale Klemens VI-ty trzymał się mocno przy zdobyczy, tak, że nawet gdy Grzegorz XI przeniósł stolicę papieską w 1377 do Rzymu, Awinjon administrowany przez legata, pozostał przy tejże stolicy.
Należał do niej jeszcze w roku 1781, gdy nadeszły wypadki, które wywołały to długie zboczenie od przedmiotu.
Tak, jak wtedy, gdy Awinjon był rozdzielony między króla Neapolitańskiego, hrabiego Prowancji, i króla Francji hrabiego Tuluzy, były dwa Awinjony w jednym.
Awinjon księży i Awinjon handlowy.
Awinjon księży miał sto kościołów, dwieście klasztorów i pałac papieski.
Awinjon handlowy miał rzekę, fabryki jedwabiów, przewóz towarów z Ljonu do Marsylji oraz z Nimes do Turynu.
Tak się składało w tem nieszczęśliwem mieście, że byli tam Francuzi królewscy i Francuzi papiescy.
Francuzi królewscy byli to prawdziwi Francuzi.
Francuzi papiescy byli prawie Włochami.
Francuzi królewscy to jest kupcy i przemysłowcy, zaledwie z wielkim trudem, z wielkiemi wysiłkami mogą starczyć na wyżywienia żon i dzieci.
Francuzi włoscy, to jest księża, mieli wszystko: władzę i bogactwa. Byli to opaci, biskupi, arcybiskupi, kardynałowie, próżniacy, eleganci, zuchwalcy, adjutanci dam wielkich, nieograniczeni władcy kobiet z ludu, które klękały przy ich przejściu, by ucałować białe ich ręce.
Czy mam wam jaki przykład przedstawić?
Weźcie oto pięknego opata Maury; jest to franko-włoch, syn szewca, arystokrata na wzór Lauzuna, dumny jak Clermont-Tonnere, zuchwały jak lokaj.
Wszędzie jest tak, że dzieci kochają się, zanim zostaną ludźmi.
W Awinjonie rodzą się one z wzajemną nienawiścią.
Czternastego września, 1791 roku, w czasie Zgromadzenia konstytucyjnego, dekret królewski przyłączył do Francji Awinjon z hrabstwem Venaissin.
Od roku zatem Awinjon był raz w ręku partj i francuskiej, drugi raz w anti-francuskiej.
Burza rozpoczęła się w roku 1790.
Papiści jednej nocy zabawiali się wieszaniem manekina w trójkolorowym stroju.
Na ten widok zadrżał zrana Awinjon francuski.
Porwano z mieszkań czterech papistów i powieszono w miejsce manekina.
Partja francuska miała na czele dwóch młodych ludzi: Duprata i Mainvilla, oraz człowieka w pewnym już wieku nazwiskiem Lescuyer.
Ten ostatni był francuzem w całem znaczeniu tego słowa, rodem z Pikardji, charakteru gwałtownego lecz rozważnego zarazem, mieszkał w Awinjonie jako notarjusz i sekretarz w magistracie.
Ci trzej naczelnicy zebrali dwa lub trzy tysiące żołnierzy, i zrobili z nimi wyprawę na Carpentras, która im się nie udała.
Deszcz zimny, mrożący, pomieszany z gradem, jeden z tych co spadają z gór Ventoux, rozproszył wojska Manivilla, Duprata i Lescuyera tak, jak burza rozproszyła flotę Filipa II-go.
Kto spuścił ten deszcz cudowny? Kto miał siłę rozproszenia wojska rewolucyjnego?
Dowódcy podejrzewali Katalończyka Patusa.
W Awinjonie prędko staje się zadość sprawiedliwości, zabijają zdrajców.
Patus został zabity.
Z kogo składało się wojsko przedstawiające partję francuską?...
Z chłopców, tragarzy i dezerterów.
Szukano człowieka z ludu, aby dowodził nimi.
Sądzili, że go znaleźli w osobie niejakiego Jouvre zwanego Jourdanem.
Urodził się on w Saint-Justes w pobliżu Puyen-Velay, był najpierw mulnikiem, potem żołnierzem, a w końcu karczmarzem w Paryżu.
W Awinjonie sprzedawał marzannę.
Chełpił się z popełnionych morderstw i zbrodni.
Pokazywał wielką szpadę, którą, jak twierdził, uciął głowę komendantowi Bastylji i dwom oficerom służbowym w dniu szóstym października.
Trochę przez szyderstwo, trochę z obawy, do przezwiska Jourdan, lud dodał mu przydomek: Ścinacz głów {Coupe-téte).
Duprat, Mainville, Lescuyer i generał ich Jourdan, dość długo byli panami miasta, aby przestano ich się obawiać.
Zawiązał się przeciwko nim spisek, zręczny i tajemniczy, jakiemi są zwykle spiski przez księży knowane.
Szło o rozbudzenie fanatyzmu religijnego.
Żona partjoty francuskiego urodziła dziecię bez rąk.
Rozeszła się wieść, iż patrjota ów skradł nocą srebrnego aniołka z kościoła i obłamał mu ręce, a dziecię kaleka było karą niebios.
Ojciec musiał się schronić, gdyż rozerwanoby go na sztuki, chociaż nie wiedziano nawet z jakiego kościoła skradzionym był aniołek.
Opatrzność protegowała przedewszystkiem rojalistów, bez względu, czy byli powstańcami w Bretanji, czy papistami w Awinjonie.
W 1789 roku, Najświętsza Panna zaczęła płakać w jednym kościele przy ulicy du Bac.
W 1790 roku objawiła się w lasku Wandejskim na starym dębie.
W 1791 roku, rozproszyła armję Duprata i Mainvilla rzucając jej gradem w oczy.
Nakoniec w kościele Kordyljerów okazała żal nad obojętnością ludu w Awinjonie.
Ten ostatni cud, stwierdzony przeważnie przez kobiety, gdyż mężczyźni wiary mu nie dawali, wzburzył cokolwiek umysły, zwłaszcza, że inna wieść podniecająca rozeszła się po mieście.
Oto wielki kufer napełniony srebrem, został wyniesiony za miasto.
Nazajutrz nie było mowy o jednym, lecz o sześciu kufrach.
Na trzeci dzień zrobiło się z tego osiemnaście pak pełnych.
Cóż to było za srebro w tych pakach?...
Były to przedmioty z lombardu, które partja francuska opuszczając miasto, chciała jak mówiono zabrać ze sobą.
Wiadomość wywołała w mieście burzę, a ta jak wicher, jak ów sławny wicher Zoa-zou zawsze sprowadza spustoszenie.
Bieda tak była wielka w Awinjonie, iż każdy miał coś w zastawie.
Jakkolwiek mało zastawiał biedny, miał się jednak przez to za zrujnowanego.
Bogatego rujnuje strata miljona, biednego strata łachmana; wszystko względnem jest na świecie.
Było to szesnastego października, jednej niedzieli wieśniacy z okolic przyszli do miasta na mszę w kościele. W owej epoce każdy chodził uzbrojony. Chwila zatem dobrze była wybraną, cios dobrze wymierzony.
Nie szło już o stronnictwo, ale o złodziei, którzy okradli biednych.
Tłum napływał do kościoła Kordyljerów, wieśniacy, mieszczanie, rzemieślnicy, tragarze; biali, czerwoni, trójkolorowi krzyczeli, aby natychmiast zdano im rachunki na ręce Lescuyera.
Dlaczego wybrano Lescuyera?...
Niewiadomo.
Wtem przyprowadzono Lescuyera do kościoła.
Chciał się schronić do ratusza, ale go poznano, porwano i zaczęto popychać ku kościołowi kułakami, nogami i kijami.
Znalazłszy się w kościele, nieszczęśliwy, blady, lecz spokojny, wszedł na mównicę i chciał się usprawiedliwiać.
Dość było mu powiedzieć: „Otwórzcie lombard i pokażcie ludowi, że wszystkie przedmioty zastawione, znajdują się na miejscu“.
Ale Lescuyer zrobił inaczej.
— Bracia moi!... zawołał, uważałem rewolucję za konieczną i popierałem ją wszystkiemi siłami...
Nie pozwolono mu dalej mówić, nie chciano, aby się uniewinnił.
Straszliwy Zoa-zou, ostry, jak wiatr północny, przerwał mu mowę. Tragarz jakiś stanął za nim na mównicy i zrzucił go motłochowi.
Zaraz też szczwanie się rozpoczęło. Zawleczono nieszczęśliwego przed ołtarz.
W chórze, Lescuyer żywy jeszcze zdołał umknąć z rąk morderców i wpaść do sali.
Jakaś litościwa ręka podała mu przybory do pisania.
Niespodziewana ta pomoc, dała mu chwilę wypoczynku.
Jakiś szlachcic bretoński, który idąc do Marsylji, wszedł przypadkiem do kościoła, zlitował się nad nieszczęśliwą ofiarą, i z odwagą, i uporem bretończyka, chciał ją ratować.
Dwa lub trzy razy odepchnął kije i noże wołając:
— Panowie, w imię prawa!... panowie, w imię honoru!... panowie, w imię ludzkości!...
Wtedy noże i kije zwróciły się ku niemu, lecz bretończyk zasłaniał Lescuyera swojem ciałem, i wołał wciąż: „panowie w imię ludzkości!...”
Lud znużył się nareszcie czekaniem na swoją zdobycz, porwał szlachcica i chciał go powiesić.
Ale trzej ludzie z tłumu uwolnili nieznajomego: „Skończmy najprzód z Lescuyerem, wołali, tego znajdziemy łatwo i później“.
Argument przypadł ludowi do przekonania; puszczono bretończyka i zmuszono do ucieczki.
Nazywał się on de Resély.
Lescuyer nie miał czasu na pisanie, zresztą jego usprawiedliwienie nie byłoby czytanem; tłum był za wielki.
Pośród tego tłumu, Lescuyer spostrzegł za ołtarzem małe drzwiczki; gdyby mógł się do nich dostać, byłby może ocalonym!...
Rzucił się ku nim w chwili, gdy się tego najmniej spodziewano.
Mordercy stanęli zdziwieni. Nagle u stóp ołtarza robotnik z fabryki jedwabiów tak silnie uderzył nieszczęśliwego zbiega kijem w głowę, że kij się roztrzaskał, a Lescuyer ogłuszony padł, jak wół pod obuchem i potoczył się tam właśnie, gdzie sobie życzono — do stóp ołtarza.
Gdy kobiety aby ukarać usta, które wyrzekły bluźnierstwo rewolucyjne: „Niech żyje wolność“, krajały mu usta w płaty, — mężczyźni wyskakiwali na jego brzuchu, miażdżąc go, jak świętego Stefana kamieniami.
Lescuyer wołał zakrwawionemi usty:
— Przez litość bracia moi!... w imię ludzkości siostry moje!... zabijcie mnie!...
Żądał biedak za wiele.
Musiał wycierpieć wszystkie męki konania!..
Oto jakie to wieści przychodziły do Zgromadzenia prawodawczego w odpowiedzi na filantropijną mowę Faucheta.
Prawda, że na trzeci dzień nadeszła znów inna wiadomość.
Duprat i Jourdan zawiadomieni zostali o tem, co się działo, lecz gdzie szukać ludzi swych rozproszonych?...
Duprat powziął myśl, iżby uderzyć na gwałt w sławny dzwon srebrny, który odzywał się tylko w dwóch wypadkach: przy wyborze oraz przy śmierci papieża.
Wydawał on dźwięk dziwny, tajemniczy...
Dźwięk ten wywarł podwójne wrażenie, zmroził serca papistów a dodał odwagi rewolucjonistom.
Na dźwięk tajemniczego dzwonu, wieśniacy wyszli z miasta i uciekli w kierunku swych mieszkań.
Jourdan na wezwanie srebrnego dzwonu, zebrał prawie trzystu swoich żołnierzy, opanował bramy miasta i postawił dla ich strzeżenia stu pięćdziesięciu ludzi.
Z innymi stu pięćdziesięcioma poszedł na Kordyljerów.
Miał dwie armaty, wycelował na lud i wystrzelił, poczem wszedł do kościoła.
Kościół był pusty, pod ołtarzem jęczał nieszczęśliwy Lescuyer.
Nie mógł umrzeć. Dlaczego ta masa krwawa, chociaż zdawała się być jedną raną, żyła jeszcze?...
Wleczono go tak przez ulice. Wszędzie, gdzie przechodzono, zamykały się okna z okrzykami:
— Ja nie trzymałem z Kordyljerami!...
Jourdan i jego stu pięćdziesięciu ludzi mogli teraz robić z Awinjonem i jego trzydziestoma tysiącami mieszkańców, coby tylko chcieli, tak wielką była groza.
Uczynił z nimi na małą skalę to, co Marat i Panis zrobili z Paryża drugiego września.
Zobaczymy później, dlaczego mówimy Marat i Panis, a nie Danton.
Zamordowano od sześćdziesięciu do osiemdziesięciu nieszczęśliwych i wrzucono trupy do lochów papieskich w wieży Glaciere.
Wiadomość ta, kazała zapomnieć o śmierci Lescuyera.
Co się tyczy emigrantów, których bronił Brissot i dla których żądał otworzenia bram Francji, oto wiadomości o ich czynach.
Godzili Austrję z Prusami i usiłowali uczynić dwóch przyjaciół z tych dwóch zaciętych wrogów.
Zrobili, że Rosja zakazała naszemu posłowi ukazywać się na ulicach Petersburga, i że posłała ministra do wychodźców Koblencji.
Zrobili, że Bern ukarało jedno z miast szwajcarskich, za to, że śpiewało „Ca ira“ rewolucyjne.
Sprawili, że Genewa, ojczyzna Roussa, który tyle uczynił dla rewolucji, skierowała na nas paszcze armat swoich.
Sprawili, że arcybiskup w Liége odmówił przyjęcia posła francuskiego.
Królowie sami z siebie wielu jeszcze innych rzeczy dokonali.
Rosja i Szwecja odesłały Ludwikowi XVI nierozpieczętowane depesze, donoszące o przyjęciu konstytucji.
Hiszpanja wydała inkwizycji Francuza, który tylko zadaniem sobie śmierci, san-benito, czyli tortur uniknął.
Wenecja wyrzuciła na plac św. Marka trupa człowieka zamordowanego nocą, z rozkazu rady dziesięciu, z tym prostym napisem: „zaduszony jako wolno-mularz“.
Cesarz Austrjacki i król Pruski odpowiedzieli wreszcie, ale odpowiedzieli pogróżkami.
Do wojny domowej w Wandei, do wojny domowej na południu, przybyła zatem perspektywa nowej jeszcze wojny.
Z za oceanu dochodziły jęki ludności z wyspy, którą mordowano.
Cóżto za jedni ci czarni niewolnicy, którym sprzykrzyła się rola kowadeł i chcą być młotami?...
To murzyni z St. Domingo, zabawiający się w krwawy odwet.
Jakże się to stało?
Opowiemy w dwóch słowach.
Konstytucja przyrzekła wolność murzynom. Oże, młody mulat, jedno z tych serc dzielnych, których tyle bywało, przebył morza z dekretami w chwili, gdy miały być ogłoszone.
Chociaż żaden urzędowy rozkaz nie poparł jeszcze tych dekretów, Oże, naglony żądzą swobody, wezwał gubernatora, aby je ogłosił.
Gubernator kazał aresztować zuchwalca. Oże schronił się na hiszpańską stronę wyspy.
Wiadomo, jakiem okiem patrzyła Hiszpanja na rewolucję. Oże został wydany.
Oże został rozszarpany kołem! Paniczny strach zapanował, gdy go stracono; podejrzewano, iż miał licznych sprzymierzeńców. Plantatorowie uczynili się sędziami i wykonywali egzekucje.
Pewnej nocy zbuntowało się 60 tysięcy murzynów. Biali zostali przebudzeni ogromnym pożarem, który zniszczył ich plantacje.
W tydzień później pożar został krwią przygaszony.
Co zrobiła Francja, ta biedna salamandra, zamknięta w ognistem kole?

Zobaczymy.

ROZDZIAŁ IV.
WOJNA.

W pięknej i energicznej swej mowie o emigrantach, Brissot wypowiedział jasno zamiary królów, objaśnił rodzaj śmierci, jaką gotowali rewolucji.
Czy ją zabić zamierzali?
Nie, pragnęli ją zdusić.
Brissot zrobił przegląd ligi europejskiej, i ukazawszy jednych monarchów ze szpadą w ręku, wywieszających śmiało sztandar nienawiści, innych kryjących tę nienawiść pod maską obłudy, zawołał:
— Dobrze zatem, przyjmijmy wyzwanie Europy arystokratycznej, i nie czekajmy aż nas zaczepi, ale zaczepmy sami.
Głośne oklaski zawtórowały mówcy.
Brissot odgadł myśl świętą, myśl poświęcenia, myśl, która przewodniczyła wyborom z 1791 roku, odgadł wojnę.
Nie tę wojnę samolubną, którą wydaje despota, aby pomścić zniewagi zadane swemu tronowi, swej godności, lub jednemu ze swych sprzymierzonych, nie tę wojnę, w której chodzi o zagrabienie cudzej prowincji, ale wojnę, która niesie z sobą iskrę życia; wojnę, której metaliczny odgłos trąbki woła gdzie tylko dojdzie: „Powstańcie, którzy pragniecie być wolnymi, bo wam wolność przynosimy!“
I w istocie, świat zaczął uczuwać coś, jakby wielki szmer, wzmagający się coraz bardziej na podobieństwo przypływu morza.
Ten szmer, była to pogróżka 30-tu miljonów głosów. Nie mówiły one jeszcze, ale szemrały, a Brissot wytłumaczył te szmery w sposób: „nie czekajmy aż nas uderzą, uderzmy sami“.
Od chwili, gdy na te groźne słowa odpowiedział grzmot oklasków, Francja była potężną, była pewną zwycięstwa.
Przejrzyjmy pobieżnie różne sprawy poszczególne, aby co najprędzej przystąpić do tego, co do opowiedzenia pozostaje.
Odgłos wypadków w Wandei, morderstwa w Awinjonie, zniewaga Europy, rozległy się w Zgromadzeniu prawodawczem, jak uderzenie piorunu.
Dnia 20-go października, Brissot zadawalniał się nałożeniem podatków na dobra emigrantów.
Dnia 25-go tegoż miesiąca Condorcet skazał dobra ich na sekwestr, a nadto, wymagał od nich przysięgi obywatelskiej. Żądał przysięgi obywatelskiej od ludzi, którzy się trzymali zdala od Francji, i byli przeciwko Francji uzbrojeni.
Powstało wówczas dwóch reprezentantów, którzy stali się Barnavem i Mirabeau tego nowego zgromadzenia: powstali Vergniaud i Isnard.
Vergniaud, jedna z tych natur sympatycznych, czułych, poetycznych, z tych natur, jakie zwykle rewolucje pociągają ku sobie, pochodził z żyznego Limoges.
Więcej czuły i serdeczny aniżeli namiętny, wzrosły w szczęśliwych warunkach, zwrócił był na siebie uwagę Turgota, intendenta z Limousin, i ten wysłał go do szkół w Bordeaux. Wymowa Vergniaud‘a była tak cierpką i gwałtowną, jak Mirabeau, natchniona duchem Greków, przeładowana mitologją, mniej jednak była rozwlekła i mniej dobitna niż Barnava. Najbardziej żywotną częścią tej wymowy, był głos dźwięczący o litość. Pośród gwałtownych i wzniosłych uniesień trybuny, z jego piersi płynął zawsze głos żądający litości. Przywódca stronnictwa niezadowolonych, gwałtownych, kłótliwych, wznosił się zawsze spokojny i pełen godności po nad okoliczności, chociażby one śmiertelnemi być miały. Nieprzyjaciele nazywali go niezdecydowanym, miękkim, obojętnym, zapytywali o jego duszę, bo zdawała się nieobecną i mieli słuszność. Dusza zamieszkiwała w nim tylko wówczas, gdy gwałtem przywoływał ją do piersi: cała jego istota oddana była kobiecie; błądziła ona na jego ustach, błyszczała w oczach i dźwięczała na strunach harfy; należała do pięknej, dobrej, zachwycającej Kandelji.
Isnard był wcieleniem namiętności. Urodzony w Grasse, w kraju kwiatów i wiatru północnego, posiadał gwałtowność tego powietrznego olbrzyma, co jednym podmuchem wstrząsa skałami i kwiaty z liści odziera. Gdy głos jego po raz pierwszy, rozległ się w Zgromadzeniu, sprawił wrażenie grzmotu. Najobojętniejsi podnieśli głowy, a każdy zadrżał jak Kain, gdy głos Boski usłyszą, i każdy gotów był zapytać: — Azali mnie wołasz, Panie?...
Jeżeli kto przerwał Isnardowi, wtedy:
— Zapytuję... wołał, Zgromadzenie, Francję, świat cały i pana — tu wskazywał na przerywającego — zapytuję, czy jest ktokolwiek, ktoby z dobrą wiarą, z czystem sumieniem chciał utrzymywać, że książęta i emigranci nie spiskują przeciw ojczyźnie?... Zapytuję powtórnie, czy jest kto w tem Zgromadzeniu, ktoby śmiał twierdzić, że każdy spiskujący nie powinien być jaknajśpieszniej oskarżony, ścigany i karany?
Jeżeli jest kto taki, niech wstanie!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Stanowczo po raz pierwszy słyszano taką siłę słowa. Dzika wymowa pociągała wszystko za sobą niby lawina z Alp spadająca i unosząca ze sobą drzewa, trzody, pastuchów i domy.
Na posiedzeniu zawyrokowano:
„Jeżeli książę francuski Ludwik Stanisław Ksawery, nie powróci w przeciągu dwóch miesięcy, to musi się zrzec praw swych do regencji”.
Następnie 8-go listopada postanowiono:
„Jeżeli emigranci nie powrócą do 1-go stycznia, zostaną jako spiskowi ścigani i karani śmiercią“.
Dnia 29-go listopada przyszła kolej na księży:
„Przysięga obywatelstwa ma być złożoną w przeciągu dni ośmiu.
„Wszyscy którzy jej nie wykonają, będą jako podejrzani o bunt, oddani pod dozór władzy.
„Jeżeli w gminie, w której przebywać będą, wybuchną rozruchy religijne, dyrektorjat departamentu mocen będzie wydalić ich z miejsca zamieszkania.
„Jeżeli nie będą posłusznymi, ulegną karze od jednego do dwóch lat więzienia.
„Gmina, w której siła zbrojna będzie użytą, skazaną będzie na zapłacenie wszelkich kosztów.
„Kościoły służyć będą do odprawiania nabożeństw płatnych przez rząd; te zaś, które się okażą zbytecznemi, będą mogły być zakupione przez inne wyznania.
„Zgromadzenie ceni wszystkie dobre dzieła, które mogą oświecać lud w kwestjach religijnych. Zgromadzenie każe je drukować i będzie wynagradzać autora“.
Było to najzupełniej zgodne z duchem departamentu Paryża; był to duch Barnava, Lafayetta, Lametha, Duporta i Baillego, który był jeszcze merem, ale na wylocie.
W dekrecie wydanym przeciwko księżom, wydanym, jak mówiono, przeciw sumieniu publicznemu, w dekrecie przeciw emigrantom, wydanym, jak mówiono, przeciw związkom familijnym — widziano sposób wypróbowania władzy królewskiej.
Klub umiarkowanych przygotował, a Dyrektorjat w Paryżu poparł protestację, w której proszono Ludwika XVI-go, aby położył veto na dekrecie duchownych dotyczącym.
Jak wiadomo, Konstytucja zawarowała Ludwikowi XV-mu wolność zakładania veto.
Kto podpisał tę protestację? Człowiek, który pierwszy atakował duchowieństwo: Talleyrand! człowiek, który odtąd zajmował się dyplomacją przez lupę, człowiek, który nie zawsze dość jasno zapatrywał się na rewolucję.
Rozgłos królewskiego veto rozszedł się prędko.
Kordyljerzy wysunęli naprzód Kamila Desmoulin, ułana rewolucji, gotowego zawsze zatknąć lancę u mety.
Desmoulin podał także petycję, lecz jako zły mówca, dał ją do odczytania Fauchetowi.
Fauchet przeczytał takową.
Oklaskiwano ją od początku do końca.
Niepodobieństwem było dotknąć kwestji z większym sarkazmem, a jednocześnie zgłębić ją dokładniej.
„Nie skarżymy się — mówił towarzysz szkolny Robespierra i przyjaciela Dantona — nie skarżymy się, ani na konstytucję, która przyznała wolny głos, czyli veto królowi, ani na króla, który z prawa tego korzysta, bo przypominamy sobie zasadę wielkiego polityka Machiavela: naród byłby zbyt niesprawiedliwym i okrutnym, gdyby księciu, który musiał zrzec się władzy najwyższej brał za złe, że się sprzeciwia ciągle życzeniom ogółu, bo dobrowolnie spaść z tak wysoka sprzeciwia się naturze.
„Przejęci prawdą tych słów, nie będziemy nigdy żądać od byłego najwyższego władcy niemożebnej miłości dla wszechwładztwa narodu nie weźmiemy nigdy za złe, gdy położy swoje veto na najlepszych właśnie dekretach“.
Zgromadzenie, jak to już powiedzieliśmy, przyklasnęło i przyjęło petycję, nakazało wciągnąć ją do protokółu i rozesłać do departamentów.
Wieczorem wzburzyli się Umiarkowani.
Wielu członków klubu, reprezentantów Zgromadzenia prawodawczego nie stawiło się wcale na sesję.
Nieobecni dnia wczorajszego, zrobili dnia następnego najście na Zgromadzenie.
Byli w liczbie dwustu sześćdziesięciu.
Zniszczono dekret wczorajszy pośród krzyków i gwizdania z trybun.
Była to wojna między Zgromadzeniem i klubem i klub odtąd oparł się tem silniej na Jakobinach, których przedstawiał Robespierre, oraz na Kordyljerach, reprezentowanych przez Dantona.
Danton zyskiwał na popularności.
Potworna jego głowa, zaczęła się wznosić ponad tłumy; rósł jak olbrzym przed majestatem królewskim i zdawał się doń mówić:
— Strzeż się! morze, po którem żeglujesz, to morze strasznie wzburzone.
Nagle królowa występuje z pomocą Jakobinom przeciw Umiarkowanym.
Nienawiść Marji Antoniny była tem dla rewolucji, czem wichry i nawałnice dla Atlantyku.
Marja Antonina nienawidziła Lafayetta, który ją ocalił 16-go października, lecz pozbawił popularności na dworze 17-go lipca.
Lafayette pragnął zastąpić Baillego, jako mer Paryża.
Królowa zamiast mu pomagać, kazała rojalistom głosować za Pétionem. Dziwne zaślepienie na rzecz Pétiona, grubiańskiego towarzysza podróży w powrocie z Varennes.
Dnia 18-go grudnia król wchodzi na Zgromadzenie, aby położyć veto na dekrecie przeciw duchownym.
W wigilję tego dnia, miała miejsce u Jakobinów ważna demonstracja.
Virchaux, szwajcar z Neuchatel, ten sam, który na placu Marsowym pisał wnioski dla rzeczpospolitej, ofiarował Stowarzyszeniu szpadę damasceńską, przeznaczoną dla generała, który pierwszy zwycięży nieprzyjaciół wolności.
Isnard, wziął szpadę z rąk młodego republikanina, wyciągnął ją z pochwy, a rzucając się na trybunę zawołał:
— Oto miecz zwycięski Anioła mściciela! Francja wyda wielki okrzyk, na który ludy odpowiedzą i okryje się ziemia walczącymi, i nieprzyjaciele wolności zostaną wymazani z listy żyjących!
Ezechiel nie byłby lepiej powiedział.
Miecz wydobyty, nie poszedł już więcej do pochwy; wojna wewnątrz i zewnątrz została ogłoszoną.

Miecz republikanina z Neuchatelu miał uderzyć najpierwej w króla Francji, a potem i w innych.

ROZDZIAŁ V.
MINISTER NA SPOSÓB PANI STAEL.

Gilbert nie widział królowej od dnia, w którym prosiła go, aby zaczekał chwilę w jej gabinecie i zostawiła tam, aby wysłuchał całego planu polityki wiedeńskiej, przez pana de Breteuil przywiezionego. Plan ów zamykał się w tych słowach:
„Uczynić z Barnavem to, co z Mirabeau, zyskać na czasie, zaprzysiąc konstytucję i wypełnić ją literalnie, dla pokazania, iż jest niewykonalną. Francja ostygnie, znudzi się, francuzi są lekkiego usposobienia, zajmie ich coś nowego i myśl o wolności przejdzie; jeżeli zaś nie przejdzie, zyskamy rok czasu, a za rok będziemy gotowi do wojny“.
Gilbert zdziwił się mocno, gdy pewnego poranku zobaczył wchodzącego do siebie kamerdynera królewskiego. Zrazu sądził, że król jest chory, ale kamerdyner uspokoił go i oświadczył, iż proszą go do zamku.
Gilbert żądał objaśnienia, kto go wzywa, ale sługa, mający widocznie stosowne polecenie, powtórzył tylko formułkę:
— Wzywają pana do zamku.
Gilbert był mocno przywiązany do króla, żałował Marji Antoniny więcej jako kobiety, niż królowej. Nie wzbudziła w nim ani miłości, ani poświęcenia, ale czuł dla niej litość głęboką.
Wprowadzono go do antresoli, gdzie przyjmowano Barnava. Kobieta, czytająca w fotelu wstała, gdy zobaczyła wchodzącego.
Gilbert poznał księżnę Elżbietę.
Miał dla niej głęboki szacunek, wiedział bowiem ile anielskiej dobroci mieściło jej serce.
Skłonił się przed nią i zrozumiał zaraz o co chodziło Ani król, ani królowa nie śmieli posłać po niego, uczyniła to Elżbieta.
Pierwsze słowa księżnej przekonały go, iż się nie mylił.
— Nie wiem, panie doktorze... rzekła, nie wiem, czy inni pamiętają dowody życzliwości, jakie złożyłeś bratu mojemu w chwili powrotu naszego z Wersalu, oraz siostrze mojej w czasie przybycia do Varennes, ale ja pamiętam o tem dobrze.
Gilbert skłonił się z uszanowaniem.
— Wasza Wysokość... powiedział, Bóg postanowił w swej mądrości, że będziesz posiadać wszelkie cnoty, nawet cnotę pamięci, tak rzadką w dzisiejszych czasach, a nadewszystko u osób koronowanych.
— Nie mówisz pan tego o moim bracie, nieprawdaż panie Gilbert? Brat mój często mówi o panu i bardzo ceni twe doświadczenie.
— Jako lekarza?... zapytał uśmiechając się Gilbert.
— Tak panie, ale wiem również, że pańskie doświadczenie może niemniej dobrze usłużyć królowi jak i królestwu.
— Król jest bardzo dobrym... wyrzekł Gilbert, po cóż zawezwał mnie dzisiaj?
— Nie król wzywa cię dziś, panie doktorze... odparła księżna, rumieniąc się, bo czysta jej dusza kłamać nie umiała, to ja pozwoliłam sobie...
— Ależ to nie zły stan zdrowia męczy tak Waszą Wysokość, ta bladość pochodzi ze znużenia i niepokoju, wcale nie jest wynikiem choroby!...
— Masz słuszność, panie Gilbert, nie o siebie też się lękam lecz o mego brata; on mnie bardzo niepokoi.
— I mnie również... odpowiedział Gilbert.
— O! niespokojność nasza nie pochodzi z jednego bodaj źródła... zauważyła księżna Elżbieta; ja chciałam powiedzieć, że zdrowie jego mnie niepokoi...
— Byłżeby król chorym rzeczywiście?
— Właściwie mówiąc, to nie, ale jest przybitym i zniechęconym. Od dziesięciu dni, uważ pan, że liczę dni, od dziesięciu dni otóż nie wyrzekł do nikogo ani słowa, wyjąwszy kilku wyrazów niezbędnych do mnie, przy grze w triktraka...
— Dziś jedenaście dni temu... podjął Gilbert, jak król był na Zgromadzeniu, aby położyć swoje veto. Czemuż w tym dniu nie oniemiał...
— Czyżby zdaniem pana... zawołała żywo Elżbieta, mój brat powinien był uznać ten bezbożny dekret?
— Mojem zdaniem, księżno, występować przeciw burzliwemu potokowi, przeciw przypływowi morza, przeciw grożącej strasznej burzy, jest to chcieć, aby i król i księżna byli jednocześnie zdruzgotani.
— Więc cóżbyś pan na miejscu mego biednego brata uczynił?
— Jest w tej chwili partja, która wzrasta jak ci olbrzymi z tysiąca i jednej nocy, co to zamknięci w małem naczyniu, w godzinę później rozsadzili takowe, mając sto łokci wysokości...
— Mówisz pan o Jakobinach?
— Mówię o Żyrondystach. Jakobini nie chcą wojny, Żyrondyści jej pragną.
— Wojna!... ależ przeciw komu ta wojna, wielki Boże! Przeciw cesarzowi, bratu naszemu? przeciw królowi hiszpańskiemu, siostrzeńcowi naszemu? Nieprzyjaciele nasi, panie Gilbert, we Francji są, nie zaś zewnątrz kraju, dowodem tego...
Księżna się zawahała.
— Słucham.... rzekł Gilbert.
— Nie wiem, czy mam ci to powiedzieć, doktorze, chociaż dlatego cię wezwałam.
— Możecie mi, księżno, wszystko powiedzieć, bom w każdej chwili gotów oddać życie za króla.
— Panie... zapytała Elżbieta... czy istnieje środek jaki przeciw truciźnie?
Gilbert uśmiechnął się nieznacznie.
— Powszechnego niema, ale każda substancja jadowita ma swój antidot, lubo naprawdę, prawie zawsze bezskuteczny.
— O Boże! mój Boże!...
— Potrzeba jest naprzód wiedzieć, czy ma się do czynienia z trucizną mineralną, czy roślinną. Trucizny mineralne działają zazwyczaj na żołądek i wnętrzności, roślinne na system nerwowy; o którym rodzaju trucizny chce mówić Wasza Wysokość?
— Posłuchaj mnie, doktorze, chcę ci powiedzieć wielką tajemnicę.
— Słucham Waszej książęcej mości.
— Lękam się, żeby nie otruli króla.
— Ktoby mógł dopuścić się tej zbrodni?
— A oto jak się rzeczy mają... Pan Laporte intendent listy cywilnej, znasz go pan?...
— Znam...
— Pan Laporte otóż kazał nas uprzedzić, iż jeden z oficjalistów królewskich, były pasztetnik w Palais-Royal, powraca napowrót do swego zawodu. Człowiek ten, zawzięty Jakobin, powiedział głośno, iż wielkieby dobrodziejstwo wyświadczono Francji, gdyby otruto króla...
— Ludzie, noszący się z myślą podobnej zbrodni, nigdy się nie chwalą z tem naprzód.
— O! panie! to tak łatwo byłoby otruć króla. Na szczęście, człowiek ten ma tylko wydział pasztetniczy.
— Więc Wasza wysokość przedsięwzięłaś środki ostrożności?
— Tak, postanowiliśmy, iż król jadać będzie tylko mięso i chleb przynoszony przez pana Thierry z Ville d‘Avray.
który również obiecał dostarczyć wina. Co do ciast, pani Campan dostała polecenie, aby je kupowała niby dla siebie, to u tego, to znów u drugiego pasztetnika. Szczególniej mamy się wystrzegać cukru tartego...
— Czy dlatego, że łatwo weń wsypać arszeniku?
— Tak, właśnie. Królowa miała zwyczaj dodawać takiego cukru do wody, teraz nie robi tego zupełnie. Król, królowa i ja, razem teraz jadamy, obywamy się zupełnie bez służby. Pani Campan przynosi nam potajemnie chleb, ciasto i wina. Chowamy to pod stół, udając, że jemy podane nam pokarmy. Mimo to, drżymy, królowa i ja, obawiając się, że król lada chwila zblednie i zawoła:
— „Niedobrze mi!...“
— Pozwól sobie, księżno, najprzód powiedzieć... wyrzekł lekarz, iż nie wierzę wszelkim pogróżkom otrucia, ale z tem wszystkiem oddaję się na usługi Ich królewskich mości. Czego król żąda? Czy chce mi pokój w zamku wyznaczyć? Urządzę się tak, żebym w każdej chwili był na zawołanie, dopóki obawy Jego królewskiej mości...
— O! mój brat nie obawia się niczego, przerwała żywo księżna Elżbieta.
— A więc dopóki nie rozproszą się obawy Waszej królewskiej wysokości. Mam pewne doświadczenie co do różnego rodzaju trucizn i dam sobie z niemi radę, lecz pozwól mi, księżno, powiedzieć sobie, iż od króla tylko zależy, aby się niczego obawiać nie potrzebował.
— Co ma uczynić zatem?... spytał głos obcy.
Gilbert obrócił się pośpiesznie i spostrzegł królowę.
Złożył jej ukłon głęboki.
— Najjaśniejsza Pani... rzekł, czy mam powtórzyć zapewnienie oddania się mego na usługi Waszej królewskiej mości, zapewnienie, które dopiero co uczyniłem księżnej Elżbiecie.
— Nie, panie, słyszałam wszystko... chcę tylko wiedzieć, czy zawsze jesteś względem nas jak dotąd usposobionym?...
— Czy Najjaśniejsza Pani wątpi o trwałości uczuć moich?...
— O! panie! tyle głów i tyle serc porywa za sobą ten wicher burzliwy, że niewiadomo komu ufać — doprawdy...
— Czyż dlatego królowa z polecenia Umiarkowanych przyjmuje ministra na sposób pani Stael?
Marja-Antonina zadrżała.
— Wiesz pan o tem?... spytała.
— Wiem, Najjaśniejsza Pani, że Wasza królewska mość dała słowo panu de Narbonne...
— I ganisz mi to pan może?
— Nie, Najjaśniejsza Pani; jest to próba, tak dobra, jak wiele innych. Gdy król wszystkiego poprobuje, skończy może na tem, od czego zacząć był powinien.
— Znałeś panią de Stael?
— Miałem ten zaszczyt. Po wyjściu z Bastylji przedstawiłem się jej, w jej własnym domu, i zostałem przez pana Neckera objaśniony, że to na rozkaz królowej zostałem aresztowany.
— Obiecaliśmy sobie nie wspominać nigdy o tej pomyłce... powiedziała Marja-Antonina z uśmiechem.
— Nie powracam do niej, Najjaśniejsza Pani, odpowiadam jedynie na zapytanie Waszej królewskiej mości.
— Co pan sądzisz o panu Necker?
— Poczciwy niemiec, mieszanina żywiołów przeróżnorodnych, człowieczyna, który przeszedłszy stopnie śmieszności popadł w napuszoność.
— Lecz czy pan nie należysz do tych, którzy popchnęli króla, aby go powołał na nowo?
— Pan Necker słusznie czy niesłusznie, był najbardziej popularnym w królestwie i dlatego też powiedziałem królowi: „Najjaśniejszy Panie, oprzyj się na tej popularności“.
— A pani de Stael?...
— Najjaśniejsza Pani czynisz mi zaszczyt zapytując, co myślę o pani de Stael?
— Tak, panie... — Biorąc rzecz ze strony fizycznej, ma ona: nos za wielki, usta za grube i niezgrabną figurę.
— Królowa uśmiechnęła się; jako kobiecie, nie było jej nieprzyjemnem słyszeć, że ta, o której tyle mówiono, piękną nie była.
— No, a dalej... powiedziała.
— Płeć jej posiada mało przymiotów nęcących, ruchy ma więcej energiczne, niż zręczne, głos tak ostry, że nieraz trudno wierzyć, czy to głos kobiety, ale przytem ma lat 24 czy 25, szyję bogini, czarne prześliczne włosy, cudowne zęby, oko pełne ognia; w jej spojrzeniu świat cały...
— Lecz strona moralna? talent, zasługi?... śpiesznie wtrąciła królowa.
— Jest dobrą i szlachetną, żaden z jej nieprzyjaciół nie wytrwa w nieprzyjaźni, gdy będzie z nią mówił przez kwadrans czasu tylko...
— Dla zajmowania się polityką nie dość jest posiadać dobre serce — ja pytam o jej genjusz.
— Serce nigdy nie przeszkadza, nawet w polityce; co do genjuszu, to nie szafujmy zabardzo tym wyrazem, wypada ostrożnie go używać. Najjaśniejsza Pani, pani de Stael posiada wielki, niezmiernie wielki talent, ale genjuszem nie jest. Coś zawsze wstrzymuje ją przy ziemi, gdy skrzydła wznosi do lotu. Między nią a jej mistrzem, Janem Jakóbem, zachodzi taka różnica, jak między żelazem a stalą.
— Mówisz pan o jej talencie autorskim, powiedz mi coś o niej jako o kobiecie polityku.
— Zdaniem mojem, Najjaśniejsza Pani, stanowczo pod tym względem wynoszą panią de Stael nad zasługi. Od czasów emigracji panów de Mounier i de Lally, salon jej jest trybuną stronnictwa angielskiego i arystokratycznego. Ponieważ jest mieszczanką, więc ma słabość do wielkich panów, uwielbia anglików, bo ma ich za naród doskonale arystokratyczny; nie zna historji Anglji, nie zna jej rządu, i bierze za arystokratów z czasów krzyżowych, szlachtę wczoraj dopiero kreowaną. Niektóre narody tworzą niekiedy ze starego nowe; Anglja ciągle z nowego stare wytwarza.
Czy sądzisz pan, że na podstawie tego swego przekonania pani de Stael proponuje nam pana de Narbonne?
— O! tym razem, Najjaśniejsza Pani, wchodzą w grę dwa uczucia: miłość dla arystokracji i miłość dla arystokraty.
— Sądzisz pan, że pani de Stael kocha pana de Narbonne dla tego, że jest arystokratą?
— Że nie dla jego zasług, to pewna!
— Ależ pan de Narbonne nie jest wcale arystokratą, niewiadomo nawet, kto to był jego ojciec.
— Obawiamy się czasami spojrzeć w oczy słońcu.
— Panie Gilbert, jestem kobietą, więc lubię plotki. Co mówią o tym panu de Narbonne?
— Że jest przebiegły, odważny, dowcipny.
— Pytam o jego urodzenie.
— Mówią, że gdy stronnictwo Jezuitów wygnało Voltaira, Machaulta, d’Argensona, wszystkich tych wreszcie, których nazywano filozofami, trzeba było walczyć z panią de Pompadour. Otóż Jezuici mając szczęśliwą do takich rzeczy rękę, wiedzieli, co może miłość ojcowska w połączeniu z inną miłością i zrobili wybór. Wtedy, Najjaśniejsza Pani, z córki królewskiej, którą zmuszono do poświęcenia się dziełu kazirodczo-heroicznemu, wyrósł ten piękny kawaler, którego ojca nie znają, nie dlatego, aby zniknął w pomroku, lecz dlatego, że go blask zbytni otacza...
— Więc pan nie wierzysz, tak jak Jakobini i jak Robespierre, że pan de Narbonne wychodzi z ambasady szwedzkiej?
— I owszem, Najjaśniejsza Pani, ale wierzę także, iż po chodzi z buduaru żony, nie zaś z gabinetu męża. Podejrzewać panią de Stael o współudział, byłoby podejrzewać pana de Narbonne, że jest mężem swej żony. O! nie! to nie zdrada ambasadora, to tylko słabość kochanków. Nic więcej nie trzeba, jeno miłości, tej wiecznie młodej czarodziejki, aby kobieta złożyła w ręce takiego przebiegłego wietrznika olbrzymi miecz rewolucji.
— Czy mówisz pan o tym, który Isnard ucałował w klubie Jakobinów?
— Niestety, Najjaśniejsza Pani, mówię o tym, który wisi nad głową Waszej królewskiej mości!...
— Zdaniem tedy pańskiem, źle czynimy powołując pana de Narbonne do ministerjum wojny?...
— Byłoby lepiej wziąć odrazu tego, który po nim nastąpi.
— A któż to taki?...
— Dumouriez.
— Dumouriez, ten bohater przypadkowy?...
— A!... Okrutne słowo wyrzekłaś Najjaśniejsza Pani!... I do tego bardzo względem pana Dumouriez niesprawiedliwe!...
— Czyż nie był on prostym żołnierzem?...
— Wiem o tem, Najjaśniejsza Pani, że Dumuoriez nie należy do szlachty uprzywilejowanej, która ma wszystko za sobą. Dumouriez, szlachcic z prowincji, nie mogąc pułku ani dostać, ani kupić, wstąpił do służby jako prosty żołnierz. Mając lat dwadzieścia, wolał dać się porąbać pięciu czy sześciu zbrojnym, aniżeli się poddać. Mimo dowodów takiej odwagi i prawdziwej inteligencji, czas długi służył na bardzo niskich stopniach...
— Jeżeli mówisz pan o jego inteligencji, to jej nie przeczę... służył za szpiega Ludwikowi XV-mu.
— Dlaczegóż szpiegostwem nazywać u niego to, co u innych zowie się dyplomacją?... Wiem, iż korespondował z królem bez wiedzy ministrów; ale któreż serce szlachetne nie tak by postąpiło?...
— Ależ panie... zawołała królowa, zdradzając głęboką znajomość polityki szczegółami, w jakie wchodziła, — toż to człowiek bez zasad, bez poczucia honoru, ten pański protegowany!... Pan de Choiseul mówił mi... że Dumouriez przedstawił mu dwa projekty co do Korsyki. Jeden, żeby ją ujarzmić, drugi, żeby ją oswobodzić!...
— Prawda, Najjaśniejsza Pani, ale pan de Choiseul zapomniał dodać, że pierwszy został przyjętym, i że Dumouriez bił się mężnie, aby go przeprowadzić.
— Dzień, w którym powołamy pana Dumouriez na ministra, będzie dniem wypowiedzenia wojny Europie.
— E!... Najjaśniejsza Pani!... wyrzekł Gilbert, wo;na jest wypowiedzianą przez wszystkie już serca. Czy Wasza królewska mość wie, ilu obywateli podało się na ochotników?... Sześćkroć sto tysięcy!... W departamencie Jura kobiety oświadczyły, że wszyscy mężczyźni mogą wyruszyć. Byleby im dano piki, potrafią i same bronić kraju.
— Wypowiadasz pan wyraz, na który drżę na całem ciele... rzekła królowa.
— Wybacz mi, Wasza królewska mość i powiedz, jaki to ten wyraz, abym go raz drugi nie powtórzył.
— Powiedziałeś wyraz, piki... O!... te piki z 1789 roku, zdaje mi się, iż widzę jeszcze głowy dwóch moich wiernych dworzan na ostrzach dwóch pik osadzone!...
— A jednak, była kobietą i matką ta, która zaprojektowała zbieranie składek, żeby piki wyrabiać.
— Czy kobieta i matka także, każe się waszym Jakobinom ubierać w czapki koloru krwistego?...
— I w tym razie, jesteś w błędzie Najjaśniejsza pani... odpowiedział Gilbert. Chciano uświęcić równość braterską symbolem, a nie mogąc wszystkim Francuzom nakazać jednakowego ubioru, przyjęto czapkę biednych wieśniaków; kolor czerwony wybrano nie dlatego, że krew przypomina, tylko, że jest to kolor żywy, wesoły, podobający się tłumom.
— Dobrze, dobrze, doktorze, nie wątpię już teraz, widząc cię tak zagorzałym zwolennikiem tych nowych wynalazków, iż ujrzę cię jeszcze kiedyś liczącego puls króla z piką w ręku i w czerwonej czapce na głowie.
I w połowie z szyderstwem, w połowie z goryczą, widząc, iż na żadnym punkcie nie może sobie poradzić, oddaliła się niezadowolona.
Księżna Elżbieta chciała udać się za nią, lecz Gilbert rzekł głosem błagalnym:
— Wasza wysokość kochasz swego brata, nieprawdaż?...
— O!... odparła, kochać, to zamało, ja go uwielbiam!...
— Zechcesz zatem podać mu radę od dobrego przyjaciela?...
— Powiedz pan, a jeżeli rada rzeczywiście będzie dobra...
— Mnie się wydaje, że jest doskonała.
— Więc mów pan, mów!...
— Gdy ministerjum Umiarkowanych upadnie, co w krótkim czasie nastąpi, radzę wybrać ministerjum z pośród tych czerwonych czapek, które tak przestraszają królowę!...

Skłonił się księżnie z głębokiem uszanowaniem i wyszedł.

ROZDZIAŁ VI.
ROLANDOWIE.

Przytoczyliśmy rozmowę królowej i doktora Gilberta, żeby przerwać trochę monotonny ciąg opowiadania historycznego i wskazać, jaki był bieg wypadków i jakie położenie stronnictw.
Ministerjum Narbona trwało trzy miesiące.
Rozwiązała je przemowa Vergnauda.
Tak samo, jak Mirabeau, który wyrzekł: „widzę stąd okno...“ Vergnaud dowiedziawszy się, iż cesarzowa ruska zawarła pokój z Turcją, a Austrja i Prusy podpisały siódmego lutego traktat zaczepno-odporny, Vergnaud zawołał z trybuny:
— I ja także mogę zawołać, że widzę stąd pałac, w którym knuje się kontr-rewolucja, w którym przygotowują się sposoby, aby nas wydać w moc Austrji. Nadszedł dzień, że możemy położyć kres tej śmiałości, pomięszać szyki spiskowcom.
W dawnych czasach despotyzm tych pałaców rzucał często na lud trwogę i przerażenie, niechaj że tam wejdzie dziś trwoga i przerażenie w imieniu prawa!..
I gestem, pełnym energji, znakomity mówca zdawał się popychać naprzód ohydne widma trwogi i przerażenia.
Weszły one rzeczywiście do Tuileries, a Narbonne wyniesiony przez miłość, upadł za podmuchem burz.
Upadek nastąpił w początkach marca 1792 roku.
W trzy też zaledwie miesiące po rozmowie królowej z Gilbertem, jakiś człowiek, małego wzrostu, zwinny, muskularny, ze sprytnym wyrazem błyszczących oczu, mający lat pięćdziesiąt sześć, chociaż wydawał się o dziesięć lat młodszym, z twarzą ogorzałą życiem obozowem, wprowadzony został do gabinetu Ludwika XVI.
Miał na sobie mundur generała brygady.
Chwilę zaledwie był w salonie, gdy się drzwi otworzyły i wszedł Ludwik XVI.
Dwaj ci ludzie pierwszy raz spotykali się z sobą.
Król obrzucił małego człowieka wzrokiem zamglonym, lecz nie pozbawionym bystrości. Generał zwracał na króla pełne ognia spojrzenie, badawcze i nieufne.
Nie było nikogo w salonie, aby przedstawić przybyłego, widocznie spodziewanym był on tutaj.
— Pan Dumouriez?... spytał król.
Dumouriez się skłonił.
— Od jak dawna jesteś pan w Paryżu?...
— Od początku lutego, Najjaśniejszy Panie.
— Czy to pan Narbonne wezwał pana?...
— Aby mnie zawiadomić, iż zostałem przeniesiony do armji Alzackiej, pad marszałkiem Luknerem, oraz, że mam dowodzić dywizją pod Besançon.
— A jednak nie udałeś się tam?...
— Tak jest, Najjaśniejszy Panie, a to dlatego, iż czułem się w obowiązku zwrócić uwagę pana de Narbone, że przy zbliżającej się wojnie (król widocznie zadrżał), która łatwo może się stać ogólną, trzeba pomyśleć o prowincjach południowych, bo mogłyby być napadnięte znienacka; a trzeba także przygotować plany obrony i posłać tam wojsko i dowódcę.
— I posłałeś pan panu de Narbonne plan, który pierw dałeś do przejrzenia panu Gesonné i kilku innym członkom Żyrondy?...
— Pan de Gessonne jest moim przyjacielem i również jak ja, przyjacielem Waszej królewskiej mości.
— Więc mam do czynienia z Żyrondystą.
— Z patrjotą, z wiernym poddanym Waszej królewskiej mości.
Ludwik XVI zagryzł wargi.
— Czy także w celu służenia skuteczniej królowi i ojczyźnie, odmówiłeś pan pełnienia tymczasowo obowiązków ministra spraw zagranicznych?...
— Najjaśniejszy Panie... odpowiedziałem wręcz, iż wolałbym obiecane mi dowództwo, niż chwilowe lub dłuższe: zawiadywanie ministerjum; ja jestem żołnierzem, nie dyplomatą.
Upewniono mnie jednak, że jesteś pan jednym i drugim.
— Zbyt mi pochlebiono, Najjaśniejszy Panie.
— I licząc na to, ja sam nalegałem...
— A ja, Najjaśniejszy Panie, musiałem w dalszym ciągu odmawiać, pomimo, że obawiałem się być ci nieposłusznym.
— Więc dlaczego pan odmawiasz?...
— Położenie jest wielkiej wagi, Najjaśniejszy Panie, strąciło ono Narbonna i skompromitowało pana de Lessart. Każdy człowiek, mający cokolwiek wartości, ma prawo odmówić, lub żądać, iżby go użyto, stosownie według tej wartości. Otóż Najjaśniejszy Panie, albo mam jakąś wartość, albo nie posiadam żadnej. Jeżeli nie mam żadnej, pozostaw mnie w ukryciu; bo któż wie, jaki los mnie czeka, gdy mnie zeń wyciągniesz?... Jeżeli przeciwnie, wart coś jestem, to w takim razie nie rób ze mnie jednodniowego ministra, nie dawaj mi chwilowej władzy, lecz daj mi pewny punkt oparcia, abyś i ty, Najjaśniejszy Panie, mógł się na mnie w potrzebie wesprzeć. Interesa nasze, przepraszam, że się tak wyrażam, ale Wasza królewska mość widzi, że jej interesy nazywam własnemi, są w zbyt wielkiej niełasce zagranicą, aby dwory chciały traktować z ministrem czasowym. Chwilowe to mianowanie, — wybacz Najjaśniejszy Panie, otwartości żołnierza, (nie można było być mniej otwartym, jak był Dumouriez, ale właśnie dlatego w pewnych okolicznościach starał się za otwartego uchodzić), — byłoby niezręcznością, która pozbawiłaby mnie popularności i oburzyła całe Zgromadzenie, więcej nawet, bo chwilowe to zamianowania ściągnęłoby podejrzenie, iż król nie chce nowego ministra i czeka tylko sposobności, aby przywrócić dawnego.
— A gdybym nawet miał ten zamiar, czy uważasz pan, iż przeprowadzenie go byłoby mi niemożliwem?...
— Zdaje mi się, Najjaśniejszy Panie, iż powinieneś raz już przecie i to stanowczo, zerwać z przeszłością.
— I zostać może Jakobinem, nieprawdaż?...
— Na honor, gdyby to Wasza królewska mość uczyniła, nabawiłoby niemałego kłopotu wszystkie stronnictwa, a zwłaszcza Jakobinów.
— Więc dlaczegóż nie radzisz mi pan odrazu włożyć czapkę czerwoną?...
— Ah!... Najjaśniejszy Panie, gdybyż to stanowiło wszystko!... rzekł Dumouriez.
Król spojrzał z niedowierzaniem na człowieka, który mu w taki sposób odpowiadał, i zapytał:
— A zatem zgadzasz się pan na ministerjum, byle tylko nie było ono chwilowem?...
— Na nic się nie zgadzam, Najjaśniejszy Panie, oczekuję tylko rozkazów Waszej królewskiej mości, wolałbym jednak być wysłanym na granicę, niż pozostać w Paryżu.
— A cobyś pan powiedział, gdybym cię stanowczo zatrzymał w Paryżu i ostatecznie włożył ci na barki obowiązki ministra spraw zagranicznych?...
— Powiedziałbym, Najjaśniejszy Panie, że pozbyłeś się uprzedzeń, jakiemi cię przeciw mnie natchnięto... odrzekł z uśmiechem.
— Bo tak jest rzeczywiście, Dumouriez, jesteś więc moim ministrem?...
— Najjaśniejszy Panie, oddaję się na twoje usługi, lecz...
— Zastrzeżenia?...
— Wyjaśnienia, Najjaśniejszy Panie.
— Mów, słucham cię.
— Stanowisko ministra różni się dziś bardzo od tego, czem było dawniej. Nie przestając być wiernym sługą Waszej królewskiej mości, gdy przyjmuję urząd ministra, staję się zarazem sługą narodu. Nie żądaj, Najjaśniejszy Panie, odemnie języka, do jakiego przyzwyczaili cię moi porzednicy, zmuszony będę rzucić etykietę dworską, ażeby się lepiej poświęcić sprawom króla. Pracować będę razem z Waszą królewską mością lub w radzie państwa, ale uprzedzam Waszą królewską mość, że praca ta będzie walką.
— Walką, dlaczego?...
— To bardzo naturalne, Najjaśniejszy Panie. Całe dzisiejsze ciało dyplomatyczne jest kontr-rewolucyjne, prosić więc będę o jego zmianę, przedstawię Waszej królewskiej mości ludzi nieznanych, lub nawet wstrętnych?....
— A w takim razie?... zapytał żywo Ludwik XVI.
— W takim razie, jeżeli wstręt Waszej królewskiej mości będzie zbyt wielki, zbyt uzasadniony, cofnę się, lecz, jeżeli wybór Waszej królewskiej mości pójdzie za podszeptem otoczenia i widocznie narażać będzie Waszą królewską mość, to prosić będę o uwolnienie.... Najjaśniejszy Panie, pomyśl o strasznych niebezpieczeństwach, jakie tron twój otaczają. Podtrzymać go można jedynie przez zaufanie publiczne, a ono tylko od ciebie zależy!...
— Pozwól mi, że ci przerywam.
— Najjaśniejszy Panie...
I Dumouriez się skłonił.
— O tych niebezpieczeństwach myślę ja oddawna i chciałbym... dodał ocierając czoło oraz wskazując na portret Karola I-szego, chciałbym o nich zapomnieć, ale ten portret mi je przypomina.
— Najjaśniejszy Panie!...
— Poczekaj, nie skończyłem. Położenie jest takie same, więc i niebezpieczeństwo odpowiedniej może rusztowanie White-Hall wzniesie się wkrótce na placu Gréve.
— Za smutno się zapatrujesz, Najjaśniejszy Panie.
— Ale widzę jasno. W takim razie wejdę na rusztowanie, jak nań wszedł Karol I-szy. może nie jako bohater, jak on, lecz przynajmniej jako dobry chrześcijanin. Mów pan dalej...
Dumouriez milczał chwilę, zdziwiony stałością króla, jakiej się po nim nie spodziewał.
— Najjaśniejszy Panie... wyrzekł, pozwól mi zmienić przedmiot rozmowy.
— Jak ci się podoba, chciałem ci tylko dowieść, że nie lękam się przyszłości, którą mnie straszą, a jeżeli się jej lękam, to przynajmniej jestem na nią przygotowany.
— Najjaśniejszy Panie, czy po wszystkiem co wypowiedziałem, mam się jednak uważać za ministra Waszej królewskiej mości?...
— Naturalnie, panie.
— Zatem na pierwsze posiedzenie przyniosę cztery depesze, uprzedzam jednak Waszą królewską mość, że ani w zasadach, ani w stylu, nie będą one podobne do dawnych: musimy się stosować do okoliczności. Jeżeli pierwsza moja praca spodoba się Waszej królewskiej mości, będę szedł dalej, w przeciwnym razie, gotów jestem w każdej chwili, służyć królowi i ojczyźnie, jako żołnierz na granicy kraju, gdyż cokolwiekbądź mówiono Waszej królewskiej mości o moich zdolnościach w dyplomacji, tam tylko jest rzeczywiste pole moje i tam przedmiot studjów moich od lat trzydziestu sześciu...
Skłonił się, aby odejść.
— Zaczekaj... wyrzekł król, jesteśmy w zgodzie co do jednego punktu, ale pozostało ich jeszcze sześć.
— Czy tyczące się moich kolegów?...
— Tak jest, nie chcę, żebyś mi mówił, iż ten lub ów stoi ci na przeszkodzie, wybierz sobie zatem sam skład ministerjum.
— Najjaśniejszy Panie, za wielką wkładasz na barki moje odpowiedzialność.
— Sądzę, iż uprzedzam tylko życzenia, składając to w twoje ręce.
— Najjaśniejszy Panie, nie znam nikogo w Paryżu, oprócz niejakiego Lacosta, którego polecam Waszej królewskiej mości do marynarki.
— Lacoste?... spytał król, ten zwyczajny intendent?...
— Tak, Najjaśniejszy Panie, ten sam; wołał on podać się do dymisji, niż uczestniczyć w niesprawiedliwości.
— To dobra rekomendacja, a inni?...
— Naradzę się, Najjaśniejszy Panie.
— Czy mogę wiedzieć z kim?...
— Z Brissot‘em, Gensonnéem, Condorcet‘em, Roedererem...
— Z całą Żyrondą, jednem słowem.
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Niech i tak będzie, zgoda na Żyrondę. Zobaczymy, czy lepiej się wywiąże z zadania, niż Zgromadzenie konstytucyjne i klub Umiarkowanych!...
— Będę dziś wieczorem na usługi Waszej królewskiej mości, rzekł Dumouriez i skłonił się, aby odejść.
— Nie, rzekł król, zaczekaj pan jeszcze chwilę, chcę cię skompromitować.
Gdy tych słów domawiał, ukazała się królowa z księżną Elżbietą, obiedwie z książkami do nabożeństwa.
— Pani, powiedział król do Marji-Antoniny, oto pan Dumouriez, który się chce poświęcić na usługi nasze, i z którym dziś wieczorem wybieramy skład nowego ministerjum.
Dumouriez skłonił się, gdy tymczasem królowa z ciekawością przyglądała się małemu człowieczkowi, który miał mieć tyle wpływu na interesa Francji.
— Panie, powiedziała, czy znasz doktora Gilberta?
— Nie, Najjaśniejsza Pani, odrzekł Dumouriez.
— Staraj się z nim zapoznać.
— Czy mogę wiedzieć powód, dla którego królowa mi go poleca?
— Jako nieomylnego proroka. Trzy miesiące temu przepowiedział mi, że pan będziesz następcą pana de Narbonne.
W tej chwili otworzono drzwi od gabinetu królewskiego.
Król udał się na mszę.
Dumouriez poszedł za nim.
Cały dwór usuwał się od niego, jak od zapowietrzonego.
— Powiedziałem panu przecież, że cię skompromituję, szepnął król, śmiejąc się, jesteś tedy skompromitowanym.
— W oczach arystokracji, Najjaśniejszy Panie, odrzekł Dumouriez, uważam to tylko za nowy dowód łaski Waszej królewskiej mości.

Z temi słowy oddalił się.

ROZDZIAŁ VII.
ZA KOTARĄ.

Wieczorem o oznaczonej godzinie, Dumouriez wszedł z czterema depeszami: de Grave i Cahier de Gerville już się znajdowali, oczekując na króla, który zaraz po wejściu Dumourieza ukazał się zebranym.
Dwaj ministrowie spiesznie powstali, król pozdrowił ich skinieniem głowy, a przysuwając fotel do stołu:
— Siadajcie panowie!... wyrzekł.
Dumouriezowi zdawało się, że drzwi, któremi wszedł król, pozostały niedomknięte, oraz, że kotara się poruszała.
Byłże to wiatr, czy dotknięcie podsłuchującej osoby?
Trzej ministrowie usiedli.
— Czy masz pan depesze?... spytał król.
— Mam, Najjaśnieiszy Panie — odrzekł generał, wyjmując listy.
— Do jakich mocarstw?
— Do Hiszpanji, Austrji, Prus i Anglji.
— Przeczytaj je.
Dumouriez rzucił okiem na drzwi i przekonał się, że ich podsłuchiwano.
Rozpoczął czytanie depesz głosem pewnym.
Minister mówił w imieniu króla, lecz w duchu Konstytucji, bez pogróżek i z godnością.
Rozbierał interesa każdego państwa poszczególne, w stosunku ich do rewolucji francuskiej.
W odpowiedzi na skargi państw, przeciw pamfletom Jakobinów, zrzucił wszelkie godne pogardy obelgi na wolność prasy, w której słońcu, mówił, wylęga się wiele plugastwa, lecz dojrzewają zarazem bogate plony.
Nakoniec żądał pokoju w imieniu wolnego narodu, którego król był dziedzicznym reprezentantem.
Król słuchał każdej depeszy ze wzrastającą uwagą.
— Nigdy jeszcze nie słyszałem nic podobnego, generale, wyrzekł, gdy Dumouriez czytać przestał.
— Oto jak ministrowie powinni zawsze mówić i pisać w imieniu królów, powiedział Cahier de Gerville.
— Kiedy tak... wyrzekł król, to proszę o te depesze, wyślę je jutro.
— Najjaśniejszy Panie, kurjerzy czekają na dziedzińcu zamkowym, rzekł Dumouriez.
— Chciałbym posiadać kopje, rzekł wahając się król, aby je pokazać królowej.
— Uprzedziłem życzenie Waszej królewskiej mości, rzekł Dumouriez, oto cztery wierzytelne odpisy.
— Odeślij więc pan swoje depesze.
Dumouriez podszedł do drzwi, któremi przyszedł i oddał listy oczekującemu adjutantowi.
W chwilę później, usłyszano tętent koni, wyjeżdżających z dziedzińca pałacowego.
— Niech i tak będzie, rzekł król, jakby odpowiadając swej myśli, a teraz powiedz mi pan, kogo masz w swojem ministerjum?.
— Najjaśniejszy Panie, rzekł Dumouriez, niech Wasza królewska mość zawezwie pana Cahier de Gerville, aby z nami pozostał.
— Jużem go prosił, odrzekł król.
— A ja z przykrością musiałem odmówić Najjaśniejszemu Panu, zdrowie moje zrujnowane, potrzebuję wypoczynku.
— Słyszysz pan?... rzekł król, zwracając się do Dumourieza.
— Słyszę, Najjaśniejszy Panie.
— Więc kogóż masz pan jeszcze?... pytał król nalegająco.
— Mamy pana de Grave, który zostaje z nami...
Pan de Grave podniósł się.
— Najjaśniejszy Panie, wyrzekł, mowa pana Dumourieza zadziwiła cię przed chwilą swą śmiałością, moja zadziwi cię więcej jeszcze, swoją pokorą.
— Mów pan, powiedział król.
— Patrz, Najjaśniejszy Panie, rzekł pan de Grave, podając królowi papier, oto definicja trochę surowa, lecz słuszna, jaką o mnie skreśliła kobieta wielkich zasług; zechciej ją przeczytać.
Król czytał.
De Grave jest to pod każdym względem mały człowiek. Natura utworzyła go łagodnym i cichym, on zaś chce się okazywać dumnym, gdy serce nakazuje mu być uprzejmym. Z tego wynika, iż chcąc wszystko pogodzić, staje się istotnie niczem. Zdaje mi się, że widzę go, jak dworuje królowi: zadziera głowę na swym drobnym korpusie, pokazuje białka swych niebieskich oczek, których nie może utrzymać otwartych po śniadaniu, bez wychylenia kilku filiżanek kawy. Mówi mało, jakby przez ostrożność, a w istocie dla braku poglądów i tak często traci głowę wśród nawału zajęcia w swym departamencie, iż lada dzień poprosi o dymisję“.
— Rzeczywiście, rzekł król, wahając się, czy ma dokończyć czytania, i czyniąc to jedynie na wyraźną prośbę pana de Grave, definicja prawdziwie kobieca, czyżby to była pani Stael?
— Nie, Najjaśniejszy Panie, pochodzi ona od kogoś silniejszego, od pani Roland.
— I pan, panie de Grave, zgadzasz się na tę opinję o sobie?
— W wielu punktach, Najjaśniejszy Panie! Pozostanę więc w ministerjum dla obznajmienia mego następcy z biegiem rzeczy, ale potem będę prosić Waszej królewskiej mości o dymisję.
— Miałeś pan słuszność, rzekł król, więcej mnie jeszcze zadziwiłeś, niż pan Dumouriez, lecz jeżeli już koniecznie chcesz się usunąć, to chciałbym mieć zastępcę z twojej ręki.
— Chciałem cię prosić, Najjaśniejszy Panie, o pozwolenie przedstawienia ci pana de Servan, człowieka zacnego w całem znaczeniu tego słowa, człowieka niepospolitego hartu duszy, filozofa surowych obyczajów i dobroci kobiecej, a co większa, światłego patrjotę, odważnego żołnierza i przezornego ministra.
— Dobrze, zgadzam się na pana de Servan; mamy więc trzech ministrów, pana Dumouriez do spraw zagranicznych, pana de Servan do wojny, pana de Lacoste do marynarki, komuż powierzymy finanse?
— Panu Chavieres, Najjaśniejszy Panie, jeżeli pozwolisz, ma on znakomite zdolności i wiele umiejętności w obracaniu kapitałami.
— W istocie, rzekł król, słyszałem, że jest pracowity, baczny, lecz zarazem popędliwy, uparty, drobnostkowy i trudny w dyskusji.
— Są to wady wspólne wszystkim pracującym umysłowo, Najjaśniejszy Panie.
— Rzućmy więc na bok wady pana de Chavieres, a będziemy mieli ministra finansów; komuż ministerjum sprawiedliwości chcesz powierzyć?
— Przedstawiono mi pana Duranthon, adwokata z Bordeaux.
— Żyrondystę, naturalnie?
— Tak, Najjaśniejszy Panie, jest to człowiek dość światły, bardzo prawy, dobry obywatel, lecz słaby i powolny. Musimy go podżegać, być za niego silnymi.
— Pozostają tylko sprawy wewnętrzne.
— Ogólne zdanie jest za panem Roland.
— Za panią Roland, chcesz powiedzieć?
— Za panem i panią Roland.
— Znasz ich pan?
— Nie, Najjaśniejszy Panie, utrzymują, iż on podobnym jest do bohaterów Plutarcha, ona do kobiet Liwjusza.
— — Czy wiesz pan, jak nazwą, a raczej jak już nazywają twoje ministerjum, panie Dumouriez?
— Nie, Najjaśniejszy Panie.
— Ministerjum Sankiulotów.
— Zgadzam się na to nazwisko, Najjaśniejszy Panie, tem lepiej, pokażemy im, że jesteśmy mężami.
— Czy wszyscy pańscy koledzy są gotowi?
— Połowa ich zaledwie uprzedzona.
— A przyjmą ofiarowane im miejsca?
— Jestem tego pewnym.
— Żegnam więc pana i pamiętaj, że pojutrze pierwsza narada.
— Pamiętam, Najjaśniejszy Panie.
— A zatem wiecie, panowie, rzekł król, zwracając się do Cahier de Gerville i de Grave, że macie czas do namysłu.
— Jużeśmy się namyślili, Najjaśniejszy Panie, i przyjdziemy pojutrze zainstalować naszych następców.
Trzej ministrowie oddalili się.
Nim jednak doszli do głównego zejścia, kamerdyner ich dogonił, i zwracając się do pana Dumouriez, rzekł:
— Panie generale, król wzywa pana do siebie.
Dumouriez skłonił się kolegom i pozostał w tyle:
— Król, czy królowa?... zapytał.
— Królowa, panie, lecz uważała za stosowne, aby ci dwaj panowie o tem nie wiedzieli.
— Otóż, czego się lękałem... odparł Dumoriez.
— Czy pan odmawia?... zapytał sługa, którym był nie kto inny, jeno Weber.
— Nie, idę z tobą... odrzekł Dumouriez.
Weber przez korytarze zaledwie oświecone, podprowadził generała do pokojów królowej, a nie wymieniając nazwiska: — Oto osoba, z którą Wasza królewska mość chciałaś mówić, powiedział.
Dumouriez wszedł.
Nigdy, w najzaciętszej utarczce, serce nie biło mu tak gwałtownie, pojmował bowiem dobrze, iż nigdy nie groziło mu większe niebezpieczeństwo.
Droga, która się przed nim otwarła, zasłaną była trupami żywych lub umarłych, mógł się tam potknąć o ciało Colonny, Neckera, Mirabeau, Barnava i Lafayetta.
Królowa przechadzała się wielkiemi krokami, była bardzo wzburzoną.
Dumouriez zatrzymał się u progu drzwi, które się za nim zamknęły.
Królowa zbliżyła się dumnie.
— Panie... wyrzekła, przystępując do kwestji z właściwą sobie żywością, jesteś dziś wszechwładnym z woli ludu, a lud prędko strąca swych bogów. Mówią, iż masz zdolności wielkie, zrozumiesz więc łatwo, że ani król, ani ja — nie możemy znosić wszystkich tych nowości. Wasza konstytucja, to maszyna pneumatyczna, w której z braku powietrza, dusi się władza monarsza; przyzwałam cię w celu powiedzenia ci, zanim posuniesz się dalej, abyś się namyślił i przeszedł na naszą stronę lub Jakobinów.
— Najjaśniejsza Pani!... odpowiedział Dumouriez, zasmuca mnie to bolesne zaufanie, jakiem mnie Najjaśniejsza Pani zaszczyca, ale ponieważ domyśliłem się, że królowa słuchała, ukryta za portjerą, odgadłem to, co teraz nastąpiło.
— I przygotowałeś odpowiedź?
— Oto jest, Najjaśniejsza Pani. Stoję między królem a ludem, ale przedewszystkiem należę do ojczyzny.
— Do ojczyzny, do ojczyzny!... powtórzyła królowa, czyż król jest już niczem, że wszyscy teraz należą do ojczyzny, a nikt do niego?
— Nie, Najjaśniejsza Pani, król jest zawsze królem, lecz zaprzysiągł konstytucję i od tej chwili powinien się uważać za pierwszego stróża onej!...
— Przysięga wymuszona, nie jest żadną przysięgą.
Dumouriez milczał chwilę i patrzył z litością na królowę.
— Najjaśniejsza Pani!... wyrzekł nareszcie, zwróć uwagę na to, ze ocalenie króla, twoje i dzieci twoich, zależy od konstytucji, którą tak pogardzasz, ona tylko może was zbawić, i byłbym nieprzyjacielem króla i twoim, Najjaśniejsza Pani, gdybym odzywał się inaczej.
Królowa przerwała mu gestem nakazującym.
— Idziesz pan fałszywą drogą, zaręczam ci, rzekła.
Poczem z nieopisanym wyrazem pogróżki, dodała:
— Strzeż się!
— Najjaśniejsza Pani... rzekł Dumouriez najspokojniejszym tonem, mam lat pięćdziesiąt, w życiu mojem przeszedłem nie jedne burzę, ale przyjmując tekę ministerjalną, powiedziałem sobie, iż odpowiedzialność ministra nie jest jeszcze największem niebezpieczeństwem, jakie mi grozi.
— O!... zawołała królowa, załamawszy ręce, brakowało tylko tego, abyś mnie spotwarzył.
— Spotwarzył ciebie, Najjaśniejsza Pani?
— Tak; czy chcesz pan, abym ci wytłómaczyła, co znaczyły twe słowa?
— Uczyń to, Najjaśniejsza Pani.
— Powiedziałeś pan, iż podejrzewasz mnie, że będę cię usiłowała zamordować! O! o! panie...
I grube łzy potoczyły się z oczu królowej.
Dumouriez dowiedział się, czego dowiedzieć się pragnął, to jest, czy zostaje jeszcze czuła struna w głębi tego serca zeschłego.
— Niech mnie Bóg strzeże od takich myśli o mojej królowej. Charakter twój, Najjaśniejsza Pani, jest zbyt wzniosłym, zbyt szlachetnym, aby takie podejrzenia powstać mogły w umyśle najzawziętszych nawet nieprzyjaciół twoich. Dałaś dowody energji, które uwielbiałem i które przywiązywały mnie do ciebie.
— Czy prawdę mówisz, panie generale... rzekła królówa głosem, w którym wzruszenie przebijało jedynie.
Przysięgam na honor... odpowiedział.
— Więc mi przebacz i podaj ramię jestem tak słabą, iż upadnę.
I rzeczywiście zbladła i opuściła głowę na ramię.
Czy słabość była istotną, czy też straszliwą grą tej porywającej Medei?
Dumouriez, choć tak zręczny, uwierzył, lub udawał, że wierzy.
— Wierzaj mi, Najjaśniejsza Pani... wyrzekł, oszukiwać cię nie w moim leży interesie. Równie, jak pani, nienawidzę anarchji i zbrodni. Mam więcej doświadczenia i łatwiej mogę zbadać kierunek wypadków, niżeli ty, Najjaśniejsza Pani. To, co się dzieje, nie jest prostą intrygą księcia Orleańskiego, jak to wmówili w ciebie, nie jest także wcale skutkiem nienawiści Pitta, jak to przypuszczałaś, nie jest nawet chwilowem wzburzeniem ludu; jest to jednomyślne powstanie wielkiego narodu przeciw zastarzałym nadużyciom! Pomagaj mi Najjaśniejsza Pani, zamiast łamać mi szyki. Jeżeli mi nie ufasz, jeżeli stoję na przeszkodzie twoim kontrrewolucyjnym zamiarom, powiedz mi to otwarcie, a w tej chwili podam się do dymisji i zdała, w jakim zakątku ubolewać będę nad losem ojczyzny i twoim. Najjaśniejsza Pani.
— Nie, nie — zostań i przebacz mi!...
— Ja, przebaczać ci, o! błagam, nie poniżaj się tak, królowo!...
— Dlaczegóżby nie?... odrzekła Marja-Antonina, czyż jestem już teraz królową, czyż nawet jestem kobietą?...
Poszła do okna, otworzyła je, mimo wieczornego chłodu.Księżyc srebrzył ogołocone wierzchołki drzew Tuileries.
— Każdy człowiek ma prawo do powietrza i słońca, nie prawdaż?... powiedziała, ja jedna tylko pozbawiona jestem obojga. Lękam się wyjść, aby nie być znieważoną!
I rzuciła się na kanapę, zakrywając twarz rękami.
Dumouriez ukląkł, a całując z uszanowaniem kraj jej sukni, powiedział:
— Najjaśniejsza Pani! od chwili, w której się podjąłem utrzymać walkę, staniesz się znowu szczęśliwą kobietą, panującą królową, lub sam zginę.
To powiedziawszy, powstał, skłonił się i wyszedł pośpiesznie.
Królowa patrzyła za nim wzrokiem, pełnym boleści.
— Królową możną!... powtórzyła, być może. Dzięki twej szpadzie, jest to możliwem, lecz kobietą szczęśliwą — nigdy, nigdy!...

I wsparła głowę na poduszkach kanapy, i szeptała imię, które codzień stawało się jej droższem a boleśniejszem — imię hrabiego de Charny.

ROZDZIAŁ VIII.
CZERWONA CZAPKA.

Dumouriez spiesznie opuścił królowę, gdyż rozpacz jej sprawiała mu przykrość. Dumouriez mało się wzruszał ideami, lecz mocno cierpieniem ludzi. Nie pojmował wcale znaczenia sumienia politycznego, lecz niezmiernie czuł nędzę ludzką; przytem czekał nań Brissot, aby szli do Jakobinów. Dumouriez nie chciał się opóźniać ze złożeniem swej czołobitności straszliwemu klubowi.
Co się tyczy Zgromadzenia, mało go ono obchodziło od czasu, gdy miał za sobą Pétiona, Gensonnégo, Brissota i Źyrondę.
Ale nie miał za sobą Robespierra, Collot d’Herbois i Couthona, ci zaś trzej rządzili u Jakobinów.
Jego ukazanie się, wcale nie było spodziewane, był to rzeczywiście krok zbyt śmiały dla królewskiego ministra, to też zaledwie nazwisko jego zostało wymówione, oczy wszystkich zwróciły się ku niemu.
Co Robespierre uczynił na ten widok?
Robespierre obrócił się tak jak i inni, i pozostał milczącym i ponurym.
Grobowe milczenie zaległo salę.
Dumouriez zrozumiał, iż należało mu zerwać z przeszłością.
Jakobini przyjęli czapki czerwone, jako oznakę równości, kilku z nich tylko, sądząc zapewne, że ich patrjotyzm jest już dość znanym, nie nosiło takowych.
Do tych i Robespierre należał.
Dumouriez nie namyślał się wcale, rzucił swój kapelusz zdala od siebie, wziął z głowy najbliżej stojącego czapką czerwoną, przywdział ją i z tą oznaką równości wszedł na trybunę.
Cała sala zagrzmiała oklaskami.
Cos podobnego do syku węża dało się słyszeć wśród oklasków i przytłumiło je natychmiast.
Sykanie wyszło z ust Robespierra.
Dumouriez przyznawał później kilkakrotnie, iż nigdy świszczenie kul nad głową nie sprawiło mu takiego drżenia, jak przeciągły gwizd ten z ust byłego deputowanego z Arras.
Lecz Dumouriez był zapaśnikiem nielada, był generałem i mówcą, któremu w boju i na mównicy trudno było pomięszać szyki.
Czekał ze spokojnym uśmiechem, dopóki cisza nie zaległa sali i głosem dźwięcznym przemówił:
— Bracia i przyjaciele! wszystkie chwile mego życia poświęcam odtąd na spełnienie woli narodu, oraz na usprawiedliwienie zaufania króla konstytucyjnego. W układach mych z zagranicą użyję wszystkich sił wolnego narodu, iżby układy te wkrótce zakończyły się trwałym pokojem lub stanowczą wojną.
Tu, mimo świstu Robesperra, oklaski powtórzyły się na nowo.
— W razie wojny, ciągnął dalej mówca, rzucam pióro polityki i powracam zająć moje stanowisko przy wojsku, ażeby zwyciężyć lub umrzeć wraz z braćmi moimi. Wielki ciężar spoczywa na moich barkach, bracia, pomóżcie mi go dźwigać; potrzebuję rad, przesyłajcie mi takowe w dziennikach; mówcie prawdę, szczerą prawdę, lecz odrzucajcie oszczerstwa, i nie odpychajcie obywatela, o którym wiecie, iż jest szczerym, nieustraszonym i że chce się poświęcić dla dobra rewolucji.
Dumouriez skończył i zszedł z trybuny pośród oklasków, które irytowały Collat d’Herbois, tego aktora, tak często wygwizdywanego, a tak rzadko oklaskiwanego.
— Po co te oklaski?... wołał ze swego miejsca. Jeżeli Dumouriez występuje w charakterze ministra, nic mu nie mamy do powiedzenia, jeżeli zaś, jako brat i stowarzyszony, spełnia tylko swą powinność i równa się z nami, mamy tylko jedną dlań odpowiedź: niech czyni jako mówi!
Dumouriez dał znak ręką, jakby chciał powiedzieć: Jestem tego samego zdania.
Natenczas Robespierre powstał; — widząc, że chce się dostać na trybunę, zrobiono mu przejście, i cisza zaległa salę.
Wszedł na mównicę i rzekł z właściwą sobie powagą:
— Nie jestem zdania tych, którzy utrzymują, iż minister nie może być dobrym patrjotą, i z przyjemnością przyjmuję przepowiednie, jakie nam głosi pan Dumouriez. Gdy się spełnią, gdy zwycięży nieprzyjaciół, których przeciw nam uzbroili jego poprzednicy i spiskowcy, mający dziś jeszcze wpływ u rządu, naówczas go dopiero pochwalę, lecz i naówczas nie będę go cenił wyżej niż każdego dobrego obywatela naszego Stowarzyszenia. Naród tylko jest wielkim, on jeden tylko godzien szacunku; władza ministra jest w porównaniu z nim bawidełkiem jedynie. Przez uszanowanie dla narodu i dla samego ministra, żądam, aby nie uświęcano wejścia jego żadnemi hołdami, bo te byłyby jawnym dowodem zmienności opinji publicznej. Dopóki pan Dumouriez rzeczywistemi zasługami ojczyźnie okazywać będzie, iż jest dobrym obywatelem i obrońcą ludu, znajdzie zawsze między nami poparcie. Nie obawiam się dla naszego towarzystwa obecności ministra, lecz gdyby kiedykolwiek minister miał więcej przewagi od zwykłego obywatela, żądać będę, aby go wyłączono. Spodziewam się, że to nigdy nie nastąpi!...
Cierpki mówca schodził z trybuny wśród oklasków, lecz na ostatnim stopniu czekała go zasadzka.
Dumouriez, udając zachwyt, czekał nań z otwartemi rękami.
— Cnotliwy Robespierze, nieskazitelny obywatelu!.. zawołał, pozwól, niech cię uściskam.
I nie zważając na opór, przycisnął go do serca.
Widziana tylko fakt, nie widziano odrazy Robespierra i sala znów zatrzęsła się od oklasków.
— Chodź!... rzekł Dumouriez do Brissota, komedja skończona. Ubrałem się w czapkę czerwoną, uściskałem Robespierra, jestem zatem „uświęconym“.
I wyszedł pośród głośnych okrzyków.
Przy drzwiach młody człowiek pełniący obowiązki szwajcara zamienił szybkie spojrzenie z ministrem i uścisnął jego rękę.
Młodzieńcem tym był książę de Chatres.
Była już jedenasta wieczorem. Dumouriez i Brissot śpieszyli do Rolandów, którzy zawsze jeszcze mieszkali przy ulicy Guénégaud.
Brissot uwiadomił ich dniem przedtem, iż z jego i Gensonna namowy, Dumouriez przedstawił królowi pana Roland na urząd ministra spraw wewnętrznych.
Brissot zapytał Rolanda, czy czuje się dość silnym dla objęcia tak ważnego stanowiska, a Roland prostoduszny jak zawsze, odrzekł, iż tak mu się zdaje.
Dumouriez przyszedł właśnie oznajmić, iż rzecz była skończona.
Roland i Dumouriez nie znali się osobiście, z łatwo więc dającą się wytłumaczyć ciekawością przyszli koledzy spoglądali na siebie.
Po zwykłych grzecznościach, w których Dumouriez wyraził zadowolenie, iż tak światły i prawy obywatel powołany został do rządu, rozmowa zwróciła się naturalnie na króla.
— Z tej strony obawiam się przeszkód, nadmienił Roland.
— A tam właśnie znajdziesz otwartość, o którą nikt Ludwika XVI nie posądza... odrzekł Dumouriez. Uważam króla za zacnego człowieka i dobrego patrjotę.
Widząc, że pani Roland się uśmiechnęła... zapytał:
— Czy się pani nie zgadza z mojem zdaniem?
— Widziałeś pan króla?... spytała.
— Tak jest.
— A królowę?
Teraz Dumouriez uśmiechnął się w miejsce odpowiedzi.
Ułożono, iż nazajutrz, o 11-ej rano, udadzą się do Zgromadzenia, dla złożenia przysięgi, poczem zejdą się u dworu.
Brissot i Dumouriez wyszli.
— Co myślisz o przyszłym moim koledze?... zapytał Roland żony.
Pani Roland uśmiechnęła się.
— Są ludzie... powiedziała, których dosyć raz widzieć, ażeby ocenić. Jest to umysł bystry, charakter łatwy, spojrzenie fałszywe. Jest bardzo niby zadowolony z twego wejścia do ministerjum, nie zadziwiłabym się przecież wcale, gdyby cię w krótkim czasie urzędu pozbawił.
— Zupełniem tego samego zdania... odparł Roland.
I położyli się spać spokojnie, ani przeczuwając, że żelazna ręka przeznaczenia zapisała krwawemi głoskami ich nazwiska na kartach rewolucji.

Nazajutrz nowe ministerjum złożyło przysięgę Zgromadzeniu prawodawczemu, poczem udało się do Tuileries

ROZDZIAŁ IX.
ZEWNĄTRZ I WEWNĄTRZ.

Ministerstwo, co z takim trudem przedarło się do gabinetu króla, mogło się zwać ministerstwem wojny.
Dnia 1-go marca umarł wskutek różnorodnych nadużyć, cesarz Leopold pośród swego haremu włoskiego.
Królowa, gdy przeczytała w jakimś jakobińskim pamflecie, że kawałek pasztetu wystarczył do wymierzenia sprawiedliwości cesarzowi austrjackiemu, wezwała Gilberta, aby się dowiedzieć, czy istnieje antidot uniwersalny i potem głośno się odzywała, iż brat jej został otrutym.
Ze śmiercią Leopolda skończyła się wyczekująca polityka Austrji.
Wstępujący na tron Franciszek II-gi, współczesny ojców naszych a nawet i nas samych, był austrjakiem urodzonym we Florencji, słabym, gwałtownym, przebiegłym, był zacnym według opinji księży człowiekiem; bigot, hipokryta, ukrywający się pod miodową powierzchownością z wyrazem przerażającej martwoty, chodził jak automat, jak statua komandora lub widmo Banka; oddał on córkę swoją swemu zwycięzcy, aby się nie wyzuć swych posiadłości, i uderzył nań następnie znienacka, za pierwszym podmuchem północnego wiatru. Franciszek II-gi, to tyran, ciemiężyciel Wenecji, kat Adrjanny i Silvia-Pellico!
Oto protektor emigrantów, sprzymierzeniec Prus, nieprzyjaciel Francji!
Ambasador nasz w Wiedniu, pan de Noailles, był prawie więźniem w swoim domu.
Ambasador nasz w Berlinie pan de Ségur był także więźniem prawie, zwłaszcza, że wieści utrzymywały, jakoby chciał wyzyskać tajemnice króla pruskiego od jego kochanek.
Ten król pruski miał kochanki!
Gdy pan de Ségur ukazał się na audjencji publicznej jednocześnie z pełnomocnikiem z Koblenz, król odwrócił się odeń, a spytał głośno pełnomocnika książąt o zdrowie księcia d’Artois.
Prusy naówczas uważały się tak, jak się i dziś uważają za przodowników postępu niemieckiego; żyły one temi dziwnemi tradycjami filozoficznemi króla Fryderyka, który podtrzymywał opozycję Turcji i powstanie w Polsce, a uciskał jednocześnie Hollendrów. Prusy, to rząd który drapieżnemi łapami łowił niegodziwie w mętnej wodzie rewolucji i wyciągał z niej co się da, to Newszatel, to część Pomeranji, lub część Polski.
Tacy byli nasi jawni nieprzyjaciele, tajemnemi zaś była Anglja, Rosja i Hiszpanja.
Głową całej tej koalicji miał być wojowniczy król Szwecji, karzeł uzbrojony jak olbrzym, zwany Gustawem III-cim; trzymała go w ręku Katarzyna II-ga.
O wstąpieniu na tron Franciszka II-go zawiadomiono Francję notą dyplomatyczną żądającą, aby:
I. Spełnić żądania książąt niemieckich, mających posiadłości w królestwie, inaczej mówiąc, uznać władzę cesarską w departamentach naszych i wpuścić Austrję w samo serce Francji.
II. Zwrócić Avinion, to jest nie dozwolić na dawny rozdział tej prowincji.
III. Cofnąć monarchję na stopę z 23 czerwca 1789 roku.
Nota, rzecz jasna, odpowiadała najzupełniej tajemnym życzeniom króla i królowej.
Dumouriez ruszył na nią ramionami.
Możnaby powiedzieć, iż Austrja zasnąwszy 23-go czerwca i przespawszy lat trzy, sądziła, że się budzi 24-go to jest nazajutrz.
Dnia 16-go marca 1792 roku, Gustaw III-ci został zamordowany na balu, a nazajutrz po tem zabójstwie jeszcze niewiadomem Francji, Dumouriez otrzymał notę austrjacką i doręczył ją Ludwikowi XVI.
O ile Marja Antonina zamiłowana w krańcowości pragnęła wojny, bo uważała ją za środek wybawienia dla siebie, o tyle król, człowiek powolny, trzymający się środków pośrednich — matactwa i skrytych wybiegów, obawiał się łąkowej.
Bo jeżeli wygra wojnę, będzie na łasce generała zwycięscy; jeżeli przegra, lud uczyni go odpowiedzialnym za porażkę, oskarży o zdradę i rzuci się na Tuileries.
Wreszcie gdyby nieprzyjaciel zbliżył się do Paryża, kogożby z sobą wprowadził?
Księcia Prowancji czyli regenta państwa.
Ludwik XVI-ty zostałby pozbawiony tronu, Marja Antonina byłaby uznaną za małżonkę niewierną, dzieci Francji uważane być może za nieprawe, taki oto byłby skutek powrotu emigrantów do Paryża.
Król ufał Austrjakom, Niemcom, Prusakom, lecz nie ufał wcale emigrantom.
Gdy jednak przeczytał notę, zrozumiał, że chwila wzięcia się do broni nadeszła, że cofać się niepodobieństwo.
Dnia 20-go kwietnia król i Dumouriez przybyli do sali Zgromadzenia narodowego i przynieśli wypowiedzenie wojny przez Austrję.
Wiadomość przyjęto z uniesieniem.
W tej uroczystej chwili, której opisanie romansopisarz pozostawia historykowi, istniały cztery we Francji bardzo różnorodne stronnictwa.
Rojaliści despotyczni, po stronie których stała królowa, Rojaliści konstytucyjni, do których król niby należał.
Republikanie.
Anarchiści.
Rojaliści despotyczni wyjąwszy królowej, nie mieli dowódców swych we Francji.
Zagranicą reprezentowali ich: Monsieur (brat starszy królewski), hrabia d’Artois, książę de Condé i Karol książę Lotaryngji.
Pan de Breteuil w Wiedniu, pan d’Argenteau w Brukselli reprezentowali w tej partji królowę.
Naczelnikami partji konstytucyjnej byli: Lafayette, Bailly, Barnave, Lameth, Duport i Umiarkowani.
Król chętnie zrzekał się władzy absolutnej, aby iść wraz z nimi, starał się jednak zawsze, aby ich nie wyprzedzać.
Naczelnikami partji Republikańskiej byli: Brissot, Vergniaud, Guadet, Pétion, Roland, Isnard, Ducos, Condorcet i Couthon.
Anarchistami głównymi byli: Marat, Danton, Santerre, Gonchon, Camille Desmoulins, Heberi, Legendre, Fabre d‘Eglantine i Collot d‘Herbois.
Dumouriez będzie czem kto zechce, byleby zdobył korzyść i sławę.
Robespierre trzyma się w cieniu, wyczekuje.
Kto pochwyci chorągiew rewolucyjną, którą na trybunie Zgromadzenia wstrząsnął wątpliwy patrjota Dumouriez?
Lafayette, bohater z Marsowego pola?...
Lukner?... Francja poznała go przez złe, które jako partyzant w czasie wojny siedmioletniej wyrządził.
Rochambeau? Chciał on tylko wojny odpornej, irytował się widząc generała Dumourieza, wydającego rozkazy swoim pułkownikom, bez oddania ich pod cenzurę jego starego doświadczenia.
Takimi oto byli trzej ludzie, dowodzący trzema korpusami armji, gotowej iść do ataku.
Lafayette zajmował środek; miał iść śpiesznie w dół Mozy w kierunku od Givet do Namur.
Lukner stał na straży w Franche-Comté,
Rochambeau we Flandrji.
Lafayette wsparty korpusem Rochambeau mającym nadejść z Flandrji pod dowóctwem Birona, miał wziąć Namut i pójść na Brukselli, gdzie go z otwartemi rękoma czekała rewolucja Brabantu.
Lafayette miał piękną rolę, był w przedniej straży; Dumouriez jemu pierwsze przeznaczył zwycięstwo.
To zwycięstwo uczyni go naczelnym wodzem.
Lafayette zwycięzca i główno-dowodzący, Dumouriez minister wojny, rzucą czerwoną czapkę w pokrzywy i zgniotą jedną ręką Żyrondę, a Jakobinów drugą.
Kontr-rewolucja gotowa! Ale Robespierre?
Mówiliśmy, iż pozostał w cieniu, a wielu utrzymywało, iż było przejście podziemne ze sklepu stolarza Duplay do mieszkania Ludwika XVI-go.
Czy nie z tego powodu księżna d’Agnouléme płaciła później pensję pannie Robespierre?
Ale tym razem jak zwykle, Lafayette nie dopisał Lafayettowi.
Uważajmy również, iż Dumouriez, przewrotny intrygant, nie zaniedbywał stosunków z Orleanistami, które go w końcu zgubiły.
Biron był generałem Orleanistą.
A zatem Orleaniści i Umiarkowani, Lafayette i Biron, mieli zachowane dla siebie pierwsze uderzenie pałasza i pierwsze odgłosy trąb zwycięskich.
Dnia 28-go kwietnia rano Biron zajął Quiévrain i szedł na Mons.
Nazajutrz Teobald Dillon udał się z Lille do Turnay.
Biron i Dillon, obaj arystokraci, obaj młodzi i odważni, obaj przebiegli i dowcipni, obaj ze szkoły Richelieugo; jeden otwarty w opijach politycznych, drugi nie miał jeszcze czasu zbadać swoich.
Powiedzieliśmy, iż dragoni byli częścią arystokratyczną armii. Dwa pułki dragonów szły na czele trzech tysięcy ludzi Birona.
Naraz dragoni nie zobaczywszy nawet nieprzyjaciela krzyknęli: „Uciekajcie kto może!... (Sauve qui peut) jesteśmy zdradzeni!...“
Zawracają, krzyczą i wraz z piechotą uciekają.
Popłoch ogólny.
Toż samo przytrafia się Dillonowi.
Dillon spotyka oddział z dziewięciuset austrjaków. Dragoni z jego przedniej straży trwożą się, uciekają zabierając z sobą piechotę, porzucając wozy, armaty. Zatrzymują się w Lille dopiero.
Tam za podłe zbiegowstwo swoje czynią odpowiedzialnym swego dowódcę, mordują Dillona i porucznika Bertois, wydają ich ciała motłochowi, a ten wiesza je i tańczy dokoła trupów.
Kto był właściwie przyczyną porażki, mającej za zadanie tchnąć zwątpieniem w serca patrjotów, a ufnością w nieprzyjaciela?...
Żyronda, która chciała wojny, a otrzymała dwie głębokie rany.
Żyronda znów, a każdy przyznawał jej w tem słuszność, obwiniała dwór, to jest, królowę.
Pierwszym zamiarem Żyrondy było oddać Marji-Antoninie wet-za-wet.
Dworowi pozostawiono czas do przywdziania zbroi trwalszej i pewniejszej, niż ta, którą przygotowała dla króla królowa i której próbowała jednej nocy z Andreą, chcąc wiedzieć, czy kula nie przebije tej zbroi.
Królowa przeistoczyła pomału sławną gwardję konstytucyjną, uprawianą przez Zgromadzenie.
Dochodziła ona liczby sześciu tysięcy ludzi i jakich jeszcze ludzi!... Złożona była z rębaczy i szermierzy, gotowych znieważać przedstawicieli narodu, nawet na ławkach Zgromadzenia, ze szlachciców królewskich i wandejskich, z prowansalczyków z Nimes i Arles, z księży siłaczy, którzy pod pozorem odmowy przysięgi zrzucili sutanny i zamienili kropidła na szpady, sztylety lub pistolety, z całego oraz tłumu kawalerów św. Ludwika, zjawiających się niewiadomo skąd i dekorowanych niewiadomo za co.
Dumouriez nawet żalił się na to w swych pamiętnikach:
„Jakiekolwiek rządy nastąpią po dzisiejszych, trudno będzie przywrócić cześć temu nieszczęśliwemu krzyżowi, tak nim pomiatają“.
W przeciągu dwóch lat, rozdano ich sześć tysięcy.
Trzeba było zacząć od skruszenia zbroi, aby się dostać do króla i królowej.
Basire doniósł Zgromadzeniu, iż gwardja królewska przyjęła z okrzykami radości wieść o porażce przy Tournay i Quiévrain. Gwardja miała nadzieję, iż za trzy dni, Valenciennes zostanie wzięte, a za trzy tygodnie będą obce wojska w Paryżu.
Nadto jeszcze, kawalerzysta owej gwardji, dobry francuz, nazwiskiem Joachim Murat, sądząc, iż się znajduje w prawdziwej gwardji konstytucyjnej, jak jej nazwa oznaczała, podał się do dymisji. Chciano go pozyskać pieniędzmi i posłać do Koblencji.
Gwardja straszną była bronią w ręku monarchji.
Czyż nie poszłaby na rozkaz króla przeciw Zgromadzeniu i opanowawszy Maneż, czy nie wzięłaby do niewoli wszystkich reprezentantów narodu lub nie wymordowała ich od pierwszego do ostatniego?...
Albo czy nie mogłaby uprowadzić króla z Paryża do granicy i powtórzyć ucieczkę do Varennes, która tym razem pewnieby się udała?...
Dnia dwudziestego drugiego maja, to jest w trzy tygodnie po podwójnej porażce przy Turnay i Quiévrain, Pétion, nowy mer Paryża, wyniesiony na tę godność przez protekcję królowej, wyrażając głośno obawy swe, co do możliwej ucieczki króla, prosił go, aby się strzegł, pilnował i podwoił straże w okolicy...
Strzec się i pilnować kogo?... Tego Pétion nie wymienia.
Podwoić straże... w jakich okolicach?... Również nie wiadomo.
Lecz poco wymieniać Tuileries i króla?...
Kogoż to strzegą?... Nieprzyjaciela!...
Gdzież to podwajają straże?... Około obozu nieprzyjacielskiego!...
Gdzie więc jest obóz nieprzyjacielski?... W Tuilieries.
Kto jest nieprzyjacielem?... Król.
W ten sposób oskarżenie zostało wypowiedziane.
I to Pétion, nieznany dotąd adwokat z Chartres, rzucił je potomkowi Ludwika św.. wnukowi Ludwika XIV — królowi Francji!...
Król Francji skarży się na ten zarzut w liście, lecz Pétion nie zwraca nań uwagi, nie cofa rozkazów, a list królewski kazał przylepić na murach miasta.
Pétion zatem jest prawdziwym królem.
Jeżeli wątpicie — oto dowody.
Basire żąda zniesienia gwardji konstytucyjnej i aresztowania dowódcy jej, pana de Brisac.
Żelaza były gorące, Żyrondyści, jako dobrzy kowale, kuli je póki czas.
Dla nich było to kwestją: „być albo nie być...“
Dekret został wydany w tym samym dniu.
Gwardja konstytucyjna rozpuszczona, książę de Brisac aresztowany, straż Tuileryów oddana gwardji narodowej.
Charny, Charny, gdzież jesteś?... Ty który w Varennes, mając zaledwie trzystu ludzi, o mało nie odbiłeś królowej, czegobyś nie dokazał w Tuileries, mając ich sześć tysięcy!...

Charny, zapominając o wszystkiem, żył szczęśliwy w objęciach Andrei.

ROZDZIAŁ X.
ULICA GUENEAUD I TUILERIES.

Czytelnicy pamiętają zapewne prośbę pana de Grave o uwolnienie, której król przyjąć się wzbraniał, a którą Dumouriez stanowczo odrzucił.
Dumouriez starał się zatrzymać pana de Grave, dzielącego jego opinje i zatrzymał go rzeczywiście, lecz po podwójnej porażce, o której mówiliśmy, musiał poświęcić swego ministra wojny.
Rzucił go Jakobinom, jak ciastko cerberowi na pożarcie, aby choć w części zagłuszyć ich wycie.
Na jego miejsce powołał pułkownika Servan, którego już dawniej przedstawiał królowi.
Dumouriez, nie podejrzewał jakiego wybrał sobie towarzysza i jaki cios tenże miał zadać monarchji.
Podczas gdy królowa czuwała na poddaszach Tuileries, wyglądając oczekiwanych Austrjaków, inna kobieta czuwała w swym małym saloniku przy ulicy Guénégaud.
Pierwsza była przedstawicielką kontr-rewolucji, druga rewolucji.
Czytelnik łatwo się domyśli, że mówimy o pani Roland.
Ona uczyniła Servana ministrem, jak pani Stael zrobiła ministrem Narbonna.
W tych strasznych latach 1791, 92 i 93, ręka kobiet była czynną.
Servan był stałym gościem pani Roland. Jak wszyscy Żyrondyści, których była ona światłem, natchnieniem i gwiazdą przewodnią, czerpał energję w jej mężnej duszy.
Mówiono, że była kochanką Servana, pozwalała to mówić, mając czyste sumienie, uśmiechała się na potwarze.
Patrzyła codziennie na męża znękanego walką. Czuł on, iż każdy krok zbliża go i towarzysza jego Claviéres do przepaści.
A jednak nie było nic widocznego — wszystkiemu można było zaprzeczyć.
Owego wieczora, gdy Dumouriez przyszedł mu ofiarować ministerstwo spraw wewnętrznych, Roland postawił warunki.
— Nie posiadam, prócz dobrego imienia, żadnego majątku, pragnę więc, aby bez skazy wyszło ono z ministerstwa. Żądam, aby sekretarz był obecny na wszystkich posiedzeniach rady i zapisywał zdania każdego z nas, tym sposobem można będzie wiedzieć, czy kiedykolwiek zgrzeszę przeciwko patrjotyzmowi i wolności.
Dumouriez zgodził się na to. Czuł potrzebę pokrycia swej niepopularności płaszczykiem Żyrondysty. Dumouriez, należał do ludzi zawsze obiecujących, ale dotrzymywał tylko stosownie do okoliczności.
Domouriez nie dotrzymał słowa, Roland napróżno domagał się sekretarza. Nie mogąc prowadzić sekretnego archiwum, postanowił wydawać dziennik „Thermometre“, chociaż wiedział dobrze, iż bezzwłoczne ogłaszanie posiedzeń ministerialnych, byłoby zdradą na korzyść nieprzyjaciela.
Nominacja pana Servan przyszła mu w pomoc.
Ale nie było tego dosyć; Dumouriez neutralizował wszelką działalność posiedzeń.
Zgromadzenie zadało cios stanowczy królewskości zniesieniem gwardji konstytucyjnej i aresztowaniem pana de Brisac.
Roland, wracając z Servanem dwudziestego maja wieczorem, przyniósł tę wiadomość do domu.
— Cóż postanowiono uczynić z żołnierzami gwardji?... zapytała pani Roland.
— Nic.
— Więc ich uwolniono?
— Tak, z warunkiem złożenia niebieskiego munduru.
— To jutro włożą czerwony i zmienią się w szwajcarów.
W istocie następnego dnia ulice Paryża świeciły mnóstwem mundurów czerwonych.
Rozpuszczona gwardja zmieniła ubiór i znajdowała się w Paryżu, wyciągając rękę do obcych, dając im znak, aby przybyli. Gotowi byli otworzyć im bramy.
Roland i Servan nie wiedzieli, co postanowić.
Pani Roland podała papier i pióro panu Servan i rzekła:
— Pisz pan!... Wniosek utworzenia w Paryżu, z powodu, uroczystości czternastego lipca, oddziału złożonego z dwudziestu tysięcy ochotników...
Servan rzucił pióro...
— Nigdy król na to nie pozwoli!... zawołał.
— To też nie do króla, lecz do Zgromadzenia pójdzie ta petycją i wniesioną będzie nie od ministra, lecz od obywatela,.
Servan i Roland zadziwili się jasnością pomysłu.
— O!... zawołał Servan, masz pani słuszność, z taką silą i uchwałą przeciwko księżom mamy króla w ręku!...
— Rozumiecie to dobrze, nieprawdaż?... Księża, to kontrrewolucja w rodzinach i towarzystwie. W credo księża dodali: „Ci, którzy płacą podatki według Konstytucji, będą potępieni“. Pięćdziesiąt księży zostało zamordowanych, domy ich i dobytek zniszczony, pola ogołocone od sześciu miesięcy.
Niech Zgromadzenie wyda natychmiast dekret przeciw buntowniczym księżom. Dokończ twej noty panie Servan, Roland zredaguje uchwałę.
Roland pisał: „Deportacja zagranicę państwa księży buntowniczych, nastąpi w ciągu miesiąca, jeżeli tego zażąda, dwudziestu czynnych obywateli, uznanych przez departament i zatwierdzonych przez rząd. Zesłany otrzyma trzy liwry dziennie na koszta podróży do granicy“.
Servan przeczytał swój wniosek o utworzeniu oddziału dwudziestu tysięcy ochotników.
Roland swoją uchwałę o wydaleniu księży.
Cała kwestja na tem się zahaczała, czy król działa szczerze, czy też zdradza?...
— Jsżeli król jest rzeczywiście konstytucyjnym, zatwierdzi uchwałą, jeżeli przeciwnie, położy swoje veto.
— Podpiszę uruchomienie obozu, jako obywatel... rzekł Servan.
— A Vergniaud przedstawi uchwałę przeciwko księżom... rzekli razem mąż i żona.
Zaraz nazajutrz Servan podał swą petycję Zgromadzeniu.
Vergniaud włożył dekret do kieszeni i przyrzekł użyć go we właściwym czasie.
Tegoż wieczoru, Servan poszedł jak zwykle na radę do króla.
Czyn jego był wiadomy, wspierali go Roland i Clavieres przeciw Dumouriez owi, Lacostowi i Duranthonowi.
— O, chodź pan!... zawołał Dumouriez, i zdaj sprawę z twego postępowania.
— Komu?... spytał Servan.
— Królowi, narodowi, mnie!...
Servan uśmiechnął się tylko.
— Mój panie... rzekł Dumouriez, uczyniłeś dziś krok ważny.
— Wiem o tem, odparł Servan, bardzo ważny.
— Czy byłeś pan upoważniony od króla?
— Nie panie, przyznaję.
— Czy naradzałeś się z kolegami?
— Wcale nie, również przyznaję.
— Dlaczegóż więc pan to uczyniłeś?
— Bo miałem do tego prawo, jako osoba prywatna i jako obywatel.
— A więc jako obywatel i osoba prywatna podałeś pan ten projekt podburzający?
— Tak.
— Dlaczegóż do swego podpisu dołączyłeś tytuł: „minister wojny?“
— Ponieważ chciałem dowieść Zgromadzeniu, że będę popierał jako minister to, czego żądałem jako obywatel.
— Panie! podjął Dumouriez, to, co uczyniłeś dowodzi i złego obywatela i złego ministra.
— Panie!... odparł Servan, zostaw proszę mnie samego sędzią mego sumienia: gdybym potrzebował sędziego w kwestji tak delikatnej, starałbym się, aby nie był nim Dumouriez.
Dumouriez zbladł i postąpił ku panu Servan.
Ten położył rękę na szpadzie; Dumouriez toż samo uczynił.
W tej chwili wszedł król, nie wiedział jeszcze o wniosku Servana.
Uciszono się.
Nazajutrz, dekret żądający zebrania 20-stu tysięcy ochotników w Paryżu, rozbierano w Zgromadzeniu.
Król był przerażony tą wiadomością, kazał wezwać pana Dumouriez.
— Wiem że jesteś wiernym sługą, wiem jak broniłeś interesów monarchji przeciw temu nędznikowi Servan.
— Dziękuję Waszej Królewskiej mości... odpowiedział Dumouriez, czy Wasza królewska mość wie, iż dekret został przyjętym?
— Nie... powiedział król, lecz mniejsza o to, jestem zdecydowany położyć moje veto.
Dumouriez potrząsł głową.
— Nie jesteś mego zdania?... spytał król.
— Najjaśniejszy Panie... odrzekł Dumouriez, nie mając sił, aby stawić opór przeciw nieufności większej części narodu, wystawiony na wściekłość Jakobinów, i głęboką politykę partji republikańskiej, gdy zrobisz takie postanowienie ze swej strony, będzie ono otwartem wypowiedzeniem wojny.
— A więc tak! niechaj będzie wojna, wydałem ją moim przyjaciołom, mogę ją wydać i nieprzyjaciołom moim.
— Najjaśniejszy Panie, w pierwszej masz dziesięć szans wygranej, w drugiej dziesięć przegranej.
— Czyż się nie domyślasz w jakim celu organizują te 20 tysięcy ludzi?
— Niech mi Wasza królewska mość użyczy dziesięciu minut czasu, a dowiodę, że nietylko wiem to, czego pragnę, ale nawet to, co później nastąpi.
— Mów pan, słucham.
I oparty o fotel, z głową na dłoni Ludwik XVI-ty słuchał.
— Najjaśniejszy Panie, ci, którzy wydali ten dekret, są zarówno nieprzyjaciółmi ojczyzny, jak i króla.
— Więc sam to widzisz... przerwał król, sam to przyznajesz!
— Powiem więcej, spełnienie tego dekretu sprowadzi wielkie nieszczęścia.
— Mów dalej... rzekł król.
— Minister wojny bardzo zawinił projektując zebranie 20-stu tysięcy w Paryżu, podczas gdy wojska nasze są słabe, granice ogołocone, kasy puste.
— O!... zawołał król, winnym jest bardzo!
— Nietylko winnym, lecz i nieprzezornym, co jeszcze gorzej! Nieprzezornością jest zbieranie w imię wygórowanego patrjotyzmu niekarnych tłumów, któremi pierwszy lepszy zuchwalec zawładnąć potrafi.
— O! to Żyronda mówi przez Servana.
— Tak!... odrzekł Dumouriez, ale nie Żyronda będzie z tego korzystać, Najjaśniejszy Panie.
— Czy może Umiarkowani?
— Ani pierwsi, ani drudzy, tylko Jakobini! Jakobini, którzy rozgałęziają się po całem królestwie i na 20 tysięcy zjednoczonych znajdą 19 tysięcy zwolenników. Wierz mi przeto, Najjaśniejszy Panie, że promotorowie dekretu będą przez tenże sam dekret obaleni.
— Gdybym mógł temu wierzyć, byłbym prawie pocieszonymi... zawołał król.
— Dekret, twierdzę, ułożony był z głęboką złośliwością, broniony z zaciętością, przyjęty z zapałem. Gdybyś, Najjaśniejszy Panie, położył nawet swoje veto, zostanie on niemniej wypełnionym. Zamiast 20-stu tysięcy, których będzie można poddać jakimś rozkazom, zbierze się z prowincji w czasie zbliżającej się federacji, 40 tysięcy ludzi, bez dekretu. Ci za jednym zamachem mogą obalić konstytucję, Zgromadzenie i tron. Gdybyśmy byli zwycięzcami a nie zwyciężonymi — dodał Dumouriez zniżając głos — gdybym był miał pretekst do zrobienia Lafayetta główno-dowodzącym i dał mu sto tysięcy ludzi, powiedziałbym ci królu: „Nie przyjmij“. Lecz jesteśmy pobici zewnątrz i wewnątrz i dlatego mówię: „Najjaśniejszy Panie, zgódź się“.
W tej chwili ktoś zapukał lekko do drzwi.
— Wejdź!... powiedział Ludwik XVI.
Był to kamerdyner Thierry.
— Najjaśniejszy Panie, pan Duranthon, minister sprawiedliwości, pragnie mówić z Waszą królewską mością.
— Zobaczno, panie Dumouriez, czego on tam chce ode mnie.
Dumouriez wyszedł.
W tej samej chwili Marja-Antonina ukazała się w gabinecie.
— Najjaśniejszy panie!... rzekła, trzymaj się ostro, ten Dumouriez jest tak jak i inni Jakobinem. Czy nie nakładał czerwonej czapki?...
Co do Lafayetta, wiesz dobrze, iż wolałabym zginąć, niż być uratowaną przez niego.

Posłyszawszy kroki Dumourieza, królowa znikła za kotarą.

ROZDZIAŁ XI.
KRÓLEWSKIE VETO.

Dumouriez wszedł w tej chwili.
— Najjaśniejszy panie, powiedział, na wniosek pana Vergniaud, dekret przeciwko duchowieństwu został przyjęty.
— A więc to spisek!.. zawołał król powstając. Jak ten dekret był ułożony?
— Oto jest, przyniósł go pan Durathon. Może Wasza królewska mość zrobi mi honor i wyrazi swoje zdanie, zanim się zbierze rada.
— Dobrze, daj mi ten papier.
I głosem drżącym ze wzruszenia, król przeczytał dekret, którego tekst przytoczyliśmy powyżej.
— Nigdy nie uznam podobnego dekretu!... zawołał Ludwik XVI.
Oświadczywszy to, zmiął papier w ręku i rzucił go daleko od siebie.
— Daruj mi, Najjaśniejszy panie, że i tym razem będę przeciwnego zdania z Waszą królewską mością — odezwał się Dumouriez.
— Panie, rzekł król, mogę się wahać w rzeczach polityki, ale w religijnych nigdy! W polityce rządzę się rozumem i mogę zbłądzić, religja jest rzeczą sumienia, a sumienie się nie myli.
— Najjaśniejszy panie, przed rokiem zatwierdziłeś dekret dotyczący przysięgi duchownych...
— Ah panie!... zawołał król, byłem do tego zmuszony.
— Na tamtym, Najjaśniejszy panie, powinieneś był położyć veto, ten jest tylko następstwem pierwszego. Pierwszy był przyczyną wszystkich klęsk Francji, ten jest na nie lekarstwem: twardy jest, lecz nie okrutny. Pierwszy był prawem religijnem, atakował wolność przekonań; ten jest prawem politycznem, które dotyczy tylko spokoju i bezpieczeństwa kraju, zabezpiecza księży nieprzysięgłych, przeciw prześladowaniu. Zamiast ocalić ich, swojem veto odbierzesz im pomoc prawa, wystawisz na rzeź pewną, a Francuzów uczynisz ich katami! Mojem przeto zdaniem — daruj Najjaśniejszy panie otwartości żołnierza — mojem zdaniem jest, iż gdy Wasza królewska mość popełniłeś błąd, uznawszy pierwszy dekret, to gdy położysz veto na drugim, mogącym wstrzymać potoki krwi gotowej popłynąć, obciążysz sumienie swoje wszystkiemi zbrodniami, jakich się lud dopuści.
— Lecz jakichże zbrodni ma się dopuścić, jakichże większych nad te, które już popełnił?... wyrzekł jakiś głos wychodzący z głębi pokoju.
Dumouriez zadrżał, bo poznał metaliczny dźwięk i akcent królowej.
— O Najjaśniejsza pani!... powiedział, wolałbym wszystko zakończyć z samym królem.
— Panie!... rzekła królowa, gorzko uśmiechając się do Dumourieza, a prawie pogardliwie do króla, chcę ci tylko jedno zadać pytanie.
— Jakie, Najjaśniejsza pani?
— Sądzisz pan, że król powinien znosić dłużej pogróżki Rolandów, zuchwalstwa Claviera i szachrajstwa Servana?
— Nie, Najjaśniejsza pani, odparł Dumouriez, jestem tem zgorszony, równie jak i Najjaśniejsza pani, podziwiam cierpliwość króla, i kiedy o tem mówimy, będę go błagał, aby zmienił całe ministerjum.
— Zupełnie? — spytał król.
— Tak, niech nas Wasza królewska mość oddali, jak jesteśmy wszystkich sześciu, a wybierze, jeżeli to jest podobnem, ludzi nie należących do żadnych stronnictw.
— Nie, nie, rzekł król, chcę abyś pozostał pan, dobry Lacoste i Durathon także, ale uwolnijcie mnie od tych trzech buntowniczych śmiałków; gdyż cierpliwość moja już się wyczerpała.
— Rzecz jest niebezpieczną, Najjaśniejszy panie.
— A... pan cofasz się przed niebezpieczeństwem?... zapytała królowa.
— Nie, Najjaśniejsza pani!... odparł Dumouriez, muszę tylko podać moje warunki.
— Warunki?... wyrzekła wyniośle królowa.
Dumouriez skłonił się uniżenie.
— Mów pan!... rzekł król.
— Najjaśniejszy panie!... zaczął Dumouriez, jestem wystawiony na pociski trzech stronnictw, które dzielą Paryż. Źyrondyści, Umiarkowani i Jakobini napadają mnie na wyścigi; zdepopularyzowany jestem zupełnie, a ponieważ tylko na mocy opinji publicznej można się utrzymać z wpływem u rządu, mogę przeto być Ci użytecznym, Najjaśniejszy panie, pod jednym warunkiem.
— A ten jest?
— Aby mówiono głośno, Najjaśniejszy panie, że pozostałem wraz z dwoma moimi kolegami jedynie tylko dlatego, aby uświęcić dwa wydane dekrety.
— Ależ to niemożliwe!... zawołał król.
— Niepodobne, niepodobne!... dodała królowa.
— Więc odmawiacie Najjaśniejsi państwo?
— Największy mój nieprzyjaciel nie podałby mi tak twardych warunków, jak to pan uczyniłeś.
— Na słowo szlachcica, na mój honor żołnierza, mówię ci, Najjaśniejszy panie, iż uważam to za konieczne dla twego spokoju.
Potem zwracając się do królowej, dodał...
— Najjaśniejsza pani!... jeżeli jako nieustraszona córa Marji-Teresy nietylko gardzisz niebezpieczeństwem, lecz chcesz jeszcze iść na przeciw niemu, to pamiętaj, że nie jesteś samą; pamiętaj o królu i o twych dzieciach, zamiast popychać ich w otchłań, połącz się ze mną, by zatrzymać Jego królewską mość i tron u przepaści, nad którą stoją. Jeżelim uważał za niezbędne zatwierdzenie dwóch dekretów, z mim król zażądał oddalenia trzech buntowników, którzy mu ciężą, to teraz tem więcej uważam to za konieczne. W przeciwnym razie, naród będzie miał pole do nowych niechęci: będzie Cię, Najjaśniejszy panie, uważał za nieprzyjaciela konstytucji, a odprawionych ministrów za męczenników i za dni kilka nowe niebezpieczeństwa zagrożą twej koronie i życiu. Co do mnie, uprzedzam cię, Najjaśniejszy panie, iż nie mogę, nawet dla oddania wam usług, iść wbrew moim przekonaniom i zasadom. Duranthon i Lacoste myślą podobnież jak ja, ale nie jestem upoważniony mówić w ich imieniu. Co się mnie tyczy, powiedziałem Waszej królewskiej mości, że tylko pod warunkiem zatwierdzenia dwóch dekretów pozostaję w Radzie.
Król poruszył się niecierpliwie.
Dumouriez skłonił się i zabierał do odejścia.
Król zamienił szybkie spojrzenia z królową.
— Panie!... podjęła Marja-Antonina.
Dumouriez się zatrzymał.
— Panie!... pomyśl, jak trudnem jest dla króla zatwierdzenie dekretu, sprowadzającego do Paryża dwadzieścia tysięcy łotrów, mogących nas wymordować.
— Najjaśniejsza pani!... odparł Dumouriez, niebezpieczeństwo jest wielkie, wiem o tem, lecz, lepiej mu przypatrzeć się zbliska, niż złe przesadzać. Dekret mówi, iż władza wykonawcza naznaczy miejsce zebrania się owym dwudziestu tysiącom ludzi. Nie wszyscy oni są koniecznie łotrami; dekret mówi również, że minister wojny naznaczy im oficerów i wskaże sposób organizacji.
— Ależ panie, minister wojny, to Servan!
— Nie, Najjaśniejszy panie, od chwili, gdy zostanie wydalonym, ministrem tym będę ja.
— A prawda, pan! powiedział król.
— Pan więc bierzesz ministerstwo wojny?... spytała królowa.
— Tak, Najjaśniejsza pani, i obrócę przeciw waszym nieprzyjaciołom miecz, wiszący nad waszemi głowami.
Król i królowa spojrzeli po sobie, jakby się naradzając.
— Przypuść Najjaśniejszy panie, iż naznaczę Soissons na rozbicie obozu, że przeznaczę na głównego dowódcę człowieka pewnego i rozumnego, że dodam mu dwóch zdolnych generałów brygady, że uszykuję tych ludzi w bataljony, że stosownie do tego, jak ich się zbierze pięć lub sześć uzbrojonych, minister skorzysta z żądania generałów i wyślę ich na granicę, a natenczas zobaczysz, Najjaśniejszy panie, że dekret wydany w złych zamiarach, zamiast być szkodliwym, stanie się wielce pożytecznym.
— Lecz czy pewnym jesteś, że pozwolą im zebrać się w Soissons?
— Odpowiadam za to.
— W takim razie weź pan ministerjum wojny.
— Najjaśniejszy panie, jako minister spraw zagranicznych, mam odpowiedzialność małą i pośrednią; inaczej się rzecz ma z ministerjum wojny. Twoi generałowie są moimi nieprzyjaciółmi, widziałem ich nieudolność, ja odpowiadam za ich błędy; lecz ponieważ idzie tu o życie i spokój Waszej królewskiej mości, o utrzymanie konstytucji — przyjmuję! Jesteśmy zatem w zupełnej zgodzie co do uchwały dwudziestu tysięcy ochotników? Ponieważ obejmujesz ministerjum wojny, zdaję się zupełnie na ciebie.
— Kiedy tak, to przejdziemy teraz do uchwały duchownych.
— Tej, jak powiedziałem panu, nigdy a nigdy nie zatwierdzę.
— Najjaśniejszy panie, skoro uznałeś pierwszą, postawiłeś się w konieczności uznania drugiej.
— Jeżeli raz pobłądziłem, czego mocno żałuję, nie dowodzi to, abym miał błądzić po raz wtóry.
— Najjaśniejszy panie! wtrąciła królowa.
Król zwrócił się do Marji-Antoniny.
— I ty także czujesz to pani?
— Najjaśniejszy panie!... odrzekła królowa, muszę przyznać, że po wyjaśnieniach, jakie nam dał pan Dumouriez, jestem zupełnie jego zdania.
— A więc kiedy tak... wyrzekł król, to się zgadzam, ale pod warunkiem, że mnie, kochany Dumouriez, jak najprędzej uwolnisz od tych trzech buntowników.
— Wierz mi, Najjaśniejszy panie, że skorzystam z najpierwszej sposobności, aby ci zadość uczynić, i mam nadzieję, że długo czekać nie będziesz.
Skłoniwszy się królowi, oraz królowej, wyszedł.
Oboje odprowadzali oczyma nowego ministra wojny, dopóki nie zniknął za drzwiami.
— Dałaś mi Najjaśniejsza pani znak, abym się zgodził, cóż mi masz jeszcze do powiedzenia?
— Zgodzić się naprzód na dekret owych 20-tu tysięcy ludzi, pozwolić mu utworzyć obóz w Soissons, rozproszyć jego przyjaciół, a następnie... a no, następnie zobaczysz, co ci wypadnie zrobić z uchwałą duchownych.
— Ależ on przypomni mi dane mu słowo!
— Ale będzie skompromitowanym i będziesz go miał w ręku.
— To on, przeciwnie, to on będzie mnie miał w ręku, mając moje słowo.
— Eh! rzekła królowa, znajdzie się na to sposób, gdy się jest wychowańcem pana de Vauguyon!

I wziąwszy króla pod rękę, wyprowadziła go do sąsiedniego pokoju.

ROZDZIAŁ XII.
SPOSOBNOŚĆ.

Jak powiedzieliśmy, prawdziwa wojna w tej chwili zawrzała między ulicą Guénégaud i Tuileries, pomiędzy królową i panią Roland.
Dziwna rzecz! obie kobiety wywierały na swych mężów wpływ, który ich wszystkich czworo na rusztowanie zaprowadził.
Tylko każde doszło tam inną drogą.
Wypadki, o których mówiliśmy, działy się 10-go czerwca; jedenastego wieczorem Servan wszedł uradowany do pani Roland.
— Powinszuj mi, kochana przyjaciółko, mam honor być wypędzonym z rady.
— Jakto?... spytała.
— Oto dosłowne sprawozdanie. Dziś rano udałem się do króla z interesami mego wydziału, a ukończywszy takowe, zacząłem popierać gorąco kwestję uchwały dwudziestu tysięcy ochotników, ale...
— Ale?...
— Przy pierwszych wyrzeczonych przezemnie słowach, król odwrócił się do mnie tyłem w bardzo złym humorze, a dziś wieczorem Dumouriez w imieniu króla przyszedł odebrać mi tekę ministra wojny.
— Dumouriez?
— Tak.
— Brzydką sobie obrał rolę, ale mnie ona nie dziwi. Zapytaj Rolanda, co o nim powiedziałam, gdy go po raz pierwszy zobaczyłam. Wiemy także, iż ma codziennie konferencje z królową.
— A więc to zdrajca!
— Nie, tylko człowiek ambitny. Przyprowadź pan Rolanda i Claviera.
— Gdzie jest Clavieres?
— Daje posłuchanie ministrowi spraw wewnętrznych.
— A pani, co będziesz przez ten czas porabiała?
— Napiszę list, i dam go wam potem do odczytania.
— Jesteś ową sławną boginią Rozumu, której filizofowie wzywali od tak dawna.
— A którą ludzie sumienia znaleźli... Nie wracaj bez Claviera.
— Ten warunek będzie powodem opóźnienia.
— Potrzebuję godziny czasu.
— Pracuj, i niechaj natchnie cię genjusz Francji!
Zaledwie Servan wyszedł, już pani Roland była przy biurku, i pisała list następujący:

Najjaśniejszy Panie!

Obecne położenie Francji nie może trwać długo. Przesilenie to, którego gwałtowność doszła do najwyższego stopnia, musi zakończyć się wybuchem. Powinno ono interesować Waszą królewską mość, ponieważ dotyczy całego kraju. Zaszczycony twem zaufaniem, będąc na stanowisku, które ci winno prawdę, ośmielam się wypowiedzieć ci takową. Ten obowiązek sam włożyłeś na mnie. Francuzi nadali sobie konstytucję, ale wywołała ona wielu malkontentów i buntowników. Większość narodu chce ją podtrzymać, poprzysięgła bronić jej krwią własną i widziała z radością nadchodzącą wojnę. Mniejszość zaś — podtrzymywana nadziejami, zespoliła wszystkie siły, aby mieć przewagę. Stąd ta ciągła walka przeciwko prawom, ta anarchja uciskająca dobrych obvwateli. Korzystają z niej malkontenci, aby nowy rząd spotwarzać. Stąd ta niezgoda, która się wszędzie wkrada, gdyż nikt nie pozostaje obojętnym, wszyscy pragną albo utrzymania, albo też zmiany konstytucji i w tym kierunku działają.
Nie będę zgłębiać, co ta konstytucja w istocie zawiera, zastanowię się tylko nad tem, czego okoliczności wymagają. Wstrzymam się od przekonań osobistych, a postaram się zbadać, czego się można spodziewać i co popierać wypadnie.
Wasza królewska mość cieszyłeś się prawami, które uważałeś za przynależne królewskiej swej godności. Wychowanemu w tych zasadach, nie łatwo się pozbyć takowych. Chęć odzyskania przywilejów jest równie silną jak żal po ich utracie. Uczucia te, wrodzone naturze ludzkiej, musiały wejść w rachunek nieprzyjaciół rewolucji. Uczucia te nie mogły ujść baczności narodu i wzbudziły w nim nieufność. Wasza królewska mość byłeś ciągle między dwiema ostatecznościami, potrzeba było albo ulegać swoim przyzwyczajeniom i skłonnościom i ośmielać buntowników niepokojąc naród, albo ponieść ofiary podane przez filozofję, wymagane przez konieczność; to jest, uspokoić naród i z nim się połączyć. Wszystko ma swój kres i niepewność znalazła go nareszcie.
Czy Wasza królewska mość zechce połączyć się dzisiaj z tymi, którzy utrzymują, iż ulepszają konstytucję, czy też poświęci się szlachetnie dla jej tryumfu?... Takie jest prawdziwe położenie, jakie chwila obecna koniecznie rozstrzygnąć musi.
Co się tyczy drażliwej kwestji, czy Francuzi dojrzeli już do otrzymania wolności, odpowiedź na nią zbyteczna; nie potrzebujemy rozbierać, czembyśmy stali się za lat sto, lecz zbadać, do czego zdolnem jest pokolenie obecne.
Ogłoszenie praw stało się ewangelją polityczną, konstytucja francuska religją, za którą naród umrzeć gotów. Szał dochodził niekiedy do tego, iż obywatele, uważają prawo za niedość silnie karzące wichrzycieli, sami wymierzali sobie sprawiedliwość. Tym sposobem własności emigrantów, lub osób, które należały do ich partji, były wystawione na spustoszenie zupełne, tym sposobem w niektórych departamentach musiano tak surowo postąpić z księżmi, których prześladowała opinja publiczna i z których chętnie uczyniłaby ofiary.
W tem starciu wszystkie uczucia przybrały cechę namiętności. Ojczyzna nie jest bynajmniej wyrazem, któremuby wyobraźnia tylko dodawała uroku, jest to istota, dla której nie są poświęcaniem ofiary, do której przywiązanie co dzień więcej wzrasta jest to dźwignia, którą stworzyły wielkie usiłowania; ona się wznosi pośród niepokojów, ją człowiek kocha tem więcej, im bardziej się dla niej poświęca. Wszystkie ciosy, jakie jej zadają, wzniecają tylko zapał jej obrońców!...
Do jakiegoż stopnia dojdzie zapał w chwili, gdy siły nieprzyjacielskie zewnątrz zgromadzone, podadzą ręce intrygom wewnętrznym, aby zadać jej cios ostateczny?...
Wzburzenie jest silne we wszystkich częściach królestwa, wybuch będzie straszny, chyba, że stłumi go zupełnie zaufanie do zamiarów Naszej królewskiej mości. Lecz to zaufanie nie zechce się opierać na słowach, musi mieć czyny za podstawę.
Jasnem jest dla narodu francuskiego, iż konstytucja może działać, iż rząd będzie miał potrzebną siłę, od chwili, gdy Wasza królewska mość zapragnie tryumfu dla tej konstytucji gdy wesprze ciało prawodawcze całą siłą wykonawczą, gdy odejmie w ten sposób najmniejszy pozór niepewności narodowi i wszelką nadzieję malkontentom.
Zgromadzenie wydało dwie uchwały, obydwie mają na celu spokój publiczny i zbawienie państwa. Samo opóźnianie się z zatwierdzeniem ich, wzbudza nieufność, a jeżeli potrwa to dłużej, powstanie niezadowolenie, które przy dzisiejszym stanie umysłów, może doprowadzić do wszystkiego.
Nie czas już cofać się, nie czas zwlekać. Rewolucja opanowała umysły i skończy się rozlewem krwi, jeżeli mądre rozporządzenia nie uprzedzą nieszczęść. Czas tego jeszcze uniknąć.
Wiem, że są zdania, iż można wszystko utrzymać w karbach środkami ostatecznemi, lecz, gdyby nawet użyto siiły, aby ograniczyć Zgromadzenie, gdyby trwogą napełniono Paryż, gdyby rozdwojenie i przerażenie rozlało się w okolicę, wtedy jeszcze cała Francja powstałaby z oburzeniem i niszcząc się sama w okropnościach wojny domowej, rozwinęłaby tę ponurą energję, matkę cnót i występków zawsze niebezpiecznych dla tych, którzy ją wywołują.
Ocalenie królestwa i szczęście Waszej królewskiej mości są ściśle z sobą złączone; żadna moc rozdzielić ich nie może. Bolesne niepokoje i nieszczęścia niechybnie zawisną nad tronem, jeżeli go sam, Najjaśniejszy Panie, nie oprzesz na podstawach konstytucji i nie umocnisz pokojem.
Tak więc usposobienie umysłów, bieg interesów, wymagania polityczne, spokój Waszej królewskiej mości czynią niezbędnem to połączenie się z ciałem prawodawczem i spełnienie życzeń narodu, czynią nieodzownem to, co zasady wskazują za obowiązek. I czułość, wrodzona narodowi, gotowa jest znaleźć sposób odwdzięczenia się za to. Okrutnie oszukano cię, Najjaśniejszy Panie, gdy się usposobiono do obojętności i nieufności ku temu łatwo wzruszającemu się ludowi. Niepokojami ustawicznemi zmuszono cię do czynów, na które naród nie mógł pozostać obojętnym lecz niech tylko spostrzeże on, iż zgadzasz się na konstytucję, do której przywiązuje całą swą pomyślność, a wkrótce staniesz się czci jego przedmiotem.
Postępowanie duchownych w wielu miejscowościach i fanatyzm malkontentów, zmusiły do wydania rozumnej uchwały przeciwko burzycielom pokoju. Uznaj ją, Najjaśniejszy Panie, bo spokój publiczny tego wymaga, bo bezpieczeństwo duchowieństwa uprasza cię o to. Jeżeli prawo to nie będzie istnieć w całej mocy, departamenty będą zmuszone zastąpić je środkami gwałtownemi, a naród rozdrażniony dołączy do nich nadużycia.
Usiłowania naszych nieprzyjaciół, zaburzenia, jakie się zdarzyły w stolicy, wielka niespokojność, spowodowana zachowaniem się gwardji królewskiej i oznakami zadowolenia Waszej królewskiej mości, wyrażonemi w proklamacji wielce w obecnym czasie niepolitycznej, położenie Paryża, blizkość jego od granic, uczuć dawały potrzebę posiadania obozu w pobliżu. Środek ten, którego nagła potrzeba uderzyła wszystkie umysły, czeka na zatwierdzenie Waszej królewskiej mości. Czyż potrzeba, aby opóźnienie zdradzało oznakę niechęci, gdy przeciwnie, szybko działając, zyskaćby można wszystkie serca? Same już usiłowania głównego sztabu gwardii królewskiej, aby sprzeciwić się tym rozporządzeniom, rodziły podejrzenie, iż pochodzą z wyższego nakazu. Czcze gawędy kilku krańcowych demagogów już obudziły podejrzenie o porozumiewaniu się z interesowanymi w celu obalenia konstytucji; opinja podejrzewa już wszystkie zamiary Waszej królewskiej mości. Jeszcze chwila zwłoki a naród zasmucony będzie widział w swym królu przyjaciela i wspólnika spiskowców.
Sprawiedliwe nieba! Czyście dotknęły ślepotą władze tej ziemi? Czyż nigdy nie będą miały innych rad nad te, które je wiodą do zguby?
Wiem, że słowa gorzkiej prawdy rzadko są uwzględniane u tronu, i dlatego też rewolucje stają się koniecznością. Wiem, iż te słowa prawdy powinienem wypowiedzieć Waszej królewskiej mości nie tylko jako dobry obywatel, prawom poddany, lecz jeszcze jako minister zaszczycony zaufaniem monarchy, i niema toż nic takiego, coby mnie wstrzymało od tego obowiązku, który mi sumienie nakazuje.
W tymże samym duchu ponawiam przedstawienie moje co do konieczności i pożytku prawa, wymagającego obecności sekretarza na Radzie. Już samo istnienie prawa przemawia tak silnie, iż spełnienie go powinno być bezzwłocznem, i należy użyć wszelkich środków, aby zachować obradom powagę, mądrość i potrzebną dojrzałość a ministrom odpowiedzialnym potrzeba dostarczyć środków do sprawdzania ich opinji; gdyby one istniały nie zwracałbym się listownie do Waszej królewskiej mości.
Życie niczem jest dla człowieka, który obowiązki swe nadewszystko miłuje, lecz gdy je spełni, jedynem dobrem, jakiego jeszcze doznać może jest możność złożenia dowodu, iż je spełnił wiernie, i to jest powinnością męża stanu. Dzień 10 czerwca, rok IV-ty wolności“.
List został skończony: nakreślony był jednym ciągiem pióra, gdy weszli Servan, Ciavieres i Roland.
Nazajutrz list Rolanda odczytano na trybunie, w tymże samym czasie, gdy oznajmiono jego, jakoteż panów Clavieres i Servan dymisje.
Zgromadzenie orzekło znaczną większością głosów, iż trzej wydaleni ministrowie dobrze się zasłużyli ojczyźnie.
Tak więc wojna została zdeklarowaną na wewnątrz i zewnątrz.

Zgromadzenie wyczekiwało tylko z zadaniem pierwszego ciosu, przy wiadomości, jak sobie król postąpi z dwiema uchwałami.

ROZDZIAŁ XIII.
WYCHOWANIEC KSIĘCIA DE LA VAUGUYLON.

W chwili, gdy Zgromadzenie jednogłośnie przyjmowało projekt podziękowania dla trzech wychodzących ministrów i głosowaniem za drukowaniem i rozesłaniem po departamentach listu Rolanda, Dumouriez zjawił się w sali Zgromadzenia.
Wiedziano, iż był odważnym, lecz nie podejrzewano go o takie zuchwalstwo.
Wiedział, nad czem obradują i przyszedł śmiało stawić czoło.
Za pretekst do zjawienia się w Zgromadzeniu posłużył mu znakomity memorjał o stanie sił wojennych. Zostawszy wczoraj dopiero ministrem wojny, zdołał go przez jednę noc przygotować. Było to oskarżenie Servana, spadające w rzeczywistości na de Grave’a, a przedewszystkiem na Narbonna, jego poprzednika.
Servan był ministrem 10 lub 12 dni zaledwie.
Dumouriez przychodził silnie uzbrojony; rozstał się z królem, którego błagał, aby dotrzymał słowa, co do zatwierdzenia uchwały, a król nie tylko ponowił obietnicę, lecz zapewnił, że i duchowni byli jednego z nim zdania.
Dlatego też nowy minister wojny pewnym krokiem wszedł na trybunę pośród krzyków i dzikiego wycia.
Spokojnie poprosił o głos; dano mu go, pośród strasznego hałasu, nareszcie ciekawość przemogła, więc uciszono się, aby usłyszeć, co powie.
— Panowie!... rozpoczął, generał Gauvion zabity. Bóg Wynagrodził jego męstwo, pozwalając mu zginąć w obronie ojczyzny. Szczęśliwy, że nie jest świadkiem ciągłych, strasznych między nami niesnasek! Zazdroszczę mu!
Te kilka słów, powiedzianych wyniośle, lecz z głębokim smutkiem, wywarło wrażenie na Zgromadzeniu. Wiadomość o śmierci zwróciła myśli w inną stronę. Rozmyślano, czem Zgromadzenie może okazać swe współczucie rodzinie zmarłego i zgodzono się, że prezes w imieniu całego Zgromadzenia napisze list kondolencyjny.
Dumouriez po raz drugi zażądał głosu.
Wyjął memorjał z kieszeni, lecz zaledwie przeczytał tytuł, Żyrondyści i Jakobini zaczęli krzyczeć, aby mu przerwać czytanie.
Mimo to, pośród hałasu, przeczytał głosem donośnym i pewnym wstęp, w którym występował przeciwko stronnictwom i mówił o względach należnych ministrom.
Taka pewność siebie rozjątrzyła nawet mniej drażliwych słuchaczy.
— Patrzajcie go!... zawołał Gaudet, on się czuje tak pewnym swej władzy, iż ośmiela się rady nam dawać!...
— A dlaczegóżby nie?... odparł Dumouriez, zwracając się do przerywającego.
Powiedzieliśmy, kiedyś, że największą roztropnością we Francji jest — mieć odwagę. Dumouriez tedy zaimponował swoją, umilkli wszyscy, chciano go słyszeć.
Memorjał napisany był po mistrzowsku, jasno, zręcznie; mimo uprzedzeń dla ministra dwa ustępy i przyjęto oklaskami.
Lacuée, członek komitetu wojennego, wszedł na trybunę, żeby odpowiedzieć Dumouriezowi; wtedy ten z całym spokojem zwinął memorjał i schował go do kieszeni.
Żyrondyści zobaczyli ten ruch i jeden z nich zawołał: „Zdrajca! chowa memorjał i myśli z nim uciekać. Nie pozwólmy na to, odbierzmy, będziemy mieli dowód do zdemaskowania go zupełnie.
Na te krzyki Dumouriez, który ani kroku nie zrobił ku wyjściu, wyjął z kieszeni memorjał i podał go woźnemu, ten zaś sekretarzowi, który, obejrzawszy go, zawołał:
— Panowie, memorjał nie ma podpisu! Niechaj go podpisze! niech go podpisze! wołano ze wszech stron.
— Miałem właśnie ten zamiar... odrzekł Dumouriez, jest aż nadto sumiennie napisany, ażebym się miał wahać. Proszę o atrament i pióro.
I kiedy mu je podano, podpisał stojąc, poczem położy, na biurku i wyszedł wolno, zatrzymując się od czasu do czasu, przed drzwiami.
Głębokie milczenie towarzyszyło oddaleniu się ministra, kiedy wejście jego przyjęte było krzykami i szyderstwami.
Widzowie trybun rzucili się do korytarza, żeby zobaczyć człowieka, co tak mężnie stawił czoło całemu Zgromadzeniu. Przy drzwiach wejścia Umiarkowanych, otoczyło go kilkaset osób z ciekawością, bez zawiści, jak gdyby przeczuwając, że w trzy miesiące później człowiek ten ocali Francję pod Valmy.
Kilku deputatów królewskich zbliżyło się do pana Dumouriez; nie wątpili już wcale, że on do nich należy. Tego właśnie spodziewał się Dumouriez, żądając od króla przyjęcia dwóch uchwał.
— Czy wiesz, generale, rozprawiają teraz w Zgromadzeniu, aby cię wysłać do Orleanu i aby ci proces wytoczyć.
— Niech i tak będzie... odrzekł Dumouriez, potrzebuję odpoczynku, będą tam brał kąpiele i pił serwatkę.
— Generale!... wołał drugi, postanowili wydrukować twój memorjał.
— Tem lepiej, ta ich niezręczność zjedna mi wszystkich bezstronnych.
Wśród takiego orszaku i ciągłej wymiany zdań, doszedł do pałacu.
Król przyjął go jak najlepiej; był już dostatecznie skompromitowany.
Nowa Rada była zebrana.
Dając dymisją panom Servan, Roland i Clavieres, Domouriez potrzebował pomyśleć o ich zastępcach.
Na ministra spraw wewnętrznych przedstawił pana Morques de Montpellier, protestanta, członka kilku akademii i dawnego członka Umiarkowanych.
Król się nań zgodził.
Na ministra spraw wewnętrznych przedstawił Maulda Sémonvilla lub Naillaca.
Król wybrał Naillaca.
Na ministra finansów pana Vergennes, synowca dawnego ministra.
Król chętnie bardzo zgodził się na pana Vergennes i zaraz po niego posłał, lecz Vergennes, pomimo okazywanego przywiązania do króla, stanowczo odmówił.
Zdecydowano zatem, że minister spraw wewnętrznych zawiadywać będzie czasowo ministerjum skarbu, a Dumouriez do przyjazdu Naillaca, którego nie było w Paryżu, sprawami zagranicznemi.
Wszyscy ministrowie, którzy nie lekceważyli trudności położenia, zgodzili się, iż jeżeli król, po oddaleniu Servana, Claviera i Rolanda, nie dotrzyma swej obietnicy, wszyscy czterej podadzą się do dymisji.
Jak powiedzieliśmy wyżej, Rada się zebrała.
Król był zawiadomiony o zajściu w Zgromadzeniu i winszował panu Dumouriez taktownego postępowania, poczem zatwierdził uchwałę o 20-stu tysiącach ochotników, a uchwałę o duchownych odłożył na dzień następny, mówiąc, iż ma skrupuły sumienia, które musi wpierw usunąć jego spowiednik.
Ministrowie spojrzeli po sobie, i zwątpienie serca ich opanowało.
A może trwożliwe sumienie króla potrzebowało rzeczywiście tej zwłoki, żeby się wzmocnić?
Nazajutrz ministrowie podnieśli tę kwestję.
Lecz noc nie przeszła napróżno, sumienie, a raczej wola króla wzmocniła się, i objawił, iż kładzie veto przeciw tej uchwale.
Wszyscy ministrowie jeden po drugim przemawiali z należnym szacunkiem, ale stanowczo.
Król wysłuchał ich z miną człowieka, mającego silne postanowienie, a gdy skończyli powiedział:
— Panowie... napisałem do prezesa Zgromadzenia list, donoszący o mojem postanowieniu, jeden z panów go podpisze, a wszyscy czterej zaniesiecie do Zgromadzenia.
Był to rozkaz w duchu dawnego rządu. Zabrzmiał on niemile w uszach ministrów konstytucyjnych, a zatem odpowiedzialnych.
— Czy Wasza królewska mość nie ma nam nic więcej do rozkazania?... zapytał Dumouriez.
— Nie... odrzekł król i oddalił się.
Ministrowie pozostali i postanowili zażądać audyencji na jutro. Zgodzili się aby, nie wchodząc w żadne objaśnienia, jednogłośnie podać się do dymisji.
Dumouriez wrócił do siebie. Królowi prawie udało się wywieść go w pole, jego, przebiegłego polityka, zręcznego dyplomatę! W domu czekały nań trzy listy, donoszono mu w nich o gromadzeniu się ludu na przedmieściu Św. Antoniego i o schadzkach u Senterra.
Napisał natychmiast do króla, aby mu donieść o tem, co się działo.
W godzinę później odebrał bilet bez podpisu, lecz poznał rękę Ludwika XVI.
„Nie myśl pan, iżby można mnie zastraszyć pogróżkami, postanowienie moje jest niezłomne.
Siadł tedy i odpisał:
„Najjaśniejszy Panie!... fałszywie mnie osądziłeś, podejrzewając, iż mógłbym się uciec do środków podobnych. Ja i moi towarzysza mieliśmy zaszczyt prosić Waszą królewską mość o audjencję na jutro, a ja błagam ze względu na naglący stan interesów departamentu wojny, o wybranie następcy, któryby w przeciągu dwudziestu czterech godzin zajął moje miejsce i przyjął moje prośbę o dymisję“.
Posłał ten list przez sekretarza, aby otrzymać odpowiedź.
O północy sekretarz wrócił z odpowiedzią:
„Jutro o dziesiątej przyjmę moich ministrów i zarazem pomówimy o pańskiem żądaniu“.
Widocznem było, że w pałacu knowano kontr-rewolucję.
Miano rzeczywiście siły, na które można było liczyć, i tak: Gwardję konstytucyjną złożoną z sześciu tysięcy ludzi w każdej chwili gotowych do wystąpienia.
Siedem lub osiem tysięcy kawalerów Św. Ludwika, których czerwona wstążeczka była znakiem jednoczącym.
Trzy bataljony Szwajcarów, po 1.600 ludzi każdy; armja wyborowa, niewzruszona, jak szwajcarskie skały.
I lepszy nad wszystko list Lafayetta, w którym tenże pisał:
„Nie ustępuj Najjaśniejszy Panie!... Silny władzą, jaką cię Zgromadzenie narodowe wzmocniło, znajdziesz wszystkich dobrych francuzów około siebie“.
Oto wszystko, co można było i co chciano uczynić:
Za pomocą gwizdawki zgromadzić gwardję konstytucyjną, kawalerów Św. Ludwika i Szwajcarów. Zebrać o tejże samej porze wszystkie armaty; zamknąć klub Jakobinów oraz Zgromadzenie. Zebrać wszystkich rojalistów z gwardji narodowej, którzy stanowili kontyngens około 15-tu tysięcy ludzi, i oczekiwać na Lafayetta, który w trzy dni forsownego marszu, mógł przybyć z Ardennów.
Na nieszczęście królowa nie chciała słyszeć o Lafayecie bo według jej zdania był on „rewolucją umiarkowaną“, która mogła przeciągać się i ustalić, gdy przeciwnie rewolucja Jakobinow przyprowadziłaby prędko lud do ostateczności.
O gdyby tam był Charny! Nie wiedziano nawet, gdzie się znajdował, a gdyby nawet wiedziano, za wielkiem byłoby poniżenie dla kobiety i królowej, prosić go o pomoc.
Noc przeszła w zamku bardzo burzliwie na naradach. Miano środki obrony, a nawet zaczepki w ręku, lecz ani jednego człowieka zdolnego niemi kierować.
O dziewiątej rano, ministrowie się zebrali.
Było to 18-go czerwca.
Król przyjął ich w swoim pokoju.
Duranthon przemówił w imieniu wszystkich, z głębokicm uszanowaniem i powagą prosił króla o dymisję dla siebie i towarzyszy.
— Rozumiem... rzekł król, obawiacie się panowie odpowiedzialności.
— Najjaśniejszy Panie!... zawołał Lacoste, odpowiedzialność ciąży na królu, co do nas gotowiśmy umrzeć dla Waszej królewskiej mości, lecz ponosząc śmierć dla księży, przyśpieszylibyśmy tylko upadek władzy królewskiej.
Ludwik XVI zwrócił się do pana Dumouriez:
— Czy trwasz pan ciągle w postanowieniu jakieś wyraził w liście wczorajszym?...
— Tak. Najjaśniejszy Panie; jeżeli nasze przywiązanie i wierność nie wpłynie na przekonania Waszej królewskiej mości...
— A zatem... wyrzekł król ponuro, ponieważ panowie jesteście zdecydowani, przyjmuję wasze dymisje, postaram się sam zaradzić złemu.
Ministrowie skłonili się królowi. Morgues miał swoją prośbę napisaną, inni podali tylko ustnie.
Dworzanie, oczekujący w przedpokoju, widząc wychodzących ministrów, poznali zaraz, co się stało.
Jedni zdawali się zadowoleni, inni przestraszeni.
Horyzont zaciemniał się; jak w gorących dniach lata przeczuwano burzę.
Przy wyjściu z Tuileries Dumouriez spotkał śpieszącego dowódcę gwardji, pana de Romainvillers.
— Panie ministrze!... zawołał tenże, śpieszę po wasze rozkazy.
— Nie jestem już ministrem, odrzekł Dumouriez.
— Lecz na przedmieściach gromadzą się liczne tłumy.
— Idź pan po rozkazy do króla.
— Ależ to rzecz nagła.
— Śpiesz się pan zatem!.. Król tylko co przyjął ich dymisję.
— Pan de Romainvilliers pośpieszył do pałacu.
Dnia siedemnastego rano, Dumouriez zobaczył wchodzących do siebie panów Chambonnas i Lajard. Przyjęli oni od niego w imieniu króla tekę ministerjum spraw zagranicznych i wojny, a ośmnastego, król oczekiwał na pana Dumouriez, aby ukończyć z nim ostatnią pracę o rachunkowości i wydatkach sekretnych.
Gdy go zobaczono wchodzącego do pałacu, myślano, że przyjął na nowo miejsce i śpieszono mu winszować.
— Panowie... odparł, strzeżcie się, nie mówicie z człowiekiem na nowo wchodzącym. Idę właśnie zdać rachunki.
Opuszczono go natychmiast.
W tej chwili woźny oznajmił, iż król oczekuje pana Dumouriez w swoim gabinecie.
Król odzyskał spokój i całą swobodę. Czy spokój ten był dowodem hartu duszy, czy też tylko zwodniczej pewności siebie?...
Dumouriez zdawszy rachunki powstał.
— A więc, rzekł król, pośpieszysz pan teraz do armji marszałka Lucknera?...
— Najjaśniejszy Panie, z rozkoszą opuszczam to straszne miasto, smucąc się tem tylko jedynie, że zostawiam Waszą królewską mość w niebezpieczeństwie.
— W samej rzeczy... rzekł król z pozorną obojętnością, widzę grożące mi niebezpieczeństwo.
— Najjaśniejszy Panie!... dodał Dumouriez, nie przemawiam we własnym interesie; nie należąc do Rady, nie odpowiadam za nic, ale przez przywiązanie do Waszej królewskiej mości, przez miłość dla ojczyzny, w imieniu wszystkiego co jest drogiem i świętem dla każdego człowieka, błagam cię, Najjaśniejszy Panie, nie obstawaj przy swojem veto, upór ten nie doprowadzi do niczego i będzie zgubą twoją!...
— Dość!... wyrzekł król z niecierpliwością, postanowienie moje jest niezłomnem!...
— Najjaśniejszy Panie, o!... Najjaśniejszy Panie!... zawołał Dumouriez, powiedziałeś to samo w obecności królowej, powiedziałeś w tym samym pokoju, gdyś mi obiecał zatwierdzić dekret.
— Zbłądziłem, jeżelim to panu obiecywał i bardzo tego żałuję.
— Najjaśniejszy Panie! powtarzam ci to raz jeszcze, ostatni raz mam zaszczyt widzieć cię, więc proszę wybaczyć mi moją otwartość; mam pięćdziesiąt trzy lat doświadczenia, nie wtedy to, gdyś mi obiecał zatwierdzić dekret, źle postąpiłeś Najjaśniejszy Panie: nie wtedy, ale dziś, gdy odmawiasz spełnienia obietnic twoich. Nadużywają twego zaufania Najjaśniejszy Panie, doprowadzają cię do wojny domowej w której ulec musisz, a historja żałując cię, wyrzucać ci jednak będzie, żeś był przyczyną nieszczęść Francji!...
— Jakto panie!... utrzymywałbyś, że mnie będą obwiniać o nieszczęścia Francji?...
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Toć Bóg mi świadkiem, iż tylko jej szczęście jest moim celem.
— Nie wątpię, Najjaśniejszy Panie; lecz winieneś Bogu rachunek, nie tylko z dobrych intencyj, ale także i z rozumnego ich spełnienia. Wasza królewska mość chce ocalić religję, a dąży właśnie do jej zniweczenia, księży wymordują, a twoja korona rozbita nurzać się będzie w krwi twojej, królu... w krwi królowej, a może i w twych własnych dzieci!... Ah, królu mój!... królu mój!... wołał Dumouriez łkając i przyciskając do ust rękę Ludwika.
— Masz słuszność, rzekł król wtedy, ze spokojem i majestatem, którego się po nim nie spodziewano. Idę na śmierć i zawczasu przebaczam ją katom moim. Ty mi zawsze służyłeś, to też szanuję cię i wdzięczny ci jestem za twe do mnie przywiązanie... Żegnam cię!...
Powstał szybko i zagłębił się we framudze okna.
Dumouriez wyszedł.
Władza królewska straciła dobrowolnie ostatnią swoją podporę, król stał zdemaskowany przed ludem.

Zobaczmy, co ten lud robił ze swej strony.

ROZDZIAŁ XIV.
SCHADZKA W CHARENTON.

Jakiś człowiek w mundurze generalskim, przejeżdżał się na wielkim koniu flamandzkim cały dzień po przedmieściu świętego Antoniego, podając dłoń do uścisku na lewo i prawo, przesyłając pocałunki pięknym dziewczętom, dając chłopcom napiwki.
Był to jeden z sześciu spadkobierców Lafayetta, prawa ręka komendanta gwardji narodowej; dowódca bataljonu, Santerre.
Przy nim jakby adjutant przy generale, jechał na silnym koniu człowiek, którego z ubioru można było wziąć za patriotę wieśniaka.
Duża blizna przerzynała mu czoło, a o ile dowódca bataljonu miał twarz otwartą i uśmiech szczery, o tyle wieśniak miał spojrzenie ponure i groźny wyraz twarzy.
— Bądźcie gotowi moi przyjaciele!... czuwajcie nad ojczyzną!... zdrajcy knują przeciwko niej spiski, ale my tu jesteśmy!... mówił Santerre.
— Co trzeba czynić, panie Santerre?... pytali mieszkańcy przedmieścia, wiesz, że jesteśmy ci oddani!... Gdzie są zdrajcy?... Prowadź nas przeciwko nim.
— Zaczekajcie!... mówił Santerre, aż czas nadejdzie.
— Kiedyż to będzie?... pytali.
Santerre nie wiedział... rzekł więc tylko:
— Bądźcie spokojni, uprzedzą was!...
A człowiek który mu towarzyszył, nachylał się z konia i mówił do ucha niektórym ludziom:
— Dwudziestego czerwca!... dwudziestego czerwca!... dwudziestego czerwca!...
I ludzie odchodzili z tą datą: o kilkanaście kroków około każdego z nich tworzyły się niewielkie grupy i z ust do ust przechodziła data „dwudziestego czerwca!...“
Co będzie dwudziestego czerwca, nikt jeszcze nic nie wiedział, lecz domyślano się, że coś się stanie.
W liczbie ludzi, którym ta data była podaną, spostrzegamy kilku, którzy nie są nam obcy:
St. Huruge’a, którego widzieliśmy odjeżdżającego piątego października rano, z ogrodu Palais-Royal i wprowadzającego pierwszy oddział do Wersalu; St. Huruge, to mąż zdradzony przez swoją żonę, osadzony w Bastylji przed 1789 rokiem, wyswobodzony czternastego lipca — i mszczący się na szlachcie i rządzie za swe nieszczęścia małżeńskie oraz niesłuszne uwięzienie.
Verrieres‘a, znacie go, nieprawdaż?... Dwa razy nam się ukazał ten garbus z Apokalipsy, raz w karczmie Serres z Maratem i księciem d’Aiguillon, przebrany za kobietę, drugi raz na polu Marsowem, na chwilę przed rozpoczęciem ognia.
Fourniera, amerykanina, który strzelał do Lafayetta z pomiędzy kół powozu, tylko, że fuzja mu chybiła; dziś przyrzeka on sobie uderzyć wyżej niż w komendanta gwardji narodowej, a iżby strzał nie chybił, uderzy szpadą. Spostrzegamy, że są tu także:
Pan de Beausire, który nie korzystał z cienia, w jakim go zostawiliśmy, aby się poprawić. Pan Beausire, odebrał piękną Oliwję z rąk umierającego Mirabeau, jak kawaler de Grieux odbierał Manon Lescaut z rąk, które ją na chwilę podniosły z błota, aby w kał opuścić.
Mouchy, mały człowieczek, pokręcony, kulawy, przystrojony ogromną szarfą trójkolorową, zakrywającą połowę jego ciała. Mouchy był oficerem municypalnym, sędzią pokoju, i Bóg wie czem jeszcze.
Gonchon, który znikał w rozruchach, aby wypłynąć znowu jeszcze zapalczywszym, jeszcze straszniejszym i jadowitszym.
Pośród tych tłumów zgromadzonych przy ruinach Bastylji, jakby przy drugiem wzgórzu Awentynu, przechadzał się nadto młody człowiek chudy, blady, z włosami do skroni przylegającemi, z oczami pełnemi ognia, samotny, niby orzeł, którego miał później użyć za dewizę, młody człowiek, nieznający nikogo i nikomu nieznany.
Był to porucznik artylerji, Bonaparte, bawiący na urlopie w Paryżu. O nim to, jak pamiętamy, Cagliostro, w dniu, gdy go ujrzał u Jakobinów, takie dziwne przepowiadał rzeczy Gilbertowi.
Kto poruszał i podburzał tę masę?... Człowiek olbrzymiego wzrostu, z lwią grzywą, głosem ryczącym, człowiek, którego Santerre znalazł u siebie w izbie za sklepem Danton!
Ten straszny rewolucjonista, którego znamy dotąd tylko z hałasu, jakiego narobił w Theatre Français, na przedstawieniu Karola IX Chéniera i z groźnej wymowy na trybunie Kordyljerów, wchodzi w tej chwili na scenę życia politycznego i da poczuć żelazną swoją rękę.
Skąd ten człowiek czerpie władzę tak zgubną dla monarchji?... Z królowej.
Mściwa austrjaczka nie chciała, aby Lafayette został merem Paryża i przeniosła nad niego Pétiona, towarzysza podróży z Varennes. Zaledwie objął on urząd, rozpoczął walkę z królem, rozkazując strzec Tuileryów.
Pétion miał dwóch przyjaciół i tych wprowadził z sobą do ratusza. Byli niemi Manuel i Danton.
Manuela zrobił prokuratorem magistratu, Dantona zastępcą swoim.
Vergniaud wskazując na Tuileries, zawołał na trybunie: „Despotyzm rzucał często z tego pałacu przerażenie na lud, niechże teraz przestrach i przerażenie wejdą tam w imieniu prawa!...“
Nadeszła chwila, aby straszne te słowa ciałem się stały. Przedmieście świętego Antoniego załamywało ręce i wrzaskliwe krzyki wydawało.
Nikt lepiej od okrutnego rewolucjonisty, Dantona, podżegać nie potrafił.
Danton miał barki szerokie, rękę potężną, pierś atlety, a w piersi serce gorące. Danton był sprężyną rewolucji. Działał on na tłumy odurzająco. Z ludem stykał się za pośrednictwem Heberta; z dworem za — pośrednictwem księcia Orleańskiego. Od przekupnia z rogu ulicy, aż do dygnitarza stojącego tuż przy tronie, miał Danton całą skalę przed sobą, w której każdy klawisz innego dotykał stanowiska towarzyskiego.
Rzućmy okiem na tę gammę przebiegającą dwie oktawy, na tę gammę, której każdy ton harmonizuje z potężnym głosem Dantona:
Hébert, Legendre, Gonchon, Rossignol, Momoro, Brune, Huguenin, Rotondo, Santerre, Fabre-d’Eglantine, Camille Desmoulins, Dugazon, Łazowski, Sillery, Genlis, książę Orleański.
Naturalnie, że wskazujemy tylko granice widzialne, ale któż wie, dokąd się rozpościera władza po za widzialnemi dla oka naszego krańcami?
Taką była władza, która podburzała przedmieście świętego Antoniego.
Od 16-go zaczyna działać członek rady municypalnej i rady gminnej, polak Łazowski.
Oznajmia on radzie, iż 20-go czerwca dwa przedmieścia: świętego Antoniego i St. Marceau, przedstawią Zgromadzeniu i królowi prośby w przedmiocie veto położonego na dekrecie przeciw duchownym i jednocześnie zasadzą na tarasie przed klubem Umiarkowanych, drzewo wolności, na pamiątkę posiedzenia: jeu de pomme (gry w piłkę) i 20-go czerwca, 1789 roku.
Rada odmówiła swego na to przyzwolenia.
— Mniejsza o to... szepnął Danton do ucha Łazowskiemu.
Łazowski powtórzył głośno:
— „Mniejsza o to!...“
Data 20-go czerwca miała znaczenie podwójne: jawne i ukryte.
Podanie prośby królowi i zasadzenie drzewa wolności było tylko pretekstem:
Celem istotnym było wyzwolenie Francji od Lafayetta i Umiarkowanych, oraz uprzedzenie niepoprawnego króla, iż burze polityczne mogą pochłonąć go z jego tronem, koroną, rodziną.
Danton, jak to już wiemy, oczekiwał na Santerra w izbie za sklepem. W wigilję tego dnia uprzedził go przez Legendra, iż od jutra rozpocząć trzeba podburzanie na przedmieściu świętego Antoniego.
Zrana zjawił się Billot u Santerra i oświadczył mu, że z polecenia komitetu ma przez cały dzień znajdować się u jego boku.
Billot zatem, który zdawał się być tylko adjutantem Santerra, w rzeczywistości więcej wiedział od niego.
Danton wyznaczył Santerrowi schadzkę na noc następną w małym domku w Carenton, na brzegu Marny.
Tam mieli się zgromadzić wszyscy ci ludzie dziwni i nieznani, którzy zwykle podżegają do zaburzeń.
Wszyscy stawili się punktualnie.
Namiętności ich jak źródła z których wypływały, bardzo były różnorodne. Jedni działali przez miłość wolności, wielu, jak Billot, przez zemstę za doznane zniewagi, największa część przez nienawiść, nędzę i złe skłonności.
Na pierwszem piętrze znajdował się pokój. Wchodzili tam przywódcy i przynosili rozporządzenia zwięzłe i treściwe, jakby ze świątyni, gdzie je niewidzialne bóstwo wydawało. Olbrzymi plan Paryża rozłożony był na stole, Danton nakreślił na nim palcem źródła, bieg i ujścia tego potoku łudzi, który jutro zalać miał miasto.
Plac Bastylji z wychodzącemi nań przedmieściami: świętego Antoniego i St. Marceau, oraz cyrkułem Arsenału, został wyznaczony na miejsce zebrania. Zgromadzenie jako pozór, Tuileries jako cel.
Bulwar, przez który popłynąć miał ten groźny potok, był ulicą szeroką.
Naznaczono posterunki i porozchodzono się do domów.
Za hasło główna obrano: „Skończyć z pałacem“.
Jas miano skończyć, o tem mowy nie było.
Przez cały dzień 19-ty, tłumy zbierały się na placach: Bastylji, Arsenału i świętego Antoniego.
Nagle pośród tych tłumów ukazała się zuchwała i straszna amazonka. Ubrana czerwono, miała pistolety u pasa, i pałasz u boku. Pałasz ten oprócz zadania osiemnastu ran innych trafić miał w serce Suleau. Była to Théroigne de Méricourt, piękna Leodjanka.
Widzieliśmy ją 5-go października na drodze do Wersalu. Co robiła od tego czasu?
Liége się zbuntowało. Theroigne chciała biec na pomoc ojczyźnie. Zatrzymali ją w drodze agenci Leopolda i trzymali w więzieniu austrjackiem przez miesięcy osiemnaście.
Czy stamtąd uciekła, czy ją wypuszczono; czy przepiłowała kraty, czy też przekupiła strażnika?... Wszystko to było tajemnicze, jak początek jej życia, a straszne, jak jego koniec.
Miała dość złota, aby kupić pałasz i pistolety, dość odwagi, aby godzić w swych nieprzyjaciół.
Lud ją poznaje i wita z okrzykami: „Jakże w porę przybywasz, ubrana czerwono, na krwawą ucztę jutrzejszą“.

Wieczorem, tegoż dnia, królowa widziała ją galopującą, wzdłuż tarasu Umiarkowanych, widziała, jak z placu Bastylji pędziła na pola Elizejskie, z zebrania ludowego na ucztę patrjotyczną.

ROZDZIAŁ XV.
DZIEŃ 20-ty CZERWCA.

W czerwcu dnieje bardzo wcześnie. O piątej rano stały już szeregi uszykowane.
Tym razem rozruch był zorganizowany.
Tłumy miały przywódców, słuchały ich, miały wyznaczone miejsca, miały nazwy i chorągwie.
Santerre jechał konno ze sztabem, wybranym z mieszkańców przedmieścia.
Billot nie opuszczał go ani na chwilę; można było myśleć, iż jakaś tajemna władza czuwać mu nad nim poleciła.
Zbiorowisko podzielono na trzy oddziały.
Pierwszym dowodził Santerre.
Drugim Saint-Huruge.
Trzecim Théroigne de Méricourt.
Około jedenastej rano, na skutek rozkazu, przyniesionego przez jakiegoś nieznanego człowieka, zakołysała się cała ta masa.
W chwili wyruszania z placu Bastylji, liczyła około dwudziestu tysięcy ludzi dzikich, niezwyczajnych, strasznych!
Bataljon Santerra był najlepiej wyekwipowanym. Miał znaczną liczbę mundurów, miał pewną ilość strzelb i karabinów.
Dwa oddziały inne, była to armja, złożona z ludu w łachmanach, blada i wynędzniała; cztery lata głodu i trzy rewolucje, wybiły na niej swe piętno!
Armja ta wychodziła z otchłani!
Nie ma ona ani mundurów, ani karabinów. Ma na grzbiecie kaftany w szmatach, podarte bluzy, ma dziwaczną broń, schwyconą w pierwszej chwili gniewu, w pierwszej potrzebie obrony. Ma piki, różny, ma wyostrzone lance, szpady bez rękojeści, noże, przytwierdzone do długich kijów, siekiery ciesielskie, młoty mularskie i gnypy szewskie.
Jako sztandar, ma szubienicę, z zawieszoną lalką, mającą przedstawiać królowę z głową wołu, do rogów której przywiązane jest serce cielęce, zatknięte na rożen z napisem: „Serce arystokraty“.
Dalej ma chorągwie z takiemi napisami:
„Sankcja lub śmierć!“
„Przywrócenie ministrów patrjotów!“
„Drżyj, tyranie! godzina twoja wybiła!“
Na rogu ulicy świętego Antoniego, tłum się rozdzielił.
Santerre poszedł z oddziałem bulwarami; był w mundurze dowódcy pułku.
St. Huruge w ubiorze tragarza z Targowicy, siedział na dobrze osiodłanym koniu, którego mu przyprowadził stajenny nieznany.
Théroigne de Méricourt leżała na armacie, ciągnionej przez ludzi z obnażonemi rękoma.
Oba te ostatnie oddziały podążyły ulicą świętego Antoniego i przez plac Vandome, miały się złączyć z pierwszym przy klubie Umiarkowanych.
Przez trzy godziny armja ta defilowała i chłonęła w siebie mieszkańców przedmieść, przez które przechodziła. Podobną była do wzbierającego potoku.
Na każdem rozdrożu przybierała, pieniła się na każdym rogu ulicy.
Ta masa ludu szła milcząca, od czasu tylko do czasu wydawała jakieś okrzyki i śpiewała znane „ça ira“ z 1790 roku. Śpiew ten, zmieniając się powoli, z hymnu nadziei, stawał cię pieśnią pogróżki.
Ta masa wydawała także okrzyki: „Niech żyje naród! Niech żyją Sankjuloci! Precz z państwem Veto.
Na długo przed ukazaniem się kolumny, słychać było odgłos jej śpiewu i szemrania, krzyku, niby świst burzy, przerzynający powietrze.
Na placu Vendôme, oddział Santerra, mający zasadzić topolę na tarasie Umiarkowanych, napotkał straż, złożoną z gwardji narodowej. Nic łatwiejszego, jak zmiażdżyć ten posterunek, ale lud chciał sobie wyprawić uciechę, chciał się śmiać i bawić, chciał przestraszyć pana i panią Veto! ale nie chciał zabijać. Porzucono myśl zasadzenia drzewka na tarasie i udano się z niem na sąsiednie podwórze Kapucynek.
Zgromadzenie słyszało hałas na godzinę przedtem, nim delegowani ludu nadeszli z prośbą, aby im przedefilować pozwolono.
Vergniaud zgadzał się na tę prośbę, lecz żądał, aby wysłano 6-ciu deputowanych dla bezpieczeństwa pałacu.
Żyrondyści chcieli nastraszyć króla i królowę, lecz nie chcieli im wyrządzić nic złego.
Jeden z Umiarkowanych odrzucił wniosek Vergniauda, z zasady, iż ta zbytnia przezorność byłaby ubliżeniem dla ludu paryskiego.
Czy nie myśl zbrodni ukrywała się pod tym pozorem zaufania?
Wydano żądane pozwolenie i 30-ści tysięcy proszących przeszło przez salę Zgromadzenia.
Zeszło na tem od południa do godziny trzeciej.
Tłumy uzyskały pierwszą część swego żądania: przedefilowały przed Zgromadzeniem i odczytały swoją prośbę, pozostawało tylko pójść do króla i zażądać potwierdzenia dekretu względem duchowieństwa.
Gdy Zgromadzenie przyjęło deputację, czy jej król mógł nie przyjąć? Król nie był większym panem od prezesa, skoro miał tylko fotel po jego lewicy!
To też król zgodził się przyjąć deputację, złożoną z dwudziestu osób.
Lud nie myślał nigdy o wejściu do Tuilerjów, sądził, że wejdą tam tylko deputowani, a on tymczasem defilować będzie pod oknami.
Wszystkie swoje chorągwie i groźne na nich napisy, pokaże przez okna królowi i królowej.
Bramy zamkowe szczelnie były pozamykane. Na dziedzińcu i w ogrodzie Tuilleries stały trzy pułki piechoty, dwa oddziały żandarmów, kilka oddziałów gwardji narodowej i cztery armaty.
Rodzina królewska wiedziała o tem i zdawała się być spokojną.
Lud bez żadnych złych zamiarów zażądał otworzenia bramy, wychodzącej na taras Umiarkowanych.
Oficerowie dyżurni odmówili uczynienia zadość temu żądaniu bez wiedzy króla.
Natenczas, trzej oficerowie municypalni oświadczyli, iż pragną zobaczyć się z Jego królewską mością dla otrzymania pozwolenia.
Zgodzono się na to.
Montjoye, autor pamiętników Marj i-Antoniny, zachował ich nazwiska.
Byli to: Bucher-René, Bucher-Saint-Sauveur i Mouchet.
Mouchet, był to sędzia pokoju z Marais, był małym, pokrzywionym, zgarbionym, karłem, z ogromną trójkolorową szarfą.
Zostali wpuszczeni do zamku i zaprowadzeni do króla.
Mouchet przemówił pierwszy:
— Najjaśniejszy Panie!... rzekł, zebranie ludu idzie pod opiekę prawa, nie trzeba go się zatem obawiać. Spokojni obywatele chcą wnieść podanie do Zgromadzenia, chcą obchodzić święto obywatelskie, na pamiątkę wykonanej przysięgi na posiedzeniu „Jeu de pomme“ 1789 roku. Obywatele ci, chcą przejść przez taras Umiarkowanych, ale krata jest zamkniętą i armata wycelowana. Przyszliśmy zatem prosić cię, Najjaśniejszy Panie, aby nam wejście otworzono i dozwolono wolnego przejścia!
— Po szarfie twojej, mój panie, odpowiedział król, widzę, żeś jest oficerem municypalnym, a więc stróżem prawa. Jeżeli otóż uważasz to za konieczne, każ otworzyć bramy tarasu Umiarkowanych, niech obywatele przejdą tym tarasem, a wyjdą bramą od stajen. Porozumiej się pan w tym przedmiocie z generalnym komendantem gwardji i postaraj się, aby spokojność publiczna nie była naruszoną.
Trzej delegaci skłonili się i wyszli w towarzystwie oficera, obowiązanego potwierdzić pozwolenie królewskie.
Otworzono bramy i każdy chciał wejść pierwszym.
Zaczęto się dusić. Wiemy dobrze, co to jest, gdy tłumy się cisną. Para to, która wybucha i druzgoce.
Krata tarasu Umiarkowanych pękła, jak plecionka z łoziny, tłum odetchnął i rozproszył się po ogrodzie.
Zapomniano otworzyć bramy od strony stajen.
Ponieważ była zamkniętą, tłum przedefilował wobec gwardji narodowej, uszykowanej przed fasadą zamku i wyszedł bramą od bulwaru, a że chciał wrócić na swoje przedmieście, pragnął przejść przez furtę Karuzelu.
Furta ta była zamkniętą i strzeżoną: Tłum, popychany, szturgany, zmęczony, zaczął się burzyć.
Otworzono mu furtę, i rozpierzchł się po ogromnym placu.
Tu przypomniał dopiero sobie, iż najważniejszem na dziś zadaniem było podanie prośby królowi o cofnięcie veto.
Z tego wynikło, iż zamiast iść dalej, czekał!
Po godzinie czasu zaczął się niecierpliwić.
Byliby wszyscy poszli sobie do domów, lecz inny cel mieli dowódcy.
Podżegacze krążyli od jednych do drugich i mówili:
— Zostańcie, zostańcie! niech król uzna dekret; bez tego nie wracajmy do domów, gdyż musielibyśmy rozpoczynać na nowo.
tłum uważał, że ci ludzie mieli zupełną słuszność, tylko, ze zbyt długo czekać mu nakazywali. Chcieli jeść: był to okrzyk ogólny.
Chleb staniał, ale nie było ani roboty, ani pieniędzy, nie było więc za co kupować chleba.
Wstali wszyscy o piątej rano; wielu położyło się spać o głodzie; wybrali się w drogę z żonami i z dziećmi, z ta błogą nadzieją, iż król potwierdzi dekret i wszystko będzie dobrze.
Król tymczasem wcale nie był usposobiony do tej myśli.
Było gorąco, lud był spragniony.
Głód, pragnienie i upał, powodują u psów wściekliznę.
Biedny lud czekał i czekał.
Zaczął jednakże wstrząsać kratami.
Urzędnik magistratu wyszedł na podwórze Tuilleries i przemówił do zebranych.
— Obywatele!... powiedział, pamiętajcie, że to mieszkanie króla, że wejście tu z bronią, byłoby gwałtem. Król chętnie przyjmie waszą prośbę, jeżeli będzie przedstawioną przez dwudziestu deputowanych.
A więc deputowani, na których lud wyczekuje i którzy, jak sądził, są już od godziny u króla, wcale tam wpuszczeni nie zostali.
Nagie posłyszano wielkie krzyki od wybrzeża.
Santerre i Saint Huruge ciągnęli na koniach, Théroigne na swej armacie.
— Co tam robicie przy tej bramie... zawołał Saint-Huruge, dlaczego nie wchodzicie?
— Prawda... rzekli niektórzy z ludu, dlaczego nie wchodzimy?
— Bo drzwi zamknięte, zauważono w tłumie. Théroigne skoczyła z armaty.
— Kula, rzekła, zaraz drzwi wysadzi.
Zatoczono armatę przed bramę.
— Czekajcie! czekajcie!... zawołało dwóch urzędników magistratu, żadnych gwałtów!... otworzą wam bez tego.
I rzeczywiście, otworzono.
Wtłoczyło się wszystko.
Wiadomo, jak strasznym potokiem jest tłum.
Otóż tłum ten ciśnie się, pcha ciężarem swym armatę przed sobą, przebiega z nią razem dziedziniec, wpada na stopnie i za chwilę jest wraz z armatą na wierzchu wschodów.
Na górze stoją urzędnicy magistraccy w swoich szarfach.
— Co myślicie robić z armatą?... zapytują. Z armatą w pokojach królewskich?... Czy myślicie, że uzyskacie co przez takie gwałty?
— A prawda... rzekli przybyli, zdziwieni widokiem armaty, odwróciwszy ją, chcieli schodzić, gdy oś zaczepiła się we drzwiach, a wylot na tłum się skierował.
— Otóż to!... działa aż w królewskich pokojach!... krzyczą nowo przybyli; nie wiedząc jakim sposobem armata się tu dostała, nie poznawszy własności Théroigny, sądzą, iż przeciw nim została wymierzoną.
Przez ten czas, na rozkaz Moucheta, dwaj ludzie z siekierami rozbijają ramy drzwi i oswobadzają armatę, którą sprowadzono do przedsionka.
Posłyszawszy uderzenia siekier i sądząc, iż drzwi wyrąbują dwustu szlachty rzuciło się do pałacu, nie aby go obronie, lecz aby umrzeć z królem razem.
Kroi i królowa mocno zrazu zaniepokojeni strasznym hałasem, powoli przywykli do niego.
Było wpół do czwartej po południu, mieli nadzieję, że dzień się spokojnie zakończy.
Rodzina królewska znajdowała się w pokoju króla. Nagle odgłos uderzeń siekierami doszedł do ich uszu wraz z wybuchami okrzyków, które zdawały się był odgłosem nadciągającej burzy.
W tej chwili wpada ów czarno ubrany człowiek do gabinetu Ludwika XVI i woła:

— Najjaśniejszy Panie, nie opuszczaj mnie, odpowiadam za wszystko!

ROZDZIAŁ XVI.
W KTÓRYM KRÓL POZNAJE, IŻ NIE BĘDĄC JAKOBINEM, MOŻNA WŁOŻYĆ CZAPKĘ CZERWONĄ.

Człowiekiem tym był doktór Gilbert.
Zjawiał się on, że tak powiemy, perjodycznie w tych wielkich, gwałtowych zmianach rozgrywającego się dramatu.
— Ah doktorze! Co się tam dzieje?... zapytali jednocześnie król i królowa.
— Najjaśniejszy Panie, motłoch owładnął zamkiem i żąda widzenia się z tobą.
— O!... zawołały razem królowa i księżna Elżbieta, nie opuścimy cię, Najjaśniejszy Panie.
— Najjaśniejszy Panie!... rzekł Gilbert, czy zechcesz udzielić mi na godzinę praw, jakie przysługują kapitanowi statku podczas burzy?
— Daję ci je, oświadczył król.
Nagle komendant gwardji narodowej, Acloque, stanął na progu, blady, lecz zdecydowany bronić tronu, aż do ostatniej kropli krwi.
— Panie!... zawołał Gilbert, oto król gotów jest iść za tobą, miej o nim staranie.
Poczem zwracając się do króla, dodał;
— Idź, Najjaśniejszy Panie, idź!
— A ja! zawołała królowa, ja chcę pójść za mężem moim!
— Ja za bratem;... dorzuciła księżna Elżbieta.
— Idź, księżno, za bratem... rzekł Gilbert, lecz ty, Najjaśniejsza Pani, zostaniesz.
— Panie!... zawołała królowa.
— Królu!... krzyknął Gilbert, proś na miłość Boską królowej, aby mnie usłuchała, albo za nic nie odpowiadam!...
— Słuchaj rad pana Gilberta, rzekł król, a jeżeli trzeba, bądź mu posłuszną.
Poczem, zwracając się do Gilberta, zapytał:
— Doktorze, czy ręczysz mi za królowę i Delfina?
— Najjaśniejszy Panie, ocalę ich, albo umrę z nimi, ta wszystko, co majtek powiedzieć może podczas burzy!
Królowa chciała uczynić ostatni wysiłek, lecz Gilbert ręką zagrodził jej drogę.
— Najjaśniejsza Pani, rzekł do Marji-Antoniny, ty, nie król, jesteś w niebezpieczeństwie; słusznie, czy nie słusznie, ciebie za upór królewski potępiają, obecność twoja zamiast obronić, naraziłaby go tylko, spełnij przeznaczenie piorunochronu i odwróć grom, jeżeli możesz!
— Niechaj ten grom we mnie uderzy, byle oszczędził dzieci moje!
— Przyrzekłem królowi, że je wraz z matką ocalę, pójdź za mną, królowo!
Potem zwrócił się do pani Lamballe i do innych dam królowej i zawołał:
— Proszę za nami!
Orszak królowej składały: księżna Tarentu, księżna de la Tremouille, panie de Tourzel, de Mackau i de la Roche-Aymon.
Gilbert znał wnętrze zamku, nie trudno mu więc znaleźć było drogę, szukał wielkiej sali, w której wszyscy mogliby się pomieścić i gdzie łatwiejby było utworzyć jakąś zaporę.
Przypomniał sobie salę obrad; na szczęście była wolną.
Pomieścił królowę, dzieci i księżniczkę de Lamballe we framudze okna. Chwile były drogie, nie miano czasu na rozmowę, dobijano się już do drzwi.
Przysunął ciężki stół przed okno i został szaniec utworzony.
Królewna stała na stole, obok siedzącego delfina, królowa na ziemi po za niemi; niewinność broniła niepopularności.
Marja-Antonina chciała dzieci sobą zasłonić.
— Tak będzie dobrze... zawołał Gilbert rozkazująco, nie ruszajcie się!...
Drzwi ustępowały już pod naciskiem, więc Gilbert zaraz je otworzył i rzekł:
— Wejdźcie, obywatelki, królowa i dzieci jej, oczekują na was.
Tłum, jak potok przez zerwaną tamę, wpadł do sali, tłum był rozszalały.
— Gdzie jest austrjaczka!... gdzie pani Veto!... wrzasnęło pięćset głosów.
Chwila była straszna!...
Gilbert zrozumiał, że teraz tylko od Boga spodziewać się można pomocy.
— Spokoju, Najjaśniejsza Pani!... rzekł do królowej, dobroci nie potrzebuję ci zalecać.
Jakaś młoda kobieta z rozwianemi włosami, potrząsając pałaszem, piękna z oburzenia, a może i głodu, wyprzedzała inne.
— Gdzie austrjaczka?... wołała, musi umrzeć z mojej ręki!...
Gilbert wziął ją za ramię, przyprowadził do królowej i wyrzekł:
— Oto jest!...
— Czy ja zrobiłam ci co złego?... spytała królowa dźwięcznym głosem.
— Nie, Najjaśniejsza Pani... odrzekła kobieta, zdziwiona słodyczą i majestatem królowej.
— Dlaczego więc chcesz mnie zabić?...
— Powiedziano mi, że ty naród gubisz... wyszeptała zmieszana dziewczyna, opuszczając pałasz ku ziemi.
— Zwiedziono cię, moje dziecię. Jestem małżonką króla Francji, matką delfina, oto tego dziecka, patrzaj. Jestem francuską i nigdy już nie ujrzę mojej ojczyzny; we Francji tylko mogę być szczęśliwą, albo nią nie będę nigdzie. Byłam już szczęśliwą, gdyście mnie kochali...
Królowa westchnęła i zamilkła.
— O!... Najjaśniejsza Pani!... zawołała z płaczem dziewczyna, rzucając pałasz, nie znałam cię, a widzę, że jesteś dobrą. Przebacz mi!...
— Postępuj tak dalej, królowo... szepnął zcicha Gilbert, a będziesz ocaloną i lud ten będzie przed tobą klęczał, hołd ci oddając.
I, powierzywszy królowę dwom gwardzistom i ministrowi wojny, panu Lajard, który właśnie wchodził, pobiegł do króla.
Króla coś podobnego spotkało, gdy wchodził do sali z owalnemi oknami; drzwi ustępowały prawie pod naciskiem.
— Otwórzcie... zawołał król, otwórzcie!...
— Obywatele... odezwał się donośnym głosem pan d‘Hervilly, nie potrzebujecie wysadzać drzwi, król rozkazał je otworzyć.
I w tej chwili odsunął rygle.


Najście to brutalne powstrzymane zostało w części przez wdanie się Billota, który nawoływał, ażeby działać prawnie, w części przez Gilberta, który rzucił się między króla i lud.
— Nie obawiaj się niczego, Najjaśniejszy Panie i staraj się jaką powierzchowną demonstracją uspokoić tych szalonych.
Król wziął rękę Gilberta i położył na sercu.
— Widzisz pan, iż nic się nie lękam, przyjąłem bowiem dziś Sakramenta. Niech więc czynią, co chcą. Chcesz powierzchownej oznaki jakiej, oto masz, czyś zadowolony?...
I król, zdjąwszy z głowy najbliższego sankiulota czerwoną czapkę, wcisnął ją sobie na głowę.
W tejże chwili tłum wybuchnął okrzykiem:
— Niech żyje króli... niech żyje naród!...
Jakiś człowiek przedarł się przez tłum i zbliżył do króla z butelką w ręku.
— Jeżeli tak kochasz naród, jak mówisz, wypij za jego zdrowie!...
I podał mu butelkę.
— Nie pij, królu... rzekł ktoś zcicha, wino może być zatrute.
— Pij, królu, odpowiadam za wszystko... wyrzekł Gilbert.
Król wziął butelkę.
— Za zdrowie narodu!... powiedział i wypił.
Okrzyki: „Niech żyje król!“... rozległy się nanowo.
— Najjaśniejszy Panie... wyrzekł Gilbert, nie masz już czego się obawiać, pozwól, abym wrócił do królowej.
— Idź pan... szepnął król, ściskając mu rękę.
W chwili, gdy Gilbert wychodził, Inard i Vergnaud nadchodzili.
Opuścili zgromadzenie i pośpieszyli tu, ażeby obronić króla swą popularnością, lub w razie potrzeby, swojem ciałem.
— Gdzie król?... zapytali.
Gilbert wskazał go ręką i dwaj deputowani zakręcili ku niemu.
Gilbert spokojniejszy, wracał do królowej.
Wchodząc do sali, gdzie ją zostawił, rzucił wokoło bystrem okiem i odetchnął. Była na tem samem miejscu, a mały delfin tak jak jego ojciec, miał czerwoną czapkę na głowie.
Z drugiego pokoju niezwykły hałas zwrócił uwagę Gilberta.
To Santere zbliżał się tak hałaśliwie.
— O!... o!... zawołał, wchodząc, więc to tu schroniła się austrjaczka?...
Gilbert szybko zbliżył się ku niemu.
— Panie Santerre... odezwał się.
— A!... zawołał tenże uradowany, wszak to doktór Gilbert!...
— Doskonale... odpowiedział Gilbert, pamiętam, iż jesteś jednym z tych, którzy mi otworzyli drzwi Bastylji. Pozwól, abym cię przedstawił królowej.
— Królowej?... mnie królowej?... mruczał kolos.
— Tak, królowej, odmawiasz pan?...
— Nie, dalipan nie, tylko chciałem się sam przedstawić, ale ponieważ tu jesteś, doktorze...
— Ja znam pana Santerre... rzekła królowa, wiem, że podczas głodu, poczciwie, własnym kosztem żywił połowę przedmieścia św. Antoniego.
Santerre wstrzymał się, zdumiony, później zwracając wzrok nieśmiały trochę na delfina i widząc, że grube krople potu spływały po twarzy biednego dziecka:
— Zdejmijże tę czapkę, dziecko!... rzekł, a zwracając się do ludu, czy nie widzicie, że go dusi?
Królowa podziękowała spojrzeniem.
Santerre oparł się o stół i nachyliwszy się do królowej:
— Niezręcznych masz przyjaciół, Najjaśniejsza Pani!... rzekł poczciwy flamandczyk, znam takich, coby ci lepiej służyli!...
W godzinę później cały ten tłum rozpierzchł się i król wraz z siostrą wchodził do pokoju, gdzie się znajdowała królowa i dzieci.
Królowa podbiegła do niego i rzuciła mu się do nóg, dzieci schwyciły się za ręce; ściskali się, jakby rozbitcy.
Wtenczas dopiero król spostrzegł, że miał czerwoną czapkę na głowie.
— A!... zawołał, zapomniałem o niej.
I, zdejmując ją ze wstrętem, rzucił precz od siebie.
Młody oficer artylerji, zaledwie lat dwadzieścia dwa mieć mogący, przypatrywał się tej całej scenie, stojąc nad wodą, oparty o drzewo tarasu. Patrzał przez okno na całe niebezpieczeństwo, na całe poniżenie, jakiego król doznał, ale na widok czerwonej czapki, nie mógł się powstrzymać dłużej.
— O!... wyrzekł zcicha, gdybym tylko miał tysiąc dwusta ludzi i dwie armaty, wybawiłbym prędko biednego króla od tej hołoty!...
Ponieważ nie miał potrzebnych ludzi i armat, a nie mógł znosić dłużej tak ohydnego widoku, oddalił się ze wstrętem.

Tym młodym oficerem był... Napoleon Bonaparte.

ROZDZIAŁ XVII.
REAKCJA.

Lud opuścił Tuilieries tak cicho i milcząco, jak zajął je burzliwie i groźnie.
Motłoch zadziwiony małym rezultatem, powtarzał:
„Nie otrzymaliśmy nic, trzeba będzie powrócić....“
Było to rzeczywiście zawiele na groźbę, zamało na zamach.
Ci, którzy tylko zdala patrzyli na to, co się działo, osądzili już zgóry Ludwika XVI, podług powyższej opinji, przypomnieli sobie króla, uciekającego z Varennes, w ubiorze lokaja i mówili:
— Na pierwszy hałas, schowa się do jakiej szafy, za firankę, lub pod stół, a wtedy pchniemy go szpadą i pozbędziemy się, mówiąc jak Hamlet: „To szczur“...
Stało się zupełnie inaczej, król nigdy nie był tak spokojnym, powiedzmy więcej, nigdy nie był tak wielkim!...
Obelga była niezmierną, lecz nie dosięgła wielkości rezygnacji monarszej. Jego bojaźliwa pewność, jeśli można tak się wyrazić, potrzebowała podniecenia i w tym stanie przybierała niezłomność stali.
Nadzwyczajne okoliczności, w jakich się znajdował, podniosły go. Patrzył spokojnie przez pięć godzin na błyszczące ponad głową jego: szpady, siekiery, lance, bagnety, piki, grożące jego piersi. Żaden generał w dziesięciu bitwach nie znajdował się w takiem niebezpieczeństwie, jak biedny król, który mężnie stawił czoło ulicznemu motłochowi. Théroigne Saint-Hurugie, Fournier, wszyscy ci krewniacy zbrodni, szli z zamiarem zamordowania go, a widok tego niespodziewanego majestatu, zrodzonego pośród grozy niebezpieczeństwa, wytrącił im sztylet z ręki.
Ludwik XVI przechodził chwile męczeństwa, widziano tego królewskiego Ecce Homo z czerwoną czapką na głowie.
I oto, co nastąpiło. Idea rewolucyjna sądziła, wyważając bramy Tuilierów, że znajdzie tam zaledwie cień słaby i niepewny gasnącej monarchji, a ku wielkiemu zdziwieniu, znalazła żywą i czuwającą wiarę średnich wieków. I widziano przez chwilę dwie zasady, patrzące sobie oko w oko. jednę zachodzącą, drugą wschodzącą, jakby dwa słońca na niebie, z których jedno weszło, zanim drugie znikło z horyzontu! Lecz tyle było wielkości i blasku w jednem, jak i w drugiem, tyle wiary w wymaganiach ludu, ile w oporze monarchji.
Rojaliści triumfowali, zwycięstwo było po ich stronie.
Przynaglany gwałtem do posłuszeństwa dla Zgromadzenia, król zamiast zatwierdzić jeden dekret, jak to miał zamiar uczynić, przeczuł, że niezbyt wiele zaryzykuje, jeżeli położy swoje veto na obydwóch.
Zresztą, w tym fatalnym dniu 10-go czerwca, władza i godność królewska tak nisko upadły, że władza jakby utknęła na dnie przepaści i pozostał jej jeden tylko środek — podnieść się.
Rzeczywiście, zdawało się, że taki obrót rzeczy biorą.
Dnia 21-go Zgromadzenie oznajmiło, iż wzbronione zostają wszelkie zebrania obywateli uzbrojonych. Było to nietylko zaparciem wczorajszej działalności, lecz co więcej jeszcze, potępieniem.
Dnia 20-go wieczorem, gdy się już wszystko uspakajać zaczęło, przybył do Tuilierów Pétion.
— Najjaśniejszy Panie... rzekł... w tej dopiero chwili dowiedziałem się o położeniu Waszej królewskiej mości.
— To bardzo dziwne... powiedział król... przecie to tak długo już trwa!
Nazajutrz konstytucyjni, rojaliści i umiarkowani zażądali od Zgromadzenia, ażeby ogłosiło prawo wojenne.
Wiadomem jest, co nastąpiło 17-go lipca, po pierwszem ogłoszeniu tego prawa na polu Marsowem.
Pétion pobiegł do Zgromadzenia.
Opierano żądanie na nowych zbiegowiskach ludu.
Pétion upewniał, że te zbiegowiska wcale nie istniały, ręczył za spokojność Paryża. Ogłoszenie prawa wojennego zostało odrzucone.
Po wyjściu z sesji, około ósmej godziny wieczorem, Pétion udał się do Tuilierów, aby uspokoić króla co do stanu Paryża. Towarzyszył mu Sergent sztycharz, szwagier Marceau, członek rady miejskiej i jeden z zawiadowców policyjnych. Dwóch, czy trzech urzędników ratusza przyłączyło się do nich.
Gdy przechodzili przez plac Karuzelu, znieważeni zostali przez kawalerów St. Ludwika, potem przez gwardje narodowe. Pétion był osobiście atakowany; Sergent mimo wstęgi, uderzony został w piersi i twarz i przewrócony.
Marja-Antonina spojrzała na niego wzrokiem, jakim tylko Marja-Teresa rzucać umiała. Były to dwie błyskawice straszne, piorunujące, pełne pogardy i nienawiści.
Król wiedział już, co zaszło w Zgromadzeniu.
— Więc to pan... rzekł król do Pétiona... pan utrzymuje, że spokój w stolicy przywrócony?
— Tak, Najjaśniejszy Panie, lud uczynił do Waszej królewskiej mości podanie i jest zadowolony i spokojny.
— Przyznaj pan... mówił król wyzywająco, przyznaj, że dzień wczorajszy był wielkim skandalem, a władza miejska nie postąpiła ani tak, jak powinna, ani tak, jak mogła.
— Najjaśniejszy Panie, władza miejska postąpiła jak była powinna i opinja publiczna ją osądzi.
— Powiedz pan: naród cały.
— Władza miejska nie obawia się sądu całego narodu.
— A w tej chwili, jakiż jest stan Paryża?
— Miasto spokojne, Najjaśniejszy Panie.
— Nieprawda.
— Najjaśniejszy Panie...
— Milcz pan! Dość tego, oddal się pan!...
Pétion ukłonił się i wyszedł.
Król uniósł się tak gwałtownie, twarz jego miała wyraz takiego gniewu, że nawet królowa, ta porywcza kobieta, przestraszyła się wielce.
— Czy nie uważasz pan... rzekła po wyjściu Pétiona do Roederera, że król był zbyt gwałtownym, czy nie obawiasz się pan, aby mu to uniesienie nie zaszkodziło w opinji Paryżan?
— Najjaśniejsza Pani, nikt się nie zadziwi, że król nakazał milczenie poddanemu, który zapomniał o należnem uszanowaniu majestatowi.
Nazajutrz król napisał do Zgromadzenia, skarżąc się na znieważenie zamku, władzy królewskiej i króla i wydał odezwę do ludu.
Były więc dwa „ludy“, jeden, który przyjmował udział w dniu 20-tym czerwca, drugi, któremu król się skarżył.
Dnia 24-go król i królowa czynili przegląd gwardji narodowej i byli z zapałem przyjmowani.
Tegoż samego dnia dyrektorjat Paryża zawiesił mera w obowiązkach.
Co mu dało tyle śmiałości?
W trzy dni później rzecz się wyjaśniła.
Lafayette z jednym tylko oficerem opuścił obóz, przybył do Paryża 27-go, i zatrzymał się u swego przyjaciela, pana de la Rochefoucauld.
Uwiadomiono o tem członków Zgromadzenia konstytucyjnego, umiarkowanych i rojalistów, i zajęto się „przygotowaniem trybun“ na dzień następny.
Nazajutrz generał przedstawił się Zgromadzeniu.
Trzykrotne oklaski przyjęły go, lecz za każdym razem stłumione były szemraniem Żyrondystów.
Zrozumiano, że posiedzenie będzie groźne.
Generał Lafayette był jednym z najodważniejszych ludzi, jacy kiedykolwiek istnieli, lecz odwaga nie jest zuchwalstwem i rzadką bywa rzeczą, aby człowiek rzeczywiście odważny, był zarazem zuchwałym.
Generał poznał niebezpieczeństwo, na jakie się narażał, jeden przeciwko wszystkim, stawiał na kartę resztę popularności swojej; jeżeli ją utraci, zginie z nią razem, jeżeli wygra, może ocalić króla.
Tem szlachetniejszym był ten jego postępek, że znał niechęć króla i nienawiść królowej dla siebie.
A może przybywał, aby dopełnić junackiej przechwałki podporucznika, odpowiedzieć na wyzwanie?
Trzynaście dni temu pisał do króla i do Zgromadzenia. Do króla, aby go zachęcić do wytrwania, do Zgromadzenia z pogróżką, jeżeli dalej atakować będzie.
— Jest bardzo zuchwały pośród swego wojska, odezwał się głos jakiś, zobaczymy, jak będzie gadał, gdy stanie sam pośród nas.
Powtórzono te słowa Lafayetowi w obozie Maubeuge.
Może właśnie te słowa były powodem jego przyjazdu do Paryża.
Wszedł na trybunę pośród oklasków jednych, a groźnego szemrania drugich.
— Panowie... rzekł, wyrzucano mi, że napisałem list z obozu 16-go czerwca. Obowiązkięm moim było zaprotestować przeciw posądzeniu mnie o tchórzostwo, wyjść z szańców, które przywiązanie wojska utworzyło około mnie i wystąpić samemu przed wami. Inne jeszcze ważne przyczyny wymagały mego przyjazdu. Gwałty 20-go czerwca wywołały oburzenie wszystkich dobrych obywateli, a nadewszystko wojska. Oficerowie, podoficerowie i żołnierze, jednogłośnie na to powstają. Od wszystkich korpusów odebrałem adresy pełne poświęcenia dla konstytucji i nienawiści dla buntowników. Powstrzymałem te manifestacje i wziąłem na siebie obowiązek wyrażenia przekonań ogółu. Jako obywatel, mówię do was, że czas już ustalić konstytucję, zabezpieczyć wolność Zgromadzenia narodowego, wolność króla i jego godności. Upraszam Zgromadzenie, aby rozkazało dochodzić uczynionych nadużyć 20-go czerwca, aby ukarało winnych obrazy majestatu; przedsięwzięto środki stanowcze, ażeby wszystkie władze konstytucyjne były szanowane, aby oraz dało zapewnienie wojsku, że konstytucja nie będzie naruszoną wewnątrz kraju, gdy waleczni Francuzi przelewają krew w obroni jego granic!!!
Gaudet podniósł się zwolna, w miarę, jak Lafayette zbliżał się ku końcowi przemowy pośród oklasków. Cierpki mówca Źyrondystów dał znak ręką, że chce mówić.
Gdy Żyronda chciała wypuścić strzałę, zaprawioną ironją, powierzała zawsze łuk Gaudetowi.
Zaledwie oklaski się uciszyły, rozległ się jego głos donośny:
— Gdy ujrzałem pana de Lafayette... zawołał, pocieszająca myśl przemknęła przez moją głowę. Nie mamy już nieprzyjaciół zewnątrz kraju, powiedziałem sobie, Austrjacy pobici, i pan Lafayette sam przynosi wieść o zwycięstwie! Lecz złudzenie niedługo trwało, nieprzyjaciele pozostali w dawnej sile, niebezpieczeństwo istnieje dotąd, a jednak pan de Lafayette jest w Paryżu; występuje jako przedstawiciel poczciwych ludzi i armji. Któż są ci poczciwcy? skąd przyszło armji rozsądzać sprawy? A najpierw, niech nam pan de Lafayette pokaże swój urlop.
Po tych słowach Żyronda zrozumiała, że wiatr wieje z jej strony, bo w istocie, zaledwie wyrzeczone zostały, grzmot oklasków je przyjął.
Jakiś deputowany podniósł się z miejsca i zawołał:
— Panowie! zapominacie, do kogo mówicie i o kogo tu idzie. Zapominacie przedewszystkiem, kto jest Lafayette! Lafayette jest starszym synem wolności francuskiej, Lafayette poświęcił rewolucji swój majątek, szlachectwo i życie!...
— A!... zawołał głos jakiś, czy to ma być mowa pogrzebowa, dla Lafayette wygłoszona!
— Panowie... podjął Ducos, wolność dyskusji jest tamowaną obecnością generała, nienależącego do Zgromadzenia.
— To jeszcze nie wszystko!... zawołał Vergniaur, generał ten porzucił swe stanowisko przed nieprzyjacielem; jemu to, a nie zwyczajnemu generałowi brygady, którego na swem zostawił miejscu, powierzono dowóctwo armji. Dowiedzmyż się, czy opuścił wojsko bez pozwolenia, a jeżeli tak jest, niech go aresztują i uwiężą jako zbiega.
— To było również celem i mego żądania... powiedział Gaudet, popieram wniosek Vergniauda.
— Popieramy, popieramy wszyscy!... krzyczała Zyronda.
— Potrzeba głosować!... podjął Gensonné.
Pokazało się, że przyjaciele Lafayette’a posiadali większość dziesięciu głosów.
Podobnie jak Pétion, Lafayette po wyjściu ze Zgromadzenia, udał się do króla.
Przyjęto go z uprzejmą twarzą, lecz z sercem rozranionem.
Lafayette poświęcił dla króla więcej, niż życie, poświęcił mu swoją popularność.
I to poraz już trzeci składał on im ten królewski dar drogocenny. Pierwszy raz w Wersalu, 6-go października, drugi raz, na polu Marsowem 17-go lipca, a dziś poraz trzeci.
Lafayette miał jeszcze jedną nadzieję i śpieszył do króla, ażeby ją zwiastować: odbędzie wraz z królem przegląd gwardji narodowej i nie można wątpić, że obecność króla i dawnego dowódcy wywoła zapał, z którego korzystając, Lafayette, uda się na Zgromadzenie narodowe i opanuje Żyrondystów, król zaś przy powszechnym zamęcie wyjdzie z miasta do obozu Maubeuge.
Był to krok śmiały, lecz przy obecnym nastroju umysłów prawie pewny.
Na nieszczęście, o 3-ej rano Danton przybył do Pétiona i uprzedził go o spisku.
O świcie Pétion zabronił przeglądu wojsk.

W chwili, kiedy miała się odbyć rewja, Lafayette opuszczał Paryż i powracał do swej armji, nie tracąc jednak nadziei, że mu się uda ocalić monarchę.

ROZDZIAŁ XVIII.
VERGNIAUD BĘDZIE MÓWIŁ.

Wątpliwe zwycięstwo Lafayetta wraz z otrzymaną dymisją, miało szczególne następstwa.
Rojaliści zostali pognębieni, mniemana zaś porażka Żyrondystów wzmocniła ich jeszcze, bo im ukazała przepaść, nad którą stali.
Gdyby cokolwiek mniej było nienawiści w sercu Marji-Antoniny, Żyronda możeby już nie istniała w tej chwili.
Należało się śpieszyć, aby dwór nie miał czasu się spostrzec, jak wielki błąd popełnił.
Należało wzmocnić i do właściwego biegu przywrócić rewolucję, która przed chwilą zboczyła z drogi.
Każdy szukał i każdy sądził, że znalazł odpowiedni środek, a gdy środki te roztrząsano, pokazało się, że są niestosowne i musiano ich zaniechać.
Pani Roland, dusza partji, chciała, aby zelektryzowano Zgromadzenie, lecz któż miał tego dokonać?
Vergniaud.
Lecz co robił Achilles pod swym namiotem, a raczej ten Renaud, zabłąkany w ogrodach Armidy?
Kochał.
Trudno jest nienawidzieć, gdy się kocha.
Kochał piękną panią Simon Candeille, aktorkę, poetkę, artystkę-muzyka. Jego przyjaciele szukali go czasami po kilka dni i znajdowali nareszcie u nóg cudnej kobiety, z głową na jej kolanach, ręką poruszającego drżące struny harfy.
Każdego wieczora szedł do teatru witać oklaskami tę, którą cały dzień uwielbiał.
Pewnego wieczora dwaj deputowani wyszli zrozpaczeni ze Zgromadzenia. Przerażała ich bezczynność Vergniauda.
Byli to Grangeneuve, adwokat z Bordeaux, przyjaciel i rywal Vergmauda, i jak on deputowany Źyrondy.
Drugi to Chabot, były kapucyn, jeden z autorów katechizmu Sankiulotów, wylewający na dwór i religję żółć uzbieraną w klasztorze.
Grangeneuve ponury i zamyślony, szedł obok Chabota.
— O czem myślisz? — zapytał Chabot.
— Myślę, odpowiedział, że wszystkie te opóźnienia osłabiają ojczyznę i zabijają rewolucję.
— A! o tem rozmyślasz! — rzekł Chabot z gorzkim uśmiechem.
— Myślę, mówił dalej Grangenevue, że jeżeli rojaliści wygrają na czasie, naród zginie!
Chabot uśmiechnął się cierpko.
— Sądzę, kończył Grangeneuve, że dla rewolucji każda chwila wiele stanowi, że ci, którzy nie umieli z niej skorzystać, nie odzyskają jej nigdy, i odpowiedzą za to przed Bogiem i potomnością.
— Więc sądzisz, że Bóg i potomność zażądają od nas rachunku z lenistwa naszego i bezczynności?
— Obawiam się tego... i dodał po chwili milczenia: Słuchaj, Chabot, jestem moralnie przekonany, że lud zmęczony ostatniem niepowodzeniem, nie powstanie bez silnego bodźca, bez krwawej dźwigni. Tylko wybuch wściekłości lub przerażenia, może odżywić jego siły.
— Ale skąd dostarczyć tego środka?... spytał Chabot.
— Właśnie o tem myślę i zdaje mi się, że już znalazłem sposób.
Chabot przeczuł z głosu towarzysza, że zamierza powierzyć mu coś strasznego.
— Ale, mówił dalej Grangeneuve, czy znajdę drugiego człowieka, któryby miał konieczną do tego odwagę?
— Mów, zawołał Chabot, gotów jestem na wszystko, byle zniweczyć to, co nienawidzę.
— Tak, mówił dalej Grangeneuve, gdy rzucę wstecz okiem, widzę wszędzie krew przy zawiązkach rewolucji, od Lukrecji począwszy, a skończywszy na Sidneyu. Dla mężów stanu rewolucje są tylko teorją, dla ludów zemstą. Chcąc zatem pchnąć tłumy do zemsty, trzeba im wskazać ofiary; dwór nam odmawia, my więc sami poświęcamy się dla naszej idei.
— Nie pojmuję twej myśli, powiedział Chabot.
— Potrzeba, aby jeden z nas, jeden z najbardziej znanych, z najbardziej zaciętych, jeden z najzacniejszych, zginął z ręki arystokratów.
— Mów dalej.
— Potrzeba, aby ten, który ma zginąć, należał do Zgromadzenia, aby Zgromadzenie musiało się mścić, potrzeba oto, abym ja był tą ofiarą!
— Lecz arystokraci nie uderzą na ciebie, Grangeneuve, nie uczynią tego!
— Wiem, i dlatego mówiłem, że potrzeba człowieka z odwagą, aby...
— Aby co?
— Aby mnie zabił.
Chabot cofnął się, lecz Grangeneuve schwycił go za rękę.
— Przed chwilą utrzymywałeś, że byłbyś zdolny na wszystko, aby zniweczyć to, czego nienawidzisz, czy zechcesz mnie zamordować?
Chabot milczał, a Grangeneuve mówił dalej:
— Słowa moje są niczem, życie moje nieużyteczne dla wolności, podczas gdy śmierć moja przyniesie jej korzyści Trup mój będzie sztandarem powstania i powiadam ci, Chabot... tu Grangeneuve wskazał gwałtownym ruchem Tuileries — potrzeba, aby ten gmach i ci, którzy w nim się znajdują, zginęli pośród odmęty.
Chabot patrzył na Grangeneuva, pełen zachwytu.
— I cóż? — spytał Grangeneuve.
— Ha! wzniosły Dyogenesie, rzekł Chabot, zgaś twoją latarnię, znalazłeś człowieka!
— Ułóżmy się zatem, rzekł Grangeneuve i niech się to stanie dzisiejszej nocy. Będę się przechadzał tam tutaj (znajdowali się wprost bram Luwru, w miejscu najbardziej odludnem i ciemnem). Jeżeli się lękasz, aby cię ręka nie zawiodła, uprzedź dwóch innych patrjotów, a po tym znaku poznasz mnie — to mówiąc, podniósł ręce w górę uderzycie mnie, a możecie być pewni, że padnę bez jęku.
Chabot otarł pot z czoła.
— Rano znajdą mego trupa, ty obwinisz dwór, a zemsta ludu dokona reszty.
— Dobrze!.. rzekł Chabot, zatem tej nocy.
I dwaj dziwni spiskowcy, podawszy sobie ręce, rozeszli się.
Grangeneuve powrócił do domu, napisał testament, który datował z Bordeaux o rok wcześniej.
Chabot poszedł na obiad do Palais-Royal, a po obiedzie zaszedł do nożownika i kupił nóż.
Wychodząc stamtąd, zobaczył na afiszu, że panna Kandelja występowała, wiedział już, gdzie szukać Vergniauda.
Wstąpił do teatru Komedji francuskiej, wszedł do loży pięknej aktorki i zastał tam zwykłe jej otoczenie: Vergniauda, Valmę, Cheniera, Dugazona.
Grała w dwóch sztukach.
Chabot pozostał do końca widowiska.
Gdy po przedstawieniu Vergniaud zamierzał odwieźć artystkę do jej mieszkania, Chabot wsiadł za nim do powozu.
— Czy masz mi co do powiedzenia? — spytał Vergniaud.
— Tak, lecz nie obawiaj się, niedługo to potrwa.
— Mów więc prędko.
— Jeszcze nie czas.
— Kiedyż więc?
— O północy.
Piękna Kandelja drżała, słuchając tej rozmowy.
— Panie! — wyszeptała.
— Uspokój się pani, panu Vergniaud nic a nic nie zagraża, tylko ojczyzna go potrzebuje.
Powóz zatrzymał się przed mieszkaniem aktorki.
— Czy wejdziesz ze mną?... spytał Vergniaud.
— Nie, ty ze mną pójdziesz.
— Dokąd go pan zabierasz?... spytała Kandelja.
— Niedaleko stąd, za kwadrans będzie wolny, bądź pani spokojną.
Vergniaud uścisnął rękę pięknej kochanki, starając się ją uspokoić, i oddalił się z Chabotem przez ulicę Traversiere; przeszli Saint-Honoré, a na rogu ulicy de l’Echelle, Chabot położył rękę na ramieniu Vergniauda i wskazał mu człowieka, przechadzającego się samotnie pod murami Luwru.
— Czy widzisz tego człowieka?... spytał Chabot.
— Widzę.
— To nasz towarzysz, Grangeneuve.
— Cóż on tam robi?
— Czeka, aby go zabito!
— Aby go zabito?
— Tak.
— A któż go ma zabić?
— Ja.
Vergniaud spojrzał na Chabota, jak na warjata.
— Przypomnij sobie Spartę, przypomnij sobie Rzym, rzekł Chabot i słuchaj.
Tu opowiedział mu wszystko.
Vergniaud, słuchając, spuścił głowę.
Zrozumiał, jaka różnica zachodziła między nim, trybunem zniewieściałym, lwem zakochanym, a tym strasznym republikanem, który jak Decjusz, gotów był rzucić się w przepaść, aby jego śmierć zbawiła ojczyznę.
— Dobrze, powiedział Vergniaud, potrzebuję trzech dni, aby przygotować mowę.
— A po trzech dniach?
— Bądź spokojnym, rzekł Vergniaud, za trzy dni rozbiję bożyszcze, albo zginę!
— Więc mam twe słowo Vergniaud?
— Tak.
— Słowo człowieka prawego?
— Słowo republikanina!
— Kiedy tak, to rzecz skończona, a teraz idź uspokoić swą kochankę.
Vergniaud powrócił na ulicę Richelieu.
Chabot zbliżył się do Grangeneuva.
Ten, widząc nadchodzącego, oddalił się w najciemniejsze miejsce.
Chabot poszedł za nim.
Grangeneuve zatrzymał się pod samym murem, podniósł podług umowy ręce, a widząc, że Chabot stoi nieporuszony:
— Co cię wstrzymuje? rzekł, uderz!
— To już niepotrzebne... powiedział Chabot, Vergniaud będzie mówił.
— Niech i tak będzie, odparł Grangeneuve, westchnąwszy; lecz zdaje mi się, że ten środek byłby pewniejszy.

Co poradzić mogła monarchja, mając za przeciwników takich ludzi!

ROZDZIAŁ XIX.
VERGNIAUD MÓWI.

Czas już był wielki, aby się Vergniaud zdecydował.
Niebezpieczeństwo wzrastało wewnątrz i zewnątrz.
Zewnątrz w Ratysbonie rada poselska jednomyślnie odmówiła przyjęcia ambasady Francji.
Anglja, udając sprzymierzeńca Francji, zbroiła się na wielką skalę.
Książę Badeński wprowadził Austrjaków do Kehl, o milę od Strasburga.
We Flandrji było jeszcze gorzej. Luckner, stary wiarus, niedołęga, krzyżował wszystkie plany generała Dumouriez, jedynego człowieka zdolnego, jakiego mogliśmy postawić przeciw nieprzyjacielowi.
Lafayette był przy dworze, a ostatnie jego usiłowania dowiodły Zgromadzeniu, a raczej, Francji, że nie powinna liczyć na niego.
Nakoniec Biron, odważny i dobrej wiary, zrażony pierwszemi niepowodzeniami, pojmował tylko potrzebę wojny odpornej.
Tyle na zewnątrz.
Wewnątrz, Alzacja domagała się głośno broni, ale minister wojny, cały oddany dworowi, ani myślał jej tam posyłać.
Na południu gubernator niższej Langwedocji i Cavenów, kazał szlachcie potwierdzić swą władzę.
Na zachodzie, zwyczajny chłop, Allan Redeler ogłosił po skończonej mszy, iż przyjaciele króla winni się zebrać zbrojnie w pobliskiej kaplicy.
Pięciuset chłopów stanęło na pierwsze wezwanie.
Powstanie Szuanów zaszczepione było w Wandei i Bretanji i zaczynało kiełkować.
Nakoniec ze wszystkich prawie departamentów nadchodziły adresy kontr-rewolucyjne.
Niebezpieczeństwo było wielkie i straszne, tak wielkie, że już nie ludziom, lecz ojczyźnie groziło.
Z ust też do ust przechodziły słowa: „Ojczyzna w niebezpieczeństwie“.
Zgromadzenie wyczekiwało.
Chabot i Grangeneuve powtarzali: „Za trzy dni Vergniaud będzie mówił“.
I liczono upływające godziny.
Ani pierwszego, ani drugiego dnia Vergniaud nie pokazał się w Zgromadzeniu.
Trzeciego dnia każdy przybywał ze drżeniem.
Ani jednego deputowanego nie brakowało, trybuny były przepełnione.
Ostatni wszedł Vergniaud.
Szmer zadowolenia przebiegł po zebranych, trybuny przyklasnęły, jak to czyni parter, przy wejściu ulubionego aktora.
Vergniaud podniósł głowę, aby zobaczyć kogo oklaskiwano, lecz gdy się oklaski zdwoiły, zrozumiał, iż to jego witano.
Vergniaud miał naówczas trzydzieści trzy lat zaledwie. Charakter jego był marzący i leniwy; genjusz jego tonął w gnuśności; zapalony był tylko do uciech, jakby się śpieszył zrywać całemi rękami kwiaty młodości, której wiosna miała trwać krótko! Kładł się późno i nie wstawał przed południem. Każdą mowę przygotowywał trzy, lub cztery dni, wygładzał ją, polerował, zaostrzał, jak żołnierz broń swoją przed bitwą. Jako mówca, był to dzielny szermierz, pociski, które rzucał, świetnie były obmyślane i przyjmowane z zapałem; mowy jego zostawiano na chwile niebezpieczeństwa, na ostateczny ratunek.
Nie był to człowiek powszedni, powiedział jeden z posłów; był to człowiek od dni uroczystych. Co do powierzchowności, Vergniaud był raczej małym, niż wysokim; silna budowa zapowiadała atletę, włosy miał bujne, a w czasie mowy wstrząsał niemi, jak grzywą; pod szerokiem czołem, ocienione gęstemi brwiami, błyszczały oczy czarne, pełne słodyczy i ognia. Nos mały, trochę szeroki, z dumnie rozdętemi nozdrzami, usta grube, z których, jak potoki wód ze źródła, płynęły potężne słowa. Mocno ospowata twarz jego, zazwyczaj blada, oblewała się ogniem, lub stawała trupią, w miarę jak krew uderzała mu do głowy lub odpływała do serca. Gdy był spokojny, zwykły, najwięcej badawcze oko spostrzegacza nie zatrzymałoby się na nim, lecz gdy namiętność wzburzyła mu krew, gdy muskuły twarzy zadrgały, gdy wyciągnięta prawica nakazywała milczenie i górowała nad tłumem, człowiek ten stawał się pół bogiem, mówca przemieniał się w proroka, trybuna była mu górą Tabor!
Takim był człowiek, który przybywał z zaciśniętą, lecz pełną piorunów dłonią!
Oklaski, jakiemi go przyjęto, dawały mu poznać, czego się po nim spodziewano; poszedł więc prosto na trybunę i wśród głębokiego milczenia zaczął mówić.
Pierwsze jego słowa wyrzeczone były z wyrazem smutnym, głębokim, skupionym, człowieka przygnębionego, zdającego się być tak zmęczonym przy rozpoczęciu mowy, jak mógł nim być zaledwie przy końcu. Od trzech dni walczył z genjuszem wymowy, gdyż wiedział, jak Samson, iż w ostatnim wysiłku, jakiego próbował, niechybnie zburzy świątynię, i że wszedłszy na trybunę pośród silnych kolumn, wspierających sklepienie tronu, schodząc, zobaczy tylko ich gruzy!..
Ponieważ genjusz Vergniauda przedstawia się wybitnie w tej jego mowie, przytaczamy ją w całości, jak ktoś, co zwiedzając arsenał, stanął przed jedną z machin wojen historycznych, tych machin, które skruszyły mury Saguntu, Rzymu lub Kartaginy.
— „Obywatele... rzekł Vergniaud głosem ledwie zrozumiałym, lecz wkrótce stał się on poważnym, dźwięcznym i grzmiącym. Obywatele! przychodzę do was i pytam: Skąd się wzięło to szczególne położenie, w jakiem się znajduje Zgromadzenie prawodawcze?...
Co za fatalność prześladuje nas, że ani jeden dzień nie mija bez wypadków, które w pracy naszej sprawiają zamęt, a nas darzą wciąż wzruszeniami, niepokojem i namiętnością?...
Co Francji gotuje te straszne wzburzenia, wśród których wiedzieć nawet nie można, czy rewolucja cofa się, czy postępuje naprzód ku swojemu celowi?..
W chwili, gdy nasze armje północne zdawały się triumf odnosić w Belgji, widzimy nagle, jak cofają się przed nieprzyjacielem, a wojna przenosi się na naszą ziemię.
Nieszczęsnym belgijczykom za całe o nas wspomnienie, pozostanie tylko pamięć pożarów, które przyświecały naszej ucieczce!...
Od strony Renu prusacy gromadzą się coraz bardziej przy naszych bezbronnych granicach.
Dlaczego, w chwili tak stanowczej dla narodu, działalność naszych armij wstrzymana, a nieład w ministerjum wynikły nagle, kruszy węzły zaufania i powierza zbawienie państwa w niedoświadczone ręce?...
Czyż byłoby prawdą, że się lękano naszego triumfu?..
Czyjej krwi żądają?... naszej? czy niemieckiej?
Fanatyzm księży grozi nam wojną domową i najściem obcych, a jakiż może być cel tych, którzy z tak zaciętym uporem uznać nie chcą naszych dekretów?...
Czyż panować chcą nad opuszczonemi miastami i opustoszałemi wsiami?...
Ileż nędzy, łez, krwi i śmierci potrzeba im do nasycenia zemsty?...
Dokąd już doszliśmy?...
Nieprzyjaciele konstytucji pochlebiają sobie, iż zachwiali odwagę waszą, a wy, panowie, których sumienie i prawość potępiają codziennie, zowiąc waszą miłość wolności buntem, — wy, panowie, jak gdybyście zapomnieli, że dwór despotyczny i podli bohaterowie arystokracji, dali imię buntowników tym reprezentantom stanów, którzy poszli złożyć przysięgę zwycięzcom Bastylji i wszystkim tym, co wywołali i popierają rewolucję?...
Chcą was poróżnić z ludem, bo wiedzą, że lud ten jest opoką, na której stoicie i posiadacie władzę, że ten lud was opuści, jeżeli staniecie się odstępcami, a wówczas, wrogowie wasi z łatwością was rozproszą.
Starają się rozjątrzyć wasze urazy osobiste, lecz spodziewam się, iż zbawienie kraju weźmie u was górę nad żądzą zemsty.
Próbowano was zastraszyć groźbami, jakbyście nie wiedzieli, że w początkach rewolucji, świątynię Wolności otaczali satelici despotyzmu, Paryż obiegło wojsko dworu, a dni niebezpieczeństwa były dniami sławy dla Zgromadzenia!...
Chcą wreszcie zwrócić uwagę waszą na obecne położenie krytyczne.
Niepokoje wewnętrzne, o jakich mówię, mają dwie przyczyny: intrygi arystokracji i intrygi klerykalne, obiedwie dążą do jednego celu, do kontr-rewolucji.
Król odmówił zatwierdzenia dekretu waszego, jaki wydany był z powodu rozruchów religijnych.
Nie wiem, czy ponury genjusz Medyceuszów i kardynała lotaryńskiego, błądzi jeszcze pod sklepieniem Tuileriów, czy serce króla niezaspokojone jest fantastycznemi pomysłami, jakie mu poddają, lecz bez obrazy dlań, bez uważania go za najzawziętszego wroga rewolucji, nie można wierzyć, że chce zachęcać bezkarnością zbrodnicze usiłowania ambicji klerykalnej, że chce przywrócić dumnym poplecznikom tjary, władzę, która zarówno królów, jak i narody uciskała.
Niepodobna przypuścić, nie obrażając go i nie uważając, za największego wroga narodu, aby chciał rozmyślnie utrwalać niepokoje, przewlekać rozruchy, któreby go przez wojnę domową przyprowadziły do upadku.
Wnoszę więc, że jeżeli opiera się zatwierdzeniu waszych uchwał, to czuje się dość silnym, aby mógł utrzymać spokój publiczny bez użycia tych sposobów, jakie mu podajecie.
Jeżeli się więc zdarzy, iż spokój publiczny będzie naruszony, że pochodnia fanatyzmu zagrozi jeszcze krajowi pożogą, że gwałty religijne pustoszyć będą departamenty, wtedy powiemy, że słudzy władzy królewskiej są sami sprawcami naszych nieszczęść!...
Niech więc głową odpowiedzą za wstrząśnienia, których religja będzie płaszczykiem; pokażcie im w tej strasznej odpowiedzialności kres cierpliwości waszej i niepokojów narodu!...
Troskliwość wasza o spokój zewnętrzny państwa, nakazała wam zebrać obóz pod Paryżem, wszyscy związkowi mieli się tam zebrać czternastego lipca i powtórzyć przysięgę:
„Żyć wolnymi, albo umrzeć“.
Zatruty oddech oszczerstwa splamił ten projekt, król odmówił sankcji!...
Zanadto szanuję wykonanie władzy konstytucyjnej, abym wam proponował, byście ministrów uczynili odpowiedzialnymi za tę odmowę. Lecz jeżeli się zdarzy, że przed zebraniem bataljonów ziemia wolności będzie sprofanowaną, powinniście tych ludzi uważać za zdrajców i wrzucić w tę przepaść, jaką ich niedbalstwo lub niechęć wykopało pod stopami wolności!...
Zedrzyj my nareszcie zasłonę z oczów króla i pokażmy mu, dokąd go chcą doprowadzić przewrotni przyjaciele!...
Przecież w imieniu króla, książęta francuscy podburzają przeciw nam dwory Europy; dla pomszczenia godności królewskiej, zawarto traktat w Pilnitz; dla obrony króla, widzimy zbierających się w Niemczech pod sztandary powstańcze dawnych towarzyszów gwardji.
Dla przyjścia w pomoc królowi, emigranci zaciągają się do armij austrjackich i gotują się do boju z własną ojczyzną.
Inni, dla walki za przywileje królewskie, opuszczają swe stanowiska wobec nieprzyjaciela, łamią przysięgi, okradają kasy, demoralizują żołnierzy, honor nurzają w podłości, krzywoprzysięstwach, złodziejstwach i morderstwach.
Imię króla wreszcie wmieszane jest do wszystkich klęsk!....
O królu!... który zapewne myślałeś wraz z Lizandrem, że prawda tyle warta jest, co kłamstwo i że trzeba ludzi bawić przysięgami, jak dzieci grą w kostki, — który okazywałeś uległość prawom, dla zachowania władzy, aby je później bezkarnie naruszać, uległość dla konstytucji, aby cię nie zrzuciła z tronu, uległość dla narodu, aby wyzyskać jego zaufanie gwoli twym przewrotnym zamiarom, — czy myślisz dać nam za nasze szczęście tylko sztuczne tłómaczenia i zuchwalstwo twoich sofizmatów?...
Czyż to dla nasze; obrony, stawiano przeciw nieprzyjacielowi tak słabe siły iż ani chwili nie można było wątpić, że je spotka porażka?...
Czyż dla naszego bezpieczeństwa odrzucałeś projekty wzmocnienia kraju wewnątrz i przygotowania środków obrony?...
Czy dla naszego dobra, nie skarciłeś generała, który pogwałcił konstytucję i krępował odwagę tych, którzy jej służą?
Czyż to dla nas paraliżowano bezustannie działania rządu ciągłą zmianą ministerjum?...
O!... królu, czy konstytucja dozwala ci wybierać ministrów dla dobra kraju, czy też dla jego ruiny?.,.
Czy uczyniła cię dowódcą naszych armij, dla sławy, czy dla hańby naszej?...
Czy nadała ci wreszcie prawo sankcji, listy cywilnej i tylu innych przywilejów, poto tylko, abyś konstytucyjnie zgubił kraj i konstytucję?...
Nie, nie, o!... człowieku!... Wspaniałomyślność Francji nie mogła cię wzruszyć, wzruszyła cię jedynie miłość despotyzmu, i nie spełniłeś wymagań konstytucji!... Ty możesz ją obalić, lecz nie osiągniesz korzyści z przeniewierstwa, aktem formalnym nie sprzeciwiłeś się zwycięstwom, które w twem imieniu odnoszono nad wolnością, jednakże nie będziesz zbierał owoców z twych niegodnych tryumfów!...
Niczem już nie jesteś dla tej konstytucji, której praw nadużyłeś niegodnie, niczem dla tego narodu, który tak nikczemnie zdradziłeś!...
Żądam, abyście ogłosili, że ojczyzna znajduje się w niebezpieczeństwie, a zobaczycie, że na ten okrzyk trwogi powstaną wszyscy obywatele, ziemia pokryje się walczącymi i powtórzą się cuda, które okryły sławą ludy starożytne.
Czyliż Francuzi odrodzeni w 1789 roku, utracili już patrjotyzm?....
Czy nie nadszedł dzień połączenia tych, co są w Rzymie, z tymi, co są na wzgórzach Awentyńskich? Czyż chcecie czekać, aby znużeni rewolucją, lub zepsuci przykładem dworaków, ludzie słabi, przyzwyczaili się mówić o wolności bez zapału, o niewolnictwie bez oburzenia?..
Cóż nas czeka?...
Czyżby rząd wojenny?...
Podejrzewają dwór o projekty zdradzieckie, rozsiewa on wieści o ruchach wojennych, o prawie wojennem, oswajając wyobraźnię z krwią ludu.
Pałac króla francuzów zamienia się nagle w warownię.
A gdzie są właściwi jego nieprzyjaciele?...
Przeciw komu wystawiono te bagnety i armaty?...
Przyjaciele konstytucji wydaleni są z ministerjum, a rządy państwa w chwili, gdy najwięcej potrzeba energji i patrjotyzmu, pozostają bez żadnego kierunku!...
Wszędzie nurtuje niezgoda, tryumfuje fanatyzm, a pobłażanie rządu powiększa śmiałość obcych dworów, które wysyłają przeciw nam swe zbrojne wojska, i oziębiają sympatję ludów, które w gruncie serca pragną tryumfu wolności!...
Wojska zagraniczne zbliżają się, intrygi knują zdradę, a gdy ciało prawodawcze podało przeciwko tym nadużyciom środki energiczne, lecz zbawienne — ręka króla je rozdziera!...
Zwołajcie, już czas po temu, zwołajcie wszystkich francuzów, aby ocalić ojczyznę!... pokażcie im przepaść, nad którą stoją, której tylko nadzwyczajnym wysiłkiem potrafią się uchronić.
Do was należy przygotować ich do tego przez wstrząśnięcie elektryczne, które się udzieli całemu państwu.
Naśladujcie spartan z pod Termopilów, lub tych starców szanownych z senatu rzymskiego, którzy wychodzili na próg swoich domów oczekując śmierci jaką okrutny zwycięzca niósł ich ojczyźnie!...
Nie, wy nie będziecie potrzebowali zanosić modłów, aby z waszych popiołów powstali mściciele w dniu, w którym krew wasza zaczerwieni ziemię. Tyranja, jej pycha, jej pałace, jej protektorzy, znikną na zawsze przed wszechmocą narodu i gniewem ludu!...“
Była w tej strasznej mowie siła stopniowo wzmagającej się burzy, która w końcu przeszła w straszny huragan. Całe Zgromadzenie: umiarkowani, rojaliści, konstytucjoniści, republikanie, deputowani, widzowie, ławki, trybuny, wszystko porwane było, uniesione w tym potężnym zamęcie i wydało okrzyk ogólnego zapału.

Tegoż samego wieczora Barbaroux pisał do swego przyjaciela Robecqui, który był w Marsylji: „Przyślij mi pięciuset ludzi, którzyby potrafili umrzeć“.

ROZDZIAŁ XX.
TRZECIA ROCZNICA WZIĘCIA BASTYLJI.

Jedenastego lipca Zgromadzenie oświadczyło, iż ojczyzna jest w niebezpieczeństwie.
Lecz do ogłoszenia tego faktu potrzebne było upoważnienie królewskie.
Król je udzielił dopiero 21-go wieczorem.
W ciągu tych dziesięciu dni — wielki przestrach panował w pałacu królewskim.
Bo ogłoszenie niebezpieczeństwa było dla króla przyznaniem, że władza jego jest bezsilną. Było to upoważnieniem narodu, aby sam myślał o swojem ocaleniu, gdyż król nie chce, czy też nie może złemu zaradzić.
Dwór obawiał się nowego zamachu w dniu 14-ym lipca.
List od Jakobinów do króla, utwierdzał go w tem mniemaniu; że redagowany był przez Robespierra, łatwo było poznać z treści.
List adresowany był do związkowych, którzy przybyli na tę uroczystość 14-go lipca, tak okrutnie skrwawioną roku poprzedzającego.
„Pozdrowienie Francuzom 83-ch departamentów!... mówił nieskazitelny, pozdrowienie marsalczykom! pozdrowienie potężnej, niepokonanej ojczyźnie, która gromadzi wokoło siebie swe dzieci w chwilach niebezpieczeństwa i uroczystości! Otwórzmy domy nasze braciom naszym! Obywatele! czyście przybyli dla czczej tylko ceremonji federacji, dla przysiąg ułudnych? Nie, nie, wyście pośpieszyli na krzyk narodu zagrożonego zewnątrz, zdradzonego wewnątrz! Nasi przewrotni dowódcy wprowadzają wojska nasze w zasadzki, nasi generałowie oszczędzają posiadłości tyrana Austrjackiego. a palą miasta naszych braci Belgów; potwór Lafayette ośmielił się z trybuny znieważyć Zgromadzenie narodowe. Czyż ono istnieje jeszcze, gdy jest tak poniżone i zagrożone? Tyle zamachów musiało nareszcie obudzić naród, i dlatego przybyliście. Nie ufajcie tym, którzy przyjdą łagodzić wasz niepokój, uciekajcie od ich pieszczot, od ich stołów, gdzie się pije nieumiarkowanie, a zapomina obowiązków, zachowajcie nieufność w waszych sercach, godzina ostateczna wkrótce wybije!“
W Tuileries obawiano się bardzo. Wszyscy byli przekonani, że 20-ty czerwca miał na celu zamordowanie króla w tłumie, a jeżeli nie dokonano zbrodni, to jedynie dlatego, że się przestraszono odwagi i majestatu królewskiego.
Uroczystość 14-go lipca nastąpiła.
Szło tylko o rewolucję, a nie o zamordowanie Ludwika XVI-go. Prawdopodobnie nie miano tej myśli, chciano tylko ogłosić triumf Pétiona.
Mówiliśmy, że po 20-tym czerwca Pétion został zawieszony w czynnościach mera, przez zarząd paryski.
Król potwierdził zawieszenie, przesyłając odezwę do Zgromadzenia.
Dnia 13-go, to jest w przeddzień rocznicy wzięcia Bastylji, Zgromadzenie mocą własną uchyliło to zawieszenie.
Dnia 14-go, o jedenastej godzinie rano, król z królową i dziećmi zszedł wielkiemi schodami; trzy, cztery tysiące wojska eskortowało rodzinę królewską. Królowa napróżno szukała na twarzach żołnierzy i gwardji narodowej jakiejś oznaki sympatji; najwięcej oddani, odwracali głowy, unikając ich wzroku.
Co do ludu, nie można się było łudzić względem jego usposobienia. Okrzyki: „Niech żyje Pétion!” — rozlegały się ze wszystkich stron. Król i królowa mogli nawet czytać zatknięte na kapeluszach słowa: „niech żyje Pétion!“ Potwierdzało to ich upadek, a triumf nieprzyjaciela.
Król, przybywszy na Pole Marsowe, wysiadł z powozu, usiadł po lewej stronie prezesa Zgromadzenia i wraz z nim szedł ku ołtarzowi ojczyzny.
Królowa musiała pozostać sama, aby wraz z dziećmi wejść na trybunę, przeznaczoną dla niej. Zatrzymała się, i prowadziła króla wzrokiem.
U stóp ołtarza skupił się tłum tak wielki, że król zniknął pośród niego.
Królowa przeraźliwie krzyknęła i chciała rzucić się za nim, lecz ukazał się już na stopniach ołtarza.
Pomiędzy symbolami zwyczajnemi na takich uroczystościach, jak: Sprawiedliwość, Siła, Wolność, był jeszcze jeden, który wyglądał strasznie tajemniczo. Okryty był krepą, a niósł go człowiek w czarnym ubiorze, w wieńcu z cyprysu.
Ten straszny symbol przykuł do siebie oczy królowej.
Uspokojona o króla, który stał u ołtarza ojczyzny, patrzyła ciągle na ponure zjawisko. Nakoniec z wielkim wysiłkiem spytała:
— Kto jest ten człowiek czarny z cyprysem nad czołem?
Głos, na który zadrżała, odpowiedział:
— To kat.
— A cóż on trzyma w ręku pod krepą? — pytała dalej królowa.
— Topór Karola I-go.
Królowa odwróciła się, blednąc. Zdawało jej się, że ten głos już słyszała dawniej.
I nie myliła się. Ten, co jej odpowiedział, był to człowiek z zamku Tayverney, z mostu Sévres, z powrotu z Varennes; był to Cagliostro!

Królowa krzyknęła i padła zemdlona na ręce księżnej Elżbiety.

ROZDZIAŁ XXI.
OJCZYZNA W NIEBEZPIECZEŃSTWIE.

Dnia 22-go lipca, o 6-ej godzinie zrana, w osiem dni po uroczystości na polu Marsowem, cały Paryż zadrżał na odgłos wystrzału z armaty, danego z mostu Pont-Neuf.
Sześć legjonów gwardji narodowej z dowódcami na czele zebrało się od świtu w ratuszu.
Utworzono tam dwa orszaki, mające obnosić po ulicach Paryża i jego przedmieściach ogłoszenie o niebezpieczeństwie ojczyzny.
Danton to wymyślił ową straszną uroczystość, a program do niej wziął od Sergenta.
Sergent, mierny artysta, jako rytownik, był wybornym dekoratorem. Sergient, którego nienawiść powiększono jeszcze zniewagą w Tuileries, rozwinął wszelkie usiłowania, aby pochód urządzić jak najokazalej.
Każdy z orszaków, wyszedłszy z ratusza udał się w inna część miasta.
Najprzód posuwał się oddział kawalerji z muzyką na czele, której tony zastosowane do okoliczności, brzmiały jak marsz pogrzebowy.
Za tym oddziałem dążyło sześć armat, rzędem, tam, gdzie ulice były dość szerokie, a po dwie, gdzie były wąskie.
Następnie jechało czterech konnych z chorągwiami na których widniały napisy? Wolność, Równość, Konstytucja, Ojczyzna!
Dalej postępowało dwunastu oficerów municypalnych z szarfami i szpadami u boku.
Później sam, opuszczony jak Francja, jechał konno gwardzista narodowy, trzymający trójkolorowy olbrzymi sztandar, na którym był napis w tych słowach:
Obywatele!! ojczyzna w niebezpieczeństwie!
Potem w takim samym porządku szło sześć armat.
Za niemi oddział gwardji narodowej.
Dalej dragi oddział kawalerji, zamykający pochód.
Na każdym płaca, na każdym moście, przy każdym zaułku, orszak się zatrzymywał.
Nakazywano milczenie uderzeniem w bęben.
Później potrząsano chorągwiami i gdy już najmniejszego szmeru nie było, gdy tysiące zadyszanych widzów nawet oddech w piersi wstrzymało, odzywał się głos poważny oficera miejskiego, odczytujący akt ciała prawodawczego, kończący się słowami:
Ojczyzna w niebezpieczeństwie!
Na wszystkich placach Paryża, których plac przed Notre-Dame był punktem środkowym, urządzono amfiteatry dla werbowania ochotników.
Namioty, zdobne trójkolorowemi chorągwiami, rozstawione były wokół amfiteatrów.
Urzędnicy miejscy w szarfach, zasiedli około stołów i każdemu z zaciągających się, wydawali stosowne świadectwo.
Pomiędzy ochotnikami byli bardzo starzy, którzy jednak z niezrównaną starannością elegantów, ukrywali swój wiek: byli też bardzo młodzi, którzy wspinając się na palce, odpowiadali „lat szesnaście“, gdy ledwie czternaście liczyli.
W talki sposób postąpili: z Bretanji stary la Tour d’Auverigne, z południa młody Viola.
Wzburzenie było tak wielkie, namysły tak rozkiełznane, ze samo Zgromadzenie zatrwożyło się swoim czynem.
Wezwano więc czterech członków, aby obiegali cały Paryż we wszelkich kierunkach. Mieli oni rozkaz głosić:
— Bracia! w imię ojczyzny, żadnych spisków. Dwór sobie życzy, aby król mógł się usunąć. Nie dawajcie do tego powodu, powinien on pośród nas pozostać. Poczem dodawali zcicha. „Powinien być ukarany“.
Tak się działo do północy.
Każdy strzał armatni odbijał się w sercu Tuileries.
Sercem Tuileries był pokój Ludwika XVI, w którym znajdował się on z żoną, dziećmi i księżną Lamballe.
Nie rozłączali się ani na chwilę przez dzień cały, wiedzieli dobrze, że to ich los rozgrywa się w tym dniu uroczystym i strasznym!
Królowa jednak nie traciła nadziei.
— Za miesiąc — rzekła do pani Campan — będziemy wolni!
— A!... zawołała z radością pani Campan, więc Wasza królewska mość przyjęła pomoc pana Lafayetta i uciekniecie!
— O nie! dzięki Bogu!... powiedziała królowa ze wstrętem, nie, ale za miesiąc bratanek mój Franciszek będzie w Paryżu.
— Czy Wasza królewska mość jest tego pewną? — zawołała przestraszona pani Campan.
— Tak... odrzekła królowa, wszystkośmy ułożyli. Między Austrją i Prusami związek zawarty, dwa te mocarstwa zjednoczone pójdą na Paryż. Możemy śmiało liczyć, że: „tego a tego dnia nasi zbawcy będą w Valenciennes: tego dnia w Verdun, a tego w Paryżu!“
— I Wasza królewska mość się nie lęka?...
— Być zamordowaną?... dokończyła królowa, to prawdopodobne; wiem o tem. Ale cóż robić, moja Campan?... Kto nie ryzykuje, nic nie ma!
— A kiedyż zjednoczeni monarchowie wejdą do Paryża?
— Między piętnastym a dwudziestym sierpnia.
— Niech cię Bóg wysłucha! — rzekła pani Campan.

Bóg na szczęście nie wysłuchał, a raczej wysłuchał i zesłał Francji obronę, na jaką nie liczyła: Marsyljankę!

ROZDZIAŁ XXII.
MARSYLJANKA.

To, co uspokajało królowę, powinno ją było raczej przestraszać, a mianowicie manifest księcia brunświckiego.
Manifest ten, który miał dopiero wrócić do Paryża dwudziestego szóstego lipca, zredagowany był w Tuileries i wyszedł stamtąd w pierwszych dniach tegoż miesiąca. Zobaczmy co w tej chwili, gdy dwór układał ten manifest nierozsądny, działo się w Strasburgu.
Strasburg, jedno z naszych miast najbardziej francuskich: może dlatego, że właśnie przestał był austrjackiem, Strasburg, jedna z naszych najsilniejszych warowni, miała, jakeśmy to powiedzieli, nieprzyjaciela u bram.
W Strasburgu od sześciu miesięcy, to jest od chwili, gdy zaczęto mówić o wojnie, zbierały się owe młode bataljony ochotników z umysłem zapalnym i patrjotycznym.
Ochotnicy wyjeżdżali partjami, aby zaciągnąć się do szeregów armji rewolucyjnej.
Przy jednym z odjazdów, więcej uroczystym, bo liczniej szym, mer Strasburga, Dietrich, zacny patrjota, zaprosił dzielnych ochotników do siebie na ucztę, aby się zbratali z oficerami gwardji narodowej.
Pomiędzy zaproszonymi, znajdował się młody i szlachetny Rauget-de-l’Iisle z Franche-Comté, przyjaciel domu Dietricha.
Poeta i muzyk, dawał na fortepianie niekończące się nigdy koncerty, a głos jego brzmiał donośnie pośród najsilniejszych i najpatrjotyczniejszych.
Namyślano się coby zaśpiewać. Stare „ça ira“, było śpiewem gniewu i wojny domowej, a tu potrzeba było śpiewu pełnego patrjotyzmu i braterstwa, śpiewu groźnego dla obcych.

Wtedy Rauget skomponował pieśń, pieśń pełną zapału patetycznego, hymn bojowy. W Strasburgu po raz pierwszy zaśpiewana, rozległa się wkrótce w całej Francji — Marsyljanka!

ROZDZIAŁ XXIII.
PIĘCIUSET LUDZI PANA BARBAROUX.

Dnia 28-go lipca, jakby dla uzasadnienia proklamacji o niebezpieczeństwie ojczyzny, nadszedł do Paryża manifest z Koblencji.
Według manifestu, winnym był każdy Francuz; każde miasto, każda wieś powinna być zniszczoną i spaloną; co zaś do Paryża, tego nowego Jeruzalem, nie pozostanie z niego kamień na kamieniu! Łatwo zrozumieć wybuch spowodowany tą odezwą: była to iskra, padająca na prochy. Wszystkie serca zadrżały, wszyscy się zatrwożyli, wszyscy przygotowali się do walki.
Wybierzmy z pomiędzy tych wszystkich ludzi jednego człowieka, o którym już słyszeliśmy, wybierzmy Barbaroux. Pisał on w początkach lipca do Rebecqui: „Przyślij mi pięciuset ludzi takich, coby umrzeć potrafili“.
Burza była w powietrzu, bezmyślne chmury przebiegały z północy na południe, ze wschodu na zachód.
Barbaroux nadał im kierunek, zgromadził je nad łupkowym dachem Tuileries.
Gdy jeszcze nikt nie miał stałego postanowienia, on pisał do Rebecqui: „Przyślij mi pięciuset ludzi, którzyby umrzeć potrafili“.
Niestety! Prawdziwym królem Francji był ten król rewolucji, który żądał tych pięciuset ludzi i otrzymał ich za pierwszem wezwaniem.
Robecqui sam ich wybierał z partji francuskiej w Awinjonie.
Walczyli od lat dwóch, a nienawidzili od dziesięciu pokoleń. Bili się w Tuluzie, w Nimes, w Arles, byli stworzeni do krwi; o zmęczeniu nie mówili nigdy.
Na dzień oznaczony puścili się w podróż 22-milową, jakby w zwyczajną przechadzkę.
Byli to cierpcy marynarze, surowi wieśniacy, o twarzach osmolonych afrykańskim sirocco, lub północnym wiatrem gór Ventoux; ręce mieli poczerniałe od smoły, stwardniałe od prac.
Gdzie tylko przechodzili, nazywano ich zbójcami.
Przybyli wreszcie do Paryża.
Ta mała garstka z oczyma błyszczącemi, z twarzą ogorzałą, ze słowami ostremi, przeszła cały Paryż, od ogrodu królewskiego do Pól Elizejskich, śpiewając Marsyljankę.
Obozowali na Polach Elizejskich, gdzie nazajutrz miał być dla nich bankiet urządzonym.
Bankiet odbywał się w istocie między Polami Elizejskiemi a mostem Zwodzonym, a o dwa kroki stały uszykowane bataljony grenadjerów.
Była to gwardja królewska, a stanowiła szaniec pomiędzy dworem i nowo przybyłymi.
Marsylczycy i grenadjerzy byli nieprzyjaciółmi.
Zaczęli od ostrych wzajemnych wymówek, potem zaczęli się kułakować, a na pierwszy widok krwi, marsylczycy zawołali: „do broni“, skoczyli po karabiny ustawione w kozły i nastawili bagnety.
Grenadjerzy paryscy zostali odparci, lecz mieli poza sobą Tuileries z kratami. Most Zwodzony zasłonił ich ucieczkę, podniósłszy się w górę.
Uciekający znaleźli schronienie w pokojach królewskich, a wieść niesie, że jednego ranionego opatrywała sama królowa.
Związkowi marsylczycy, bretoni i delfinat, liczyli razem około pięciu tysięcy; nie była to potęga fizyczna lecz moralna.
Dnia siedemnastego lipca, wysłali adres do Zgromadzenia:
„Ogłosiliście, że ojczyzna w niebezpieczeństwie, ale czy nie wystawiacie jej sami na zgubą, odwlekając ukaranie zdrajców?... Ścigajcie Lafayetta, zawieście władzą wykonawczą, odwołajcie dyrektorów z departamentów, przywróćcie władzą sądową.
Dnia trzeciego sierpnia, Pétion wznowił toż samo żądanie.
Pétion lodowatym swoim głosem, w imieniu gminy zażądał powołania ludu do broni.
— Gmina... mówi Pétion, oskarża przed wami władzą wykonawczą. Aby uleczyć cierpienia Francji, trzeba szukać ich źródła i nie tracić ani chwili. Pragnęlibyśmy, aby odjąć władzą Ludwikowi XVI, a że konstytucja opiera się temu, żądamy aby go zdetronizować. Czy słyszycie tego króla Paryża, który oskarża króla Francji, tego króla Ratusza, który wypowiada wojną królowi Tuileries...
Zgromadzenie ulękło się strasznych środków, jakie mu przedstawiono.
Kwestja detronizacji została odłożoną na dziewiąty sierpnia.
Dnia ósmego Zgromadzenie oświadczyło, że nie ma zasady do oskarżenia Lafayetta.
Zgromadzenie cofało się zatem widocznie.
Co postanowi nazajutrz o detronizacji?... Czy sprzeciwi się również ludowi?...
Niechaj się strzeże!... Niech pamięta, co się dzieje!...
Dnia trzeciego sierpnia, kiedy Pétion wniósł żądanie detronizacji, przedmieście Saint-Marceau zniecierpliwione tą walką, która nie jest ani pokojem, ani wojną, wysyła deputację do sekcji Quinze-Vingt (szpital ślepych św. Ludwika) z zapytaniem braci z przedmieścia św. Antoniego:
— Jeżeli pójdziemy na Tuileries, czy pójdziecie z nami?..
— Pójdziemy!... odpowiedziano.
Dnia czwartego sierpnia Zgromadzenie potępia proklamację powstańczą sekcji Monconseil.
Dnia piątego Gmina odmawia ogłoszenia dekretu.
Nie dość, że król Paryża wypowiada wojnę królowi Francuskiemu, Gmina jeszcze staje w opozycji ze Zgromadzeniem.
Wszystkie te wiadomości dochodziły marsylczyków. Mieli oni broń, ale nie mieli nabojów.
Domagali się ich gwałtownie, lecz nie dostawali.
Dnia czwartego wieczorem, w godzinę po otrzymaniu wiadomości, że Zgromadzenie potępiło akt powstania sekcji Monconseil, dwóch młodych marsylczyków udało się do merostwa.
Zastali w biurze dwóch oficerów municypalnych: Sergenta i Panisa.
— Czego chcecie?... spytali urzędnicy.
— Nie wolno ich wydawać! — oświadczył Panis.
— Nabojów! — odpowiedzieli młodzi ludzie.
— Niewolno wydawać nabojów?... Ale godzina walki się zbliża, a my nie mamy czem jej podtrzymać!...
Czy po to nas sprowadzono do Paryża, aby pozwolić nas wymordować?...
Pierwszy z młodych marsylczyków wyciągnął z za pasa pistolet.
Sergent uśmiechnął się ironicznie.
— Co to, pogróżki, młodzieńcze!... rzekł, myślisz, że groźbami nastraszysz członków Gminy?...
— Kto tu mówi o pogróżkach!... zawołał młody człowiek, ten pistolet nie dla ciebie przeznaczony, lecz dla mnie!...
I przykładając broń do skroni, zawołał: Prochu!.. nabojów!... lub, słowo marsylczyka, że w łeb sobie wystrzelę!...
Sergent miał imaginację artysty, a serce francuza: odczuł, iż ten krzyk młodego człowieka, był echem całej Francji.
— Panie! rzekł do kolegi — jeżeli on się zabije, jego krew spadnie na nasze głowy!...
— Mniejsza o to, zdaje mi się, że nadeszła chwila, w której nam głów naszych oszczędzać nie wolno... odpowiedział Sergent. — Zresztą, każdy odpowiada tylko za siebie: ja stawiam moją łepetynę, ty możesz nie iść za moim przykładem.
Wziął pióro, napisał rozkaz wydania nabojów marsylczykom i podpisał takowy.
— Daj!... rzekł Panis, gdy Sergent skończył.
I podpisał także.
Gdy marsylczycy otrzymali naboje, wiedzieli, że nie dadzą się wymordować bezkarnie.
Uzbrojeni podali groźną petycję do Zgromadzenia, a Zgromadzenie nietylko ją przyjęło, ale dopuściło podających do udziału w posiedzeniu.
W dniu czwartym sierpnia, to jest w dniu, w którym Zgromadzenie potępiło proklamację powstańczą sekcji Mon conseil, w dniu, w którym marsylczycy rozdali pięciuset ziomkom swoim naboje, otrzymane od Panisa i Sergenta, miało także miejsce zebranie na bulwarze du Temple. Kamil Desmoulins mówił tam za siebie i za Dantona; Carra trzymał pióro i kreślił plan powstania.
Po posiedzeniu udano się do byłego członka konstytuanty, Antoniego, zamieszkałego przy ulicy St. Honoré, wprost kościoła Wniebowzięcia, u stolarza Duplay, w tym samym domu, co Robespierre.
Gdy pani Duplay zobaczyła wchodzącą całą bandę burzycieli, zawołała przerażona:
— Ależ, panie Antoni, czy chcecie zamordować pana Robespierre?...
— Wcale o nim nie myślimy!... odpowiedział były członek konstytuanty, wcale nie o niego nam idzie. Jeżeli się boi, może się schować.
O północy, plan skreślony przez Carra, posłano Santerowi i Aleksandrowi, dwom przywódcom przedmieścia.
Aleksander chciał zaraz wyruszyć, lecz Santerre odpowiedział, że przedmieście nie jest przygotowane.
Powstanie odłożono jeszcze na dzień jeden.
Antoni powiedział, że nie myślano o Robespierze, ale się mylił.
Umysły były tak wzburzone, że powzięto myśl uczynienia z Robespierra sprężyny ruchu. A wiecie kto tę myśl powziął?... Barbaroux!...
Marsylczycy opuścili koszary swoje, jako zbyt oddalone, i przyszli do Kordyljerów w bliskości Pont-Neuf.
Gdy byli u Kordyljerów byli u Dantona.
W razie powstania, straszni marsylczycy wychodziliby od Dantona; gdyby zamach się udał, spadłaby sława na niego.
Barbaroux, chciał się zobaczyć z Robespierrem.
Robespierre kazał powiedzieć obywatelom Barbaroux i Rebecqui, że czeka ich u siebie.
Nikt oprócz aktorów sceny, nie mógłby opowiedzieć z jaką zręcznością Robespierre rozpoczął rozmowę. Mówił o marsylczykach, o ich patrjotyzmie i obawie jaką miał, aby te najszlachetniejsze uczucia nie wpadły w przesadę.
Potem mówił o sobie, o usługach jakie oddał rewolucji i o potrzebie roztropnego kierowania wypadkami.
Czy nie nadeszła chwila w której wszystkie stronnictwa powinnyby połączyć się, wybrać z pośród siebie człowieka popularnego i powierzyć mu dalszy kierunek sprawy?
Rebecqui przerwał mówiącemu:
— Widzę dokąd zmierzasz! zawołał.
Robespierre drgnął, jakby przez węża ukąszony.
— Ani dyktatora, ani króla! rzekł Rebecqui, chodź Barbaroux.
I opuścili obadwaj mieszkanie „nieskazitelnego“.
Panis, który ich przyprowadził, wyszedł za nimi na ulicę.
— Ej, rzekł, źle zrozumieliście myśl Robespierra, mówił on o władzy tymczasowej jedynie, a rzeczywiście nikt bardziej od niego....
Barbaroux przerwał mu i powtórzył zdanie swego towarzysza: „Ani dyktatora, ani króla“.

I oddalił się wraz z Rebecquim.

ROZDZIAŁ XXIV.
DLACZEGO KRÓLOWA NIE CHCIAŁA UCIEKAĆ.

To, co uspakajało Tuileries, przerażało rewolucjonistów.
Tuileries postawiono na stopie obronnej. Była to forteca groźną posiadająca załogę.
W sławnym dniu 4-go sierpnia, w którym tyle przedsięwzięto, dwór również nie pozostał bezczynnym.
W nocy z 4-go na 5-ty rozkazano sekretnie przejść z Courbevolie do Tuileries, bataljonom Szwajcarów.
Kilka tylko ich oddziałów posłano do Gaillon, gdzie może król się schroni.
Trzech ludzi pewnych, trzech dowódców doświadczonych znajduje się ciągle przy królowej. Mailladot ze Szwajcarami, d’Hervilly z kawalerją Ś-go Ludwika i gwardją konstytucyjną, Mandat, główny dowódca gwardjjii narodowej, który przyrzekł dwadzieścia tysięcy walczących, odważnych i zaufanych.
Dnia 8-go wieczorem, jakiś człowiek dostał się do zamku. Wszyscy znali tego człowieka, wpuszczono go przeto z łatwością do pokoju Marji Antoniny.
Oznajmiono doktora Gilberta.
— Niech wejdzie!... zawołała królowa głosem drżącym.
Gilbert wszedł.
— Ah! pójdź doktorze, pójdź bardzo jestem szczęśliwą, żeś przyszedł!
Gilbert spojrzał na królową i znalazł w całej osobie Marji-Antoniny takie jakieś rozradowanie i zadowolenie, że zadrżał. Wolałby ją widzieć bladą i zgnębioną, niż w tym stanie rozgorączkowania.
— Najjaśniejsza pani, lękam się, że przybyłem zapóźno, albo w złą chwilę — wyrzekł.
— A jakąż radę mógłbyś nam pan dać w tej chwili?
— Najłatwiejszą do wykonania, Najjaśniejsza pani.
— A więc?...
— Radę ucieczki.
— Ucieczki?...
— Najjaśniejsza pani wie dobrze, że nigdy sposobność nie była dogodniejszą.
— Zobaczymy.
— Znajduje się w zamku około trzech tysięcy ludzi.
— A więc, podług pańskiego zdania, co mamy zrobić z tymi ludźmi?
— Otoczyć się nimi z królem i dziećmi, wyjść z Tuilleries w chwili, gdy się tego najmniej spodziewać będą, o dwie mile stąd wsiąść na koń i dotrzeć do Saillon w Normandji, gdzie Was czekają...
— Wolę zgnieść powstanie raz na zawsze!
— Oh! Najjaśniejsza pani, jakąż on miał straszną słuszność, gdy powiedział, żeś jest skazana!...
— Kto taki, panie?
— Człowiek, którego imienia nie śmiem wymówić, człowiek, który mówił już trzy razy z Waszą królewską mością.
— Cicho!... rzekła, blednąc królowa, postaramy się, aby to było kłamstwem, fałszywem proroctwem.
— Lękam się, Najjaśniejsza Pani.
— Sądzisz pan, że nas będą atakować?
— Wszystko każe się domyślać.
— Czy myślą, że wejdą tu, jak dwudziestego czerwca?
— Tuilleries nie jest fortecą.
— Nie, lecz jeżeli zechcesz pójść za mną, pokażę ci, że może się jakiś czas trzymać.
— Obowiązkiem moim jest iść, gdzie każesz, Najjaśniejsza Pani.
— W takim razie, chodź pan!... rzekła królowa.
I poprowadziła go do środkowego okna, wychodzącego na plac Karuzelu. Widać stąd było nie tę ogromną przestrzeń, jaka się dziś rozpościera przed całą fasadą pałacu, lecz trzy małe zamknięte podwórza, jakie wówczas istniały. Nazywały się one: od strony pawilonu Flory: podwórzem książąt i podwórzem Tuilleries; to zaś, które za naszych czasów dotyka ulicy Rivoli, zwano podwórzem Szwajcarów.
— Patrz, doktorze!... zawołała królowa.
Gilbert zobaczył, że mury były poprzebijane na wylot i tworzyły strzelnice, że ukryta poza murem załoga, mogła stąd strzelać do ludu. Gdyby pierwszy ten szaniec został zdobytym, garnizon cofnąłby się nie do Tuilleries, których drzwi wychodziły na podwórza, lecz do budynków bocznych, i w ten sposób patrjoci, którzyby się ośmielili posunąć w podwórza, byliby wzięci w potrójne ognie.
— Cóż pan na to?... zapytała królowa. Czy zawsze będziesz radził panu Barbaroux i jego 500 marsylczykom, aby nie odstępowali od swego zamiaru?
— Gdyby moja rada mogła być wysłuchaną przez ludzi tak zfanatyzowanych, jak oni, czyniłbym tam te same usiłowania, jakie tu czynię. Radzę Waszej królewskiej mości nie czekać ataku, im zaś radziłbym nie atakować...
— Najjaśniejsza Pani — dodał Gilbert — skoro zdecydowałaś się na tę okropną ostateczność, sądzę, że wszystkie wejścia do zamku dobrze są strzeżone, że naprzykład galerja Luwru...
— A przypomniałeś mi pan o niej; chodź ze mną, chcę się upewnić, czy wypełniono rozkaz, jaki wydałam?
I poprowadziła za sobą Gilberta przez pokoje, aż do pawilonu Flory, wychodzącego na galerję obrazów.
Skoro tam weszli, Gilbert zobaczył, że przecinano galerję na szerokość dwudziestu stóp.
— Widzisz pan?... rzekła królowa.
Poczem zwracając się do oficera, dowodzącego robotami, spytała:
— No i cóż, panie d‘Hervilly?
— Niech nam tylko, Najjaśniejsza Pani, buntownicy zostawią 24 godziny czasu, a będziemy w porządku zupełnym.
— Czy myślisz, panie Gilbert, że nam dadzą te 24 godziny?
— Jeżeli co będzie, to dopiero 10-go sierpnia.
— Dziesiątego?... piątek... to zły dzień na rozruchy, myślałam, że wybiorą sobie niedzielę.
— Lękam się tego dnia! — odparł.
— Chodź, doktorze, chcę ci jeszcze coś pokazać!
I królowa krętemi schodami zeszła na parter pałacu.
Był tu obóz rzeczywisty, obóz ufortyfikowany i broniony przez Szwajcarów. Wszystkie okna były zabarykadowane.
Królowa zbliżyła się do pułkownika.
— Co mówisz, panie Maillardot, o swoich ludziach? — spytała.
— Że są gotowi umrzeć z rozkoszą za Waszą królewską mość.
— Będą nas zatem bronić do ostatniego?
— Gdy rozpoczną ogień, nie zaprzestaną go, aż na rozkaz wydany przez króla.
— Słyszysz, doktorze?... Z zewnątrz pałacu wszystko nam nieprzychylne, wewnątrz wszyscy są nam wierni.
— Pocieszające to, Najjaśniejsza Pani, ale bezpieczeństwem nie jest.
— Grobowym jesteś, doktorze, czy wiesz o tem?
— Wasza królewska mość zaprowadziła mnie, gdzie chciała, czy pozwoli odprowadzić się do siebie?
— Chętnie, doktorze, lecz jestem zmęczoną, podaj mi ramię.
Gilbert skłonił się przed tak wysoką łaską, której królowa bardzo rzadko, naw>et swym najbliższym udzielała, szczególniej od czasu swych nieszczęść. Odprowadził ją do sypialni i tu Marja-Antonina usiadła w fotelu.
— Najjaśniejsza Pani, rzekł Gilbert, zginając kolano, w imię twego męża królewskiego, w imię dzieci ukochanych, w imię twego własnego bezpieczeństwa, ostatni raz błagam Waszą królewską mość, użyj sił, jakie masz zgromadzone, nie do walki, lecz do ucieczki!
— Będziemy walczyć, raczej śmierć niż ucieczka — odparła stanowczo.
— Czy nic Waszą królewską mość nie odwiedzie od tego fatalnego postanowienia?
— Nic a nic.
I podała Gilbertowi rękę wpół do pocałowania, wpół czyniąc znak, aby powstał.
Drzwi się otworzyły i wszedł odźwierny:
Hrabia de Charny, rzekł, przybył w tej chwili i pyta, czy może złożyć uszanowanie Waszej królewskiej mości?
Bladość królowej przybrała wyraz trupi, wyszeptała kilka słów niezrozumiałych.
— Niech wejdzie!... niech wejdzie!... powiedział Gilbert, niebo go zsyła.
Charny stanął w progu, w mundurze oficera marynarki.
— Dowiedziałem się o niebezpieczeństwie, grożącem Waszej królewskiej mości i przybywam — rzekł Charny kłaniając się z uszanowaniem.
— Najjaśniejsza pani!... zawołał Gilbert, posłuchaj tego, co ci powie pan de Charny; głos jego będzie głosem Francji!

I skłoniwszy się z uszanowaniem królowej i hrabiemu, wyszedł, łudząc się ostatnią nadzieją.

ROZDZIAŁ XXV.
WIECZÓR Z 9-go NA 10-ty SIERPNIA.

W mieszkaniu Dantona zebrała się grupa przyjaciół; byli to Kamil Desmoulins z żoną swą Lucyllą, orz a Robert z żoną (panną Keralio z domu), która go przewyższała zdolnościami i wiedzą.
Małżonkowie Robert przybywali z przedmieścia Saint-Antoine; pozór jego, jak mówili, był nadzwyczajny.
Noc była piękna, łagodnie oświetlona i spokojna. Prawie nikogo na ulicy, ale wszystkie okna jaśniały światłem utrzymywanem umyślnie do oświetlenia ulic.
Sprawiało to widok ponury, nie była to bowiem iluminacja z powodu jakiej uroczystości, ale raczej światło pogrzebowe przy łożu zmarłego; życie przedmieścia przesuwało się za tym snem gorączkowym.
Gdy pani Robert kończyła swój opis, uderzenie dzwonu przeraziło wszystkich.
Było to pierwsze wezwanie od Kordyljerów.
— Poznaję naszych marsylczyków; zaraz myślałem, że oni pierwszy znak podadzą!... zawołał Danton.
Kobiety spojrzały po sobie z przerażeniem, szczególniej twarz pani Danton przybrała wyraz wielkiego przestrachu.
— Sygnał!... zawołała pani Robert, będą więc nocą atakować pałac?
Nikt jej nie odpowiedział, lecz Kamil Desmoulins, który za pierwszym odgłosem dzwonu wyszedł do drugiego pokoju, powrócił z bronią w ręku.
Lucylla krzyknęła, czując jednak, iż w tej ostatniej chwili nie miała prawa stawać na drodze człowiekowi, którego tak kochała, wybiegła do alkowy pani Danton, i upadłszy na kolana, z głową opartą o łóżko, cicho zapłakała.
Kamil przyszedł do niej.
— Bądź spokojną!... rzekł, nie opuszczę Dantona.
Trzej mężczyźni zabierali się do wyjścia. Pani Danton zdawała się umierającą, pani Robert zawieszona na szyi męża, chciała koniecznie iść z nim razem.
Kobiety zostały same. Pani Danton zupełnie była bezwładna; Lucylla klęczała i płakała, pani Robert przebiegała po pokoju wielkiemu, krokami i wykrzykiwała bez względu na to, że każde jej słowo raniło serce pani Danton.
— Wszystkiego tego Danton jest powodem, jeżeli mój mąż będzie zabity, umrę z nim razem, ale pierwej zasztyletuję Dantona!
Tak przeszła prawie cała godzina.
Usłyszano otwierające się drzwi od sieni. Pani Robert wybiegła, Lucylla podniosła głowę, pani Danton pozostała nieruchoma.
Wszedł Danton.
— Sam?... krzyknęła pani Robert.
— Uspokójcie się; przed jutrem nic nie będzie. Kami! i Robert są u Kordyljerów i układają manifesty powstańcze. Przyszedłem was uspokoić, a że nic nie zaczną przed jutrem, dowodem, iż spać pójdę.
I rzucił się nierozebrany na łóżko, a w pięć minut później chrapał tak mocno, jak gdyby w tej chwili nie rozstrzygała się walka na śmierć i życie między ludem a dworem.
O pierwszej rano Kamil powrócił.
— Przynoszę nowiny o Robercie... rzekł. Poszedł do ratusza zanieść proklamacje; bądźcie spokojne, to może dopiero jutro, a może później jeszcze...
I Kamil potrząsnął głową z powątpiewaniem, oparł się o ramię Lucylli i zasnął na chwilę.
W pól godziny przyszedł Robert po Dantona, aby szedł do ratusza.
Obudzono go.
— Niech idą, a mnie spać pozwolą... zawołał, jutro, jak będzie dzień...
Robert z żoną poszli do domu.
Za chwilę znów zadzwoniono.
Pani Danton poszła otworzyć i wprowadziła wysokiego chłopca, około lat 20-tu, blondyna, w mundurze kapitana gwardji narodowej i z karabinem w ręku.
— Pan Danton?... spytał.
— Mój przyjacielu, wstań!... rzekła pani Danton, budząc męża.
— A co?... jeszcze?... rzekł Danton.
— Panie Danton!... odezwał się młodzieniec, czekają na pana.
— Gdzie?
— W ratuszu.
— Kto mnie tam czeka?
— Naczelnicy oddziałów, a w szczególności pan Billot.
— Wściekły!... rzekł Danton. Powiedz pan Billotowi, że przyjdę...
Pitoux, on to był bowiem, zaczekał chwilę, aby wyjść razem z Dantonem. Ten już nie zwlekał.
Ucałował żonę i wyszedł z Pitoux.
Żona westchnęła i zwiesiła głowę na fotel.
Lucylla myślała, że płacze, lecz po chwili widząc, że się wcale nie porusza zbudziła męża i zbliżywszy się do pani Danton spostrzegła, że jest zemdloną.

Pierwsze promienie słońca zaczęły się wciskać do okien, dzień zapowiadał się piękniej lecz jakby za nieszczęsną wróżbę, niebo było koloru krwi.

ROZDZIAŁ XXVI.
NOC Z 9-go NA 10-ty SIERPNIA.

Opowiedzieliśmy, co się stało w domu trybunów; powiedzmy teraz co się działo o pięćset kroków dalej, w królewskiem mieszkaniu.
Tam również kobiety modliły się i płakały.
Oddajmy jednak sprawiedliwość każdemu. Księżna Elżbieta i pani de Lamballe modliły się i płakały, królowa modliła się, ale nie płakała.
O zwykłej porze podano wieczerzę, gdyż króla nic nie mogło odwieść od jedzenia.
Gdy wstał od stołu, gdy księżna Elżbieta i pani Lamballe poszły do pokoju, znanego pod nazwiskiem „gabinetu rady“, Marja-Antonina wzięła na bok męża i chciała go uprowadzić.
— Gdzie chcesz abym poszedł?... zapytał.
— Do mego pokoju, Najjaśniejszy Panie; aby włożyć pancerz, który miałeś na sobie 14-go lipca.
— Najjaśniejsza Pani — odpowiedział król — dobre to dla zabezpieczenia mnie od kuli lub sztyletu mordercy, w dniu jakiej ceremonji lub spisku, lecz w dniu walki, w dniu, gdy moi przyjaciele narażają dla mnie życie, byłoby podłością nie narażać się na równi z nimi.
Po tych słowach król opuścił królowę i poszedł do swego gabinetu, zamknąć się ze spowiednikiem.
Królowa wróciła do księżnej Elżbiety i pani Lamballe.
— Co robi król? — pytała ta ostatnia.
— Spowiada się... odpowiedziała królowa z wyrażeni rozpaczy nie do opisania.
W tejże chwili wszedł pan de Charny; był blady lecz zupełnie spokojny.
— Czy można pomówić z królem, Najjaśniejsza Pani?
— Królem ja jestem na chwilę, panie de Charny.
Charny wiedział o tem lepiej, niż kto inny, jednak powtórzył zapytanie.
— Możesz pan wejść do króla... rzekła, lecz wiem, że mu bardzo przeszkodzisz.
— Rozumiem, król jest z panem Pétion, bo właśnie tu przybył.
— Król jest ze spowiednikiem swoim.
— W takim razie, Najjaśniejsza Pani... odpowiedział Charny, jako główny komendant pałacu, zdam raport Waszej królewskiej mości.
— Dobrze panie, jeżeli sobie życzysz... odpowiedziała królowa.
— Przedstawiam Waszej królewskiej mości stan rzeczywisty sił naszych. Żandarmerja konna, dowodzona przez panów Rulhiéres i Verdiére w liczbie 600 ludzi uszykowanych do boju stoi na wielkim placu Luwru; żandarmerja piesza pilnuje stajen. Oddział ze stu pięćdziesięciu ludzi został rozproszony i będzie stanowił w pałacu Tuluzy straż dla zabezpieczenia kasy nadzwyczajnej, kasy dyskontowej i skarbów. Oddział złożony z 30-tu tylko ludzi, stoi przy małych schodach króla, w dziedzińcu Książąt; 200-tu oficerów i żołnierzy starej gwardji konnej i pieszej; 100 młodych rojalistów, tyleż szlachty, około 400-stu zbrojnych zebrało się w sali owalnej i przyległych pokojach; 200-stu do 300-stu ludzi gwardji narodowej rozstawieni są w podwórzach i ogrodzie, nakoniec 1,500 Szwajcarów, stanowiących siłę główną załogi pałacu, zajęło różne posterunki a stoją u wielkiego przedsionka i wschodów, których są bronić obowiązani.
— Czy te wszystkie ostrożności nie uspakajają cię, hrabio?...
— Nic mnie nie uspakaja, gdy idzie o bezpieczeństwo Waszej królewskiej mości.
— Dziękuję, panie de Charny... odparła królowa, oceniam poświęcenie, które kazało ci opuścić ukochane osoby, aby ofiarować usługi cudzoziemce...
— Królowa niesprawiedliwą jest dla mnie... rzekł Charny Życie jej będzie mi zawsze najdroższem ze wszystkich, jak obowiązek będzie mi zawsze ze wszystkich cnót najważniejszym.
— Obowiązek?... tak panie, szepnęła królowa, ale ja także, ponieważ każdy chce spełnić swój obowiązek, własny mój pojmuję. Moim obowiązkiem jest utrzymywać dostojeństwo królewskie z godnością i wielkością, czuwać, aby gdy na nie uderzą, zastali je patrzące śmiało w oczy wrogom, padające z tą szlachetną powagą, z jaką padali starożytni gladjatorowie.
— Czy to ostatnie słowo Waszej królewskiej mości?
— To ostatnie moje życzenie.
Charny skłonił się i spotkawszy około drzwi panią Campan, która szła do księżniczek, powiedział:
— Zachęć pani księżne, aby zabrały w kieszenie co mają najkosztowniejszego; być może, iż lada chwila zmuszeni będziemy opuścić zamek.
Gdy pani Campan oddaliła się, aby spełnić zalecenie pana Charny, ten zbliżając się do królowej, rzekł:
— Niepodobna jest, Najjaśniejsza Pani, abyś nie pokładała nadziei w pomocy z zewnątrz. Jeżeli tak, zaufaj mi pomyśl, że jutro o tej godzinie, będę musiał zdać rachunek Bogu lub ludziom, z tego co się tu stanie.
— A więc... rzekła królowa, Pétion powinien był otrzymać 200 tysięcy franków, a Danton 50 tysięcy. Za te 250,000 franków uzyskano przyrzeczenie od Dantona, że zostanie u siebie, od Pétiona, że przyjdzie do zamku. — Pćéticn tylko co przybył, jak pan mówiłeś.
— Tak, Najjaśniejsza Pani.
— Pétion tylko co przybył, jak pan mówiłeś.
— To coś znaczy, jak pan widzisz.
— To wcale nic nie znaczy; mówiono mi, iż posyłano po niego trzy razy zanim przyszedł.
— Jeżeli jest nasz, to powinien, mówiąc z królem, poło żyć mały palec na powiece prawego oka.
— Lecz jeżeli nie jest naszym...
— W takim razie jest naszym więźniem i wydam najostrzejszy rozkaz, aby go z zamku nie wypuszczono.
W tej chwili posłyszano uderzenie w dzwon.
— Co to jest?... spytała królowa.
— Dzwon na trwogę!... rzekł Charny.
Księżne zerwały się przerażone.
— No i cóż... rzekła królowa, co wam jest?... Dzwon na trwogę, to sygnał buntowników.
— Najjaśniejsza Pani... rzekł Charny, więcej wzruszony niż królowa tym ponurem odgłosem, pójdę się dowiedzieć czy ten dzwon zapowiada co ważnego.
— A czy się jeszcze zobaczymy?... spytała śpiesznie królowa.
— Oddałem się na usługi Waszej królewskiej mości i nie odejdę stąd, aż wszelki cień niebezpieczeństwa przeminie.
Skłonił się i wyszedł.
Oznajmiono królowej, że Péton przybył do Tuileries.
Tym razem nie kazano mu czekać; przeciwnie, powiedziano mu, że król go czeka. Lecz, aby przybyć do króla musiał przejść przez szeregi ustawionych Szwajcarów gwardji narodowej i przez szeregi szlachty, zwanej kawalerami sztyletów.
Ponieważ wszyscy ci wiedzieli, iż król wezwał Pétiona, że mógł on pozostać był w ratuszu lub swoim pałacu, że nie potrzebował przychodzić tu, do tej lwiej jaskini, która się Tuileries zwała, poprzestali na rzuceniu mu w twarz obelg, jak: zdrajca i Judasz, gdy wchodził na schody.
Ludwik XVI czekał Pétiona w tym samym pokoju, w którym tak go opryskliwie przyjął 21-go czerwca.
Tym razem przyjął go lepiej.
— A!... otóż jesteś, panie Pétion!.. — zawołał — jakiż jest stan Paryża?...
Pétion zdał raport o stanie miasta.
— Czy nic więcej nie masz mi pan do powiedzenia?...
— Nie, Najjaśniejszy Panie... odpowiedział Pétion.
Król bacznie przyglądał się merowi.
— Nic więcej?... zupełnie nic?...
Pétion roztworzył szeroko oczy, nie rozumiejąc, o co król tak nalega.
Ze swej strony król czekał, aby Pétion podniósł rękę do oka, dla zrobienia znaku umówionego i okazania tym sposobem, że dzięki 200.000 franków, król mógł liczyć na niego.
Oszukano więc króla; oszust, schował do kieszeni pieniądze!...
Królowa weszła i właśnie w tej chwili, gdy król nie wiedział już, jakie zadać pytanie Pétionowi, a ten na nie oczekiwał;
— No i cóż?... spytała cicho, czy do nas należy?...
— Nie!... rzekł król, nie zrobił żadnego znaku.
— Niech zatem będzie naszym jeńcem!...
— Czy mogę oddalić się, Najjaśniejszy Panie?... zapytał Pétion.
— Na Boga, nie wypuszczaj go!... zawołała królowa.
— Nie panie, za chwilę będziesz wolnym, lecz mam jeszcze do pomówienia z tobą... dodał król, głos podnosząc, wejdź do tego gabinetu.
Było to dla tych, którzy się w gabinecie znajdowali, oświadczeniem; „powierzam wam pana Pétiona, czuwajcie nad nim i nie wypuszczajcie go“.
W gabinecie zrozumiano polecenie i otoczono Pétiona. Poznał on, iż jest więźniem.
W gabinecie było ciasno i duszno.
— Panowie!... odezwał się po chwili, niepodobieństwem dłużej tu pozostać; można się udusić!...
Wszyscy byli tegoż samego zdania, nikt się przeto nie opierał wyjściu Pétiona, lecz wszyscy poszli za nim.
A może i nie śmiano zatrzymywać go jawnie. Zszedł pierwszemi napotkanemi schodami, a te zawiodły go do dolnego pokoju wychodzącego na ogród. Obawiał się przez chwilę, czy drzwi do ogrodu nie są zamknięte, lecz zastał je otwarte.
Znalazł się w więzieniu większem i więcej mającem powietrza, lecz równie dobrze zamkniętem jak pierwsze; w każdym razie było to już polepszenie. Jeden tylko człowiek szedł za nim, lecz w ogrodzie wziął go pod rękę; był to Roederer, syndyk departamentu.
Obaj poczęli się przechadzać po tarasie wzdłuż pałacu.
Taras ten oświecony był linją kagańców, przyszli gwardziści narodowi i zgasili te, które stały w sąsiedztwie mera i syndyka.
Pétion nie widział w tem nic dobrego.
— Panie!... rzekł do jednego z oficerów szwajcarskich, Salis-Lizers‘a, czy byłyby przeciwko mnie jakie złe zamiary?...
— Bądź spokojny, panie Peétion... odpowiedział oficer akcentem niemieckim, król kazał mi czuwać nad panem i zapewniam pana, że ten coby cię zabił, z mojej ręki zginąłby w chwilę potem.
Pétion nie odpowiedział nic i doszedł do tarasu Feuillantów, doskonale oświeconego przez księżyc.
Taras ten otoczony był murem długim na ośm stóp i zamkniętym trojgiem drzwi.
Drzwi te nietylko były zamknięte, ale i zabarykadowane; a prócz tego strzeżone przez grenadjerów znanych z przywiązania do króla.
Nie można się więc było niczego od nich spodziewać.
Pétion schylał się od czasu do czasu, podnosił kamyk i przerzucał go na drugą stronę.
Wreszcie zawiadomiono go, że król życzy sobie z nim mówić.
— I cóż... zapytał go Roederer, nie idziesz?...
— Nie.... odpowiedział Pétion, za bardzo tam gorąco. Przypominam sobie ten gabinet i nie mam najmniejszej ochoty doń powrócić; a wreszcie naznaczyłem komuś schadzkę na tarasie Feuillantów.
I schylał się wciąż, i podnosił kamienie, i przez mur je przerzucał.
— Komuż naznaczyłeś schadzkę?... zapytał Roederer.
W tej chwili otworzyły się drzwi Zgromadzenia, wychodzące na taras.
— Zdaje mi się... rzekł Pétion, że to właśnie, na co oczekiwałem.
— Przepuścić pana Pétiona!... zawołał głos jakiś. Zgromadzenie przywołuje go przed siebie, ażeby zdał sprawę ze stanu sił Paryża.
— Właśnie!... odezwał się Pétion po cichu.
A głośno dodał:
— Jestem gotów odpowiadać na interpelacje moich nieprzyjaciół.
Gwardziści narodowi, w mniemaniu, że go tam spotka coś złego, przepuścili go chętnie.

Było około godziny trzeciej z rana; poczęło świtać, słońce wschodziło czerwono.

ROZDZIAŁ XXVII.
JESZCZE NOC Z 9-GO NA 10-TY SIERPNIA.

Pétion wezwany przez króla przewidywał, że nie wydostanie się tak łatwo z pałacu. Zbliżył się do człowieka o twarzy z wyrazem ostrym i natury jeszcze ostrzejszej, do człowieka z dużą blizną na czole.
— Panie Billot, rzekł do niego, jaką wiadomość oznajmiałeś mi przed chwilą ze Zgromadzenia?
— Że będzie przez noc całą obradowało.
— Dobrze; a co mówiłeś o moście Pont-Neuf?
— Że widziałem tam gwardję narodową, rozstawioną z rozkazu pana Mandat‘a.
— A czy nie mówiłeś także, że pod arkadą Ś-go Jana, przy wyjściu z ulicy Ś-go Antoniego, znaczne też zebrano siły?
— Tak, panie, również z rozkazu pana Mandat’a.
— A więc posłuchajże panie Billot...
— Słucham.
— Oto rozkaz do panów Manuel’a i Dantona, aby zabrali gwardję narodową z pod arkady Ś-go Jana i rozbroili most Pont-Neuf; trzeba, aby ten rozkaz koniecznie był wykonanym.
— Odniosę go sam Dantonowi.
— Dobrze, wszak mieszkasz przy ulicy Ś-go Honoryusza?
— Tak, panie.
— Po oddaniu rozkazu Dantonowi, idź do domu i spocznij trochę; potem około drugiej wstań i przechadzaj się po drugiej stronie muru tarasowego Umiarkowanych. Jeżeli spostrzeżesz lub usłyszysz kamienie rzucane z ogrodu Tuilleries, będzie to znakiem, że jestem więźniem i że mi grozi niebezpieczeństwo.
— Rozumiem.
— Pójdziesz w takim razie do Zgromadzenia i powiesz kolegom swoim, aby mnie uwolnili. Czy rozumiesz, panie Billot? Powierzam ci moje życie!
— Ręczę za nie, odparł Billot, bądź pan zupełnie spokojny.
Pétion odszedł istotnie spokojny, bo ufał bezwzględnie doświadczonemu patriotyzmowi Billota, a ten tem śmielej ręczył za wszystko, że miał przy sobie Pitoux.
Billot więc, zgodnie z umową, przechadzał się koło tarasu Umiarkowanych.
Zaledwie przyszedł, upadł kamień jeden, następnie drugi, a potem trzeci. Billot domyślił się, że obawy Pétiona były uzasadnione, że jest więźniem w Tuileries.
Udał się więc natychmiast na Zgromadzenie, a to, jak widzieliśmy, wezwało zaraz Pétiona.
Pétion uwolniony, przeszedł przez salę Zgromadzenia i powrócił pieszo do ratusza. Na podwórzu Tuileries reprezentował go tylko powóz pozostawiony.
Billot również powrócił i zastał Pitoux kończącego wieczerzę.
— Co nowego, panie Billot?... zapytał ten ostatni.

— Nic — odpowiedział Billot — chyba to, że już dnieje i że niebo okrutnie czerwone.

ROZDZIAŁ XXVIII.
OD TRZECIEJ DO SZÓSTEJ Z RANA.

Wiemy jak dnieć zaczynało.
Pierwsze jasne promienie oświetliły dwóch kawalerzystów, którzy przejeżdżali się stępa po pustym placu Tuileryjskim.
Był to dowódca gwardji narodowej, pan Mandat i adjutant jego.
Mandat, wezwany około pierwszej rano do ratusza, nie stawił się tam od razu.
O drugiej ponowiono doń rozkaz z większym naciskiem.
Gdy przybył do wielkiej sali ratusza, znalazł się wobec nieznanych mu, surowych twarzy. Cała ta rewolucja spoglądała tu na niego i żądała rachunku z postępowania.
Jeden z członków nowej rady municypalnej, tego straszliwego zebrania, które zgniecie Zgromadzenie prawodawcze i walczyć będzie z Konwencją, jeden z członków nowej rady zbliży! się i w imieniu wszystkich zapytał:
— Z czyjego rozkazu podwoiłeś pan straż zamkową?
— Z rozkazu mera Paryża... odpowiedział Mandat.
— Gdzie ten rozkaz?
— W Tuileries. Zostaywiłem go tam, aby był wykonanym.
— Gdyż potrzebowałem bataljonu, a gdy bataljon idzie idą z nim i armaty.
— Dlaczego wziąłeś armaty? — Gdzie jest Pétion?
— Został w pałacu.
— Jako więzień?...
— Nie, jako wolny i przechadzający się w ogrodzie.
Przerwano badanie.
Jeden z członków przyniósł list rozpieczętowany i żądał, aby go głośno przeczytano.
Mandat rzucił okiem na ów list i zrozumiał, że jest zgubionym: poznał swoje pismo.
Ten list, był to rozkaz przesłany o pierwszej rano dowódcy bataljonu, stojącego pod arkadą Św. Jana z poleceniem, aby zaatakował z tyłu tłum, gdyby uderzył na Tuileries, i uwiadamiający, że bataljon z Pont-Neuf z frontu uderzy.
Rozkaz dostał się w ręce nowego Zebrania po odwołaniu wojska.
Badanie zostało skończone.
Rada postanowiła, że Mandat zostanie odprowadzonym do Opactwa.
Zaledwie Mandat zeszedł trzy stopnie z peronu ratuszowego i w chwili, gdy jego syn rzucił się na spotkanie ojca, wystrzał z pistoletu zranił w głowę więźnia.
Mandat był tylko ranionym i podniósł się, ale w tejże chwili padł znowu, przebity dwudziestoma pikami. Dziecko wyciągało ręce wołając:
— Ojcze! mój ojcze! Okrutnicy nie zważali na wołania dziecka.
Potem, z miejsca, w którem widziano tylko zniżające się ręce, podniosła się pośród pik i pałaszy skrwawiona głowa odcięta od tułowia.
Była to głowa Mandata!
Dziecię zemdlało. Adjutant popędził wcwał do Tuilerias, aby dać znać o tem co zaszło. Zbójcy rozdzielili się na dwie bandy, jedna poszła wrzucić ciało do rzeki, inna obnosić na ostrzu lancy głowę Mandata po ulicach Paryża.
Było około czwartej zrana.
Wyprzedźmy do Tuileries adjutanta z fatalną wiadomością i zobaczmy, co się tam dzieje.
Król się wyspowiadał i od chwili, gdy miał sumienie spokojne, zdawał się być co do wszystkiego spokojnym. Król, który nie umiał się oprzeć żadnym potrzebom fizycznym, położył się spać zupełnie ubrany. Na odgłos dzwonów i bicie w bębny obudzono króla.
Król podniósł się ociężały, chwiejący i nie zupełnie rozbudzony. Nie był upudrowany, a cała strona ubrania, na której leżał, była fatalnie zgniecioną.
Posłano po fryzjera, ale go nie zastano, król więc, jak wstał, wyszedł ze swego pokoju.
Gdy się ukazał, stary książę de Mailly z jedną z tych dobrych chęci na brukowanie piekła przeznaczonych, wyciąga szpadę, rzuca się na kolana i przysięga drżącym głosem, że umrze wraz ze szlachtą francuską, której jest przedstawicielem, za wnuka Henryka IV-go!...
Była to niezręczność podwójna: najprzód gwardja narodowa nie miała wielkiej sympatji do szlachty francuskiej, reprezentowanej przez pana de Mailly; a powtóre, nie broniła wnuka Henryka IV-go, lecz króla konstytucyjnego.
To też w odpowiedzi na kilka głosów: „niech żyje król!“ rozległy się na wszystkie strony okrzyki: „Niech żyje naród“.
Pociągnięto króla na dziedziniec królewski. Niestety! ten biedny król, który źle jadł, a przespał się tylko godzinę zamiast siedmiu, był automatem tylko.
Na dziedzińcu, tak samo, jak na pokojach, rojaliści ze zwyczaju wydali kilka okrzyków: „Niech żyje król!“ i te zostały znowu stłumione rozgłośnym, ogólnym, pełnym zapału: „Niech żyje naród!“ okrzykiem.
Gdy zaś rojaliści niezręcznie przy swojem obstawali:
— Nie, nie, nie!... krzyczeli patrjoci, żadnego króla, tylko naród!
A król prawie błagającym głosem odpowiedział:
— Tak, tak, moje dzieci!... naród i król stanowią i będą zawsze tylko jedność stanowili.
— Przynieście delfina!... zawołała Marja Antonina do księżnej Elżbiety, może widok dziecka wzruszy tych gburów.
Posłano po delfina.
Król odbywał tymczasem dalej swój smutny przegląd i powziął nieszczęśliwą myśl zbliżenia się do artylerzystów.
Popełnił błąd fatalny; prawie wszyscy artylerzyści byli republikanami.
Gdyby król mową swoją potrafił zrobić wrażenie na ludziach, byłby to akt odwagi i mógłby podziałać. Lecz nie było nic pociągającego, ani w słowie, ani w rysach Ludwika XVI. Rojaliści spróbowali znów niefortunnego okrzyku: „iNiech żyje król“ i omało nie wywołali zatargu.
Królowa odciągnęła króla.
— Delfin! Delfin!... zawołało kilka głosów, niech żyje Delfin!
Nikt nie powtórzył okrzyku, biedne dziecko przybywało nie w porę i, jak mówią w teatrze, chybiło swej roli.
Król poszedł drogą ku pałacowi; był to prawdziwy odwrót, ucieczka prawie.
Przybywszy do siebie, padł bez tchu na fotel.
Królowa, pozostała przy drzwiach i wodziła oczyma wokoło, jakby szukając kogoś.
Spostrzegłszy pana de Charny, opartego o ramę drzwi jej pokoju, podeszła ku niemu.
— O panie!... rzekła, wszystko stracone!
— Obawiam się tego, Najjaśniejsza Pani!... odrzekł Charny.
— Czy możemy jeszcze uciekać?...\
— Zapóźno już, Najjaśniejsza Pani!
— Cóż więc nam pozostaje?
— Umrzeć!... odpowiedział Charny, skłoniwszy się z uszanowaniem.

Królowa westchnęła, i weszła do siebie.

ROZDZIAŁ XXIX.
OD SZÓSTEJ DO DZIEWIĄTEJ RANO.

Zaledwie zginął Mandat, magistrat mianował na jego miejsce Santerra, a ten polecił natychmiast uderzyć na alarm po wszystkich ulicach i podwoić dzwonienie we wszystkich kościołach, poczem rozesłał patrole z rozkazem posuwania się ku Tuilieries, z zawiadomieniem Zgromadzenia.
O siódmej rano wprowadzono na podwórze Umiarkowanych młodego człowieka od 27-mu do 30-tu lat, w mundurze i czapce gwardji narodowej. Jego ubranie, broń i eleganckie ruchy wzbudziły podejrzenie, że jest arystokratą.
Aresztowano go, ale pozostał zupełnie spokojnym.
Niejaki Bonjour, dawny ajent marynarki, przewodniczył dnia tego w oddziale Umiarkowanych. Rozpoczął badanie aresztowanego.
— Gdzie zostałeś aresztowanym?... zapytał.
— Na tarasie Umiarkowanych.
— Co tam robiłeś?
— Szedłem do pałacu.
— W jakim celu?
— Aby wypełnić rozkaz magistratu.
— Co ci polecał len rozkaz?
— Sprawdzić, co się dzieje i zdać raport generalnemu prokuratorowi, syndykowi departamentu.
— Czy masz ten rozkaz?
— Oto jest.
Młody człowiek rzekłszy to, wyciągnął papier z kieszeni. Prezes rozłożył papier i czytał:
„Gwardzista narodowy, po otrzymaniu tego rozkazu, uda się do pałacu, aby sprawdzić stan rzeczy i zdać raport panu prokuratorowi generalnemu, syndykowi departamentu“.

„Boine, Le Roux,
oficerowie municypalni”.

Rozkaz był w porządku, lękano się jednak czy podpisy nie są podrobione i posłano do ratusza, aby je sprawdzić.
Ostatnie aresztowania zgromadziły mnóstwo ludności na podwórzu Umiarkowanych, tłumy zaczęły domagać się śmierci więźniów.
Delegowany magistratu, uspakajał lud i zachęcał do rozejścia.
W chwili, gdy lud miał już ulec sile dobrego słowa, człowiek wysłany do ratusza dla sprawdzenia podpisów, powrócił z potwierdzeniem rzetelności podpisów i pozwoleniem wypuszczenia na wolność aresztowanego Suleau.
Na odgłos nazwiska Suleau, kobieta jakaś z tłumu podniosła głowę i wydała okrzyk wściekłości.
— Suleau!... wrzeszczała, Suleau!... redaktor główny Aktów Apostolskich; Suleau!... zabójca niepodległości Leodjum. Do mnie Suleau!... Ja żądam śmierci Suleau!...
Tłum rozsunął się, aby zrobić miejsce tej kobiecie małej, nędznej ubranej w amazonkę koloru noszonego przez gwardję narodową i w pałasz uzbrojonej. Podeszła do komisarza magistratu, zmusiła go zejść z wyniesienia i zajęła jego miejsce.
Zaledwie postać jej ukazała się nad tłumem, rozległ się okrzyk:
— Théroina!...
W istocie Théroina była osobistością popularną w całem znaczeniu tego wyrazu. Zachowywanie się jej w dniach piątego i szóstego października, aresztowanie w Brukselli, uwięzienie w Austrji, napad dwudziestego czerwca, — zjednały jej tak wielką wziętość, iż Suleau w dzienniku swoim humorystycznym zrobił jej kochankiem obywatela Populusa, to jest naród cały.
Była to przymówka i do popularności i do lekkości obyczajów, najgorszych, jak wiadomo.
Rzeczywiście, Suleau wydawał w Brukselli: „Alarm na królów“. Dopomógł nim do przytłumienia buntu w Leodjum, a pośrednio utrzymał pod laską austrjacką szlachetny naród, który do Francji należeć pragnął.
Théroina żądała śmierci Suleau i jedenastu razem z nim uwięzionych.
Prezes Bonjour, przerażony krzykami pospólstwa, przyznał słuszność żądaniu Theroiny i zabronił gwardji narodowej stawiania oporu ludowi.
Gwardja usunęła się i odsłoniła drzwi.
Motłoch rzucił się na więzienie.
Rozpoczęła się natenczas straszna walka. Suleau odpierając nieprzyjaciół, zbliżał się do drzwi i już ich dosięgnął, ale zmuszony obrócić się, aby je otworzyć, musiał na chwilę zaprzestać obrony, a ta chwila wystarczyła, by go dwadzieścia ciosów przeszyło.

Padł u stóp Théroiny, a ta z pełną okrucieństwa radością, zadała mu cios ostatni.

ROZDZIAŁ XXX.
OD DZIEWIĄTEJ DO POŁUDNIA.

Królowa postanowiła naradzić się z Roederem co do dalszych działań.
W chwili, gdy Weber szedł zawiadomić o tem syndyka magistratu, kapitan szwajcarów, Durler, wchodził do króla, aby od niego lub dowódcy głównego otrzymać ostatnie rozkazy.
Charny spostrzegł kapitana, szukającego kogoś, ktoby go mógł wprowadzić do króla.
— Czego żądasz, kapitanie?... zapytał.
— Czy pan jesteś dowódcą głównym?...
— Ja, kapitanie.
— Przychodzę po ostatnie rozkazy, gdyż czoło kolumny powstańczej ukazało się na placu Karuzelu.
— Macie bronić się do ostatka, gdyż król chce pośród was umierać.
— Bądź pan spokojnymi... odpowiedział krótko kapitan Durler.
I poszedł powtórzyć towarzyszom ten wyrok śmierci.
Podczas gdy oblężeni, lub ci, którzy oblężonymi zostać mieli, zabezpieczali się o ile mogli, zapukano do drzwi dworca królewskiego i kilka głosów zawołało: „Parlamentarz!“ Jednocześnie ponad murem ukazała się biała chustka zatknięta na lancy.
Posłano po Roederera i spotkano go w pół drogi.
— Stukają do drzwi królewskich, powiedziano mu.
— Słyszałem i idę tam.
— Co trzeba zrobić?
— Otworzyć.
Przesłano rozkaz odźwiernemu, który drzwi otworzył i uciekł co sił starczyło.
Roederer znalazł się naprzeciw przedniej straży ludzi z pikami.
— Moi przyjaciele!... odezwał się Roederer, żądaliście, aby otworzono drzwi parlamentarzowi, a nie całej armji; gdzie jest parlamentarz?
— Oto jestem.... rzekł Pitoux swoim łagodnym głosem i z ujmującym uśmiechem.
— Kto pan jesteś?
— Kapitan Ludwik Anioł Pitoux, dowódca związkowych w Haramont.
Roederer nie wiedział nic o związkowych w Haramont, lecz, że czas był drogim, nie uważał za stosowne wypytywać się o nic więcej.
— Czego pan życzysz sobie?... spytał.
— Żądam wolnego przejścia dla siebie i moich przyjaciół.
— Przejścia! a to na co?
— Ażeby blokować Zgromadzenie... Mamy dwanaście armat, lecz ani jedna nie wystrzeli, jeżeli zrobicie czego żądamy.
— A czego żądacie?
— Detronizacji króla.
— Panie!... rzekł Roederer, to rzecz bardzo ważna!
— Tak panie!... bardzo ważna, odpowiedział Pitoux ze swoją zwyczajną grzecznością.
— Zasługuje przeto, aby się nad nią namyślić.
— Naturalnie... odrzekł Pitoux.
I patrząc na zegar zamkowy, dodał:
— Jest trzy kwadranse na dziesiątą; dajemy wam kwadrans czasu. Jeżeli punkt o dziesiątej nie będziemy mieli odpowiedzi, zaczniemy atak.
— Tymczasem pozwolisz pan, że zamkniemy drzwi napowrót, nieprawdaż?... powiedział Roederer.
— Naturalnie, odpowiedział Pitoux, a zwracając się do swych podwładnych:
— Moi przyjaciele... rzekł pozwólcie, aby drzwi napowrót zamknięto.
I dał znak najbliższym, ażeby się usunęli.
Gdy drzwi zamknięto, ochota przyszła podkomendnym kapitana Pitoux, aby jeszcze dłużej parlamentować.
Niektórzy wspięli się na ramiona swych towarzyszów, weszli na mur, usadowili się na nim okrakiem i zaczęli rozmawiać z gwardją narodową.
Gwardja narodowa nawzajem rozpoczęła gawędę.
Tym sposobem kwadrans upłynął.
Naówczas jakiś człowiek wyszedł z zamku i rozkazał drzwi otworzyć.
Tym razem odźwierny pozostał w swej loży, a gwardja narodowa podniosła zapory.
Oblegający myśleli, iż czyniono zadość ich życzeniom i zaledwie drzwi otworzono, weszli jak ludzie, którzy długo czekali, i których potężna ręka popychała naprzód. Weszli gwarno i tłumnie, przywołując wielkiemi okrzykami Szwajcarów, nakładając kapelusze na piki i szable i krzycząc:
„Niech żyje naród! niech żyje gwardja narodowa! niech żyją Szwajcarzy!”
Gwardziści odpowiedzieli: Niech żyje naród!
Szwajcarzy zachowali ponure głębokie milczenie. Dopiero przy paszczach armatnich oblegający zatrzymali się i spojrzeli w około.
Wielki przedsionek był pełen Szwajcarów, ustawionych na podwyższeniach i wschodach w ten sposób, że sześć rzędów odrazu mogło dać ognia.
Niektórzy z powstańców, a pomiędzy nimi i Pitoux zaczęli rozmyślać, tylko, że już było trochę zapóźno na rozmyślanie.
Zobaczywszy niebezpieczeństwo, ani na chwilę nie pomyślał o ucieczce, lecz próbował odwrócić niebezpieczeństwo żartując z gwardzistami i szwajcarami.
Gwardziści nie byli dalekimi od żartowania nawzajem, lecz szwajcarzy zachowywali się poważnie, gdyż pięć minut przed ukazaniem się powstańców zdarzył się fakt następujący:
Gwardziści narodowi, patrjoci, w następstwie sprzeczki zaszłej z powodu Mandata, odłączyli się od gwardzistów narodowych rojalistów, i porzucając swych współ-obywateli, pożegnali razem i szwajcarów, których odwagę szanowali.
Żegnając się, dodali, iż przyjmą w swych domach jak braci tych szwajcarów, których zechcą iść wraz z nimi.
Natenczas dwóch z kantonu Vand, odpowiadając na to wezwanie, uczynione w ich języku, opuściło szeregi i rzuciło się w objęcia francuzów, jako swych ziomków prawdziwych.
Lecz w tejże chwili dwa wystrzały karabinowe padły z okien pałacowych i dwie kule dosięgły dezerterów, znajdujących się jeszcze w objęciach nowych swych przyjaciół.
Oficerowie szwajcarscy, doskonali strzelcy, polujący na dzikie kozy i sokoły, wzięli się na ten sposób, aby przeszkodzić dezercji.
Wypadek, jak to łatwo zrozumieć, uczynił szwajcarów poważnymi, prawie odrętwiałymi.
Co do ludzi wprowadzonych na podwórze, uzbrojonych w stare pistolety, stare fuzje i nowe piki, to jest gorzej uzbrojonych, niż gdyby wcale broni nie mieli, byli to ci dziwni podżegacze rewolucyjni, jakich widzieliśmy na czele wszystkich wielkich zaburzeń i jacy, śmiejąc się przybiegują otworzyć przepaść, mającą pochłonąć wielkie interesa państwa.
Kanonierzy przeszli do nich, gwardja narodowa zdawała się również zdecydowaną, chcieli namówić szwajcarów, aby toż samo uczynili.
Nie zważali, że czas wyznaczony przez ich wodza Pitoux, panu Roedererowi, upłynął, i że już był kwadrans na jedenastą.
Bawili się: pocóż mieli liczyć minuty?...
Jeden z nich, mający nie pikę, nie fuzję, ani też nie szpadę, tylko tyczkę ogrodową z haczykiem, rzekł do sąsiada:
— Gdybym ja też tak złowił szwajcara?...
— To spróbuj... odpowiedział sąsiad.
Nasz poczciwiec zaczepił szwajcara za kołnierz i przyciągnął do siebie.
Szwajcar opierał się tylko tyle, ażeby udać że się opiera.
— To za ostro!... rzekł człowiek z tyczką.
— Spróbuj łagodniej... odpowiedział sąsiad.
I człowiek z tyczką zaczepił delikatniej, a szwajcar dostał się z przedsionka na podwórze, jak z rzeki na brzeg.
Przyjęto go z wielkiemi okrzykami, śmiechem i klaskaniem.
— Innego!... innego!... wrzaśnięto ze wszystkich stron.
Rybak zaczepił innego szwajcara i przyciągnął tak samo jak pierwszego.
Za nim poszedł trzeci i czwarty, i cały oddział byłby się dał przeciągnąć, gdyby nie usłyszano rozlegającego się; na cel!...
Widząc karabiny zniżające się, z regularnym łoskotem i mechaniczną dokładnością, właściwą temu poruszeniu wojsk regularnych, jeden z oblegających, — jakiś szaleniec trafia się zawsze w takich okolicznościach, — jeden z oblegających, mówię, wystrzelił z pistoletu w okno pałacowe. Krotka chwila, która rozdzielała wyraz na cel!... od wyrazu: ognia!.. była dostateczną dla Pitoux, aby zrozumiał co się stanie.
— Na ziemię!... krzyknął na swych ludzi, lub wszyscy umrzecie!...
I łącząc przykład z rozkazem rzucił się na ziemię.
Lecz nim rozkaz jego zdążono wykonać, wyraz: ognia!... zagrzmiał w przedsionku, i napełnił go dymem i hukiem, wyrzucając grad kul, jakby z jednej olbrzymiej lufy.
Masa skupiona, gdyż prawie pół kolumny weszło na podwórze, pochyliła się jak kłosy nagięte wiatrem, następnie, jak kłosy podcięte kosą, zachwiała się i upadła.
Zaledwie trzecia część została przy życiu!...
Ta cząstka uciekła, przebiegając pod ogniem dwóch szeregów i pod ogniem z namiotów; szeregi i namioty strzelały do nich, jak do tarczy pod ręką.
Byli tak blisko jeden drugiego, że gdyby nie masa ludzi, znajdująca się pośrodku, wystrzelaliby sami siebie.
Masa ta przerzedziła się ogromnie, czterystu ludzi zostało na placu, z których trzystu zabitych!...
Stu mocniej lub lżej ranionych, wydawali jęki, podnosili się, upadali i nadawali tej przestrzeni pokrytej trupami widok straszliwy!...
Pomału wszystko się uspokoiło.
Ci którzy zdołali uciec, rozbiegli się po placu Karuzelu, dotykającym wybrzeży i po ulicy St. Honoré, krzycząc: „Na pomoc!... mordują nas!...“
Na Pont-Neuf spotkali armję główną.
Armja główna zostawała pod dowództwem dwóch konnych i jednego pieszego który chociaż pieszy, zdawał się mieć udział w wydawaniu rozkazów.
— Ah!... krzyczeli uciekający, poznając w jednym z konnych piwowara z ulicy św. Antoniego, odznaczającego się budową kolosalną, — ah!... panie Santerre, do nas!... na pomoc!.. mordują naszych braci!..
— Kto taki?.. spytał Santerre.
— Szwajcarzy!.. Strzelili do nas, gdyśmy im bratnią podawali rękę.
Santerre obrócił się do drugiego jeźdźca:
— Co pan myślisz o tem?... zapytał.
— Co do mnie.. odpowiedział zapytany, z akcentem niemieckim bardzo wydatnym, niski, o płowych włosach człowieczek, wiem o jednem wojskowem przysłowiu: „Żołnierz tam powinien iść, gdzie słyszy odgłos strzałów“. Idźmyż tam gdzie słychać strzały.
— Lecz, spytał pieszy jednego z uciekających, mieliście z sobą młodego oficera, nie widzę go!...
— Padł on najpierwszy, obywatelu reprezentancie, a był to dzielny młodzieniec.
— Tak, to był dzielny człowiek!... odpowiedział blednąc ten, którego tytułowano reprezentantem, tak, to był dzielny młodzieniec! i musi być okrutnie pomszczonym, panie Santerre!
— Myślę, kochany Billot, rzekł Santerre, że w tak ważnej sprawie, trzeba przywołać na pomoc nie tylko odwagę lecz i doświadczenie.
— Dobrze.
— Proponuję przeto zdanie ostateczne dowództwa obywatelowi Westermanowi bo on jest prawdziwym generałem i przyjacielem obywatela Dantona, ofiaruję się być mu posłusznym jak prosty żołnierz.
— Dobrze, — bylebyśmy co najprędzej wyruszyli.
— Przyjmujecie dowództwo, obywatelu Westermanie?... zapytał Santerre.
— Przyjmuję... odpowiedział lakonicznie prusak.
— W takim razie prosimy o rozkazy.
— Naprzód! krzyknął Westerman.
I ogromna kolumna, zatrzymana na chwilę, ruszyła dalej.

Biła jedenasta na zegarze Tuilleries, gdy jej przednia straż wchodziła przez ulicę Echelle i przez wybrzeże.

ROZDZIAŁ XXXI.
OD DZIEWIĄTEJ DO POŁUDNIA.

Powracając do zamku, Roederer spotkał kamerdynera, podążającego z wezwaniem od królowej. Pragnął on bardzo rozmówić się z Marją-Antoniną, wiedział bowiem, iż w tej chwili stanowiła ona prawdziwą siłę zamku.
Roederer był zadowolonym, że monarchini oczekuje nań w miejscu oddalonem, gdzie będzie mógł mówić swobodnie.
Poszedł tedy za Weberem.
— Wasza królewska mość rozkazała mnie przywołać, rzekł wchodząc.
Posłyszawszy otwierające się drzwi, obróciła się żywo.
— Tak panie!... jesteś jednym z najpierwszych urzędników miasta, obecność twoja w zamku jest puklerzem dla króla; chcę cię więc zapytać, czego się spodziewać, a czego lękać się mamy.
— Spodziewać się możemy bardzo mało, lękać powinniśmy się wszystkiego, Najjaśniejsza Pani!...
— Więc lud idzie rzeczywiście na zamek?
— Przednia jego straż jest już na placu Karuzelu i parlamentuje ze Szwajcarami.
— Parlamentuje?... Kazałam wszak wydać rozkaz Szwajcarom, aby siłę odparli siłą; czyżby chcieli być nieposłusznymi?
— Nie Najjaśniejsza pani; Szwajcarzy umrą na swoich stanowiskach.
ROZDZIAŁ XXXI. — I my również, mój panie; Szwajcarzy są żołnierzami w służbie króla, król żołnierzem w służbie monarchji.
Roederer nie odpowiedział ani słowa.
— Weberze, zawołała królowa, sprowadź mi którego z oficerów zamkowych, pana Maillardot, pana de la Chesnaye lub...
Chciała powiedzieć: „pana de Charny“, lecz się powstrzymała. Weber wyszedł.
— Gdyby Wasza królewska mość raczyła zbliżyć się do okna, mogłaby sama osądzić sytuację.
Królowa z widocznym wstrętem postąpiła ku oknu, odsłoniła firanki i zobaczyła Karuzel a nawet podwórzec królewski, zapełniony ludźmi w piki zbrojnymi.
— Boże mój!... zawołała, cóż ci ludzie tam robią?
— Parlamentują, Najjaśniejsza pani.
— Weszli aż na podwórzec zamkowy!
— Musiałem zyskać na czasie, aby Wasza królewska mość mogła się namyślić.
W tej chwili drzwi się otworzyły.
— Wejdź! wejdź!... zawołała królowa, nie uważając do kogo mówi.
Wszedł Charny.
— Przybywam na rozkazy Waszej królewskiej mości.
— A, to pan! nie potrzebuje się o nic pytać pana, gdyż przed chwilą powiedziałeś mi, że nam pozostaje....
— Co podług pana de Charny, spytał Roederer, pozostaje?...
— Umrzeć! rzekła królowa.
— Zatem, Najjaśniejsza pani, lepszem jest to, co ja proponuję.
— Oh! na moję duszę, nic nie wiem, westchnęła królowa.
— Co pan proponuję?... spytał Charny.
— Odprowadzić króla do Zgromadzenia.
— Nie jest to śmierć, rzekł Charny, ale hańba!
— Czy pan słyszysz?... zawołała królowa.
— Spróbujmy, odpowiedział Roederer, czy się nie znajdzie coś pośredniego.
Zbliżył się Weber.
— Mało znaczę, rzekł, i wiem że jest zbytnią z mej strony śmiałością odzywać się w tem zebraniu; ale przywiązanie moje natchnęło mnie dobrą może radą... Możeby zażądać tylko deputacji od Zgromadzenia dla czuwania nad bezpieczeństwem króla?
— Na to się zgadzam rzekła królowa. Panie de Charny! jeżeli zgadzasz się także na tę propozycję idź proszę, przedstaw ją królowi.
Charny skłonił się i wyszedł.
Po chwili Weber przyniósł odpowiedź króla.
Król zgadza się, a panowie Champion i Dejoli udają się zaraz do Zgromadzenia, aby mu oznajmić żądanie.
— Lecz cóż oni tam robią?... patrz pan, rzekła królowa.
— Co takiego, Najjaśniejsza pani? spytał Roederer.
Oblegający zabawiali się łowieniem Szwajcarów.
Roederer spojrzał, lecz nim jeszcze miał czas rozpoznać, co się działo, rozległ się wystrzał z pistoletu, a potem straszliwa kanonada.
Zamek zadrżał, jakby zachwiany w fundamentach.
Królowa krzyknęła i cofnęła się, ale wiedziona ciekawością podstąpiła znów do okna.
— Oh! patrz pan! patrz!... wołała z zaiskrzonemi oczyma, uciekają! pobici! Mówiłeś, panie Roederer, że tylko nam Zgromadzenie pozostaje!...
— Przez litość, dla siebie samej, Najjaśniejsza pani, rzekł Roederer, racz udać się za mną.
Królowa szła za swoim przewodnikiem, nie mogąc zdać sobie sprawy z jego zamiarów.
Galerja była zabarykadowana w połowie swej długości i przecięta na trzy części. Dwustu do trzystu ludzi broniło jej i mogło cofnąć się do Tuilleries za pomocą zarzuconego mostu, który ostatni z uciekających mógł zwalić nogą na ziemię.
Królowa wbiegła na balkon i nie potrzebowała lunety, aby zobaczyć co się działo.
Armja powstańcza zbliżała się długą ścieśnioną kolumną, zakrywając całą przestrzeń wybrzeża.
Przedmieście St. Marceau łączyło się przez Pont-Neuf z przedmieściem Ś-go Antoniego.
Wszystkie dzwony Paryża biły zapamiętale na trwogę. Wielki dzwon Notre-Dame tłumił swoim grubym głosem inne dźwięki bronzu.
Jaskrawe słońce odbijało tysiącami promieni o lufy strzelb i ostrza lanc.
Następnie, jakby odgłos dalekiej burzy, dochodził głuchy turkot dział artylerji.
— No i cóż?... Najjaśniejsza pani?... zapytał Roederer.
Około pięćdziesięciu osób zebrało się wrazi z królem. Królowa rzuciła bystrem spojrzeniem na otaczających; chciała tem spojrzeniem dosięgnąć serc, aby zobaczyć, ile tam jeszcze mogło się znaleźć poświęcenia. Później oniemiała biedna kobieta, nie wiedząc do kogo się zwrócić, ani jaką zacząć modlitwę. Wzięła dziecię i pokazywała je oficerom szwajcarskim, oficerom gwardji narodowej i szlachcie; nie była to już królowa, błagająca o tron dla swego dziecka, była to matka w rozpaczy, pośród płomieni wołająca: „Moje dziecko! kto ocali moje dziecko?...“
Król rozmawiał przez ten czas pocichu z syndykiem Roedererem.
Dwie grupy, bardzo różne, zebrane były około dwóch osób koronowanych. Grupa około króla była zimna, poważna, złożona z radców zdających cię podzielać zdanie Roederera; grupa około królowej zapalona, gwałtowna, liczna, składała się z młodych wojskowych, potrząsających kapeluszami, porywających za szable, uśmiechających się do delfina, całujących na kolanach suknię królowej i przysięgających umrzeć za nią i za jej dziecko.
W zapale tym królowa zaczerpnęła trochę nadziei.
— Więc pan mówisz, że mam się udać do Zgromadzenia?
— Najjaśniejszy Panie, odparł z pokłonem Roederer, takie jest moje zdanie.
— Idźmy zatem, panowie!... rzekł król, tu nie mamy już co robić.
Królowa westchnęła, wzięła delfina na ręce, zwróciła się do pani de Lamballe i pani de Tourzel i powiedziała:
— Chodźcie, panie, skoro król tego żąda!
Król postępował pośród dwóch szeregów Szwajcarów.
Nagle z prawej strony posłyszano ogromny hałas. Drzwi, wychodzące na Tuillieries od strony pawilonu Flory, wyparto, masa ludu wiedząc, że król udaje się do Zgromadzenia, rzuciła się do ogrodu. Człowiek, który zdawał się prowadzić całą tę bandę, niósł za sztandar głowę zatkniętą na lancę.
Kapitan wstrzymał pochód i kazał wziąć na cel.
— Panie de Charny!... zawołała królowa, jeżeli będziesz widział, że mnie porywają ci nędznicy, zabij mnie, proszę cię o to...
— Nie mogę ci tego przyrzec, Najjaśniejsza Pani, odpowiedział Charny.
— Dlaczego?... krzyknęła królowa.
— Bo nim cię dotknie czyja ręka ja już żyć nie będę!
— Patrzcie... rzekł król, to głowa tego biednego Mandata, poznaję ją!
Banda zbójców nie śmiała się zbliżyć, lecz obrzucała obelgami króla i królowę. Padło kilka wystrzałów, jeden Szwajcar został zabity, jeden raniony.
Nowy wypadek zaszedł na drodze pochodu królewskiego; była to znaczna masa ludzi, którzy z groźnemi gestami, potrząsając bronią, stali na schodach i na tarasie, kędy trzeba było przejść, aby się dostać z ogrodu Tuileries do Maneżu.
Niebezpieczeństwo było tem większe, iż Szwajcarzy nie mogli utrzymać się w szeregu.
Kapitan rozkazał im przeciskać się przez lud; powstała taka wściekłość, że Roederer zawołał:
— Panie, strzeż się! narażasz na śmierć króla!
Wstrzymano pochód i posłano uprzedzić Zgromadzenie, że król szuka u niego schronienia.
Zgromadzenie wysłało deputację, a jej widok podwoił wściekłość ludu.
Słyszano tylko powtarzane obelgi: „Precz z panią Veto, precz z Austrjaczką! Detronizacja lub śmierć!“.
Dzieci zrozumiawszy, że to przedewszystkiem matka ich była zagrożoną, przycisnęły się do niej.
Mały delfin pytał:
— Panie de Charny, dlaczego ci wszyscy ludzie zabić chcą mamę?
Człowiek kolosalnego wzrostu, uzbrojony w lancę i krzyczący głośniej od innych: „Precz z Veto! na śmierć Austrjaczkę!“ usiłował dosięgnąć to króla, to królowę.
Eskorta szwajcarska była potrochu odsuwaną; rodzina królewska miała już tylko przy sobie tych sześciu szlachty, którzy z nimi wyszli z pałacu, pana de Charny i deputację, którą przysłało Zgromadzenie.
Przeszło trzydzieści kroków trzeba było jeszcze zrobić w pośród ściśniętego tłumu.
Widocznem było, iż czyhano na życie Ludwika XVI-go, a przedewszystkiem na życie królowej.
Przy wejściu na schody walka się rozpoczęła.
— Panie!... zawołał Roederer do pana de Charny, schowaj szpadę do pochwy, albo za nic nie ręczę!
Charny usłuchał, nie wyrzekłszy ani słowa.
Grupę królewską uniesiono, jak bałwany unoszą łódź wśród burzy i pociągnięto ku Zgromadzeniu.
Król zmuszonym był odepchnąć człowieka, który mu przyłożył pięść do twarzy; mały delfin przyduszony krzyczał i wyciągał ręce jakby wołając pomocy.
Jakiś człowiek rzucił się i wyrwał go z rąk matki.
— Panie de Chamy, mój syn!.. krzyknęła królowa, na Boga, ratuj mojego syna!
Charny postąpił kilka kroków za człowiekiem, unoszącym dziecię, lecz zaledwie odsłonił królowę, gdy dwie lub trzy ręce wyciągnęły się ku niej, a jedna schwyciła za chustkę, która jej piersi zakrywała.
Królowa krzyknęła.
Charny zapomniał o zaleceniu Roederera i szpada jego wydobyta z pochwy zniknęła cała w ciele człowieka, który śmiał podnieść rękę na monarchinię.
Tłum zawył z wściekłości widząc padającego jednego ze swoich, i gwałtowniej rzucił się na grupę królewską.
Kobiety krzyczały:
— Zabijcie tę Austrjaczkę, dajcie nam ją, abyśmy ją zamordowały! Na śmierć! na śmierć!
I dwadzieścia rąk gołych wysunęło się, chcąc schwycić Marję-Antoninę.
Lecz ona, oszalała z boleści, nie myślała o swojem niebezpieczeństwie; krzyczała tylko: mój syn! mój syn!
Zbliżono się prawie do progu Zgromadzenia, tłum wytężył ostatnie usiłowania, czuł, iż mu się wymknie ofiara.
Charny był tak ściśnionym, iż mógł tylko uderzać rękojeścią szpady.
Nagle spostrzegł pomiędzy temi zaciśniętemi i grożącemi pięściami, rękę uzbrojoną pistoletami i celującą do królowej.
Wypuścił szpadę, schwycił za pistolet, wyrwał go trzymającemu i wystrzelił w piersi najbliższego z nacierających.
Człowiek ten padł trupem na ziemię.
Charny schylił się po swoją szpadę, lecz ta była już w ręku jednego z buntowników, usiłujących ugodzić królowę.
Chamy rzucił się na zabójcę.
W tej chwili królowa wchodziła za królem do przedsionka Zgromadzenia: była ocaloną! Gdy się za nią drzwi zamknęły, na progu tychże drzwi Charny padł uderzony sztabą żelaza w głowę i piką w piersi.
— Jak moi bracia!... wyszeptał padając, biedna Andrea!...
Przeznaczenie Oliviera de Charny spełniło się, tak samo jak Izydora i Jerzego.
Przeznaczenie królowej miało się spełnić dopiero.

W tejże chwili straszliwy huk wystrzałów artylerji oznajmił, że powstańcy bój z zamkiem rozpoczęli.

ROZDZIAŁ XXXII.
OD POŁUDNIA DO TRZECIEJ.

W ciągu kilkunastu minut rozeszła się wieść, że król opuścił zamek, i że udał się do Zgromadzenia z prośbą o schronienie.
Trudno wypowiedzieć, jakie wrażenie wywarła ta wiadomość, nawet na najbardziej zdecydowanych rojalistów. Król, który przyrzekł umierać na swem królewskiem stanowisku, opuścił je, i przechodził do nieprzyjaciół, oddawał się im bez walki! Gwardja narodowa uznała się za zwolnioną od przysięgi, i rozeszła się na wszystkie strony.
Część szlachty poszła za jej przykładem, uważając, że niema racji narażać się na śmierć za sprawę, która sama uznaje się za upadłą.
Zostali tylko Szwajcarzy, milczący niewolnicy regulaminu.
Z wierzchołka tarasu pawilonu Flory i przez okna galerji Luwru, widziano nadciągające te przedmieścia bohaterskie, którym żadna armja nigdy się nie oparła, i które w jednym dniu zburzyły Bastylję, fortecę o fundamentach liczących całe cztery wieki istnienia.
Powstańcy mieli plan, sądzili, że król jest w zamku i chcieli go ze wszystkich stron otoczyć.
Około dwustu Szwajcarów uszykowanych do boju, stało na placu Karuzelu.
Powstańcy szli prosto na nich i w chwili, gdy Szwajcarzy spuszczali karabiny, aby dać ognia, odsłonili swoje armaty i pierwsi wystrzelili.
Żołnierze wypalili również, lecz cofnęli się natychmiast do Tuilleries, zostawiając na placu około trzydziestu zabitych i rannych.
Wtedy powstańcy, mając na czele marsylczyków, rzucili się na Tuilleries i zajęli dwa podwórza: królewskie, na którem leżało tylu umarłych, oraz dworzec książąt, dotykający pawilonu flory i wybrzeża.
Billot chciał walczyć tam, gdzie poległ Pitoux; miał jeszcze trochę nadziei, że biedny chłopak rannym był tylko i że mógłby mu oddać tę samą przysługę, jakiej doznał był od niego na Polu Marsowem.
Wszedł więc jeden z pierwszych na podwórze główne.
Nagle uczuł się pociągniętym z tyłu. Odwrócił się, sądząc, iż ma do czynienia z nieprzyjacielem, lecz wydał zaraz okrzyk radości.
Był to Pitoux! Pitoux, pokryty krwią od stóp do głowy, lecz zdrów i cały.
W chwili, gdy zobaczył zniżające się lufy Szwajcarów, krzyknął jak mówiliśmy: „Na ziemię“ i sam dał przykład niestety towarzysze nie mieli czasu z dobrej rady skorzystać.
Pitoux czuł się literalnie zagrzebanym pod trupami. Nurzał się on w ciepłym płynie, spływającym ze wszystkich stron.
Pomimo bardzo przykrego położenia, Pitoux postanowił nie pisnąć ani słowa i czekać stosownej chwili, aby dać znak życia.
Czekał godzinę; każda minuta zdawała mu się godziną.
Nakoniec uważał, że czas już nadszedł, gdy posłyszał okrzyki zwycięstwa towarzyszów, a pośród tych krzyków głos Billota, który go przywoływał. Jan Encelades pogrzebany pod Etną, wstrząsnął wtedy warstwę pokrywających go trupów, podniósł się, spostrzegł Billota w pierwszym szeregu i pobiegł przycisnąć go do serca.
Pitoux, Billot i marsylczycy idąc ciągle naprzód, dostali się do przedsionka, gdzie zastali ów mur bagnetów Szwajcarskich.
Szwajcarzy rozpoczęli wtedy swój heroiczny odwrót, a cofając się krok za krokiem, ze stopnia na stopień, zostawiając na każdym schodzie współtowarzyszów zabitych, wycofali się powoli. Wieczorem znaleziono osiemdziesiąt trupów na schodach.
Nagle w pokojach i na korytarzach pałacu rozległ się głos:
„Król nakazuje Szwajcarom zaprzestać ognia“.
Była druga po południu.
Otóż, co zaszło w Zgromadzeniu i co wywołało rozkaz zaprzestania ognia ogłoszony w Tuilleries, rozkaz mający podwójną korzyść: zmniejszał bowiem rozjątrzenie zwycięzców i osłaniał honor zwyciężonych.
W chwili gdy zamykano drzwi Zgromadzenia Umiarkowanych, królowa dojrzawszy piki, bagnety i sztaby żelaza wymierzone w Oliviera de Charny, z krzykiem rzuciła się ku drzwiom; lecz pociągnięta przez otaczających w głąb sali i wiedziona instynktem macierzyńskim, który jej nakazywał iść przedewszystkiem za swojem dziecięciem, weszła za królem do Zgromadzenia.
Tam czekała ją wielka radość, spostrzegła syna siedzącego na biurku prezesa. Człowiek który go przyniósł, potrząsał tryumfująco czerwoną czapką nad głową dziecięcia i krzyczał radośnie:
— Ocaliłem syna moim panom! Niech żyje Delfin!
Widząc syna ocalonym, królowa sercem zwróciła się do kochanka.
— Panowie!... rzekła, jeden z mych najwaleczniejszych oficerów, jeden z mych sług najwierniejszych, został za temi drzwiami w niebezpieczeństwie śmierci; proszę was o pomoc dla niego.
Pięciu czy sześciu deputowanych rzuciło się na te słowa.
Król, królowa, rodzina królewska i osoby towarzyszące im, zbliżyły się i zajęły krzesła przeznaczone dla ministrów.
Zgromadzenie przyjęło ich stojąc, nie dla zadość uczynienia etykiecie, lecz przez poszanowanie należne nieszczęściu.
Król, nim zasiadł, dał znak ręką, że mówić pragnie.
Milczenie zaległo salę.
— Przyszedłem tu, rzekł, aby przeszkodzić wielkiej zbrodni, zdaje mi się, iż tylko pośród was mogę być bezpiecznym.
— Najjaśniejszy panie!... odpowiedział przewodniczący Vergniaud, możecie ufać zapewnieniu Zgromadzenia narodowego, którego członkowie przysięgli umrzeć w obronie narodu i władzy konstytucyjnej.
Zaledwie król usiadł, rozległy się straszne wystrzały; gwardja narodowa i powstańcy strzelali z tarasu Umiarkowanych do oficera i Szwajcarów, eskortujących rodzinę królewską.
Jeden z oficerów gwardji, wpadł też do sali krzycząc:
— Szwajcarzy! Szwajcarzy! jesteśmy wyparci!
Zgromadzenie sądziło przez chwilę, że Szwajcarzy, odparli powstańców i zbliżali się, aby zabrać swego króla, gdyż w owej chwili Ludwik XVI więcej był królem Szwajcarów, niż Francuzów.
Jakby za poruszeniem niewidzialnej sprężyny, wszyscy powstali: reprezentanci narodu, spektatorowie gwardziści, sekretarze, każdy wyciągając rękę wołał:
— Cokolwiek nastąpi, przysięgamy żyć i umierać wolnymi!
Król i królowa, nie mając żadnego w tej przysiędze udziału, pozostali siedzący. Ten okrzyk wydany przez trzy tysiące piersi, przeszedł jak huragan nad ich głowami.
Pomyłka nie trwała długo, lecz chwila zapału była prawdziwie wzniosłą.
W kwadrans później inne się krzyki rozległy.
— Zamek opanowany! powstańcy idą na Zgromadzenie, aby zamordować króla.
Natenczas ci sami ludzie, którzy w nienawiści do monarchji dopiero co zaprzysięgli żyć i umierać wolnymi, podnieśli się z tem samem uniesieniem i z tą samą jednością poprzysiągł bronić króla od śmierci!
W tejże chwili wzywano, w imieniu Zgromadzenia, kapitana Szwajcarów Durlera do złożenia broni.
— Służę królowi, a nie Zgromadzeniu... odpowiedział, gdzie jest rozkaz królewski?
Mandatarjusze Zgromadzenia nie mieli rozkazu na piśmie Otrzymałem dowództwo od króla... odpowiedział Durler, tylko królowi je złożę.
Zabrano go prawie gwałtem do Zgromadzenia. Był czarnym od prochu, czerwonym od krwi.
— Najjaśniejszy Panie!... rzekł, żądają, abym złożył broń, czy to rozkaz Waszą} królewskiej mości?...
— Tak!... odpowiedział Ludwik XVI, oddajcie broń gwardji narodowej, nie chcę, aby ginęli tacy dzielni, jak wy, ludzie.
Durler spuścił głowę, westchnął i wyszedł. Lecz przy drzwiach oświadczył, że będzie posłusznym dopiero wtedy, gdy otrzyma rozkaz na piśmie.
Król wziął wtedy papier i napisał:
„Rozkazuję Szwajcarom złożyć broń i udać się do koszar.

Ten to rozkaz ogłaszano w pokojach, korytarzach i na schodach Tuileries.

ROZDZIAŁ XXXIII.
OD 3 PO POŁUDNIU PO 9 WIECZÓR.

Podczas gdy król z rodziną odpoczywał w gmachu Zgromadzenia, pałac Tuilleries był widownią mordu. Padło około tysiąca szlachty i szwajcarów.
Co robił przez ten czas król?
Był głodny i zażądał obiadu.
Król łamał chleb i krajał kurczę, jakby był w kółku przyjacielskiem na polowaniu, nie troszcząc się bynajmniej, że tyle oczu na niego patrzało.
Pomiędzy temi oczami, było dwoje, które pałały, nie mogąc płakać: były to oczy królowej. Marja-Antonina nic do ust wziąć nie chciała; rozpacz ją nasyciła.
Zdawało się jej, że z nogami umaczanemi w drogiej krwi Oliviera, mogłaby pozostać tu wiecznie i żyć jak kwiat grobowców, bez innego posiłku nad ten, którym śmierć ją zasiliła.
Ucierpiała wiele w powrocie z Varennes; ucierpiała wiele w czasie niewoli w Tuilleries; nakoniec cierpiała wiele tej nocy i dnia ubiegłego; ucierpiała mniej jednak może, aniżeli teraz, gdy patrzyła na jedzącego króla.
Położenie było przecież dość groźne, aby odjąć apetyt innemu człowiekowi, niż Ludwik XVI.
Zgromadzenie, gdzie król przyszedł szukać opieki, samo jej potrzebowało i nie ukrywało przed sobą swej niemocy.
Zrana chciało przeszkodzić rzezi Sulau i nie było w stanie,
O drugiej chciało nie dopuścić do rzezi Szwajcarów i niamogło.
Teraz groził mu tłum rozjątrzony i wykrzykujący:
— Detronizacja! detronizacja!
Komisja zebrała się na sesję nieustającą.
Vargniaud wziął pióro i zredagował akt tymczasowego zawieszenia władzy królewskiej.
Powrócił do Zgromadzenia milczący i pognębiony, nie starał się ukrywać, ani smutku, ani przygnębieniu, bo był to ostatni dowód szacunku oddany tronowi.
— Panowie!.. powiedział, przychodzą w imieniu komisji nadzwyczajnej przedstawić wam środek nader surowy; ale odwołuję się do boleści, jaką jesteście przejęci, abyście osądzili, czy ocalenie ojczyzny nie wymaga natychmiastowego przyjęcia tego środka?
„Zgromadzenie prawodawcze, zważywszy na największe niebezpieczeństwa, jakie grożą ojczyźnie, zważywszy, że ciężkie bóle, w których wije się Francja, pochodzą głównie z nieufności, jaką wzbudza postępowanie naczelnika władzy wykonawczej, w wojnie przedsięwziętej w jego imieniu, przeciwko konstytucji i niepodległości narodowej; zważywszy, że ta nieufność wywołała we wszystkich sferach kraju, życzenie odwołania władzy najwyższej, Ludwikowi XVI powierzonej;
„Zważywszy nadto, że ciało prawodawcze nie chce kosztem jakiego bądź przywłaszczenia powiększyć tego zwierzchnictwa, lecz że nie może pogodzić przysięgi wykonanej na konstytucję, ze stałą wolą uchronienia wolności inaczej, jak tylko przez odwołanie się do wszechwładztwa ludu:
„Postanawia co następuje:
„Naród francuski wzywa się do ustanowienia Konwencji narodowej.
„Naczelnika władzy wykonawczej zawiesza się tymczasowo w czynnościach jego.
„Dekret mianujący wychowańca dla księcia następcy w ciągu dnia wydanym zostanie.
„Wypłata listy cywilnej zostanie zawieszoną.
„Dopóki spokojność w Paryżu nie będzie przywróconą, król i rodzina królewska mieszkać będą pośród ciała prawodawczego.
„Sekcja administracyjna każe na ich rezydencję, pod strażą obywateli, przygotować pałac Luksemburski“.
Król wysłuchał tego wyroku ze zwykłą obojętnością.
A potem wychylił się z loży i zwróciwszy się do Vergniauda, gdy tenże powrócił zająć miejsce przewodniczącego, powiedział:
— Wiecie, że to, coście uczynili, nie jest bardzo konstytucyjne...
— Prawda Najjaśniejszy Panie... odpowiedział Vergniaud, ale jedyny to sposób ocalenia życia waszego. Jeżeli nie zgodzimy się na detronizację, trzeba będzie oddać im głowę.
Król poruszył ustami i ramionami, jakby chciał powiedzieć: Być może!... i zajął napowrót swoje miejsce.
W tejże chwili zegar umieszczony nad jego głową, wybił godzinę.
Liczył każde uderzenie, a gdy ostatnie przebrzmiało:
— Dziewiąta!... rzekł.
Wyrok Zgromadzenia głosił, że król i rodzina królewska mieszkać będą w gmachu ciała prawodawczego, dopóki spokojność w Paryżu nie zostanie przywróconą.
O dziewiątej nadzorcy sali przyszli po króla i królowę, aby ich przeprowadzić do mieszkania tymczasowo dla nich przygotowanego.
Król dał znak ręką, że pragnie pozostać jeszcze.
W istocie zajmowano się rzeczą, która w nim wzbudzała pewne zajęcie: obierano ministerjum.
Ministrowie wojny, spraw wewnętrznych, finansów, zostali razem zamianowani; byli to wszystko ministrowie wygnani przez króla: Roland, Claviers i Servan.
Pozostawała: Sprawiedliwość, Marynarka i Sprawy zagraniczne.
Danton obrany został do Sprawiedliwości, Monge do Marynarki, Lebrun do Spraw zagranicznych.
Gdy wymieniono ostatniego ministra, król powiedział:
— Chodźmy!...
I podniósłszy się, wyszedł pierwszy.
M ieszkanie przysposobione dla majestatu, mieściło się na najwyższem piętrze starego opactw a Umiarkowanych, a zajmował je archiwista, nazwiskiem Camus. Składało się ono z czterech pokoi.
W pierwszym, który właściwie był tylko przedpokojem, zatrzymali się panowie dworscy króla, którzy pozostali mu wierni w nieszczęściu.
Byli to: książę de Poix d’Aubier, pan de Saint-Pardon, pan de Gogulet, pan de Chamille i p an Hue:
Król zajął dla siebie drugi pokój.
Trzeci ofiarowano królowej; był to jedyny pokój, mający obicie. Wszedłszy doń, Marja-Antonina rzuciła się na łóżko, miotana boleścią męczeńską.
Dwoje jej dzieci z nią pozostało.
Czwarty pokój wąziutki zajęła księżniczka Elżbieta, pani de Lamballe i pani de Tourzel. Pomieściły się w nim, jak mogły.

Wieczorem Zgromadzenie kazało ogłosić przy pochodniach dekrety w ciągu dnia wydane.

ROZDZIAŁ XXXIV.
OD DZIEWIĄTEJ DO PÓŁNOCY.

Pochodnie te, w chwili, gdy przechodziły przez plac Karuzelu i ulicę Saint-Honoré, oświetliły smutne widowisko.
Walka materjalna była skończoną, ale w sercach wrzała jeszcze, bo nienawiść i rozpacz nie uśmierzają się tak zaraz.
Zobaczcie, co powiada autor Historji rewolucji o dniu 10-ym sierpnia, co powiada ten sam Peltier, lubo rojalista.
„Dzień 10-ty sierpnia kosztował ludzkość mniej więcej siedmiuset żołnierzy, i dwudziestu oficerów, dwudziestu z gwardji narodowej królewskiej, pięciuset sprzymierzonych trzech dowódców oddziału narodowego, czterdziestu żandarmów, więcej niż sto osób ze służby królewskiej, dwustu ludzi zabitych przez lud za złodziejstwo, i około trzy tysiące ludu zabitego na placu Karuzelu, w ogrodzie Tuileries lub na placu Ludwika XV: razem około cztery tysiące sześćset osób“.
Zginęło zatem trzy tysiące pięćset powstańców, nie licząc dwustu rozstrzelanych złodziei. Rannych było prawdopodobnie drugie tyle; historyk rewolucji mówi tylko o zabitych.
Z pomiędzy tych trzech tysięcy pięciuset ludzi, połowa, dajmy na to, było żonatych. Byli to biedni ojcowie rodzin, których nędza popchnęła do walki, z pierwszą lepszą bronią, jaka wpadła im w ręce, lub bez broni nawet, którzy idąc szukać śmierci, pozostawiali w nędznych lepiankach zgłodniałe dzieci i zrozpaczone kobiety.
Znaleźli tę śmierć albo na placu Karuzelu, gdzie się walka rozpoczęła, albo w apartamentach pałacu, lub w ogrodzie Tuileries, gdzie się zakończyła.
Od trzeciej po południu do dziewiątej wieczór, uprzątnięto i odwieziono na cmentarz Magdaleny wszystkich żołnierzy w mundurach.
Co do trupów pospólstwa, to rzecz wcale inna; wozy przeznaczone do wywożenia śmieci, zbierały ich i odwoziły do właściwych cyrkułów. Prawie wszyscy pochodzili oni z przedmieścia Św. Antoniego lub Św. Marcelego.
Tam, po większej części na placu Bastylji lub Arsenału, na placu Maubert lub Panteonu, kładziono ich jednego przy drugim.
Każdą złowrogą furmankę, wjeżdżającą w przedmieście, a znaczącą pochód swój śladami krwi, tłum matek, sióstr i dzieci, otaczał ze śmiertelną obawą. W miarę, jak się odbywało rozpoznawanie zabitych lub rannych, wybuchały krzyki, groźby, łkania. Były to przekleństwa nieskończone i nieznane, które wznosząc się, jak stada nocnych i drapieżnych ptaków, trzepotały skrzydłami w ciemnościach i odlatywały żałosne ku opłakanym Tuileriom. Wszystko to krążyło nad królem, nad królową, nad dworem całym, nad otaczającą go kamaryllą austrjacką, nad szlachtą, która mu doradzała. Jedni obiecywali sobie zemstę w przyszłości, i nasycili się nią 2-go września i 21-go stycznia; inni chwytali znowu dzidy, szable, karabiny i pijani widokiem krwi, powracali do Paryża, by zabijać?... kogo?... Resztę tych co pozostali, Szwajcarów, szlachtę, dworzan!...
Straszliwy był to widok, te Tuilerie zakrwawione i dymiące, z których uciekli wszyscy, gdzie pozostały tylko trupy i trzy lub cztery straże strzegące, by pod pozorem rozpoznawania umarłych, nie przyszli nocni goście zrabować nieszczęsne mieszkanie o drzwiach porąbanych, o potłuczonych oknach.
Straż stała przed każdem wejściem, przed każdemi schodami.
Straż pawilonu Zegarowego, to jest schodów głównych, pozostawała pod dowództwem młodego kapitana gwardii narodowej, który na widok całego tego zniszczenia przejęty był, jak się zdawało z wyrazu jego twarzy uczuciem wielkiej litości, ale na którego straszliwe te wypadki nie miały większego wpływu, niż na króla. Około jedenastej w nocy zajęty był zaspakajaniem apetytu czterofuntowym chlebem, trzymanym pod lewą pachą, podczas gdy prawa ręka, uzbrojona nożem, odkrawała nieustannie duże kromki i do ust je przenosiła.
Oparty o jeden z filarów przedsionka, patrzył na przesuwającą się, milczącą procesję matek, żon i córek, które przychodziły oświecone pochodniami, gdzie niegdzie umieszczonemi upominać się o ciała ojców lub synów.
Nagle na widok cienia na wpół osłoniętego, młody kapitan zadrżał.
— Hrabina de Charny... szepnął.
— Cień przesunął się, nie słysząc nic, i nie zatrzymując się wcale.
Kapitan skinął na swego porucznika.
Porucznik podszedł.
— Dyzederjuszu... rzekł, jest tu pewna biedna pani, znajoma pana Gilberta. Przyszła ona zapewne szukać tu męża pomiędzy umarłymi; muszę iść za nią, bo będzie może potrzebowała mojej pomocy. Zostawiam ci dowództwo straży, czuwaj za dwóch!...
— Do djabła!... odpowiedział porucznik, którego kapitan nazwał Dezyderjuszem, a my dodamy mu nazwisko Maniquet — ta twoja pani wygląda na dumną arystokratkę!...
— Bo też to hrabina!... powiedział kapitan.
— Idź więc, będę czuwał za dwóch.
Hrabina Charny minęła już pierwszy zakręt schodów, gdy kapitan zaczął iść za nią, trzymając się z uszanowaniem o jakie piętnaście kroków.
Nie omylił się wcale. Biedna Andrea szukała swego męża, ale nie szukała go z wątpliwem drżeniem obawy, tylko z ponurem przekonaniem rozpaczy.
Gdy na odgłos wypadków w Paryżu, zbudziwszy się śród swego szczęścia i rozkoszy, Charny, blady, lecz zdecydowany, przyszedł powiedzieć żonie:
— Droga Andreo, król Francji jest w niebezpieczeństwie i potrzebuje wszystkich swoich obrońców, co mam uczynić?...
— Idź, gdzie cię powinność wzywa, Olivierze, i umrzyj za króla, jeżeli tego potrzeba — odrzekła.
— Lecz ty?... zapytał Charny.
— O!... co do mnie... odpowiedziała Andrea, bądź zupełnie spokojny!... Ponieważ żyłam tylko przez ciebie, Bóg dozwoli mi zapewne umrzeć z tobą razem.
I odtąd wszystko zostało ułożonem pomiędzy temi wielkiemu duszami; nie zamienili ani słowa więcej, kazali zaprzęgać konie pocztowe, pojechali, a w pięć godzin później wysiedli w małym domku przy ulicy Coq-Héron.
Tegoż wieczora, Charny, jak to widzieliśmy, przywdziawszy mundur oficera marynarki, udał się do królowej.
Andrea pozostała zamknięta ze swemi kobietami i modliła się; przez chwilę miała zamiar naśladować poświęcenie swego małżonka i iść zająć na nowo miejsce przy boku królowej, jak mąż poszedł zająć swoje przy królu, ale brakło jej odwagi.
Dzień dziewiątego Sierpnia upłynął jej w udręczeniu, nie przyniósłszy nic stanowczego.
Dziesiątego około dziewiątej rano, usłyszała pierwsze strzały armatnie.
Nie potrzeba dodawać, jak strasznie każdy odgłos wojennego grzmotu, odbijał się w jej sercu.
Około drugiej kanonada ustała.
Co się stało z Charnym w czasie tej straszliwej walki?. Znała go — musiał brać w niej udział niepośledni.
Pytała się znowu; powiedzieli jej, że prawie wszyscy szwajcarzy zostali pozabijani, ale wszystka prawie szlachta ocalała.
Czekała zatem.
Charny mógł powrócić w przebraniu, mógł być ściganym i potrzebować uciekać natychmiast; konie więc były zaprzężone i jadły przy powozie.
Konie i powóz czekały na pana, lecz Andrea wiedziała, że jakkolwiekby mu groziło niebezpieczeństwo, nie odjechałby bez niej.
Godziny upływały.
— Jeżeli jest gdzie ukryty... mówiła do siebie Andrea, nie będzie mógł wyjść przed nocą...
— Czekajmy nocy!...
Noc nadeszła, Charny się nie pojawił.
W sierpniu noc zapada późno.
O dziesiątej dopiero, Andrea straciła wszelką nadzieję, zarzuciła zasłonę na głowę i wyszła.
Całą drogę spotykała gromady kobiet załamujących ręce w rozpaczy, gromady mężczyzn krzyczących;
— Zemsta!...
Przeszła pomiędzy pierwszemi i ostatnimi, boleść jednych, wściekłość drugich osłaniały ją zupełnie; zresztą dnia tego mężczyznom tylko nie przepuszczano.
Kobiety, tak z jednej jak z drugiej strony, płakały tego wieczora.
Andrea przybyła na plac Karuzelu, usłyszała proklamację uchwały Zgromadzenia narodowego.
Dowiedziała się tyle tylko, że król i królowa byli pod opieką Zgromadzenia.
Widziała oddalające się dwa, czy trzy wozy i zapytała co zabierają; powiedziano jej, że były to ciała pozbierane na placu Karuzelu i w dziedzińcu królewskim.
Dopiero dotąd posunięto uprzątanie.
Minęła dziedziniec pałacowy, wielką sień i weszła na schody.

Wtedy to Pitoux, który jako kapitan dowodził strażą wielkiej sieni, zobaczył ją, poznał i poszedł za jej śladem.

ROZDZIAŁ XXXV.
WDOWA.

Niepodobna wyobrazić sobie zniszczenia, jakie przedstawiało Tuilleries. Krew płynęła w pokojach i staczała się, jak kaskada po schodach; kilkanaście trupów zaścielało jeszcze apartamenty. Andrea uczyniła to, co inni, wzięła pochodnię i poszła przeglądać trupa po trupie. I przybliżała się w ten sposób do apartamentów króla i królowej.
Pitoux postępował za nią ciągle.
Tam, jak i w innych pokojach, szukała nadaremnie. Wtedy zatrzymała się, jak gdyby niepewna, co dalej czynić.
Pitoux spostrzegł jej wahanie i przybliżył się ku niej.
— Niestety!... powiedział, domyślam się, czego szuka pani hrabina!...
Andrea obejrzała się.
— Czyby pani hrabina mnie potrzebowała?...
— Pan Pitouxl... rzekła Andrea.
— Do usług pani.
— O!... tak, tak, bardzo pana potrzebuję!...
Poczem zbliżyła się do niego i biorąc obie jego ręce, zapytała:
— Czy nie wiesz, co się stało z hrabią de Charny?...
— Nie, ale mogę pomóc pani w poszukiwaniach.
— Jest ktoś, któryby mógł nam powiedzieć, czy jest żywym, czy zabitym i gdzie się znajduje żywy lub zabity.
— Któż to taki, pani hrabino?... zapytał Pitoux.
— Królowa... szepnęła Andrea.
— Czy pani wie, gdzie jest królowa?...
— W Zgromadzeniu narodowem podobno, a mam jeszcze nadzieję, że hrabia Charny jest tam z nią także.
— O!... tak, tak!... powiedział Pitoux, czepiając się tej nadziei przez wzgląd na biedną wdowę, czy chce pani iść do Zgromadzenia?...
— Może mnie nie wpuszczą...
— Podejmuję się wprowadzić tam panią.
— Chodźmy więc!...
Andrea rzuciła pochodnię, nie troszcząc się, że może zapalić podłogę, a w następstwie całe Tuilleries, ale czemże były Tuilleries wobec jej rozpaczy tak głębokiej, że łez nie znajdowała.
Andrea znała dobrze wnętrze pałacu niegdyś przez nią zamieszkiwanego, trafiła do schodów ukrytych, wiodących do antresol, a z antresol do wielkiej sieni i Pitoux, nie idąc z powrotem przez szereg zakrwawionych pokoi znalazł się znowu kolo wielkiego zegara.
Maniquet pilnował bacznie.
— I cóż twoja hrabina?... zapytał.
— Ma nadzieję znaleźć męża w Zgromadzeniu, tam idziemy.
Poczem dodał pocichu:
— Ponieważ moglibyśmy odnaleźć hrabiego nieżywym przyślij mi do bramy Opactwa czterech tęgich chłopaków, na których mógłbym liczyć, że bronić będą trupa arystokraty, jak gdyby to był trup patrjoty.
— Dobrze, idź z hrabiną!... będziesz miał takich czterech ludzi.
Andrea czekała przy drzwiach ogrodu, gdzie postawiono szyldwacha. Ponieważ Pitoux sam go postawił, szyldwach przepuścił go w tej chwili.
Ogród Tuilleries oświetlony był lampami, poumieszczanemi gdzieniegdzie, po większej części na podstawach posągów. Ponieważ było prawie tak, jak wśród dnia, gorąco i ponieważ zaledwie nocna rosa liście drzew poruszała, światła wznosiły się nieruchomo, podobne do meteorów ognistych i oświecały nietylko odsłonięte części ogrodu, ale i miejsca pod drzewami, gdzie tu i owdzie porozrzucane ciała leżały.
Andrea była tak silnie przekonaną, że tylko w Zgromadzeniu dowiedzieć się będzie mogła o męża, iż szła, nie oglądając się ani w prawo, ani w lewo.
Doszli do opactwa Umiarkowanych.
Rodzina królewska od godziny opuściła Zgromadzenie i udała się do siebie, czyli mieszkania przyrządzonego jej tymczasowo.
Chcąc dostać się do rodziny królewskiej, trzeba było zwalczyć dwie przeszkody: szyldwachów, czuwających zewnątrz i szlachtę, czuwającą wewnątrz.
Pitoux, kapitan gwardji narodowej, dowodzący strażą w Tuilleries, znał hasło i miał możność przeprowadzenia Andrei aż do przedpokoju szlachty.
Reszta należała do Andrei.
Wiadomo, jaki był rozkład mieszkania zajmowanego przez rodzinę królewską. Opowiedzieliśmy rozpacz królowej, opowiedzieliśmy, jak wchodząc do małego pokoiku z zielonem obiciem, rzuciła się na łóżko, gryząc poduszkę ze łzami i łkaniem.
W istocie kobieta, która traciła tron, wolność a można i życie, traciła tyle, iż można było nie żądać od niej rachunku z rozpaczy, iż można było nie dochodzić, jaka pod brzemieniem tego upadku, żywsza jeszcze boleść wyciskała jej łzy z oczu i łkania z piersi.
Przez poszanowanie dla nieszczęścia w pierwszych chwilach zostawiono królowę samą.
Marja Antonina słyszała, jak się otwierały i zamykały drzwi, wiodące do pokoju króla i nie odwróciła się, gdy usłyszała kroki, zbliżające się do jej łóżka; pozostała z głową ukrytą w poduszkach.
Aż nagle skoczyła, jak gdyby ją wąż w serce ukąsił.
Głos dobrze jej znany wymówił:
— Najjaśniejsza Pani!...
— Andrea.... krzyknęła Marja Antonina, wspierając się na łokciu, czego żądasz odemnie?...
— Żądam, czego Bóg żądał od Kaina, gdy go zapytał: „Kainie, co z bratem uczyniłeś?“
— Kain zabił swego brata, a ja... o! ja byłabym dała nietylko życie, ale dziesięć istnień, gdybym je miała, aby jego ocalić!
Andrea się zachwiała; zimny pot wystąpił jej na czoło; zęby zadzwoniły.
— Został więc zabitym?... zapytała a wysiłkiem.
Królowa popatrzała na nią.
— Czy sądzisz, że ja koronę moją opłakuję?... rzekła.
I, pokazując jej skrwawione nogi, dodała:
— Czy myślisz, że gdyby ta krew mają była, nie zmyłabym jej odddawna?
Andrea pobladła śmiertelnie.
— Więc wiesz, królowo, gdzie jest jego ciało?... szepnęła.
— Niech mi tylko wyjść pozwolą, a poprowadzę cię... odpowiedziała.
— Czekać cię będę na schodach. Najjaśniejsza Pani, rzekła Andrea.
I wyszła.
Pitoux oczekiwał przy drzwiach.
— Panie Pitoux... przemówiła, jedna z przyjaciółek moich chce mnie poprowadzić do miejsca, gdzie jest ciało hrabiego de Charny, jest to jedna z towarzyszek królowej: czy może iść ze mną?
— Dobrze!... odpowiedział Pitoux... lecz tylko pod tym warunkiem, że odprowadzę ją, skąd wyszła.
— Odprowadzisz ją pan, panie Pitoux.
— Dobrze zatem.
Poczem Pitoux zwrócił się do szyldwacha i powiedział:
— Kolego, jedna ze służebnic królowej pójdzie z nami, aby nam pomóc odszukać ciało walecznego oficera, po którym wdową jest ta pani. Odpowiadam za tę kobietę głową moją.
— Wystarcza mi to, kapitanie!
W tejże chwili drzwi przedpokoju się otwarły i królowa z twarzą zasłoniętą ukazała się na progu. Zeszli ze schodów; królowa szła naprzód, Andrea i Pitoux za nią.
Po dwudziesto-siedmio godzinnej sesji, Zgromadzenie opuściło nakoniec salę.
Ta ogromna sala, gdzie tyle hałasu i wypadków zaszło w ciągu dwudziestu siedmiu godzin, była milczącą, pustą i jak grób ciemną.
— Światła!... zawołała królowa.
Pitoux podniósł zagasłą pochodnię, zapalił ją przy latarni i podał królowej, a ta szła znowu dalej. Przechodząc około drzwi w chodowych. Marja-Antonina wskazała drzwi pochodnią.
— Oto drzwi, gdzie został zabitym... rzekła.
Andrea milczała; można ją było wziąć za ducha. Wchodząc na korytarz, królowa opuściła pochodnię ku podłodze.
— Oto krew jego... powiedziała.
Andrea nic nie mówiła.
Królowa poszła prosto do małego gabinetu, otwarła drzwi do niego i oświetlając wnętrze pochodnią:
— A to ciało jego! — rzekła.
— Milcząca ciągle Andrea, weszła do gabinetu, siadła na podłodze i z wysileniem oparła na swoich kolanach głowę Oliviera.
— Dziękuję pani!... szepnęła, nie żądam już nic więcej od ciebie.
— Ale ja... rzekła królowa, mam jeszcze prosić cię o coś.
— Mów pani.
— Czy mi przebaczysz?
Nastąpiła chwila milczenia, jak gdyby się Andrea wahała.
— Tak, odrzekła nakoniec... bo jutro będę już przy nim!
Królowa wyciągnęła z zanadrza złote nożyczki, które tam ukryła, jak się ukrywa sztylet, by go użyć za broń przeciwko sobie w niebezpieczeństwie.
— A zatem... powiedziała prawie błagalnie, podając Andrei nożyczki.
Andrea wzięła je, odcięła pukiel włosów z głowy zabitego, poczem oddała królowej pukiel i nożyczki.
Marja-Antonina schwyciła rękę Andrei i przycisnęła do niej usta.
Andrea krzyknęła i wyrwała rękę, jak gdyby usta Marji-Antoniny były rozpalonem żelazem.
— O!... szepnęła królowa, rzucając ostatnie wejrzenie na trupa, kto może powiedzieć, która z nas dwóch więcej go kochała?...
— O mój ukochany Olivierze!... szepnęła znów Andrea... mam nadzieję, iż teraz wiesz przynajmniej, że to ja kochałam cię więcej!
Królowa wracała już do swego pokoju, zostawiwszy Andreę z ciałem męża, na które, przez małe okratowane okienko, rzucał światło słaby promień księżyca.
Pitoux, nie wiedząc z kim ma do czynienia, odprowadził Marję-Antoninę, poczem uwolniony z odpowiedzialności wobec szyldwacha, wyszedł na taras, by zobaczyć, czy czterej ludzie, o których prosił Dezyderjusza Maniquet, byli już na miejscu.
Czekali już.
— Chodźcie!... powiedział Pitoux.
Weszli.
Pitoux, świecąc sobie pochodnią, odebraną z rąk królowej, poprowadził ich do gabinetu, gdzie Andrea siedziała wpatrzona w bladą, lecz piękną zawsze twarz swego małżonka.
Ujrzawszy światło pochodni, hrabina podniosła oczy.
— Czego chcecie... zapytała, jak gdyby lękając się, by nieznajomi nie przyszli zabrać zwłok ukochanych.
— Przyszliśmy... odpowiedział Pitoux, po zwłoki hrabiego de Charny, by je zanieść na ulicę Coq-Héron.
— Czy przysięgasz mi, że tam je zaniosą?... zapytała Andrea.
Pitoux podniósł rękę nad trupem z godnością, jakiej trudno się było po nim spodziewać.
— Przysięgam!... powiedział.
— A więc, dzięki ci... Będę w ostatniej mojej chwili prosiła Boga, by oszczędził tobie i twoim boleści, jakiemi mnie obarcza...

Żegnając Pitoux, hrabina poprosiła go jeszcze, aby zawiadomił doktora Gilberta, iż oczekiwać go będzie nazajutrz o ósmej zrana.

ROZDZIAŁ XXXIV.
CZEGO ANDREA CHCIAŁA OD GILBERTA.

Nazajutrz punkt o ósmej, Gilbert kołatał do drzwi małego pałacyku przy ulicy Coq-Héron.
Wezwany do Andrei, przez kapitana Pitoux, Gilbert mocno zdziwiony, kazał sobie opowiedzieć ze wszelkiemi szczegółami wypadki dnia wczorajszego. Poczem rozmyślał długo.
Rano, na wyjściu, przywołał Anioła Pitoux, poprosił go, aby poszedł po Sebastjana do księdza Beradiera i odprowadził go na ulicę Coq-Héron.
Tam Pitoux czekać miał przy drzwiach na Gilberta.
Stary odźwierny został, jak się zdaje, uprzedzony o wizycie doktora, bo wprowadził go odrazu do salonu, który poprzedzał sypialnię.
Andrea czekała, ubrana cała czarno.
Widocznem było, że ani spała, ani płakała od dnia wczorajszego.
Twarz miała bardzo bladą, oko zupełnie suche.
Nigdy rysy je twarzy, wyrażające zawsze silną, aż do uporu wolę, nie przedstawiały się tak stanowczo.
Gilbert, lekarz-filozof, zrozumiał to na pierwszy rzut oka.
Skłonił się i czekał.
— Kazałam cię prosić, panie Gilbert... przemówiła Andrea.
— I jak pani widzi... odpowiedział doktór, stawiłem się punktualnie na wezwanie.
— Kazałam prosić pana, nie zaś kogo innego, bo chciałam, aby ten, od którego żądać będę pewnej usługi, nie miał mi prawa jej odmówić.
— Ma pani prawo żądać wszystkiego odemnie, nawet mego życia.
Andrea gorzko się uśmiechnęła.
— Życie pańskie jest tak drogie dla ludzkości, że szczerze prosić będę Boga, aby ci je zachował na lata długie i szczęśliwe. Przyznaj pan jednak, o ile twoje życie jest szczęśliwem, bywają życia inne, które zdają się podlegać jakiejś nieszczęśliwej gwieździe.
Gilbert milczał.
— Moje, naprzykład... powiedziała znów Andrea po chwili, co pan powiesz o niem?...
Gdy Gilbert spuścił oczy i nie odpowiadał:
— Pozwól mi je przypomnieć sobie w dwóch słowach, rzekła... Bądź spokojnym, żadnych wymówek!...
Gilbert zrobił poruszenie, które zdawało się mówić:
— Słucham.
— Urodziłam się ubogą, ojciec mój zrujnowanym był przed mojem przyjściem na świat. Młodość upłynęła mi smutno i samotnie; znałeś pan mego ojca i wiesz lepiej, niż ktokolwiek, jaką była miara jego dla mnie czułości... Dwaj ludzie, z których jeden powinien mi był być nieznanym, a drugi... obcym, mieli na moje życie wpływ tajemniczy i zgubny. Wola moja nie miała żadnego w tem udziału: jeden rozporządził moją duszą, drugi wziął moje ciało. Zostałam matką, nie domyślając się, że przestałam być dziewicą...
O mało, że nie utraciłam z tego powodu przywiązania mego brata, jedynej istoty, która mnie kochała.
Jedyną moją pociechą była myśl, że jako matka, kochaną będę przez moje dziecię; to dziecię porwane mi zostało w godzinę po przyjściu na świat. Zostałam żoną bez męża, matką bez dziecięcia!...
Pocieszała mnie przyjaźń królowej.
Przypadek pewnego dnia, umieścił w tym samym powozie, którym obieśmy jechały, człowieka młodego, pięknego, odważnego; przeznaczenie zrządziło, że ja, która nigdy nie znałam miłości, pokochałam go duszą całą.
On kochał królowę!...
Zostałam powiernicą tej miłości. Zdaje mi się, że kochałeś pan, nie będąc kochanym, panie Gilbert, możesz więc pojąć co cierpiałam.
Nie dość na tem. Pewnego dnia królowa odezwała się do mnie: „Andreo, ocal mi życie... ocal mi więcej, niż życie; ocal mi honor!...“ I trzeba było zostać żoną człowieka, którego kochałam od lat trzech, ale któremu byłam zupełnie.
Zostałam jego żoną.
Pięć lat mieszkałam z tym człowiekiem, napozór zimna, jak głaz, ale palona ogniem wewnętrznym, niby posąg z pałającem sercem!... Powiedz, doktorze!... czy pojmujesz, ile moje serce wycierpiało?...
Pewnego dnia nakoniec doznałam niewypowiedzianych rozkoszy!... moje poświęcenie i zaparcie się moje, wzruszyło tego człowieka. Od siedmiu lat kochałam go, nie zdradziwszy się nawet wejrzeniem, aż drżący, przyszedł, upadł mi do nóg i powiedział: „Wiem wszystko i kocham cię!...“
Pan Bóg, chcąc mię nagrodzić, pozwolił mi jednocześnie odnaleźć moje dziecię!... Rok upłynął, jak dzień jeden, jak godzina, jak minuta. Rok ten był dla mnie życiem całem.
Cztery dni temu, piorun uderzył we mnie.
Honor jego nakazywał mu wracać do Paryża, aby tam umrzeć. Nie czyniłam mu żadnych uwag, nie wylałam ani jednej łzy; pojechałam z nim razem.
Opuścił mnie, zaledwie stanęliśmy na miejscu.
I zaraz tej samej nocy odnalazłam go nieżywym!... Jest tam... w tym pokoju...
Czy pan myślisz, że to zuchwałość z mej strony, iż po takiem życiu pragnę spocząć z nim razem w jednym grobie, czy sądzisz, że można mi odmówić tego, o co cię prosić zamyślam?...
Jesteś lekarzem sławnym, panie Gilbert, jesteś uczonym chemikiem... zawiniłeś wiele względem mnie... masz wiele do odpokutowania... Daj mi otóż truciznę pewną, działającą szybko, a przebaczę ci, i umrę z sercem, przepełnionem wdzięcznością dla ciebie...
— Pani!... zawołał Gilbert, życie twoje, jak powiedziałaś, ciężką było próbą i tę próbę, przyznać trzeba, zniosłaś jak męczennica, szlachetnie i z poddaniem!...
Andrea poruszyła lekko głową, co miało znaczyć:
— Czekam.
— W tej chwili mówisz do swego kata: „uczyniłeś życie moje okropnem, daj mi śmierć słodką“. Masz pani prawo tak mówić i dodajesz słusznie: „Uczynisz to, czego żądam, bo nie masz prawa mi nic odmawiać...“
— A więc, panie?...
— Czy żądasz pani koniecznie trucizny?...
— Błagam cię o nią, mój przyjacielu.
— Czy życie stało się pani tak ciężkiem, że niepodobna ci dźwigać go dalej?...
— Śmierć jest najpożądańszą łaską, jakiej oczekuję od ludzi, jest największem dobrodziejstwem, jakiem Bóg mnie obdarzyć może.
— Za dziesięć minut będziesz pani miała to, czego żądasz... odpowiedział Gilbert.
Skłonił się i w tył cofnął.
Andrea podała mu rękę.
— O!... zawołała... w tej jednej chwili czynisz mi więcej dobrego, niżeliś przez całe życie złego mi wyrządził!... Bądź błogosławiony, Gilbercie!...
Gilbert wyszedł.
Za bramą zastał Sebastjana i Anioła Pitoux, czekających w dorożce.
— Sebastjanie... powiedział, wyciągając ukrytą na piersiach małą flaszeczkę, zawieszoną na złotym łańcuszku, z płynem koloru opalowego, dasz to ode mnie hrabinie de Charny.
— Jak długo mogę pozostać u niej, mój ojcze?...
— Jak długo zechcesz...
— A gdzie cię znajdę?...
— Czekam tu na ciebie.
Młody człowiek wziął flakonik i wszedł do pałacyku.
Po kwadransie wyszedł.
Gilbert zmierzył go szybkim rzutem oka; odnosił flaszeczkę nietkniętą.
— Cóż powiedziała?... zapytał.
— Powiedziała: „O! nie... z twojej ręki nie wezmę tego, moje dziecię!“
— Cóż potem uczyniła?
— Zapłakała.
— Jest więc ocaloną!... powiedział Gilbert. Chodź, moje dziecię!
I ucałował Sebastjana, może czulej, aniżeli kiedykolwiek.
Ale Gilbert zapomniał o Maracie.

W tydzień później dowiedział się, że hrabina de Charny została aresztowaną i odprowadzoną do więzienia.

ROZDZIAŁ XXVII.
WIĘZIENIE W TEMPLE.

Nim pójdziemy za Andreą do więzienia, gdzie miała być zamkniętą, jako podejrzana, idźmy za królową, którą tam, jako winną, odprowadzono.
Zaznaczyliśmy już poprzednio sprzeczność, w jakiej stanęło Zgromadzenie z gminą Paryską.
Zgromadzenie prawodawcze, jak wszystkie zgromadzenia konstytucyjne, nie postępowało zgodnie z jednostkami; popchnęło lud na drogę 10-go Sierpnia, a potem w tyle pozostało.
Sekcje zaimprowizowały słynną radę gminną, i ta właśnie rada stworzyła 10-ty sierpnia, potępiany przez Zgromadzenie. Dowodzi tego fakt, że król przeciwko Gminie szukał schronienia w Zgromadzeniu.
Zgromadzenie dało schronienie królowi; Gmina chciałaby go była pochwycić w Tuileries, i udusić pomiędzy dwoma materacami, wraz z królową i delfinem, wraz z wilczycą i z wilczkiem, jak się wyrażała.
Zgromadzenie nie dopuściło spełnienia tego zamiaru, który jakkolwiek haniebny, byłby może większe uprzedził nieszczęście...
Zgromadzenie zatem, opiekując się królem, krolową, delfinem, a nawet dworem, było Zgromadzeniem monarchicznem; Zgromadzenie rozporządzające, ażeby król mieszkał w Luxemburgu, to jest w pałacu, było także monarchicznem.
Prawda, że jak we wszystkiem, tak i w monarchizmie, bardzo różne są stopnie; prawda, że to, co było monarchicznem w oczach Gminy, a nawet Zgromadzenia, było rewolucyjnem dla innych.
Gmina zaczęła oskarżać Zgromadzenie, że jest monarchicznem; potem Robespierre zaczął wychylać z ukrycia głowę swą spłaszczoną, spiczastą, jadowitą, aby rzucić jakie oszczerstwo.
Robespierre rozpuszczał wtedy wieści, że stronnictwo silne, to jest Żyronda, ofiaruje tron księciu Brunszwickiemu. Żyronda, pierwsza wydała okrzyk: „Do broni“! było to pierwsze ramię, które ofiarowało się bronić Francję!
Gmina rewolucyjna, aby dojść do dyktatury, musiała stawiać przeszkody wszystkiemu, co robiło Zgromadzenie monarchiczne.
Zgromadzenie udzieliło królowi Lusemburg na mieszkanie. Gmina oświadczyła, że nie odpowiada za króla, jeżeli zamieszka w Luxemburgu, zapewniając, że piwnice jego łączą się z katakumbami.
Zgromadzenie nie chciało zerwać z Gminą dla takiej drobnostki; zostawiło jej zatem wybór miejsca zamieszkania królewskiego.
Gmina wybrała Temple.
Czy miejscowość dobrze została wyszukaną?...
Temple nie jest, jak Luxemburg, pałacem, którego piwnice łączą się z katakumbami, a mury na płaszczyźnie tworzą kąt ostry z Tuillieres i ratuszem; nie... jest to więzienie pod okiem Gminy, która za wyciągnięciem ręki zamyka i otwiera drzwi jego; Temple, to stary budynek odosobniony, to stara wieża niska, mocna, ciemna, ponura.
Jakim sposobem ta stara wieża pozostała w tej dzielnicy ludnej, czarna i smutna, jak sowa na świetle słonecznem?...
Gmina zadecydowała, że w Temple mieszkać będzie król i jego rodzina.
Czy było w tem jakie wyrachowanie? Nie, był to przypaek, przeznaczenie, powiedzielibyśmy zrządzenie Opatrzności, gdyby wyrażenie to nie było zbyt okrutne.
Dnia 13-go wieczorem, król, królowa, księżna Elżbieta, panie de Lamballe i de Tourzel, pan de Chamilly, kamerdyner królewski i pan Hue kamerdyner delfina, przeniesieni zostali do Temple.
Gmina tak śpieszyła z przeprowadzeniem króla do nowej jego rezydencji, że wieża nie była jeszcze gotową.
Rodzina Ludwika XVI wprowadzoną została do tej części gmachu, którą zamieszkiwał niegdyś hrabia d’Artois, gdy przyjeżdżał do Paryża.
Cały Paryż radował się mocno z tego powodu. Wprawdzie trzy tysiące pięćset obywateli poległo, ale król, ale przyjaciel cudzoziemców, ale wielki nieprzyjaciel rewolucji, ale sprzymierzeniec szlachty i księży, król, król został uwięzionym. Wszystkie domy naokoło Temple zostały iluminowane. Lampy postawiono nawet w złomach muru wieży.
Gdy Ludwik XVI wysiadł z powozu, zobaczył Santerra, na koniu o dziesięć kroków od drzwiczek. Dwa, urzędnicy municypalni czekali w kapeluszach na głowie.
— Wejdź pan! oświadczyli.
Król wszedł i myląc się naturalnie co do znaczenia swojej przyszłej rezydencji, chciał zwiedzić pokoje pałacu.
Urzędnicy uśmiechnęli się do siebie, i nie powiedziawszy nic, że to oglądanie zupełnie jest niepotrzebne, pozwolili mu zwiedzić Temple, pokój za pokojem.
Król rozporządzał swoim apartamentem, a urzędnicy cieszyli się z pomyłki, która miała się w gorycz zamienić.
O dziesiątej podano wieczerzę. Podczas wieczerzy Manuel stał przy królu; nie był to już sługa, gotów na usługi: był to dozorca więzienia, strażnik, pan!
Przypuśćmy, że wydane były dwa razem sprzeczne rozkazy, jeden przez króla, drugi przez Manuela; w takim razie wypełniano rozkaz Manuela.
I tutaj zaczęła się właściwa niewola.
O dziesiątej wszyscy zebrani byli w sali jadalnej pałacu; o jedenastej w salonie głównym.
Król jest jeszcze królem, a przynajmniej tak mu się zdaje. Nie wie nic, co się dzieje, O jedenastej jeden z komisarzów przyszedł wydać rozkaz dwom kamerdynerom: Hue i Chamilly, aby udali się za nim i zabrali trochę bielizny, którą mieli.
— Gdzież iść mamy? zapytali.
— Do nocnej rezydencji waszych panów, odpowiedział komisarz, pałac jest tylko rezydencją dzienną.
U drzwi pałacu spotkano znów urzędnika municypalnego. Szedł on naprzód z latarnią. Postępowali za nim.
Przy slabem świetle owej latarni i gasnącej już iluminacji, pan Hue starał się rozpoznać przyszłe mieszkanie króla, lecz widział tylko ciemną kopułę wieży, wznoszącą się w powietrzu jak olbrzym z granitu, z koroną ognistą na czole.
— Boże! zawołał zatrzymując się, czyżbyś pan nas do tej wieży prowadzi?
— Właśnie!... odpowiedział urzędnik municypalny, czas pałaców przeminął.
W tej chwili człowiek niosący latarnię, potknął się o pierwszy stopień krętych schodów.
Kamerdyner chciał się zatrzymać na pierwszem piętrze, ale człowiek z latarnią szedł dalej.
Nakoniec zatrzymał się na drugiem piętrze, wszedł w korytarz z prawej strony schodów, i otworzył pokój położony z prawej strony korytarza.
Jedno tylko okno oświecało tę izbę; trzy czy cztery stołki, stół i stare łóżko składało całe umeblowanie.
— Tutaj będzie sypiał twój pan!...
Powiedziawszy to, człowiek z latarnią rzucił na krzesło kołdrę i parę prześcieradeł, zapalił dwie świece, stojące na kominku i odszedł, zostawiając obydwóch kamerdynerów.
Poszedł szykować mieszkanie na pierwszem piętrze dla królowej.
Panowie Hue i Chamilly spojrzeli po sobie zdumieni. Mieli jeszcze przed pełnemi łez oczyma wspaniałe apartamenta królewskie, nie było to zatem nawet więzienie, do którego wtrącano króla; zamykano go w nędznej dziurze.
Przejrzeli pokój.
Łóżko stało w alkowie bez firanek; mata upleciona z łoziny, zawieszona na ścianie, stanowiła zabezpieczenie przeciwko robactwu.
Nie zrazili się tem biedni słudzy i zaczęli, o ile się dało, porządkować pokój i łóżko.
Gdy jeden z nich zamiatał, a drugi ścierał kurz, nadszedł Ludwik XVI.
— Oh! Najjaśniejszy Panie!... zawołali jednogłośnie, oto co za podłość!
Król nic nie odpowiedział, rzucił tylko wzrokiem dokoła. Ponieważ na ścianach wisiały malowidła, a niektóre z nich były nieprzyzwoite, pozrzucał je.
— Nie chcę, aby moja córka patrzyła na podobne plugastwa, powiedział.
Gdy mu posłano łóżko, położył się i zasnął tak spokojnie, jak gdyby w Tuileries; może nawet spokojniej.
Gdyby mu w tej chwili dano trzydzieści tysięcy liwrów dochodu, wiejski domek z kuźnią, bibljotekę, kaplicę, w której mógłby mszy słuchać, kapelana, któryby ją odprawiał, park dziesięciomorgowy, gdzie mógłby żyć zdala od wszelkich intryg, wraz z królową, delfinem, księżniczką, czyli z żoną swoją i dziećmi, byłby najszczęśliwszym człowiekiem z całego królestwa.
Inaczej było z królową.
Jeżeli dumna lwica nie ryknęła na widok swojej klatki, to dlatego tylko, że boleść straszna, jaka wrzała w głębi jej duszy, robiła ją ślepą i nieczułą na wszystko, co ją otaczało.
Mieszkanie składało się z czterech pokoi: przedpokój zamieszkała pani da Lamballe, pierwszy pokój zajęła królowa, gabinet ustąpiono pani Tourzel, w ostatnim pokoju ulokowano księżnę Elżbietę i dwoje dzieci.
Wszystko tu było trochę czystsze, niż u króla. Zresztą, Manuel jak gdyby wstydził się podejścia, jakiego dopuszczono się względem króla i kazał powiedzieć, że budowniczy Gminy, obywatel Palloy, ten sam, któremu było zlecone zburzenie Bastylji, przyjdzie, ażeby się porozumieć z Ludwikiem XVI o urządzenie mieszkania rodziny królewskiej tak wygodnie, jak tylko będzie można.
W tej chwili, gdy Andrea składa do grobu ukochanego swego męża, gdy Manuel instaluje w Temple króla i jego rodzinę, rzućmy wzrokiem wewnątrz Ratusza i przypatrzmy się władzy, która nastąpiła po rządzie Baillych i Lafayettów, a która zmierzała do tego, aby zajmując miejsce Zgromadzenia Prawodawczego, opanować dyktaturę.
Przypatrzmy się ludziom, a oni nam wytłómaczą czyny. Dziesiątego sierpnia wieczorem, kiedy wszystko było skończone, kiedy ustał huk dział i ucichły strzały ręcznej broni, gromada ludzi pijanych i obdartych wniosła na rękach i złożyła pośród Gminy człowieka ciemności, puszczyka z powiekami ustawicznie mrugającemi, proroka motłochu Marata. Raczył on pozwolić się tam zanieść; nie było się już czego obawiać, zwycięstwo było stanowcze: wilki, sępy, kruki zaleć miały pola.
Motłoch nazwał go zwycięzcą 10-go sierpnia, choć dopiero co wychylił głowę ze swojego lochu!
Laurem go uwieńczyli; a on, jak Cezar, dobrodusznie zachował wieniec na swem czole.
Obywatele sankiuloci, jak to już powiedzieliśmy, rzucili pośród Gminy bożka Marata.
W ten sposób rzucono niegdyś Wulkana, na radę pomiędzy bogów.
Na widok Wulkana, bogowie się roześmieli; na widok Marata, jedni także się śmieli, inni uczuli wstręt, albo dreszcz.
Dreszcz był najbardziej usprawiedliwiony.
Marat nie należał do składu Gminy, nie był jej członkiem, poprostu przyniesiono go do niej.
I pozostał.
Urządzono dla niego i to dla niego wyłącznie, lożę dziennikarską; ale dziennikarz bynajmniej nie był pod ręką Gminy, to Gmina, przeciwnie, była pod szponami Marata.
Jak w dramacie wielkiego Wiktora Hugo, Angelo choć jest nad Padwą, czuję nad sobą Wenecję, tak samo Gmina paryska, choć była nad Zgromadzeniem, czuła nad sobą Marata.
Patrzcie, jak ta butna Gmina, której słucha Zgromadzenie, posłuszną jest teraz Maratowi! Patrzcie, jakie wydała postanowienie:
Wszystkie drukarnie trucicieli rojalistycznych zostają skonfiskowane i oddane drukarzom patrjotom“.
Marat już od rana to postanowienie wykonywa. Idzie do drukarni królewskiej, każe przenieść jednę prasę do siebie i zabiera do worków wszystkie czcionki, które mu się podobają. Alboż nie jest on pierwszym z drukarzy patrjotycznych?
Zgromadzenie przelękło się morderstw 10-go sierpnia i nie miało siły ich powstrzymać; mordowano też na jego dziedzińcu, na korytarzach, pod jego drzwiami.
Danton wtedy powiedział:
— Tam, gdzie się zaczyna wymiar sprawiedliwości, powinny ustać zemsty prywatne. Ja przyjmuję na siebie odpowiedzialność wobec Zgromadzenia i bronić będę ludzi, pozostających w jego obrębie; ja pójdę na ich czele i ja za nich odpowiem!
Danton powiedział to wprzód, nim Marat zjawił się w Gminie. Od chwili, gdy Marat zasiadł na radzie Gminy, Danton już za nic nie ręczył.
Wobec węża, lew jął się wykrętów: zaczął przemieniać się w lisa.
Lacroix. dawny oficer deputowany, istny atleta, jedno ze stu ramion Dantona, wszedł na trybunę i zażądał, aby gwardja narodowa — to jest Santerre, człowiek, któremu nawet rojaliści przyznali pod surową powierzchownością, serce litościwe, aby gwardja narodowa utworzyła sąd wojenny, któryby sądził zkolei Szwajcarów, oficerów i żołnierzy.
Myśl Lacroiz, czyli raczej Dantona, była mianowicie taka:
Sąd wojenny wybrany zostanie z ludzi, którzy się bili; ci, co się bili, są ludźmi odważnymi, a ludzie odważni umieją cenić i szanować męstwo. Zresztą, już przez to samo, że byli zwycięzcami, wstręt mieliby skazywać na śmierć zwyciężonych.
Sąd wojenny wybrany z pomiędzy sprzymierzonych bretońskich i marsylczyków, wreszcie z pomiędzy zwycięzców, był więc ocaleniem dla więźniów, a że był on łaską, najlepszy dowód, iż Gmina go odrzuciła.
Marat rzeź wolał, bo przez nią prędzej wszystko się skończy. Żądał głów i jeszcze głów!
Żądania owe, zamiast zmniejszać się, coraz się powiększały; z początku żądał pięćdziesiąt tysięcy głów, potem sto tysięcy, później znowu dwa kroć sto tysięcy; wreszcie dwa kroć siedmdziesiąt trzy tysiące!
Skądże taka dziwaczna liczba?
Sam nie umiałby tego wytłómaczyć.
Żądał rzezi i to mu wystarczało.
Noga też Dantona nie postała już w Gminie.
Co czyni Gmina? Ano wysyła deputaaję do Zgromadzenia.
Dnia 16-go trzy deputacje kolejno tam się udają.
Dnia 17-go nowa deputacja przybywa.
— Lud niecierpliwi się... powiada ona, bo nie jest pomszczony. Drżyjcie! aby sam sobie nie wymierzył sprawiedliwości. Dziś o północy zadzwonią na alarm. Trzeba ustanowić trybunał kryminalny w Tuileries i w każdej sekcji sędziego. Ludwik XVI i Antonina chcieli krwi; niech widzą, jak popłynie krew ich popleczników!
To zuchwalstwo, ten nacisk, oburza do żywego dwóch ludzi: jakobina Chaudieu, i dantonistę Thuriota.
— Ci, którzy przyszli żądać morderstw, powiada Chaudieu, nie są przyjaciółmi ludu; to tylko jego pochlebcy. Chcą inkwizycji, ale ja będę się temu opierał choćby kosztem mego życia!
Po petycjach następują groźby.
Z kolei przychodzą sekcjoniści i mówią:
— Jeżeli w ciągu dwóch lub trzech godzin, przewodniczący w sądzie przysięgłych, nie będzie zamianowany — i jeżeli sądy nie zaczną działać, wielkie nieszczęścia spadną na Paryż!
Zgromadzenie uległo tej ostatniej pogróżce i uchwaliło utworzenie trybunału nadzwyczajnego.
17-go żądanie było przedstawione.
19-go trybunał był już ustanowiony.
20-go trybunał zaczął być czynnym i skazał na śmierć jednego rojalistę.
21-go wieczorem skazany dnia poprzedniego ścięty został przy świetle pochodni na placu Karuzelu. Wrażenie tej pierwszej egzekucji było straszne, tak, straszne, że sam nawet kat znieść go nie mógł.
W chwili gdy pokazywał ludowi głowę tego pierwszego skazańca, który miał otworzyć tak szeroką drogę wozem pogrzebowym, sam kat wydał okrzyk, upuścił na bruk głowę i upadł.

Pomocnicy go podnieśli; ale już nie żył...

ROZDZIAŁ XXXVIII.
NOWY ZWROT.

17-go sierpnia Lafayette w proklamacji wzywa armję, aby szła na Paryż, przywróciła konstytucję i zmazała 10-ty sierpnia. Lafayette, człowiek prawy, stracił głowę jak i inni; to, co chciał uczynić, było wprost sprowadzeniem Prusaków i Austrjaków na Paryż.
Armja odepchnęła go instynktownie, tak samo jak w osiem miesięcy później odepchnęła Dumourieza. Historja byłaby zjednoczyła nazwiska tych dwóch ludzi, związałaby je z sobą, gdyby Lafayette, niecierpiany przez królowę, nie miał szczęścia zostać aresztowanym przez Austrjaków i wysłanym do Ołomuńca. Niewola dała zapomnieć o ucieczce.
18-go Lafayette przeszedł granicę. 21-go ci nieprzyjaciele Francji, owi sprzymierzeńcy monarchji. przeciw którym wymierzony był 10-ty sierpnia i przeciw którym będzie skierowany 2-gi września, Austrjacy, których Marja Antonina wzywała na pomoc owej widnej nocy, gdy księżyc przeciskając się przez szyby sypialnego pokoju, oświecał jej łóżko. Austrjacy zajęli Longwy, które poddało się po dwudziesto-cztero-godzinnem bombardowaniu.
W przeddzień poddania się, na drugim końcu Francji powstała Wandea; Składanie przysięgi nakazane duchownym, stało się powodem zaburzeń. Ażeby przeszkodzić tym wypadkom, Zgromadzenie zamianowało Dumourieza dowódcą armii Wschodniej, i ogłosiło rozkaz uwięzienia Lafayette. Postanowiło też, że skoro tylko miasto Longwy powróci pod władzę narodu francuskiego — wszystkie domy z wyjątkiem domów narodowych będą zburzone i zrównane z ziemią; wreszcie wydało prawo, skazujące na wygnanie z kraju każdego duchownego, nie składającego przysięgi; upoważniało ono do rewizyj domów, konfiskowało i wystawiało na sprzedaż dobra emigrantów.
Prze ten czas, cóż robiła Gmina? Jużeśmy powiedzieli kto był jej wyrocznią: był nim Marat.
Patrzcie więc o czem marzy Gmina; o! będziemy niebawem obecni spełnieniu tego marzenia. Czegóż żąda?... Chce ażeby więźniowie z Orleanu zostali sprowadzeni do Paryża i tu ponieśli karę śmierci.
Ależ więźniowie z Orleanu nie są osądzeni! Bądźcie spokojni, jest to formalność, bez której obejdzie się Gmina. Zresztą, dopomoże jej uroczystość z 10-go sierpnia.
Sergent, artysta jej, będzie zarazem mistrzem ceremonji; on już ułożył a scenę: procesję ojczyzny w niebezpieczeństwie i wiecie jak mu się udało. Tym razem, Sergent przewyższy samego siebie.
Idzie o to, aby żałobą, zemstą, boleścią napełnić dusze tych wszystkich, którzy stracili 10-go sierpnia jaką drogą istotę.
Dla przeciwstawienia gilotynie, która jest czynna na placu Karuzeli, wznosi on w Tuilieries wspaniałą piramidę, pokrytą czarnym kirem, a na każdym z jej boków przypomniane są rzezie, zarzucane rojalistom: w Nancy, w Nimes, w Montauban i na polu Marsowem.
Było to w niedzielę wieczorem. 27-go sierpnia, w pięć dni po powstaniu wandejskiem, zorganizowanem przez księży w cztery dni po wzięciu Longwy, które zajął generał Clefrayt w imieniu Ludwika XVI; procesja pokutnicza rozpoczęła swój pochód, korzystając z tajemniczej powagi, jaką ciemność każdą rzecz otacza.
Najpierw śród kłębów dymu, unoszącego się z zapalonych kadzideł, na całej drodze, którą iść miano, postępowały wdowy i sieroty z 10-go sierpnia. Później następowały olbrzymie karawany żałobne, mające przypominać owe wozy, co 10-go sierpnia wyjechały były na przedmieścia, jęcząc pod ciężarem trupów, dalej pokazywały się sztandary żałoby i zemsty, jakby żądające śmierci za śmierć, dalej Prawo, statua kolosalna, uzbrojona mieczem, dalej kroczyli sędziowie trybunału, a na ich czele szedł trybunał rewolucyjny z dnia 10-go sierpnia, ten sam, który się usprawiedliwiał a tego, że tylko jednę na dzień ścina głowę.
Dalszy orszak tworzyła Gmina, krwawa matka tego trybunału, prowadząc w swoich szeregach posąg Wolności, tych samych rozmiarów, co statua Prawa, wreszcie Zgromadzenie Narodowe niosło wieńce obywatelskie, hołd dla umarłych, a!e niedostateczną pociechę dla żyjących. Wszystko to postępowało wspaniałe, przy odgłosie ponurych śpiewów Cheniera, przy poważnej muzyce Gosseca i szło krokiem pewnym.
Noc z dnia 27-go na 28-my sierpnia ubiegła na tej ceremonii pokutniczej, na tej uroczystości pogrzebowej, podczas której lud pięściami wygrażał pustym Tuilerjom.
Wkrótce wieść zaczęła się szerzyć między ludem o połączeniu się armji pruskiej z austrjacką i o wzięciu Longwy przez generała Clerfayet.
Przewidywano wzięcia Paryża. Dochodziły wieści z prowincji:
„Jazda austrjacka w okolicach Sarrelouis uprowadziła mera patrjotę i znanych republikanów. Ułani, pochwyciwszy urzędników wiejskich, obcięli im uszy i przybili je im na czole“.
Jeżeli takich czynów dopuszczano się w bezbronnej prowincji cóż będzie się działo z rewolucyjnym Paryżem? Co z nim zrobią, nie było już tajemnicą. Miasto pójdzie w gruzy, a ludzie... gdzie kto będzie mógł.
A tymczasem król spiskuje z nieprzyjacielem, i z Temple, gdzie go zamknięto, koresponduje z prusakami i austrjakami; szlachta idzie przeciw ludowi, pod przywództwem książąt; księża buntują.
Z głębi więzień, gdzie ich zamknięto, rojaliści klaszczą w ręce na wiadomość o klęskach Francji; wiadomość o prusakach w Longwy wywołała okrzyki radości w Temple i w Opactwie.
Danton wstępuje na trybunę w Zgromadzeniu, wstrząsa swoją lwią grzywą i wyciąga silną rękę, która 10-go sierpnia skruszyła drzwi w Tuileries.

— Trzeba zapału w całym narodzie, aby odeprzeć nieprzyjaciół — powiada. Dotąd mieliśmy tylko wojnę udaną; odtąd mowy nie powinno być o tak nędznej igraszce. Potrzeba, aby wszystek lud powstał i z całą siłą rzucił się na nieprzyjaciela; potrzeba też uwięzić wszystkich spiskujących i przeszkodzić im, aby nam nie szkodzili. I Danton żądał pospolitego ruszenia, rewizji domów i kary śmierci na każdego, ktoby śmiał przeszkadzać czynnościom rządu, tymczasowego. Otrzymał wszystko, czego żądał.

ROZDZIAŁ XXXIX.
W PRZEDDZIEŃ 2-go WRZEŚNIA.

— Gdy ojczyzna jest w niebezpieczeństwie, powiedział Danton 28-go sierpnia, wszystko należy do ojczyzny.
Dnia 29-go, o godzinie czwartej po południu, zabębniono na alarm. Sklepy pozamykano; każda ulica została otoczona i zajęta przez pluton z sześćdziesięciu ludzi. Rogatek strzeżono; strzeżono rzeki.
O pierwszej w nocy zaczęto rewizję po wszystkich damach. Komisarze sekcyj kołatali do wszystkich drzwi mieszkań, w imieniu prawa i otwierano im mieszkania; odbijali drzwi w mieszkaniach, które nie były zajęte. Pochwycono dwa tysiące strzelb; aresztowano trzy tysiące osób.
Potrzeba było przestraszyć i przestraszano.
Dodajmy, że działo się to w czasie, kiedy Gmina zawyrokowała: Iż każdy sprzedający złoto, śmiercią karany będzie.
Widzimy Gminę wciskającą się w prawa Zgromadzenia: skazywała na karę śmierci, nadała Chaumettowi prawo otwierania więzień i wypuszczania więźniów: przywłaszczyła sobie prawo łaski. Zgromadzenie, czując, że ma poparcie zadekretowało, że w przeciągu dwudziestu czterech godzin nowa Gmina będzie mianowana przez sekcje.
Rozporządzenie to zostało wydane 30-go sierpnia, o piątej wieczorem.
Liczmy godziny, bo od tej chwili zbliżamy się do rzezi 2-go września, bo każda odtąd minuta posuwa nas o krok naprzód do krwawej bogini z powykręcanemi rękami, z potarganemi włosami i obłąkanym wyrokiem — do bogini, którą nazywają Grozą.
Zgromadzenie z resztek obawy dla swej strasznej nieprzyjaciółki, ogłosiło, rozwiązując Gminę, iż ta dobrze się zasłużyła ojczyźnie. Było to nielogicznem. Gmina pozwoliła się pochwalić, ale nie dała się wypędzić. Marat, jako amator, Robespierre, jako członek Gminy zabrali głos. Marat żądał wyrżnięcia Zgromadzenia narodowego; nie było w tem nic nadzwyczajnego, przywyknięto już do podobnych wniosków jego.
Ale Robespierre, przezorny i podstępny, Robespierre, donosiciel niepochwytny, żądał, aby wzięto się do broni, aby wystąpiono zaczepnie. Robespierre musiał czuć, że Gmina bardzo jest silną, skoro wyraził się w ten sposób.
Była silną w istocie, bo tejże nocy sekretarz jej Tallien, udał się do Zgromadzenia z trzema tysiącami ludzi, w dzidy uzbrojonych.
— Gmina... — powiedział, sama tylko Gmina podniosła członków Zgromadzenia do godności przedstawicieli wolego narodu. Gmina kazała wydać wyrok przeciwko księżom burzycielom i zaaresztowała tych ludzi, na których nikt nie śmiał ręki podnieść. Gmina... dodał wreszcie, oczyści z nich wkrótce ziemię wolności!
W nocy zatem z 30-go na 31-szy sierpnia Gmina przed Zgromadzeniem, które ją rozwiązało, wyrzekła pierwsze słowo bratobójcze.
Nadszedł 31-szy sierpnia. Wielki ten dzień rozstrzygnąć miał walkę pomiędzy Zgromadzeniem a Gminą, pomiędzy umiarkowaniem, a terroryzmem.

Gmina postanowiła pozostać za jakąbądź cenę. Zgromadzenie rozwiązało się, ustępując miejsca wyborom innego ciała. Gmina zatem zwyciężyła, tembardziej, że jej ciągłe niepokoje sprzyjały.
ROZDZIAŁ XL.
GDZIE SPOTYKAMY RAZ JESZCZE PANA DE BEAUSIRE.

W liczbie tych przemyślnych, którzy 10 sierpnia obłowili się w Tuileries, znajdował się dawny nasz znajomy, pan Beausire, były gwardzista.
Czytelnicy, którzy przypominają sobie kochanka panny Oliwji, ojca małego Tosia, nie zadziwią się bynajmniej, odnajdując go pomiędzy tymi, co potrzebowali zdać rachunek nie narodowi ale trybunałom, z zysków, osiągniętych ze szkatuł Tuilleries:
Pan Beausire w istocie, wszedł ostatni do pałacu. Był to człowiek zanadto rozumny, aby chodzić pierwszy lub jeden z pierwszych.
Wcale jednak nie przekonania polityczne poprowadziły pana de Beausire do pałacu królów, nie; pan Beausire przybył tam jako amator wyższy po nad te słabości ludzkie, które nazywają się przekonaniami — i miał tylko jeden cel przed sobą: zobaczyć, czy też ci, którzy stracili tron, nie zgubili zarazem jakich kosztowności, łatwiejszych do przeniesienia i ukrycia?...
Dla zachowania pozorów, pan Beausire włożył na głowę czerwoną czapkę, uzbroił się w olbrzymią szablę i umaczał ręce we krwi pierwszego zabitego, którego napotkał. Dzięki temu, ten wilk, ciągnący za armją zwycięską, ten kruk, krążący po walce nad polem bitwy, mógł być wziętym za zwycięzcę. Ci, co słyszeli, jak wykrzykiwał: „Śmierć arystokratom!“ co widzieli, jak plądrował pod łóżkami, jak otwierał szafy i wysuwał nawet szuflady z komód, aby się przekonać, czy nie ukrył się tam jaki arystokrata, wzięli go w istocie za zwycięzcę.
Na nieszczęście jednak pana Beausire‘a, jednocześnie z nim. znajdował się tam człowiek, który nie krzyczał, nie zaglądał pod łóżka, nie otwierał komód, ale który wszedł podczas ognia, bez broni, wraz ze zwycięzcami — i choć sam nie zwyciężał, przechadzał się z rękoma w tył założonenmi jakby w publicznym ogrodzie, zimny i spokojny, w wytartem, ale czystem ubraniu, a podnosił głos kiedy niekiedy, aby zawołać:
— Nie zapominajcie, obywatele, że zwycięzca nie zabija kobiet i nie rusza kosztowności!...
Co się tyczy tych, którzy zabijali mężczyzn i wyrzucali meble oknami, nasz przechadzający się, nie uważał za stosowne zabraniać im tego.
Spostrzegł on, na pierwszy rzut oka, że pan Beausire nie należał do ostatnich.
To też około w pół do dziesiątej wieczór, Pitoux, który wystawał na warcie w przedsionku Zegara, spostrzegł zbliżającego się olbrzyma; olbrzym ten grzecznie ale stanowczo, jak gdyby miał rozkaz zaprowadzania porządku w nieporządkach i wymierzania sprawiedliwości, powiedział:
— Kapitanie, schodzić tu będzie człowiek w czerwonej czapce, z szablą w ręku, przytrzymasz go i każesz zrewidować swoim ludziom: ukradł pudełko z brylantami.
— Panie Maillard. zrobię wszystko, co rozkażesz! O! pan jesteś prawdziwym patrjotą!
— Chlubię się z tego i dlatego też chcę, abyśmy nie pozwalali hańbić nazwy, do której mamy prawo. Baczność! oto ten człowiek.
W istocie, w tejże chwili pan Beausire schodził ze schodów przedsionka, wywijając wielką szablą i krzycząc:
— Niech żyje naród!
Pitoux dał znak dwom swoim ludziom, aby nieznacznie zajęli stanowisko po obu stronach drzwi, sam zaś oczekiwał Beausire’a na ostatnim stopniu schodów.
Łotrzyk zauważył widać ten manewr, bo zatrzymał się i jak gdyby coś zapomniał, chciał powracać na górę.
— Za pozwoleniem, obywatelu!... zawołał Pitoux, tędy się wychodzi.
— Tędy?
— Ponieważ zaś mamy rozkaz opuścić Tuilleries, proszę wyjść z łaski swojej.
Beausire podniósł głowę do góry i zaczął znów schodzić.
Stanąwszy na ostatnim stopniu, poniósł rękę do czerwonej czapki i, udając żołnierską butę, zapytał:
— No jakże, kolego, czy można wyjść, czy nie?
— Można; ale przedtem, trzeba się poddać małej formalności, odpowiedział Pitoux.
— Jakiejże to, mój piękny kapitanie?...
— Trzeba się dać zrewidować.
— Co, rewidować patrjotę, zwycięzcę, człowieka, który tylko co wytępiał arystokratów?...
— Taki jest rozkaz, kolego, jeżeli zachodzi między nami jakie koleżeństwo, schowaj zatem swoją wielką szablę do pochwy, bo już ci niepotrzebna i poddaj się, bo inaczej będę zmuszony użyć siły.
I Pitoux pochwycił rzekomego patrjotę prawą ręką, lewą wyrwał mu szablę, złamał jej ostrze, a rękojeść rzucił zdala od siebie.
— Dalej, przyjaciele!... zawołał popychając byłego sierżanta między swoich ludzi, zrewidujcie pana de Beausire!...
— No to rewidujcie!... — oświadczył Beausire, i rozpuścił ręce jak ofiara — rewidujcie!..
Nie czekano na pozwolenie pana de Beausire, ale ku wielkiemu zdziwieniu kapitana Pitoux a szczególniej też Maillarda, po przetrząśnięciu wszystkich kieszeni, nie znaleziono w nich nic oprócz talji kart wytartych i jedenastu sous.
— Poszukajcie no jeszcze!... — powiedział Pitoux, którego największą cnotą była cierpliwość.
Szukano znowu, ale i tym razem bez skutku. Pan Beausire triumfował.
— Idź pani... — oświadczył Pitoux, jesteś wolnym!...
Beausire skłonił się poufale i odszedł.
Pitoux szukał wzrokiem Maillarda, ale go już nie było.
— Czy widzieliście pana Maillard?... zapytał.
— Zdaje mi się, że powrócił na górę, rzekł jeden z żołnierzy.
— Miałeś słuszność, bo schodzi oto właśnie.
Maillard szedł w istocie z góry, przeskakując naraz po parę schodów był za chwilę w przedsionku.
— No... — zapytał, znaleźliście co?...
— Nie, odrzekł Pitoux.
— Ja zatem byłem szczęśliwszy, znalazłem pudełko.
— Nie mieliśmy więc słuszności.
— Przeciwnie, mieliśmy najzupełniejszą.
I Mallard, otworzył pudełko i wyciągnął złotą oprawę, ogołoconą z kosztownych kamieni.
— Hę, co to ma znaczyć... zapytał Pitoux.
— To znaczy, że ptaszek przewidywał co go spotka, powyciągał więc djamenty, a oprawę z pudełkiem porzucił w gabinecie w którym go znalazłem.
— A cóż się stało z brylantami?...
— Musiał je ukryć jakimś sposobem.
— W którą się stronę udał?... zapytał Maillard.
— Skręcał na nadbrzeże.
— Bądź zdrów — kapitanie.
I wyciągając swoje długie nogi, puścił się w pogoń za panem Beausire.

Pitoux pozostał zdumiony i rozmyślał jeszcze nad szczególniejszym wypadkiem, gdy zdało mu się, iż zobaczył zbliżającą się hrabiny de Charny. Następnie zaszły wypadki, przedtem już przez nas opowiedziane i których nie uważaliśmy za stosowne łączyć z ostatnim rozdziałem.

ROZDZIAŁ XLI.
LEKARSTWO.

Maillard, jakkolwiek prędko podążał, nie mógł dogonić Beausire’a. Zaprzestał więc pogoni.
Na rogu ulicy Baisllerie i placu Trybunału miał przyjaciela, aptekarza. Wstąpił do niego, usiadł i gawędził, a tymczasem chirurgowie przychodzili i odchodzili, zgłaszając się do apteki po bandaże, szarple — słowem po wszelkie przedmioty, potrzebne do opatrunku rannych, gdyż wśród nieboszczyków odzywał się niekiedy jęk, po którym poznawano, że biedak jakiś żyje jeszcze i zaraz go opatrywano i przenoszono do szpitala.
Maillard siedział tu od kwadransa, nogi wsunąwszy pod ławkę i starając się jak najmniej zabierać miejsca, gdy weszła kobieta lat około trzydziestu siedmiu czy ośmiu, która pomimo odzieży nędznej, zachowała jeszcze ślady dawnego przepychu, pewne cechy arystokratyczne, jeżeli nie wrodzone, to przynajmniej przyswojone.
Przedewszystkiem jednak uderzyło Maillarda szczególne podobieństwo tej kobiety do królowej; krzyknąłby niewątpliwie ze zdziwienia, gdyby nie posiadał znanej nam zdolności panowania nad sobą.
Prowadziła ona za rękę chłopczyka ośmioletniego; zbliżyła się do kantorku aptekarskiego, starając się, o ile można ukryć ubóstwo swego ubrania, jeszcze bardziej uwydatniające się przy zalotnej troskliwości tej kobiety o twarz i ręce.
Na razie nie mogła się odezwać, bo aptekarz zajęty był innym interesantem, wreszcie go zagadnęła:
— Potrzebuję lekarstwa przeczyszczającego.... dla chorego męża.
— Ale jakiego lekarstwa chcesz, obywatelko?... — spytał aptekarz.
— Jakie pan wybierze, byleby nie kosztowało więcej, niż jedenaście sous.
Ta cyfra jedenastu sous uderzyła Maiilarda; jedenaście sous, taką właśnie sumę znalazł, jak sobie przypominamy, w kieszeni Beausira.
— A dlaczego nie może być droższe?... podchwycił aptekarz.
— Bo mąż dał mi tylko tyle.
— Zmieszaj pan tamorinę z senesem i daj obywatelce, polecił aptekarz swemu pomocnikowi.
Pomocnik aptekarza zajął się przygotowaniem lekarstw, a aptekarz załatwiał żądania innych osób.
Maillard zaś, którego uwagi nic nie odciągało, obserwował bacznie kobietę.
— Oto lekarstwo gotowe, obywatelko... — wyrzekł pomocnik aptekarza.
— No, Tosiu... — odezwała się kobieta, daj jedenaście sous panu, moje dziecko.
— Są... odpowiedział chłopczyk.
I, położywszy garść drobnej monety na kontuar, dodał:
— Chodź, mamo, chodź prędzej, ojciec czeka.
I ciągnął kobietę, powtarzając:
— Ależ chodź, mamo Oliwjo, chodź!...
— Przepraszam obywatelkę, tutaj tylko jest dziewięć sous zatrzymał ich a piekarczyk.
— Jakto, dziewięć sous?... — podchwyciła kobieta.
— No!... — odparł aptekarczyk, — policzcie sami...
Kobieta policzyła i rzeczywiści# było tylko dziewięć sous.
— Coś zrobił z dwoma sous, paskudny dzieciaku?... — spytała.
— Ja nie wiem... — odpowiedziało dziecko. — Chodź, mamo Oliwjo!...
— Musisz wiedzieć, bo się napierałeś nieść pieniądze i dałam ci je.
— Musiałem je zgubić... — odrzekło dziecko. No, chodź, mamo!...
— Ślicznego masz chłopca, obywatelko!... — odezwał się nagle Maillard, — i musi być sprytny, ale trzeba go pilnować, ażeby nie został złodziejem.
— Złodziejem?... — podchwyciła kobieta, którą chłopiec nazywał mamą Oliwją, — a to dlaczego, mój panie?..
— Bo on nie zgubił dwóch sous, ale je dobrze schował!
— Ja?... — zawołało dziecko — nieprawda!...
— W twoim buciku są dwa sous — obywatelko, w twoim... — dodał Maillard.
Mama Oliwja, pomimo zaprzeczeń małego Tosia, zdjęła bucik z lewej nogi i znalazła w nim dwa sous.
Pieniądze te oddała aptekarzowi i oddaliła się z dzieckiem, grożąc mu karą, która mogłaby się wydać straszną obecnym, gdyby nie byli przekonani, że ją niewątpliwie złagodzi serce macierzyńskie.
Wypadek ten, zresztą tak drobny wśród okoliczności tak poważnych, w jakich się znajdowano, byłby przeszedł niepostrzeżenie, gdyby Maillarda nie zainteresowało wielce podobieństwo tej kobiety do królowej.
Podszedł więc do aptekarza i korzystając z chwilki wolnego czasu, zagadnął:
— No, zauważyłeś?...
— Co takiego?...
— Podobieństwo tej obywatelki, która stąd wyszła...
— Do królowej?... — wtrącił aptekarz ze śmiechem.
— Tak, toś ty też zauważył, jak i ja.
— O!... już oddawna!...\
— Jakto, oddawna?
— Naturalnie, wszak to podobieństwo historyczne.
— Nie rozumiem.
— Czyż nie przypominasz sobie słynnej historji naszyjnika?...
— O!.. alboż dozorca w Chatelet może o czemś podobnem zapomnieć!...
— To musisz pamiętać pewną Nicolinę Legay, znaną pannę Oliwję?...
— A!... a!... tak, tak!.. Ta, która przy kardynale Rohan grała rolę królowej, nieprawdaż?
— I żyła z pewnym hultajem, łotrem i szpiegiem, nazwiskiem Beausire.
— Co? — zawołał Maillard — jak gdyby go wąż ukąsił.
— Nazwiskiem Beausire — powtórzył aptekarz.
— I to tego Beausirea nazywa swym mężem? — zapytał Maillard.
— Tak.
— I to dla niego przyszła po lekarstwo?...
— Hultaj musiał się objeść.
— Lekarstwo przeczyszczające? mówił dalej Maillard, jak człowiek na tropie doniosłej tajemnicy, nie mogąc od niej oderwać myśli.
— Lekarstwo przeczyszczające, tak.
— A!... zawołał Maillard, uderzając się w czoło, mam go. Jeżeli się dowiem, gdzie mieszka.
— Toż ja wiem... Przy ulicy Żydowskiej pod numerem 6.
— To stąd blisko?
— O dwa kroki.
— A to mię wcale nie dziwi.
— Co?
— Że mały Tosio ukradł matce dwa sous.
— Jakto... nie dziwi cię?
— Nie, wszak to syn Beausire’a?
— Jego żywy portret.
— Niedaleko jabłko pada od jabłoni! No, mój drogi — ciągnął dalej Maillard — powiedz mi z ręką na sumieniu, jak prędko działać zacznie twoje lekarstwo?
— Nie prędzej, jak po dwóch godzinach.
— Tego mi tylko potrzeba.
— Tak cię Beausire interesuje?
— O! bardzo, i to tak bardzo, że z obawy, aby go źle nie pielęgnowano, pójdę poszukać dla niego...
— Czego?...
— Dwóch dozorców! Dowidzenia, mój drogi.
Maillard wyszedłszy ze sklepu aptekarskiego na twarzy miał złowrogi uśmiech, jedyny jaki się u niego zjawiał i skierował się znów do Tuileries.
Pitoux był nieobecny; przypominamy sobie, że w ogrodzie podążył za hrabiną Charny, ale podczas jego nieobecności Maillard zastał na stanowisku Maniqueta i Telliera.
Obadwaj go poznali.
— A! to pan Maillard? — zapytał Maniquet, — cóż, dogoniłeś go pan?..
— Nie, — rzekł Maillard. — ale jestem na jego tropie.
Tu skinął na porucznika i na podporucznika, ażeby się doń zbliżyli.
— Wybierzcie mi ze swego oddziału dwóch ludzi pewnych.
Maniquet, zwracając się do warty, zawołał:
— Niech tu przyjdzie dwóch na ochotnika.
— Dwunastu ludzi się podniosło.
— No, ty, Boulangerze, — rzekł Maniquet — chodź tu!
Jeden z ludzi zbliżył się.
— I ty, Molizarze.
Drugi zajął miejsce przy pierwszym.
— Może więcej chcesz, panie Maillard? — zapytał Tellier.
— Nie, ci mi wystarczą. Chodźcie, moje zuchy!
Obaj ochotnicy poszli za Maillardem. Zaprowadził ich na ulicę Żydowską i zatrzymał się przed bramą pod numerem 6.
— To tutaj... — rzekł — wejdziemy.
Przybysze zapuścili się na schody, aż na czwarte piętro.
Tu wskazówką dla nich były krzyki pana Tosia, któremu dość łagodną karę macierzyńską poprawił pan Beausire, uznawszy za stosowne ręką żylastą wyciąć mu kilka policzków.
Maillard usiłował otworzyć drzwi, zamknięte na zasuwkę.
Zapukał.
— Kto tam?... — zapytał przeciągły głos panny Oliwji.
— W imieniu prawa, otwórzcie!... — odpowiedział Maillard.
Wreszcie, pani Beausire zebrała odwagę i w chwili, gdy Maillard zapukał po raz drugi, drzwi się otworzyły.
Trzech ludzi weszło, ku wielkiej trwodze panny Oliwji i pana Tosia, który schował się za starym fotelem.
Pan Beausire leżał, a na stoliczku nocnym, oświetlonym licha łojówką w blaszanym lichtarzu. Maillard spostrzegł z zadowoleniem próżną buteleczkę. Lekarstwo zostało połknięta; trzeba było tylko czekać na skutek.
Podczas drogi, Maillard opowiadał Boulangerowi i Molizarowi, co się stało u aptekarza, tak że ci, gdy przyszli do pokoju Beausire’a, doskonale byli obeznani z położeniem.
Zestawił ich tedy na straży i udał się do ratusza.
Aptekarz się nie omylił: we dwie godziny lekarstwo podziałało. Skutek trwał godzinę prawie i był jak najpomyślniejszy.
Około godziny trzeciej zrana, Maillard zobaczył swych ludzi.
Przynosili setki tysięcy franków w djamentach najczystszej wody, ale jeszcze powalanych przez pana Beausire, wskutek zażytego lekarstwa.

Pan de Beausire został odprowadzony do Chatelet.

ROZDZIAŁ XLII.
PIERWSZY WRZEŚNIA.

A oto co się stało w następstwie tego tragikomicznego zdarzenia:
Beausire, osadzony w więzieniu Chatelet, oddany został pod sąd trybunału, specjalnie rozpatrującego sprawy o kradzieże popełniane 10 sierpnia i dni następnych.
Zaprzeczać winy złodziej nie mógł, fakt zanadto był udowodniony.
Oskarżony więc pokornie przyznał się do wszystkiego i błagał łaski sędziów.
Trybunał polecił się rozejrzeć w przeszłości Beausire‘a, że zaś nie przemawiała ona wcale na korzyść winowajcy, skazał go na pięć lat galer.
Na nieszczęście dla pana Beausire‘a wyrok ów nie został natychmiast wykonany.
Fatalność chciała, że w przeddzień wysłania Bieausire’a na galery, do więzienia przyprowadzono jednego z dawnych jego kolegów. Poznali się obydwaj i nastąpiły zwierzenia.
Nowy więzień, jak opowiadał, aresztowany został z powodu spisku, już ułożonego, który lada dzień gotów był wybuchnąć. Spiskowcy w dniu, w którym wystawić miano na widok publiczny pierwszego lepszego skazanego na galery, przy okrzykach: „Niech żyje król! Niech żyją Prusacy! Śmierć ludowi!“ opanować mieli ratusz miejski, przeciągnęliby na swą stronę gwardję narodową, w których dwie trzecie będąc rojalistami, a przynajmniej konstytucjonistami, chętnie zgnietliby Gminę i dokonaliby kontrrewolucji królewskiej.
Naraz Beausire uderzył się w czoło; w głowie jego coś powstało:
— Więc spiskowcy czekają tylko na hasło?
— A tak.
— I gdyby kto dał hasło, spisek by wybuchnął?
— Tak... ale któż je może podać, kiedy ja jestem uwięziony i nie mogę nikogo o tem zawiadomić?
— Ja to uczynię!... — wyrzekł Beausire, tonem Medei w tragedji Corneille‘a.
— Ty?
— Tak, ja! Przecie ja tam będę, ponieważ pokazywać mnie będą tłumowi? Więc ja też zawołam:,.Niech żyje król! Niech żyją prusacy! Śmierć ludowi!“ Przecie to nie tak trudne.
Kolega Beausire‘a patrzył nań z zachwytem.
— Ja bo zawsze mówiłem... — zawołał — żeś ty genjalny człowiek!
Beausire skłonił się z powagą.
Nazajutrz Beausire wsiadł na wóz, jak na rydwan triumfalny, z pogardą patrząc na tłum, któremu przygotowywał straszliwą niespodziankę. Przy moście Matki Boskiej czekała na jego przejazd jakaś kobieta z chłopczykiem. Beausire poznał biedną Oliwję, zapłakaną, a młody Tosio, widząc ojca w wózku i żandarmów, zawołał:
— Dobrze mu tak! poco mnie bił!...
Beausire przesłał im uśmiech protekcjonalny i dodałby doń niewątpliwie gest odpowiedni, gdyby nie miał rąk związanych ztyłu. Plac ratuszowy zalegały tłumy.
Kiedy skazaniec ukazał się pod pręgierzem, powstał wrzask, kiedy jednak zbliżyła się chwila egzekucji, kiedy kat odwinął rękaw, obnażył ramię skazańcowi i schylił się, ażeby wziąć rozpalone żelazo, stało się to, co się dzieje zwykle: wobec groźnego wymiaru sprawiedliwości, wszyscy zamilkli.
Beausire skorzystał z tej chwili i, zbierając wszystkie siły, głosem pełnym, dźwięcznym, zawołał:
— Niech żyje król! Niech żyją prusacy śmierć ludowi!..
Wrzawa, jaka powstała, przewyższyła wszelkie nadzieje Beausire’a; nie był to wrzask, były to prawdziwe ryki, prawdziwe wycie. I wszystek tłum rzucił się ku rusztowaniu. Kat zrzucony został nadół., skazaniec, niewiadomo jakim sposobem, oderwany od pręgierza i porwany. Byłby już zabity, poszarpany w kawałki i zmiażdżony, gdy na szczęście wpadł jakiś człowiek, przepasany szarfą, a przybiegł z ganku ratusza, skąd się przyglądał egzekucji. Człowiekiem tym był prokurator Gminy, Manuel. Miał on w sobie dużo poczucia ludzkości, które zniewolony był jednak często zamykać w tajnikach duszy. Ledwie udało mu się dostać do pana Beausire. Wyciągnął nad mim rękę i głosem silnym zawołał:
— W imieniu prawa, upominam się o tego człowieka!
Lud wahał się, czy ma być posłusznym. Wtedy Manuel zdjął z siebie szarfę i potrząsał nią w powietrzu ponad tłumem, wołając:
— Do mnie wszyscy dobrzy obywatele!
Ze dwudziestu ludzi nadbiegło i zaraz przy nim stanęło.
Wydobyto Beausire‘a z rąk tłumu, lecz łotr był nawpół już nieżywy.
Tłum wydelegował dwudziestu ludzi, którzy w jego imieniu mieli wydać wyrok na wroga ludu.
Sąd ten postanowił ukarać winowajcę śmiercią haniebną, bo powieszeniem go na miejscu spełnienia zbrodni.

Widok ustawionej szubienicy uspokoił nieco tłum, czekający na wyrok.

ROZDZIAŁ XLIII.
NOC Z 1-go NA 2-gi WRZEŚNIA.

Gilbert wychodził właśnie, gdy na progu mieszkania dostrzegł człowieka owiniętego płaszczem. w kapeluszu z szerokiem rondem, osłaniającem czoło. Gilbert cofnął się trochę: w ciemnościach i w takich czasach każdy zdawał się być nieprzyjacielem.
— To ja, Gilbercie — powiedział głos przyjazny.
— O!... — odpowiedział Gilbert — szedłem właśnie do ciebie.
— Domyślałem się tego i dlatego przychodzę; ja wobec wypadków, jakie się rozgrywają, nie wynoszę się na wieś, jak pan Robespierre.
— Cieszy mnie, że cię widzę, bo myślałem, że cię nie zastanę. No, ale wejdźże, proszę!...
— Jestem. Czego żądasz?... — zapytał Cagliostro, idąc za Gilbertem do najodleglejszego pokoju doktora.
— Wiesz, co się dzieje?...
— Chcesz powiedzieć, co się dziać będzie, gdyż w te; chwili nic się nie dzieje.
— Przygotowuje się coś strasznego, nieprawdaż?...
— To straszne, staje się czasem niezbędnem.
— Mistrzu!... — zawołał Gilbert — gdy wymawiasz podobne wyrazy, ze swym nieubłaganym spokojem, dreszczem mnie przejmujesz...
— Cóż chcesz?... Jestem echem tylko, odgłosem przeznaczenia... niczem więcej...
Gilbert opuścił głowę.
— Przypominasz sobie, doktorze, to, com ci mówił przy spotkaniu w Belleuwe, szóstego października, gdy przepowiedziałem ci śmierć margrabiego de Favras?...
Gilbert drgnął. On, taki silny wobec ludzi, nawet wobec wypadków, czuł się słabym, jak dziecię, wobec tajemniczej osobistości.
— Mówiłem ci... — ciągnął dalej Cagliostro, iż gdyby król miał w swojej biednej głowie odrobinę choćby instynktu zachowawczego, którego nie posiada, byłby uciekał.
— Usiłował wszakże to zrobić... — odpowiedział Gilbert.
— Tak, lecz trzeba to było zrobić wcześniej, wtedy.. wiesz przecie, że było zapóźno!... Powiedziałem wówczas także, że jeżeli król, królowa i szlachta będą się opierali, zrobimy rewolucję.
— I miałeś słuszność, mamy już rewolucję... — zauważył Gilbert z westchnieniem.
— No!... — odpowiedział Cagliostro, robi się dopiero, jak widzisz, mój drogi. Czy przypominasz sobie jeszcze, iż wspomniałem ci o narzędziu, które wynalazł jeden z moich przyjaciół, doktór Guillotin?... Czy przechodziłeś przez plac Karuzeli, wprost Tuilleries?... Otóż to samo narzędzie pokazywałem królowej w karafce, w zamku Taverney, pamiętasz: byłeś tam wtedy małym chłopcem, a już kochankiem panny Nicoliny... której mąż, kochany pan de Beausire, skazany jest na powieszenie!... Narzędzie to funkcjonuje.
— Tak jest... — rzekł Gilbert, — ale działa zbyt powoli, skoro chcą doń dołączyć topory, piki i sztylety.
— Słuchaj... — ciągnął dalej Cagliostro, mamy do czynienia z ludźmi okrutnie upartymi!... Nie chcą zrozumieć, czem jest dla Francji rewolucja. Trzeba więc skończyć.
— Lecz z czem skończyć?... — zawołał Gilbert.
— Z królem, królową, arystokracją.
— Jakto, zamordowalibyście króla?... zamordowalibyście królową?...
— O!... nie, zamordować ich... nie. Byłaby to wielka niezręczność doktorze: trzeba ich osądzić, skazać i stracić publicznie, jak zrobiono z Karolem I; wszystkich za to innych trzeba się pozbyć, doktorze, i to, im prędzej, tem lepiej.
— I do czegóż te mordy doprowadzą, co dadzą krajowi? — zapytał gorzko Gilbert.
— Do rzeczy bardzo prostej: do skompromitowania Zgromadzenia, Gminy, ludu, Paryża. Trzeba Paryż splamić krwią, ażeby ten Paryż, ten mózg Francji ta myśl Europy, ta dusza świata, czując, iż niema dlań przebaczenia, powstał jak jeden człowiek, popchnął przed siebie Francję i wyparł nieprzyjaciela z ziemi ojczystej.
— Ty wszak nie jesteś Francuzem!.. — zawołał Gilbert, — cóż cię więc to obchodzi?...
Cagliostro uśmiechnął się ironicznie.
— Czyż podobna, abyś ty, Gilbercie!... ty, umysł wyższy, mówił do mnie: „Nie mieszaj się do spraw Francji bo nie jesteś Francuzem?” Czyż Francja pracuje dla siebie samej, biedny ty egoisto?... Ale prawda! Miałeś mnie prosić o ułaskawienie dla kogoś?... Udzielam ci je zgóry. Powiedz mi nazwiska tego lub tej, którą ocalić pragniesz.
— Chcę ocalić kobietę, której ani ty, ani ja, mistrzu, nie powinniśmy dać umrzeć.
— Chcesz ocalić hrabinę Charny?...
— Chcą ocalić matkę Sebastjana.
— Wiesz, że Danton, jako minister sprawiedliwości, trzyma klucze więzienia.
— Tak, Lecz wiem także, iż możesz powiedzieć Dantonowi: Otwórz je, lub zamknij.
Cagliostro wstał, podszedł do biurka, skreślił na małej ćwiartce papieru kilka znaków kabalistycznych i podał papier Gilbertowi.
— Masz, mój synu, idź do Dantona i żądaj od niego, czego chcesz.
Gilbert powstał zkolei.
— A potem — zapytał Cagliostro co myślisz czynić?...
— Po czem?..
— Po dniach, które przyjdą, gdy na króla kolej nadejdzie.
— Myślę... — rzekł Gilbert — zostać jeżeli mi się uda członkiem Konwencji i opierać się z całej mocy skazaniu Ludwika XVI.
— Rozumiem.... — szepnął Cagliostro. — Czyń, co ci nakazuje sumienie, ale jedno mi przyrzeknij.
— Co takiego?...
— Był czas, w którym byłbyś mi wszystko przyrzekł bez żadnych warunków. Gilbercie.
— W owym czasie, nie mówiłeś mi, że lud uzdrawia się przez zabójstwo, naród przez morderstwo.
— Niechże i tak będzie... Przyrzecz mi otóż Gilbercie, że skoro król zostanie osądzony i stracony, pójdziesz za moją radą.
Gilbert podał mu rękę.
— Każda rada od ciebie pochodząca, mistrzu, będzie mi drogą, — odpowiedział.
— I zastosujesz się do niej?...
— Przysięgam, jeżeli tylko zgadzać się będzie z mojem sumieniem.
— Jesteś niesprawiedliwym, Gilbercie — rzekł Cagliostro — nieraz ci usługi moje ofiarowywałem, a czy żądałem czego kiedykolwiek?...
— Nie, mistrzu, i teraz jeszcze wyświadczyłeś mi łaskę, droższą mi nad własne życie.
— Genjusz Francji, której jesteś jednym z synów najszlachetniejszych, niechaj cię prowadził...
Cagliostro wyszedł, Gilbert pośpieszył za nim. Fiakr czekał jeszcze, doktór wsiadł doń i kazał się zawieść do ministerjum sprawiedliwości, do Dantona.
Gdy zameldowano Gilberta. Danton był z żoną, czyli raczej żona u nóg jego leżała: rzeź była tak wiadomą naprzód, że błagała go, aby do niej nie dopuścił.
— Umrzyj!... umrzyj!... jeżeli tego potrzeba — wołała młoda kobieta, ale niechaj rzezi nie będzie!..
— Człowiek taki, jak ja, nie umiera bezużytecznie odpowiedział Danton. — Umrę chętnie, jeżeliby śmierć moja była pożytkiem dla ojczyzny!...
Zameldowano doktora Gilberta.
— Nie odejdę... — powiedziała pani Danton, — dopóki mi nie przyrzekniesz, że czynić będziesz wszystko, co jest w twojej mocy, aby nie dopuścić do obrzydliwej zbrodni.
— Zostań więc!... — powiedział Danton.
Cofnęła się o parę kroków, gdy mąż wyszedł naprzeciw doktora, znanego sobie z opinji i z widzenia.
— A!... doktorze!... — powiedział — przybywasz w sam czas, a gdybym był wiedział, gdzie mieszkasz, byłbym posłał już dawno po ciebie.
Gilbert skłonił się Dantonowi, a widząc za nim zapłakaną kobietę, pochylił przed nią głowę.
— Żona moja, żona obywatela Dantona, ministra sprawiedliwości, kobieta, która sądzi, że jestem dosyć na to silnym, aby przeszkodzić panu Maratowi i panu Robespierrowi, których cała Gmina pcha do tego, co chcą uczynić, do zniszczenia, do mordu.
Gilbert spojrzał na panią Danton — płakała i składała ręce do prośby.
— Czy pozwolisz mi pani — powiedział — ucałować te miłosierne dłonie?...
— Dobryś!... — podjął Danton — otóż ci przybywa pomoc.
— O!... powiedz mu pan — zawołała biedna kobieta, że jeżeli pozwoli na to, zdobędzie krwawą plamę na cale życie!...
— Gdyby o to szło tylko — odpowiedział Gilbert. ~ gdyby ta plama pozostać miała na czole jednego człowieka, który sądząc, że jest to z pożytkiem dla Francji, poświęcił się, rzucił swój honor w otchłań i przyjął krwawe znamię, przywiązanie do swego nazwiska, byłoby to niczem!... Coż znaczy w podobnych okolicznościach życie, dobre imię, honor jednego obywatela?.. Ale to będzie plama na czole Francji!... na czole ludzkości!..
— Obywatelu! — odezwał się Danton — powiedz, czy jest człowiek tak silny, by powstrzymał lawv wybuchającego Wezuwjusza?.. Gdy morze przypływa, czy znajduje się ramię tak silne, aby odepchnąć Ocean?...
— Gdy się kto nazywa Dantonem, nie powinien pytać, gdzie jest ten człowiek, ale mówić: „Oto jest!...“ nie pyta, gdzie jest takie ramię, ale sam je wyciąga.
— Słuchaj! — powiedział Danton — warjaci jesteście. Czyż muszę mówić wam to, czegobym sobie nie dał powiedzieć?.... A więc tak, mam wolę, mam zdolność i gdyby Zgromadzenie chciało, miałbym siłę!.. Ale czy wiecie, co mnie spotka?... Zgromadzenie odmówi mi sposobów ocalenia kraju, będzie to karą mego złego imienia: będą przeciągać, odkładać, pocichu powiedzą że jestem człowiekiem bez moralności, człowiekiem, któremu nawet na trzy dni nie można powierzyć władzy całkowitej; wybiorą komisję z ludzi uczciwych a przez ten czas rzeź wybuchnie i jak powiadacie, krew tysiąca niewinnych, zbrodnia trzechset lub czterechset pijaków, zarzuci na sceny rewolucji krwawą zasłonę, pod którą znikną wyniosłe jej szczyty!... A więc nie! — dorzucił z giestem wspaniałym — nie, to nie Francję oskarżać będą, ale mnie; odwrócę od niej przekleństwo świata i ściągnę je na swoją głowę!...
— A ja, a twoje dzieci?... — zawołała nieszczęśliwa kobieta.
— Ty... — powiedział Danton — ty nie przeżyjesz tego, jak powiedziałaś; i nie będą cię oskarżać o wspólnictwo ze mną, skoro zbrodnia moja ciebie zabije. Moje dzieci, to synowie: wyrosną kiedyś na ludzi, i bądź spokojną, będą mieli serce ojca, potrafią nosić imię Dantona z godnością; lub też wyprą się swego ojca. Tem lepiej! Słabi nie są z mego rodu, ja w takim razie wypieram się ich zgóry.
— Zatem zażądaj pan przynajmniej władzy od Zgromadzenia!... — zawołał Gilbert.
— Czy sądzisz pan, żem czekał na twoją radę? Posłałem już po Thuriota i Talliena. Idź, zobacz, żono, czy przyszli; jeżeli są, niech Thuriot wejdzie tutaj.
Pani Danton wyszła pośpiesznie.
— Chcę próbować szczęścia wobec ciebie, panie Gilbercie, będziesz przynajmniej świadkiem przed potomnością usiłowań, które czyniłem.
Drzwi otwarły się znowu.
— Oto obywatel Thuriot, mój przyjacielu... — oznajmiła pani Danton.
— Czekam na ciebie... — powiedział Danton, wyciągając szeroką dłoń swoją do tego, który grał przy jego boku rolę adjutanta. — Rzuciłeś niedawno szczytne słowo z trybuny: „Rewolucja francuska nie należy tylko do nas, należy do świata; winni będziemy zdać z niej rachunek całej ludzkości!“ A zatem spróbujmy po raz ostatni, aby tę rewolucję zachować nieskalaną.
— Słucham — powiedział Thuriot.
— Jutro, przy otwarciu sesji, nim rozpoczniecie jakąkolwiek rozprawę, Zażądasz: zwiększenia liczby członków rady generalnej Gminy do trzechset dla zmajoryzowania wybranych dziesiątego sierpnia, nowozwerbowanymi. Ustanawiamy na stałej podstawie reprezentację Paryża; zwiększamy Gminę, lecz ją neutralizujemy: pomnażamy liczbę, ale modyfikujemy ducha. Jeżeli ten wniosek nie przejdzie, jeżeli nie będziesz mógł dać im do zrozumienia mej myśli, wtedy porozumiesz się z Lacroix; powiesz mu, by podniósł szczerze tę kwestję; niech zaproponuje, aby karać śmiercią tych. którzy bezpośrednio lub pośrednio odmówią wykonania, lub krępować będą w jakikolwiek sposób rozkazy wydane i środki przedsięwzięte przez władzę wykonawczą. Jeżeli wniosek przejdzie, będzie to dyktatura; władza wykonawcza, to będę ja; wchodzę, upominam się o nią i jeżeli będą się wahać, wezmę ją sam sobie!...
— A wtedy co uczynisz?... — zapytał Gilbert.
— Wtedy, chwytam sztandar; w miejsce krwawego i straszliwego demona rzezi, którego odsyłam do ciemności, wyzywam szlachetnego genjusza bitwy, który uderza bez trwogi i gniewu, który patrzy na śmierć ze spokojem i zapytuję band zebranych, czy dla mordowania ludzi bezbronnych się gromadziły?... Ogłaszam, że podłym jest każdy, kto grozi więzieniem. Wielu z tych ludzi przyzwala na rzeź, ale morderców mała jest liczba. Korzystam z popędu wojowniczego, jaki panuje w Paryżu, pociągam małą liczbę zabójców w wir ochotników, w wir prawdziwych żołnierzy, którzy czekają tylko na rozkaz do wymarszu i wypuszczam na granicę, czyli na nieprzyjaciela, żywioł nieczysty, opanowany przez żywioł szlachetny!
— Uczyń to! uczyń!... — zawołał Gilbert — a uczynisz dzieło wielkie, szczytne, wzniosłe!
W tej chwili wszedł Tallien.
— Tallienie! odezwał się Danton — być może, że jutro Gmina wezwie mnie na piśmie, abym się udał do magistratu; jesteś sekretarzem Gminy, postaraj się, aby list mnie nie doszedł, i abym mógł dowieść, że go nie otrzymałem.
— Do djabła! — rzekł Tallien — jakże to zrobić?
— To twoja rzecz. Powiedziałem ci czego sobie życzę, czego chcę, i co stać się powinno; do ciebie należy wynaleźć środki. Chodź, panie Gilbert, miałeś żądać czegoś ode mnie.
I otwierając drzwi małego gabinetu, poszedł tam z Gilbertem.
— W czernie mogę być panu użytecznym? — zapytał Danton.
Gilbert wyciągnął z kieszeni bilecik Cagliostra i podał go Dantonowi.
— Aha!... — powiedział tenże — przybywasz z jego poręki, a zatem czego życzysz sobie?
— Uwolnienia kobiety zamkniętej w Opactwie.
— Nazwisko jej?
— Hrabina de Charny.
Danton wziął papier i napisał rozkaz uwolnienia.
— Oto jest — powiedział — czy masz jeszcze kogo do ocalenia? Chciałbym ocalić wszystkich tych nieszczęśliwych!
Gilbert skłonił się życzliwie.
— To już wszystko, czego pragnąłem — powiedział.
— Idź więc, panie Gilbercie, a jeżeli będziesz mnie jeszcze kiedy potrzebował, przyjdź do mnie wprost, bez żadnego pośrednictwa; będę się czuł szczęśliwym, jeżeli potrafię uczynić co dla ciebie.
Odprowadzając go do drzwi, szepnął jeszcze:
— O! gdybym choć na dwadzieścia cztery godzin miał opinję uczciwego, jak ty, człowieka, panie Gilbercie...
Potem zamknął drzwi za doktorem, westchnął głęboko i otarł pot z czoła.
Z papierem, który mu wracał życie Andrei, Gilbert udał się do Opactwa.
Nadzorca więzienia nie robił żadnych trudności i rozkazał zaprowadzić doktora do hrabiny.
Gilbert poszedł za klucznikiem, wdrapał się na trzecie piętro po wąskich i krętych schodach i wszedł do celi, słabo lampką oświetlonej.
Przy stole siedziała kobieta, blada jak marmur, w żałobnych szatach — i czytała coś z książki oprawionej w safjan ze srebrnym krzyżem na wierzchu. Obok dogasał ogień na kominku.
Pomimo szmeru otwierających się drzwi, nie podniosła oczu; Gilbert przybliżył się do niej, lecz i teraz jeszcze nie podniosła wzroku, zdawała się być zatopioną w czytaniu, czyli raczej w myślach, bo Gilbert stał przed nią dwie lub trzy minuty, nie widząc, by kartę przewróciła.
Dozorca zamknął drzwi za Gilbertem i pozostał aa zewnątrz.
— Pani hrabino... — odezwał się doktór nakoniec.
Andrea podniosła oczy i przez chwilę patrzała nie widząc; myśli zamgliły jej wzrok, nie widziała człowieka stojącego przed sobą i powoli dopiero jej wejrzenie się rozjaśniło:
— A! to ty, panie Gilbercie!... szepnęła. Czego żądasz odemnie?
Gilbert skłonił się z uszanowaniem.
— Przychodzę po panią, powiedział.
— Po mnie?... — zapytała Andrea zdziwiona, a dokąd chcesz! mnie pan poprowadzić?
— Gdzie pani rozkażesz: jesteś wolną.
I podał jej rozkaz uwolnienia, podpisany przez Dantona.
Przeczytała ten rozkaz, lecz zamiast go oddać doktorowi rozdarła swoje uwolnienie na cztery kawałki i rzuciła je w ogień.
Gilbert krzyknął.
— Panie Gilbercie... — podjęła Andrea, — ja chcę umrzeć!
Doktór jęknął.
— Żądam tylko od ciebie, abyś starał się odszukać moje ciało i ocalił je od zniewag, których za życia ujść nie mogło... Hrabia Charny spoczywa w grobach swego zamku Boursonne, tam spędziłam jedyne szczęśliwe dni mego życia, tam pragnę spocząć obok niego.
— Dobrze, powinienem ci być posłusznym pod każdym względem. Odchodzę, lecz nie jestem zwyciężonym.
— Nie zapominaj pan o ostatniem życzeniu mojem, rzekła Andrea.
— Jeżeli cię nic ocalę, mimo twej woli, hrabino, będzie ono spełnione, dodał Gilbert.\

I skłoniwszy się raz jeszcze, wyszedł.

ROZDZIAŁ XLIV.
DZIEŃ DRUGIEGO WRZEŚNIA.

Stało się co przewidywał Danton: Thuriot, przy otwarciu sesji, przedstawił Zgromadzeniu wniosek sformułowany w przeddzień przez ministra sprawiedliwości. Zgromadzenie nie zrozumiało; zamiast głosować o dziewiątej rano, rozprawiało, przeciągało i zaczęło głosować o pierwszej po południu.
Było już zapóźno!
Zmarnowane cztery godziny opóźniły o cały wiek spokój Europy.
Tallien był zręczniejszym.
Mając sobie zlecone od Gminy wydanie rozkazu ministrowi sprawiedliwości, aby udał się do magistratu, napisał:
„Panie ministrze!
„Za odebraniem niniejszego pisma, udasz się pan do Ratusza“.
Tylko omylił się co do adresu! Zamiast napisać: Do Ministra Sprawiedliwości, napisał: do Ministra Wojny. Oczekiwano Dantona, a stawił się Servan, pomieszany i pytający, czego chcą od niego. Qui pro quo wyjaśniło się, ale sztuka się udała.
Tymczasem Gmina musiała się w nieobecności Dantona na coś zdecydować. Postanowiła mianować komitet nadzorczy.
Ten komitet, komitet rzezi, jak go nazwano, składał się z dziewięciu członków, z Maratem na czele.
Gmina, jak już mówiliśmy, nie postąpiła tak jak Zgromadzenie, nie puszczała ona rzeczy w odwloką. O dziesiątej ustanowiono komitet nadzorczy, a ten wydał zaraz pierwszy rozkaz, na mocy którego przetransportowano z merostwa do Opactwa dwudziestu czterech więźniów. W tej liczbie było ośmiu, czy dziewięciu księży, organizatorów wojny domowej w Wandei i na południu. Kazano wyprowadzić wszystkich z więzienia, wsadzić do czterech fiakrów po sześciu do każdego i ruszyć w drogę. Sygnał do odjazdu dały trzy strzały armatnie. Zamiar Gminy łatwym był do zrozumienia. Ta posępna kawalkada roznieci wściekłość wśród ludu. Prawdopodobnie na drodze, czy też znów przy drzwiach Opactwa, fiakry zostaną przytrzymane, a więźniowie wymordowani. Wtedy pozostanie już tylko zostawić rzeczy własnemu ich biegowi. Rzeź, rozpoczęta przy drzwiach więzienia, z łatwością przekroczy jego progi.
Gdy fiakry wyjeżdżały z merostwa, Danton zdecydował się wejść do Zgromadzenia.
Wniosek zrobiony przez Thuriota, stał się już nieużytecznym: było na to zapóźno, jak powiedzieliśmy, aby zwiastować Gminie powzięte postanowienie.
Pozostawała Dyktatura.
Danton wszedł na trybunę. Na nieszczęście był sam jeden tylko: Roland zanadto był uczciwym człowiekiem, aby towarzyszyć koledze!
Szukano oczyma Rolanda, ale go nie było. Widziano siłę, ale oglądano się napróżno za moralnością. Manuel przedstawił Gminie niebezpieczeństwo grożące miastu Verdun i zaproponował, aby tego jeszcze wieczora zrekrutowani obywatele obozowali na Polu Marsowem, tak, aby ze świtem mogli wyruszyć na nieprzyjaciela. Wniosek przyjęto. Inny członek radził, aby z powodu nagłego niebezpieczeństwa, strzelać z armat, dzwonić we dzwony i bębnić na alarm.
Te drugi wniosek poddany glosowaniu, został również przyjęty. Był to środek zgubny, opłakany, straszliwy, w okolicznościach, w jakich się znajdowano. Bęben, dzwon, armata, znajdują posępne odgłosy w sercach najspokojniejszych a cóż dopiero w sercach już gwałtownie wzburzonych.
Wszystko to zresztą naprzód było obliczone.
Za pierwszym strzałem armatnim, pana Beausire miano powiesić, a, dodajmy zaraz, nastąpiło to istotnie.
Za trzecim wystrzałem, fiakry o których mówiliśmy, miały wyruszyć z prefektury policji, ale że strzały armatnie odzywały się w odstępach, dziesięciominutowych, przeto ci, którzy widzieli egzekucję pana Beausire, mogli jeszcze przybyć na czas, aby zobaczyć jadących więźniów i wziąć udział w ich mordowaniu.
Danton wiedział przez Talliena o wszystkiem, co się działo w Gminie. Wiedział w jakiem niebezpieczeństwie było miasto Verdun; wiedział o decyzji obozowania na Polu Marsowem, o strzałach i dzwonach alarmowych.
By dać odpowiedź panu Lacroix, który jak sobie przypominamy, miał żądać dyktatury, wziął za pozór niebezpieczeństwo ojczyzny i zaproponował, aby ogłoszono: „że ktokolwiek odmówi służby, lub oddania broni, będzie karany śmiercią“.
Poczem, by nie mylono się, co do jego zamiarów i nie mięszano ich z zamiarami Gminy, powiedział:
— Dzwon, który uderzy, nie jest wcale sygnałem alarmu, jest to szarża na nieprzyjaciół ojczyzny! Aby ich zwyciężyć, trzeba śmiałości, i jeszcze raz wielkiej śmiałości, a Francja będzie ocalona!
Grzmotem oklasków przyjęto te słowa.
Podniósł się wtedy Lacroix i żądał z kolei, aby karano śmiercią tych, którzyby pośrednio lub bezpośrednio odmawiali wykonania rozkazów władzy wykonawczej.
Zgromadzenie zrozumiawszy teraz dobrze, iż było to żądanie dyktatury; przyjęło pozornie wniosek, ale wybrało komisję z Żyrondystów dla zredagowania dekretu. Żyrondyści jak Roland, byli zanadto uczciwymi ludźmi, aby zaufać Dantonowi.
Rozprawy trwały aż do szóstej wieczorem.
Danton zniecierpliwił się: chciał czynić dobrze, a zmuszono go, żeby źle czynił.
Szepnął jakieś słowo na ucho Thuriotowi i wyszedł. Co mu powiedział po cichu? Wskazał miejsce, gdzie będą go mogli znaleźć, na wypadek, gdyby Gmina powierzyła mu władzę.
Gdzież miano go odnaleźć? Na Polu Marsowem, pośród ochotników.
Jakiż był jego zamiar w razie gdyby władza została mu powierzona? Dać się okrzyknąć dyktatorem tej masie ludzi uzbrojonych, nie na rzeź, lecz na wojnę; powrócić z nimi do Paryża i, pochwyciwszy zabójców w sieć olbrzymią, wyciągnąć ich na granicę.
Czekał aż do piątej wieczór, ale nie przybył nikt.
Cóż się stało tymczasem z więźniami prowadzonymi do Opactwa? Idźmy za nimi: posuwają się zwolna, łatwo ich dościgniemy.
Z początku chroniły ich fiakry w których byli zamknięci. Kryli się w głębi, aby jak najmniej zwracać uwagi, ale ci, którym zlecono ich prowadzić, zdradzali ich sami.
— Patrzcie, mówili, oto zdrajcy! oto wspólnicy prusaków, oto ci, którzy oddają nasze miasta nieprzyjacielowi, ci, którzy zabijać będą nasze żony i dzieci, skoro wyjdziemy za rogatki!
A jednak to wszystko było bez skutku. Jak przewidział Danton, morderców było niewielu, wszystko kończyło się na krzykach i groźbach. Orszak minął Pont-Neuf i ulicę Dauphine. Cierpliwość więźniów nie wyczerpywała się, ale nie można też było doprowadzić ludu do morderstwa. Zbliżano się już do Opactwa; czas było zaczynać.
Jeżeli więźniowie wejdą do więzienia i tam zostaną zabici, będzie to oczywistym dowodem, że Gmina wydała taki rozkaz, ale że lud nie przyczynił się do tego.
Fortuna przychodzi czasem z pomocą złym i krwawym zamiarom.
W zaułku Bussy stał się ogromny natłok z powodu, iż było to jedno z miejsc, gdzie zaciągali się ochotnicy. Fiakry zmuszone były się zatrzymać.
Sposobność była dobra; jeżeli się z niej nie skorzysta, lepsza się nie nadarzy.
Jakiś człowiek przedarł się przez eskortę, wskoczył na stopień pierwszego pojazdu z szablą w ręku i wymierzywszy na oślep kilka razów, wyciągnął ją krwią zafarbowaną.
Jeden z więźniów miał laskę, tą laską próbował odwrócić razy i przypadkiem uderzył jednego z eskortujących.
— A, zbójco! wrzasnął tenże, to za to, że was bronimy! Hej towarzysze!
Ze dwudziestu, którzy tylko na znak ten oczekiwali, rzuciło się wtedy z pomiędzy ludu, a uzbrojeni w dzidy i noże z długiemi rękojeściami, wepchnęli te noże i dzidy przez drzwiczki, i natychmiast dały się słyszeć jęki boleści, a krew popłynęła strumieniem, zostawiając ślady na ulicy.
Krew wywołuje krew; rzeź się rozpoczęła i miała trwać cztery doby.
Więźniowie w Opactwie domyślali się zaraz z twarzy dozorców i z ich półsłówek, że coś strasznego się przysposabiało. Rozkaz Gminy przyśpieszył tego dnia we wszystkich więzieniach godzinę obiadową. Co miała znaczyć ta zmiana w zwyczajach więziennych? Coś zgubnego, ma się rozumieć. Więźniowie oczekiwali z niepokojem.
Około czwartej do murów więzienia zaczął dochodzić z daleka szmer wzburzonego tłumu; z kilku okratowanych okien wieży, które wychodziły na ulicę Świętej Małgorzaty, więźniowie spostrzegli fiakry, a wtedy już wściekle wycia i jęki boleści dochodziły do więzienia wszystkiemi otworami. Krzyk: „Oto zbrodniarze!“ rozległ się korytarzach i odbił w najgłębszych kryjówkach.
Poczem usłyszano znów inny krzyk:
— Szwajcarzy! Szwajcarzy!
Było stu dwudziestu Szwajcarów w Opactwie; z trudnością dziesiątego sierpnia ocalono ich przed wściekłością ludu. Gmina znała nienawiść tłumów do czerwonych mundurów. Był to więc doskonały sposób rozpoczęcia, wskazać tych nieszczęśliwych.
Dwie godziny prawie zabijano stu dwudziestu Szwajcarów.
A gdy ostatni ducha wyzionął — był nim major Reading, którego nazwisko już wymienialiśmy dawniej, zażądano księży.
Księża odpowiedzieli, że gotowi są umrzeć, ale pragną się wprzód wyspowiadać.
Życzeniu temu zadosyć uczyniono: udzielono im dwie godziny zwłoki.
Na cóż użyto tych dwóch godzin? Na ustanowienie trybyunału.
Kto utworzył ten trybunał? kto mu przewodniczył?

Maillard.

ROZDZIAŁ XLV.
MAILLARD.

Człowiek z 14-go lipca, 5-go i 6-go października, człowiek 20-go czerwca i 10-go sierpnia, miał być także człowiekiem 2-go września.
Ale były komornik chciał nadać pozór legalny mordowi i dlatego oblókł go w pewną formę. Żądał śmierci arystokratów, ale chciał, aby tracono ich prawnie, za wyrokiem przez lud wydanym, bo uważał lud za sędziego nieomylnego, jemu jedynie przyznawał prawo życia i śmierci.
Nim Maillard zainstalował trybunał, dwieście osób zostało już zamordowanych.
Lecz teraz, gdy obejmuje on obowiązki swoje, około dziewiątej wieczór, idźmy za dwoma ludźmi, którzy wyszli od Jakobinów i zapuścili się w ulicę św. Anny.
Jest to wielki mistrz i jego uczeń; jest to Saint-Just i Robespierre.
Saint-Just, który ukazał się nam w loży masońskiej na ulicy Platriere. Saint-Just, o cerze bladawej i wykrochmalonym krawacie, uczeń zimnego mistrza, suchy był i twardy, zimniejszy był od swego nauczyciela.
Robespierre miał zapewne powody, dla których nie wrócił tego wieczora do Duplayów.
Powiedział rano, że zapewne na wieś pojedzie.
Mały pokoik Saint-Justa, młodzieńca, nieznanego, dziecięcia prawie, wydawał mu się może bezpieczniejszym do spędzenia tej straszliwej nocy z 2-go na 3-ci września.
Obydwaj weszli doń około jedenastej wieczór.
Nie potrzebujemy zapytywać, o czem mówili ci dwaj ludzie: naturalnie, o rzezi; pierwszy mówił o niej z czułostkowatością filozofa ze szkoły Russa, drugi z oschłością matematyka ze szkoły Condillaca.
Robespierre, jak krokodyl z bajki, opłakiwał niekiedy tych, których na śmierć skazywał.
Wchodząc do swego pokoju, Saini-Just postawił kapelusz na krześle, rozwiązał krawat i zdjął suknie.
— Co robisz?... zapytał Robespierre.
— Kładę się do łóżka.
— Jakto!... zawołał Robespierre, myślisz spać w czasie takiej nocy?
— Dlaczego nie?
— Gdy tysiące ofiar pada, gdy noc ta ma być ostatnią d!a tylu ludzi, którzy jutro żyć przestaną, ty myślisz o spaniu?
Saint-Just zamyślił się na chwilę.
— Prawda... — rzekł, lecz jest to złe koniecznie, i ty sam upoważniłeś do niego. Przypuśćmy żółtą febrę, morową zarazę, trzęsienie ziemi, a umrze tyleż ludzi, więcej nawet może, bez żadnej korzyści dla społeczeństwa, podczas gdy ze śmierci naszych nieprzyjaciół wypływa bezpieczeństwo dla nas. Radzę ci więc, wróć do siebie, połóż się do łóżka i staraj się zasnąć tak, jak ja spać będę.
I z temi słowy, niewzruszony polityk spać się położył.
— Dobranoc!... — powiedział i zasnął.
Sen jego był tak długim i spokojnym, jak gdyby nic nadzwyczajnego nie zaszło w Paryżu; zasnął około w pół do dwunastej, zbudził się o szóstej rano. Zbudziwszy się, spostrzegł jakiś cień przy oknie, obrócił się i poznał Robespierra.
— Nie kładłeś się? Cóżeś robił przez całą noc?
— Stałem tu z czołem przyciśniętem do szyby i słuchałem szmerów ulicznych.
Robespierre nie kłamał: czy z obawy, czy z wyrzutów sumienia, nie spał ani sekundy!
Po drugiej stronie Sekwany, w dziedzińcu Opactwa, byli ludzie, którzy również nie spali, jak Robespierre.
Około dużego stołu, zawalonego pałaszami, szpadami, pistoletami i oświeconego dwoma żelaznemi lampami, siedziało dwunastu mężczyzn. Po ich twarzach zczerniałych, po silnych kształtach, czerwonych czapkach, po długich kamizelach, poznać było można, że są to ludzie z gminu.
Trzynasty z pomiędzy nich, w wytartem czarnem ubraniu, w kamizelce białej i krótkich spodniach, z głową odkrytą, był to przewodniczący.
Jeden on tylko zapewne z pomiędzy wszystkich, umiał czytać i pisać, miał też przed sobą książkę z rubrykami, z regestrami, oraz papier, pióro i atrament do zapisywania przybywających więźniów.
Ci ludzie byli to sędziowie Opactwa, sędziowie straszni, wydający wyroki nieodwołalne, natychmiast wykonywane przez pięćdziesięciu katów, uzbrojonych w pałasze, sztylety i piki, czekających na dziedzińcu.
Przewodniczącym był Maillard.
Przybył, ustawił stół, kazał sobie przynieść książkę z rubrykami, wybrał na traf pierwszych lepszych sędziów dwunastu; zasiadł pośrodku stołu, umieścił po każdej stronie sześciu pomocników i egzekucja szła wciąż z pewnym jednak rodzajem porządku.
Czytano nazwiska umieszczone w rubryce, dozorcy szli po więźnia, Maillard wyjaśniał powód jego uwięzienia; wezwany stawiał się: prezydujący porozumiewał się wzrokiem z towarzyszami; jeżeli więzień był skazany, Maillard mówił:
— Do Force!
Natenczas drzwi zewnętrzne otwierały się i skazany padał pod razami siepaczy.
Jeżeli przeciwnie, więzień był ułaskawiony, czarne widmo powstawało, kładło rękę na jego głowie i mówiło;
— Uwolnić go!
Więzień był ocalony.
W chwili, gdy Maillard zjawił się u drzwi więzienia, człowiek jakiś wysunął się z poza muru i zastąpił mu drogę.
Po pierwszych słowach, Maillard poznał tego człowieka i skłonił mu się na znak przyzwolenia.
Poczem wpuścił go do owej nory, a skoro stół został ustawiony i trybunał był gotów, powiedział:
— Usiądźcie tutaj, a gdy wejdzie osoba, która was obchodzi, znak mi dacie.
Człowiek ów oparł się w rogu celi, i od wczoraj pozostawał tam, milczący i nieruchomy.
Był to Gilbert.
Przysiągł Andrei, że nie dozwoli jej umrzeć i próbował dotrzymać przysięgi.
Od czwartej do szóstej rano, siepacze i sędziowie odpoczywali, o szóstej się posilali.
W czasie tych trzech godzin wypoczynku wozy, przysłane przez Gminę, zabierały trupy.
Ponieważ zaś w dziedzińcu było na trzy cale krwi zakrzepłej i nogi ślizgały się po niej, a nie było czasu jej zmywać, przyniesiono ze sto pęków słomy i rozrzucono ją na bruku, a na wierzch położono odzież ofiar, w szczególności Szwajcarów. Odzież i słoma pochłonęły krew.
Podczas, gdy sędziowie i siepacze spali, więźniowie czuwali, wstrząśnięci przerażeniem.
Gdy wrzaski ustały, nabrali trochę nadziei; może była tylko pewna liczba skazanych, może rzeź ograniczała się na Szwajcarach i gwardji?... Nadzieja ta wkrótce się rozwiała.
Około szóstej z rana, krzyki i przywoływania rozpoczęły się na nowo.
Wtedy jeden z dozorców stanął przed Maillardem i powiedział, że więźniowie gotowi są umrzeć, ale żądają, aby im wprzód mszy wysłuchać dozwolono.
Maillard przystał na żądanie.
Byt zajęty w tej chwili przyjmowaniem powinszowań, jakie mu składał w imieniu Gminy człowieczek drobny, o słodkiej fizjognomji, w małej peruczce. Był to Billaud-Varennes.
— CzJeść wam, obywatele!... — powiedział do morderców, oczyściliście społeczeństwo! Municypalność nie wie, jak wam się wywdzięczyć. Zdobycz pozostała po zmarłych, powinnaby do was należeć; ale to zakrawałoby na kradzież. Jako wynagrodzenie, zlecono mi ofiarować każdemu z was po dwadzieścia cztery liwry. Będą wam cone wypłacone natychmiast. I w istocie, Billaud-Varennes, kazał w tejże chwili rozdać siepaczom wynagrodzenie za ich krwawą pracę.
Oto, jakie zdarzenie tłumaczy tę hojność Gminy.
W czasie nocy drugiego września, niektórzy z tych, co zabijali, nie mieli pończoch i trzewików; to też patrzeli z zazdrością na obuwie arystokratów. Wynikło stąd, iż kazali prosić sekcję, aby pozwolono im włożyć na nogi trzewiki zabitych. Sekcja przyzwoliła. Odtąd Maillard spostrzegł, że ci ludzie czując się wolnymi od odpowiedzialności, zabierali nietylko trzewiki i pończochy, ale wszystko, co zabrać było można. Nie podobało mu się to, uważał, że mu rzeź psują, i odniósł się do Gminy.
Stąd Billaud-Varennes wysłanym został w poselstwie.
Tymczasem więźniowie słuchali mszy; odprawiał ją ksiądz Lenfant, kaznodzieja króla; służył mu ksiądz Rastignac, autor religijny.
Byli to dwaj starcy o białych włosach i postaciach szanownych, słowa ich pełne wiary i poddania wywarły dobroczynny wpływ na nieszczęśliwych. W chwili, gdy wszyscy padli na kolana, aby przyjąć błogosławieństwo księdza Lenfant, egzekucja rozpoczęła się na nowo.
Pierwszym wezwanym był kaznodzieja. Skończył modlitwę i poszedł gdzie go przywołano. Drugi ksiądz pozostał, głosząc dalej słowa pociechy. Wkrótce i na niego przyszła kolej, poszedł również tam, gdzie go wzywano. Więźniowie zostali sami. Wtedy rozmowa stała się grobową, straszną, dziwaczną: rozprawiano o różnych rodzajach śmierci, o krótszych lub dłuższych męczarniach.
Jedni radzili poddawać głowę tak, aby spadła od jednego uderzenia; inni nadstawiać piersi; inni nakoniec, trzymać z tyłu ręce, aby nie stawiać żadnego oporu.
Gilbert tymczasem siedział w sali sądowej, przysłuchiwał się wyrokom, oczekując z trwogą i bólem, ukazania się tej, którą chciał ocalić.
Wreszcie Maillard wymówił słowa:
— Obywatelka Andrea de Taverney, hrabina de Charny.
Na to imię Gilbert zachwiał się na nogach i odwaga go opuściła.
Życie, więcej mające wartości w jego oczach, niż jego własne, miało być sądzone, skazane lub ocalone.
— Obywatele!... — rzekł Maillard do członków straszliwego trybunału, ta która stanie przed wami jest nieszczęśliwą kobietą, była niegdyś oddaną Austrjaczce, lecz Austrjaczka odpłaciła jej niewdzięcznością za poświęcenie; straciła wszystko w tej przyjaźni: majątek i męża. Zobaczycie ją w czarnych szatach, a żałobę swoję komuż zawdzięcza? Austrjaczce także. Obywatele! żądam od was uwolnienia tej kobiety.
Członkowie trybunału dali znak przyzwalający.
Jeden z nich tylko powiedział:
— Trzeba będzie najpierw ją zobaczyć.
— A więc patrzcie!... — podjął Mallard.
Drzwi się roztwarły i zobaczono w głębi korytarza kobietę czarno ubraną, z czołem, zasłoniętem czarnym welonem. Szła krokiem pewnym, nie dając się podtrzymywać.
Możnaby sądzić, że było to zjawisko ze świata zagrobowego, skąd, jak mówi Mamlet, żaden podróżny nie powrócił jeszcze.
Sędziów przenikły dreszcze.
Zbliżyła się aż do stołu i podniosła welon.
Nigdy oczom mężczyzn nie ukazała się piękność równie doskonała, ale też równie blada: było to bóstwo z marmuru. Wszystkie wejrzenia zwróciły się na nią; Gilbert bez tchu oczekiwał. Zwróciła się do Maillarda i głosem łagodnym, lecz silnym, powiedziała:
— Obywatelu, czy ty jesteś przewodniczącym?
— Tak, obywatelko!: — odpowiedział Maillard, zdziwiony, że jego indagowano tym razem.
— Jestem hrabiną de Charny, żoną hrabiego Oliviera de Charny, zabitego w haniebny sposób w dniu 10-go sierpnia; macie przed sobą arystokratkę, przyjaciółkę królowej, zasłużyłam na śmierć i przychodzę po nią.
Sędziowie oniemieli ze zdumienia. Gilbert pobladł i wcisnął się jeszcze bardziej w kąt pokoju, aby uniknąć wejrzenia Andrei.
— Obywatele! — powiedział Maillard, spostrzegłszy przerażenie Gilberta, ta kobieta jest szaloną: śmierć małżonka pozbawiła ją zmysłów; żałujmy jej i czuwajmy nad jej życiem. Sprawiedliwość ludu nie może karać obłąkanych.
I podniósł się, chcąc położyć rękę na jej głowie.
Ale Andrea usunęła mu tę rękę.
— Jestem przy zdrowych zmysłach — rzekła, — a jeżeli chcecie ułaskawić kogo, to darujcie życie temu, co prosi o to i zasługuje na łaskę. Ja życia nie żądam, ja nie chcę waszego współczucia.
Maillard zwrócił się w stronę Gilberta i spostrzegł go ze złożonemi rękoma.
— Ta kobieta jest szaloną! — powtórzył — uwolnić ją!
I dał znak jednemu z członków trybunału, aby ją do drzwi życia skierował.
— Niewinna! — krzyknięto chórem, przepuśćcie ją!
Rozstąpiono idę przed Andreą; szable, piki, pistolety pochyliły się przed tym posągiem Żałoby.
Ale Andrea, uszedłszy z dziesięć kroków, podczas gdy Gilbert wychylony z okienka patrzał za nią przez kraty, przystanęła:
— Niech żyje król! — zawołała. — Niech żyje królowa! Hańba dziesiątemu sierpnia!
Spostrzegł jak błysnęło ostrze szabli; lecz szybkie to błyśnięcie znikło w piersiach Andrei!
Przybył na czas, by pochwycić w swe ramiona upadającą kobietę. Andrea zwróciła na niego wzrok przygasły i poznała go.
— Wszak powiedziałam ci, że umrę mimo twej woli — szepnęła.
Poczem głosem zaledwie zrozumiałym, dodała:
— Kochaj Sebastjana za nas oboje!
I słabiej jeszcze:
— Przy nim, nieprawdaż?... przy moim Olivierze, przy moim małżonku... na wieczność!
I skonała.
Gilbert wziął ją na ręce i uniósł z ziemi.
Pięćdziesiąt obnażonych i zakrwawionych ramion wyciągnęło się przeciw niemu.
Ale Maillard ukazał się za nim, wzniósł rękę nad jego głową i powiedział:
— Przepuścić obywatela Gilberta, unosi on ciało biednej obłąkanej kobiety, zabitej przez omyłkę.

Rozstąpiono się i Gilbert przeszedł pomiędzy siepaczami. Żaden z nich nie śmiał stanąć mu na drodze, tak wszechwładnem było słowo Maillarda nad tłumem.

ROZDZIAŁ XIVI.
W TEMPLE.

Gmina, urządziwszy rzeź, której daliśmy powyżej próbkę, a chcąc zapanować nad Zgromadzeniem i prasą przez terroryzm, lękała się bardzo o to, aby nie stało się co złego więźniom w Temple.
I w istocie, w położeniu, w jakiem się znajdowano, bo Longwy było wzięte, Verdun otoczone, a nieprzyjaciel o pięćdziesiąt mil od Paryża, król i rodzina królewska byli szacownymi zakładnikami. Zabezpieczali oni życie najbardziej skompromitowanym.
Wysłano więc do Temple komisarzy.
Pięciuset ludzi nie wystarczyłoby do strzeżenia tego więzienia, ale jeden z komisarzy wynalazł sposób pewniejszy niż bagnety i dzidy, kazał otoczyć Temple trójkolorową wstęgą a napisem:
„Obywatele, wy którzy zemstę umiecie pogodzić z poszanowaniem rozkazu, uszanujecie to zamknięcie! Potrzebne Ono dla naszego bezpieczeństwa!“
Król i królowa nie wiedzieli co się dawało drugiego września w Paryżu. Około Temple był wprawdzie ruch większy niż zwykle, ale przyzwyczajono się już do tej gorączki.
Król jadał o drugiej godzinie, i dziś więc zjadł obiad jak zawsze, poczem zszedł przejść się do ogrodu, z królową, panią Elżbietą, delfinem i córką.
Król miał już tylko przy sobie jako kamerdynerów, panów Clery i Hue.
Biedny Thierry, którego widzieliśmy dziesiątego sierpnia, ustępującego swego pokoju królowej na naradę z panem Roederer, był w Opactwie i miał być zabitym w dniu trzecim września.
Widząc spokój króla, jeden z urzędników zwrócił się do niego:
— Czy nie wiesz pan co się dzieje? Ojczyzna w największem jest niebezpieczeństwie.
— Jakże pan chcesz, abym cośkolwiek wiedział? — odpowiedział król, jestem w więzieniu i wszystko trzymane jest przede mną w tajemnicy.
— A więc ja panu powiem to, o czem nie wiesz: nieprzyjaciel wszedł do Szampanii i król Pruski idzie na Chalons.
Królowa nie mogła się powstrzymać od radosnego poruszenia.
Jakkolwiek było ono szybkiem, nie uszło baczności urzędnika.
— Tak, tak — powiedział, zwracając się do królowej — wiemy o tem, że my, nasze żony i nasze dzieci poginą, ale wy odpowiecie nam za wszystko: umrzecie pierwej i lud zostanie pomszczony!
— Niech się dzieje wola Boska — odpowiedział król. — robiłem, co mogłem i nie mam sobie nic do wyrzucenia.
Mathieu zwrócił się do pana Hue, stojącego przy drzwiach:
— Co do ciebie, Gmina mi zleciła cię przyaresztować.
— Kto ma być aresztowany? — zapytał król.
— Pański kamerdyner — wskazał na pana Hue.
— Pan Hue! — podjął król, a o cóż go oskarżają?
— Mnie to wcale nie obchodzi: ja wiem tylko, że dziś wieczór będzie stąd wyprowadzony, a papiery jego zostaną opieczętowane.
Wychodząc, urzędnik powiedział jeszcze do pana Clery:
— Strzeż się, bo spotka cię to samo, jeżeli nie będziesz szedł drogą prostą.
Nazajutrz, trzeciego września, o jedenastej zrana, król był z rodziną w pokoju królowej, gdy jeden z municypalnych przyszedł do Clery’ego z rozkazem, aby poszedł na górę do pokoju króla. Znajdowali się tam już Manuel i kilku innych członków Gminy.
Wszystkie twarze wyrażały niepokój. Manuel, jak już mówiliśmy, wcale nie był krwi chciwym, miał on nawet w Gminie swoją partję umiarkowaną.
— Co król myśli o aresztowaniu kamerdynera? — zapytał.
— Jego królewska mość jest tem bardzo zaniepokojony — odpowiedział Clery[7].
— Nic mu nie będzie — podjął Manuel — jednakże zlecono mi powiedzieć królowi, że Hue nie powróci tu już, i że Rada zastąpi go innym. Możesz powiedzieć o tem królowi.
— To nie należy do mnie — odpowiedział Clery i proszę, bądź pan tak dobrym, uwolnij mnie od doniesienia memu panu wiadomości, która mu bolesną będzie.
Manuel pomyślał chwilę i dodał:
— Dobrze, idę do królowej.
I poszedł istotnie, a tam zastał króla.
Król przyjął wiadomość ze spokojem.
— Dobrze, dziękuję panu — odrzekł — będę się posługiwał kamerdynerem mego syna, a jeżeli Rada sprzeciwi się temu, samem sobie służyć gotów.
Poczem z lekkiem poruszeniem głowy dodał:
— Jestem na wszystko zdecydowany.
— Czy masz pan jakie żądanie? — zapytał jeszcze Manuel.
— Brakuje nam bielizny. Czy moglibyśmy otrzymać pozwolenie od Gminy, aby nam jej dostarczono więcej?
— Odniosę się do Rady — odpowiedział Manuel, a widząc, że król nie pyta go o żadne wiadomości, odszedł.
O pierwszej król chciał użyć przechadzki.
W czasie tych przechadzek chwytano zwykle pewne oznaki sympatji z jakiego okienka na poddaszu lub z poza żaluzyj, a oznaki te wielką były dla więźniów pociechą; dziś jednak nie pozwolono zejść rodzinie królewskiej.
O drugiej podano obiad. W połowie obiadu usłyszano bicie w bębny i krzyki zbliżające się do Temple. Rodzina królewska wstała od stołu i zebrała się w pokoju królowej. Hałas zbliżał się coraz bardziej.
Co go spowodowało?
Mordowano w la Force, tak jak i w Opactwie, tylko nie pod przewodnictwem Maillarda, lecz Héberta; ta rzeź była straszniejszą.
W Opactwie ocalono czterdzieści dwie osób, nie uratowano nawet sześciu w la Force.
Pomiędzy więźniami w la Force, była biedna księżna Lamballe. Widzieliśmy ją wszędzie i zawsze, jako szczerze oddaną królowej.
Królowa kochała ją, jak kochała panią de Buemenee, panią Marsan, pannę Polignac, ale lekkomyślna i niestała w swoich uczuciach, dała jej może tyle ucierpieć, jako przyjaciółce, co Olivierowi de Charny, jako kochankowi. Tylko, jak widzimy kochanek się znużył, przyjaciółka zaś pozostała wierną.
Oboje zginęli dla tej, którą kochali.
O ósmej rano otwarły się drzwi pokoju pani Lamballe. Znieruchomiała z przestrachu.
Obejrzała się i spostrzegła dwóch gwardzistów narodowych.
— Wstawaj, pani, zwrócił się gburowato jeden z nich do księżnej, masz iść do Opactwa.
— Oh! moi panowie, odpowiedziała, niepodobna mi wstać z łóżka, jestem tak osłabioną, że nie będę mogła iść z wami.
Jeden z gwardzistów nachylił się do jej ucha, gdy drugi przy drzwiach czatował.
— Bądź pani posłuszną, chcemy cię ocalić — rzekł.
— A zatem odejdźcie, abym się ubrać mogła...
Dwaj ludzie usunęli się, a pani de Navarre pomogła jej się ubrać, czyli raczej ubrała ją sama.
W dziesięć minut gwardziści powrócili.
Księżna była gotowa, tylko tak jak powiedziała nie miała siły iść z nimi; biedna kobieta drżała na całem ciele. Oparła się na ramieniu gwardzisty, który do niej przemawiał i tak zeszła ze schodów.
Stanąwszy w bramie, znalazła się nagle przed krwawym trybunałem. Przewodniczył mu Hebert.
Na widok tych ludzi z zakasanemi rękawami, na widok tych katów zakrwawionych, zemdlała.
Trzy razy zapytywana, mdlała za każdym razem i nie była w stanie odpowiedzieć.
— Ależ chcę panią ocalić! — szepnął jej znów zcicha człowiek, który już raz zrobił jej nadzieję.
Obietnica ta dodała nieco sił nieszczęśliwej.
— Kto jesteś? — zapytał Hebert.
— Marja-Ludwika z linji Sabaudzkiej, Carignan, księżna de Lamballe.
— Tytuł twój?
— Ochmistrzyni domu królowej.
— Czy wiedziałaś pani o spiskach dworu z 10-go sierpnia?
— Nie wiem. czy były jakie spiski dziesiątego, ale jeżeli były, nie słyszałam o nich.
— Zaprzysięgnij równość, wolność, nienawiść dla króla, nienawiść dla królowej i monarchizmu.
— Zaprzysięgnę z łatwością dwa pierwsze, lecz nie mogę zaprzysiąc tego, czego nie mam w sercu.
— Przysięgnijże pani! — szepnął jej gwardzista, lub zginiesz!
Księżna rozpostarła ręce i, chwiejąc się, postąpiła instynktownie do bramy.
— Przysięgnijże! — szepnął jej znów jej protektor.
Wtedy, jak gdyby lękając się, aby nie wyrzec bezwstydnej przysięgi, położyła rękę na ustach, aby przytłumić słowa, które mimowoli mogłyby się jej z ust wyśliznąć.
Kilka stłumionych jęków wydobyło się z poza palców.
— Przysięgła! — krzyknął gwardzista, i dodał zcicha — Wychodź pani prędko drzwiami nawprost, a wychodząc krzyknij: „Niech żyje naród!“ a będziesz ocaloną.
Na progu znalazła się w ręku siepacza, który na nią oczekiwał; był to ten sam, co odciął głowy dwom gwardzistom w Wersalu.
Obiecał ocalić księżnę.
Pociągnął ją do czegoś bezkształtnego, trzęsącego się, zakrwawionego i szepnął zcicha:
Krzyknij: „Niech żyje naród!“ no, krzyknijże, pani: „Niech żyje naród!“
Zapewne byłaby krzyknęła na nieszczęście jednak otworzyła oczy i zobaczyła stos ciał ludzkich przed sobą. Jakiś człowiek w podkutem obowiu deptał po nich i wyciskał krew jak sok z winogradu.
Zobaczyła ten straszny widok, odwróciła się i zaledwie mogła zawołać:
— Boże! co za okrucieństwo!
Nie dosłyszano niby tego okrzyku.
Powiadają, że pan de Penthievre, teść, dał sto tysięcy franków, ażeby ocalić nieszczęśliwą.
Popchnięto ją w wąskie przejście, wiodące z ulicy Świętego Antoniego do więzienia, gdy nędznik jakiś, perukarz, nazwiskiem Charlot, pełniący obowiązki dobosza pomiędzy ochotnikami, przebił się przez tłum zebrany i zerwał jej czepek dzidą.
Chciałże tylko zerwać jej czepek, czy też chciał ją w twarz zranić?..
Krew się polała! a wiadomo, że krew wywołuje krew: ktoś z tłumu cisnął polanem na księżnę; polano trafiło ją w tył głowy, potknęła się i osunęła na kolana. Nie było już żadnego teraz ratunku; ze wszystkich stron dosięgnęły ją ostrza szabel a dzid. Nie krzyknęła nawet; nie żyła już w rzeczywistości odkąd wymówiła ostatnie słowa.
Zaledwie skonała, gdy zdarto z niej odzienie i wystawiono piękne ciało na widok publiczny.
Umieszczono je na słupie i trzymano tak pod strażą czterech ludzi od ósmej zrana do południa.
Nakoniec ktoś przyszedł i uciął głowę ofiary. Cienka, łabędzia szyja nie stawiała żadnego oporu.
Nędznik, który dopuścił się tej zbrodni haniebniejszej może na trupie, niżby była na żyjącej istocie, nazywał się Grison. Historja jest najzawziętszem z bóstw; wyrywa ze swego skrzydła pióro, macza je we krwi, zapisuje nazwisko i wskazuje takowe pogardzie potomności!
Grison został później zgilotynowany, jako przywódca bandy złoczyńców.
Inny, nazwiskiem Rodi, wyrwał serce księżnej z piersi.
Pastwiono się tak nad biedną kobietą, za jej miłość dla królowej. Jakże strasznie musiała być nienawidzona ta królowa!
Potem zatknięto na piki zakrwawione części ciała i puszczono się w drogę do Temple.
Tłum nieprzeliczony postępował za zbrodniarzami, ale oprócz kilku dzieci i kilku pijaków, miotających słowa obelżywe, cały orszak zachowywał przerażające milczenie.
W drodze natrafiono na sklep perukarza i zatrzymano się przy nim.
Człowiek niosący głowę wszedł do wnętrza i postawił głowę na stole.
— Ufryzuj mi tę głowę, bo pójdzie odwiedzić swoją panią w Tample — powiedział.
Perukarz ufryzował piękne włosy księżnej, i udano się w drogę do Temple, teraz już z okrzykami.
Te to właśnie okrzyki posłyszała rodzina królewska.
Zbrodniarze przybyli z obrzydłą myślą pokazania królowej pokrajanych części ciała księżnej.
Ale trójkolorowa wstęga stanęła im na przeszkodzie. Ci zbrodniarze, ci mordercy, siepacze, nie śmieli przekroczyć tej wstęgi!...
Zażądali, aby wpuszczono do Temple szesciu łotrów, a między nimi trzech z kawałkami ciała, aby im pozwolono obejść wokoło wieży, dla pokajania królowej szcząków zakrwawionych.
Przyzwolono bez żadnych dyskusyj.
Król siedział i udawał, że gra z królową w tryszaka. Zbliżając się do siebie pod pozorem gry, więźniowie mogli przynajmniej zamienić ze sobą swobodnie słow kilka.
Nagle król spostrzegł, że jeden z urzędników municypalnych zamknął drzwi z pośpiechem i skoczył do okna, by spuścić zasłonę.
Był to Danjou, były seminarzysta, olbrzym, nazywany Księdzem sześciostopowym, z powodu wielkiego wzrostu.
— Co to się stało? — zapytał król.
Danjou, korzystając z tego, że królowa tyłem była odwrócona od niego, dał znak ręką królowi, ażeby nie pytał.
Krzyki, obelgi, groźby, dochodziły do pokoju mimo drzwi i okien zamkniętych; król zrozumiał, że się działo coś strasznego; położył rękę na ramieniu królowej, aby ją zatrzymać na miejscu.
W tej chwili zastukano do drzwi i Danjou mimo chęci musiał otworzyć.
Stukali oficerowie gwardji i municypalni.
— Panowie — zapytał król — czy rodzina moja jest bezpieczną?
— Zupełnie — odrzekł człowiek w ubraniu gwardzisty z podwójnemd szlifami, — ale rozeszła się wieść że niema już nikogo w wieży, i że wszyscy jesteście uwolnieni. Pokaż się pan w oknie, aby lud uspokoić.
Król nie wiedząc co się działo, nie widział potrzeby opierania się tej radzie.
Chciał postąpić do okna, ale go Danjou powstrzymał.
— Nie czyń tego, Najjaśniejszy Panie! — zawołał.
I, zwracając się do gwardzistów narodowych, dodał:
— Lud powinien więcej mieć zaufania do swych urzędników.
— A więc — oświadczył człowiek ze szlifami — to jeszcze nie wszystko, chcą, aby ten pan przyszedł do okna zobaczyć głowę i serce księżnej de Lamballe. Przynieśli je tu, aby wam pokazać, jak lud obchodzi się ze swymi tyranami. Radzę ci zatem, mój panie — dodał, zwracając się do Ludwika XVI — pokazać się w oknie, jeżeli nie chcesz, aby ci to wszystko tutaj przyniesiono.
Królowa krzyknęła i padła zemdlona na ręce pani Elżbiety i córki.
— Ah! — powiedział król — mogłeś pan oszczędzić królowej tej strasznej wiadomości!
I pokazując mu grupę trzech kobiet, dodał:
— Widzisz pan, co uczyniłeś!
Człowiek wzruszył ramionami i wyszedł.
O szóstej stawił się sekretarz Pétiona. Przyszedł on wyliczyć królowi dwa tysiące pięćset franków. Widząc, że królowa stoi nieruchoma, myślał, że było to przez uszanowanie dla niego i był łaskaw prosić ją, aby usiadła.

„Matka moja stała, powiada w pamiętnikach swych córka królewska (Madame Royale), bo od tej straszliwej sceny pozostała nieruchomą, nie wiedziała, co się koło niej dzieje. Przestrach zmienił ją w posąg“.

ROZDZIAŁ XLVII.
VALMY.

A teraz odwróćmy na chwilę oczy od tych scen straszliwych i idźmy w wąwozy Argonnów za jedną z osób naszej powieści, trzymającą w tej chwili losy Francji w swojem ręku.
Czytelnicy zrozumieli zapewne, że mówimy o Dumouriezie.
Dumcuriez, jak wiemy, powrócił, opuszczając ministerjum do obowiązków generała służby czynnej, po ucieczce zaś Lafayette’a otrzymał tytuł komendanta armji wschodniej.
Ta nominacja Dumourieza była rodzajem cudownego natchnienia u ludzi, dzierżących władzę.
Dumouriez, niecierpiany przez jednych, pogardzany przez drugich, został oceniony, jako wódz.
Wszyscy generałowie oddani zostali pod rozkazy człowieka, któremu przerażona Francja składała nagle swą szablę, mówiąc:
— Tylko ty jeden możesz mnie obronić; broń mnie!...
A teraz dlaczego sprzymierzeni mocarze, mając wytknięty pochód aż do Paryża, zatrzymali się naraz po wzięciu Longwy i odcięcia Verdun? Oto sprzymierzone mocarstwa, które sądziły z opowiadań emigrantów, że Francja wybiegnie naprzeciw nim z otwartemi rękoma, spotykały wcale co innego.
Widziały tę ziemię francuską tak urodzajną i ludną, zmienioną, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki: zboża poznikały, jak gdyby je uniosła trąba powietrzna. Wieśniak uzbrojony, sam tylko pozostał na progu swej strzechy; ci, którzy mieli strzelby, stali ze strzelbami, ci którzy mieli tylko kosy lub widły, wzięli kosy lub widły.
Aura przyszła im w pomoc; deszcz nieustający przemaczał ludzi, psuł drogi, rozmiękczał ziemię. Ten deszcz wszakże padał dla jednych i dla drugich, dla Francuzów i dla Prusaków, tylko wszystko przychodziło w pomoc Francuzom, a zgubnem było dla Prusaków. Wieśniak, który miał dla nieprzyjaciela tylko strzelbę, kosę, widły i gorsze niż to wszystko — niedojrzałe winogrona, w ukryciu miał jako swego sprzymierzeńca szklankę wina, szklankę piwa, gdzieś pod przypieckiem i suchą słomę na ziemi!
Popełniano jednak błąd za błędem; pierwszego dopuścił się Dumouriez.
Napisał do Zgromadztenia Narodowego:
„Wąwozy Argonnów są Termopilami Francji, ale bądźcie spokojni, szczęśliwszy od Leonidasa nie zginę tutaj.
A jednak źle obsaczył wąwozy Argonnów, jeden z nich został wzięty i on zmuszony był cofać się. Dwóch jego generałów zabłądziło; on sam był prawie zgubiony z piętnastoma tysiącami ludzi najzupełniej zdemoralizowanych. Ci ludzie dwa razy pierzchnęli przed pięciuset pruskimi huzarami! Ale generał mimo to nie tracił nadziei i zachował pewność siebie, a nawet dobry humor, skoro pisał do ministrów:
„Odpowiadam za wszystko“.
W istocie, chociaż ścigany i odcięty, złączył się z dziesięcioma tysiącami Kellermana, zebrał rozproszonych generałów, i 19-go września był już w Saint Menchould, wyciągając na prawo i na lewo ręce ponad siedemdziesięcioma sześcioma tysiącami zbrojnych, podczas gdy Prusacy mieli ich tylko siedemdziesiąt tysięcy.
Prawda, że często armia ta szemrała; że była nieraz dwa lub trzy dni bez chleba, ale wtedy Dumouriez stawał między żołnierzami.
— Moi przyjaciele! — mówił im, sławny marszałek saski napisał dzieło o wojnie, i dowodzi w niem, że należy przynajmniej raz w tydzień nie dawać racji chleba żołnierzom, aby w razie potrzeby mogli brak jego wytrzymać; jesteśmy właśnie w tem położeniu a wy szczęśliwsi jeszcze jesteście od tych Prusaków, którzy nieraz po cztery dni są bez chleba i zjadają zdechłe swoje konie. Macie słoninę, ryż, mąkę; róbcie placki: wolność je przyprawi.
Było jeszcze coś gorszego w armji: były to szumowiny Paryża, męty z drugiego września, które wypchnięto do armji po rzezi. Wszyscy ci nędznicy przyszli, śpiewając i krzycząc, że nie ścierpią, ani szlif, ani krzyża Świętego Ludwika i haftowanych mundurów, że przyprowadzą wszystko do porządku.
Przybyli w takiem usposobieniu do armji i zadziwili się próżnią, jaka się wokoło nich wywiązała; nikt nie raczył odpowiadać nawet na ich groźby lub grzeczności, generał tylko oznajmił, że będzie przegląd nazajutrz.
Nowoprzybyli znaleźli się nazajutrz wzięci niespodziani# pomiędzy liczną kawalerję, gotową dać do nich ognia.
Wtedy Dumouriez podjechał do tych ludzi; formowali oni siedem bataljonów.
— Słuchajcie, wy! — krzyknął, — bo nie chcę was nazywać obywatelami, ani żołnierzami, ani mojemi dziećmi; widzicie przed sobą tę artylerję, a za sobą kawalerję; znaczy to, że was trzymam pomiędzy żelazem i ogniem! Zhańbiliście się zbrodniami, nie ścierpię tu ani zbójów, ani katów! Każę was posiekać na części przy najmniejszym buncie! Jeżeli się poprawicie, jeżeli postępować będziecie, jak waleczna armja, do której macie zaszczyt być wcielonymi, znajdziecie we mnie dobrego ojca. Wiem, że są pomiędzy wami zbrodniarze, którym zlecono wciągnąć was do występku; wypędźcie ich sami lub wskażcie mi ich. Czynię was odpowiedzialnymi jedni za drugich.
I nietylko ci ludzie pochylili głowy i stali się doskonałymi żołnierzami, nietylko wypędzili niegodnych, ale jeszcze rozsiekali sami nędznika Charlota, który rzucił polano na księżniczkę Lamballe i poniósł później jej głowę na pice.
W tem położeniu oczekiwano na Kellermanna. Bez niego nie można było nic ryzykować.
Dnia 19-go września Dumouriez otrzymał zawiadomienie, że namiestnik jego znajduje się o dwie mile no lewo. Dumouriez posłał mu natychmiast instrukcje.
— Równocześnie z wysłaniem instrukcyj do Kellermanna, Dumouriez spostrzegł armję pruską, rozwijającą się na górach przeciwległych, w ten sposób, iż Prusacy znajdowali się pomiędzy nim i Paryżem, to jest bliżej, aniżeli on Paryża. Było wszelkie prawdopodobieństwo, że Prusacy oczekują bitwy. Dumouriez zalecił zatem Kellermanowi, aby obrał pole bitwy na wzgórzach Valmy i Gizancourt,. Kellermann źle zrozumiał zlecenie i stanął tam obozem.
Był to albo wielki błąd, albo zręczność ogromna. W tej pozycji Kellermann nie mógł się cofnąć w tył, chyba przeprowadzając całą armję przez wąski mostek; nie mógł się cofnąć na prawo od Dumourieza, chyba przebywając trzęsawisko, które byłoby go pochłonęło; na lewo miał głęboką dolinę, w którejby go zgnieciono.
Odwrót więc był niemożliwy.
Czy tego chciał stary żołnierz alzacki? W takim razie udało mu się to zupełnie. Piękna pozycja, aby zwyciężyć lub umrzeć!
Książę Brunświcki przyglądał się żołnierzom francuskim ze zdziwieniem.
Ci, którzy się tam rozłożyli, zdecydowani są ani na krok nie odstąpić! — powiedział do króla pruskiego.
Ale zostawiono armję pruską w tem przekonaniu, że Dumouriez jest odcięty i zapewniono ją, że ta armja krawców, włóczęgów i łataczów obuwia, jak ją nazywali emigranci rozproszy się za pierwszym strzałem armatnim.
I uderzyli zboku na korpus Kellermanna.
Sześćdziesiąt paszcz ognistych wybuchnęło naraz; artylerzyści pruscy wypuścili je na chybił trafił, ale mierzyli do mas: nie zależało im na tem, aby celować trafnie.
Pierwsze strzały straszne były dla tej armji pełnej zapału, gotowej do uderzenia z zapałem, ale nieumiającej wytrzymać ataku.
Traf, bo nie zręczność ponieważ nic nie widziano, był też przeciwko nam z początku: granaty pruskie zapaliły dwa nasze jaszczyki i te wybuchnęły. Powożący pozeskakiwali z koni, aby uniknąć eksplozji i wzięto ich za uciekających.
Kellermanm zobaczył, że Prusacy formowali się w trzy kolumny, aby uderzyć na płaszczyznę Valmy, więc uformował swoich żołnierzy w trzy kolumny, a, przebiegając linję, zawołał:
— Żołnierze, ani jednego strzału! Czekajcie na nieprzyjaciela i weźcie go na bagnety.
I, kładąc kapelusz na koniec szabli, krzyknął:
— Niech żyje naród! Idźmy zwyciężać dla niego!
W tejże chwili cała armija poszła za jego przykładem. Każdy żołnierz założył kapelusz na koniec bagnetu i krzyczał: Niech żyje naród!“ Mgła opada, dym się rozprasza i książę Brunświcki spostrzega przez szkła widok dziwny, niesłychany. Trzydzieści tysięcy Francuzów stoi nieruchomo z gołemi głowami, wstrząsając bronią i odpowiadając na ogień nieprzyjacielski jedynie okrzykami:
— Niech żyje naród!
Niemiec pokiwał głową; gdyby był sam, armja pruska nie byłaby postąpiła ani kroku dalej, ale obecny przy nim król chciał bitwy; trzeba było słuchać króla.
Prusacy posuwali się krokiem pewnym pod okiem króla i księcia Brunświckiego; zbliżali się do nieprzyjaciól niewzruszeni, jak stara armja Fryderyka.
Nagle, przez środek, olbrzymi wąż zdawał się ją rozrywać, ale części złączały się natychmiast.
Po pięciu minutach jeszcze raz nastąpiło to samo. Dwadzieścia armat Dumourieza uderzyło z boku na kolumnę i zgniotło ją gradem kul.
Książę zrozumiał że bitwa już jest stracona, zarządził odwrót, lecz król rozkazał bić do ataku. Stanął na czele żołnierzy i popchnął swą waleczną piechotę pod podwójny ogień Kellermanna i Dumourieza. I rozbił się o kolumny francuskie. Coś wspaniałego i szczytnego unosiło się ponad tą młodą armją; była to wiara!
Nie widziałem podobnych fanatyków od czasu wojen religijnych!... — zawołał książę Brunświcki.
Zaczynali oni, ci bohaterowie z dziewięćdziesiątego drugiego roku, te wielkie podboje wojenne, które miały się zakończyć podbiciem umysłów.
Dwudziestego września Dumouriez ocalił Francję.

Nazajutrz Konwencja narodowa ogłosiła rzeczpospolitą!

ROZDZIAŁ XLVIII.
DWUDZIESTY PIERWSZY WRZEŚNIA.

Dnia 21-go września, o dwunastej, nim dowiedziano się w Paryżu o odniesionym w przeddzień przez Dumourieza zwycięstwie, które ocaliło Francję, drzwi sali Maneżu się otwarły i weszło powoli, uroczyście siedmiuset czterdziestu dziewięciu członków nowego Zgromadzenia rzucających badawcze na siebie wejrzenie.
Z tych siedmiuset czterdziestu dziewięciu członków, dwustu wchodziło w skład poprzedniego Zgromadzenia.
Konwencja Narodowa została wybrana pod wrażeniem wypadków wrześniowych; można było więc sądzić, że będzie to Zgromadzenie reakcyjne.
Obrano nawet kilku ze szlachty; myśl z gruntu demokratyczna powołała do głosowania służących; niektórzy z nich podali nazwiska swoich panów.
Ogół zresztą tego nowego ciała stanowili mieszczanie: lekarze, adwokaci, profesorowie, księża, literaci, dziennikarze, kupcy. Umysł tej masy był niespokojny i chwiejący się; pięciuset przynajmniej członków nie należało ani do Żyrondystów, ani do Góry; wypadki miały dopiero postanowić jakie miejsce zajmą w Zgromadzeniu.
Ale wszystko to zgodne było w podwójnej nienawiści; w nienawiści przeciwko dniom wrześniowym i przeciwko deputacji Paryża, prawie w całości powstałej z Gminy, która stworzyła te dni straszliwe.
Możnaby powiedzieć, że krew przelana płynęła strumieniem przez salę i oddzielała stu Górali od reszty Zgromadzenia. Środek nawet, jak gdyby chcąc usunąć się od czerwonego strumienia, skłaniał się ku prawicy. Bo też Góra — przypomnijmy sobie ludzi i odnieśmy ich do wypadków. — Góra przedstawiła groźny widok. Była to, jakeśmy już powiedzieli, w niższych rzędach, cała Gmina; ponad Gminą sławny komitet nadzorczy, co rzeź urządził; następnie trzej ludzie straszliwi: Robespierre, Danton i Marat.
Wszyscy byli wstrętni; to też każdy spojrzawszy na tę grupę, musiał się odwrócić, ale jakkolwiek krótkie było jego wejrzenie, musiał wyczytać wyryty na tych twarzach dzień drugiego września! Cofał się każdy z przerażeniem przed tą nową głową Meduzy.
Oto trzej ludzie, których Żyrondyści oskarżali o dążenia do dyktatury.
Oni obwiniali ze swej strony Żyrondystów, o federalizm.
Dwaj jeszcze inni ludzie, związani z naszem opowiadaniem, a różniący się przekonaniami, siedzieli na dwóch przeciwnych sobie krańcach zgromadzenia, byli to: Billot i Gilbert; Gilbert na krańcu prawym, pomiędzy Lanjuinals i Kersaint; Billot na krańcu lewym, pomiędzy Thuriotem i Couthonem.
Członkowie byłego Zgromadzenia Prawodawczego ukartowali Konwencję i przyszli oddać swą władzę w ręce swoich następców.
Pétion obrany został prezesem. Condorcet, Brissot. Rabaut-Saint-Etienne, Vergniaud, Camus i Lasource, ‘Sekretarzami: pięciu z pomiędzy nich było Żyrondystami.
Konwencja caa, wyjąwszy może trzydziestu lub czterdziestu członków, chciała rzeczypospolitej; Żyrondyści postanowili na zebraniu u pani Roland, że nie dopuszczą dyskusji nad zmianą rządu, chyba w swoim czasie i miejscu, to jest wówczas, kiedy zdołają opanować komisję wykonawczą i komisję prawodawczą.
Ale dwudziestego września, właśnie w dniu bitwy pod Valmy, inni walczący wydali bitwę. inaczej zupełnie rozstrzygającą!
Saint-Just, Lequinio, Panis, Billaud-Varennes, Collot-d’Herbois i kilku innych członków przyszłego Zgromadzenia, obiadowało w Palais Royal, i ci zadecydowali, że nazajutrz zaraz, wyraz rzeczpospolita, będzie rzuconym na nieprzyjaciół.
— Jeśli go podejmą, powiedział Saint-Just, są zgubieni, bo ten wyraz;, my pierwsi wymówimy; jeśli go usuną, będą również zgubieni, bo, sprzeciwiając się tej żądzy ludu, zostaną pochłonięci przez niepopularność, jaką nagromadzimy na ich głowy.
Collot-d‘Herbois podjął się postawić wniosek. To też zaledwie Franciszek Neulchateau złożył władzę dawnego Zgromadzenia w ręce nowego, zaraz Collot-d’Herbois zażądał głosu i otrzymał takowy.
— Obywatele reprezentanci!... — powiedział wszedłszy na trybunę — stawiam wniosek: ażeby pierwszem postanowieniem Zgromadzenia, które się zebrało, było: zniesienie władzy królewskiej.
Na te słowa, ogólny oklask rozniósł się po sali i z trybun.
Dwóch tylko powstało oponujących, dwóch dobrze znanych republikanów: Barrere i Quinette. Żądali oni, aby zaczekano na wolę ludu.
— Na wolę ludu, a to poco?... — zawołał pewien ubogi pleban wiejski, poco się naradzać, kiedy wszyscy zgadzają się na jedno?
Źyrondyści poczuli cios, jaki im zadano; musieli płynąć pod sterem Góry.
Zredagujemy uchwalę zaraz na sesji, krzyknął ze swego miejsca Ducos, przyjaciel i uczeń Vergniauda. — Uchwała nie potrzebuje być braną pod rozwagę. Po dziesiątym sierpnia, powodem naszej uchwały, znoszącej władzę królewską, będą dzieje poprzedniego porządku.
A zatem równowaga została przywróconą; Góra zażądała zniesienia władzy królewskie}, Żyrondyści żądali ustanowienia rzeczpospolitej.
Rzeczpospolita nie została uchwalona, ale jednogłośnie okrzyknięta. Rzucano się w przyszłość, aby uciec od teraźniejszości.
Proklamowanie rzeczpospolitej odpowiadało olbrzymiej potrzebie narodowej; było to uświęcenie długiej walki, którą lud podtrzymywał.
Możnaby powiedzieć, że zrzucono z piersi każdego obywatela ciężar, tak wszyscy oddychali swobodnie. Godziny złudzenia były krótkie, ale świetne; sądzono, że ustanowiono rzeczpospolitą, gdy tymczasem uświęcono tylko rewolucję.
Prawdziwi republikanie, ci, którzy chcieli rzeczpospolitej, wolnej od zbrodni, ci, którzy nazajutrz mieli się potknąć o triumwirat złożony z Dantona, Robespierra i Marata, słowem Żyrondyści, nie posiadali się z radości Rzeczpospolita była spełnieniem życzeń ich najgorętszych. Francja była Atenami pod Franciszkiem I-szym i Ludwikiem XIV-tym; z nimi miała stać się Spartą!
Było to marzenie piękne i wzniosłe.
To też wieczorem zebrali się na uczcie u ministra Rolanda. Tam znajdował się: Vergniaud, Guodet, Louvet, Pétion, Royet-Fontrede, Barbaroux, Gensonne, Grangeneuve, Condorcet, — współbiesiadnicy, którzy za rok mieli się zebrać na ucztę, inną, aniżeli ta — w tej chwili jednak, każdy, odwrócony od jutra, zamykał oczy na przyszłość.
Myśl ich przybrała formy i ciało; tak młoda rzeczpospolita, uzbrojona w kask i pikę wyskakiwała jak Minerwa; cóż mogli żądać więcej? Podczas tych dwóch godzin jakie trwała ta uroczysta wieczerza, zamieniano szczytne myśli, po za któremi przebijały wzniosłe poświęcenia; ludzie ci mówili o swojem życiu, jak o rzeczy, która nie należała do nich, ale była własnością narodu!
A w oczach tych wszystkich ludzi, któż był wodzem przyszłości? Kto głównym autorem, przyszłym kierownikiem młodej rzeczypospolitej?
Vergniaud.
Przy końcu obiadu napełnił on szklankę i powstał:
— Przyjaciele! rzekł, wznoszę toast.
Wszyscy powstali również.
— Za trwałość rzeczpospolitej!
— Za trwałość rzeczpospolitej! — powtórzyli wszyscy.
Miał ponieść szklankę do ust:
— Zaczekaj! — zawołała pani Roland.
Miała u boku świeżą różę, zaledwie co rozwiniętą, tak jak nowa era, w którą wchodzono; wzięła ją, i niby Atenka w czarze Peryklesa, umaczała w szklance Vergniauda.
Vergniaud, uśmiechnął się smutnie, wypróżnił szklankę i, pochylając się do ucha Barbaroux, powiedział.
— Lękam się, aby ta wielka dusza nie myliła się jednakże. Nie listki róży ale raczej gałązki cyprysu trzebaby umaczać dzisiejszego wieczora w naszem winie. Pijąc na cześć rzeczpospolitej której nogi pływają we krwi wrześniowej Bóg wie, czy nie pijemy za śmierć naszą!... Ale mniejsza o to! — dodał, spoglądając ku niebu, choćby to wino miało być krwią moją, wypiłbym je za dobro ogółu.
— Niech żyje rzeczpospolita! powtórzyli chórem biesiadnicy...
W chwili gdy Vergniaud wznosił ten toast, a biesiadnicy odpowiadali okrzykami: „Niech żyje rzeczpospolita“, zabębniono naprzeciw Temple, gdzie zapanowało milczenie.

Wtedy w pokojach swoich, których okna były roztwarte, król i królowa mogli usłyszeć gwardzistę, jak głosem silnym i donośnym ogłaszał zniesienie władzy królewskiej i ustanowienie rzeczpospolitej.

ROZDZIAŁ XLIX.
LEGENDA O KRÓLU MĘCZENNIKU.

Król był w Temple; jakim sposobem tam się dostał? Czy obmyślano mu zawczasu to więzienie? Nie.
Pétion zrazu miał zamiar osiedlić go w Chambord.
Gdyby mocarstwa Europy nie były się wdały w wewnętrzne sprawy Francji, życie w pięknym pałacu, w cudownym klimacie, śród miejsc, nazwanych ogrodem Francji, nie byłoby karą zanadto surową dla człowieka, co miał odpokutować nietylko winy własne, ale winy także Ludwików XIV-go i XV.
Wandea powstała; przypuszczano, że przez Loarę przyjdzie do jakiego śmiałego zamachu i odstąpiono od Chaimbord.
Zgromadzenie Prawodawcze wskazało Luxemburg; Luxemburg, pałac florencki Marji Medicis, ze swym spokojem, ogrodami, rywalizującymi z Tuilleries, był rezydencją zupełnie odpowiednią dla dostojności monarchy.
Zarzucono pałacowi, że piwnice jego łączą się z katakumbami; może Gmina wzięła to tylko za pozór, aby utrzymać króla pod ręką, ale był to pozór słuszny.
Gmina wybrała więc Tempile; początkowo, rzecz prosta nie wieżę, lecz zamek Temple, jedną z tych rezydencyj hrabiego d’Artois.
W chwili gdy Pétion przyprowadził rodzinę królewską do pałacu, i gdy została tam ona zainstalowaną, przychodzi denucjacja od Gminy, i wysyłają Manuela, by zmienił decyzję magistratu i pałac zastąpił wieżą. Manuel przybywa, ogląda mieszkanie przeznaczone dla Ludwika XIV i Marji-Antoniny i odchodzi zawstydzony. Wieża była niepodobna do zamieszkania, zajmował ją tylko odźwierny; nie było dostatecznego w niej miejsca; pokoiki były szczupłe. Było w tem więcej fatalizmu, aniżeli haniebnego rozmysłu ze strony sędziów.
Zgromadzenie Narodowe nie targowało się wcale o wydatki na stół króla. Król jadał dużo... nie wymówkę mu bynajmniej czynimy, wszyscy Burbonowie mieli takie usposobienie; ale król jadał zgoła niestosownie. Zajadał z wielkim apetytem, podczas gdy się mordowano w Tulleries i sędziowie wymawiali mu to w procesie, a co gorzej, historja, nieubłagana historja, zapisała mu to w swoich archiwach.
Zgromadzenie Narodowe wyznaczyło pięćkroć sto tysięcy liwiów na stół królewski.
Ludwik XVI miał w Temple trzech służących i trzynastu dworzan na stole. Obiad składał się codziennie z czterech dań, dwóch pieczystych. czterech jarzyn i legumin, trzech kompotów, trzech talerzy owoców i trzech gatunków wina. Tylko król i delfin pijali wino, królowa i księżniczki na wodzie poprzestawały.
Materjalnie zatem nie brakowało nic królowi. Ale czego mu głównie brakowało, to: powietrza, ruchu, słońca i cienia.
Przyzwyczajony do polowań w Compiegne i Rambouillet, do parków Wersalu i Trianon, Ludwik XVI musiał poprzestawać teraz nie na dziedzińcu, nie na ogrodzie, ale na skrawku ziemi, podzielonej na cztery zwiędłe trawniki, mającej kilka drzew nędznych, i ogołoconych z liści przez! wiatry jesienne. Codziennie, o drugiej godzinie, król i jego rodzina przechadzali się tutaj, a właściwie przeprowadzano tam codziennie króla i jego rodzinę.
Królowa była, jak zwykle, sztywna, dumna, wyzywająca; Marja-Antonina umiała w czasach swej wielkości zjednywać sobie miłość; w chwili upadku, zjednywała sobie poświęcenie, ale nie litość; litość wyradza się z sympatji, królowa zaś nie była sympatyczną.
Księżniczka Elżbieta w białej szacie, symbolu czystości jej ciała i duszy; ze swymi płowymi włosami, które piękniejszymi się jeszcze stały, odkąd zmuszoną była wyrzec się pudru; księżniczka Elżbieta z błękitną przepaską i takąż wstążką u włosów, wydawała się aniołem stróżem całej rodziny.
Córka królewska, mimo wdzięku dziecięcego, nie była ujmującą; Austrjaczka, tak jak i matka, była i Marją-Teresą i Marją-Antoniną: miała w wejrzeniu pogardę i dumę.
Mały delfin ze złotymi włosami, bladą nieco chorobliwą cerą, był chłopięciem sympatycznem; niemniej jednak jego oko było surowe i twarde, a niekiedy przybierało wyraz, o wiele wiek przechodzący; rozumiał wszystko, szedł za wskazówkami matki, podawanemi mu jednem tylko wejrzeniem i miał przebiegi polityki dziecięcej, które niekiedy łzy z oczu samych nawet katów wywoływały. Biedny chłopiec rozrzewnił nawet Chaumetta, tę kunę o spiczastej mordce, tę łasicę w okularach.
— Każę go kształcić... — mówił były pisarz prokuratora do pana Hue, kamerdynera królewskiego... — ale trzeba go będzie odłączyć od rodziny, by zapomniał o swem pochodzeniu.
Gmina była okrutną i nierozważną: okrutną, bo pastwiła się nad rodziną królewską przez złe obchodzenie; nierozważną, bo dozwalała, by widziano tę rodzinę słabą, znękaną, uwięzioną.
Codziennie wysyłała nowych stróżów do Temple, pod nazwą municypalistów; ci ludzie przychodzili jako zawzięci nieprzyjaciele króla, wychodzili wszyscy, jako nieprzyjaciele Marji-Antoniny, ale prawie wszyscy żałowali monarchy, litowali się nad dziećmi, uwielbiali panią Elżbietę!
W istocie, cóż oni widzieli w Temple? Zamiast wilka, wilczycy, wilcząt, poczciwą rodzinę; dumną matkę, nie mogącą ścierpieć, aby dotykano się choćby rąbka jej sukni; tyrana jednak ani śladu!
W jaki sposób rodzina królewska przepędzała dnie?
Król wstawał zwykle o szóstej zrana, golił się sam, Clery fryzował go i ubierał; potem skoro tylko był ubrany, szedł do swojej czytelni, czyli do bibljoteki zakonu kawalerów Maltańskich. Składała się ona z tysiąca pięciuset czy tysiąca sześciuset tomów.
Razu jednego król, szukając książek, pokazał palcem panu Hue dzieła Woltera i Rouisseau’a.
I zauważył z cicha:
— Ci dwaj ludzie zgubili Francję!
Wchodząc do bibljoteki, Ludwik XVI klękał i modlił się przez pięć albo sześć minut, potem czytał albo pracował do dziesiątej godziny; przez ten czas Clery sprzątał pokój, przysposabiał śniadanie i schodził do królowej. Król, pozostawszy sam siadał i zabawiał się tłómaczeniem Wirgiljusza lub Horacego: ażeby nauczać delfina, zaczął na nowo uczyć się łaciny.
Pokój był bardzo mały, jego drzwi ciągle stały otworem, bo w sypialnym pokoju zawsze byli municypaliści i przez te drzwi otwarto patrzyli, co król porabia.
Królowa otwierała drzwi swoje dopiero za nadejściem Clerego; póki drzwi były zamknięte, municypaliści nie mogli wchodzić do niej.
Clery układał włosy młodego księcia, pomagał ubrać się królowej i szedł do pokoju księżniczek, by im oddać tę samą usługę. Ta chwila ubierania, szybka i drogocenna zarazem, była jedyną, w której Clery mógł zawiadamiać królowę i księżniczki o tem, czego się dowiedział. Dawał znak, gdy miał coś do powiedzenia; a wtedy królowa, albo jedna a księżniczek zaczynała rozmawiać z municypalistą.
O godzinie dziewiątej, królowa, dwoje jej dzieci i pani Elżbieta, szły do króla i tu zastawiano śniadanie; podczas wetów. Clery sprzątał pokoje królowej i księżniczek.
O dziesiątej rano król schodził do pokoju królowej i przepędzał tam dzień cały; zajmował się prawie wyłącznie kształceniem delfina, kazał mu powtarzać wiersze Corneilla lub Racina, wykładał mu geografię i wprawiał do kreślenia i zdejmowania planów. Francja od trzech lat podzielona była na departamenty i ten też podział królestwa starał się król wytłumaczyć synowi.
Królowa zajmowała się nauczaniem córki, ale przerywała lekcje niekiedy, aby pogrążyć się w posępnych i głębokich marzeniach. Skoro to się stało, księżniczka, oddalała się na palcach i dawała znak bratu, by milczał; królowa pozostawała pewien czas oddana swoim myślom, poczem łza ukazywała się pod jej powieką, staczała się po licach i padała na zżółkłą rękę.
O dwunastej wszystkie trzy księżniczki szły do pani Elżbiety, aby zmienić ranne suknie: tę chwilę Gmina zostawiała im swobodną; żaden municypalista nie postał tam wtedy. O pierwszej, gdy pozwalała pogoda, sprowadzano rodzinę królewską do ogrodu; czterech oficerów municypalnych i dowódca pułku gwardji narodowej towarzyszyli im, czyli pilnowali ich raczej. Ponieważ w Temple mnóstwo rzemieślników pracowało około burzenia domów i budowania nowych murów, więźniowie mogli korzystać z jednej tylko części alei kasztanowej. Clery należał do przechadzki, i chcąc, aby młody książę mógł użyć trochę ruchu, grywał z nim w piłkę.
O drugiej powracano do wieży i Clery podawał obiad; codziennie o tej godzinie przybywał do Temple — Santerre w towarzystwie dwóch adjutantów, i zwiedzał skrupulatnie mieszkania króla i królowej. Król niekiedy odzywał się do niego; królowa nigdy. Po obiedzie schodzono na pierwsze piętro; król grał w pikietę lub tryszaka z królową albo też z siostrą.
Clery jadł przez ten czas obiad.
O czwartej król układał się do drzemki na kozetce lub w dużym fotelu i wtedy zapanowywało głębokie milczenie; księżniczki brały książki lub robótki. Nikt nie ruszał się z miejsca, nawet delfin. Król sypiał godzinę lub półtorej. Skoro się przebudził, rozmowa rozpoczynała się na nowo; przywoływano Clerego na lekcję kaligrafji z delfinem, poczem prowadził on księcia do pokoju księżnej Elżbiety i grał z nim w wolanta lub piłkę.
Gdy wieczór nadchodził, rodzina królewska zasiadała w około stołu; królowa, naprzemian z księżniczką Elżbietą czytały głośno jaką pouczającą książkę. Czytanie trwało do ósmej godziny; o ósmej młody książę jadł wieczerzę w pokoju pani Elżbiety, w obecności rodziny królewskiej, król brał zbiór Merkurego Francji, znaleziony w bibljotece, i zadawał dzieciom zagadki do odgadywania.
Poczem królowa kazała mówić synowi następującą modlitwę;
„Boże wszechmogący, który mnie stworzyłeś i odkupiłeś, uwielbiam cię! Zachowaj dni króla, mego ojca i mojej rodziny, broń nas przeciwko wrogom naszym; dodaj siły pani Tourzel do zniesienia tego, co cierpieć musi z naszej przyczyny“.
Następnie Clery rozbierał i kładł do łóżka delfina, a pozostawały przy nim jedna lub dwie księżniczki, dopóki nie zasnął.
Co wieczór o tej godzinie, roznosiciel dzienników przechodził, ogłaszając ostatnie nowiny; Clery stawał na czatach i powtarzał królowi słowa roznosiciela. O dziewiątej król spożywał wieczerzę. Clery przynosił na tacy kolację dla księżniczki, czuwającej przy delfinie.
Po posiłku król powracał do pokoju królowej, ściskał ją i siostrę za rękę na znak pożegnania, całował dzieci i szedł do swego pokoju czyli raczej do bibljoteki, gdzie czytał do dwunastej.
Księżniczki zamykały się u siebie; jeden municypalista pozostawał w przedpokoiku, przedzielającym ich pokoje, drugi szedł za królem.
Ten sposób życia trwał bez zmiany, dotąd, dopóki król pozostawał w małej wieży, to jest do trzydziestego września.
Położenie było smutne i tembardziej godne politowania, że znoszono je z godnością; najbardziej zacięci łagodnieli na ten widok; przychodzili pilnować króla, okrutnego niby tyrana, królowej, która niby dopuściła się strasznych nadużyć; a znajdowali człowieka w prostem ubraniu, który jadł dobrze, pił dobrze, sypiał dobrze, grał w pikietę, uczył łaciny i geografji syna, dawał dzieciom szarady do odgadywania; znajdowali kobietę dumną wprawdzie, ale spokojną, zrezygnowaną, piękną jeszcze, uczącą córkę krzyżowej roboty, syna pacierzy, przemawiającą łagodnie do służących, mówiącą do kamerdynera: mój przyjacielu.
I otóż, im bardziej Gmina poniżała swego więźnia, im bardziej pokazywała oczom wszystkich, że był to koniec końców, człowiek jak i inni, tembardziej ludzie litowali się nad tym. którego uważali aa swego bliźniego.
Pewnego razu nowy szyldwach przyszedł, jak zwykle, objąć straż u drzwi królowej; był to jakiś człowiek z przedmieścia, w grubej, ale czystej odzieży.
Clery był sam w pokoju i czytał. Szyldwach przyglądał mu się a uwagą.
Po chwili, Clery mając inne zajęcie, wstał i chciał wyjść; ale szyldwach, prezentując przed nim broń, powiedział głosem cichym, nieśmiałym, prawie drżącym:
— Nie można wyjść!...
— Dlaczego?-.. zapytał Clery.
— Bo mam rozkaz, nie spuszczać was z oczu.
— Mnie? Zapewne się mylicie.
— Czy nie jesteś pan królem?
— Nie znasz więc króla?
— Nie widziałem go nigdy i prawdę powiedziawszy, wolałbym go zobaczyć gdzieindziej, niż tutaj.
— Cicho!... — powiedział Clery.
Poczem, pokazując mu drzwi, rzekł:
— Pójdę do tego pokoju, a zobaczysz króla; siedzi przy stola i czyta.
Clery wszedł do króla i powiedział mu, co zaszło; wtenczas król podniósł się i przeszedł parę razy z jednego pokoju do drugiego, aby poczciwiec mógł mu się przypatrzeć dowoli.
Nie wątpiąc bynajmniej, że król dla niego się fatygował, szyldwach powiedział później do Clerego:
— A! panie, jakże król jest dobrym! Nie mogę wierzyć, aby nam wyrządził tyle złego, jak mówią.
Nie wszyscy jednakże ci, którzy zbliżali się do więźniów w Temple, okazywali im szacunek i politowanie; u niektórych nienawiść i zemsta tak były głęboko zakorzenione, że widok królewskiej niedoli, znoszonej z pokorą mieszczańską, nie był w stanie ich ułagodzić, i nieraz król i królowa znosić musieli gburowatość ich, a nawet obelgi.
Raz królowa odważyła się przemówić do municypalisty.
— Którą część miasta pan zamieszkujesz?... — zapytała jednego z tych ludzi w czasie obiadu.
— Ojczyznę!.. — odpowiedział dumnie zapytany.
— Zdaje mi się... podjęła królowa, że ojczyzną jest cała Francia?
— Prócz tej części, którą zajął nieprzyjaciel przez panią sprowadzony.
Jakkolwiek jednak nieszczęśliwymi byli więźniowie, pozostawała im jedna wielka pociecha, byli razem ze sobą.
Naraz Gmina postanowiła odłączyć króla od rodziny.
Dnia 26-go września, w pięć dni po ogłoszeniu rzeczpospolitej, Clery dowiedział się od jednego municypalisty, że lokal, przeznaczony dla króla, będzie wkrótce gotowy.
Przejęty boleścią, powtórzył tę smutną wiadomość królowi; a ten ze zwykłem sobie męstwem odpowiedział;
— Staraj się dowiedzieć, kiedy nastąpi to bolesne rozłączenie. aby mnie o niem uwiadomić.
Na nieszczęście Clery nie dowiedział się nic i nie mógł nic donieść królowi.
Dnia 29-go o dziesiątej rano, sześciu municypalnych weszło do pokoju królowej, w chwili, gdy cała rodzina była tam zebrana; przyszli oni, wskutek postanowienia Gminy, zabrać więźniom papier, atrament, pióra i ołówki. Poszukiwania robiono nietylko w pokojach, ale i przy osobach więźniów.
— Skoro będziecie czego potrzebowali, powiedział ten, co przemawiał i którego nazywano Cbarbonnier, kamerdyner wasz zejdzie i zapisze żądanie w rejestrze, który będzie podany na radę.
Król i królowa nie czynili żadnych uwag; oddali sami to, co mieli przy sobie; księżniczki i służący poszli za ich przykładem.
Wtedy dopiero Clery z kilku słów pochwyconych, dowiedział się, że król będzie tegoż wieczora przeniesiony do wielkiej wieży. Powiedział o tem Pani Elżbiecie, a ta powtórzyła to Ludwikowi XVI.
Nic nowego nie zaszło do wieczora. Za każdym szmerem, lub otwierającemi się drzwiami, serca więźniów uderzały silniej, a ręce ich łączyły się w trwożliwym uścisku.
Król pozostał dłużej, niż zwykle w pokoju królowej; trzeba jednakże było się rozstać.
Nakoniec drzwi się otwarły; ci sami municypaliści. którzy byli już rano, powrócili z nowem postanowieniem Gminy, i oznajmili królowi rozkaz urzędowy, przeniesienia go do wielkiej wieży.
Tym razem opuściła króla zwykła jego obojętność. Dokąd miał go zaprowadzić ten nowy krok na drodze ciemnej i strasznej? Przybijano do tajemniczego i nieznanego brzegu; nic też dziwnego, że przybijano ze drżeniem i łzami.
Pożegnanie było długie i bolesne. W końcu jednakże król musiał iść za municypalistami. Nigdy drzwi, zamykając się za nim, nie wydały tak ponurego odgłosu.
Śpieszono się strasznie z narzuceniem tej nowej boleści więźniom, bo mieszkanie, do którego zaprowadzono Ludwika, nie było jeszcze skończone. Stało tam zaledwie łóżko i dwa stołki; świeże malowanie i wyklejanie czuć było nie do zniesienia.
Król położył się nie narzekając. Clery przepędził noc na krzesełku przy nim.
Z rana, jak zwykle, Clery ubrał króla; chciał później, udać się do malej wieży, by ubrać delfina, lecz mu zabroniono tego, a jeden z municypalnych nazwiskiem Veron, powiedział:
— Nie będziesz miał związków z innymi więźniami; król nie będzie już widywać swoich dzieci.
Clery nie miał odwagi powtórzyć tej strasznej nowiny swemu panu.
O dziewiątej godzinie, król, który nie wiedział o tem okrutnem postanowieniu, zażądał aby go zaprowadzono do rodziny.
— Nie mamy rozkazu w tym względzie, powiedzieli komisarze.
Król nalegał, lecz nie odpowiedziano mu wcale. Został sam z Clerym. Król siedział, Clery stał oparty o mur; obaj byli przygnębieni. W pół godziny potem, weszło dwóch municypalistów; chłopiec z kawiarni, idący za nimi, niósł kawałek chleba i limonadę.
— Panowie, zapytał król, czy nie będę mógł jeść obiadu z rodziną?
— Zasięgniemy rozkazów Gminy, odpowiedział jeden z zapytanych.
— No, ale jeżeli ja nie mogę wyjść, to przynajmniej wyjść może mój lokaj. Chyba nic nie przeszkadza, ażeby nadal usługiwał memu synowi?
Król prosił o to z taką prostotą, że ludzie ci nie wiedzieli, co mają odpowiedzieć; ten ton, ta boleść pełna rezygnacji, tak były dla nich niespodziewane, tak dalekie od tego, czego oczekiwali, że doznali jakby olśnienia; poprzestali więc tylko na odpowiedzi, iż nie zależy to od nich, i wyszli.
Clery pozostał przy drzwiach, patrząc na swego pana z głębokim żalem i widział, jak król przyniesiony mu chleb rozłamał na dwoje; potem podał mu połowę, mówiąc:
— Biedny mój Clery, zapomniano, zdaje się o twojem śniadaniu. Weź tę połówkę chleba, mnie druga wystarczy.
Clery odmówił, ale gdy król nalegał, wziął chleb; biorąc go jednak, nie mógł się powstrzymać od łez. Król także zapłakał.
O godzinie dziesiątej przyszedł jeden z członków rady miejskiej i przemówił do króla z litością:
— Widziałem rodzinę pańską przy śniadaniu i polecono mi powiedzieć panu, że wszyscy są zdrowi.
Król uczuł ulgę na sercu; litość tego człowieka podziałała nań dobroczynnie.
— Dziękuję panu... — odrzekł, i proszę, ażebyś także dał i o mnie wiadomość mojej rodzinie, ażebyś jej powiedział, że jestem zdrów. A czy, proszę pana, mógłbym tu dostać te kilka książek, które zostawiłem w pokoju królowej? Jeżeli to nie zabronione, możebyś pan był łaskaw mi je przysłać!
Członek rady miejskiej chciał z całą gotowością uczynić zadość tej prośbie, ale był w wielkim kłopocie, bo nie umiał czytać. Wreszcie zwierzył się z tego kłopotu przed Clerym, prosząc, ażeby mu towarzyszył i pokazał, które książki pragnie mieć król.
Cleryego uszczęśliwiło to wielce; w ten sposób mógł sam zanieść królowej wiadomość o mężu. Ludwik XVI mrugnął na niego oczami; znak ten mieścił w sobie całe mnóstwo zleceń.
Clery zastał królowę w pokoju jej z panią Elżbietą i dziećmi; kobiety płakały, mały delfin zaczynał się mazać, ale łzy prędko osychają na oczach dzieci.
Królowa, zobaczywszy wchodzącego Ciery’ego, wstała zarówno jak i pani Elżbieta; spytały go nie głosem, ale ruchem.
Mały delfin podbiegł do niego, wołając:
— A! to mój poczciwy Clery!
Na nieszczęście, — Clery mógł tylko powiedzieć kilka najoględniejszych stów; towarzyszyło mu dwóch członków rady miejskiej, a pozostali oni w pokoju.
Ale królowa nie mogła tego znieść i odezwała się wprost do nich:
— O! panowie! zróbcie tę łaskę, ażebyśmy mogły z królem być choć parę godzin dziennie i przy śniadaniu.
— Panowie.. — prosił delfin, pozwólcie ojcu zajrzeć do nas, a będę się za was modlił do Bozi!
Radcowie miejscy spojrzeli po sobie, nic nie odpowiedziawszy; to milczenie wywołało szlochy i krzyki boleści z piersi kobiet.
— Ha!... rzekł ten, który rozmawiał z królem, dziś jeść będą obiad jeszcze razem.
— A jutro?... zapytała królowa.
— Pani... — odpowiedział radca, postępowanie nasze ugodzić się musi z rozkazami Gminy; jutro uczynimy to, co nam Gmina nakaże. Nieprawdaż, obywatelu?.. — dodał, zwracając się do kolegi.
Ten potaknął głową.
Królowa i księżniczka, z niepokojem oczekujące tego znaku, wydały okrzyk radości. Clary zabrał książki, żądane przez króla, i udał się z powrotem; pilno mu było panu swemu zwiastować dobrą nowinę, ale radcowie tak samo prawie śpieszyli się jak on; bo tak miło być dobrym!
Obiad podano u króla; cała rodzina królewska zestala tu przeprowadzona; wyglądało to na jakąś uroczystość; zdawało się wszystkim, że wszystko zostało wygnane przez wygnanie jednego dnia!

Rzeczywiście, tyle zyskano, że król jak dawniej widywał się ze swą rodziną w ciągu dnia i jadał z nią pospołu.

ROZDZIAŁ L.
ODWRÓT PRUSAKÓW.

Wiadomość o zwycięztwie pod Valmy nad Prusakami przybyła do Paryża i wywołała wielką radość; przyleciała orlim lotem, a klęskę nieprzyjaciela uważano za znacznie większą, niż nią była w istocie.
Król pruski zaś nie uważał się bynajmniej za pokonanego, on tylko przypuścił atak do wzgórza Valmy i nie mógł go wziąć, ot i wszystko; Francuzi, którzy od początku kampanji cofali się ciągle, trapieni strachem, albo porażkami, tym razem stawili czoło i atak odparli, ani mniej, ani więcej. Co się tyczy strat w ludziach, były one z obu stron jednakowe. Takie to było w rzeczywistości zwycięztwo i tak je przedstawił Dumouriez Dantonowi przez Westermana. Klęska Prusaków była tak małą, iż się wcale nie cofali i w dwanaście dni później jeszcze stali nieruchomo obozem.
Dumouriez zapytał czy w razie propozycji ma prowadzić rokowania z królem pruskim. Pytanie to miało dać dwie odpowiedzi: jednę z ministerjum, urzędową, podyktowaną uniesieniem ze zwycięztwa, drugą rozsądną i spokojną, lecz tylko od Dantona.
Odpowiedź ministerjalna głosiła:
„Rzeczpospolita nie układa się. dopóki nieprzyjaciel nic opuści jej posiadłości“.
Odpowiedź Dantona mówiła:
„Byleby Prusacy opuścili nasz kraj, przeprowadź aznimi układ za jaką bądź cenę“.
Prowadzenie układów nie było rzeczą dogodną w takim stanie umysłu, w jakim się znajdował król pruski; jednocześnie prawie, gdy do Paryża przybyła wieść o zwycięztwie pod Valmy, do Valmy dobiegła wiadomość o zniesieniu władzy królewskiej i ogłoszeniu rzeczpospolitej. Król pruski wściekał się z gniewu.
Skutki tego najazdu, przedsięwziętego celem ocalenia króla francuskiego, najazdu, którego dotąd rezultatem były tylko dnie 10-go sierpnia. 2-go i 21-go września, czyli uwięzienie króla, rzeź arystokracji i zniesienie władzy królewskiej, przejęły Frederyka Wilhelma ponurym gniewem; chciał bić się już bez żadnego namysłu i wydał na dzień 29-go września rozkaz zaciętej walki.
Daleki nie był od zamiaru opuszczenia granic rzeczpospolitej.
Dnia 29-go zamiast bitwy odbyła się narada.
Książę Brunświcki, zuchwały wielce w słowach, bardzo ostrożny był, gdy przychodziło je zastąpić czynami, zresztą był on bardziej jeszcze Anglikiem, niż Niemcem; zaślubił siostrę królowej angielskiej, tak więc otrzymywał natchnienie nietylko z Berlina ale i z Londynu. Gdyby Anglja postanowiła się bić, walczyłby obiema rękoma, jedną za Prusy drugą za Anglję, gdyby jednak Anglicy, jego panowie, nie dobyli miecza z pochwy, gotów był schować i swój. Otóż na naradzie dnia 29-go września, pokazał listy rządów Anglji i Holandji, które uchylały się obie od udziału w koalicji. Zresztą Castine manewrował na Ren, zagrażając Koblencji, a gdyby Konblencja została wzięta, Fryderyk Wilhelm miałby zamknięty odwrót do Prus.
Wreszcie składały się jeszcze poważniejsze względy. Oto naprzykład, jedna z kochanek króla pruskiego hrabina Lichtenau podążyła za armją, jak i wszyscy, jak Goethe, który w furgonie Jego królewskiej mości pruskiej szkicował pierwsze sceny swego „Fausta“, i spodziewała się triumfalnego spaceru wojskowego, pragnęła zobaczyć Paryż.
Tymczasowo zatrzymała się w Spa. Tam dowiedziała się o bitwie pod Valmy o niebezpieczeństwach, na jakie narażony był jej kochanek królewski. Obawiała się szczególnie dwóch rzeczy: kul Francuzów i uśmiechów francuzek; pisała więc listy po listach, a przypiski ich czyli streszczenie myśli w nich zawartych, brzmiały zawsze jednakowo: wracaj!
Króla pruskiego.. prawda mówiąc, powstrzymywał tylko wstyd opuszczenia Ludwika XVI. Wszystkie względy działały na niego, ale najdolegliwszemi były łzy kochanki i niebezpieczeństwo. grożące Koblencji.
Niemniej jednak usilnie nalegał, ażeby Ludwikowi XVI przywrócono wolność.
Danton skwapliwie nadesłał mu przez Westermana wszystkie postanowienia Gminy, ażeby więzień traktowany był jak najlepiej. To wystarczyło królowi pruskiemu; snać nie był zbyt wybrednym! Przyjaciele jego twierdzą, że przed dokonaniem odwrotu kazał Dumouriezowi i Dantonowi dać słowo, że ocalą życie króla, nic jednak tego zapewnienia nie potwierdza.
Dnia 29-go września armja pruska zabrała się do odwrotu i uszła milę, dnia 30-go jeszcze milę. Towarzyszyło jej wojsko francuskie, jakby odprowadzając ją do granicy z wszelkimi honorami, przynależnymi gościom; ilekroć zaś żołnierze francuscy wytrzymać nie mogli i chcieli brać Prusaków do niewoli, zawsze ich powstrzymywali ludzie Dantona, jak psy niesforne, chcące się rzucić na dzika.
Danton pragnął tylko, ażeby Prusacy opuścili Francję.

Dnia 22-go października to pragnienie patrjotyczne zostało spełnione.

ROZDZIAŁ LI.
PROCES.

Rozpatrywanie procesu królewskiego rozpoczęte zostało dnia 13 listopada.
Saint-Just pierwszy wszedł na trybunę i zażądał śmierci.
— Nie trzeba sądzić króla długo — rzekł — trzeba go zabić!
— Trzeba go zabić; bo niema praw, aby go sądzić, on sam obalił prawo. Trzeba go zabić, jak nieprzyjaciela; tylko obywatele mogą być sądzeni. Ażeby sąd wydać na tyrana, trzeba byłoby go wprzód przerobić na obywatela. Trzeba zabić go, jako winowajcę, schwytanego na gorącym uczynku, z ręką, zbroczoną przez krew; zresztą władza królewska jest zbrodnią wieczną, król jest czemś wbrew naturze; między ludem a królem niema żadnego związku naturalnego.
Tak mówił przez całą godzinę, nie ożywiając się, nie zapalając, głosem astmatycznym, z ruchami pedantycznemi, a przy końcu każdego zdania, odzywało się, jak zgrzyt noża u gilotyny: „Trzeba go zabić”.
Mowa ta sprawiła straszne zamieszanie; żaden z sędziów nie uniknął wrażenia takiego, jak gdyby czuł zimno stali w sercu. Nawet Robespierre się przestraszył, widząc, że jego uczeń, że jego wychowanek tak wybiega naprzód i potrząsa krwawym sztandarem!
Odtąd nietylko proces został rozstrzygnięty, ale i Ludwik XVI skazany. Teraz ktoby chciał ocalić króla, samby się skazał na śmierć.
Jedenastego października przystąpiono do ostatecznego rozstrzygnięcia procesu.
Na trzy dni przedtem do więzienia Temple przybył jeden z radców miejskich, na czele deputacji Gminy i wszedł do króla, potem odczytał więźniowi rozkaz odebrania mu noży, brzytew, nożyczek, scyzoryków słowem wszelkich narzędzi ostrych, których pozbawieni są skazańcy.
Wreszcie w końcu listopada Clery przyniósł królowi wiadomość o uchwale, nakazującej Ludwikowi XVI stawić się dnia 11-go grudnia przed Konwencją.
Dnia 11-go grudnia o godzinie piątej zrana ozwały się bębny w całym Paryżu; bramy więzienia Temple otwarły się i na dziedziniec wjechała kawalerja i armaty.
O godzinie dziewiątej król i delfin udali się na śniadanie do mieszkania księżniczek i mieli razem spędzić ostatnią godzinę, i to wobec urzędników miejskich; po upływie godziny trzeba się było rozstać, a ponieważ należało udawać, że się o niczem nie wie, wszystko zamknięto w głębi serc.
Tylko delfin rzeczywiście nie wiedział o niczem; oszczędzono tej boleści jego dziecinnemu wiekowi.
O godzinie jedenastej, kiedy król uczył jak zwykle delfina, dwóch urzędników miejskich weszło oznajmiając, że przychodzą po młodego Ludwika, ażeby go zaprowadzić do matki. Król chciał się dowiedzieć, co znaczy właściwie to jakby porwanie; komisarze odpowiedzieli mu tylko, że wykonywują rozkazy Gminy.
Król ucałował syna i polecił Clery’emu zaprowadzić go do matki.
Clery wykonał zlecenie i wrócił.
— Gdzie zostawiłeś mego syna? — zapytał król.
— W objęciach matki, Najjaśniejszy Panie.
Zjawił się jeden z komisarzy.
— Panie — rzekł do Ludwika XVI — obywatel Chambon, mer Paryża (był to następca Pétiona) jest na posiedzeniu rady i przyjdzie tu niebawem.
— Czego chce ode mnie? — spytał król.
— Nie wiem — odpowiedział urzędnik.
I wyszedł, zostawiając króla samego.
Mer przybył dopiero o godzinie pierwszej; towarzyszył mu nowy prokurator Gminy — Chaumette, sekretarz Coulombeau, kilku oficerów miejskich i Santerre ze swymi adjutantami. Król powstał.
— Czego pan chcesz ode mnie? — zapytał, zwracając się do mera.
— Przychodzę po pana z mocy postanowienia Konwentu, które panu odczyta sekretarz.
W istocie sekretarz rozwinął papier i przeczytał.
„Wyrok Konwentu narodowego, który rozkazuje Ludwikowi Kapetowi...“
Na te słowa król przerwał czytającemu.
— Ja się nie nazywam Kapet — wyrzekł — to nazwisko jednego z moich przodków.
A gdy sekretarz chciał dalej czytać, dodał:
— Nie trudź się pan; czytałem to postanowienie w gazecie.
I, zwracając się do komisarzy, rzekł:
— Pragnąłem był, ażeby mój syn pozostawiony mi był przez te dwie godziny, przez które na panów czekałem: te dwie godziny okrutne stałyby się wtedy dla mnie godzinami słodkiemi. Zresztą, tak mnie tu już traktują od czterech miesięcy. Pójdę z panami nie dlatego, ażeby być posłusznym Konwentowi, lecz dlatego, że nieprzyjaciele moi mają siłę w swem ręku...
— To chodź pan... odparł Chambon!
Pierwszy wyszedł Chambon, król za nim.
Zeszedłszy ze schodów, więzień popatrzył niespokojnie na strzelby, piki, a zwłaszcza na kawalerzystów błękitnych, o których istnieniu jeszcze nie wiedział; potem rzucił ostatnie spojrzenie na wieżę i ruszono w drogę.
W progu maneżu, Santerre położył mu rękę na ramieniu; zaprowadził przed deputowanych i posadził na tym samym fotelu i na tem samem miejscu, gdzie zaprzysięgał był konstytucję.
Gdy król wszedł, deputowani nie ruszyli się z miejsca jeden, tylko z nich, kiedy monarcha przechodził obok niego, podniósł się i skłonił.
Król, zdziwiony, obrócił się i poznał Gilberta.
— Dzień dobry, panie Gilbert!... wyrzekł.
Poczem dodał do Santerra:
— Pan znasz pana Gilberta, to dawny mój lekarz; zapewne nie będziesz miał do niego zbyt wielkiej urazy za to, że mi się skłonił?..
Zaczęło się badanie.
Majestat niedoli znikł wobec widowni publicznej: król nietylko odpowiadał na zadane mu pytania, ale odpowiadał źle, wahająco, jąkając się, zmyślając, ośmieszając się, jakby jaki adwokat prowincjonalny, broniący sprawy o mur graniczny.
Badianie trwało do godziny piątej. O godzinie piątej, Ludwik XVI wprowadzony został do sali narad, gdzie zaczekał na powóz.
Gdy powóz zajechał, król zszedł na podwórzec.

Na widok króla tłum zaczął śpiewać Marsyljankę, powtarzając z naciskiem wiersz:

Nieczysta wrogów krew,
Niech wsiąknie w naszą błoń.

Przez drogę król milczał, pogrążony w zadumie.
O czem myślał? czy o pięknej swej marynarce, tak zwycięskiej w Indjach; o swym porcie Cherbourgu, zdobytym na Oceanie; o swym wspaniałym kostjumie admiralskim, szkarłatnym i złocistym, tak odmiennym od tego, który miał na sobie w tej chwili; czy o tych armatach, grzmiących radośnie w dniach jego pomyślności?
Jakże daleko był od tego wszystkiego biedny król Ludwik XVI, uwięziony w tej lichej dorożce, toczącej się zwolna i przerzynającej te fale ludu cisnącego się, ażeby go zobaczyć, te rzesze brudne, wezbrane z rynsztoków paryskich.
Gdy król powrócił do więzienia Temple, zaraz zażądał, ażeby go zaprowadzono do rodziny; odpowiedziano mu, iż niema żadnego w tym przedmiocie rozkazu.
Ludwik zrozumiał, że jak każdy skazaniec, którego proces śmiercią skończyć się, może, trzymany miał być w odosobnieniu.
Potrzeba było jednak wynaleźć jakikolwiek sposób porozumiewania się w tem odosobnieniu. Sposób ten wynalazł Clery, przybrawszy do pomocy służącego księżniczki Elżbiety, niejakiego Turgy. Turgy i Clery spotykali się, schodząc i wchodząc; ale czujność municypalistów utrudniała im wszelką rozmowę. Jedyne słowa, które mogli między sobą zamienić, ograniczały się na wyrazach:
— Król ma się dobrze. Królowa, księżniczka i dzieci zdrowe.
Pewnego dnia jednakże, Turgy wręczył mały bilecik Cleremu.
— Pani Elżbieta wsunęła mi go w rękę, oddając serwetę... — szepnął koledze.
Clery pobiegł z bilecikiem do króla.
W braku pióra, atramentu i ołówka, wykłuty był szpilką na kawałku papieru i zawierał te słowa:
— Jesteśmy, zdrowi, mój bracie, napisz i ty do nas.
Król odpisał; bo od chwili rozpoczęcia procesu, powrócono mu przyrządy do pisania.
Oddał otwarty list Cleremu i powiedział:
— Przeczytaj, mój drogi Clery, aby się przekonać, że nie mieści w sobie nic kompromitującego.
Clary skłonił się z uszanowaniem i odsunął rękę króli, zaczerwieniwszy się po uszy.
W dziesięć minut Turgy dostał odpowiedź.
Tegoż dnia Turgy, przechodząc koło pokoju Clerego, rzucił pod łóżko, przez drzwi uchylone, kłębek nici; kłębek ten ukrywał drugi bilecik od pani Elżbiety. Było to wskazanie możliwego sposobu korespondowania.
Clery nawinął nici około listu króla i schował kłębek w szafie z talerzami; Turgy znalazł go i włożył odpowiedź w to samo miejsce.
W ten sposób więźniowie mieli codzienne o sobie wiadomości.
Położenie króla moralnie zresztą pogorszyło się bardzo od czasu, gdy stanął przed Konwencją.
Sądzono, że Ludwik XVI albo pójdzie za przykładem Karola I-go, którego historję znał tak dobrze i nie odpowie nic Konwencji; albo odpowie jej pogardliwie, dumnie, w imieniu władzy monarchicznej, nie jako skazany, ulegający sądowi, ale jako rycerz, przyjmujący wyzwanie i podnoszący rzuconą sobie rękawicę.
Na nieszczęście, Ludwik XVI nie miał na tyle rycerskiej natury, aby obrać sposób jeden lub drugi.
Odpowiadał, jak już powiedzieliśmy, niejasno i niezręcznie; a czując, że wobec dowodów, które wpadły w moc nieprzyjaciół, sam sobie nie poradzi, zażądał obrońcy.
Po hałaśliwej naradzie, odbytej po odjeździe króla, przychylono się do tego żądania.
Nazajutrz czterech członków Konwencji, poszło zapytać obwinionego, kogo obrał sobie za obrońcę.
Król zażądał pana Target, lecz ten odmówił nikczemnie, blednąc z obawy przed współczesnymi, aby zarumienić się ze wstydu przed potomnością. Ale następnego dni i po stawieniu się króla w Konwencji, prezydujący otrzymał list tej treści:

— „Obywatelu prezesie!

Nie wiem, czy Konwencja da Ludwikowi XVI obrońcę i czy zostawi mu wybór tegoż; jeżeli się to jednak stanie, pragnąłbym, aby Ludwik XVI wiedział, że gotów mu jestem służyć. Nie żądam, abyś pan Zawiadamiał Konwencję o mojej ofierze; daleki bowiem jestem od uważania się za tyle znamienitą osobistość, aby się mną zajmowano, że byłem jednak dwa razy wzywany do rady tego:, który był moim panem, w czasie, gdy obowiązki te były upragnione dla każdego, winien mu więc jestem oddać usługę teraz, gdy wiele osób uważa ją za rzecz niebezpieczną.
„Gdybym wiedział inny sposób przesłania mej propozycji, nie śmiałbym was utrudzać.
„Sądziłem też, że na stanowisku jakie zajmujecie, najłatwiej wam będzie przesłać to zawiadomienie pod właściwym adresem.
„Pozostaję z szacunkiem i t. d.

„Malesherbes“.

Nadeszły dwa inne jeszcze żądania równocześnie; jedno od adwokata z Troyes, pana Sourdat, który pisał śmiało: „Zdecydowany jestem bronić Ludwika XVI, bo mam wiarę w jego niewinność!“ drugie od Olimpji de Conges, improwizatorki, która dyktowała swoje komedje, bo, jak mówiono, pisać nie umiała.
Król w braku Targeta, wziął Malesherba i Troncheta; ci zaś, nagleni pośpiechem, przybrali sobie adwokata Deseze.
Dnia 14-go grudnia, oznajmiano Ludwikowi, że będzie mu dozwolone widzieć się ze swymi obrońcami, i że tegoż dnia pan Malesherbes złoży mu wizytę.
Poświęcenie się tego ostatniego rozczuliło monarchę bardzo, jakkolwiek usposobienie czyniło go nieprzystępnym dla wzruszeń tego rodzaju.
Na widok wschodzącego z prostotą siedmdziesięćioletniego starca, serce Ludwika wezbrało, a ramiona jego, które otwierały się tak rzadko, roztwarły się, przyczem więzień cały we łzach zawołał;
— Chodź, mój — drogi panie Malesherbes, chodź, niech cię uściskam!
Przycisnął prawnika do piersi, a uczuciem i mówił dalej:
— Wiem z kim mam do czynienia; przygotowany jestem na śmierć i oczekuję jej spokojnie. Takim, jakim mnie widzisz w tej chwili, pójdę na rusztowanie.
Dnia 16-go deputacja przybyła do Temple. Składało ją czterech członków konwencji; Valaze, Cochon, Grandpre i Duprat.
Czterej ci panowie wchodzili także w skład dwudziestu deputowanych, powołanych do zbadania procesu króla.
Przynieśli królowi akt oskarżenia i papiery, dotyczące jego sprawy.
Cały dzień zeszedł na sprawdzaniu dowodów; każdy dowód czytany był przez sekretarza, a po przeczytaniu go Valeze mówił;
— Czy pan to przyznajesz?...
Król odpowiadał „tak“ lub „nie“, i wszystko było skończone.
W kilka dni później ciż sami komisarze powrócili i przeczytali królowi pięćdziesiąt jeden nowych dowodów, które podpisał i oparafował tak samo jak dawniejsze.
Ogółem sto pięćdziesiąt osiem dowodów rzeczowych, których odpisy zostawiono Ludwikowi.
Dnia 26-go król miał po raz drugi stanąć przed kratami Konwencji.
Ponieważ broda mu urosła, zażądał brzytwy, dano mu ją, ale z warunkiem, że ogoli się w obecności czterech municypalistów.
Dnia 25-go, o 11-tj wieczór, zaczął pisać testament.

Testament ten jest tak znany, że jakkolwiek akt to rozrzewniający i chrześcijański, nie powtarzamy go tutaj.

ROZDZIAŁ LII.
WYROK.

Nadszedł dzień 26-go i zastał króla przygotowanym na wszystko, bo i na śmierć nawet.
Zrobił testament w przeddzień, a obawiał się, nie wiedzieć dlaczego, że go zamordują nazajutrz w Konwencji.
Królowa została uprzedzona, że król po raz drugi udaje się na posiedzenie. Odgłosy bębnów, ruchy wojska byłyby ją przestraszyły, ale Clery znalazł sposobność uprzedzić ją wprzód o przyczynie.
O dziesiątej rano Ludwik XVI pojechał pod strażą Chambona i Santerra.
Przybywszy do Konwencji, musiał czekać całą godzinę.
Odbywała się dyskusja, na której nie mógł być obecnym.
Po skończonej rozprawie, prezydujący oświadczył zgromadzonym, że skarżony i jego obrońcy gotowi są stanąć przed kratami.
Król ukazał się w towarzystwie panów Malesherbes, Tronchet i Deseze.
— Ludwiku Kapet?... — wyrzekł prezes, Konwencja postanowiła przesłuchać cię w dniu dzisiejszym.
— Obrońca przeczyta obronę moją... odrzekł Ludwik XVI.
Zapanowało głębokie milczenie; całe Zgromadzenie zrozumiało, że można było pozostawić kilka godzin królowi, którego władzę niweczono i o którego życiu stanowiono.
Zgromadzenie, w którem pewna liczba członków dała dowody wyższego umysłu, oczekiwało też może wielkiej rozprawy, przypuszczało, że monarchja Burbonów, zstępująca już do krwawego grobowca, okryta śmiertelnym całunam, podniesie się nagle, ukaże swój majestat umierający i wypowie kilka słów takich, które zapisuje historja, a wieki powtarzają.
Nic się podobnego jednakże nie stało; mowa adwokata Desese była prawdziwą mową adwokacką.
Deseze, zamiast porywać, gderał tylko; nie zależało na tem, by być zwięzłym, potrzeba było być poetycznym; potrzeba było do serca przemówić, nie rozumować.
Ale może z końcem tej mowy.pospolitej, Ludwik XVI zabierze głos, ponieważ bronić ma się sam siebie, może bronić się będzie jako król, z wielkością i szlachetnością?...
— Panowie... — rzekł, przedstawiono wam środki mojej obrony; nie będę ich powtarzał. Gdy przemawiam do was może po raz ostatni, oświadczam, że sumienie moje nic mi nie wyrzuca, że obrońcy moi, powiedzieli szczerą prawdę.
Nie przypuszczałem nigdy, aby postępowanie moje rozbieranem było publicznie; ale serce mi się rozdziera na widok aktu oskarżenia, w którym mnie posądzają, że chciałem przelać krew ludu, a szczególniej, że nieszczęścia 10-go sierpnia ja sprowadziłem.
Oświadczam, że liczne dowody miłości, jakie dawałem memu ludowi, oraz sposób mego postępowania, powinny były dowieść, iż nie obawiałem się nigdy o siebie dla ocalenia krwi jego“.
Konwencja zdumiona zapytała:
— Nie masz pan nic więcej dodać do swojej obrony?
— Nic... — odrzekł król.
— Możesz pan zatem odejść.
Ludwik opuścił salę.
Zaprowadzono go do jednego z przyległych pokojów. Tam wziął w objęcia pana Deseze i przycisnął do serca; poczem, ponieważ adwokat cały był w potach, więcej ze wzruszenia niż z utrudzenia, Ludwik XVI znaglił go do zmieniema bielizny i sam rozgrzał mu przy kominku koszulę.
O piątej po południu, powrócił do Temple. W godzinę później, w chwili gdy wstawał od stołu weszli trzej jego obrońcy. Prosił ich aby zjedli coś chłodzącego; jeden tylko Deseze przyjął zaproszenie. Gdy się posilał, Ludwik XVI powiedział do pana Malesberbes;
— Widzisz więc pan teraz, że nie myliłem się od pierwszej chwili, i że wyrok śmierci wydany był na mnie, zanim zostałem przesłuchanym.
— Najjaśniejszy Panie... — odparł Malesherbes, wychodząc ze Zgromadzenia, otoczony zostałem mnóstwem dobrych obywateli, a ci mnie zapewnili, że nie zginiesz, lub przynajmniej, że zginiesz po nich i po ich przyjaciołach.
— Czy znasz ich pan?... — zapytał król z żywością.
— Nie znam; ale poznałbym po twarzach.
— A zatem... — podjął król, staraj się pan zebrać ich kilku i powiedz im, że nie darowałbym sobie nigdy, gdyby choć jedna kropla krwi miała być przelaną z mojego powodu! Nie chciałem jej wylewać wtedy, gdy byłaby może tron mój ocaliła i życie; nie chcę tembardziaj teraz, gdy poświęciłem jedno i drugie.
Pan Malesherbes opuścił w istocie króla, aby spełnić dany mu rozkaz.
Nadszedł dzień 1-go stycznia 1793 roku.
Trzymany w najściślejszem odosobnieniu Ludwik XVI miał już tylko jednego służącego przy sobie. Rozmyślał ze smutkiem o tem osamotnieniu w dniu tak uroczystym, gdy Clery zbliżył się do jego łóżka.
— Najjaśniejszy Panie... rzekł zcicha, przychodzę złożyć Waszej królewskiej mości najgorętsze życzenia, aby się nieszczęścia wasze skończyły.
— Dziękuję ci, Clery... odpowiedział król, podając mu rękę.
Clery ujął tę rękę, ucałował ją i okrył łzami; poczem pomógł ubrać się panu.
W tejże chwili weszli municypaliści.
Ludwik przyjrzał się jednemu po drugim a widząc trochę litości na twarzy jednego z nich, podszedł do niego.
— Zechciej mi pan oddać wielką przysługę! rzekł.
— Jaką?... zapytał ów człowiek.
— Pójdź do rodziny mojej i zanieś jej odemnie życzenia, przy rozpoczynającym się nowym roku.
— Dobrze... — powiedział urzędnik, widocznie rozrzewniony.
— Dziękuję!... — rzekł Ludwik XVI. Mam nadzieję, że Bóg odda ci to, co dla mnie czynisz.
Po chwili, municypalista, który chodził do królowej, powrócił i rzekł:
— Rodzina dziękuje za życzenia i przesyła swoje.
Król uśmiechnął się smutno.
— Cóż to za dzień nowego roku!... — powiedział.
Dnia 16-go miał być wydany wyrok.
Pan Malesherbes siedział tegoż rana dosyć długo u króla; około południa wyszedł, mówiąc, że przyjdzie zdać sprawę z głosowania, gdy będzie ukończonem.
Głosowanie miało odpowiedzieć na trzy pytania, straszliwie proste.
1. Czy Ludwik jest winny?
2. Czy nastąpi odwołanie się od sądu Konwencji do sądu ludu?
3. Jaka ma być kara?
W dodatku, ażeby przyszłość wiedziała, że jeżeli głosowano nie bez nienawiści, to przynajmniej bez obawy, potrzeba było, ażeby głosowanie odbyło się publicznie.
Żyrondysta Birotteau żądał, aby każdy wyszedł na trybunę i objawił głośno zdanie swoje.
Jeden z Górali, Leonard Bourdon, poszedł jeszcze dalej; żądał postanowienia, aby głosy były podpisywane.
I zaczęło się to wielkie a straszne posiedzenie, które trwało siedemdziesiąt dwie godziny.
Na pierwsze pytanie: Czy Ludwik jest winnym, sześćset osiemdziesiąt trzy głosy odpowiedziały: Tak. Co do drugiego: Czy decyzja Konwencji będzie poddaną ratyfikacji ludu, dwieście osiemdziesiąt i jeden głosów przemawiało za odwołanie się do ludu; czterysta dwadzieścia trzy przeciw.
Następnie szło trzecie pytanie, najważniejsze i ostateczne: Jaka będzie kara?
Gdy wniesiono to trzecie pytanie, była już ósma wieczorem, trzeciego dnia sesji. Był to dzień styczniowy — smutny, zimny i dżdżysty; wszyscy byli znudzeni, zniecierpliwieni, utrudzeni; siły ludzkie, tak aktorów, jako i widzów, wyczerpały ssę po czterdziesto-pięcio godzinnem obradowaniu.
Każdy deputowany wchodził po kolei na trybunę i opowiadał się za jednym z tych czterech wyroków: uwięzieniem, deportacją, śmiercią z odroczeniem, lub odwołaniom się do ludu, za śmiercią.
Wszelkie oznaki zadowolenia lub niezadowolenia były wzbronione, a jednakże gdy galerje słyszały co innego niż słowo: śmierć! szemranie się podnosiło.
Raz jednakie słowo to wyszydzono i wygwizdano: a było to gdy Filip Egaliite (sławny Filip książę Orleański, ojciec Ludwika-Filipa, późniejszego króla francuskiego) wszedł na trybunę i powiedział:
— Przejęty jedynie obowiązkiem, przekonany, że wszyscy ci, którzy targnęli się lub targną w przyszłości na wszechwładztwo ludu, zasługują na śmierć, głosuję za śmiercią!...
Śród tego strasznego aktu, jeden deputowany chory, nazwiskiem Duchatel, kazał się przynieść do Konwencji w szlafroku i szlafmycy. Głosował za wygnaniem. Głos ten przyjęto, ponieważ dążył do ułagodzenia. Vergniaad, przewodniczący z 10-go sierpnia, był znowu przewodniczącym w dniu 19-tym stycznia i ogłosiwszy detronizację miał jeszcze ogłosić wyrok śmierci.
— Obywatele! — powiedział — spełniliśmy wielkie dzieło sprawiedliwości. Mam nadzieję, że uczucie ludzkości skłoni was do zachowania.religijnego milczenia; skoro sprawiedliwość przemówiła, kolej powinna przyjść na ludzkość.
I przeczytał rezultat balotowania.
— Obywatele! — powiedział Vergniaud z wyrazem głębokiej boleści, oświadczam w imieniu Konwencji, że Ludwik Kapet de Bourbon, skazany jest na karę śmierci.
Było to w sobotę dnia 19-go wieczór, ale dopiero w niedzielę o trzeciej rano Vergniaud ogłosił wyrok.
Przez ten czas Ludwik XVI pozbawiony wszelkich stosunków na zewnątrz, wiedział, że los jego się rozstrzyga, i sam, zdala od żony i dzieci, składał życie swe i śmierć w ręce Boga.
W niedzielę rano, 20-go stycznia, o szóstej godzinie, pan Malesherbes wszedł do króla. Ludwik XVI nie spał już i, odwrócony od lampy, która stała na kominku, stał wsparty łokciem na stole, z twarzą ukrytą w dłoniach.
Odgłos kroków obrońcy zbudził go z marzenia.
— A więc?... — zapytał, spostrzegłszy adwokata.
Pan Malesharbes nie śmiał odpowiedzieć, ale więzień mógł wyczytać z jego przygnębionej twarzy, że wszystko skończone.
— Śmierć! powiedział Ludwik — byłem tego pewny.
Roztworzył ramiona, przycisnął pana Malesharbes ze łzami do piersi i powiedział:
— Panie Malesherbes, od dwóch dni rozpamiętywam, czy w ciągu mego panowania mogłem zasłużyć na najmniejszy choćby wyrzut moich poddanych, i przysięgam ci z całą szczerością serca, jak człowiek, który stanie wkrótce przed Bogiem, że chciałem zawsze dobra mego ludu i nie miałem żadnego pragnienia, któreby mu było przeciwnem.
Wszystko to odbywało się wobec Clérego, płaczącego rzewnemi łzami. Król ulitował się nad tą boleścią, pociągnął pana Malesherbes do swego gabinetu i zamknął się z nim prawie na godzinę; poczem wyszedł, raz jeszcze ucałował obrońcę i prosił go, aby powrócił wieczorem.
Około drugiej przybyła rada wykonawcza odczytać wyrok więźniowi.
Na czele szli: Garat, minister sprawiedliwości, Lebrun, minister spraw zagranicznych, Grouvelle, sekretarz rady, prezes i prokurator Gminy, oraz prezes i oskarżyciel publiczny trybunału kryminalnego.
Santerre wyprzedzał wszystkich.
— Zamelduj radę wykonawczą! — powiedział do Clerego.
Kamerdyner zabierał się do spełnienia rozkazu, ale król, który usłyszał jakiś hałas, oszczędził mu te przykrości; otworzył drzwi i ukazał się w przedpokoju.
Wtedy Garat w kapeluszu na głowie, zabrał głos i powiedział:
— Ludwiku Kapet!... Konwencja narodowa poleciła tymczasowej radzie wykonawczej oznajmić wam wyrok, z 15-go, 16, 17, 19 i 20-go stycznia i te wam sekretarz rady odczyta.
Grouvelle rozwinął papier i czytał głosem drżącym artykuły wyroku.
Podczas czytania, twarz króla pozostała zupełnie spokojną, fizjognomia tylko jego wyraziła dwa uczucia bardzo dobitne; przy słowach: „winny spisku“, pogardliwy uśmiech przesunął się po ustach monarchy; przy wyrazach: „poniesie karę śmierci!“ wzniósł do nieba wejrzenie, zdające się łączyć go z Bogiem.
Po skończonem czytaniu, zbliżył się do Grouvella, wziął z jego rak wyrok, złożył go, schował do pugilaresu, a wyjął stamtąd inny papier, który podał ministrowi Garat.
— Panie ministrze sprawiedliwości — rzekł — proszę o oddanie natychmiast tego listu Konwencji narodowej.
Ponieważ minister zdawał się wahać, król dodał:
— Przeczytam panu o co chodzi.
I odczytał głosem, który stanowił kontrast z niepewnym głosem Grouvella, list następujący:
„Żądam trzech dni zwłoki dla przygotowania się na śmierć; żądam nadto, abym mógł widzieć swobodnie osobę, którą wskażę komisarzom Gminy, żądam, aby też osoba wolną była od wszelkiej obawy i odpowiedzialności za czyn miłosierdzia, który ma spełnić przy mnie.
„Żądam, aby rada generalna oswobodziła mnie od nieustannej czujności, jaką rozciągnęła nade mną od dni kilku.
„Żądam, aby dozwolono mi w tymże przeciągu czasu, widzieć moją rodzinę, kiedy zechcę i to bez świadków, pragnąłbym, aby Konwencja narodowa zajęła się natychmiast losem tejże mojej rodziny, i dozwoliła jej usunąć się — gdzie uzna za stosowne.
„Polecam dobroczynności narodu wszystkie osoby, należące do mego dworu; dla wielu z nich całe utrzymanie stanowiły ich obowiązki, a że nie pobierają teraz pensyj, są zapewne w wielkiej potrzebie; pomiędzy pobierającymi wsparcie było wielu starców, kobiet i dzieci. Żyli oni z tego jedynie.
Dan w wieży Temple, dnia 20-go stycznia 1793 roku.

Ludwik“

Garat wziął list.
— Panie! rzekł — list ten natychmiast oddany będzie Konwencji.
Wtedy król otworzył znowu pugilares i wydobył z niego małą ćwiartkę papieru.
— Jeżeli Konwencja przyzwoli na moje żądanie co do osoby, którą życzyłbym mieć przy sobie oto jej adres — powiedział.
Był to następujący adres, skreślony ręką pani Elżbiety:
„Pan Edgeworth de Firmont, Nr. 483, ulica Bac“.
Poczem, nie mając już nic do powiedzenia, król cofnął się o krok w tył, jak w czasach gdy, dając posłuchania, ruchem tym wskazywał, że audiencja jest skończona. Ministrowie i ich asysta odeszli.
— Clery — powiedział król do swego kamerdynera, który, czując, że kolana uginają się pod nim, o mur się oparł — każ mi podać obiad.
Clery poszedł do jadalnego pokoju, aby wypełnić rozkaz; zastał tam dwóch municypalistów i ci przeczytali mu rozkaz, wzbraniający królowi używać noża i widelca. Jeden tylko nóż miał być powierzony Cleremu do pokrajania mięsa swemu panu i to w obecności dwóch komisarzów.
Roakaz ten powtórzono królowi, ponieważ Clery nie chciał się podjąć tego.
Król rozłamał chleb i pokrajał mięso łyżką; przeciwko swemu zwyczajowi jadł niewiele; obiad trwał zaledwie kuka minut.
O szóstej zameldowano ministra sprawiedliwości.
Król podniósł się na jego przyjęcie.
— Panie — powiedział Garat — oddałem wasz list Konwencji, a ta poleciła mi dać wam następującą odpowiedź:
„Dozwala się Ludwikowi Kapetowi dobrać sobie duchownego, jakiego wyznania zechce, oraz widzieć się z rodziną bez świadków.
„Naród, zawsze wspaniałomyślny i sprawiedliwy, zajmie się losem jego rodziny.
„Przyznanem będzie oficjalistom jego domu, należne im wynagrodzenie.
„Konwencja narodowa przeszła do porządku dziennego, co do zwłoki“.
Król skinął głową, a minister odszedł.
— Obywatelu ministrze — zapytali Garata municypalni, będący na służbie — w jaki sposób Ludwik Kapet będzie mógł widzieć się z rodziną?
— Ależ na osobności — odpowiedział Garat.
— Niepodobna! z rozkazu Gminy nie możemy stracić go z oczu ani we dnie, ani w nocy.
Rzecz w istocie była kłopotliwą, pogodzono jednakie wszystko, decydując, że król zobaczy się z rodziną w sali jadalnej, w ten sposób, aby przez drzwi oszklone widzieć go było można, drzwi jednak będą zamknięte, aby nie był słyszanym.
Podczas tego król mówił do Clerego:
— Zobacz, czy minister sprawiedliwości jest jeszcze i poproś go tutaj.
Po chwili minister powrócił.
— Panie, — rzekł król — zapomniałem zapytać was, czy znaleziono księdza Edgeworth de Firmont, i kiedy będę go mógł zobaczyć?
— Przywiozłem go z sobą — powiedział Garat — jest w sali rady i przybędzie zaraz.

W istocie, w chwili, gdy minister sprawiedliwości kończył te słowa, ksiądz Edgeworth de Firmont ukazał się na progu.

ROZDZIAŁ LIII.
DZIEŃ DWUDZIESTY PIERWSZY STYCZNIA.

Edgeworth de Firmont był spowiednikiem pani Elżbiety; minęło już sześć tygodni, gdy król, przewidując wyrok śmierci, radził się siostry co do wyboru księdza, jaki miał mu towarzyszyć w ostatnich chwilach, a księżniczka z płaczem poradziła bratu księdza de Firmont.
Ten zacny duchowny, rodem Anglik, uniknął szczęśliwie rzezi wrześniowej i usunął się do Choisy-le-Roi pod nazwiskiem Essex; pani Elżbieta znała jego podwójny adres i uprzedziwszy go w Choisy, spodziewała się, że w chwili wyroku znajdzie się w Paryżu. Nie myliła się; ksiądz: Edgeworth, jak mówiliśmy, przyjął posłannictwo z radosnym poddaniem.
Król poprowadził go do swego gabinetu i tam się z nim zamknął.
O ósmej wieczór król wyszedł i zwrócił się do komisarzy:
— Bądźcie, panowie, łaskawi, poprowadzić mnie do mojej rodziny.
— To być nie może, ale jeżeli pan sobie życzysz, przyprowadzimy ją tutaj — odpowiedział jeden z komisarzy.
— Niech i tak będzie — odparł król — bylebym mógł widzieć ją w moim pokoju, swobodnie i bez świadków.
— Nie w pańskim pokoju — zauważył ten sam urzędnik — ale w pokoju jadalnym; postanowiliśmy to właśnie z ministrem sprawiedliwości.
— Jednakie, — powiedział król — słyszeliście panowie, że postanowienie Konwencji dozwalało mi widzieć się z rodzimą bez świadków.
— Tak, to też będziesz pan z nią bez świadków; drzwi zostaną zamknięte, przez szyby tylko będziemy mieć was na oku.
— Dobrze, róbcie, jak chcecie.
Municypalni wyszli, a król przeszedł do jadalnego pokoju; Clery udał się za nim, usuwał stół na bok, ustawiał krzesełka pod ścianą aby zrobić więcej wolnego miejsca.
— Clery — rzekł król — przynieśno szklanicę wody, może królowa będzie się potrzebowała napić... I, mój Clery, poproś także pana de Firmonta, aby nie wychodził z mego gabinetu; boję się, żeby widok jego nie zrobił za wielkiego wrażenia na mojej rodzinie.
O wpół do dziewiątej drzwi się otwarły — Królowa weszła pierwsza, trzymając syna za rękę; za nią księżniczka i pani Elżbieta.
Król wyciągnął ramiona; obie kobiety i dzieci rzuciły się ku niemu z płaczem.
Clery wyszedł i drzwi zamknął.
Przez kilka minut trwało głębokie milczenie, łkaniem tylko, przerywane; królowa chciała potem pociągnąć króla do jego pokoju.
— Nie, — powiedział Ludwik, powstrzymując małżonkę — tu tylko mogę was widzieć.
Królowa i rodzina królewska dowiedziała się o wyroku od roznosicieli dzienników, ale nie znała szczegółów procesu; król je opowiedział, uniewinniając tych, którzy go na śmierć skazali i zwracając uwagę królowej, że ani Pétion ani Manuel nie głosowali za śmiercią.
Królowa słuchała, a gdy chciała przemówić, wybuchała znowu płaczem. Pani Bóg wynagradzał biednego więźnia; dozwolił mu w ostatniej godzinie być uwielbianym przez wszystkich, nawet przez królową.
Marja-Antonina, jak czytelnicy mogli się już byli przekonać, dawała się łatwo pociągać obrazowej stronie życia; posiadała ona tę żywą wyobraźnię, która więcej daleko, aniżeli charakter, czym kobiety nierozważnemi; królowa nierozważną była całe życie, nierozważną w przyjaźni, nierozważną w miłości. Uwięzienie ocaliło ją z punktu widzenia moralnego; wróciła do czystych i świętych uczuć rodzinnych, od których ją żądze młodości oderwały, a że oddawała się wszystkiemu z zapałem, doszła do pokochania w nieszczęściu tego króla, tego małżonka, w którym w dniach jego pomyślności, widziała stronę pospolitą i śmieszną. Varennes i dzień 10-go sierpnia pokazały jej Ludwiika XVI-go jako człowieka bez inicjatywy, bez stałości, ociężałego i prawie trwożliwego; w Temple zaczęła spostrzegać, że źle osądziła jako żona — męża, jako królowa — króla, w Temple zobaczyła go spokojnym, cierpliwym na zniewagi, łagodnym i stałym; wszystko, co było w niej z oschłości światowej, zmiękło, rozpłynęło się i obróciło na korzyść uczuć dobrych. Jak wprzód zanadto pogardzała Ludwikiem XVI, tak teraz zanadto go pokochała.
— Niestety! — powiedział król do pana Firmont — trzebaż, abym kochał tak bardzo, i był tak czule kochanym!
Przy tem ostatniem też widzeniu, królowa dała się pociągnąć uczuciu, które podobnem było do wyrzutów sumienia. Chciała poprowadzić małżonka do jogo pokoju, aby tam chwilę z nim sam na sam pozostać; gdy dowiedziała się, że to jest niepodobnem, próbowała pociągnąć go we framugę jednego z okien.
Tam, byłaby zapewne padła mu do nóg, a wśród łez i szlochań prosiła o przebaczenie; król jednak zrozumiał wszystko, wstrzymał ją i wyciągając testament z kieszeni rzekł:
— Przeczytaj to, ukochana żono.
A potem wskazał jej paragraf, który królowa odczytała półgłosem:
— „.Proszą małżonkę moją, aby mi przebaczyła wszystko złe, jakie cierpi dla mnie, zgryzoty, jakich mogłem stać się przyczyną w ciągu naszego związku; może też być pewną, że nie mam żadnej urazy do niej, jeżeliby sądziła, że ma sobie coś do wyrzucenia“.
Marja-Antonina ucałowała rękę króla; w tych słowach, może być pewną, że nie mam żadnej urazy do niej, mieściło się wspaniałomyślne przebaczenie; w tych znowu: gdyby sądziła, że ma sobie cośkolwiek do wyrzucenia, wielka delikatność.
A zatem umrze spokojnie, biedna Magdalena; miłość jej dla króla jakkolwiek spóźniona, uczyniła ją godną miłosierdzia boskiego i ludzkiego. Przebaczenie otrzymała nie zcicha, nie w tajemnicy, jakby pobłażanie, którego król sam się wstydził, ale głośno i publicznie.
Któżby się ośmielił wyrzucać coś tej, która miała stanąć wobec potomności podwójnie uwieńczona — aureolą męczeństwa i przebaczeniem małżonka?
Uczuła to; zrozumiała, że od tej chwili silną jest wobec dziejów; ale niemniej przeto stała się słabą wobec tego, którego pokochała tak późno, czując, że go nigdy dosyć nie kochała. Nie słowa już wyrywały, się z piersi nieszczęśliwej kobiety, ale krzyki łkaniem przerywane; mówiła, że chce umrzeć wiraz z mężem i jeżeli odmówią jej tej łaski, zamorzy się głodem.
Municypaliści, patrzący na tę scenę boleści, przez drzwi oszklone, nie mogli jej znieść dłużej, odwrócili zrazu oczy; poczem, gdy nic nie widząc, słyszeli jęki, stali się poprostu ludźmi i zaleli łzami.
Śmiertelne to pożegnanie trwało prawie dwie godziny.
O kwadrans na jedenastą król podniósł się pierwszy; żona, siostra i dzieci uczepiły go się wtedy, jak owoce drzewa: król i królowa trzymali każde za jednę rękę delfina; córka królewska po lewej stronie ojca w bok go całowała; pani Elżbieta schwyciła wolną rękę króla; królowa otoczyła ramieniem szyję małżonka. I cała ta bolesna grupa jednem uczuciem przejęta, napełniała powietrze jękami, szlochaniem, okrzykami, między któremi słyszeć było można te tylko słowa:
— Zobaczymy się jeszcze, nieprawdaż?
— Tak... tak... bądźcie spokojne!
— Jutro rano... jutro rano... o ósmej?
— Przyrzekam wami.
— Dlaczegóż nie o siódmej?..,. zapytała królowa.
— A więc dobrze.. o siódmej, powiedział król, żegnam was! żegnam!
Wymówił te słowa głosem tak stanowczym, że czuć było, iż obawia się, aby go nie odstąpiła odwaga.
Córka królewska jęknęła i padła zemdlona na podłogę. Pani Elżbieta i Clery pobiegli jej z pomocą. Król uczuł, że mu należało być silnym; wyrwał się z rąk królowej i delfina, i odszedł do siwego pokoju, wołając:
— Żegnam was! żegnam!...
Zamknął zaraz drzwi za sobą. Królowa, prawie oszalała, pobiegła do tych drzwi, nie śmiejąc prosić króla, by je otworzył, ale zanosząc się od płaczu i ciągnąc za klamkę.
Ludwik XVI nie wyszedł.
Wtedy municypalni zaczęli namawiać królowę do odejścia, powtarzając zapewnienie, że będzie mogła zobaczyć króla nazajutrz o siódmej godzinie.
Clary chciał zanieść księżniczkę, ciągle jeszcze zemdloną, do królowej, ale municypalni zmusili go do powrotu.
Król zamknął się ze swoim spowiednikiem w gabinecie wieżyczki i rzekł:
— Zapewnijmy teraz o wszystkiem, aby zająć się jedyną i wielką sprawą zbawienia.
— Najjaśniejszy Panie!... — odrzekł ksiądz — mam nadzieję, że Pan Bóg wesprze moję nieudolność; ale czy nie uważa Wasza królewska mość, że byłoby to wielką pociechą wysłuchać naprzód mszy świętej i przyjąć Komunję świętą?...
— Zapewne... rzekł król, wierzaj mi, że czułbym całą wartość podobnej łaski; ale czy się na to zgodzą moi dozorcy.
— To już moja rzecz, Najjaśniejszy Panie, pragnę dowieść Waszej królewskiej mości, że godnym jestem zaszczytu, jaki mi uczyniłeś. Pozwól mi tylko działać, Najjaśniejszy Panie, a odpowiadam za wszystko.
— Idź więc, mój ojcze — powiedział Ludwik XVI.
Ale, wzruszając ramionami, dodał;
— Nie uda ci się z pewnością.
Ksiądz skłonił się, wyszedł, zażądał, aby go poprowadzono do sali rady.
— Ten, który ma umrzeć jutro... powiedział do komisarzy, pragnie przed śmiercią wysłuchać mszy świętej, pragnie się wyspowiadać.
Municypaliści spojrzeli po sobie zdumieni; nie przyszło im nawet na myśl, aby żądano od nich czegoś podobnego.
Zwołano nieobecnych członków i zaczęto radzić. Żądanie zostało przyjęte pod dwoma warunkami: że ksiądz poda prośbę, którą podpisze swojem nazwiskiem; że ceremonja ukończoną będzie nazajutrz najpóźniej o siódmej, ponieważ więzień punkt o ósmej ma być poprowadzony na miejsce wykonania wyroku.
Ksiądz napisał prośbę i zestawił ją na biurku; poczem odprowadzono go do króla.
Powtórzył, mu tę dobrą wiadomość.
Była już godzina dziesiąta; ksiądz Edgeworth pozostał zamknięty z królem do północy.
O północy król powiedział:
— Panie Edgeworth, jestem znużony, chciałbym się spać położyć; potrzebuję sił na jutro.
Poczem zawołał dwa razy:
— Clery! Clery!
Clery przyszedł, rozebrał króla i chciał zwinąć mu włosy; lecz Ludwik XVI powiedział z uśmiechem:
— Nie warto!...
I położył się, a gdy Clery zasuwał firanki łóżka, dodał:
— Obudzisz mnie o piątej.
Zaledwie przyłożył głowę do poduszki, już zasnął; tak silnemi były potrzeby jego fizyczne.
Ksiądz de Firmont rzucił się na łóżko Clerego, a ten przepędził noc na krzesełku; miał sen niespokojny i zrywał się co chwila; usłyszał też bijącą godzinę piątą. Wstał natychmiast i zaczął rozpalać ogień. Na ten odgłos król się zbudził.
— Co? Clery... — zapytał, czy już wybiła piąta?
— Najjaśniejszy Panie... — odpowiedział kamerdyner, wybiła już na kilku zegarach, ale na naszym jeszcze nie.
I zbliżył się do łóżka.
— Dobrze spałem... — rzekł król. — Potrzeba mi tego było; dzień wczorajszy zmęczył mnie straszliwie! Gdzie jest ksiądz de Firmant?
— Na mojem łóżku.
— Na twojem łóżku! a gdzież ty noc przepędziłeś?
— Na tem krześle.
— O, przykro mi bardzo... musiało ci być niewygodnie.
— Najjaśniejszy Panie!.. — powiedział Clery, czy mogłem myśleć o sobie w podobnej chwili?
— Mój ty biedny Clery!.. — powiedział król i wyciągnął rękę, którą kamerdyner z płaczem ucałował.
Clery ubrał po raz ostatni swego pana, a gdy wybiło wpół do szóstej.
— Clery... — powiedział król, obudź księdza Firmont.
Ksiądz Firmont już wstał; usłyszał rozkaz dawany Cleremu i wszedł.
Król powitał go i poprosił, by z nim przeszedł do jego gabinetu.
Wtedy Clery urządził na prędce ołtarz, na komodzie nakrytej obrusem. Co do stroju kapłana i innych przyborów, znaleziono je w pierwszym kościele, gdzie się udano; był to kościół Kapucynów w Marais, w pobliżu pałacu Soubise.
Ody ołtarz był gotów, Clery poszedł uprzedzić króla.
Była godzina szósta gdy się msza zaczęła. Król wysłuchał jej z największem przejęciem, na klęczkach od początku do końca. Po mszy przyjął komunię a ksiądz Edgeworth, zestawiwszy go na modlitwie, wyszedł do przyległego pokoju, zdjąć szaty mszalne.
Król skorzystał z tej chwili, by podziękować Cleremu i zarazem go pożegnać, poczem powrócił do swego gabinetu; ksiądz Firmomt udał się za nim.
Clery usiadł na swojem łóżku i zaczął płakać.
O siódmej król zawołał go, poprowadził do framugi okna i powiedział:
— Oddasz tę pieczątkę memu synowi, a obrączkę żonie... Powiedz im, że ich opuszczam z boleścią!... W tej małej paczce znajdują się włosy całej naszej rodźmy; oddasz ją także królowej.
— Ależ... — zapytał Clery, czy nie zobaczycie się z niemi, Najjaśniejszy Panie?
Król zawahał się chwilę, a potem powiedział:
— Nie, stanowczo nie!.. Co prawda przyrzekłem im, że zobaczymy się jeszcze dziś rano, ale chcę im oszczędzić boleści tego okrutnego rozstania.... Jeżeli zobaczysz ich jeszcze, powiesz im, ile mnie kosztowało odjeżdżać bez ostatniego uścisku...
Przy tych słowach otarł łzy spływające po twarzy i z najboleśniejszym wyrazem w głosie dodał:
— Clery, zaniesiesz im ostatnie moje pożegnanie, nieprawdaż?...
Następnie powrócił do swego gabinetu. Municypalni widzieli jak oddawał Cleremu różne przedmioty; jeden z nich upomniał się o nie, inny jednak zaprojektował, aby pozostały u Clerego aż do decyzji rady. Ten ostatni projekt przeważył.
Przed samą siódmą jeden z urzędników zbliżył się wtedy do Clerego mówiąc:
— Zdaje mi się, że czas już, abyś się przygotował towarzyszyć królowi.
— A to po co?... — zapytał Clery ze drżeniem.
Dnieć zaczynało. Bębniono na alarm we wszystkich sekcjach Paryża; odgłos bębnów odbijał się w wieży i ścinał krew w żyłach księdza Firmonta i Clerego.
Ale król, spokojniejszy od nich, nasłuchiwał chwilę i powiedział bez wzruszenia:
— Zaczynają zapewne ściągać gwardję narodową.
Po chwili oddziały kawalerji wjechały w dziedziniec Temple; słychać było tętent kopyt i głosy oficerów.
Król nasłuchiwał i z tym samym spokojem powiedział:
— Podobno się zbliżają
Od siódmej do ósmej godziny, przychodzono w różnym czasie i pod różnemi pozorami, kołatać do drzwi gabinetu króla, i gdy za każdym razem ksiądz Edgeworth drżał, by to nie było po raz ostatni, Ludwik XVI wstawał bez wzruszenia, szedł do drzwi, odpowiadał spokojnie przychodzącym i powracał, aby usiąść przy spowiedniku.
Nareszcie o dziewiątej, drzwi roztwarły się z trzaskiem; Santerre wszedł w towarzystwie siedmiu, czy ośmiu urzędników, oraz dziesięciu żandarmów, których uszykował we dwie linje.
Posłyszawszy ten hałas, król nie czekał, aby zastukano do jego gabinetu i wyszedł.
— Przychodzicie, panowie, po mnie?... — powiedział.
— Tak, panie.
— Proszę o jednę minutę razem wszystko już skończone, mój ojcze... — powiedział, rzucając się do nóg księdza Firmont. Daj mi ostatnie błogosławieństwo i proś Boga, aby podtrzymywał mnie do końca!
Po błogosławieństwie, król podniósł się i otworzywszy drzwi gabinetu, podszedł do municypalistów i żandarmów, stojących pośrodku sypialni.
Wszyscy byli w kapeluszach na głowie.
— Daj mi kapelusz, Clery!.. — zawołał król.
Kamerdyner, cały we łzach, pośpieszy! na rozkaz, obawiając się zaś, aby pan jego nie drżał z zimna, i aby nie wzięto tego za obawę, podał mu nietylko kapelusz, ale i surdut.
Lecz król: Nie, Clery, daj mi kapelusz tylko — rzekł.
Clery podał kapelusz, a Ludwik XVI uścisnął po raz ostatni rękę wiernego sługi.
Nareszcie rozkazującym tonem, którego tak rzadko używał w życiu, zawołał.
Jedźmy, panowie!
Były to ostatnie słowa, jakie w swem mieszkaniu wymówił.


∗             ∗

Królowa rzuciła się na krzesło, szepcąc:
— Pojechał, bez pożegnania się z nami!...
Pani Elżbieta i księżniczka uklękły przed nią.
Wszystkie zatem nadzieje rozwiały się jedna po drugiej!... Spodziewano się naprzód wygnania lub uwięzienia, zawiodło; spodziewano się następnie zwłoki, i to napróżno — liczono na jakiś napad w czasie drogi, lecz i tym razem nadzieja płonną była.
Boże mój! Boże!... — krzyczała królowa.
W ostatnim tym rozpaczliwym wołaniu boskiej pomocy, wyczerpywała nieszczęśliwa kobieta resztę sił swoich...


∗             ∗

Dnia 21-stycznia umarł i pogrzebiony został Ludwik XVI.
Liczył trzydzieści dziewięć lat, pięć miesięcy i trzy dni; panował lat osiemnaście; uwięziony być pięć miesięcy i dni osiem.

Krew jego spadła nietylko na Francję, ale i na całą Europę!

ROZDZIAŁ LIV.
RADY CAGLIOSTRA.

Wieczorem tego okropnego dnia, gdy ludzie z dzidami przebiegali puste, iluminowane ulice Paryża i na końcach dzid nieśli kawałki chustek zakrwawionych, dwaj ludzie siedzieli w jednym z domów ulicy Ś-go Honorjusza, w jednakiem milczeniu, lecz w odmiennej zupełnie postawie.
Jeden z nich w czarnem ubraniu, siedział przed stołem, z głową wspartą na rękach i pogrążony był w głębokiam marzeniu, albo w głębokiej boleści; drugi w odzieży wieśniaka, przechadzał się wielkimi krokami, z czołem zmarszczonem, z zasępionym wzrokiem i z rękoma skrzyżowanymi na piersiach. Mijając stół, rzucał, zawsze ukradkiem, badawcze spojrzenie na drugiego.
Człowiek w ubraniu wieśniaka przerwał milczenie:
— Tak, tak, obywatelu Gilbercie, więc to ma znaczyć, że ponieważ głosowałem za śmiercią króla, to jestem rozbójnikiem.
Człowiek w czarnem ubraniu podniósł głowę, wstrząsnął mą melancholijnie, wyciągnął rękę do swego towarzysza i odrzekł:
— Nie, Billot, nie jesteś rozbójnikiem, tak, jak ja nic jestem arystokratą: głosowałeś według swego sumienia, jak ja, według mego: ja głosowałem za życiem, a ty za śmiercią. Zbrodnią jest odejmować człowiekowi to, czego żadna władza ludzka nie jest mu w stanie powrócić!
— Słuchaj, panie Gilbert, podjął Billot, ja teraz przemówię do ciebie moim chłopskim rozumem, a pan odpowiedz mi z całą przenikliwością twego bystrego umysłu. Czy mieliśmy prawo, gdy król probował uciec i przejść do nieprzyjaciół, zatrzymać go w Varennes?
— Tak.
— Czy gdy po zaprzysiężeniu konstytucji 1791 roku, widzieliśmy króla wchodzącego w porozumienie z emigracją i spiskującego z zagranicą, mieliśmy prawo zrobić dzień 20-go czerwca?
— Tak.
— Czy, gdy odmówił swej sankcji prawom, mieliśmy prawo urządzić 10-ty sierpnia, to jest zdobyć Tuilleries?
— Tak.
— Czy mieliśmy prawo, gdy zamknięty w Temple nie przestawał być żyjącym spiskiem przeciwko nam, czy mieliśmy lub, nie mieliśmy prawa stawić go przed Konwencją narodową, wybraną, dla osądzenia działalności jego?
— Mieliście to prawo.
— Jeżeli mieliśmy prawo go osądzić, mieliśmy więc prawo go potępić?
— Nigdy na śmierć.
— Dlaczegóż?
— Bo, choć winny w skutkach, nie był winnym w zamiarach. Czy był tyranem jak go nazywacie? Czy był ciemięzcą ludu? Wspólnikiem arystokracji? Nieprzyjacielem swobód? Nie... nie i nie...
— A więc i pan go sądziłeś z punktu widzenia monarchii?
— Nie, bo a tego punktu, byłbym go zupełnie uniewinnił.
— Czyż nie uniewinniłeś go, głosując za darowaniem mu życia.
— Tak, ale żądałem dożywotniego więzienia. Wierzaj mi, Billot, sądziłem go z większą stronnością, aniżeli chciałem. W ręku mojem, jako syna ludu, waga, którą trzymałem przechyliła się na stronę ludu. Wy patrzyliście na niego zdaleka i nie widzieliście go takim, jak ja: niezadowolonym z władzy, jaką mu pozostawiono, szarpanym z jednej strony przez Zgromadzenie, dla którego był jeszcze za potężnym, z drugiej przez żądną panowania królową, z innej jeszcze przez szlachtę, niespokojną i upokorzoną, przez nieubłagane duchowieństwo, a nakoniec przez swych braci, którzy rozbiegli się po świecie, by szukać w jego imieniu nieprzyjaciół rewolucji. Dla ciebie, Bidot, był to nieprzyjaciel. Otóż twój nieprzyjaciel został zwyciężonym, a człowiek uczciwy nie zabija nieprzyjaciela zwyciężonego. Morderstwo, dokonane a zimną krwią, nie jest sądem, tylko oddaniem na ofiarę. Ale ostrożnie! mówię wam, ostrożnie! Odstręczyliśmy od siebie na pięćdziesiąt, może na sto Lat, tę olbrzymią część ludności, która sądzi sercem rewolucję. Wierzaj mi, mój przyjacielu republikanie najbardziej powinniby opłakiwać Ludwika XVI, bo krew jego spadnie na nich i pozbawi ich rzeczpospolitej.
— Prawda, to co mówicie, panie Gilbert! odpowiedział głos pochodzący ode drzwi.
Obaj mówiący drgnęli i odwrócili się, poczem zawołali jednogłośnie:
— Cagliostro!
— Tak jest, odpowiedział tenże.
I siadłszy pomiędzy nimi, mówił dalej:
— Ty, Billot, głosowałeś za śmiercią — ty, Gilbercie, głosowałeś za życiem. Otóż teraz, czy chcecie posłuchać ostatniej rady? Ty, Gilbercie, zostałeś członkiem Gminy dlatego tylko, aby spełnić obowiązek; ty, Billot, aby dokonać zemsty: obowiązek i pomsta wszystko już spełnione; nie macie tu co robić, — wyjeżdżajcie!
Obadwaj spojrzeli na Cagliostra.
— Tak, ciągnął om dalej, żaden z was nie należy do żadnego stronnictwa; rządziliście się instynktem. Otóż, gdy król już nie żyje, stronnictwa staną naprzeciw siebie, a, stanąwszy raz przeciwko sobie, wkrótce się zniweczą. Które z nich pierwej ulegnie? Nie wiem, ale wiem, że jedne po drugich upadną. Jutro, Gilbercie, poczytają ci za zbrodnię twoje pobłażanie, pojutrze potępią cię, może, Billocie za twoją surowość. Wierzcie mi — w śmiertelnej walce, która przysposabia się pomiędzy nienawiścią, obawą, zemstą, fanatyzmem, mało kto czystym zostanie, jedni powalają się błotem, drudzy krwią. Jedźcie, moi przyjaciele, jedźcie!
— Ależ Francja? — powiedział Gilbert.
— Ależ Francja — powtórzył Billot.
— Francja materjalnie jest ocaloną, rzekł Cagliostro. Nieprzyjaciel jej zewnętrzny pobity, wewnętrzny nie żyje.
— Oh! rzekł Gilbert, Bóg mi świadkiem, że nie żałuję Francji, jeżeli jest ocaloną, mimo swych zbrodni. Ale gdzież pójdziemy?
— Niewdzięczny! — zawołał Cagliostro. — Nie pamiętasz o drugiej swej ojczyźnie, o Ameryce? Czyż byś zapomniał o jej niezmierzonych jeziorach, dziewiczych lasach, stepach, jak ocean obszernych? Czy nie czujesz potrzeby wypocząć na łonie natury, po tych okropnych wstrząśnieniach?
— Czy pojedziesz ze mną, Billot — zapytał Gilbert.
— Czy mi przebaczycie, panie Gilbert? — zapytał Billot, podchodząc do niego.
Rzucili się w objęcia.
— Zatem, rzekł Gilbert, pojedziemy.
— Kiedy? — zapytał Cagliostro.
— No.. za tydzień.
— Pojedziecie dziś wieczór...
— Dlaczego dziś wieczór?
— Bo ja wyjeżdżam jutro!
— A dokąd jedziesz, mistrzu?... — zapytał Gilbert.
— Dowiecie się kiedyś o tem, moi przyjaciele!
— Jak mamy jechać?
— Franklin odpływa za trzydzieści sześć godzin do Ameryki.
— Paszporty?
— Oto są.
— A mój syn?
Cagliostro poszedł drzwi otworzyć.
— Chodź, Sebasitjanie, rzekłł, ojciec cię wzywa.
Młodzieniec wszedł i rzucił się ojcu w objęcia.
Billot westchnął głęboko.
— Zatem, powiedział Gilbert, potrzeba nam już tylko powozu pocztowego.
— Mój, zaprzężony, czeka przed bramą, oświadczył Cagliostro.
Gilbert poszedł do biurka, gdzie było we wspólnej kasie z tysiąc luidorów, i dał znak Billotowi, aby wziął część swoją także.
— Czy będziemy mieli dosyć? — zapytał Billot.
— Mamy więcej aniżeli potrzeba na zakupienie całej prowincji.
Billot rozejrzał się dokoła z zakłopotaniem.
— Czego szukasz, mój przyjacielu? — zapytał Gilbert.
— Szukam, odrzekł Billot, przedmiotu, który byłby mi bezużytecznym, gdybym go znalazł, ponieważ nie umiem pisać.
Gilbert uśmiechnął się, wziął pióro, atrament i papier.
— Podyktuj mi, rzekł.
— Chciałbym pożegnać Anioła Pitoux — powiedział Billot.
— Biorę to na siebie.
I Gilbert napisał. Gdy skończył, Billot zapytał:
— Co pan napisałeś?
Gilbert przeczytał

„Mój drogi Pitoux!

„Opuszczamy Francję: Billot, Sebastjan i ja, i wszyscy trzej ściskamy cię serdecznie.
„Ponieważ zarządzasz folwarkiem Billota sądzimy, że nic ci nie potrzeba.
„Kiedyś prawdopodobnie napiszemy, abyś przybył za nami.

Twój przyjaciel.
„Gilbert“.

— Czy to już wszystko?... — zapytał Billot.
— Jest jeszcze post scriptum, powiedział Gilbert.
— Jakie?
Gilbert popatrzył na dzierżawcę i przeczytał:
„Billot poleca ci Katarzynę“.
Billot przejęty wdzięcznością, rzucił się na szyję Gilberta.

W dziesięć minut później, kareta pocztowa unosząca z Paryża Gilberta, Sebastjana i Billota, toczyła się po drodze do Hawru.

EPILOG.
I.
CO ROBILI ANIOŁ PITOUX I KATARZYNA BILLOT DNIA 15 LUTEGO 1794 ROKU.

W rok przeszło po wyjeździe Gilberta:, Sebastjana i Billota, podczas pięknego i mroźnego poranku, straszliwej zimy 1794 roku, trzysta lub czterysta osób, to jest szósta część prawie ludności Villers-Cotterets, oczekiwała na placu przed pałacem i w dziedzińcu merostwa, wyjścia dwojga narzeczonych, których dawny nasz znajomy pan Longpre przysposabiał na małżonków.
Tą parą narzeczonych byli: Anioł Pitoux i Katarzyna Billot.
Niestety! potrzeba było bardzo ważnych wypadków, aby uczynić panią Pitoux dawną kochankę wice-hrabiego de Charny, matkę małego Izydora. Te wypadki, każdy opowiadał i objaśniał na swój sposób: ale w jakikolwiek sposób je opowiadano i tłomaczono, zawsze głosiły one z chwałą poświęcenie się Anioła Pitoux i roztropność Katarzyny Billot.
Ogłoszono konfiskatę dóbr emigrantów, a że Billot i Gilbert uznani zostali za emigrantów, dobra ich wystawiono na sprzedaż. To samo stało się z dobrami hrabiego de Charny, zabitego w dniu 10-tym sierpnia, i z dobrami hrabiny, zamordowanej 2-go września.
Katarzyna musiała ustąpić z folwarku Pisseleu, uznanego za własność narodową. Pitoux chciał upomnieć się w imieniu Katarzyny; ale Pitoux stał się umiarkowanym i mógł ściągnąć na siebie podejrzenie; roztropni radzili mu, by nie sprzeciwiał się ani czynem, ani nawet myślą, rozporządzeniem narodu Katarzyna i Pitoux udali się więc do Haramont.
Katarzyna zrazu powzięła zamiar zamieszkać, jak niegdyś, w szałasie ojca Clouis, ale skoro stanęła u drzwi ex-oficjalisty księcia Orleańskiego, położył on palec na ustach na znak milczenia i odmówił jej stanowczo przytułku.
Ta nieczułość pochodziła stąd, że miejsce było już zajęte przez księdza Fortier, który nie złożywszy przysięgi, skazany został na wygnanie i ukrywał się w dawnem schronisku Katarzyny.
Pozostawał dom ciotki Anieli w Pleux i mała chatka Pitoux w Haramont.
Nie można nawet było myśleć o mieszkaniu u ciotki Anieli, bo z postępem rewolucji stawała się coraz bardziej nieznośną, a nadto, coraz bardziej chudła, chociaż to wydawało się niepodobieństwem. Gdy kościoły pozamykano, upadło wynajmowanie krzeseł, główny dochód ciotki Anieli. Wyschnięcie źródła tych dochodów, uczyniło ją chudszą i swarliwszą niż kiedykolwiek.
Oprócz tego, tyle się nasłuchała od Biilota i Ludwika Pitoux o wzięciu Bastylji; tak często widziała, podczas wielkich wypadków paryskich, jak dzierżawca i jej siostrzeniec puszczali się nagle do stolicy, iż nie wątpiła, że rewolucja francuska prowadzoną była przez Ludwika Anioła Pitoux i Billota, obywatele zaś Danton, Robespierre, Marat i inni, byli tylko podrzędnymi agentami tych głównych przywódców.
Nie można więc było myśleć o umieszczeniu Katarzyny u ciotki Anieli.
Pozostawała mała chatka Ludwika Anioła Pitoux w Haramont. Ale jakże zamieszkać we troje w tej chatce, bez narażenia się na ludzką obmowę? Pitoux postanowił więc prosić o gościnność przyjaciela swego Dezyderjusza Maniquet; i tej mu zacny haramontczyk udzielił. Pitoux odpłacał mu się różnego rodzaju przemysłem.
Ale to wszystko nie zabezpieczało losu biednej Katarzyny. Pitoux miał dla niej względy przyjacielskie, miłość braterską; ale Katarzyna czuła to dobrze, że kochał ją nie jak brat, ani jak przyjaciel. Mały Izydorek czuł to także. Biedny chłopczyk, który nie znał swego ojca, kochał Ludwika Pitoux, jakby był kochał hrabiego Charny, więcej go może nawet kochał; bo trzeba przyznać, że Pitoux był wielbicielem matki, ale niewolnikiem dziecka. Można by powiedzieć, że ten biegły strategik zrozumiał, iż jeden był tylko sposób pozyskania serca Katarzyny, zapomocą dziecięcia.
Pośpieszmy dodać, że żadna rachuba nie plamiła czystości uczuć Anioła Pitoux. Pozostał on tem czem był, szczerym i przywiązanym chłopcem, a jeżeli zaszła w nim jaka zmiana z dojściem do pełnoletności, to ta chyba, że stał się więcej jeszcze poświęcającym i bardziej niewinnym niż kiedykolwiek. Wszystkie te przymioty wzruszały aż do łez Katarzynę. Czuła, że Pitoiux kochał ją gorąco, aż do uwielbienia, aż do fanatyzmu i mówiła sobie niekiedy, że chciałaby wynagrodzić tak wielką miłość, takie poświęcenie bez granic uczuciem tkliwszem od przyjaźni. Zwolna więc przyszło do tego, że biedna Katarzyna, czując się bez Anioła Pitoux, zupełnie osamotnioną na świecie; rozumiejąc, że gdyby umarła, biedne jej dziecko, znowu bez Pitoux zostałoby samo, zaczęła powoli przyznawać Aniołowi jedyną nagrodę jaka była w jej mocy oddanie mu swej przyjaźni i osoby.
Ponieważ jednak Pitoux, bynajmniej nie w nadziei nagrody tak był oddanym i kochającym, więc też, nie wiedząc o uczuciach Katarzyny, nie przestawał być oddanym jej i zakochanym w niej coraz więcej.
I byłoby to trwało aż do śmierci Katarzyny lub Pitoux, bez żadnego wzburzenia w uczuciach kapitana gwardji narodowej z Haramont. To też Katarzyna musiała przemówić pierwsza, tak jak przemawiają kobiety.
Jednego wieczora, zamiast podać mu rękę, podała mu czoło!
Pitoux myślał, że to przez roztargnienie. Zanadto był uczciwym człowiekiem, aby korzystać z zapomnienia. Cofnął się o krok, ale Katarzyna nie wypuściła jego ręki; przyciągnęła go do siebie i nadstawiła już nie czoło ale lica.
Pitoux zawahał się jeszcze bardziej.
Widząc to, mały Izydorek zaczął się śmiać i powiedział:
— Pocałujże mamę, ojcze Pitoux.
— Boże!... — szepnął Pitoux, pobladłszy, jak gdyby miał umierać.
I przytknął swoję zimne i drżące usta do lica Katarzyny.
Wtedy Katarzyna, wziąwszy swoje dziecię, złożyła je na rękach Anioła Pitoux.
— Daję ci dziecko, Pitoux... — rzekła, czy chcesz wziąć także matkę?
Pitoux uczuł zawrót głowy, przymknął oczy, przyciskał dziecię do piersi, upadł na krzesło i krzyknął z tą delikatnością serca, którą serce tylko ocenić może.
— O! panie Izydorze! o! mój drogi panie Izydorze, jakże cię kocham!
Izydorek nazywał go tatą Pitoux, ale Pitoux nazywał syna vicehrabiego de Charny, panem Izydorem.
Zgodziwszy się co do tego punktu, że Pitoux kochał jeszcze więcej Izydora niż Katarzynę, zaczęli mówić o małżeństwie.
Pitoux powiedział:
— Nie naglę cię, panno Katarzyno; będę czekał jak długo zechcesz, lecz jeżeli chcesz mnie uczynić nad wyraz szczęśliwym, nie odwlekaj zadługo.
Katarzyna naznaczyła na miesiąc czasu. Po trzech tygodniach, Pitoux w paradnym mundurze poszedł odwiedzić ciotkę Anielę, i oznajmić jej o swym bliskim związku z panną Katarzyną Billot.
Ciotka Aniela spostrzegła zdaleka idącego siostrzeńca i pośpieszyła zamknąć się coprędzej, ale Pitoux nie zawrócił od drzwi niegościnnych i zastukał do nich zlekka.
— Kto tam? — zapytała ciotka Aniela swym najchrapliwszym głosem.
— Ja, twój siostrzeniec, ciotko Anielo.
— Idź sobie, septembrzysto! — powiedziała stara panna.
— Przybyłem, kochana ciotko, aby udzielić ci wiadomości, która ucieszyłaby cię zapewne, ze względu na moje szczęście — ciągnął dalej Pitoux.
— I jakaż to wiadomość, jakobinie?
— Otwórz, to ci powiem.
— Powiedz mi przez drzwi; nie wpuszczam do siebie sankiulotów.
— A więc, cioteczko, żenię się.
Drzwi otwarły się, jak pod zaklęciem.
— I z kimże, nieszczęsny? — zapytała ciotka.
— Z panną Katarzyną Billot.
— Ah, nędznik! ah, niegodziwiec! — zawołała ciotka Aniela — żeni się z upadłą dziewczyną!.. Idź precz, nieszczęsny, przeklinam cię!
I majestatycznym gestem ciotka Aniela wyciągnęła obie swe zżółkłe i wyschnięte ręce na spotkanie siostrzeńca.
— Pojmuje ciocia zapewne, — powiedział Pitoux, że zanadto przyzwyczajony jestem do jej przekleństw, aby to ostatnie więcej mnie miało przejąć, niż inne. Grzeczność nakazywała mi zawiadomić cię o mojem małżeństwie; wypełniłem ją, pozostaje mi więc tylko pożegnać.

Powiedziawszy to, przyłożył po żołniersku rękę do kapelusza trójgraniastego, skłonił się pannie Anieli i poszedł w swoją drogę.

II.
O WRAŻENIU, JAKIE WYWARŁA NA CIOTCE ANIELI WIADOMOŚĆ O MAŁŻEŃSTWIE SIOSTRZEŃCA JEJ Z KATARZYNĄ BILLOT.

Pitoux musiał także zawiadomić o swem przyszłem małżeństwie pana Longpré, na ulicy Ormet. Pan Longpré, nieuprzedzony tak bardzo, jak ciotka Aniela, przeciwko rodzinie Billot, powinszował kapitanowi pięknego czynu.
Pitoux był zdumiony, nie mógł pojąć, jakim sposobem, gotując sobie szczęście, mógł zarazem spełniać dobry uczynek.
Ułożono pomiędzy panem Longpré a Aniołem Pitoux, że w następną sobotę Katarzyna Billot i Pitoux, połączeni zostaną w merostwie.
Nazajutrz, to, jest w niedzielę, na mocy prawda, miała odbyć się sprzedaż, folwarku Pisseleu i pałacu Boursonne. Folwark oszacowanym został na sumę czterechkroć stu tysięcy franków, pałac na sześćkroć sto tysięcy w asygnatach. Asygnaty zaczynały spadać gwałtownie; luidor miał wartość dziewięciuset dwudziestu franków w asygnatach. Ale nikt nie miał luidorów.
Pitoux co tchu powrócił zawiadomić Katarzynę o dobrej nowinie. Pozwolił sobie przyśpieszyć o dwa dni termin, naznaczony na ich połączenie i bał się, aby ten pośpiech jej nie rozgniewał. Katarzyna nie wydała się zagniewaną, więc Pitoux był w siódmem niebie. Katarzyna zażądała tylko, aby Pitoux po raz drugi odwiedził ciotkę Anielę, powiedział jej o naznaczonym dniu ślubu i prosił, aby na ten akt przybyła. Była to jedyna krewna, jaką miał Pitoux, a jakkolwiek niebardzo czuła, należało odłożyć na stroną uprzedzenia; dlatego też, we czwartek rano, Pitoux udał się do Villers-Cotterets, w celu złożenia drugiej wizyty ciotce. Biła dziewiąta, gdy dochodził do jej domu. Tym razem ciotka Aniela nie stała przed drzwiami. Drzwi były zamknięte. Pitoux pomyślał, że już wyszła i mocno uradowany był tą okolicznością. Formy dopełnił, a list pełen szacunku i czułości zastąpi przemowę, którą miał do niej wystosować.
Będąc jednak przedewszystkiem chłopakiem sumiennym, zakołatał więc do drzwi, jakkolwiek były zamknięte, a nie mając odpowiedzi, zawołali, ciotko Anielo!...
Na ten odgłos zjawiła się jedna z sąsiadek.
— A!... kochana matko Fagot, — zapytał Pitoux czy nie wiesz, gdzie wyszła moja ciotka?...
— Nie odpowiada?... — zapytała matka Fagot.
— Nie, zapewne wyszła.
Matka Fagot potrząsnęła głową.
—Byłabym widziała, gdyby wychodziła, rzadko zresztą kiedy nie wstąpi zrana do nas, aby wziąć trochę gorącego popiołu do swych sabotów. Tem biedna kobiecina ogrzewa się dzień cały; nieprawdaż, sąsiedzie Farolet? Interpelaoja ta zwrócona była do człowieka, który również otworzywszy drzwi na oścież, przyłączył się do rozmowy.
— Co mówisz, matko Fagot? Mówię, że ciotka Aniela nie wyszła chyba jeszcze!...
— Pewny jestem, że jest u siebie, bo, gdyby była wstała i wyszła, okiennice byłyby otwarte.
— To prawda — powiedział Pitoux — czyżby jakie nieszczęście przytrafiło się biednej ciotce?
— Bardzo być może — powiedziała matka Fagot.
— To więcej niż pewne — dorzucił sentencjonalnie Farolet.
— Coprawda, nie była bardzo dla mnie czułą — rzekł Pitoux, — byłoby mi jednakże boleśnie... Jakim sposobem przekonać się o tem?
— No! — odezwał się trzeci sąsiad — to rzecz niebardzo trudna, trzeba tylko sprowadzić Rigolot, ślusarza.
— Jeżeli po to, aby drzwi otworzyć — rzekł Pitoux — to niema potrzeby; umiem otwierać je moim nożykiem.
— A więc otwórz je, mój chłopcze, — powiedział pan Farolet — będziemy tu, aby świadczyć, że nie otworzyłeś ich w złym zamiarze.
Pitoux wydobył nożyk, poczem, w obecności dwunastu może osób, zbliżył się do drzwi ze zręcznością, która do wodziła, że nieraz używał tego sposobu, by dostać się do schronienia swych lat dziecinnych wsunął nóż i podważył rygiel. Drzwi się otwarły.
Izba pogrążona była w ciemnościach, ale z otwarciem drzwi, światło wchodziło powoli, światło smutne i ponure zimowego poranku. Przy pomocy tego posępnego światła, zaczęto rozróżniać leżącą na łóżku ciotkę Anielę.
Pitoux zbliżył się i dotknął ciała.
— O! — rzekł, zimna i sztywna!
Ciotka Aniela nie żyła!
— Nieszczęście! — powiedział Pitoux i dwie wielkie łzy stoczyły się po licach zacnego chłopca.
— Moja biedna ciotka! — powiedział.
I ukląkł przy łóżku.
Zgromadzenie coraz się tymczasem zwiększało, było już ze sto osób pod drzwiami; a każdy wygłaszał swoje przekonanie co do śmierci ciotki Anieli; jedni utrzymywali, że była to apopleksja, inni, że pęknięcie serca, inni nakoniec, że konsumpcja w najwyższym stopniu.
Wszyscy szeptali zcicha;
— Jeżeli Pitoux potrafi się wziąć do rzeczy, znajdzie gdzie na najwyższej półce szafki skarb w masielnicy, lub też w sienniku w wełnianej pończosze.
Tymczasem przybył pan Raynal, poprzedzony przez poborcę generalnego. Miano się dowiedzieć, na co umarła ciotka Aniela.
Pan Raynal wszedł, zbliżył się do łóżka, wybadał dokładnie ciało i zawyrokował ku wielkiemu zdziwieniu całego towarzystwa, że ciotka Aniela umarła poprostu z zimna, a i z głodu prawdopodobnie.
Wiadomość ta wycisnęła znowu łzy z oczu Anioła Pitoux.
— Biedna ciotka! biedna ciotka! — zawołał — a ja miałem ją za bogatą! Czemuż ją opuściłem!... O! gdybym był wiedział!... Niepodobna, panie Raynal, to być nie może.
— Szukajcie w dzieżce, a zobaczycie, czy tam jest chleb; zajrzyjcie pod komin, a przekonacie się, czy tam jest choć kawałek drzewa. Przepowiadałam jej zawsze że tak umrze, stara sknera! Szukano; nie było ani źdźbła drzewa, ani okruszyny chleba.
— A! czemuż mi tego nie mówiła! — zawołał Pitoux — byłbym poszedł do lasu przynieść ci paliwa; byłbym polował ukradkiem,, aby cię wyżywić. To wasza wina także, — ciągnął dalej chłopiec, oskarżając obecnych — dlaczego nie powiedzieliście mi, że była tak biedna?
— Nie mówiliśmy ci, że była biedna, panie Pitoux — rzekł Farolet — dla tej prostej przyczyny, że wszyscy mieliśmy ją za bogatą.
Pan Raynal zarzucił prześcieradło na głowę ciotki Anieli i skierował się do drzwi.
Pitoux pobiegł za nim.
— Odchodzisz pan, panie Raynal? — zawołał.
— A cóż chcesz, żebym tu robił, mój chłopcze?
— Więc napewno już nie żyje?
Doktór wzruszył ramionami.
— O! mój Boże! mój Boże! — wołał Pitoux — umarła z głodu i z zimna!...
Pan Raynal skinął na młodego człowieka a ten zbliżył się do niego.
— Mój chłopcze — rzekł — radzę ci poszukać dobrze, wysoko i nisko, rozumiesz?
— Ależ, panie Raynal, kiedy powiadasz, że umarła z głodu i zimna...
— Widziano skąpców — powiedział pan Raynal — umierających z głodu i zimna na swoich skarbach.

I kładąc palec na ustach, dodał: — Cyt! — poczem wyszedł.

III.
FOTEL CIOTKI ANIELI.

Pitoux byłby może głębiej rozważał nad tem, co mu powiedział Raynal, gdyby nie był spostrzegł zdaleka Katarzyny, nadbiegającej z dzieckiem na ręku.
Odkąd wiedziano, że, według wszelkiego prawdopodobieństwa, ciotka Aniela umarła z głodu i zimna, gotowość sąsiadów do oddania jej ostatniej posługi, zmniejszyła się cokolwiek.
Katarzyna przybywała więc w samą porę. Oświadczyła, że ponieważ uważa się już za żonę Pitoux, do niej należy oddać ostatnią posługę ciotce Anieli, i uczyniła to z takiem uszanowaniem, jak przed osiemnastu miesiącami, gdy podobną usługę matce swej oddawała.
Pitoux miał iść zamówić pogrzeb, oznaczony na trzeci dzień, gdyż, z powodu nagłej śmierci, ciołka Aniela mogła być pochowana dopiero po czterdziestu ośmiu godzinach.
Należało tylko porozumieć się z merem, stolarzem i grabarzem; obrzędy religijne były zniesione, tak co do pogrzebów jak i co do ślubów.
— Mój drogi — rzekła Katarzyna w chwili, gdy Pitoux brał kapelusz, aby iść do pana Longpre, czy nie wypadałoby, po tem, co zaszło, opóźnić o parę dni nasze połączenie?...
— Jak zechcesz; panno Katarzyno — odpowiedział Pitoux.
— Czyż nie będzie się to wydawać dziwne, abyś tego samego dnia, w którym pochowasz ciotkę, dopełniał aktu, tak ważnego, jak małżeństwo?
— W istocie, ważne to bardzo dla mnie — rzekł Pitoux — ponieważ idzie tu o moje szczęście!
— A więc, mój drogi, poradź się pana Longpre, a on ci powie, co uczynić.
— Dobrze, panno Katarzyno.
— Zresztą, mogłoby to przynieść nam nieszczęście, gdybyśmy się tak, przy świeżym grobie...
— O! — zawołał Pitoux — z chwilą, gdy zostanę twoim mężem, nie obawiam się już żadnego nieszczęścia.
— Drogi Pitoux — rzekła Katarzyna, podając mu rękę — odłóżmy do poniedziałku... Jak widzisz, chcę połączyć, o ile można, twoje życzenie z przyzwoitością.
— Dwa dni, panno Katarzyno, to bardzo długo!
— Lecz... — wtrąciła Katarzyna — skoro się czekało lat pięć...
— Wiele wypadków zajść może w przeciągu czterdziestu ośmiu godzin — powiedział Pitoux.
— Ja cię kochać z pewnością nie przestanę, mój drogi Piioux, a ponieważ, jak utrzymujesz, jest to jedyna rzecz, której się obawiasz.
— Jedyna!... oh! tak, panno Katarzyno!
— A więc w takim razie, Izydorku?...
— Co, mamo? — odrzekło dziecię.
— Powiedz tacie Pitoux: „Nie bój się, tato Pitoux; mama bardzo cię kocha i kochać cię będzie zawsze!“
Dziecko powtórzyło swoim czułym głosikiem:
— Nie bój się, tato Pitoux, mama kocha cię bardzo i kochać cię będzie zawsze!
Na takie zapewnienie, Pitoux nie robił już więcej trudności, aby iść do pana Longpre. Powrócił po godzinie, załatwiwszy wszystko; pogrzeb i ślub zapłacone zostały zgóry.
Za resztę pienięazy kupił trochę drzewa i żywności na dwa dni.
Czas już było, by drzewo nadeszło. W tem biednem domostwie, gdzie wiatr dostawał się ze wszystkich stron, łatwo można było umrzeć z zimna. Pitoux, wróciwszy, zastał Katarzynę na wpół zmarzniętą.
Małżeństwo podług życzenia Katarzyny, odłożone zostało do poniedziałku. Przez dwa dni i dwie noce Katarzyna i Pitoux nie rozłączyli się ani na chwilę. Spędzili je, czuwając przy zmarłej.
Mimo ognia, który Pitoux ciągle utrzymywał na kominie, wiatr ostry i mroźny przejmował członki, a Pitoux mówił sobie, żet jeżeli ciotka Aniela nie umarła z głodu, mogła bardzo łatwo umrzeć z zimna.
Przyszła nareszcie chwila wyprowadzenia ciała; droga krótka była do przebycia; dom ciotki Anieli przytykał prawie do cmentarza.
Całe Pleux i część miasta odprowadziły nieboszczkę na ostatni spoczynek. Pitoux i Katarzyna postępowali za trumną.
Po skończonym obrzędzie, Pitoux podziękował obecnym w imieniu zmarłej i swojem; pokropił święconą wodą grób starej panny, poczem każdy, jak zazwyczaj, przedefilował przed młodym człowiekiem.
Zostawszy sam z Katarzyną, Pitoux obejrzał się w stronę, gdzie ją zostawił. Katarzyny nie było przy nim; klęczała z Izydorem przy grobie, na którym w czterech rogach zasadzone były cyprysy. Grób to był matki Billot. Te cztery cyprysy zasadził tutaj Pitoux, wyszukawszy je w lesie.
Nie chciał przeszkadzać Katarzynie w jej pobożnem zajęciu; ale, myśląc, że po skończonej modlitwie będzie jej bardzo zimno, pobiegł do domu w zamiarze rozpalenia ognia na kominie.
Na nieszczęście, zapas drzewa był wyczerpany.
Pitoux podrapał się w ucho. Reszta jego pieniędzy, jak sobie przypominamy, rozeszła się na zapas chleba i opału.
Pitoux spojrzał dokoła siebie, szukając, jaki sprzęt możnaby poświęcić potrzebie chwili.
Było tylko łóżko, dzieża i fotel ciotki Anieli. Dzieża i łóżko, nie mając wielkiej wartości, mogły być jeszcze użyte, ale fotel tak był straszliwie rozbity, że oddawna już nikt, prócz ciotki Anieli, nie śmiał na nim usiąść.
Fotel więc został skazany. Pitoux oparł kolano na safianie zczerniałym od starości, chwycił oburącz jednę z poręczy i przyciągnął do siebie. Za trzeciem pociągnięciem poręcz ustąpiła.
Fotel, jak gdyby uczuł ból przy utracie tego członka, wydał dziwną skargę. Gdyby Pitoux był przesądnym, byłby myślał, że dusza ciotki Anieli zamkniętą była w fotelu. Ale Pitoux miał tylko jeden przesąd na święcie; była nim miłość dla Katarzyny. Fotel przeznaczony był dla ogrzania Katarzyny i choćby był wylał tyle krwi i wypuścił tyle skarg, co zaczarowane drzewa w lesie Tassa, niemniej byłby rozbity na kawałki. Pitoux schwycił więc drugą poręcz, równie silnie, jak pierwszą i z takim samym wysiłkiem wyrwał ją ze szkieletu, w trzech częściach rozebranego Fotel wydał tenże sam dźwięk dziwny, metaliczny. Pitoux nie zważał na to; chwycił za jedną nogę ten mebel okaleczony, uniósł go nad głową i, by dokończyć zniszczenia, uderzył nim całą siłą o podłogę. Tym razem fotel rozbił się na dwoje i... ku wielkiemu zdumieniu Ludwika, przez otwartą ranę wyzionął, nie fale krwi, lecz fale złota.
Czytelnicy przypominają sobie, że skoro tylko ciotka Aniela zebrała dwadzieścia cztery liwrów w srebrze, zmieniała je na luidora i chowała go do fotela.
Pitoux stanął osłupiały, drżący ze zdumienia, oszalały z radości.
Pierwszym jego popędem było biec do Katarzyny i małego Izydora, przyprowadzić ich oboje i pokazać im skarb, który odkrył.
Ale myśl straszna go przytrzymała.
Czy Katarzyna, wiedząc o jego bogactwie zechce zostać jego żoną?
Potrząsnął głową.
— Nie — rzekł, odmówiłaby mi pewno.
Pozostał chwilę nieruchomy, namyślając się, co czynić. W końcu uśmiech przebiegł mu na ustach; Zapewne znalazł sposób wyjście z kłopotu, w jaki wprawiło go to niespodziane bogactwo. Pozbierał luidory z ziemi, porozcinał skórę na fotelu i przeszukał starannie wszystkie zakątki.
Wszędzie napchane były luidory.
Pitoux przeliczył wszystkie. Było ich tysiąc pięćset pięćdziesiąt; Pitoux posiadał więc tysiąc pięćset pięćdziesiąt luidorów, czyli trzydzieści siedem tysięcy dwieście liwrów, a że luidor w owej epoce był wielkiej wartości, Pitoux stawał się posiadaczem miljona trzech kroć dwudziestu sześciu tysięcy franków!
Pitoux zaczął od napychania wszystkich kieszeni ludorami, poczem, wytrząsnąwszy gwałtownie każdą część fotelu, ułożył z niego stos na kominie, skrzesał ognia i drżącą ręką podpalił stary mebel.
Czas już było na to!.. Katarzyna i mały Izydorek powracali, drżący od zimna.
Pitoux przycisnął dziecko do serca, ucałował skostniałe ręce Katarzyny i wyszedł, powiedziawszy:
— Muszę iść w ważnym interesie; ogrzejcie się i czekajcie na mnie.
— Gdzież idzie tata Piitoux? — zapytał Izydor.

— Nie wiem, — odpowiedziała Katarzyna — ale skoro biegnie tak prędko, to zapewne nie myśli o sobie, lecz o tobie, lub, o mnie.

IV.
CO ROBI PITOUX Z LUIDORAMI ZNALEZIONEMI W FOTELU CIOTKI ANIELI?

Jak wiadomo, nazajutrz miała się odbyć publiczna sprzedaż folwarku Billota i zamku hrabiego de Charny. Nazajutrz, pan Longpré kupił dla nieznanego nabywcy obie posiadłości, za sumę tysiąca trzystu pięćdziesięciu luidorów w złocie, czyli za miljon dwakroć czterdzieści dwa tysiące franków w asygnatach. Zapłacił gotówką. Działo się to w niedzielę, w wilję dnia, w którym miał się odbyć ślub Katarzyny i Pitoux.
Tej niedzieli Katarzyna bardzo jeszcze rano pojechała do Haramont, czy to, aby przyrządzić coś do swego ubrania, bo najprostsze nawet kobiety mają w dzień ślubu trochę zalotności, czy też, że nie chciała być w mieście, w chwili, gdy sprzedawany będzie publicznie ten piękny folwark, gdzie spędziła swą młodość, gdzie tak była szczęśliwą i gdzie ucierpiała tyle!
To też nazajutrz! cały ten tłum, zebrany przed merostwem o jedenastej godzinie, litował się i chwalił Ludwika Anioła Pitoux, że pojął za żonę dziewczynę zupełnie ubogą, która, prócz tego, miała dziecko, a to dziecko, mające być kiedyś bogatszem od niej, także straciło wszystko.
Przez ten czas pan Longpré pytał się podług zwyczaju Anioła Piitoux:
— Obywatelu Ludwiku Aniele Pitoux, czy bierzesz za małżonkę obywatelkę Annę Katarzynę Billot?
A Katarzyny:
Obywatelko Anno Katarzyno Billot czy bierzesz za małżonka obywatela Ludwika Anioła Pitoux?
Oboje odpowiedzieli:
— Tak.
Kiedy wyrzekli już: „tak“, Piitoux głosem wzruszonym, a Katarzyna ze spokojem i pogodą, kiedy pan Longpré ogłosił w imieniu prawa, że młodzi ludzie połączeni zostali węzłem małżeńskim, skinął na małego Izydorka, by zbłiżył się do niego.
Izydorek poszedł prosto do mera.
— Weź te papiery moje dziecię... — powiedział pan Longpré, oddasz je mamie Katarzynie, gdy tata Piłoux odprowadzi ją do domu.
— Dobrze, panie, odrzekł chłopczyk i wziął obydwa papiery w swą małą rączkę.
Wszystko było skończone: tylko, ku wielkiemu zdziwieniu obecnych, Pitoux wyciągnął z kieszeni pięć luidorów i dając je merowi powiedział:
— Dla biednych, panie merze.
Katarzyna uśmiechnęła się.
— Jesteśmy więc bogaci?... — zapytała.
— Kto jest szczęśliwym, jest zarazem bogatym. Katarzyno odrzekł Pitoux, — a ty uczyniłaś ze mnie człowieka najbogatszego na świecie.
I podał jej ramię, na którem młoda kobieta wsparła się z czułością.
Wychodząc, spostrzegli cały tłum zgromadzony przed drzwiami merostwa.
Powitał on okrzykami młodą parę Pitoux dziękował swoim przyjaciołom i na wszystkie strony podawał dłoń do uścisku; Katarzyna przesyłała ukłony swoim przyjaciółkom i dziękowała skinieniem głowy.
Tymczasem Pitoux zawrócił na prawo.
— Gdzie idziesz, mój drogi?... zapytała Katarzyna.
— Chodź, moja najdroższa Katarzyno, rzekł Pitoux, prowadzę cię do miejsca, które rada będziesz odwiedzić.
Katarzyna dała się prowadzić.
— Nie idziemy przecież do Pisseleu?... — zapytała wreszcie Katarzyna, zatrzymując męża.
— Chodź tylko dalej, Katarzyno, rzekł Pitoux.
Katarzyna westchnęła, szła dalej uliczką i wkrótce znalazła się na równinie.
Wreszcie doszli do głównej bramy folwarku.
Przed tą bramą ugrupowani byli wszyscy dawni najemnicy, fornale, parobcy, dziewki folwarczne, z ojcem Clouis na czele.
Każdy trzymał w ręku bukiet.
— Ah! rozumiem... — powiedziała Katarzyna, nim przybędzie nowy właściciel, chciałeś mnie tu przyprowadzić po raz ostatni, aby wszyscy ci dawni słudzy mogli mnie pożegnać. Dziękuję ci, Pitoux.
I puściwszy ramię męża oraz rękę małego Izydora, poszła naprzeciw tych poczciwych ludzi, którzy otoczyli ją i poprowadzili do wielkiej izby folwarku. Pitoux wziął na rękę małego Izydora; dziecko trzymało ciągle obydwa papiery w rączce, i poszedł za Katarzyną.
Młoda kobieta siedziała pośrodku obszernego pokoju, pocierając sobie czoło ręką, jak gdyby chciała się ze snu zbudzić.
— Na miłość Boską, Pitoux, rzekła z błędnym wzrokiem i gorączkowym głosem, co oni do mnie mówią?... Nie mogę zrozumieć, mój drogi, co oni mówili!
Może papiery, które odda ci nasze dziecię, lepiej cię objaśnią, droga Katarzyno, powiedział Pitoux.
I podsunął Izydora do matki. Katarzyna wzięła papiery z drobnych rączek malca.
— Czytaj Katarzyno, rzekł Pitoux.
Katarzyna rozłożyła jeden z papierów i przeczytała:
„Zeznaję, jako zamek Boursonne i należące do niego ziemie zostały przezemnie kupione i zapłacone wczoraj, na imię Jakóba-Filipa Izydora, syna panny Katarzyny Billot, a zatem wspomniany zamek Boursonne i należne do niego grunty są własnością tego dziecka,

Podpisano: De Longpré,
„mer w Villere-Cotterets”.

— Co to ma znaczyć, Pitoux? — zapytała Katarzyna. Pojmujesz zapewne, że nie rozumiem z tego ani słowa?
— Przeczytaj drugi papier, powiedział Pitoux.
I Katarzyna rozkładając drugi papier, czytała co następuje:
„Zeznaję jako folwark Pisseleu z przynależnościami, zostały kupione i zapłacone przezemnie wczoraj, na imię obywatelki Anny-Katarzyny Billot i że tem samem folwark Pisseleu i jego przynależności przechodzą na jej własność.

,
Podpisano: De Longpré
„mer w Villere-Cotterets”.

— Na Boga! — zawołała Katarzyna, powiedz mi co to ma znaczyć lub oszaleję!
— To znaczy, rzekł Płtoux, że dzięki tysiącu pięciuset luidorcm, znalezionym onegdaj w starym fotelu ciotki Anieli, który porąbałem, by was rozgrzać za powrotem z pogrzebu, ziemia i zamek Boursonne nie wyjdą z rodziny Charnych, a folwarki i grunta Pisseleu z rąk rodziny Billot.
I wtedy Pitoux opowiedział Katarzynie to, o czem czytelnicy już wiedzą.
— Oh! rzekła Katarzyna, i miałeś odwagę spalić ten stary fotel, drogi Pitoux, mając tysiąc pięćset pięćdziesiąt luidorów na kupienie drzewa.
— Katarzyno, odpowiedział Pitoux, miałaś powrócić zaraz i byłabyś musiała czekać w zimnie, nimbym drzewa kupił i przyniósł.
Katarzyna otwarła ramiona; Pitoux popchnął w nie małego Izydora.
— O! ty także, ty także, drogi Pitoux! zawołała Katarzyna i jednym uściskiem przycisnęła do serca dziecię i męża.
— Oh! mój Boże! — szepnął Pitoux przejęty radością, a zarazem poświęcając ostatnią łzę starej pannie — i pomyśleć że umarła z głodu i zimna! Biedna ciotka Aniela!
— Zaprawdę, odezwał się tęgi fornal do świeżej i ładnej dziewki folwarcznej, pokazując jej Katarzynę i Pitoux, oni oboje nie zdają się być przeznaczeni do tego, aby umrzeć podobną śmiercią.

KONIEC.




  1. Noty te, w papierach Mirabeau po jego śmierci, są w dziele pana de Baucont.
  2. Sędziowie, którzy oczyszczacie Augearda,
    Którzy oczyszczacie Bezenvala, i oczyścilibyście dżumę.
    Wy jesteście bibułą:
    Zdejmujcie plamę, plama zostaje na was.
  3. Historyczne. Rzeczywiście nędznik ten z pośród mnóstwa mętów ludowych, w taki sposób zaniósł skargę, przed Konwencję Narodową przeciwko królowej.
  4. Piosnki te, z powodu charakteru lokalnego i okolicznościowego są nie do przetłumaczenia wierszem; w prozie tracą tę gryzącą werwę i dziarskość pamfletu, jaką odznacza się tekst oryginalny.
  5. Jestto zeznanie hrabiego Prowancji. który w 25 lat potem panował jako król Francuzów pod imieniem Ludwika XVII. — P. R.
  6. Lud w tym dniu powtarza wciąż: Stanie się to, stanie! Według słów Ewangelii, według słów prawodawcy wszystko się spełni: A kto się wywyższa, będzie poniżon; kto się poniża będzie wywyższony.
  7. Clery był kamerdynerem delfina.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.