Hrabina Charny (1928)/Tom II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hrabina Charny
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928-1929
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Comtesse de Charny
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ALEKSANDER DUMAS
(OJCIEC)
HRABINA CHARNY
POWIEŚĆ
TOM II
WARSZAWA
NAKŁADEM BIBLJOTEKI RODZINNEJ
1928
Drukarnia Literacka, Warszawa, N-Świat 22. tel. 281-88



ROZDZIAŁ I.
LEKARZ CIAŁA I LEKARZ DUSZY.

Łatwo pojąć, że po takim wypadku wieczór się przerwał.
Lubo nikt nie mógł zdać sobie sprawy z przyczyn, które spowodowały zemdlenie królowej, fakt sam istniał jednak.
Spostrzegłszy rysunek Gilberta, poprawiony przez króla, królowa krzyknęła i zemdlała.
Taka pogłoska obiegała po grupach, to też wszyscy, co nie należeli do rodziny, lub przynajmniej do poufnych, odeszli.
Gilbert podał pierwszą pomoc królowej.
Pani de Lamballe nie chciała puścić jej od siebie. Trudnoby wreszcie było przenosić chorą; bo z pawilonu Flory, do pawilonu Marsan, gdzie mieszkała Marja Antonina, trzeba było przechodzić przez całą długość dziedzińca.
Złożono wiec nieszczęśliwą na szezlągu w sypialni księżnej, która z przenikliwością właściwą kobietom, domyśliła się, że w tem zachodzi jakaś ponura tajemnica, oddaliła wszystkich, nawet króla, i stojąc przy krześle, z okiem czule zaniepokojonem, czekała, aż dzięki pomocy Gilberta, królowa odzyska przytomność.
Chwilami tylko zapytywała słówkiem lekarza, a ten nie mogąc nic zdziałać, uspokajał księżnę banalnemi zaledwie zapewnieniami.
Rzeczywiście, przez czas niejaki, gwałtowność ciosu zadanego układowi nerwowemu królowej tak była napiętą, że sole i nacierania skroni octem okazały się niewystarczającemu nareszcie lekkie kurcze w kończynach wskazały polepszenie.
Królowa poruszyła słabo głową z prawej strony na lewą, jak we śnie przykrym, westchnęła i otworzyła oczy.
Widocznem jednak było, iż życie zbudziło się w niej wcześniej niż rozum; bo przez kilka sekund patrzyła po pokoju tym wzrokiem tępym, który wskazywał, że nie wie gdzie jest, ani co się z nią stało. Potem lekki dreszcz przebiegł po całem jej ciele, wydała słaby okrzyk, i zasłoniła ręką oczy, jakby chcąc je oderwać od okropnego widoku.
Przypomniała sobie.
Ale przesilenie minęły Gilbert, nie tając przed sobą, że wypadek miał przyczynę czysto moralną, i wiedząc, jak mało medycyna może w podobnych razach, gotował się odejść, gdy, na pierwszy jego krok wstecz, królowa wyciągnęła rękę, schwyciła go za ramie. i głosem równie nerwowym jak ruch ręki, rzekła:
— Zostań pan... doktorze...
Gilbert zatrzymał się zdziwiony. Wiedział, jak mało sympatji miała dlań Marja-Antonina, a jednak zauważył, z drugiej strony, dziwny i prawie magnetyczny wpływ, jaki na nią wywierał.
— Jestem na rozkazy — rzekł; — ale zdaje mi się, że dobrzeby było uspokoić obawy króla i osób pozostałych w salonie, jeżeli wiec Wasza królewska mość pozwoli...
— Tereso, odezwała się królowa do księżnej de Lamballe. — pójdź, — powiedz królowi, żem przyszła do siebie, i czuwaj, aby mi tu nie przeszkadzano: mam do pomówienia z doktorem Gilbertem.
Księżna usłuchała z tą bierną łagodnością, która była rysem zasadniczym jej charakteru, a nawet fizjognomji.
Królowa wsparta na łokciu, powiodła za nią oczyma, zaczekała, jakby chcąc dać jej czas do spełnienia rozkazu, potem zwróciła się ku Gilbertowi ze wzrokiem, utkwionym w jego oczy:
— Doktorze, powiedziała doń, — czy nie dziwisz się przypadkowi, który prawie zawsze stawia mnie oko w oko z tobą, w przesileniach fizycznych lub moralnych.
— Niestety! Najjaśniejsza Pani, — odpowiedział Gilbert, nie wiem czy dziękować mam temu przypadkowi, czy się nań żalić.
— Dlaczegóż to? Tyle bowiem czytać mogę w sercu, żeby dostrzec, iż to zaszczytne zetkniecie nie odpowiada ani życzeniu ani woli Waszej Królewskiej Mości.
— Powiedziałam też... przypadkowi. Wiesz pan, że jestem szczerą. A jednak, doktorze, w ostatnich okolicznościach, które skłoniły nas do działania zgodnego, okazałeś mi poświecenie prawdziwe: nie zapomnę ci o tem i szczerze dziękuję.
Gilbert skłonił się z uszanowaniem.
Królowa powiodła okiem za ruchem jego ciała i twarzy.
— Ja także jestem fizjognomistką, — rzekła; — czy pan wiesz, co mi odpowiedzałeś — nie wymówiwszy ani słowa?
— Najjaśniejsza Pani, odparł Gilbert, ubolewałbym ciężko, gdyby milczenie moje mniej było przejete szacunkiem, niż słowa.
— Pan mi odpowiedziałeś: „Dobrze, podziękowałaś mi i interes uregulowany: przejdźmy do czego innego“.
— Wyraziłem przynajmniej życzenie, ażeby królowa wystawiła na próbę poświecenie moje, aby mi dozwoliła wykazać się skuteczniej niż dotąd: i oto przyczyna tej pożądliwej niecierpliwości, którą może królowa istotnie na twarzy mej zauważyła.
— Panie Gilbert, rzekła królowa, bystro wpatrując się w doktora: jesteś człowiekiem wyższym i chętnie przyznaje: miałam przeciw panu uprzedzenia, uprzedzenia te już nie istnieją.
— Wasza królewska mość pozwoli mi podziękować sobie z głębi serca, nie za komplement, jaki mi uczyniła, ale za zapewnienie, jakie mi daje.
— Doktorze, — podjęła królowa, tak jakby to. co powiedzieć chciała, wiązało się bezpośrednio z tem, co powiedziała, — co myślisz o mojem wydarzeniu?
— Najjaśniejsza Pani, — rzekł Gilbert, — jam jest człowiek pozytywny, naukowy; racz mi Wasza królewska mość postawić kwestię w sposób wyraźniejszy.
— Pytam się pana, jak myślisz, czy zemdlenie moje spowodowane było jednym z tych przystępów nerwowych, którym biedne kobiety skutkiem słabości organizmu ulegają, czy też podajesz temu przypadkowi przyczynę poważniejsza?
— Odpowiem Waszej królewskiej mości, że córka Marji-Teresy, że kobieta, którą widziałem tak spokojna i mężną w nocy z 5-go na 6-ty października, nie jest kobietą zwyczajną: a tem samem nie mogła doznać wstrząśnienia od jednego z takich przypadków, które wstrząsają nerwami kobiet zwyczajnych.
— Masz słuszność, doktorze: a czy wierzysz pan w przeczucia?
— Nauka odpycha wszystkie zjawiska, dążące do odwrócenia materialnego biegu rzeczy; ale są czasami fakta, zadające kłam nauce.
— Powinnam była zapytać: czy wierzysz pan w przepowiednie?
— Sądzę, że dobroć najwyższa dla szczęścia naszego zakryła przed nami przyszłość zasłoną nieprzebitą. Niektóre umysły co do natury otrzymały wielką trafność matematyczną, mogą przez głębokie badania przyszłości uchylić rąbek tej zasłony, mogą ujrzeć jak przez mgłę rzeczy przyszłe; ale wyjątki te są rzadkie, i odkąd religja zniosła fatalizm, odkąd filozofia ustanowiła granice wiary, stracili wieszczowie trzy czwarte swego uroku. A jednak... dodał Gilbert.
— A jednak? — powtórzyła królowa, widząc, że zatrzymuje się zadumany.
— A jednak — mówił dalej, jakby czynił wysiłek dla przystąpienia do kwestji, która rozum jego spychała w sferę zwątpienia — a jednak jest człowiek...
— Jest człowiek... — powtórzyła królowa z zajęciem bez tchu, podążając za słowami Gilberta.
— Jest człowiek, który czasami przez fakta niezaprzeczone, pomięszał wszystkie szyki mojego rozumowania.
— A tym człowiekiem?...
— Nie śmiem go nazwać wobec Waszej królewskiej mości.
— Tym człowiekiem jest twój mistrz, nieprawdaż, panie Gilbercie? Człowiek wszechwładny, nieśmiertelny, cudowny Cagliostro?
— Najjaśniejsza Pani, moim jedynym prawdziwym mistrzem, jest natura. Cagliostro jest tylko mym zbawcą. Uderzony kulą. która mi przesyła piersi, tracąc wszystką krew wskutek rany, jaką później jako lekarz, po dwudziestu latach nauki, musiałbym uważać za nieuleczalną, zostałem w kilka dni przez niego uleczonym, za przyłożeniem jakiegoś balsamu niewiadomego mi składu; stad moja dlań wdzięczność, stad mój prawie podziw.
— I człowiek ten czynił panu przepowiednie, które się sprawdziły?
— O, tak. Najjaśniejsza Pani, nie do uwierzenia; człowiek ten stąpa po teraźniejszości krokiem tak pewnym, iż możnaby mniemać, że zna przyszłość.
— Tak, iż gdyby ten człowiek coś panu powiedział, to wierzyłbyś jego przepowiedni?
— Działałbym przynajmniej tak, jakby miała się sprawdzić.
— I gdyby ci przepowiedział naprzykład śmierć przedwczesną, straszną, hańbiącą, gotowałbyś się na śmierć taką.
— Przynajmniej, Najjaśniejsza Pani — rzekł Gilbert, głęboko wpatrując się w królowę, — starałbym się jej uniknąć wszelkim możliwym sposobem.
— Uniknąć?... Nie, doktorze, nie... ja widzę już, że jestem skazana — rzekła królowa: — Ta rewolucja jest otchłanią, która pochłonie tron; ten lud jest lwem, który mnie pożre.
— A! Najjaśniejsza Pani — zawołał Gilbert — ten lew, który cię przeraża, położy się u nóg twych jak baranek, jeżeli zechcesz tylko.
— Czyż go nie widziałeś w Wersalu?
— Nie widziałaś-że go, Najjaśniejsza Pani, w Tuileries? To ocean, bijący ustawicznie, aż wykorzeni skałę, sprzeciwiającą się jego prądowi; a przeciwnie, pieszczący jak piastunka łódź, którą mu się powierza.
— Doktorze, oddawna wszystko zerwane między tym ludem i mną: on mnie nienawidzi, a ja nim pogardzam!
— Bo się rzeczywiście nie znacie wzajem. Przestań, Najjaśniejsza Pani, być dlań królową, a zostań matką: zapomnij, żeś jest córką Marji-Teresy, naszej starej nieprzyjaciółki, siostry Józefa II-go, naszego fałszywego przyjaciela; a bądź francuzką. Posłyszysz wtedy głosy tego ludu, wznoszące się ku tobie z pieszczotą.
Marja-Antonina wzruszyła ramionami.
— Tak, wiem o tem... on błogosławił wczoraj, pieści dziś, a jutro dusi tych, których błogosławił i pieścił.
— Ponieważ czuje, że w tych jest opór jego woli, nienawiść stojąca w przeciwieństwie z jego miłością.
— Czy on wie, co kocha, a co nienawidzi, ten lud, żywioł niszczący! niszczący zarazem jak wiatr, woda i ogień, a mający kaprysy kobiety? Bo widzisz go, Najjaśniejsza Pani, z brzega, jak podróżny widzi ocean; bo następując i odstępując bez widocznej przyczyny, toczy on pianę u nóg twych, i ogłusza cię swemi skarbami, które bierzesz za ryki. Ale nie tak trzeba nań patrzeć. Trzeba go widzieć duchem Pańskim, który unosi się nad wielkiemi wodami; trzeba go widzieć, jak go Bóg widzi, idącym ku jedności, a łamiącym wszystko, co go od tego celu odwodzi. Jesteś królową francuzów, a nie wiesz, co się w tej chwili dzieje we Francji. Odsuń zasłonę, pani nasza Najjaśniejsza, zamiast ją zapuszczać, a podziwiać będziesz, zamiast się lękać.
— Cóż tak pięknego i wspaniałego zobaczę?
— Nowy świat, wschodzący w pośród ruin starego; kolebkę Francji pływającą, niby kolebka Mojżeszowa na rzece szerszej niż Nil... niż morze Śródziemne... Ocean... O! Bóg niech cię osłania kolebko! Bóg niech cię strzeże, Francjo!
I jakkolwiek mało entuzjastyczny, Gilbert wzniósł ręce i oczy do nieba.
Królowa patrzyła nań zdziwiona, nic nie rozumiała.
— Dokądże przybije ta kolebka? — zapytała. Czy do Zgromadzenia Narodowego, tej rzeszy gadułów, burzycieli, niwelatorów? Czy to stara Francja ma prowadzić nową? Smutna to matka dla tak pięknego dziecka, panie Gilbercie!
— Nie, Najjaśniejsza Pani; czy dziś czy jutro, kolebka ta ma przybyć do ziemi nieznanej dotąd, do ziemi, która zwie się ojczyzną. Tam znajdzie ona krzepką karmicielkę, która silnemi czyni narody — Wolność.
— A! wielkie słowa — rzekła Marja-Antonina; — sądziłam, że już je samo nadużycie zabiło.
— Nie, Najjaśniejsza Pani — odparł Gilbert nie są to wielkie słowa, ale wielkie rzeczy! Spojrzyj na Francję, w chwili, gdy wszystko już się rozpoczęło, a nic jeszcze nie odbudowało, gdy ona nie ma regularnych municypalności. zaledwie departamenta; gdy nie ma praw, ale sama nadaje sobie prawo. Patrz, Najjaśniejsza królowo, jak ta Francja z okiem niezmrużonem, krokiem pewnym, przechodzi po tej wąskiej kładce, rzuconej miedzy jednym światem a drugim, nad przepaścią... Dokąd zmierza ta stara Francja? Do jedności ojczyzny! Wszystko co uważała za trudne, mozolne, nieprzebyte aż dotąd, stało się dla niej nietylko możliwem, ale nawet łatwem. Nasze prowincje były zlepkiem przesądów rozmaitych, interesów sprzecznych, wspomnień partykularnych; nic nie poradzi, myślano, przeciwko tym dwudziestu pięciu lub trzydziestu narodowościom, odpychającym narodowość ogólną. Stara Langwedocja, stara Tuluza, stara Bretanja, czy zgodzą się, ażeby zostać Normandją, Burgundją, lub Delfinatem? Nie, Najjaśniejsza Pani; wszystkie zostaną Francją. Dlaczego one tak zacienie obstawały przy swoich ustawach, przywilejach, prawodawstwie? Bo nie miały ojczyzny. Owóż powiedziałem — ukazała się ojczyzna, daleko wprawdzie, może w przyszłości, ale spostrzegły te matkę nieśmiertelną i płodną, która woła do siebie, z rękoma otwartemi dziatwę rozpierzchłą i zbłąkaną. Matka ta im wspólna: w pokorze swej zwali się Bretonami, Normandami, Burgundami; a dziś wszyscy zwą się francuzami!
— Słuchając cie, doktorze — odezwała się królowa z ironją — Francja, ta stara Francja, najstarsza córka Kościoła, jak ją nazywają Papieże od IX wieku, istniałaby dopiero od wczoraj?
— I w tem właśnie jest cud. Najjaśniejsza Pani; dawniej była Francja, a dzisiaj są francuzi, ale nadto bracia; trzymający się za ręce. Ludzie nie są tak źli, jak o nich mówią; dążą oni do stowarzyszenia; by ich rozłączyć, przeszkodzić ich zbliżeniu, trzeba było całego świata wynalazków przeciwnych naturze: komory celne, wewnętrzne opłaty niezliczone, rogatki po drogach, zastawy po rzekach, rozmaitość praw, urządzeń, wag, miar, rywalizacja prowincyj, krain, miast, miasteczek. Aż przychodzi trzęsienie ziemi, wstrząsa ono tronem, przewraca stare mury, niszczy wszystkie przeszkody.
— Do czegóż zmierzasz, panie doktorze? Czy chcesz uspokoić mnie widokiem powszechnego braterstwa trzydziestu milionów rokoszan, występujących przeciwko swojemu królowi i królowej?
— O! zastanówmy się, Najjaśniejsza Pani! — zawołał Gilbert; — to nie lud podnosi rokosz przeciw swemu królowi i królowej, ale król i królowa podnoszą rokosz przeciw swemu ludowi: oni to ciągle przemawiają językiem prerogatyw i królewskości, kiedy koło nich przemawiają językiem braterstwa i poświęcenia. Rzuć Wasza królewska mość okiem na jednę z tych improwizowanych uroczystości, a zobaczysz tam zawsze prawie, wpośród obszernej równiny na wierzchołku wzgórza, ołtarz; ołtarz czysty, jak Ablowy. a na tym ołtarzu małe dziecko, które wszyscy adoptują i które upieszczone, a obdarowane, staje się dzieckiem wszystkich. Owóż Najjaśniejsza Pani, to Francja wczorajsza, o której mówię, to dziecię na ołtarzu, a koło ołtarza ludy. Włochy, Irlandia, Hiszpanja, patrzą na to dziecię urodzone wczoraj, które niesie im przyszłość, i ze łzami w oczach wyciągają doń ręce okute, wołając: „Francjo, Francjo! jesteśmy wolni w tobie!“ Najjaśniejsza królowo — zakończył Gilbert — czas jeszcze, weź to dziecię z ołtarza i przytul je jak matka.
— Zapominasz, doktorze — odpowiedziała królowa — że ja mam inne jeszcze dzieci, dzieci mojego łona, i że czyniąc to. co mówisz, wydziedziczam je na rzecz dziecka obcego.
— Jeżeli tak, Najjaśniejsza Pani — rzekł Gilbert z głębokim smutkiem — to zawiń te dzieci w swój królewski płaszcz, w płaszcz Marji Teresy, i unieś je z sobą po za granice Francji; bo słusznie wyrzekłaś Wasza królewska mość, lud cię pożre i dzieci twe z tobą. Ale niema czasu do stracenia, śpiesz się, śpiesz. Najjaśniejsza Pani!
— A pan nie sprzeciwiasz się temu wyjazdowi?
— Bynajmniej. Teraz, skoro wiem prawdziwe zamiary Waszej królewskiej mości, chętnie nawet dopomogę.
— Doskonale — rzekła królowa — gdyż jest tu szlachcic gotowy działać, poświęcić się, umrzeć.
— Ah! Najjaśniejsza Pani — zawołał Gilbert z przerażeniem — czy to czasem nie margrabia de Favras?
— Kto panu powiedział jego nazwisko?... Kto panu odkrył jego projekt?
— Oh! Najjaśniejsza Pani, radzę ostrożność, nad Favrasem ciąży przepowiednia złowroga!
— Czy tego samego proroka?
— Tak jest.
— I jakiż go los czeka według niego?
— Śmierć przedwczesna, straszna, hańbiąca! śmierć, o jakiej słyszałem niedawno z ust Waszej królewskiej mości.
— A więc powiedziałeś pan prawdę: niema czasu do stracenia, ażeby zadać kłam temu złowrogiemu wróżbicie.
— Czy Wasza królewska mość każesz uprzedzić pana de Favras, że przyjmujesz jego pomoc?
— W tej chwili jest tam ktoś u niego, panie Gilbercie, oczekuje właśnie na jego odpowiedź.
Nadeszła pani Lamballe, i szepnęła kilka słów do ucha królowej.
— Niech wejdzie, niech wejdzie! — zawołała Marja Antonina — doktór wie o wszystkiem. Doktorze — mówiła — oto pan Izydor de Charny przynosi mi odpowiedź margrabiego de Farras. Jutro królowa opuści Paryż; pojutrze będziemy za granicą Francji. Proszę cię, baronie, wejdź... Wielki Boże! co panu jest? coś taki blady?
— Księżna de Lamballe oświadczyła mi, że mogę mówić przy doktorze Gilbercie — powiedział Izydor.
— Tak jest, mów pan. Czy widziałeś margrabiego de Favras?... Czy margrabia gotów?... Przyjmujemy jego ofiarę... opuścimy Paryż, Francje.
— Margrabia de Favras został przed godziną aresztowany na ulicy Beaurepaire i zaprowadzony do Chatelet — odparł Izydor.
Wzrok królowej płomienny, zrozpaczony, pełen gniewu, skrzyżował się ze wzrokiem Gilberta.
Ale cała moc Marji Antoniny wyczerpała się w tym wzroku.
Gilbert podszedł ku niej i tonem głębokiej litości, rzekł:
— Najjaśniejsza Pani!... czy mogę wam przydać się na co, proszę mną rozporządzać; rozum mój, poświęcenie i życie, składam u nóg waszych.
Królowa zwolna wzniosła oczy na doktora i głosem zrezygnowanym powiedziała:
— Panie Gilbercie, ty, który jesteś tak uczonym i który uczestniczyłeś w doświadczeniu dziś zrana, czy jesteś zdania, że śmierć zadana przez tę straszliwą machinę jest istotnie tak łagodna, jak utrzymuje wynalazca?
Gilbert westchnął i zakrył oczy obiema rękami.
W tej chwili Monsieur, który dowiedział się o wszystkiem, bo wieść o aresztowaniu margrabiego de Favras rozbiegła się w kilka sekund po całym pałacu — zawołał czemprędzej o powóz i odjechał, nie zapytawszy o zdrowie królowej i prawie nie pożegnawszy się z królem.
Ludwik XVI zastąpił mu drogę.
— Bracie mój rzekł — nie tak ci pilno bodaj wracać do pałacu Luxemburg, abyś nie miał czasu udzielić mi rady. Co mam czynić zdaniem twojem?
— Pytasz mnie. Najjaśniejszy Panie, cobym uczynił na twojem miejscu?
— Tak.
— Opuściłbym margrabiego de Favras i przysiągłbym wierność konstytucji.
— Jakże chcesz, abym zaprzysiągł wierność konstytucji, która nie jest ukończona?
— Tembardziej, mój bracie — rzekł Monsieur z tem spojrzeniem skośnem i fałszywem, które pochodziło z najgłębszych zakrętów jego serca — nie potrzebujesz czuć się zobowiązanym do dotrzymania przysięgi.
Król pozostał czas jakiś w zadumaniu.

— Niech i tak będzie — pomyślał — to mi nie przeszkadza napisać do pana BouillW, że projekt nasz stoi wciąż, ale się odkłada na później. Opóźnienie da czas hrabiemu Olivierowi de Charny wystudjować drogę, która udać się mamy.

ROZDZIAŁ II.
MONSIEUR WYPIERA SIĘ MARGRABIEGO DE FAVRAS, A KRÓL PRZYSIĘGA NA KONSTYTUCJĘ.

Nazajutrz po aresztowaniu margrabiego de Favras, następujący okólnik obiegał po całym Paryżu:
„Margrabia de Favras (plac królewski) aresztowany został wraz ze swa małżonką, w nocy z 24-go na 25-ty, na ułożenie planu, mającego na celu podniesienie trzydziestu tysięcy ludzi dla zamordowania generała de Lafayette i burmistrza miasta, a następnie dla odcięcia nam żywności. Monsieur, brat królewski, stał na czele spisku.

(podpisano) Baranz.

Łatwo pojąć, jakie dziwne zaburzenie sprawił podobny okólnik w Paryżu z roku 1790, tak łatwym do wzruszeń.
Promień zapalonego prochu nie spowodowałby prędszego płomienia, niż ten, jaki się wzmógł wszędzie, gdzie dobiegł podżegawczy papier.
Zrazu był on we wszystkich rękach: we dwie godziny potem wszyscy umieli go na pamięć.
Wieczorem dnia 26-go, kiedy delegowani z Gminy zebrali się na naradę w ratuszu i czytali uchwałę komitetu śledczego, wydaną świeżo, woźny oznajmił naraz, iż Monsieur żąda posłuchania.
Monsieur! — powtórzył dobry Bailly, przewodniczący w Zgromadzeniu — co za Monsieur?
— Monsieur, hrabia Prowancji, brat królewski.
Na te słowa, członkowie gminy spojrzeli po sobie. Imię Monsieur, od wczoraj zrana było we wszystkich ustach.
Ale, spoglądając po sobie, powstali.
Bailly rzucił wzrokiem pytającym dokoła, a ponieważ odpowiedzi nieme, jakie czytał w oczach swoich kolegów, wydały mu się jednozgodnemi:
— Idź — rzekł do woźnego — oznajmić Jego wysokości, że lubo zdziwieni zaszczytem, jaki nam czyni, gotowiśmy go przyjąć.
W kilka sekund potem Monsieur został.
Był on sam: twarz miał bladą, a jego chód, zazwyczaj niepewny, tego wieczora był bardziej jeszcze chwiejnym.
Szczęściem dla księcia, każdy z członków gminy miał przy sobie świece stojące na ogromnym stole w podkowę, przy którym wszyscy siedząc pracowali, tak, iż środek tej podkowy pozostawał we względnym zmroku.
Okoliczność ta nie uszła uwagi księcia.
Bojaźliwym wzrokiem spojrzał po tem licznem zebraniu, w którem, w braku sympatji, znalazł tylko szacunek, i głosem zrazu drżącym, ale stopniowo coraz pewniejszym:
— Panowie! — rzekł — chęć odepchnięcia okrutnego oszczerstwa sprowadza mnie pośród was. Pan margrabia de Favras aresztowany został onegdaj na rozkaz waszego komitetu śledczego, a dziś rozgłaszają z przesadą, że ja mam z nim obszerne stosunki.
Kilka uśmiechów przeszło po twarzach słuchaczów, szepty przyjęły tę pierwszą część przemowy księcia.
Mówi! on dalej:
— Z tytułu obywatela miasta Paryża, uważałem za właściwe sam zawiadomić was o jedynych stosunkach, wśród jakich znałem pana de Favras.
Jak łatwo się domyśleć, uwaga panów członków gminy podwoiła się; pragnęli dowiedzieć się z ust samego Monsieur, wierząc lub nie wierząc, jakie były stosunki Jego książęcej wysokości z margrabią de Favras.
Jego wysokość mówił dalej:
— W roku 1772, margrabia de Favras wszedł do mej gwardji szwajcarskiej i wyszedł z niej roku 1775; odtąd nie rozmawiałem z nim wcale.
Szmer niedowierzania przeszedł po słuchaczach; ale jedno spojrzenie Baillego powściągnęło ów szmer, tak, że Monsieur mógł pozostać w wątpliwości, czy szmer ten był na jego korzyść lub niekorzyść.
I mówił dalej:
— Pozbawiony od kilku miesięcy dochodów, niespokojny o znaczne wypłaty, jakie mnie czekają w styczniu, pragnąłem uczynić zadosyć moim zobowiązaniom, bez obciążania skarbu publicznego. Postanowiłem wiec zaciągnąć pożyczkę. Przed dwoma tygodniami pan de la Chatre wskazał mi margrabiego de Favras, jako mogącego otrzymać taką pożyczkę od bankiera z Genui. Podpisałem wiec oblig na dwa miljony, czyli na sumę potrzebną dla zadosyć uczynienia zobowiązaniom z początkiem roku, oraz dla opłacenia pensji mojego domu. Ponieważ to interes czysto finansowy, poleciłem memu intendentowi, ażeby się nim zajmował. Z margrabią de Favras nie widziałem się, nie pisałem do niego wcale, nie miałem z nim żadnego osobistego zetknięcia; i to wreszcie, co uczynił, jest mi zgoła nieznane.[1]
Śmiech wychodzący z szeregów publiczności dowodził, że nie wszyscy usposobieni byli wierzyć na słowo dziwnemu zapewnieniu księcia, że nie widząc pośrednika, powierzył mu oblig dwu-miljonowy.
Monsieur zaczerwienił się i chcąc zapewne prędzej zakończyć fałszywe położenie, jakie sobie wytworzył, dodał żywo:
— Jednakże, panowie, dowiedziałem się wczoraj, że rozrzucano w stolicy nader szeroko papier brzmiący w tych słowach...
I Monsieur odczytał — co było rzeczą zgoła niepotrzebną, bo każdy go miał w ręku lub w pamięci — biuletyn, któryśmy zacytowali wyżej.
Na te słowa: „Monsieur, brat królewski stał na czele“, wszyscy członkowie Gminy uchylili głowy.
Znaczyłoż to, że byli tego samego przekonania, co biuletyn? Czy też wyrażało poprostu, że są właśnie w biegu tego oskarżenia.
Bądź co bądź, Monsieur mówił dalej:
— Nie oczekujecie zapewne po mnie, ażebym zstępował aż do usprawiedliwiania się z tak niskiej zbrodni; ale w czasie, gdy potwarze najniedorzeczniejsze mogą łatwo najlepszych obywateli pomieszać z wrogami rewolucji, uważałem, panowie, iż winienem to królowi, wam i samemu sobie, ażeby wejść we wszystkie szczegóły, któreście usłyszeli, dla uwolnienia opinji publicznej od wszelkiej niepewności. Od chwili, gdym na drugiem zebraniu notablów, objawił zdanie w kwestji zasadniczej, dzielącej jeszcze umysły, nie przestawałem mniemać, że dokonywa się wielki przewrót; że król, ze względu na swe chęci, cnoty i stopień najwyższy, powinien stanąć na jego czele, ponieważ przewrót ten nie może być korzystnym dla narodu, nie będąc zarówno korzystnym dla monarchii; że nareszcie władza królewska winna stanowić przedmurze dla wolności narodowej, a wolność narodowa podstawę dla władzy królewskiej...
Lubo znaczenie frazesu nie było dość jasne, zwyczaj oklaskiwania pewnych kombinacyj wyrazów sprawił, że i tu odezwały się oklaski.
Monsieur zachęcony podniósł głos, i dodał, zwracając się z nieco większą śmiałością do członków zebrania:
— Proszę przytoczyć jaki jeden z moich czynów, gdzieby nie sprawdzały się zasady, które wygłosiłem, i skądby się okazało, że w jakiejbądź okoliczności, szczęście króla i narodu przestało być jedynym przedmiotem myśli moich i życzeń. Aż dotąd, nie zmieniłem nigdy uczuć ni zasad, i nie zmienię ich nigdy!
Na to odpowiedział Bailly w ten sens:
— Miłościwy książę, jestto wielką uciechą dla przedstawicieli gminy Paryskiej widzieć pośród siebie brata ukochanego króla, króla odnowiciela wolności francuskiej. Dostojni bracia jednakie łączą was uczucia... Uczucia te zaznaczone są w wyjaśnieniach, jakich jego Wysokość raczył udzielić zebraniu. Książę wychodzi naprzeciwko opinji publicznej; obywatel ceni opinję swych współobywateli, ja też składam Jego wysokości w imieniu zebrania hołd szacunku i wdzięczności, jaki ono winno jego uczuciom, jego zaszczytnej obecności, a zwłaszcza cenie, jaką przywiązuje do szacunku ludzi wolnych.
Wtedy Monsieur, rozumiejąc zapewne, że pomimo wielkich pochwał, jakiemi Bailly obsypał jego postąpienie, postąpienie to rozmaicie będzie tłumaczone, odpowiedział mu z miną ojcowską którą potrafił przyjmować w okolicznościach, gdzie mogła mu być użyteczną.
— Panowie!... obowiązek, który tu spełniłem, przykrym był dla serca cnotliwego; ale wynagradzają go uczucia wyjawione mi przez zebranie, i usta moje nie powinny się już otworzyć jedno dla uproszenia łaski tym, którzy mnie obrazili...
Jak widzimy, Monsieur nie zobowiązywał ani siebie, ani zebrania. Dla kogo prosił o łaskę?... Nie dla Favrasa, bo nikt nie wiedział, czy Favras jest winnym, i wreszcie Favras nie obraził księcia.
Nie. Monsieur żądał poprostu łaski dla autora okólnika, który go oskarżał; ale autor nie potrzebował łaski, bo był nieznany.
Monsieur tedy wykonał na swój rachunek część rady, którą dał bratu, Ludwikowi XVI.
Wyparł się on Favrasa, a jak widzimy z pochwał, udzielonych mu przez cnotliwego Bailly, rzecz zyskała powodzenie.
Uznając to, król Ludwik XVI, postanowił ze swej strony zaprzysiąc wierność konstytucji.
Pewnego razu woźny oznajmił prezesowi Zgromadzenia Narodowego, którym tego dnia był pan Bureaux de Puzy, że król z kilku ministrami, zgłasza się do drzwi Maneżu.
Przedstawiciele ludu spojrzeli po sobie zdziwieni. Co ma im do powiedzenia król, który od tak dawna chodził innemi, niż oni, drogami?...
Wprowadzono Ludwika XVI i prezes ustąpił mu swego miejsca.
Na wszelki wypadek sala zabrzmiała okrzykami. Oprócz Petiona, Kamila Desmonlina i Marata, cała Francja była jeszcze, lub mniemała, że jest jeszcze monarchiczną.
Król uczuł potrzebę powinszować Zgromadzeniu jego prac; pochwalić piękny podział Francji na departamenty; ale czego nie mógł dość śpiesznie wyrazić, bo go uczucie dusiło, to swej gorącej miłości dla konstytucji.
Początek mowy wzniecił nieco niepokoju, środek usposobił umysły do wdzięczności, ale koniec, o!... koniec podniósł uczucia Zgromadzenia aż do zapału.
Król nie mógł powstrzymać się z wyrażeniem miłości dla tej małej konstytucyjki z roku 1791, która jeszcze się nie urodziła, cóż to dopiero będzie, jak cała na świat przyjdzie?...
Król wtedy stanie się jej fanatykiem.
Zgromadzenie płakało z rozczulenia.
Powiadamy, że płakało i wcale nie przesadzamy; płakał Barnave, Lameth płakał. Duport płakał. Mirabeau płakał i Barrere płakał. Był to istny potop.
Zgromadzenie straciło głowę. Powstało co do jednego; powstały trybuny: każdy wyciągał rękę i zaprzysięgał wierność konstytucji, która jeszcze nie istniała.
Król wyszedł; ale król i Zgromadzenie nie mogli się tak rozstać, zgromadzenie wyszło za królem, otaczało go, przybyło aż do Touileries, gdzie je królowa przyjmowała.
Królowa nie jest entuzjastką — ona, dzielna córa Marji Teresy, godna siostra Leopolda, nie płacze; ukazuje syna deputowanym narodu.
— Panowie!... — oświadcza — podzielam wszystkie uczucia króla; łączę się sercem z tem postąpieniem, jakie mu przywiązanie do ludu podyktowało. Oto mój syn; nie zaniedbam niczego, aby go przyuczyć do naśladowania cnót najlepszego z ojców, do szanowania wolności publicznej, do szanowania praw, których, spodziewam się, będzie on najsilniejszą podporą.
Trzeba było bardzo rzeczywistego zapału, aby go podobna mowa nie oziębiła; ale też zapał Zgromadzenia rozpalony był do białości. Zaproponowano wykonać natychmiast przysięgę; sformułowano ją naprędce; najpierwszy, prezes Zgromadzenia ozwał się w te słowa:
— Przysięgam być wiernym narodowi, prawu i królowi, i przysięgam podtrzymywać całą moją siłą konstytucję uchwaloną przez Zgromadzenie Narodowe, a zatwierdzoną przez króla.
I wszyscy członkowie Zgromadzenia, wyjąwszy jednego, podnieśli ręce, i każdy z kolei powtórzył: „Przysięgam!...“
Dziesięć dni następnych po tym szczęśliwym objawie, który wrócił radość Zgromadzeniu, spokój Paryżowi, spoczynek Francji, upłynęły na uroczystościach, balach, iluminacjach. Na wszystkie strony słyszano tylko przysięgi: przysięgano na Gréve. w Ratuszu, w kościołach, na ulicach, na rynkach; stawiano ołtarze ojczyźnie, prowadzano do nich studentów, i studenci przysięgali tak jakby już byli ludźmi, i jakby wiedzieli, co to jest przysięga.
Zgromadzenie zarządziło Te Deum, na które udało się w pełni; przy ołtarzu, w obliczu Boga, ponowiono już wykonana przysięgę.
Tylko król nie poszedł do Notre Dame, a tem samem nie przysięgał.
Zauważono jego nieobecność, ale wszyscy byli tak uradowani, tak ufni, że poprzestali na pierwszym lepszym pretekście. jaki mu się podać podobało.
— Czemuż to ty nie byłeś na Te Deum?... czemuż to nie przysięgałeś na ołtarzu tak jak inni?... — zapytała ironicznie królowa.
— Bo skłamać mogę — odparł Ludwik XVI, — ale nie mogę krzywoprzysięgać.
Królowa odetchnęła.

Aż dotąd, równo z innymi wierzyła w dobrą wiarę króla.

ROZDZIAŁ III.
SZLACHCIC.

Wizyta królewska w Zgromadzeniu Narodowem miała miejsce dnia czwartego lutego 1790 roku.
We dwanaście dni potem, to jest w nocy z siedemnastego na osiemnasty, w nieobecności gubernatora w Chatelet, który tegoż samego dnia otrzymał urlop dla odwiedzenia matki umierającej w Soissons, człowiek jakiś stanął przy furcie wiezienia i okazał rozkaz podpisany przez pana porucznika policji, rozkaz upoważniający przybyłego do rozmówienia się z margrabią de Favres bez świadków.
Czy ten rozkaz był autentyczny czy sfałszowany, tego twierdzić nie śmiemy; w każdym jednak razie, zbudzony vicegubernator uznał go za dobry, skoro rozkazał natychmiast, ażeby bez względu na porę spóźnioną wprowadzono przybyłego do celi margrabiego de Favras.
Poczem, polegając na dobrej straży swych kluczników wewnątrz i szyldwachów zewnątrz, udał się napowrót do łóżka, dla dokończenia nocy tak niepomyślnie przerwanej.
Przybyły, pod pozorem, że dobywając rozkaz z pugilaresu, upuścił ważny papier, wziął lampę i szukał go na ziemi, aż póki nie zobaczył, iż pan vicegubernator Chateletu wszedł do swego pokoju. Wtedy oświadczył, iż papier ten zostawił zapewne u siebie na stoliku nocnym i prosił, ażeby mu go w razie znalezienia oddano przy odejściu.
Potem, dając lampę oczekującemu klucznikowi, prosił, aby go zaprowadzono do celi margrabiego de Favras.
Klucznik otworzył jedne drzwi, przepuścił nieznajomego, przeszedł sam i drzwi za nim zamknął.
Zdawał się przypatrywać temu nieznajomemu ciekawie, jak gdyby oczekiwał aż ten lada chwila wyda mu jakieś ważne zlecenie.
Postąpili dwanaście schodów i zapuścili się w korytarz podziemny.
Pokazały się drugie drzwi, które klucznik otworzył i zamknął jak pierwsze.
Znaleźli się wtedy jakby w jakiej sieni, z której znowu schody prowadziły w głąb ciemnego korytarza, a przekonawszy się, że mrok jego jest równie samotny jak niemy:
— Czy ty jesteś klucznik Ludwik?... — zapytał.
— Ja.
— Brat loży Amerykańskiej?...
— Tak.
— Umieszczony tu zostałeś przed tygodniem przez rękę niewidzialną dla dopełnienia dzieła niewiadomego?...
— Tak.
— Czy gotów jesteś spełnić to dzieło?...
— Gotów.
— Masz odebrać rozkazy od człowieka...
— Tak, od mesjasza.
— Po czem masz go poznać?...
— Po trzech głoskach na tablicy.
— Ja jestem tym człowiekiem, a oto te głoski.
I na te słowa przybyły roztworzył żabot swój koronkowy, i ukazał na piersiach trzy głoski, których wpływ wskazywaliśmy już dawniej w ciągu tych opowiadań: L. P. D.
— Mistrzu!... — rzekł klucznik schylając się. — jestem na twoje rozkazy.
— Dobrze. Otwórz mi więzienie margrabiego de Favras i trzymaj się w gotowości.
Klucznik schylił się bez odpowiedzi, poszedł przodem, aby oświetlić drogę, i zatrzymując się przed niskiemi drzwiami.
— Tu, rzekł.
Nieznajomy skinął głowa; klucz wprowadzony do zamku zgrzytnął dwa razy i drzwi się otworzyły.
Władza, przedsiębiorąc względem więźnia najściślejsze środki ostrożności i wprowadzając go do więzienia zagrzebanego dwadzieścia stóp pod ziemią, miała jednak względy dla jego stanu. Dano mu łóżko czyste i pościel białą. Przy łóżku stał stół z książkami i przyborami do pisania, przeznaczonemu do ułożenia protokółu obrony.
Lampa zagasła górowała nad wszystkiem.
W innym kącie, na innym stole, lśniły się przybory toaletowe wydobyte z wytwornego mieszka o herbach margrabiego; na murze przymocowane było małe zwierciadełko dobyte z tegoż mieszka.
Margrabia de Favras spał snem tak głębokim, że drzwi się otworzyły, nieznajomy podszedł, klucznik postawił drugą lampę obok pierwszej i wyszedł na znak nieznajomego, a wszystkie te ruchy i odgłosy więźnia nie zbudziły.
Nieznajomy patrzył czas jakiś z uczuciem głębokiej melancholii na tego śpiącego człowieka: potem, jakby sobie przypomniał, że czas jest drogi, położył mu rękę na ramieniu.
Więzień drgnął, obejrzał się żywo. a oczy otworzył szeroko, jak zwykle ci, co usnąwszy, czekają na złą wiadomość po przebudzeniu.
— Uspokójcie się, panie margrabio de Favras — wyrzekł nieznajomy — to przyjaciel.
Margrabia de Favras popatrzył chwile na gościa nocnego z miną wyrażającą zdziwienie, że go jakiś przyjaciel przychodzi szukać na dwadzieścia stóp pod ziemią.
Ale wkrótce przywołując wspomnienia:
— Aha — rzekł — pan baron Zannone...
— Ja sam, kochany margrabio.
Favras rzucił z uśmiechem wzrok około siebie, i wskazując palcem baronowi stołek wolny od książek i odzieży, rzekł:
— Proszę, siadaj pan.
— Kochany margrabio — rzekł baron — przyszedłem zaproponować wam rzecz jednę, która nie wymaga długiej rozprawy, zwłaszcza, te nie mamy czasu do stracenia...
— Cóż mi proponujecie, baronie?... Zapewne nie pożyczkę.
— Czemużby nie?
— Ponieważ rękojmię, jakie dać mogę, nie wydają mi się bardzo pewne...
— Dla mnie nie byłaby to przyczyna, margrabio; owszem, gotów jestem wam dać natychmiast milion.
— Mnie — rzekł Favras z uśmiechem.
— Tak. Ale byłoby to pod warunkami, którychbyście nie przyjęli, więc nawet nie proponuję.
— Zatem, skoro powiedzieliście, że wam pilno, przystąpmy do rzeczy.
— Wszak wiecie, że jutro sadza was, margrabio?
— Tak, słyszałem coś o tem — odrzekł Favras.
— Wiecie, że sędziami waszymi maja być ci sami, którzy uwolnili Augearda i Bezenvala?...
— Wiem.
— Wiecie, że jeden i drugi uwolnieni zostali jedynie za silnem wdaniem się dworu?
— Wiem — odparł po raz trzeci Favras, bez żadnej zmiany głosu.
— Spodziewacie się zapewne, że dwór uczyni dla was to, co uczynił dla waszych poprzedników?...
— Ci, z którymi miałem zaszczyt być w stosunkach, z tytułu przedsięwzięcia, jakie mnie tu zaprowadziło, wiedza, jak maja względem mnie postąpić, a cokolwiek uczynią, będzie dobrem z pewnością.
— Już oni pod tym względem powzięli postanowienia, panie margrabio, i mogę was uwiadomić o tem, co uczynili.
Favras nie okazał żadnej ciekawości.
— Monsieur — mówił dalej baron — udał się na ratusz i oświadczył, że was zaledwie zna, że was od roku 1775 nie widział...
Margrabia skinął głowa, potwierdzając.
— Co się tyczy króla, ten nietylko już nie myśli uciekać, ale owszem, w dniu 4-ym tego miesiąca, połączył się eo Zgromadzeniem narodowem i zaprzysiągł konstytucję!
Uśmiech przebiegł po ustach Favrasa.
— Wątpicie? — zapytał baron.
— Nie mówię tego — odparł Favras.
— Widzicie wiec, margrabio — że nie można liczyć na hrabiego Prowancji... nie można liczyć na króla...
— Istotnie, panie baronie.
— Staniecie wiec wobec sędziów...
— Raczyliście mi to już powiedzieć.
— Skażą was!...
— Zapewne.
— Na śmierć!...
— Być może.
I Favras skłonił się, jak człowiek gotowy na przyjęcie każdego ciosu, który go ma dotknąć.
— Ale — odezwał się baron — czy wiecie, na jaką śmierć kochany margrabio?
— Czyż są dwie śmierci, kochany baronie?
— O! jest ich dziesięć: pal, ćwiertowanie, stryczek, koło, topór... a raczej w przeszłym tygodniu wszystkie te śmierci istniały jeszcze! Dziś, jak mówicie, pozostała tylko jedna: szubienica.
— Szubienica!
— Tak, Zgromadzenie narodowe, ogłosiwszy równość wobec prawa, uznało za słuszne ogłosić równość wobec śmierci! Teraz i szlachta i chłopi wychodzą ze świata jednemi drzwiami i wieszają ich... margrabio.
— Ha! ha! — bąknął Favras.
— Skazany na śmierć, będziecie powieszonym... rzecz nader przykra dla szlachcica, który nie leka się śmierci, jestem tego pewny, ale który ma wstręt do szubienicy.
— Ależ! panie baronie — rzekł Favras — czyście przybyli tu po to tylko, ażeby mi zwiastować wszystkie te dobre wieści, czy macie mi jeszcze coś lepszego do powiedzenia?
— Przyszedłem po to, ażeby wam oznajmić, że wszystko przygotowanem jest do waszej ucieczki, i ta, jeśli chcecie za dziesięć minut stanąć po za obrębem wiezienia, a we dwadzieścia cztery godzin po za granicami Francji...
Favras pomyślał chwile, tak jednak, iż nie zdawało się, aby propozycja barona sprawiła na nim jakiebądź wrażenie. Potem zwracając się do niego:
— Czy propozycja ta wychodzi od króla, czy od jego królewskiej wysokości? — zapytał.
— Nie, panie, wychodzi ode mnie.
Favras spojrzał na barona.
— Od pana? — rzekł. — A dlaczegóż od pana?
— Z powodu współczucia, jakie mam dla was, panie margrabio.
— Jakież współczucie możecie mieć dla mnie, panie baronie? — rzekł Favras. — Widzieliście mnie wszystkiego dwa razy.
— Nie potrzeba widzieć człowieka dwa razy, aby go znać, kochany margrabio. Owóż, prawdziwi szlachcice są rzadcy, ja wiec chcę zachować jednego, nie powiem dla Francji, lecz dla ludzkości.
— Innego powodu nie macie?
— Mam i ten, panie margrabio, że układając się z wami o pożyczkę dwumilionowa, i wyliczywszy pieniądze, podałem wam sposób przyśpieszania spisku dziś odkrytego, a tem samem przyczyniłem się dobrowolnie do waszej śmierci.
Favras się uśmiechną.
— Jeżeliście nie popełnili innego występku nad ten. Śpijcie spokojnie — rzekł Favras — rozgrzeszam was.
— Jakto! — zawołał baron — odmawiacie ucieczki?...
Favras podał mu rękę.
— Dziękuję wam z głębi serca, panie baronie — odparł — dziękuję wam w imieniu mojej żony i dzieci, ale odmawiam...
— Bo sadzicie może, iż środki jakieśmy przedsięwzięli, nie są dostatecznie obmyślane, margrabio, i obawiacie się, ażeby próba ucieczki nieudana, nie pogorszyła waszej sprawy?...
— Ja wierze, panie baronie, że jesteście człowiekiem roztropnym, powiem nawet więcej, awanturniczym, skoro sami przychodzicie proponować mi te ucieczkę, ale, powtarzam wam, ja nie chcę uciekać.
— Obawiacie się zapewne, ażebyście, zmuszeni wyjść z Francji, nie pozostawili żony i dzieci w nędzy... Przewidziałem ten wypadek, panie margrabio, i mogę wam ofiarować ten pugilares, w którym jest sto tysięcy franków w biletach kasowych.
Favras patrzył na barona z rodzajem podziwu.
Fotem, potrząsając głową, rzekł:
— Nie o to mi chodzi, panie baronie. Na słowo wasze i bez tego nawet pugilaresu, opuściłbym Francję, gdyby zamiarem moim było uciekać: ale raz jeszcze powtarzam, postanowienie moje jest nieodwołalne: nie ucieknę.
Baron patrzył na odmawiającego, jakby powątpiewał, czy jest przy zdrowych zmysłach.
— Zadziwia cię to, baronie — powiedział Favras ze szczególną pogodą — i pytasz się siebie, nie śmiejąc zapytać mnie, skąd mi przychodzi to osobliwe postanowienie, żeby iść do końca, i umrzeć jeśli trzeba, jakąbądź śmiercią?
— Wyznaje, że tak jest, panie margrabio.
— Wiec wam odpowiem. Jestem rojalista, ale nie na sposób tych, którzy emigrują zagranice lub kryją się w Paryżu: opinją moją nie jest fakt polegający na rachubie interesu, ale kult, wiara i religja, mój panie; królowie nie są dla mnie czem innem, jeno tem, czem byłby arcybiskup albo papież, to jest, przedstawicielami widomymi tej religji, o której wspomniałem. Jeżeli ucieknę, mogą przypuszczać, że mi uciekać kazał król albo Monsieur; a skoro mi kazali uciekać, to są moimi wspólnikami. Gdy pozostanę, to Monsieur, który wyparł się mnie na trybunie, i król, który udał, że mnie nie zna, ulegają ciosowi uderzającemu w próżnią. Religje upadają, panie baronie, wtedy dopiero, gdy nie są zdolne stworzyć męczenników. Owóż ja podniosę moją, umierając za nią! Będzie to wyrzut zwrócony do przeszłości, ostrzeżenie dla przyszłości.
— Ależ pomnijcież na rodzaj śmierci, jaka was czeka, margrabio!
— Im śmierć haniebniejsza, tem ofiara większa: Chrystus umarł na szubienicy krzyżowej, miedzy dwoma łotrami!
— Rozumiałbym to, margrabio — rzekł baron — gdyby śmierć pańska miała dla monarchizmu taki wpływ, jaki śmierć Chrystusa miała dla świata. Ale grzechy królów są takie, margrabio, że obawiam się mocno, iż nie wystarczy na ich odkupienie nietylko śmierć jednego szlachcica, ale oni nawet krew króla.
— Niechaj będzie jak Bóg da!... Co do mnie, panie baronie, w tym czasie zwątpienia i niepewności, gdzie tylu ludzi uchybia swym obowiązkom, umrę z ta pociechą, że spełniłem mój.
— Ej! nie, panie — rzekł baron niecierpliwie — umrzecie poprostu z żalem, że tracicie żywot bez żadnego pożytku.
— Kiedy żołnierz rozbrojony nie chce uciekać, kiedy oczekuje na nieprzyjaciela, kiedy urąga śmierci, kiedy ją otrzymuje, wie doskonale, że śmierć ta jest bezużyteczną; powiada tylko sobie, że ucieczka byłaby sromotną, i że woli umrzeć!...
— Panie — rzekł baron — nie uważam się za zwyciężonego...
Dobył zegarek: była już trzecia godzina zrana.
— Mamy jeszcze godzinę — mówił dalej. — Usiądę przy tym stole i będę czytał pół godziny, przez ten czas namyślajcie się, panie margrabio. Za pół godziny dacie mi odpowiedź ostateczną.
I wziąwszy stołek, usiadł przy stole, odwrócony od więźnia, otworzył książkę i czytał.
— Dobranoc panu! — rzekł Favras.
I odwrócił się do muru, zapewne, ażeby rozmyślać z mniejszą dystrakcją.
Czytający dobywał kilka razy zegarka, bardziej niecierpliwy niż wiezień. Po upływie pół godziny wstał i podszedł do łóżka.
Ale daremnie czekał. Favras się nie odwracał.
Wtedy baron nachylił się nad nim, a po oddechu regularnym i spokojnym poznał, że śpi.
— Ha! — rzekł, mówiąc sam do siebie — jestem pobity; ale sad jeszcze nie wyrzekł: może on jeszcze wątpi...
I nie chcąc budzić nieszczęśliwego, którego za kilka dni czekał sen tak długi i głęboki, wziął pióro i napisał na ćwiartce białego papieru:
„Kiedy sąd wyrzeknie, kiedy pan de Favras skazany będzie na śmierć, kiedy nie będzie mia nadziei ani w sędziach, ani w księciu, ani w królu, i jeżeli zmieni zdanie, niech tylko zawoła klucznika Ludwika i powie mu: „Zdecydowałem się na ucieczkę: — a ten znajdzie sposób ułatwienia mu wyjścia.
„Kiedy pan de Favras okryty całunem złowrogim, oczyści się przed kościołem Notre-Dame, kiedy pan de Favras przejdzie bosemi nogami, ze związanemi rękoma krótką przestrzeń dzielącą Ratusz, gdzie zrobi swój testament śmierci, od szubienicy wystawionej na Greve, niech tylko głośno wyrzecze słowa: „Chce być ocalonym!“ a ocalonym zostanie.

Cagliostro“.

Odwiedzający wziął potem kapelusz, podszedł drugi raz do więźnia, by zobaczyć, czy się nie obudził, a zobaczywszy, że śpi wciąż, odszedł, oglądając się kilka razy. do drzwi celi, za któremi z niemą rezygnacją adeptów gotowych na wszystkie poświecenia, by spełnić wielkie dzieło, jakie przedsięwzięli, stał nieruchomy klucznik Ludwik.
— I cóż mam uczynić, mistrzu? — zapytał.
— Pozostać w wiezieniu i wykonać ściśle, cokolwiek ci rozkaże pan de Favras.

Klucznik pokłonił się, wziął lampe z rąk Cagliostra, i szedł z uszanowaniem przed nim, jak sługa świecący panu.

ROZDZIAŁ IV.
GDZIE SPEŁNIA SIĘ PRZEPOWIEDNIA CAGLIOSTRA.

Tegoż samego dnia, o godzinie pierwszej po południu, pisarz Chateletu zszedł ze czterema ludźmi, zbrojnemi do wiezienia margrabiego de Favras, i oznajmił mu, że ma stanąć przed sadem.
Margrabia de Favras uprzedzony był w nocy o tej okoliczności przez Cagliostra, a około dziewiątej godziny rano przez vicegubernatora Chateletu.
Czytanie aktu oskarżenia rozpoczęło się o wpół do dziesiątej zrana, i ciągnęło jeszcze o godzinie trzeciej po południu.
— Od dziewiątej sala była natłoczona ciekawymi.
Nikt nie wątpił, iż więzień zostanie skazanym.
Są w konspiracjach politycznych nieszczęśliwi, poświęceni zgóry; czuje się to, że potrzeba jest ofiary całopalnej, i że oni skazani są na taką ofiarę.
Czterdziestu sędziów zasiadało kołem na wyżynie sali; przewodniczący pod baldachimem; za nim obraz przedstawiający Chrystusa ukrzyżowanego, pod nim, na drugim końcu sali, portret króla.
Żywopłot grenadierów narodowych otaczał pretorium, wewnątrz i zewnątrz; drzwi strzegło czterech ludzi.
O kwadrans na czwartą sędziowie wydali rozkaz sprowadzenia oskarżonego.
Oddział z dwunastu grenadierów, czekających na ten rozkaz pośrodku sali z bronią u nogi, ruszył z miejsca.
Wtedy wszystkie głowy, nawet sędziów, obróciły się ku drzwiom, któremi wejść miał pan de Favras.
Po dziesięciu minutach ujrzano czterech grenadierów.
Za niemi szedł margrabia de Favras.
Za nim ośmiu innych kroczyło.
Więzień wszedł wśród jednej z tych przerażających ciszy, jakie umieją zrobić dwa tysiące ludzi zebranych w jednej komnacie wówczas, gdy ukazuje się nareszcie człowiek, lub rzecz, będąca przedmiotem ogólnego oczekiwania.
Fizjognomja zupełnie spokojna, ubranie najstaranniejsza: miał na sobie frak jedwabny haftowany perłowo, kamizelkę białą atłasową, spodnie takież jak frak, pończochy jedwabne, trzewiki ze sprzączkami i krzyż Ś-go Ludwika w dziurce. Uczesany był z rzadką zalotnością.
Na ten krótki czas jakiego potrzebował margrabia de Favras, ażeby przejść ode drzwi do ławy oskarżonych, wstrzymały się wszystkie oddechy.
Upłynęło kilka sekund pomiędzy przybyciem oskarżonego, a pierwszemi słowy, jakie przemówił doń przewodniczący.
Nareszcie, czyniąc ręką, co było zgoła niepotrzebnem, znak, jaki zwykle czynią sędziowie dla nakazania milczenia, zapytał głosem wzruszonym:
— Kto jesteś?
— Jestem oskarżonym i więźniem — odparł de Favras z największym spokojem.
— Jak się nazywasz?
— Tomasz Mahi, margrabia de Favras.
— Skąd pochodzisz?
— Z Blois.
— Twój stan?
— Pułkownik w służbie królewskiej.
— Gdzie mieszkasz?
— Na placu Królewskim, nr. 21.
— Ile masz lat?
— Czterdzieści sześć.
— Usiądź.
Margrabia usiadł.
Wtedy dopiero oddech zdawał się wracać obecnym a w powietrzu przeszedł, jakby podmuch straszliwy, jakby podmuch zemsty.
Oskarżony nie mylił się co do tego. Spojrzał naokoło: wszystkie twarze lśniły nienawiścią, wszystkie pieści groziły; czułeś, że potrzeba było ofiary temu ludowi, z którego rąk wydarto Augearda i Bezenvala i który codziennie wolał wielkim głosem, ażeby powieszono, przynajmniej in effige, księcia Lambesq.
W pośród tych wszystkich twarzy rozdrażnionych, w pośród tych wszystkich spojrzeń rozognionych, oskarżony poznał spokojną twarz i oko sympatyczne swego nocnego gościa.
Pozdrowił go gestem nieznacznym i dalej odbywał swój przegląd.
— Niech oskarżony gotów będzie do odpowiedzi — wyrzekł przewodniczący.
Favras się skłonił.
— Jestem na wasze rozkazy, panie prezesie — rzekł.
Wtedy rozpoczęło się drugie badanie, któremu oskarżony poddał się z równym spokojem, jak pierwszemu.
Potem nastąpiło przesłuchanie świadków potępiających.
Favras, który odmówił ucieczki dla uratowania życia, chciał się bronić przez dyskusje: wskazał wiec czternastu świadków na swą obronę.
Po przesłuchaniu wiec świadków potępiających, spodziewał się ujrzeć swoich, gdy naraz przewodniczący wyrzekł:
— Panowie, rozprawy zostają zamknięte.
— Przepraszam — odezwał się Favras, ze swą zwykłą uprzejmością — zapominacie o jednej rzeczy, wprawdzie małoważnej: zapominacie o przesłuchaniu czternastu świadków, powołanych na moje żądanie.
— Sąd — odparł przewodniczący — postanowił, że nie będą przesłuchani.
Coś jakby chmura przeszła po czole oskarżonego, a potem iskra trysła mu z oczu.
— Myślałem, że mnie sądzi Chatelot paryski — rzekł — omyliłem się: sądzi mnie, zdaje się inkwizycja hiszpańska.
— Wyprowadzić oskarżonego — odezwał się przewodniczący.
Odprowadzono Favrasa do wiezienia. Jego spokój, grzeczność, męstwa sprawiły pewne wrażenie na widzach, przybyłych bez uprzedzenia.
Ale tych była bardzo mała liczba. Odejściu Favrasa towarzyszyły krzyki, huki, groźby.
— Niema łaski! niema łaski! — wołało pięćset głosów przy jego przejściu.
Wrzaski te goniły za nim, aż pode drzwi wiezienia.
Wtedy jakby mówiąc sam do siebie:
— Ot, co jest spiskować z książętami i panującymi — rzekł zcicha.
Zaraz po wyjściu oskarżonego, sędziowie wzięli się do narad.
Favras udał się na spoczynek o zwykłej godzinie.
Około pierwszej wszedł ktoś do jego wiezienia i zbudził go.
Był to klucznik Ludwik.
Przyszedł pod pozorem przyniesienia więźniowi butelki wina bordo, której ten nie żądał.
— Panie margrabio — rzekł — w tej chwili sędziowie wyrzekają na was wyrok.
— Mój przyjacielu — rzekł Favras — jeżeliś dlatego mnie obudził, to mogłeś dać sobie spokój.
— Nie, panie margrabio, zbudziłem was dlatego, ażeby zapytać, czy nie macie co do powiedzenia temu panu, który nawiedzał was zeszłej nocy?...
— Nie.
— Zastanówcie się, panie margrabio; po wyroku strzeżonym będziecie ściślej, a jakkolwiek władnym jest ów pan, może wola jego skrępowana będzie niemożebnością.
— Dziękuję, mój przyjacielu — rzekł Favras — ale nie mam go o co prosić ani teraz, ani później.
— Jeżeli tak — powiedział klucznik — to żal mi, żem was obudził; ale i tak obudzonoby was za godzinę...
— Tak, że według twego zdania — podjął Favras z uśmiechem — nie warto już zasypiać napowrót, nieprawdaż?
— A no... osadźcie sami, panie margrabio.
Jakiś hałas niebawem dał się słyszeć na wyższych piętrach; drzwi otwierały się i zamykały, kolby uderzały o podłogę.
— Aha! — rzekł Favras — to dla mnie cały ten hałas?
— Przychodzą odczytać wam wyrok, panie margrabio.
— Do licha! postarajże się, ażeby pan protokulista dał mi czas wciągnąć spodnie.
Klucznik wyszedł i drzwi zamknał za sobą.
Przez ten czas margrabia włożył pończochy, trzewiki i spodnie.
Stanął na tym punkcie ubrania, kiedy drzwi się otworzyły. Nie uważał za właściwe posuwać dalej stroju i czekał.
Był istotnie pięknym, z głową w tył odrzuconą, z włosami przez pół rozczochranemi, z żabotem koronkowym, otwartym na piersiach.
W chwili, gdy protokulista wszedł, Favras opuszczał kołnierz od koszuli na ramiona.
— Widzisz pan — rzekł do protokulisty — czekałem na was i to w postawie bojowej.
I przeciągnął ręką po gołej szyi, gotowej do miecza arystokratycznego lub nieszlacheckiego stryczka.
— Słucham więc pana — dokończył.
Protokulista czytał, a raczej bąkał wyrok.
Margrabia skazany został na śmierć; miał odbyć pokutę przed kościołem Notre-Dame, a następnie być powieszony na Greve.
Favras wysłuchał całego czytania z największym spokojem, i nie zmarszczył brwi nawet na wyraz „powieszony“, tak przykry dla ucha szlacheckiego.
Tylko po chwili milczenia, patrząc w twarz protokuliście:
— Oh! panie — rzekł doń — jakże mi cię żal, żeś był zmuszony skazać człowieka na mocy takich dowodów.
Protokulista wyminął odpowiedź.
— Wiecie zapewne, panie margrabio — powiedział — że pozostaje wam tylko pociecha religijna.
— Mylicie się, panie — odparł skazany — pozostaje mi jeszcze ta, którą czerpię we własnem sumieniu.
Przyczem pan de Favras skłonił się protokuliście, który, nie mając już nic u niego do roboty, odszedł.
Odwrócił się jednak przy drzwiach z zapytaniem:
— Czy mam panu przysiąc spowiednika?
— Spowiednika z ręki tych, którzy mnie zabijają?... Nie panie, byłby mi podejrzanym... życie mogę wam oddać, ale zbawienie duszy zachowuje sobie!... Proszę o proboszcza z kościoła ś-go Pawła.

W dwie godziny potem czcigodny kapłan, którego zażądał ukazał się w jego celi.

ROZDZIAŁ V.
PLAC GREVE.

Dwie te godziny byty dobrze użyte.
Po protokuliście weszli dwaj ludzie, z obliczem ponurem, w ubraniu cechowanem.
Favras zrozumiał, że byli to poprzednicy śmierci, stanowiący przednia straż kata.
— Pójdźcie za nami! — rzekł jeden z tych ludzi.
Favras skłonił się na znak zgody.
A wskazując ręką resztę odzieży, leżącą na krześle, zapytał:
— Czy mogę dokończyć ubrania?
— Dokończcie — odpowiedziano.
Wtedy Favras podszedł do stolika, na którym rozłożone były rozmaite przedmioty z jego worka, i przy pomocy zwierciadełka zdobiącego ścianę, zapiął kołnierz od koszuli, włożył żabot i nadał jak najarystokratyczniejszy układ węzłowi krawata.
Po tem wszystkiem włożył kamizelkę i frak.
— Czy mam wziąć kapelusz? — zapytał więzień.
— Nie potrzeba — odpowiedział ten sam człowiek.
Jeden z tych ludzi, ten właśnie, który nic dotąd nie mówił, patrzył na Favrasa tak bystro, że to aż zwróciło uwagę margrabiego.
Zdawało mu się nawet, że człowiek ten dawał mu jakieś znaki tajemne.
Ale znaki te były tak delikatne, że Favras został w niepewności.
Cóż wreszcie miał mu do powiedzenia ów człowiek.
Nie myślał już o tem, i czyniąc przyjazny gest ręką klucznikowi Ludwikowi, rzekł:
— Idę więc z wami, panowie!
U drzwi czekał woźny.
Woźny poszedł naprzód, za nim Favras: następnie dwaj ludzie ponurzy.
Smutny orszak skierował się ku drzwiom innym.
Tam oczekiwał oddział gwardji narodowej.
Wtedy woźny sądu kryminalnego powiedział do skazanego:
— Panie, oddajcie mi wasz krzyż świętego Ludwika.
— Zdawało mi się, że jestem skazany na śmierć, nie na degradację — rzekł Favras.
— Taki rozkaz, panie — odparł woźny.
Favras odpiął krzyż i nie chcąc oddawać go słudze sadowemu, złożył go w ręce sierżanta, dowodzącego oddziałem gwardji narodowej.
— Dobrze — rzekł woźny, nie nastawając na to, aby mu krzyż był osobiście wręczonym, — teraz idźmy.
Postąpiono dwadzieścia schodów w górę i zatrzymano się przede drzwiami dębowemi, okutemi żelazem. Były to jedno z tych drzwi, na widok których szpik zamiera w kościach; jedne z tych, jakich dwoje lub troje stoi na drodze do grobu, jedne z tych, po za któremi, nie wiedząc, co cię czoka, domyślasz się rzeczy strasznej.
Drzwi się otworzyły.
Nie dano nawet czasu wejść Favrasowi, wepchnięto go.
I drzwi zatrzasnęły się nagle, jakby pod naciśnięciem ręki żelaznej.
Favras znalazł się w komnacie torturowej.
— O! o! panowie — rzekł, blednąc lekko — kiedy tu prowadzą kogo, uprzedzają go o tem przynajmniej.
Jeszcze nie dokończył tych słów, kiedy dwaj ludzie, idący za nim, rzucili się nań, zerwali mu frak i kamizelkę, rozwiązali krawat tak artystycznie ułożony, i ręce w tył związali., Tylko ten. który, jak mu, się wydawało, dawał znaki w celi, spełniając swa funkcje równocześnie ze swym towarzyszem, szepnął margrabiemu do ucha:
— Czy chcesz pan być ocalonym? Czas jeszcze.
Ofiara ta sprowadziła uśmiech na usta Favrasa, przypominając mu wielkość jego misji.
Lekko potrząsnął głową na znak zaprzeczenia.
Łoże stało przygotowane. Rozciągnięto na niem skazanego.
Oprawca podszedł z pełnym fartuchem klinów dębowych i obcęgami w reku.
Favras podał sam temu człowiekowi nogę zgrabna, obuta w trzewik o czerwonym obcasie i w pończochę jedwabna.
Ale wtedy woźny podniósł rękę.
— Dosyć! — rzekł — sąd uwalnia skazanego od tortury.
— O! wyrzekł Favras — widać sąd obawia się, ażebym nie mówił; ale niemniej dziękuję mu za to. Będę szedł na szubienice przynajmniej zdrowemi nogami, a to coś znaczy; teraz, panowie, jestem do waszego rozporządzenia.
— Masz pan przebyć godzinę w tej sali — odparł woźny.
— To nie bardzo wesołe, ale ciekawe — rzekł Favras.
I zaczął obchodzić salę, przeglądając jedne po drugich wszystkie te ohydne narzędzia, podobne do kolosalnych pająków żelaznych, do olbrzymich skorpionów.
Czuć było, że na rozkaz złowrogiego głosu, wszystko to się ożywia, nabiera ruchu i gryzie okrutnie.
Favras zatrzymał się przed każdem narzędziem, pytając o jego nazwę.
Ta zimna krew zdziwiła nareszcie samych oprawców, ludzi, jak wiemy, do zdziwienia niełatwych.
— W jakim celu czynisz pan te wszystkie zapytania? — napytał jeden z nich Favrasa.
Spojrzał na niego z tą miną szydersko poufalą, właściwą szlachcie.
— Panie — rzekł doń — być może, iż spotkam szatana na drodze, która mam przebyć, i nie mam nic przeciw temu. ażeby zjednać sobie jego przyjaźń, wskazując mu do męczenia swych potępieńców machiny, których nie zna.
Więzień dokończył właśnie swego przeglądu, kiedy uderzyła godzina piata na wieżycy Chateletu.
Minęły tedy już dwie godziny, jak wyszedł z więzienia.
Zaprowadzono go napowrót.
Zastał tam czekającego nań proboszcza od świętego Pawła Można było dostrzec, że tych dwóch godzin nie stracił napróżno, i jeżeli coś mogło go przyzwoicie usposobię do śmierci, to widok, jakiemu się przyglądał.
Spostrzegłszy go, proboszcz otworzył ramiona.
— Ojcze mój rzekł doń Favras — wybaczcie mi, jeżeli wam serce tylko otworzyć mogę; ci panowie, urządzili mnie, jak widzicie, tak, że na sercu tylko poprzestać muszę.
I ukazał ręce w tył związane.
— Czy nie możecie — zapytał ksiądz — rozwiązać rąk więźniowi na czas pozostawania ze mną?
— To nie w naszej mocy — odparł woźny.
— Ojcze mój rzekł Favras — zapytajcie ich, czyby nie mogli związać mi rąk z przodu zamiast z tyłu; byłoby to dogodniej na czas, kiedy będę trzymał gromnicę, przy odczytywaniu wyroku.
Dwaj pomocnicy spojrzeli na woźnego, a ten uczynił znak głową, że nie ma nic przeciw temu, i zgodzono się na żądanie margrabiego.
Potem zostawiono go samego z księdzem.
Co działo się w tem posiedzeniu sam na sam między człowiekiem świeckim i człowiekiem bożym, tego nikt nie wie. Czy przed świętością religji Favras odpieczętował serce, zamknięte przed majestatem sprawiedliwości... tego nie mogli odkryć ci, którzy weszli do jego celi o godzinie trzeciej po południu, a zastali go uśmiechniętego, z powieką suchą i sercem zamkniętem.
Oznajmiono mu, że godzina śmierci nadeszła.
— Panowie! odezwał się — przepraszam was, ale to wy kazaliście mi czekać.
Ponieważ nie miał już ani fraka, ani kamizelki, a ręce miał związane, zdjęto mu trzewiki i pończochy, a na resztę ubrania włożono koszule białą.
Następnie na piersiach zawieszono mu tablicę z napisem: „Zbrodniarz Stanu“.
U bramy Chateletu czekał nań wózek śmiertelny, otoczony liczną gwardią.
W wózku tym była zapalona pochodnia.
Spostrzegłszy skazanego, tłum klasnął w ręce.
Od szóstej godziny zrana wyrok był wiadomy, i tłum uważał, że zadużo czasu upływa pomiędzy wyrokiem a karą.
Ludzie przebiegali ulice, żądając datków od przechodzących.
— Z jakiej racji te datki? — pytano.
— Z powodu egzekucji pana de Favras odpowiadali żebracy.
Favras wszedł krokiem pewnym na wózek i usiadł z tej strony, gdzie pochodnia była przymocowana, domyślając się, że ta pochodnia pali się na jego intencje.
Proboszcz od świętego Pawła wszedł za nim i usiadł na lewo.
Wykonawca usiadł ostatni za margrabią.
Był to ten sam człowiek o wzroku smutnym i łagodnym, którego widzieliśmy na dziedzińcu Bicetre, uczestniczącego w próbie machiny doktora Guillotin.
Widzieliśmy go, widzimy, i będziemy mieli sposobność widzieć się z nim jeszcze. Prawdziwy to bohater epoki, w która wchodzimy.
Nim usiadł, kat przeciągnął Favrasowi przez szyję powróz, na którym miał być powieszonym. Drugi koniec zatrzymał w reku.
W chwili, gdy wózek wyruszał, ruch zrobił się w tłumie, Favras spojrzał w stronę tego ruchu.
Zobaczył ludzi pchających się, aby dotrzeć do pierwszego szeregu, i stanąć bliżej przy jego przejściu.
Naraz drgnął mimowolnie; w pierwszym szeregu z pośród pięciu, czy sześciu towarzyszy, którzy przedarli się przez tłum, poznał, pod ubraniem przekupnia, nocnego gościa, który mu powiedział, że czuwać będzie nad nim aż do ostatniej chwili.
Skazany dał mu znak głowa, znak wdzięczności, nie mający innego znaczenia.
Wózek szedł dalej i zatrzymał się dopiero przy Notre-Dame.
Drzwi środkowe były otwarte i w głębi ciemnego kościoła ukazywały wielki ołtarz, oblany światłem gromnic zapalonych.
Taki był natłok ciekawych, że wózek musiał zatrzymywać się co chwila, i ruszał dopiero, gdy gwardia zdołała otworzyć drogę, ustawicznie zamykana przez fale ludu.
Na placu przedkościelnym zaledwie zdołano utworzyć próżnie.
— Trzeba zejść, panie, i odbyć pokutą — odezwał się wykonawca do skazanego.
Favras zszedł bez odpowiedzi.
Ksiądz zszedł pierwszy, za nim skazany, potem wykonawca, trzymający wciąż koniec powroza.
Ręce związane były przy pięściach, co nadawało im swobodę w palcach.
W rękę prawą włożono nieszczęśliwemu pochodnie; w lewa rękę wyrok.
Skazany podszedł pod sam kościół i ukląkł.
W pierwszym szeregu tych, co go otaczali, poznał tegoż samego przekupnia z towarzyszami, których widział już, wychodząc z Chatelatu.
Wytrwałość ta zdawała się go wzruszać, ale żadne słowo wezwania z ust jego nie wyszło.
Pisarz sądowy z Chateletu zdawało się, jakby czekał na niego.
— Proszę to odczytać — rzekł głośno.
A potem zcicha:
— Panie margrabio — dodał — wiecie, że jeżeli chcecie być ocalonym, dosyć wam rzec jedno słowo.
Nie odpowiadając, skazany począł czytanie.
Czytał głośno, i nic w tonie jego głosu nie objawiło najmniejszego wzruszenia. Po skończonem czytaniu, zwrócił się do otaczających go mas:
— Mając stanąć przed Bogiem — powiedział — przebaczam ludziom, którzy wbrew swemu sumieniu oskarżyli mnie o zamiary zbrodnicze. Kochałem mojego króla i umrę wierny temu uczuciu: daje przykład i spodziewam się, że naśladowanym on będzie przez kilka serc szlachetnych. Lud wielkim głosem domaga siej mojej śmierci, potrzeba mu ofiary; niech tak będzie! wolę, ażeby los fatalny spadł na mnie, niż na kogo innego o sercu słabem, na kim widok męki niezasłużonej, rozpaczby wywołał. Jeżeli nie mam tu nic więcej do uczynienia nad to, co uczyniłem, idźmy dalej, panowie.
Wyruszono dalej.
Plac Greve niedaleko jest od Notre-Dame, a jednak wózek odbywał tę drogę dobra godzinę.
Po przybyciu na plac, zapytał Favras.
— Panowie, czy nie mógłbym na chwilę wstąpić do ratusza?
— Czy masz co do zeznania, mój synu? — podjął kardynał żywo.
— Nie, mój ojcze; ale chciałbym podyktować testament przedśmiertny: słyszałem, że nie odmawiają nigdy porwanemu i nagle skazanemu łaski zrobienia testamentu przed śmiercią.
Wózek, zamiast iść przeto pod szubienicę, skierował się ku ratuszowi.
Wielki krzyk powstał wśród ludu.
— Będzie zeznawał! będzie zeznawał — wołano ze wszech stron.
Na ten krzyk zbladł jeden piękny młodzieniec ubrany cały czarno, niby ksiądz stojący na słupku, w rogu placu Pelletier.
— Och! nie obawiajcie się niczego, panie hrabio Ludwiku — ozwał się przy nim głos szyderczy — skazany nie powie ani słówka o tem, co działu się na placu królewskim.
Młodzieniec ubrany czarno obejrzał się żywo; wyrazy te wypowiedziane zostały przez przekupnia, którego twarzy widzieć nie mógł, gdyż ten kończąc zdanie opuścił na oczy swój szeroki kapelusz.
Gdyby wreszcie pozostała w pięknym młodzieńcu jaka niepewność, wkrótce się ona rozproszyła.
Przybywszy na wysokość peronu ratuszowego, Favras dał znak, że chce mówić.
W tejże samej chwili gwar ustał.
— Panowie — rzekł Favras — słyszę około siebie powtarzane głosy, jakobym szedł na ratusz dla zrobienia zeznań; bynajmniej tak nie jest, i gdyby znajdował się między wami człowiek, co miałby powód lękać się o siebie w razie zeznań; z mojej strony, niech się uspokoi: idę do ratusza dla zrobienia testamentu przedśmiertnego.
I krokiem pewnym zapuścił się pod ciemne sklepienie, wszedł po schodach do pokoju, gdzie zwykle wprowadzano skazanych, do pokoju, który nazywano izba zeznań.
Czekało tam trzech ludzi ubranych czarno, a pomiędzy nimi Favras poznał pisarza sądowego, który przemawiał doń na placu przedkościelnym.
Skazany zaczął dyktować testament.
Wiele mówiono o testamencie Ludwika XVI, dlatego, że zazwyczaj wiele mówią o testamentach królów. My mamy przed oczyma testament margrabiego de Favras, i powiadamy to tylko do publiczności: „czytaj i porównaj“.
Po podyktowaniu testamentu, Favras zążądał odczytaniu i podpisania.
Rozwiązano mu ręce; przeczytał testament, poprawił trzy błędy ortograficzne, popełnione przez pisarza, i podpisał u dołu każdej stronnicy: „Mahi de Favras“.
Poczem sam podał ręce, aby mu je nanowo związano, czego dokonał wykonawca, nie oddalający się ani na chwilę.
Dyktowanie jednak testamentu trwało przeszło dwie godziny. Lud niecierpliwił się bardzo. Było bardzo wielu poczciwców o pustym żołądku, poczciwców, którzy liczyli, że zjedzą śniadanie po egzekucji, a tymczasem byli naczczo.
Poczęto szemrać tym szmerem groźnym i strasznym, który już raz słyszano na tym samym placu, przy zabiciu de Launaya, powieszeniu Foulona i zagnieceniu Berthiera.
Lud zaczął nawet mniemać, że wypuszczono Favrasa przez jakieś drzwi tylne.
Wobec tego, niektórzy proponowali już powieszenie kilku urzędników municypalnych na miejscu Favrasa i zburzenie ratusza.
Szczęściem, około dziewiątej z wieczora ukazał się skazany.
Rozdzielono pochodnie żołnierzom, tworzącym linię; oświetlono wszystkie okna na placu: sama tylko szubienica pozostawała w tajemnym i strasznym mroku.
Ukazanie się skazanego powitano jednogłośnym krzykiem i ogromnym ruchem, jaki wszczął się wśród pięćdziesięciu tysięcy ludzi, zalegających plac.
Teraz byli już pewni, że się nie wymknął i nie wymknie.
Favras rzucił okiem koło siebie.
I rzekł do siebie z tym uśmiechem ironicznym, który był mu właściwym:
— Ani jednej karety! O! szlachta ma słabą pamięć: grzeczniejszą była dla hrabiego Horna niż dla mnie.
— Bo hrabia Horn był zabójca, a ty jesteś męczennikiem — odpowiedział głos jakiś.
Favras obrócił się i poznał przekupnia, którego już dwa razy spotkał na drodze.
— Bądź zdrów, panie! — rzekł doń Favras; — spodziewam się, że w razie potrzeby świadczyć będziesz za mną.
I krokiem pewnym zszedł po stopniach, idąc ku rusztowaniu.
W chwili, gdy zstępował na pierwszy stopień szubienicy, jakiś głos krzyknął:
— Skacz, margrabio!
Głos poważny i dźwięczny skazanego odpowiedział:
— Obywatele, ja umieram niewinnym; módlcie się za mną!
Na czwartym stopniu zatrzymał się znowu, i tonem równie pewnym i równie wzniosłym jak za pierwszym razem:
— Obywatele! — powtórzył — proszę was o wspomnienie w modlitwach waszych... Umieram niewinny!
Na ósmym stopniu, to jest na tym, z którego miał być zrzucony:
— Obywatele! — zawołał po raz trzeci — umieram niewinny; módlcie się za mną!
— Ależ — powiedział doń jeden z dwóch pomocników kata, idący obok niego — czyż pan nie chcesz być ocalonym?
— Dziękuję ci, mój człowiecze, — odpowiedział Favras; — Bóg ci zapłać za twe dobre chęci!
Potem, zwracając głowę ku katowi, zdającemu się oczekiwać raczej rozkazów, niż je wydawać.
— Czyń swą powinność! — rzekł.
Zaledwie wymówił te słowa, kat popchnął go i ciało margrabiego de Favras zwisło w próżni.
Ogromny ruch na ten widok powstał na placu Greve, niektórzy amatorowie klaskali w ręce i wołali bis, jak po jakiej zwrotce krotochwilnej w teatrze; — tymczasem młodzieniec ubrany czarno zsunął się ze słupka, na którym stał, przebił przez tłum, a na rogu Pont-Neuf żywo wskoczył do powozu bez liberji i herbów, wołając na stangreta:
— Do Luxemburg, w cwał.
Powóz ruszył pędem.
Trzej ludzie, istotnie, z wielką niecierpliwością oczekiwali na przybycie tego powozu.
Byli to: hrabia Prowancji i dwaj jego oficerowie, których już wymieniliśmy w biegu tego opowiadania, ale których nazwisk nie potrzebujemy tu powtarzać.
Oczekiwali z niecierpliwością tem większą, że mieli siąść do stołu o godzinie drugiej, a dręczeni niepokojem, nie siedli.
Ze swej strony, kucharz był w rozpaczy i rozpoczynał już trzeci obiad, obiad zaś ten w sam raz gotów za minut dziesięć, zepsułby się za kwadrans.
Nadeszła więc ta chwila stanowcza, kiedy nareszcie na dziedzińcu wewnętrznym usłyszano turkot pojazdu.
Hrabia Prowancji popędził pod okno, ale spostrzegł tylko cień skaczący z ostatniego stopnia powozu na pierwszy stopień schodów pałacowych.
Odszedł zatem od okna i pobiegł ku drzwiom; ale nim doszedł do nich przyszły król Francji, drzwi te się otworzyły i przeszedł przez nie młodzieniec czarno ubrany.
— Mości książę! — odezwał się — wszystko skończone; pan de Favras umarł, nie wymówiwszy ani słowa.
— Możemy zatem spokojnie siąść do stołu, kochany Ludwiku.
— Tak, mości książę... był to, dalipan, godny szlachcic.
— Jestem twojego zdania, mój drogi — wyrzekł Jego królewska wysokość, — to też przy deserze wypijemy kieliszek Konstancjeńskiego za jego zdrowie. Do stołu, panowie!

W tej chwili podwoje się otworzyły i dostojni biesiadnicy przeszli z salonu do jadalni.

ROZDZIAŁ VI.
MONARCHJA OCALAŁA.

W kilka dni po egzekucji, którąśmy opisali, i w której we wszystkie weszliśmy szczegóły dla ukazania czytelnikowi, jakiej wdzięczności oczekiwać mogą od królów i książąt ci, co się za nich poświęcają, człowiek siedzący na koniu siwym jabłkowatym jechał zwolna po alei, prowadzącej do Saint-Cloud.
Powolność ta nie pochodziła ze znużenia jeźdźca lub konia. Obaj odbyli niedługą drogę; łatwo to było spostrzec, bo piana, dobywająca się z pyska zwierzęcia, pochodziła nie z pędzenia go nad miarę, ale z powstrzymywania. Co się tyczy jeźdźca, w którym na pierwszy zaraz rzut oka można było poznać szlachcica — cały jego ubiór, wolny od wszelkiej plamy, wskazywał troskliwość, z jaką ochraniał odzież swą przed błotem, okrywającem drogę.
Co opóźniało jeźdźca, to głęboka myśl, w której był pogrążony, a może nadto, potrzeba przybycia dopiero na pewną godzinę, która jeszcze nie wybiła.
Był to mężczyzna około 40-stu lat. Jego potężna brzydota nie była jednak bez wyrazu. Głowa wielka, policzki wydęte, twarz poorana ospą, cera łatwa do ożywienia, oczy gotowe rzucać błyskawice, usta nawykłe żuć i pluć sarkazmem; taką była powierzchowność tego człowieka, który, czuć to było po nim za pierwszem spojrzeniem, przeznaczony był zająć wielkie miejsce i narobić wiele hałasu.
Tylko, cała ta fizjognomja zdawała się okryta zasłoną, rzuconą na nią przez jedne z tych chorób organicznych, przeciw którym daremnie walczą temperamenty najsilniejsze; barwa ciemna i szara, oczy zmęczone, czerwone, policzki zwiędłe, początek ociężałej i niezdrowej otyłości; — takim wydawał się człowiek, którego stawiamy przed oczy czytelnika.
Przybywszy do kresu alei, przejechał bez wahania bramę, prowadzącą w dziedziniec pałacowy, mierząc oczyma głębię tego dziedzińca.
Na prawo, pomiędzy dwoma budynkami, czekał nań drugi człowiek.
Dał znak jeźdźcowi, ażeby się przybliżył.
Brama stała otworem; człowiek oczekujący wszedł pod tę bramę; jeździec udał się za nim i znalazł się w drugim dziedzińcu.
Tam przewodnik zatrzymał się. Potem spojrzał dokoła i, widząc, że dziedziniec jest zupełnie pusty, podszedł do jeźdźca z kapeluszem w ręku.
Jeździec podjechał nieco ku niemu, i schylając się nad szyję konia, zapytał:
— Czy pan Weber?
— Pan hrabia de Mirabeau? — odpowiedział tenże.
— Ja sam — potwierdził jeździec.
I lekko, jak na jego figurę, zeskoczył z konia.
— Niech pan hrabia raczy wejść — rzekł żywo Weber — i poczekać chwilę, aż konia zaprowadzę do stajni.
Jednocześnie otworzył drzwi do salonu, którego drugie okna i drzwi wychodziły na park.
Mirabeau wszedł do salonu, i tych kilku minut samotności użył na odpięcie pewnego rodzaju kamaszy skórzanych, po usunięciu których ukazały się na jego nogach pończochy jedwabne nie tknięte i trzewiki nieposzlakowanego blasku.
W pięć minut powrócił Weber.
— Proszę pana hrabiego — rzekł — królowa oczekuje.
— Królowa mnie oczekuje! — odpowiedział Mirabeau; — byłżebym tak nieszczęśliwym, że dałem na siebie czekać? Zdaje mi się jednak, żem się na czas stawił.
— Chciałem powiedzieć, że królowa niecierpliwie wygląda zobaczenia się z panem hrabią... Proszę.
Weber otworzył drzwi, prowadzące do ogrodu i zapuścił się w labirynt alei, wiodący na miejsce najwynioślejsze parku.
Tam, wpośród drzew, rozciągających swe bezlistne konary, w atmosferze szarawej i smutnej, ukazywał się pawilon znany pod nazwą kiosku.
Żaluzje tego pawilonu były hermetycznie zamknięte, z wyjątkiem dwóch, które zestawione tylko z sobą, wprowadzały dwa promienie światła, zaledwie starczające do odmroczenia wnętrza.
Wielki ogień palił się na kominie, a nad kominkiem stały dwa kandelabry.
Weber wprowadził hrabiego do przedsieni. A po chwili, wychodząc z kiosku, przepuścił go przed sobą do wnętrza.
Gdyby był nadstawił ucha w chwili, gdy wchodził tam hrabia, byłby mógł niezawodnie usłyszeć bicie serca w tej szerokiej piersi.
Na oznajmienie przybycia hrabiego, wstała z najodleglejszego zakątka kiosku kobieta, i z pewnym rodzajem wahania, nawet przestrachu, postąpiła kilka kroków ku niemu.
Była to królowa.
Serce jej biło też gwałtownie: przed jej oczyma stał człowiek znienawidzony, okrzyczany, złowrogi: człowiek oskarżony o to, że był sprawcą dni 5-go i 6-go października; człowiek, do którego zwrócono się na chwile, ale który odepchnięty został przez samychże ludzi przydwornych, a od owej chwili dał uczuć potrzebę nowego z sobą traktowania, przez dwa gromy piorunowe, przez dwa wspaniałe gniewy, dochodzące aż do wzniosłości.
Pierwszym była jego apostrofa do duchowieństwa.
Drugim, mowa, w której wykazuje, jakim sposobom przedstawiciele ludu, deputowani od miast, stali się Zgromadzeniem narodowem.
Mirabeau przystąpił z wdziękiem i wytwornością, które od pierwszego wejrzenia zdziwiły królowe i których zdawała się nieznosić ta silna organizacja.
Po uczynieniu tych pierwszych kroków, skłonił się z uszanowaniem i czekał.
Królowa pierwsza przerwała milczenie i głosem, zdradzającym wzruszenie, rzekła:
— Panie de Mirabeau, pan Gilbert zapewnił nas kiedyś o gotowości waszej przyłączenia się do nas.
Mirabeau skłonił się na znak, że tak jest rzeczywiście.
Królowa mówiła dalej:
— Zwrócono się wtedy ku wam, a wy odpowiedzieliście na to projektem składu ministerstwa.
Mirabeau skłonił się po raz drugi.
— Nie nasza wina, panie hrabio, że się ten pierwszy projekt nie powiódł.
— Wierze, Najjaśniejsza Pani — odpowiedział Mirabeau, — mianowicie co do Waszej królewskiej mości; wina to ludzi, uważających się za oddanych interesom monarchji.
— Co na to poradzić, panie hrabio!... jedno to z nieszczęść naszego położenia. Królowie nie mogą wybierać ani przyjaciół, ani wrogów i zmuszeni są przyjmować nieraz poświecenia smutne. Otoczeni jesteśmy ludźmi, którzy chcą nas ocalić, a jednak nas gubią; ich wniosek wyłączający z przyszłego ciała prawodawczego członków obecnego Zgromadzenia przemawia przeciwko panu. A chcesz pan, ażebym ci powiedziała, co przeciwko mnie przemawia?
Czybyście uwierzyli, panie hrabio, że jeden z moich najwierniejszych, człowiek pewien, który, pewną jestem, dałby się zabić za nas, — nie uprzedziwszy nas ani słówkiem o swoim projekcie, przyprowadził nam na obiad galowy wdowę i dzieci po margrabim Favras, wszystko troje w żałobie?...
Zobaczywszy przybyłych, wstałam natychmiast, — bo nie należę, panie hrabio, do tych, co się wyrzekają przyjaciół, — aby umieścić dzieci człowieka, który dla nas tak mężnie umarł, pomiędzy królem i sobą!... Wszystkich oczy były na nas zwrócone. Czekano na to, co uczynimy.
Aż oglądam się i... zgadnijcie kogo spostrzegam o cztery kroki od siebie?... Santerre‘a!... człowieka przedmieściowego!.. Opadłam na fotel, płacząc z gniewu i nie śmiejąc oczu zwrócić na te wdowę i na te sieroty.
Rojaliści ganić mnie będą, że nie zniosłam wszystkiego, byle okazać współczucie dla tej nieszczęsnej rodziny; rewolucjoniści oburzeni będą, że mi ją przedstawiono za mojem pozwoleniem.
O!... panie hrabio — dodała Marja Antonina, potrząsając głowa — musi zginać, kto ma przeciwko sobie ludzi genjalnych, a za sobą ludzi z pewnością szanownych, ale nie mających wyobrażenia o położeniu naszem.
Królowa westchnęła i podniosła rękę do oczu.
— Najjaśniejsza Pani!... — odezwał się Mirabeau, — dotknięty nie ukrywającą się przed nim tą wielką niedolą, — jeżeli Wasza królewska mość mówisz o przeciwnikach, spodziewam się, że nie masz mnie na myśli. Wyznawałem ja zasady monarchiczne, nawet wtedy, kiedy nie widziałem na dworze nic, prócz jego słabości, i kiedy nie znałem ani duszy ani myśli dostojnej córy Marji Teresy. Walczyłem o prawa tronu, a budziłem tylko nieufność, walczyłem o nie chociaż wszystkie działania moje złośliwie jak zasadzki przedstawiane były. Służyłem królowi, chociaż widziałem dobrze, że od tego króla, sprawiedliwego, ale zwodzonego, nie mogę oczekiwać ani dobrodziejstwa ani nagrody.
Cóż uczynię teraz. Najjaśniejsza Pani, kiedy ufność podnosi moją odwagę, i kiedy wdzięczność, jaką budzi we mnie przyjęcie doznane od Waszej królewskiej mości, zasady moje zamienia na obowiązek?... Późno jest, wiem o tem, Najjaśniejsza Pani, bardzo późno — dodał Mirabeau, z kolei potrząsając głową; — monarchja, proponując mi, ażebym ją ocalił, proponuje mi może, abym zginął z nią razem!... Gdybym się był namyślił, może dla zaszczytu tej audjencji wybrałbym inną chwilę niż ta, w której Jego Królewska Mość wydał Izbie sławną księgę czerwoną, to jest honor swych przyjaciół.
— O!... panie!... — zawołała królowa — czyż uważacie króla za wspólnika tej zdrady, czy nie wiecie, jak się to stało?... Księga czerwona, o którą się dopominano u króla, wydaną przezeń została pod warunkiem, że komitet zachowa ją w tajemnicy; komitet tymczasem kazał ją wydrukować; jest to uchybienie komitetu względem króla, ale nie zdrada króla względem jego przyjaciół.
— Przebóg!... czyż niewiadomo Waszej królewskiej mości, jaka przyczyna skłoniła komitet do tej publikacji?... Ganię ją jako człowiek honorowy, ale nie jako deputowany?... W chwili oto, gdy król zaprzysiągł miłość swą dla konstytucji, miał on stałego agenta w Turynie, pośród śmiertelnych konstytucji tej wrogów. W chwili, gdy mówił o reformach pieniężnych i zdawał się zgadzać na te, które proponowało Zgromadzenie, istniała w Trewirze, opłacana i ubierana przez króla wielka i mała jego stajnia, zostawała ona tam pod rozkazami księcia de Lambesą, śmiertelnego wroga Paryżan, o którego powieszenie choćby in effigie lud codziennie się domaga. Hrabiemu d‘Artois, księciu Kondeuszowi, wszystkim emigrantom, płacą ogromne pensje, a to bez względu na wydany przed dwoma miesiącami dekret, znoszący te pensje. Prawda, że król zapomniał dekretu tego sankcjonować. Cóż dalej. Najjaśniejsza Pani?... Całe dwa miesiące szukano w księgach śladu zużytkowania sześćdziesięciu miljonów i nic nie znaleziono; król, błagany, molestowany o powiedzenie, gdzie się pieniądze podziały, odmówił odpowiedzi; komitet uznał, że jest zwolnionym z przyrzeczenia i kazał wydrukować czerwoną księgę. Dlaczego król wydaje broń, którą można tak okrutnie przeciwko niemu obrócić?...
— Więc, panie hrabio!... — zawołała królowa, — gdybyście mieli zaszczyt być doradcą króla, nie zalecalibyście mu tych słabości, które go gubią, któremi... o!... tak, powiedzmy prawdę... które go niesławią?...
— Gdybym miał zaszczyt być doradcą króla, — odparł Mirabeau byłbym obrońcą władzy monarchicznej, uświęconej przez prawo, a apostołem wolności zabezpieczonej przez władzę monarchiczną. Wolność ta ma trzech wrogów: duchowieństwo, szlachtę i parlamenty; duchowieństwa nie jest już z tego czasu, i zabite zostało przez wniosek pana de Talleyrand; szlachta jest ze wszystkich czasów, sądzę więc, że należy się z nią rachować, bo bez szlachty niema monarchji, ale trzeba ją powstrzymywać, a tego uskutecznić nie można inaczej, jak przez koalicję ludu z władzą królewska. Owóż, władza królewska nie skoalizuje się nigdy w dobrej wierze z ludem, dopóki istnieć będą parlamenty, one bowiem utrzymują w królu i w szlachcie fatalną nadzieje, że dawny porządek rzeczy powróci. Po usunięciu więc duchowieństwa, po zniszczeniu parlamentów, należy ożywić władzę wykonawczą, odrodzić powagę królewską i pogodzić ją z wolnością — oto cała moja polityka, Najjaśniejsza Pani; jeżeli taką jest polityka króla. niechaj ją przyjmie; jeżeli nie taką, niech ją odepchnie.
— Panie, panie!... — rzekła królowa, — uderzona jasnością, jaka zarazem na przeszłość, obecność i przyszłość rozlewał ten rozległy umysł; — ja nie wiem, czy taką byłaby polityka króla, ale to wiem, że gdybym miała jaką władzę, byłaby to polityka moja. Dajcież mi poznać, panie hrabio, środki, jakie macie dla dopięcia tego celu; słucham was, nie powiem z uwagą, z zajęciem, ale z wdzięcznością.
Mirabeau rzucił na królowę spojrzenie orle, zgłębiające jej serce, i widział, że jeśli nie przekonaną, była przynajmniej pociągnięta.
Triumf ten, odniesiony nad tak znakomitą jak Marja Antonina kobietą, niezmiernie pochlebił próżności hrabiego Mirabeau.
— Najjaśniejsza Pani — rzekł — prawie straciliśmy Paryż; ale na prowincji pozostają nam jeszcze wielkie tłumy rozproszone, z których możemy porobić zawiązki. Zdaniem też mojem, król powinien opuścić Paryż, nie Francję. Niech się uda do Rouen, do armji, niech stamtąd wyda dekrety popularniejsze od uchwał Zgromadzenia; wtedy nie będzie wojny domowej. Trzeba, aby król stał się bardziej rewolucyjnym, niż sama rewolucja.
— Ależ ta rewolucja, czy poprzedzająca nas czy idąca za nami, nie przeraża cię, hrabio?... — zapytała królowa.
— Wiem, Najjaśniejsza Pani, lepiej niż kto inny, że trzeba jej dać coś na pastwę, że trzeba rzucić jakie ciastko. Powiedziałem już Waszej królewskiej mości, że byłoby przedsięwzięciem nadludzkiem, odbudowywać monarchję na starych podwalinach, które rewolucja zniszczyła. Rewolucji tej pomagało wszystko, co żyje we Francji, od króla aż do ostatniego z poddanych, zamiarem, czynem lub biernością. Nie myślę też starej monarchji bronić; ale myślę ją zmodyfikować, odrodzić, ustanowić słowem formę rządu, podobna mniej więcej do tej, która doprowadziła Anglję do szczytu jej potęgi i chwały. Spojrzawszy zdaleka, jak mi przynajmniej mówił pan Gilbert, na więzienie i rusztowanie Karola I, czyż król nie poprzestałby już na tronie Wilhelma III lub Jerzego I-go?...
— O!... panie hrabio!... — zawołała królowa, — której ze śmiertelnym dreszczem przypomniały się wizje z zamku Taverney i rysunek śmiertelnej machiny, wymyślonej przez doktora Guitlotina o!... panie hrabio, zwróć nam tę monarchję, a zobaczysz, czy naprawdę jesteśmy niewdzięcznymi, jak nas o to oskarżają.
— Chętnie to uczynię — zawołał z kolei Mirabeau. — Niech mnie tylko król popiera, niech mnie zachęca królowa, a składam tu, u nóg Waszej królewskiej mości przysięgę szlachcica, iż dotrzymam uczynionego przyrzeczenia, albo umrę!...
— Hrabio!... hrabio!... — rzekła Marja Antonina, — nie zapomnij, że to więcej niż kobieta słyszy przysięgę twoją — to dynastja pięciowiekowa... to siedemdziesięciu królów Francji, którzy od Faramonda do Ludwika XV śpią w mogiłach, i którzy razem z nami zostaną zdetronizowani, jeżeli tron upadnie.
— Znam doniosłość zobowiązania, które przyjmuję, Najjaśniejsza Pani, jest ono ogromne, wiem, ale większem nie jest od mojej woli, mocniejszem od mego poświęcenia. Byłem pewnym był współczucia mojej królowej i ufności mojego króla, wezmę się do dzieła.
— Jeżeli tego ci tylko potrzeba, hrabio de Mirabeau, zapewniam jedno i drugie.
I pożegnała hrabiego tym uśmiechem syreny, który zjednywał jej wszystkie serca. Mirabeau zrozumiał, że posłuchanie skończone.
Duma męża politycznego została zadowolona, ale brakowało czegoś dla próżności szlachcica.
— Najjaśniejsza Pani — rzekł z dworskością korną, ale śmiałą — kiedy wasza dostojna matka zaszczycała którego z poddanych przyjęciem, nigdy nie żegnała go bez podania mu ręki do pocałowania.
I stanąwszy, czekał.
Królowa spojrzała na tego lwa ujarzmionego, który niczego bardziej nie pragnął, jak lec u nóg monarchini, potem, z uśmiechem triumfu na ustach, wyciągnęła zwolna swą piękną rękę, zimną jak alabaster i przezroczystą prawie.
Mirabeau schylił się, przycisnął usta do tej ręki, i podnosząc dumnie głowę, rzekł:
— Najjaśniejsza Pani! pocałunek ten ocalił monarchję!

Wyszedł wzruszony, rozradowany, a jaknajbardziej przekonany, biedny człowiek genjalny, że spełni przepowiednię, którą wypowiedział.

ROZDZIAŁ VII.
POWRÓT NA WIEŚ.

Widzieliśmy dlaczego Billot, po drugiej podróży Haramonckiego Lafayetta do Paryża, podążył na wieś, a raczej do córki.
Jego obawy wcale przesadzonemi nie były.
Billot powrócił nazajutrz po sławnej nocy, podczas której uciekł Sebastjan Gilbert, wyjechał hrabia Izydor de Charny, i zemdlała Katarzyna na drodze z Villers-Cotterets do Pisseleu.
Powiedzieliśmy już, że to zemdlenie szczególnie właśnie uderzyło Billota i że skłoniło go do żądania urlopu od Gilberta.
Przez cała drogę zacny dzierżawca wypytywał Pitoux o to zemdlenie, bo kochał swoją zagrodę, jako prawy rolnik, kochał żonę, jako dobry mąż, ale nadewszystko kochał córkę swą Katarzynę.
Dzięki swym niezłomnym zasadom honoru, niezwyciężonym zasadom uczciwości, miłość ta w danym razie uczyniłaby go z tem wszystkiem sędzią równie niezłomnym, jak był czułym ojcem.
Wypytywany przez Billota, Pitoux odpowiadał.
Zastał on Katarzynę leżąca wpoprzek drogi, niemą, nieruchomą, bez duszy; sądził, że umarła; zrozpaczony, podniósł ją, położył na kolanach i spostrzegłszy, że jeszcze oddycha, zaniósł pędem na folwark, gdzie przy pomocy pani Billot, złożona została na łóżko.
Podczas gdy matka lamentowała, on prysnął jej na twarz wodą. Katarzyna, otworzyła oczy; Pitoux więc osądził, że obecność jego nie jest już potrzebna na folwarku i odszedł.
Z opowiadania tych okoliczności przez Pitoux wynikło, że Billot łamał głowę nad przypuszczeniami, skąd mógł powstać ten z jego córka wypadek.
Przypuszczenia wyrażały się ciągłemi pytaniami, zwracanemi do Pitoux, na które ten dyplomatycznie odpowiadał: „Nie wiem“.
Miał wielka zasługę Pitoux odpowiadając „nie wiem“, bo Katarzyna, jak sobie przypominamy, była tak okrutnie szczera. że mu wyznała wszystko, Pitoux zatem wiedział.
Wiedział, że z powodu boleści spowodowanej odjazdem Izydora, Katarzyna zemdlała na miejscu, gdzie ją znalazł.
Ale tego nie powiedziałby Billotowi za żadne skarby świata, bo zdjęła go wielka litość dla Katarzyny.
Pitoux kochał Katarzynę, podziwiał ją zwłaszcza. Widzieliśmy we właściwym czasie i miejscu, ile ta miłość i ten podziw, źle ocenione, a przedewszystkiem źle wynagrodzone, sprowadziły cierpień do serca, a uniesień do umysłu siostrzeńca starej panny Anieli.
Uniesienia te, jakkolwiek egzaltowane, cierpienia te, jakkolwiek dotkliwe, zacieśniały mu coprawda żołądek do tego stopnia, że nieraz na godzinę lub dwie odkładał śniadanie lub obiad — nigdy jednak nie dochodził aż do stanu osłabienia i mdłości.
Pitoux zatem przy swem nawyknieniu do rozumowania na zasadach logiki, tak sobie dowodził:
— Jeżeli panna Katarzyna kocha pana Izydora aż do zemdlenia przy jego odjeździe, to znaczy, że ona go kocha więcej niż ja ją, skoro nie zemdlałem nigdy, gdym się z nią rozstawał.
— Jeżeli go kocha więcej niżeli ja ją, więc cierpieć musi więcej niżeli ja cierpię, a zatem cierpi bardzo.
Stąd przeszedł do konkluzji, tem logiczniejszej, że jak wszelka dobra konkluzja, wiązała się ze zdaniem poprzednio wygłoszonem:
— Rzeczywiście zatem ona cierpi więcej niż ja, ponieważ ona mdleje, kiedy ja nie mdleje.
To uczyniło go niemym wobec Billota. Milczenie zaś jego wzmagało niepokoje ojca, które się uwydatniały coraz częstszemi razami bicza, ustawicznie to jedna, to druga ręka zadawanemi koniowi najętemu w Dammartin.
O godzinie czwartej popołudniu, koń, bryczka i dwaj siedzący w niej podróżni, zatrzymali się nareszcie przed wrotami zagrody, a szczekanie psów zaznaczyło ich obecność.
Zaledwie bryczka się zatrzymała, Billot zeskoczył na ziemio i żywo wbiegł do domu.
Ale niespodziewana przeszkoda stanęła na progu sypialnego pokoju córki.
Był to doktór Raynal. który oświadczył, że w stanie, w jakim znajduje się Katarzyna, wszelkie wzruszenie jest nietylko niebezpiecznem, ale może stać się śmiertelnem.
Nowy pocisk uderzył zatem Billota.
Wiedział już o zemdleniu, ale od chwili, gdy córka przyszła do siebie, ojca zajmowały głównie przyczyny i moralne skutki tego wypadku.
A tu do tych przyczyn niewiadomych i moralnych skutków, przybywa nadto rezultat fizyczny.
Tym rezultatem fizycznym było zapalenie mózgu. Objawiło się wczoraj rano, a groziło wysokim stopniem natężenia.
Doktór Raynal zajęty był zwalczaniem tego zapalenia wszystkiemi środkami, jakich w podobnych wypadkach używała dawna medycyna, to jest puszczeniem krwi i synopizmami.
Ale traktowanie to, jakkolwiek energiczne, dotąd bokiem tylko, jeśli tak rzec można, obchodziło chorobę; walka dopiero się zawiązała miedzy złem i lekarstwem: od rana Katarzyna doznawała gwałtownej gorączki.
I zapewne w malignie wygłaszała rozmaite dziwne rzeczy; gdyż pod pozorem oszczędzania jej wrażeń, doktór Raynal oddalił już od niej matkę, a teraz usiłował oddalić ojca.
Matka Billot siedziała na stołeczku w głębiach ogromnego komina; głowę miała wtulona w rekach i zdawała się obca wszystkiemu, co się naokoło niej działo.
Nieczuła na turkot bryczki, na szczekanie psów, na wejście Billota do kuchni, ocknęła się z ponurej zadumy wtedy dopiero, gdy posłyszała głos męża rozmawiającego z lekarzem.
Podniosła głowę, otworzyła oczy, zwróciła nieprzytomny wzrok na Billota, i zawołała:
— A! to mój maż!
I chwiejąc się, z rękami wyciągniętemi padła na piersi Billota.
— Oh! — zapytał, ocierając z czoła pot udręczenia — cóż to się tutaj dzieje?
Patrzył on na nią przerażony, jakby jej nie poznawał.
— Dzieje się — odparł doktór Raynal — że córka wasza ma to, co my nazywamy meningitiis acuta, a ten, kto temu ulega, powinien używać pewnych tylko rzeczy i widywać pewne tylko osoby.
— Czy to choroba niebezpieczna, panie Raynal? — zapytał Billot — czy śmiertelna?
— Śmiertelne są wszystkie choroby, kochany panie Billot, jeśli są źle leczone; ale pozwólcie mi leczyć swą córkę moim sposobem, a nie umrze.
— Doprawdy, doktorze?
— Ręczę za nią; ale potrzeba, ażebym przez dwa lub trzy dni był przy niej sam i z osobami, które wskażę.
Billot westchnął, próbując jednak ostatniego wysiłku, powiedział tonem dziecka, proszącego o ostatnia łaskę.
— Czyż nie mogę zobaczyć jej przynajmniej?...
— A jeżeli ją zobaczycie, uściskacie, czy pozostawicie mnie w spokoju trzy dni, nic nie żądając więcej?
— Przysięgam, doktorze.
— To pójdźcież.
Otworzył drzwi od pokoju Katarzyny, i Billot zobaczył dziewczę z czołem opasanem chustką zmoczoną w wodzie zimnej, z okiem błędnem, z twarzą gorejącą.
Wymawiała wyrazy urywane, a kiedy Billot przycisnął blade i drżące usta do jej wilgotnego czoła, zdawało mu się, że w pośród tych słów bez związku, posłyszał imię Izydora.
Na progu od kuchni zgrupowali się: matka z rękami złożonemi, Pitoux wspięty na palcach, aby zajrzeć przez ramię dzierżawczyni, oraz kilku parobków, ciekawych dowiedzieć się o zdrowie młodej pani.
Wierny przyrzeczeniu Billot odszedł ucałowawszy córkę; ale odszedł z brwią nachmurzoną, z wzrokiem ponurym;
— Tak, tak, wielki czas mi było powrócić.
I wszedł do kuchni, dokąd żona machinalnie udała się za nim, i dokąd miał iść także Pitoux, gdy doktór pociągnął go za połę i rzekł mu:
— Nie odchodź stąd, mam z tobą do pomówienia.
Pitoux obejrzał się zdziwiony i miał zapytać doktora, na co mu się przyda, ale ten na znak milczenia położył palec na ustach.
Pozostał więc Pitoux w kuchni, stojąc na tem samem miejscu, w więcej pociesznej niż poetycznej postaci tych dawnych bóstw, które z nogami uchwyconemi w kamień, wskazywały właścicielom pól ich granice.
Po pięciu minutach drzwi od pokoju Katarzyny otworzyły się, i dał się słyszeć głos doktora przywołujący Pitoux.
— A co? — odpowiedział tenże, jakby wyrwany z głębokiej zadumy — co mi rozkażecie, panie Raynal?
— Idź, pomóż pani Clement do podtrzymania Katarzyny, kiedy będę jej krew puszczał po raz trzeci.
— Po raz trzeci! — wyrzekła zcicha matka Billot — po raz trzeci będzie krew puszczał mojemu dziecku! Oh! mój Boże! mój Boże!
— Żono!... żono!... — powiedział Billot głosem surowym — wszystko to nie byłoby nastąpiło, gdybyś była lepiej czuwała nad swem dzieckiem.

Potem poszedł do swego pokoju, w którym nie był od trzech miesięcy, Pitoux zaś wykierowany na ucznia chirurgji przez doktora Raynala, udał się do pokoju Katarzyny.

ROZDZIAŁ VIII.
PITOUX DOZORCĄ W CHOROBIE.

Pitou ździwił się mocno tem, że może przydać się na coś doktorowi, ale byłby się zdziwił bardziej jeszcze, gdyby doktór był mu powiedział, iż się odeń spodziewa pomocy raczej moralnej niż fizycznej.
Jakoż zauważył lekarz, że Katarzyna, w gorączce prawie zawsze łączyła nazwisko Pitoux z imieniem Izydora.
Były to, jeżeli sobie przypominamy, dwie ostatnie postacie, które musiały wyryć się w umyśle chorej. — Izydor, kiedy zamknęła cisy, Pitoux, kiedy je otworzyła.
Ponieważ jednak chora nie wymawiała obu tych imion jednakowym akcentem i ponieważ doktór niebawem dostrzegł po tej różnicy akcentu, iż nazwisko Anioł Pitoux oznaczać musi przyjaciela, a nazwisko Izydor de Charny kochanka, przeto nie widział żadnej niewłaściwości, ale przeciwnie, zauważy! korzyść w tem, ażeby wprowadzić do chorej przyjaciela, z którymby mogła rozmawiać o kochanku.
Bo dla doktora Raynala wszystko jasnem było jak dzień, i dość mu było zgrupować fakty, ażeby cala prawda stanęła przed jego oczyma.
Wszyscy w Villers-Cotterts wiedzieli, że w nocy z 5-gio na 6-ty października, Jerzy de Charny zabity został w Wersalu; i że nazajutrz wieczór brat jego, Izydor, wezwany przez Oliviera, pojechał do Paryża.
Owóż Pitoux znalazł Katarzynę zemdloną na drodze z Boursonne do Paryża. Zaniósł ja nieprzytomna na folwark; wskutek tego wypadku uległa ona zapaleniu mózgu. Zapalenia sprowadziło malignę; w malignie usiłowała chora zatrzymać odjeżdżającego, a ten odjeżdżający zwał się Izydor.
Widzimy wiec, że łatwo było lekarzowi odgadnąć tajemnice choroby Katarzyny, była to choroba serca.
Lekarz wobec tego uczynił takie rozumowanie.
Pierwsza potrzeba chorego na dolegliwość mózgowa jest spokój.
Co może tchnąć spokój w serce Katarzyny? Naturalnie wiadomość o kochanku.
Kogo może ona zapytać o kochanka? Tego, kto o nim wie cokolwiek.
A kto może o nim cowiedzieć? Naturalnie, Pitoux przybyły z Paryża.
Rozumowanie było proste i logiczne: bez wielkiego też wysilenia uczynił je lekarz.
Wziął on nasamprzód jednakże chłopca w charakterze pomocnika chirurgicznego; lubo przy tej czynności mógł się bezpiecznie obejść bez niego, zwłaszcza, że nie chodziło o nowe puszczenie krwi, ale o proste otwarcie poprzedniego upustu.
Lekarz lekko wyciągnął ramie Katarzyny za łóżko, odjął opaskę ściskajaca bliznę, rozsunął dwoma palcami mięśnie źle spojone i krew trysła.
Widząc te krew, za która chętnie oddałby swoja. Pitoux poczuł, że go siły opuszczają.
Usiadł w fotelu pani Clement, zakrył oczy rekami i łkał, powtarzając boleśnie:
— O! biedna panno Katarzyno! biedna panno Katarzyno!
I za każdym z tych wyrazów mówił do siebie:
— To pewna, że ona kocha pana Izydora więcej niżeli ja ją! to pewna, że cierpi więcej niżeli ja cierpiałem, skoro musza jej krew puszczać dlatego, że ma zapalenie mózgu i maligne, dwie rzeczy bardzo nieprzyjemne, których ja nie miałem nigdy!
Widząc to doktór Raynal, winszował sobie, że odgadł w Pitoux przyjaciela chorej.
Jak się pan Raynal spodziewał, ten maleńki upust krwi uśmierzył gorączkę: arterje u skroni uderzały łagodniej; w piersiach ulżyło; oddech, przedtem gwiżdżacy, stał się wolniejszym i równym; puls ze stu dziesięciu spadł na osiemdziesiąt pięć, i wszystko zapowiadało, że noc będzie spokojną.
Z kolei odetchnął doktór Raynal; dał pani Clement stosowne polecenia, a między innemi nakazał jej pójść przespać się ze dwie lub trzy godziny. Pitoux czuwać będzie tymczasem; chłopcu zaś dał znak, żeby udał się za nim do kuchni, Pitoux poszedł za lekarzem i zastali matkę Billot pogrążoną w cieniu komina.
Biedna kobieta tak była rozstrojoną, że zaledwie mogła zrozumieć, co do niej mówił doktór.
Były to jednak miłe słowa dla serca matki.
— Bądźcie spokojną, matko Billot — rzekł — wszystko idzie tak dobrze, jak nie może lepiej.
Poczciwa kobiecina jakby z tamtego świata powracała.
— Czy to prawda co mówicie, dobry panie Raynal?
— Prawda, noc złą nie będzie. Nie niepokójcie się jednak, gdybyście słyszeli jakie krzyki z pokoju waszej córki, a zwłaszcza nie wchodźcie tam.
— Boże! Boże! — zawołała dzierżawczyni z głęboką boleścią — smutno to bardzo, że matka nie może wejść do pokoju córki.
— Trudna rada! — powiedział doktór — zakaz to bezwarunkowy; ani wy, ani p. Billot.
— A któż się będzie opiekował moją córką?
— Bądźcie spokojną. Jest tam od tego pani Clement i Pitoux.
— Jakto! Pitoux?
— Tak, Pitoux; poznałem w nim w tej chwili niepospolite zdolności do medycyny. Zabieram go do Villers-Cotterets, gdzie każę sporządzić lekarstwo. Pitoux je przyniesie; pani Clement będzie je dawać chorej po łyżeczce, a gdyby zaszedł jaki wypadek, Pitoux, który czuwać będzie przy Katarzynie razem z panią Clement, weźmie za pas długie nogi i da mi znać w ciągu dziesięciu minut: — nieprawda, Pitoux?
— W pięć minut, panie Raynal! — zawołał Pitoux z taką wiarą w siebie, że nie mogła była zostawić najmniejszej w umyśle słuchaczy wątpliwości.
— Widzicie, pani Billot! — rzekł doktór Raynal.
— Niechże i tak będzie — oświadczyła matka Billot; — tylko pociesz pan jeszcze biednego ojca.
— Gdzie jest? — zapytał doktór.
— Tu, w pokoju obok.
— Nie potrzeba — odezwał się głos z progu pokoju — słyszałem wszystko.
I rzeczywiście, blady jak chusta Billot stanął w ciemnym otworze drzwi.
Potem, jakby to było już wszystko, co miał usłyszeć i powiedzieć, Billot wszedł do siebie, nie czyniąc żadnej uwagi nad nocnemi rozporządzeniami doktora Raynala.
Pitoux dotrzymał słowa: w kwadrans powrócił z lekarstwem uspakajającem, ozdobionem etykietą i opieczętowanem pieczęcią mistrza Pacquenaud, aptekarza dziedzicznego miasta Villers-Cotterets.
Przeszedł przez kuchnie i udał się do pokoju Katarzyny, nietylko bez żadnej przeszkody, ale nawet bez żadnego z czyjej bądź strony zapytania. Pani Billot powiedziała tylko:
— A! to ty Pitoux?
A on odpowiedział:
— Ja, pani Billot.
Jak przewidział doktór Raynal, Katarzyna spala dość spokojnie; obok niej, w wielkim fotelu, z nogami na poręczy kominkowej, siedziała dozorczyni, pół śpiąc, pól czuwając.
Wzięta ona w tym stanie półuśpienia, który był jej właściwym, flaszkę z rąk Pitoux, odkorkowała, postawiła na stoliku nocnym, a obok położyła łyżkę srebrną, aby chora jak najmniej czekała, gdy przyjdzie czas na lekarstwo.
I znowu rozciągnęła się w fotelu.
Pitoux zaś usiadł na krawędzi okna, ażeby się lepiej mógł wpatrywać w Katarzynę.
To uczucie litości, które zdjęto go na myśl o Katarzynie, nie zmniejszyło się na jej widok. Teraz, owszem, kiedy wolno mu było palcem, że tak powiem, dotknąć zła, i osądzić to straszne spustoszenie, jakie miłość zrobić może, był bardziej niż kiedybądź usposobionym poświęcić swoje uczucie, bo mu się ono niczem wydało obok miłości gorączkowej, strasznej, jaką dotknięta była Katarzyna.
Myśli te nieznacznie wprawiały go w to usposobienie umysłu, jakie potrzebnem było, ażeby uczynić zadość planowi doktora Raynala.
Czcigodny lekarz rozumiał, że lekarstwem najbardziej potrzebnem Katarzynie, był powiernik.
Nie był to może wielki lekarz, ten doktór Raynal, ale był to, jak już powiedzieliśmy poprzednio, obserwator doskonały.
W godzinę po powrocie Pitoux, Katarzyna westchnęła i otworzyła oczy.
Trzeba oddać sprawiedliwość pani Clement, że na pierwsze poruszenie chorej była już przy niej, bąkając:
— Jestem, panno Katarzyno; czego żądacie?
— Pić mi się chce — odparła chora, wracając do życia boleścią fizyczna, a do czucia potrzeba materialną.
Pani Clement wlała na łyżeczkę kilka kropel napoju przyniesionego przez Pitoux, wetknęła łyżkę pomiędzy zeschłe wargi i ściśnięte zęby Katarzyny, a ta machinalnie połknęła płyn łagodzący.
Potem Katarzyna znowu opadła głową na poduszkę, a pani Clement, zadowolona ze spełnionego obowiązku, znowu rozciągnęła się na fotelu.
Pitoux westchnął; pomyślał, że go Katarzyna nie dojrzała.
Mylił się: kiedy pomagał pani Clement unieść chorą do przyjęcia leku, Katarzyna otworzyła oczy, i wzrokiem chorobliwym który przedarł się przez powieki, spostrzegła Pitoux.
Ale w ciągu gorączki trapiącej ją przez trzy dni, widziała tyle widm, że wzięła Pitoux za widmo.
Westchnienie więc, jakie wydał Pitoux, nie było całkiem przesadzone.
Zjawienie się atoli dawnego przyjaciela, dla którego była czasami tak niesprawiedliwą, sprawiło na chorej wrażenia głębsze niż poprzednie, i lubo pozostała z oczyma zamkniętymi, zdawało jej się, że widzi przed sobą dzielnego wędrowca, który, jak przedstawiała sobie w roztropnej wyobraźni, powinienby razem z jej ojcem znajdować się w Paryżu.
Dręczona myślą, iż na ten raz Pitoux jest rzeczywistością a nie wizja, otworzyła zwolna oczy, i patrzyła, czy ten. którego spostrzegła, znajduje się na tem samem miejscu.
Rozumie się, że on ani się ruszył.
Widząc oczy Katarzyny zwracając się na siebie, Pitoux zapłonął; widząc oczy jej powracające do życia i przytomności, wyciągnął ręce.
— Pitoux! — szepnęła chora.
— Panno Katarzyno! — zawołał Pitoux.
— A co? — odezwała się pani Clement.
Katarzyna spojrzała niespokojnie na dozorczynie i z westchnieniem opuściła głowę na poduszkę.
Pitoux domyślił się, że obecność pani Clement przeszkadza Katarzynie.
Podchodząc wiec ku dozorczyni, rzekł do niej pocichu:
— Idźcie się przespać, pani Clement; wszak wiecie, że pan Raynal kazał mnie czuwać nad panna Katarzyną.
— A! prawda — rzekła pani Clement.
I, jakby czekając tylko na to pozwolenie, poczciwa niewiasta zasunęła się w fotel, westchnęła i po chwili milczenia, chrapaniem zrazu nieśmiałem, ale które, ośmielając się coraz bardziej, po kilku minutach zapanowało nareszcie nad caem położeniem, wskazała, że pełnemi żaglami wchodzi w ten kraj snu zaczarowany, w którym bywała zazwyczaj tylko w marzeniu...
Katarzyna z pewnem zdziwieniem patrzyła na przyjaciela, i z bystrością właściwą chorej, nie straciła ani jednego wyrazu z tego, co Pitoux mówił do pani Clement.
Pitoux pozostał chwile przed dozorczynią, jak gdyby dla zapewnienia się, że sen jej jest istotnym; nie mając zaś już pod tym względem wątpliwości, podszedł ku Katarzynie potrząsając głową i opuszczając ramiona.

— Ah! panno Katarzyno — rzekł — wiedziałem, że go kochacie, ale nie wiedziałem, że miłość wasza aż tak daleko zachodi!

ROZDZIAŁ IX.
PITOUX POWIERNIKIEM.

Pitoux wyrzekł te słowa w taki sposób, ażeby Katarzyna mogła w nich widzieć wyraz wielkiej boleści i dowód wielkiej dobroci.
Dwa te uczucia, wychodzące jednocześnie z serca dzielnego chłopca, przejęły chorą.
Dopóki Izydor mieszkał w Boursonne, dopóki czuła kochanka o pół mili od siebie, dopóki słowem, była szczęśliwą, Katarzyna schowała swą miłość w siebie, jak skarb, z któregoby najmniejszej okruszyny nie chciała uronić w cudze serce. Ale po wyjeździe Izydora, po osamotnieniu, biedna dziewczyna daremnie zdobyć się chciała na męstwo i zrozumiała, że byłoby wielką dla niej ulgą, gdyby spotkała kogoś, z kimby mogła mówić o pięknym szlachcicu.
Nie mogła zaś mówić o Izydorze ani z panią Clement, ani z doktorem Raynalem, ani z matką, i cierpiała mocno z powodu tego milczenia, gdy naraz, w chwili kiedy się najmniej tego spodziewała, Opatrzność stawia jej przed oczy, zaledwie otwarte dla życia i rozumu, przyjaciela, o istności którego mogła powątpiewać, dopóki milczał, ale w którą musiała uwierzyć, kiedy się głosem odezwał.
To też na słowa współczucia z takim trudem wydobyte z serca biednego siostrzeńca ciotki Anieli, Katarzyna odparła, nie usiłując bynajmniej uczuć swych ukrywać:
— Ah! panie Pitoux, jestem bardzo nieszczęśliwą!
— W każdym razie, panno Katarzyno — zaczął Pitoux — lubo mi wcale przyjemnem nie jest mówić o panu Izydorze, jeżeli to będzie wam miłem, mogę wam dać o nim wiadomość.
— Ty? — zapytała Katarzyna.
— Ja.
— Widziałeś go?
— Nie, ale wiem, że przybył w dobrem zdrowiu do Paryża.
— Skądże wiesz o tem? — zapytała z okiem błyszczącem miłością.
Na ten wzrok Katarzyny, Pitoux westchnął głęboko, ale odparł ze zwykła swa sumiennością.
— Wiem od mojego młodego przyjaciela, Sebastjana Gilberta, który razem z nim i na jego koniu przybył do Paryża.
Katarzyna zrobiła wysiłek, wsparła się na łokciu i patrzyła na Pitoux.
— Wiec on jest w Paryżu? — powiedziała żywo.
— Właściwie mówiąc, musi już teraz tam nie być.
— A gdzież może się znajdować? — spytała dziewica.
— Nie wiem; to mi tylko wiadomo, że miał wyjechać w poselstwie do Hiszpanii, czy do Włoch.
Na ten wyraz wyjechać, Katarzyna opuściła, głowę na poduszkę z westchnieniem, po którem niebawem nastąpiły łzy obfite...
— Panno Katarzyno — rzekł Pitoux. któremu ta jej boleść rozrywała serce — jeżeli wam koniecznie chodzi o to, ażeby się dowiedzieć, gdzie jest, mogę się wypytać.
— A kto ci powie?
— Doktór Gilbert, który pożegnał się z nim w Tuileries... albo też, jeżeli wolicie — dodał Pitoux — widząc, że Katarzyna potrząsa głową przecząco, mogę powrócić do Paryża, aby zasięgnąć wiadomości... O! to potrwa niedługo; w dwadzieścia cztery godzin wszystko się załatwi.
Katarzyna wyciągnęła rękę zgorączkowaną i podała ją chłopcu, ale on nie śmiał jej dotknąć.
— I cóż, panie Pitoux? — zapytała Katarzyna z uśmiechem — boisz się przejąć ede mnie gorączkę?
— O? wybaczcie, panno Katarzyno — odrzekł Pitoux ściskając wilgotną rękę dziewczyny w swych szerokich dłoniach — nie rozumiałem! Wiec zgadzacie się?...
— Przeciwnie, Ludwiku, dziękuję ci. Niepotrzeba? Niepodobna, ażebym nie odebrała od niego listu jutro rano.
— Listu od niego? — odezwał się żywo Pitoux.
I zamilkł, jakby z niepokojem oglądając się dokoła.
— No tak, listu od niego — rzekła Katarzyna, szukając przyczyny, która mogła tak zaniepokoić cichą dusze jej towarzysza.
— Listu od niego? do licha! — powtórzył Pitoux — gryząc sobie paznogcie, jak człowiek zakłopotany..
— Ależ tak... listu od niego. Cóż widzicie w tem dziwnego, żeby do mnie napisał, skoro wiecie wszystko, lub — dodała ciszej — prawie wszystko?...
— Nic dawno mi, by on do was napisał... Gdyby mnie było wolno pisać do was, oj! pisałbym, i to bardzo długie listy; ale obawiam się...
— Czego, mój przyjacielu?
— Ażeby list pana Izydora nie dostał się do rąk waszego ojca.
— Mojego ojca?
Pitoux potrójnie potwierdził głową.
— Jakto! mojego ojca? — zapytała Katarzyna coraz bardziej zdziwiona. — Czyż ojciec nie jest w Paryżu?
— Ojciec jest tu, na folwarku, w pokoju obok. Tylko pan Raynal zakazał mu wchodzić do waszego pokoju, z powodu maligny, jak powiedział, i zdaje się, że dobrze zrobił.
— Dlaczego dobrze zrobił?
— Dlatego, że pan Billot nie zdaje mi się być zwolennikiem pana Izydora, i że skoro raz tylko usłyszał, jakoście wymawiali to imię, skrzywił się niepomału, mogę was upewnić szczerze...
— Mój Boże! mój Boże! — wyrzekła Katarzyna cała drżąca — co wy mówicie, panie Pitoux?.
— Mówię prawdę... Słyszałem nawet, jak cedził miedzy zębami: „To dobrze, to dobrze, nie powiem nic dopóki chora... ale potem zobaczymy!“
— Panie Pitoux! — powiedziała Katarzyna, chwytając na ten raz młodzieńca ruchem tak gwałtownym, że zadrżał z kolei.
— Słucham was, panno Katarzyno! — odparł.
— Macie słuszność, nie trzeba, ażeby jego listy dostały się do rak mojego ojca... Ojciecby mnie zabił!
— Widzicie więc — rzekł Pitoux. — On bo nie rozumie się na takich drobnostkach.
— Ale jak zrobić?
— Wskażcie mi, panno Katarzyno...
— Jest na to sposób.
— Jeżeli jest, to trzeba go użyć.
— Nie śmiem... — rzekła Katarzyna.
— Jakto! nie śmiecie?
— Nie śmiem wam powiedzieć, coby należało uczynić.
— Jakto! sposób zależy ode mnie, a wy nie śmiecie mi go powiedzieć?
— To nie dobrze, panno Katarzyno, nie sadziłem, abyście nie mieli do mnie zaufania.
— Nie brak mi zaufania kochany Ludwiku — rzekła Katarzyna.
— To co innego! — odparł Pitoux mile pogłaskany wzrastającą poufałością Katarzyny.
— Ależ to będzie dużo trudu dla ciebie, mój przyjacielu.
— O jeżeli tylko o mój trud chodzi, niech was to nie zastrasza, panno Katarzyno.
— Wiec zgadzasz się zrobić to, o co prosić będę?
— Z pewnością. Chyba, że to jest zupełnem niepodobieństwem.
— Przeciwnie, to rzecz nader łatwa.
— A wiec, jeżeli łatwa, to powiedzcie.
— Trzebaby pójść do matki Colombe.
— Która sprzedaje cukier owsiany?
— Tak i która jest zarazem roznosicielką listów z poczty.
— A! rozumiem... powiem jej, żeby listy doręczała wam tylko.
— Powiesz jej, żeby listy doręczała tobie tylko.
— Mnie? — rzekł Pitoux.
— A! tak; nie zrozumiałem z pierwszego razu.
I westchnął po raz trzeci, czy czwarty.
— To rzecz najpewniejsza, rozumiesz teraz, Ludwiku?... Chyba, że nie chcesz wyświadczyć mi tej przysługi.
— Jabym miał wam odmówić, panno Katarzyno? A toż dopiero!
— Dziękuję ci!
— Pójdę więc i to zaraz jutro.
— Jutro może już być zapóźno; trzebaby iść dziś jeszcze.
— Dobrze, panno Katarzyno, dziś rano, natychmiast!
— Jakiś ty dobry chłopiec, mój Ludwiku! — rzekła Katarzyna — i jak ja cię kocham!...
— O! nie mówcie mi takich rzeczy, panno Katarzyno! — zawołał Pitoux — bo wskoczyłbym w ogień.
— Zobacz, Ludwiku, która godzina.
Pitoux spojrzał na zegarek Katarzyny, zawieszony nad kominkiem.
— Wpół do szóstej rano, rzekł.
— A więc mój dobry przyjacielu...
— Co, panno Katarzyno?
— Możeby czas...
— Pójść do matki Colombe?... Na wasze rozkazy, panienko. Ale trzebaby wziąć nieco lekarstwa; doktór kazał zażywać po łyżeczce co pół godziny.
— Ah! mój drogi Ludwiku — rzekła Katarzyna, nalewając sobie łyżeczkę płynu aptecznego i patrząc na chłopca wzrokiem, pod którym topniało mu serce — to, co czynisz dla mnie skuteczniejszem jest od wszystkich lekarstw!
— Dlatego też to zapewne mówił doktór Raynal, że mam wielkie usposobienie na ucznia medycyny.
— Ale... gdzie powiesz, że idziesz, ażeby czego nie domyślano się na folwarku?
— O! bądźcie spokojni.
I Pitoux wziął za kapelusz.
— Czy mam obudzić panią Clement? — zapytał.
— Niepotrzeba. niechaj śpi... Teraz nie potrzebuje nic... tylko...
— Tylko... czego? — zapytał Pitoux.
Katarzyna uśmiechnęła się.
— A! tak, rozumiem — szepnął poseł miłości — tylko lis tu od pana Izydora.
A po chwili milczenia dodał:
— Bądźcież spokojna, jeżeli jest, będziecie go mieć, a jeżeli niema...
— Jeżeli niema? — spytała żałośnie Katarzyna.
— Jeżeli niema... to gdy spojrzycie na mnie tak, jak patrzycie teraz, gdy się uśmiechniecie do mnie tak, jak uśmiechacie się teraz, gdy mnie nazwiecie swoim kochanym Ludwikiem i dobrym przyjacielem... to jeżeli go niema tam, jam gotów pójść po niego choćby do Paryża.
— Dobre... szlachetne serce!... — mówiła Katarzyna do siebie, prowadzać oczyma za młodzieńcem, który wychodził.
I wyczerpana ta rozmowa opadła na poduszkę.
Po dziesięciu minutach, niepodobnem byłoby Katarzynie zdać sobie sprawę z tego, czy to co zaszło, jest rzeczywistością sprawdzona, powrotem rozumu, czy snem gorączkowym; ale czego była pewna, to tej ożywczej świeżości, jaka się rozlała po jej organizmie.
W chwili, gdy Pitoux przechodził przez kuchnie, matka Pillot podniosła głowę.
Nie kładła się i nie spała od trzech dni.
Od trzech dni nie opuściła ławeczki pod okapem komina, skąd oczy jej, nie mogąc dostać się do córki, spoglądały przynajmniej na drzwi jej pokoju.
— I cóż?... — zapytała.
— Lepiej się ma, matko Billot, — odpowledaiał Pltoux.
— Dokąd wiec idziesz?...
— Do Villers-Cotterets.
— A to po co?...
Pitoux zawahał się przez chwile.
— Po co?... — powtórzył dla zyskania na czasie.
— Tak, — ozwał się głos ojca Billot, — żona moja zapytuje cię, po co tam idziesz?...
— Idę, aby uprzedzić doktora Raynala.
— Doktór Raynal mówił, ażebyś go uprzedził w razie, gdyby zaszło coś nowego.
— Skoro panna Katarzyna ma się lepiej, zdaje mi się, że to już jest coś nowego.
Czy ojciec Billot uznał odpowiedź Pitoux za wystarczającą, czy też nie chciał się naprzykrzać człowiekowi, który przyniósł dobrą wiadomość, dość, że nie wypytywał go więcej.
Pitoux więc odszedł i przybył do Villers-Cotterets o trzy kwadranse na szóstą.
Natychmiast obudził doktora Raynala, aby mu powiedzieć, że Katarzyna ma się lepiej, i poradzić się, co dalej robić.
Doktór wypytywał go o wiele rzeczy i poczciwy chłopiec, chociaż był nader ostrożny w swych opowiadaniach, ku wielkiemu zdziwieniu przekonał się, że doktór o wszystkiem, co zaszło między nim i Katarzyną, wie prawie tak dobrze, jak gdyby gdzieś w kącie pokoju, za firankami okien lub łóżka, przysłuchiwał się ich rozmowie.
Doktór przyrzekł, iż będzie w ciągu dnia na folwarku, a tymczasem zalecił, aby podawano Katarzynie zawsze z tej samej beczki, i pożegnał Ludwika, który długo rozmyślał nad temi słowami zagadkowemi, aż wreszcie zrozumiał, że doktór radził mu ciągle rozmawiać z Katarzyną o Izydorze de Charny.
Od doktora udał się do matki Colombe.
Roznosicielka mieszkała na rogu ulicy Lormet, to jest na drugim końcu miasta.
Nadszedł, kiedy drzwi otwierała.
Matka Colombe była wielka przyjaciółką ciotki Anieli; ale ta przyjaźń dla ciotki nie przeszkadzała jej cenić i bratanka.
Pitoux, wchodząc do sklepu matki Colombe, pełnego pierników i cukru owsianego, zrozumiał po raz pierwszy, że jeżeli chce z powodzeniem ułożyć się z roznosicielką co do listów Katarzyny, musi ją jeżeli nie przekupić, to przynajmniej czemś sobie ująć.
Kupił więc dwie laski cukru owsianego i paczkę pierników.
Po zapłaceniu tego sprawunku przystąpił do interesu.
Były poważne trudności.
Listy, podług przepisów, winny być wydawane tylko adresatom, albo przynajmniej osobom, upoważnionym przez nich.
Matka Colombe wierzyła słowom Pitoux, ale wymagała upoważnienia piśmiennego.
Pitoux widział, że trzeba było uczynić ofiarę.
Przyrzekł nazajutrz przynieść kwit z odbioru listu, jeżeli będzie list, a nadto upoważnienie od Katarzyny do odbierania wszystkich listów następnych.
Przyrzeczenie to poparł zakupem drugiej partji cukru owsianego i pierników.
Jakże tu odmówić ręce, która tak szczodrze czym zakupy...
Słabo się tylko opierała matka Colombe, i upoważniła Pitoux do pójścia z sobą na pocztę, gdzie miała mu oddać list do Katarzyny, gdyby się jaki znalazł.
Pitoux udał się za nią, zajadając swe cztery laski cukru owsianego i dwie paczki pierników.
Nigdy, przenigdy nie pozwoliłby sobie na taki wybryk ale wiemy, że dzięki hojności doktora Gilberta, Pitoux był bogatym.
Przechodząc przez rynek, wlazł na poręcz od wodotrysku, przyłożył usta do jednego z czterech kranów wyrzucających podówczas wodę z tej fontanny miejskiej, i przez pięć minut chłonął cały strumień. Schodząc z fontanny, obejrzał się dokoła i spostrzegł jakby budynek teatralny, wystawiony na środku rynku.
Wtedy przypomniał sobie, że w chwili odjazdu jego, była mowa o zebraniu się w Villers-Cotterets, dla założenia federacji pomiędzy tem głównem miastem powiatu a okolicznemi miasteczkami.
Rozmaite wypadki prywatne, gromadzące się koło niego usunęły mu z myśli ten wypadek polityczny, który nie pozbawiony był jednak pewnej doniosłości.
Przyszły mu wówczas na myśl te dwadzieścia pięć dukatów, które przy odjeździe z Paryża dał mu doktór Gilbert dla gwardji narodowej Haramontu.
I podniósł głowę z dumą na myśl, jak dzięki tym dwudziestu pięciu dukatom, świetnie wyglądać będzie trzydziestu ludzi, których ma pod rozkazami.

To dopomogło mu do strawienia dwóch paczek pierników i czterech lasek cukru owsianego, które, połączone z garncem wody, pomimo obfitości soków gastrycznych, jakiemi natura go obdarzyła, mogły były mu zaciężyć w żołądku, gdyby nie ten dzielny środek trawiący, jakim jest zadowolenie miłości własnej.

ROZDZIAŁ X.
PITOUX GEOGRAFEM.

Kiedy Pitoux pił, trawił, rozmyślał, matka Colombe wyprzedziła go i wchodziła na pocztę.
Ale Pitoux nie niepokoił się o to: piętnastu krokami dogonić mógł matkę Colombe.
Stąpnął otóż piętnaście razy i przybył na pocztę w chwili, gdy niewiasta wychodziła z paczką listów w ręku.
Pomiędzy niemi jeden był w wykwintnej kopercie i zalotnie zapieczętowany lakiem.
List ten był pod adresem Katarzyny Billot.
Na ten to list widocznie oczekiwała Katarzyna.
Zgodnie z zawartą umowa, list doręczony został przez roznosicielkę nabywcy pierników, który natychmiast wyruszył ku Pisseleu, uradowany i smutny razem: uradowany z tego szczęścia, jakie przyniesie Katarzynie, smutny zaś, że szczęście to przybywa dla dziewicy ze źródła, którego woda tak gorzka jest dla jego ust.
Ale pomimo goryczy tej, poseł miał tak poczciwa naturę, że dla prędszego doręczenia tego przeklętego listu, przeszedł nieznacznie ze stępa do kłusa, z kłusa do cwału.
O pięćdziesiąt kroków od folwarku zatrzymał się nagle, słusznie pomyślawszy, że jeżeli przybędzie zadyszany i okryty potem, zwrócić może na siebie uwagę ojca Billot, który jakby już stał na ciasnej i kolczastej drodze podejrzeń.
Choćby więc miał spóźnić się minutę lub dwie, postanowił krokiem poważniejszym przebyć ten kawałek drogi; szedł więc z powagą jak owi powiernicy w tragedji, do których podobnym uczyniło go zwierzenie Katarzyny, gdy wreszcie przechodząc obok pokoju chorej, spostrzegł, że dozorczyni, zapewne ażeby wpuście nieco świeżego powietrza, uchyliła okno.
Pitoux wcisnął najprzód nos, a potem oko w szczelinę; dalej posunąć się nie pozwoliła mu klamka u okna.
Ale dosyć mu było zobaczyć, że Katarzyna nie śpi i oczekuje na niego; a Katarzynie również to wystarczało, że spostrzegła Pitoux, czyniącego tajemnicze znaki.
— List?... — wykrzyknęła dziewica — list!...
— Cicho!... odpowiedział Pitoux.
I, patrząc przed siebie okiem kłusownika, chcącego stropić straż całego leśnictwa i widząc się zgoła samotnym, rzucił list przez szczelinę, i to tak zręcznie, że padł prawie na samą poduszkę Katarzyny.
Potem nie czekając na podziękowanie, którego mógł być pewnym, cofnął się i poszedł ku drzwiom dworku, na którego progu zastał Billota.
Gdyby nie mur wystający szczęśliwie, dzierżawca byłby widział całą tę scenę, a przy usposobieniu, w jakiem był teraz, Bóg wie, coby się stało, skoroby podejrzenie jego zamieniło się w pewność.
Poczciwy Pitoux nie spodziewał się spotkać oko w oko z dzierżawca, i uczul, że się zaczerwienił po same uszy.
— O!... przestraszyliście mnie, panie Billot — rzekł.
— Przestraszyłem ciebie, Pitoux!... dowódcę gwardii narodowej!... zwycięzcę Bastylji!...
— Cóż robić!... — rzekł Pitoux, — przychodzą takie chwile, kiedy człowiek nagle...
— A tak!... — odparł Billot, — kiedy ktoś spodziewa się spotkać córkę, a spotyka ojca, nieprawdaż?...
— O!... co to, to nie, panie Billot, — odrzekł Pitoux; — nie spodziewałem się spotkać panny Katarzyny, o!... nie. Lubo czuje się coraz lepiej, jak mam nadzieję, zbyt jeszcze jest słabą, aby mogła powstać.
— I nie masz jej nic do powiedzenia?... — zapytał Billot.
— Komu?...
— Katarzynie.
— Owszem. Mam jej donieść, że pan Raynal będzie tu w ciągu dnia; ale kto inny może jej powiedzieć to samo tak dobrze, jak i ja.
— A tobie zapewne jeść się chce?...
— Jeść?... hm... tak!...
— Jakto!... hm... tak!... nie chce ci się jeść?... — zawołał dzierżawca.
Pitoux spostrzegł się, że palnał głupstwo. Pitoux niegłodny o godzinie ósmej zrana, to równowaga w naturze zachwiana.
— Jużciż jeść mi się chce!... — rzekł.
— To wejdź i jedz; robotnicy jedzą właśnie śniadanie, i musieli miejsce dla ciebie zostawić.
Pitoux wszedł, a Billot jeszcze powiódł za nim oczyma, lubo dobroduszność chłopca prawie rozwiała jego podejrzenia. Widział, jak zasiadł przy stole i rzucił się na kawał słoniny z chlebem, jakby nie miał w żołądku dwóch paczek pierników i czterech lasek cukru owsianego, zakropionych garncem wody.
Prawda i to, że według wszelkiego prawdopodobieństwa, żołądek Pitoux musiał już odzyskać swobodę.
Pitoux nie umiał robić wiele rzeczy naraz, ale co robił, dobrze robił.
Obarczony zleceniem przez Katarzynę, spełnił dobrze; wezwany na śniadanie przez Billota, jadł także dobrze.
Billot patrzył wciąż na niego, ale widząc, że nie odwraca oczu od talerza, że myśl jego spoczęła na butelce jabłecznika, stojącej przed nim, że wzrok jego ani razu nie spoczął na drzwiach Katarzyny, uwierzył wreszcie, iż wycieczka Pitoux do Villers-Cotterets nie miała innego celu.
Przy końcu śniadania drzwi od pokoju Katarzyny otworzyły się, wyszła pani Clement i ukazała się w kuchni z pokornym uśmiechem dozorczyni. Przyszła także na filiżankę kawy.
Pani Billot, zobaczywszy ją, zbliżyła się do niej zaraz.
I ona i mąż pytali o zdrowie Katarzyny.
— Wciąż coraz lepiej — odpowiedziała pani Clement, — w tej chwili jednak, zdaje mi się, że panna Katarzyna ma trochę maligny.
— Jakto!... — zawołał ojciec Billot — wiec gorączką powróciła?
— O! moje biedne dziecko!... — bolała zcicha matka.
Pitoux podniósł głowę i słuchał.
— Tak prawiła pani Clement — mówi o mieście, nazywającem się Turyn, o kraju nazywającym się Sardynją, i przywołuje pana Pitoux, ażeby jej powiedział, co to za miasto, i co to za kraj.
— Jestem do usług! — rzekł Pitoux, dopijając resztę jabłecznika i ocierając usta rękawem.
Wzrok Billota zatrzymał go w tej chwili.
— Jeżeli tylko — dodał — pan Billot uzna za właściwe, ażebym dał pannie Katarzynie żądane objaśnienie.
— Czemu nie? — rzekła matka Billot. — Skoro cię wzywa, idź do niej, kochany chłopcze; tembardziej, iż pan Raynal oświadczył, że jesteś dobrym pomocnikiem medycyny.
— A prawda! — odezwał się naiwnie Pitoux — spytajcie panią Clement, jakeśmy dobrze pielęgnowali oboje pannę Katarzynę tej nocy... Pani Clement nie spała ani chwili — zacna to niewiasta! ani ja też nie zmrużyłem oczu.
Było to bardzo zręcznie ze strony Pitoux tak delikatnie pochwalić dozorczynie. Spała ona wyśmienicie od północy do szóstej zrana, przeto oświadczenie, że nie zmrużyła oka ani na chwile, było zaskarbieniem sobie jej przyjaźni, więcej nawet, bo łaski.
— To dobrze! — rzekł ojciec Billot; — skoro Katarzyna wzywa cie, idź do niej. Nadejdzie może chwila, w której wzywać będzie i nas, matkę i mnie.
Pitoux czuł instynktownie burze w powietrzu, i jak pasterz w polu, lubo gotów się na nią narazić, szukał przecie zawczasu schronienia dla ukrycia głowy.
Schronieniem tem było Haramont.
W Haramoncie był królem. Co mówię, królem? Więcej niż królem: był dowódcą gwardji narodowej! był Lafayettem! Miał wreszcie obowiązki, wzywające go do Haramontu.
Obiecywał też sobie, że po załatwieniu spraw Katarzyny, wróci niebawem do Haramontu.
Ten powziąwszy projekt, wszedł do pokoju chorej.
Katarzyna oczekiwała nań niecierpliwie. Z płomienia w oczach, z rumieńca na licach, możnaby rzeczywiście wnosić, że, jak mówiła pani Clement, ma gorączkę.
Zaledwie Pitoux zamknął drzwi od pokoju Katarzyny, gdy dziewczyna, poznając go po chodzie, i wreszcie, czekając nań blisko półtorej godziny, odwróciła się doń i wyciągnęła ręce.
— A! to ty, Ludwiku! — rzekła — jak późno przyszedłeś.
— Nie moja to wina, panno Katarzyno — rzekł Pitoux; — ojciec wasz mnie zatrzymał.
— Ojciec?
— Tak, on... O! musi się on czegoś domyślać. A ja przytem — dodał Pitoux z westchnieniem — nie śpieszyłem się: wiedziałem, że macie wszystko, coście mieć pragnęli.
— Tak, tak... — odrzekła Katarzyna, spuszczając oczy; — tak, dziękuje ci.
I cichym głosem dodała:
— Dobrym jesteś, Ludwiku, i kocham cię bardzo.
— Ty sama dobrą jesteś, panno Katarzyno — odpowiedział Pitoux, prawie płacząc; wiedział bowiem, że cała ta dla niego przyjaźń jest tylko odbiciem miłości dla innego, a w głębi duszy, jakkolwiek skromnym był ten dzielny chłopiec, czuł się upokorzonym przez to, że jest tylko księżycem Izydora.
Dodał też żywo:
— Przyszedłem tu, panno Katarzyno, ponieważ powiedziano mi, że pragniecie czegoś się dowiedzieć...
Katarzyna podniosła rękę do serca: szukała listu Izydora, zapewne, ażeby zaczerpnąć w nim odwagi do wypytywania Pitoux.
Czyniąc wreszcie wysiłek, spytała:
— Ludwiku, ty, który jesteś uczonym, czy możesz ml powiedzieć, co to jest Sardynja?
Pitoux przywołał wszystkie swe wspomnienia geograficzno.
— Czekajcie-no... zaraz... zaraz... — rzekł — muszę ja to wiedzieć. W liczbie przedmiotów, których ksiądz Fortier miał pretensję nas uczyć, była i geografja. Zaraz... Sardynja... aha!... Gdyby mi tylko przyszedł na pamięć pierwszy wyraz, powiedziałbym wam wszystko.
— O! przypomnij sobie, przypomnij, Ludwiku!... — mówiła Katarzyna, składając ręce.
— Ba! już też sobie przypominam. Sardynja... Sardynja... Aha! już wiem.
Katarzyna odetchnęła.
— Sardynja — mówił Pitoui — Sardynja Rzymska, jedna z trzech wielkich wysp morza Śródziemnego, na południe Korsyki, od której oddziela ją cieśnina Św. Bonifacego, stanowi cześć państwa Sardyńskiego, które od niej otrzymało nazwą. Ma pięćdziesiąt cztery tysiące mieszkańców, ze stolicą Cagliari. Oto jest Sardynja, panno Katarzyno.
— O! jakiś ty szczęśliwy, Ludwiku, że wiesz tyle rzeczy! — rzekła Katarzyna.
— To prawda — odpowiedział Pitoux dosyć zadowolony w swej miłości własnej — to prawda, że mam niezłą pamięć.
— A teraz — zapytała Katarzyna z mniejszą nieśmiałością — kiedy mi powiedziałeś, co jest Sardynja, czy zechcesz mi powiedzieć, co jest Turyn?
— Turyn?... — powtórzył Pitoux — a tak, panno Katarzyno; będzie mi bardzo przyjemnie powiedzieć ci, co jest Turyn, ale jeżeli sobie przypomną.
— O! staraj się przypomnieć sobie, bo to rzecz najważniejsza, Ludwiku.
— Ha! skoro najważniejsza — rzekł Pitoux — to trzeba będzie... Jeżeli wreszcie nie przypomną sobie, to poszukam.
— Kiedy bo... kiedy... — nalegała Katarzyna — jabym wolała dowiedzieć się natychmiast... Przypomnij sobie, kochany mój Ludwiku, przypomnij...
I Katarzyna wymówiła te słowa głosem tak pieszczotliwym, że dreszcz przeszedł po całem ciele Pitoux.
— Zaraz, panno Katarzyno, zaraz — odpowiedział.
Katarzyna pożerała go oczyma.
Pitoux odrzucił głową w tył, jakby szukał na suficie.
— Turyn — rzekł Turyn... Do licha! to rzecz trudniejsza niż Sardynja... Sardynja jest wielka wyspa na morzu śródziemnem, a trzy są tylko na niem takie wyspy: Sardynia, należąca do króla Piemontu; Korsyka do króla francuskiego, i Sycylia do króla neapolitańskiego; kiedy Turyn to tylko prosta stolica.
— Jakto, mówiłeś o Sardynii, kochany Ludwiku?
— Mówiłem, że należy do króla Piemontu, i zdaje mi się, że mam słuszność.
— Właśnie, właśnie... to samo, kochany mój Ludwiku, Izydor pisze w liście, że jedzie do Turynu w Piemoncie.
— Aha! — odezwał się Pitoux — teraz rozumiem... Dobrze! dobrze! dobrze! To do Turynu pan Izydor został posłany przez króla, i wy mnie wypytujecie dla dowiedzenia się, gdzie się znajduje pan Izydor...
— A dlaczegóżbym cię wypytywać miała — odparła dziewczyna — jeśli nie dlatego? Co mnie tam obchodzą Sardynia, Piemont, Turyn?... Dopóki go tam nie było, nie wiedziałam co jest ta wyspa i ta stolica, i nie troszczyłam się o to. Ale on pojechał do Turynu... rozumiesz, kochany Ludwiku? i ja chcę wiedzieć, co to jest Turyn...
Pitoux wydał ciężkie westchnienie, potrząsnął głową, ale niemniej czynił wszelkie wysiłki, ażeby zadowolnić Katarzynę.
— Turyn — rzekł — poczekajcie-no... stolica Piemontu... Turyn... Turyn... aha! już wiem... Turyn, Bodincemagias, Taurasia, Colonia Julia, Augusta Taurinorum u starożytnych; dziś stolica Piemontu i państwa Sardyńskiego; jedno z najpięknieiszych miast w Europie. Ludności ma 125 tysięcy; król panujący Karol-Emmanuel... Oto jest Turyn, panno Katarzyno.
— A jak daleko do Turynu z Pisseleu, panie Ludwiku? Ty, co wiesz wszystko, musisz wiedzieć i to...
— To jest — rzekł Pitoux — mogę wam powiedzieć, w jakiej odległości Turyn jest od Paryża; ale od Pisseleu, to trudniej.
— To powiedz najprzód od Paryża... a do tego dodamy te dziewięć mil, jakie oddzielają Pisseleu od Paryża.
— A! prawda! — podchwycił Pitoux.
I recytując dalej swą wiedzę:
— Odległość od Paryża — mówił — mil sto; od Rzymu pięćdziesiąt ośm; od Konstantynopola...
Dla mnie dosyć wiedzieć tylko od Paryża, mój kochany panie Pitoux... Sto i dziewięć, to sto dziewięć mil odległości ode mnie... Przed trzema dniami on był tu... o pół mili... pod moim bokiem... Dziś... — dodała Katarzyna, wybuchając płaczem i załamując ręce — dziś jest o sto dziewięć mil ode mnie!...
— O! jeszcze nie! — zauważył nieśmiało Pitoux: — wyjechał dopiero onegdaj... znajduje się zaledwie nawpół drogi...
— Gdzie zatem jest?
— Tego nie wiem — odpowiedział Pitoux. — Ksiądz Fortier uczył nas, co są państwa i stolice, ale nic nam nie mówił o drogach, które do nich prowadzą.
— Więc tyle tylko wiesz, kochany mój Ludwiku?
— Tyle tylko — rzekł geograf, upokorzony tem, że tak prędko doszedł do granic swej wiedzy; — wiem jeszcze, że Turyn jest zbiegowiskiem arystokratów.
— Co to znaczy?
— To znaczy, panno Katarzyno, że w Turynie zebrali się wszyscy książęta, wszystkie księżne i wszyscy wychodźcy: hrabia d‘Artois, książę Kondeusz, pani Polignac, słowem, mnóstwo złoczyńców, spiskujących przeciw narodowi, którym kiedyś poucinają głowy, trzeba mieć nadzieję, bardzo dowcipnym przyrządem, nad którym pracuje doktór Guillotin.
— O! panie Pitoux!...
— Co, panno Katarzyno?...
— Stajesz się znowu srogim, jak za pierwszym swym powrotem z Paryża.
— Srogim!... ja?... — rzekł Pitoux. — A! prawda... Tak, tak, tak!... Pan Izydor jest jednym z tych arystokratów, i obawiasz się o niego...
I z nowem ciężkiem westchnieniem, których już naliczyliśmy kilka:
— Nie mówmy już o nim — dodał Pitoux — mówmy o tobie, panno Katarzyno, i o sposobie, w jaki mogę ci być użyteczny.
— Kochany panie Ludwiku — rzekła Katarzyna — list, który otrzymałam dzisiaj, nie będzie zapewne ostatnim.
— Wiec chcesz, panno Katarzyno, ażebym chodził i po następne?...
— Ponieważ byłeś ijuż tak dobrym...
— Wiec mam pozostać nim i nadal?...
— Tak.
— I owszem.
— Pojmuiesz; że ja pod nadzorem ojca, nie będę mogła chodzie do miasta.
— O! ależ trzeba pannie Katarzynie wiedzieć, że on i mnie pilnuje trochę; widziałem to po jego oczach.
— Tak; ale ciebie pilnować nie będzie aż w Haramoncie, możemy umówić się o miejsce, w którem będziesz składał listy.
— Bardzo dobrze! — odpowiedział Pitoux — naprzykład ta wielka wierzba, wydrążona, nieopodal od miejsca, gdzie pannę znalazłem zemdlona?
— Dobrze — odrzekła Katarzyna — to niedaleko od folwarku, a dość daleko od okien. Więc staje na tem, że listy tam będą składane.
— Dobrze, panno Katarzyno.
— Tylko będziesz uważał, ażeby cie nikt nie zobaczył.
— Spytaj gajowych z Longpre, z Taille-Fontaine i z Montaigu czy mnie widzieli, chociaż im zdmuchiwałem tuzinami króliki!... Ale ty... ty, panno Katarzyno, jakże zrobisz, ażeby dostać się do tych listów?
— Ja?... O! ja — rzekła Katarzyna z uśmiechem pełnym nadziei i woli — ja postaram się wyzdrowieć bardzo prędko!
Pitoux wydał najcięższe z dotychczasowych westchnień.

W tej chwili drzwi się otworzyły i wszedł doktór Raynal.

ROZDZIAŁ XI.
PITOUX KAPITANEM.

Wejście doktora Raynala nastąpiło w sama porę dla ułatwienia wyjścia młodzieńcowi.
Doktór zbliżył się do chorej, odrazu spostrzegłszy znaczna zmianę, jaka zaszła w niej od wczoraj.
Katarzyna uśmiechnęła się do doktora i podała mu rękę.
— O! — odezwał się doktór — gdyby nie dla przyjemności dotknięcia waszej delikatnej rączki, panno Katarzyno, nie badałbym nawet pulsu.
— To prawda, że mi jest daleko lepiej, panie doktorze, i przepisy pańskie sprawiły cuda.
— Moje przepisy!... Hm... hm... — odezwał się doktór; — nic pożądańszego dla mnie, moja panienko, jak sobie samemu przyznać całe przywrócenie pani zdrowia; ale jakkolwiek byłbym próżnym, muszę cześć tego honoru pozostawić mojemu uczniowi Pitoux.
I wznosząc ręce do nieba, rzekł:
— O! naturo, naturo! ty potężna Ceres, tajemnicza Izys, ileż masz jeszcze tajemnic dla tych, którzy będą umieli cie badać!
I zwracając się do drzwi, wyrzekł:
— Wejdźcież, wejdźcie, ojcze o ponurej twarzy, matko o niespokojnem oku, odwiedźcie ukochaną chorą; ażeby wyzdrowiała zupełnie, potrzebuje tylko waszej miłości i pieszczot.
Na głos doktora wbiegli rodzice Billot; ojciec z resztką podejrzenia na obliczu; matka z twarzą rozpromienioną. Kiedy wchodzili, Pitoux, odpowiedziawszy na ostatnie spojrzenie Katarzyny, wyszedł.
Niech sobie teraz Katarzyna przy pieszczotach rodziców powraca do zdrowia, do nadziei, do życia, a my pójdźmy za Pitoux, który, jak widzieliśmy, spełnił najcięższy z obowiązków ludzkich, bo zaparcie siebie samego i poświęcenie dla bliźniego.
Powiedzieć, że dzielny chłopiec opuszczał Katarzynę z sercem radosnem, byłoby zawiele; poprzestaniemy na zapewnieniu, że opuszczał ja z sercem zadowolonem.
Lubo sam nie zdawał sobie sprawy z doniosłości czynu, po tych jednak powinszowaniach głosu wewnętrznego, który każdy zna w sobie, czuł, że uczynił rzecz dobra, może być nie z punktu moralności, która zapewne zganiłaby ten związek Katarzyny z wicehrabią de Charny, chłopki z wielkim panem, ale z punktu ludzkości.
W epoce, o której mówimy, ludzkość była jednem ze słów modnych, a Pitoux, który nieraz wymawiał to słowo, nie wiedząc co znaczy, wprowadził je w czyn, niebardzo wiedząc co uczynił.
To, co uczynił, powinienby był wykonać przez zręczność, gdyby nie był uczynił przez dobroć.
Ze współpracownika Izydorowego — położenie dla Ludwika Anioła Pitoux niepodobne — stał się powiernikiem Katarzyny.
Katarzyna też zamiast go strofować, zamiast nim pomiatać, zamiast wyrzucić go za drzwi, jak postąpiła za pierwszym jego powrotem z Paryża, obeszła się z nim po przyjacielsku, serdecznie, pieszczotliwie.
Jako powiernik otrzymał to, o czem aniby mógł marzyć jako współzawodnik.
Ażeby sobie zaskarbić na przyszłość przyjacielskie to przywiązanie, Pitoux przedewszystkiem zaniósł pani Colombe upoważnienie prawie nieczytelne od Katarzyny, do odbierania wszystkich listów, jakie przyjdą skądbądź na jej imię.
Do upoważnienia pisanego, Pitoux dołączył ustne przyrzeczenie Katarzyny, która zobowiązała się na przyszły św. Marcin wydać wszystkim najemnikom w Pisseleu ucztę złożona z samych pierników i cukru owsianego.
Wobec tego upoważnienia i obietnicy, które zadość czyniły sumieniu i zarazem interesom matki Colombe, zobowiązała się ona zabierać z poczty co rano i trzymać do rozporządzenia Ludwika Pitoux wszystkie listy adresowane do Katarzyny Billot.
Pitoux, załatwiwszy te sprawę i nie mając już nic do roboty w mieście, jak pompatycznie nazywano osadę Villers-Cotteres, udał się na wieś.
Powrót Pitoux do Haramontu był wydarzeniem niemałej wagi. Nagły jego wyjazd do stolicy nie obszedł się bez rozlicznych komentarzy. Po tem, co się stało, gdy z Paryża nadszedł był rozkaz zabrania strzelb złożonych u księdza Fortier, przywieziony przez adjutanta Lafayetta, nikt nie wątpił już o politycznem znaczeniu Pitoux. Jedni mówili, że wezwany został do Paryża przez doktora Gilberta; drudzy przez generała Lafayetta; inni nareszcie — co prawda w najmniejszej ilości — utrzymywali, że wezwany był przez samego króla!
Pitoux lubo nie wiedział, jakie posłuchy rozbiegły się o nim, tak sprzyjające jego znaczeniu osobistemu, niemniej wracał do rodzinnego gniazda w postawie tak godnej, że wszyscy olśnieni byli tą godnością.
Bo, ażeby widzieć ludzi z prawdziwej ich odległości, potrzeba przypatrywać się im na gruncie właściwym. Uczeń na dziedzińcu księdza Fortier, robotnik na folwarku Billota. Pitoux w Haramont był człowiekiem, obywatelem, kapitanem nie licząc, że w charakterze kapitana, oprócz sześciu dukatów, stanowiących jego własność prywatną, miał nadto dwadzieścia pięć dukatów szczodrze ofiarowanych przez doktora Gilberta dla wyekwipowania gwardji narodowej Haramontu.
Zaledwie przyszedł do siebie i gdy dobosz złożył mu wizytę, Pitous rozkazał, ażeby ogłosił na dzień następny, w niedziele, przegląd służbowy, z bronią i bagażami, na rynku Haramonckim.
Wtedy nie wątpiono już, że Pitoux ma ze strony rządu coś do obwieszczenia gwardji narodowej Haramonckiej.
Wielu przybyło pogadać z Pitoux dla dowiedzenia się przed innymi czegoś z tej wielkiej tajemnicy; ale Pitoux w rzeczach publicznych zachowywał majestatyczne milczenie.
Wieczorem, Pitoux, którego sprawy publiczne nie odrywały od prywatnych, poszedł założyć sidła do lasu i złożyć uszanowanie staremu Clouisowi. Co nie przeszkodziło mu być o godzinie siódmej zrana u imcipana Delauroy, majstra sławnego cechu krawieckiego, po złożeniu wszakże wprzód w mieszkaniu swem trzech królików i jednego zająca, i dowiedzeniu się u matki Colombe, czy niema listu do Katarzyny.
Nie było, i Pitoux był niemal zasmuconym, myśląc o smutku, jaki uczuje biedna dziewczyna.
Wizyta złożona imcipanu Delauroy miała na celu dowiedzenie się, czy zechce podjąć się umundurowania gwardji narodowej Haramontu i za jaką cenę.
Delauroy wypytał o wzroście osób, jak w podobnych okolicznościach, a Pitoux odpowiedział, przedstawiając mu przed oczy listę imienna trzydziestu trzech gwardzistów, oficerów, podoficerów i żołnierzy, stanowiących skład gwardji obywatelskiej haramonckiej.
Ponieważ wszyscy ci ludzie byli znani majstrowi, rozważono wzrost i tusze, i krawiec z piórem i ołówkiem w ręku, oświadczył, że nie może dostarczyć trzydziestu trzech mundurów i trzydziestu trzech par spodni za mniej, niż za trzydzieści trzy dukaty.
A nadto Pitoux nie mógł za tę cenę wymagać sukna zupełnie nowego.
Pitoux brał się za głowę, i utrzymywał, że wie z ust samego generała Lafayetta, jak on umundurował trzy miliony ludzi, składających gwardję obywatelską Francji, po cenie daleko niższej od luidora na człowieka. Majster Delauroy odpowiedział, że przy tak wielkiej sumie, choćby się i coś straciło na szczegółach, to się można odbić na ogóle: ale on czyni, co uczynić może i to jego ostatnie słowo, że umunduruje gwardję obywatelską Haramontu po dwadzieścia dwa franki na człowieka, i to jeszcze, z powodu koniecznych wydatków z góry, musi otrzymać zaliczenie.
Pitoux wydobył garść złota z kieszeni i oświadczył, że co do ostatniego, niema żadnej przeszkody, ale że jest ograniczony co do ceny, jeżeli więc pan Delauroy nie zechce sporządzić wszystkich trzydziestu trzech mundurów i trzydziestu trzech par spodni za dwadzieścia pięć luidorów, to porozumie się z panem Bligny, współzawodnikiem w kunszcie pana Delauroy, któremu oddał pierwszeństwo jako przyjacielowi ciotki Anieli.
Rzeczywiście, Pitoux nie gniewał się o to, że ciotka dowie się droga uboczna, że on rozrzuca garściami złoto; i nie wątpił, że krawiec tego jeszcze wieczora doniesie jej, co widział, to jest, że Pitoux bogatym jest jak nieboszczyk Krezus.
Groźba przeniesienia dokąd indziej dostawy tak ważnej, sprawiła skutek, i majster Delauroy zgodził się na cenę, podana przez Pitoux, który wymówił sobie nadto, że jego mundur z nowego sukna (nie chodziło mu o to, czy będzie cienkie, wolał nawet, ażeby było grubsze), policzonym będzie, łącznie ze szlifami, już w powyższej sumie.
Był to przedmiot nowych rozpraw niemniej długich i niemniej gorących niż pierwsze, ale znowu zwyciężył Pitoux, dzięki tej strasznej groźbie, że otrzyma od majstra Bligny, czego nie może dostać od majstra Delauroy.
Rezultatem całej rozmowy było zobowiązanie, przyjęte przez majstra Delauroy, że na przyszła sobotę dostarczy trzydzieści i jeden mundurów oraz trzydzieści i jedną parę spodni żołnierskich, dwa mundury i dwie pary spodni dla porucznika i sierżanta, jakoteż jeden mundur i jedna parę spodni dla kapitana łącznie ze szlifami.
W razie uchybienia w dostawie, cały obstalunek pozostanie na koszt uchybiającego majstra, ponieważ obchód federacji Villers-Cotteres i innych miejscowości, zależących od tego miasta okręgowego, ma się odbyć nieodzownie w niedzielę po tej sobocie.
I ten warunek majster przyjął zarówno z innemi.
O dziewiątej godzinie zrana wielka ta sprawa została ukończoną.
O wpół do dziesiątej Pitoux wrócił do Haramont, dumny z niespodzianki, jaką miał sprawić kolegom.
O godzinie jedenastej bęben bił do apelu.
O dwunastej gwardja narodowa pod bronią maszerowała za zwykłą dokładnością na rynku.
Po godzinie manewrów, za które dzielna gwardia narodowa zyskała pochwały swego dowódcy i oklaski kobiet; dzieci i starców, wpatrujących się w ten wzruszający widok z największem zajęciem, Pitoux przywołał do siebie sierżanta Klaudiusza Tellier i porucznika Dezyderjusza Maniquet, rozkazując im zebrać swoich ludzi i wezwać ich w imieniu doktora Gilberta oraz generała Lafayetta, a wreszcie króla, ażeby udali się do pana Delauroy, majstra krawieckiego w Villers-Coterets, który ma im ważna rzecz do objawienia.
Bęben uderzył do porządku; sierżant i porucznik, zarówno nieświadomi, jak ci, do których przemawiali, powtórzyli swym ludziom dosłownie wyrazy kapitana; a potem okrzyk: „W kozły broń“ rozległ się wyrzucony dźwięcznym głosem Ludwika, i Pitoux.
— W pięć minut potem, żołnierze gwardji obywatelskiej Haramontu, jakoteż sierżant Klaudjusz Tellier i porucznik Dezyderjusz Maniąuet, biegli jak opętani po drodze do Villers-Cotterets.
Wieczorem, dwaj muzykanci z Haramontu wprawili serenadę kapitanowi, powietrze pruły petardy, race i świece rzymskie, a kilka głosów, co prawda lekko podchmielonych, wolało w przerwach:

— Niech żyje Ludwik-Anioł Pitoux!... ojciec narodu!...
ROZDZIAŁ XII.
GDZIE KSIĄDZ FORTIER DAJE NOWY DOWÓD UMYSŁU PRZECIWREWOLUCYJNEGO.

W następną niedziele mieszkańcy Villers-Cotterets zbudzeni zostali biciem w bęben, który zacięcie od piątej zrana wzywaj do apelu.
Nic, zdaniem mojem, bardziej impertyneckiego, jak budzić w ten sposób ludność, której większość prawie zawsze wolałaby spokojnie dokończyć nocy, i uzupełnić te siedm godzin snu, których, według hygieny popularnej, potrzebuje człowiek, ażeby się utrzymać przy zdrowiu i czerstwości.
Ale we wszystkich epokach rewolucyjnych rzecz tak samo się praktykowała, i kiedy wchodzimy w jeden z tych okresów ruchu i postępu, trzeba sen zaliczyć do ofiar, mających być złożonemi na ołtarzu ojczyzny.
Zadowoleni czy niezadowoleni, patrjoci czy arystokraci, mieszkańcy grodu Villers-Cotterets byli wiec obudzeni w niedziele, dnia 18-go października 1879-go roku, o godzinie piątej rano.
Ceremonja miała się wprawdzie zacząć dopiero o dziewiątej, ale nie było zawiele pięciu godzin dla wykonania wszystkiego, co miało się zrobić.
Wielki amfiteatr wystawiony już przed dziesięciu dniami, wznosił się na środku rynku; ale amfiteatr ten, którego budowa szybka świadczyła o gorliwości cieśli, był, że tak powiem, tylko szkieletem pomnika.
Pomnikiem był ołtarz ojczyzny. Od dwóch tygodni zaproszono księdza Fortier‘a, ażeby w dniu 18-go października odprawił przed nim msze, zamiast w kościele.
Ażeby pomnik uczynić godnym przeznaczenia tak religijnego jako i społecznego, należało wyzyskać wszystkie bogactwa gminy.
I, musimy to przyznać, każdy chętnie ofiarował swe bogactwa na te wielka uroczystość. Ten dywan, ów obrus ołtarzowy; jeden firanki jedwabne, drugi obraz święty.
Ale ponieważ stałość nie jest w miesiącu październiku jedna z zalet pogody, a barometr, oznaczający pogodą stałą, stanowi rzadki wypadek pod znakiem Niedźwiedzia, przeto nikt nie kwapił się wystawić swą ofiarę z góry, lecz każdy czekał na dzień uroczystości.
Słońce wzeszło o godzinie wpół do siódmej, według swego zwyczaju w tej porze roku, przejrzystością i ciepłem swych promieni zwiastując jeden z tych pięknych ranków jesiennych, które mogą iść w porównanie z najpiękniejszemi dniami wiosny.
Od dziewiątej z rana ołtarz ojczyzny okryty został wspaniałym kobiercem, przyobleczony w obrus bramowany koronkami, ozdobiony obrazem przedstawiającym świętego Jana, każącego na pustyni; a nad całym ołtarzem wznosił się baldachim aksamitny ze złotemi kwiatami.
Przedmioty potrzebne do odprawienia mszy, musiały być naturalnie dostarczone przez kościół; więc się niemi nie zajmowano.
Prócz tego, każdy obywatel, jakby na Zielone Świątki, przybrał dom swój w zieleń albo w dywany przedstawiające kwiaty.
Wszystkie dziewczęta z Villers-Cotterets i okolic w bieli, przepasane wstęgą trójbarwną, z gałązką w ręku, otaczać miały ołtarz ojczyzny.
Po mszy nareszcie, mężczyźni mieli zaprzysięgnąć na konstytucję.
Oczywiście, że z pomiędzy wszystkich tych milicyj Patriotycznych, z największą niecierpliwością oczekiwano gwardji narodowej z Haramontu.
Rozeszła się wieść, że dzięki wpływowi Pitoux i skutkiem hojności wcale królewskiej, składający ją ludzie wraz z kapitanem Aniołem Pitoux, mieli być ubrani w mundury.
Magazyny majstra Delauroy‘a natłoczone były przez cały tydzień. Tłumy ciekawych cisnęły się wewnątrz i zewnątrz, ażeby widzieć dziesięciu rzemieślników pracujących nad tym olbrzymim obstalunkiem, który za ludzkiej pamięci nie miał równego sobie w Villers-Cotterets.
Ostatni uniform, to jest kapitański, stosownie do umowy, doręczony został w sobotę wieczorem o godzinie jedenastej minut pięćdziesiąt dziewięć.
Według umowy również, Pitoux wyliczył wtedy majstrowi Delauroy brzęczącą monetę luidorów dwadzieścia pięć.
Wszystko to więc narobiło wielkiego hałasu w stolicy gminy, i nic dziwnego, że w dniu oznaczonym gwardja narodowa z Haramontu oczekiwana była niecierpliwie.
O godzinie dziewiątej odgłos bębna i piszczałki zabzyczał na końcu ulicy Lorgny. Dały się słyszeć wielkie okrzyki radości i podziwu, i spostrzeżono zdaleka Pitous na białym koniu, należącym do jego porucznika Dezyderjusza Maniquet.
Gwardja narodowa z Haramontu nie zawiodła swej reputacji.
Przypomnijmy sobie triumf, jaki odnieśli Haramontczycy, kiedy za cały uniform mieli tylko jednakowe kapelusze, a Pitoux za całą cechę odznaczającą jego stopień, tylko kask i pałasz prostego dragona: Wyobraźmy sobie więc teraz jaką postawę marsową musieli mieć gwardziści ubrani w mundury, i jak zalotnie wyglądał ich wódz z kapeluszem mundurowym na bakier, z ryngrafem pod brodą, ze szlifami na ramionach i ze szpadą w ręku.
Okrzyk podziwu ciągnął się od końca ulicy Lorgny aż do placu Wodotryskowego.
Ciotka Aniela żadną miarą w kapitanie nie chciała poznać swego bratanka. Omało nie roztrącił ją koń Maniqueta, kiedy podeszła, żeby zajrzeć w sam nos Ludwikowi.
Pitoux szpadą majestatycznie salutował, i tak, ażeby był usłyszanym na dwadzieścia kroków dokoła, wyrzekł za całą zemstę te słowa:
— Dzień dobry, pani Anielo!
Stara panna, oburzona tą nazwą, cofnęła się trzy kroki w tył, wznosząc ręce do nieba i mówiąc:
— O! niegodziwy! zaszczyty zawróciły mu głowę i już nie poznaje swej ciotki.
Pitoux przeszedł majestatycznie, na te apostrofę nie odpowiadając, i zajął u stóp ołtarza ojczyzny miejsce honorowe, przeznaczone dla gwardji narodowej z Haramontu, jako dla jedynej broni, mającej uniform całkowity.
Przybywszy tam, Fitoux zstąpił na ziemie i oddał konia do potrzymania chłopcu, który dostał za te posługę sześć su od wspaniałego kapitana.
Fakt ten w pięć minut doniesiono ciotce Anieli, która wykrzyknęła:
— O! niegodziwy! ależ on jest miljonerem!
I dodała cicho:
— Źle byłam natchnioną, żem się z nim poróżniła: ciotki dziedziczą po bratankach.
Pitoux nie słyszał ani wykrzyknika ani uwagi; Pitoux był poprostu w ekstazie.
W pośród dziewcząt, opasanych szarfą trójbarwną i trzymających w reku gałązkę zieleni, poznał Katarzynę.
Katarzyna blada była jeszcze po chorobie zaledwie zwalczonej, ale piękniejsza bladością, niż inna najświeższym rumieńcem zdrowia.
Katarzyna blada była ale szczęśliwa; zrana jeszcze, dzięki staraniom Pitoux, znalazła list w wydrążeniu wierzby.
Powiedzieliśmy, iż biedny Pitoux znajdował czas na wszystko.
Zrana o godzinie siódmej znalazł czas być u matki Colombe; o kwadrans na ósmą złożył list w wydrążeniu wierzby, a o ósmej już był ubrany w mundur i stał na czele swych trzydziestu trzech ludzi.
Nie widział się z Katarzyną od czasu, gdy ją opuścił złożoną na łóżku, a widział, powtarzamy, tak piękną i szczęśliwą, że stał przed nią w ekstazie.
Dała mu znak, aby przystąpił do niej.
Pitoux obejrzał się dokoła, aby zobaczyć, czy znak istotnie się do niego stosował.
Katarzyna uśmiechnęła się i powtórzyła wezwanie, nie było więc wątpliwości.
Pitoux schował szpadę do pochwy, zdjął kapelusz trójgraniasty, i z głową odkrytą zbliżył się do dziewczęcia.
Względem generała Lafayetta Pitoux byłby poprostu przyłożył rękę do kapelusza.
— A! panie Pitoux — rzekła doń Katarzyna — nie poznałam cię. Jak dobrze wyglądasz pan w tym mundurze.
I dodała cichutko;
— Dziękuję, dziękuję, mój dobry Ludwiku; jakiś ty dobry, i jak cię za to kocham! I wziąwszy rękę kapitana gwardji, uścisnęła ją w swoich.
Łuna migała przed oczyma Pitoux; kapelusz mu z drugiej reki upadł na ziemie, a może przy kapeluszu upadłby i stał zakochany, kiedy wtem hałas w połączeniu z wrzawą gróźb zabrzmiał od ulicy Soissons.
Jakakolwiek była przyczyna tego hałasu, Pitoux skorzystał z tego wypadku.
Wyjął rękę z rąk Katarzyny, podniósł kapelusz, siadł na koń i krzyknąwszy: „do broni!“ stanął na czele swych trzydziestu trzech ludzi.
Powiedzmy, skąd wszczął się ten hałas i te groźby.
Wiemy, że ksiądz Fortier zaproszony został do odprawienia mszy federacyjnej na ołtarzu ojczyzny, i że wszelkie przyrządy kościelne przeniesione być miały z kościoła na nowy ołtarz, w pośrodku rynku.
Rozkazy stosujące się do tej części obrzędu, wydał pan de Longpre, mer miejscowy.
Pan de Longpre, jak sobie przypominamy, miał już raz sprawę z księdzem Fortier, kiedy Pitoux, z rozkazem generała Lafayetta w ręku, zażądał siły zbrojnej dla otrzymania broni, zachowywanej przez księdza Fortier.
Otóż pan de Longpre, tak jak i wszyscy znał charakter księdza Fortier; znał go jako upartego aż do zaciętości, drażliwego aż do gniewu.
Wątpił, ażeby ksiądz Fortier zachował bardzo słodkie wspomnienie o jego pośrednictwie w sprawie strzelb.
Zamiast więc osobiście mówić mu o tem i traktować rzecz urzędowo, jako pomiędzy władzą cywilną i duchowną, przesłał czcigodnemu słudze bożemu program uroczystości, w którym między innemi powiedziano:
Art. 4. „Msze odprawi przed ołtarzem ojczyzny ksiądz Fortier; zacznie się ona o godzinie dziesiątej.
Art. 5. „Przyrządy kościelne dostarczone będą za staraniem księdza Fortier, i przeniesione z kościoła na ołtarz ojczyzny“.
Sekretarz merostwa osobiście doręczył program księdzu Fortier, który przeczytał go z mina szyderczą, i tonem wielce odpowiadającym minie odpowiedział:
— Dobrze!...
O godzinie dziewiątej, jakeśmy powiedzieli, ołtarz ojczyzny całkiem był gotowy i przybrany.
Brakowało tylko lichtarzy, krzyża i innych przedmiotów potrzebnych do służby Bożej.
O wpół do dziesiątej przedmiotów tych jeszcze nie było.
Mer się zaniepokoił.
Posiał sekretarza do kościoła dla dowiedzenia się, co to znaczy.
Sekretarz powrócił oznajmiając, że zastał kościół zamknięty.
Kazano mu pobiec do zakrystiana, który prawdopodobnie miał te rzeczy przynosić. Zastał zakrystiana z nogą wyciągniętą na taburecie, i wykrzywiającego się jak potępieniec.
Nieszczęśliwy klucznik wywichnął sobie nogę.
Rozkazano wtedy sekretarzowi udać się do śpiewaków.
Obadwaj byli chorzy. I jeden i drugi tylko co wzięli lekarstwo wewnętrzne, sprzeciwiające się wszelkiemu ruchowi zewnętrznemu: a spodziewali się, że to działanie lekarstw ustanie dopiero nazajutrz.
Mer zaczął podejrzewać w tem spisek. Posiał więc sekretarza do księdza Fortier.
Ksiądz Fortier dostał tego samego rana ataku podagrycznego. a siostra drżała, ażeby podegra nie przeszła do żołądka.
Wtedy pan de Longpre przestał już wątpić. Nietylko sam ksiądz Fortier nie chciał odprawić mszy na ołtarzu ojczyzny, ale uniedołężniając służbę, zakrystjana i śpiewaków, zamykając drzwi kościelne, przeszkadzał, ażeby inny ksiądz gdyby znalazł się przypadkiem, nie zastąpił go w odprawieniu mszy.
Położenie było trudne.
W owej epoce nie myślano jeszcze, aby władza cywilna w ważniejszych okolicznościach mogła się odłączyć od władzy duchownej, i ażeby jakakolwiek uroczystość mogło się odbyć bez mszy.
W kilka lat później ogół wpadł w ostateczność przeciwny.
W reszcie wędrówki sekretarza nie obyły się bez tego, ażeby poseł nie popełnił jakichś niedyskrecji co do wywichnięcia nogi przez zakrystjana, co do chorób żołądkowych śpiewaków i podagry proboszcza.
Głuchy szmer zaczął obiegać po ludności.
Mówiono już o wyłamaniu drzwi kościelnych dla zabrania naczyń i o przymusowem sprowadzeniu księdza Fortier do ołtarza ojczyzny.
Pan de Longpre, człowiek umysłu wysoce pojednawczego, uśmierzył te pierwsze porywy wzburzenia, i oświadczył, ze sam pójdzie w poselstwie do księdza Fortier‘a.
Udał się wiec i zapukał do drzwi czcigodnego kapłana, równie starannie zaryglowanych jak drzwi kościelne.
Ale daremnie pukał, drzwi pozostały zamknięte.
Myślał wtedy pan de Longpre, że trzeba będzie uciec się do pośrednictwa siły zbrojnej.
Kazał więc uprzedzić policjanta i brygadiera żandarmerii.
Za nimi ruszył tłum ludności.
Ponieważ nie było taranu ani katapulty do wywalenia drzwi, posłano wprost po ślusarza.
Ale w chwili gdy ślusarz kładł haczyk do zamka, drzwi się otworzyły i ksiądz Fortier ukazał się na progu.
Nie jak Coligny, pytający swych morderców: „Bracia, czego chcecie odemnie?“...
Ale jak Kalchas, z ogniem w oku i włosem najeżonym, według Kasyna z Ifigenii.
— Precz stad!... — krzyknął, wznosząc rękę z groźnym giestem; precz!... heretycy, bezbożni, hugonoci; precz amalecyci, sodomici, gomorejczycy!... odstąpcie od progu sługi Pańskiego!...
Powstał wielki szmer w tłumie, szmer wcale niekorzystny dla księdza Fortier.
— Przepraszam — rzekł pan de Longpre głosem łagodnym, któremu nadał akcent ile być może najbardziej przekonywający przepraszam, księże proboszczu; chcieliśmy się tylko dowiedzieć, czy chcecie, czy nie chcecie odprawiać mszy przed ołtarzem ojczyzny?...
— Czy chce odprawić msze przed ołtarzem ojczyzny?... wykrzyknął ksiądz, wpadając w jedno z tych świątobliwych oburzeń, do których był tak skłonnym; — czy chce uprawnić bunt, rokosz, niewdzięczność?... czy chce prosić Boga, aby przeklął cnotę a błogosławił grzech?... Pan tego nie mogłeś się spodziewać, panie merze!... Chcesz się dowiedzieć, czy będę odprawiał waszą mszę świetokradzką; otóż po trzykroć nie!...
— Dobrze, księże proboszczu — odparł mer; — jesteś wolnym i nikt cie zmusić nie może.
— Zbytek dobroci, panie merze.
I ze śmiechem najzuchwalszym począł zamykać drzwi przed nosem władz.
Już drzwi miały się obrócić tyłem do zgromadzenia, kiedy człowiek jakiś przedarł się z tłumu, potężnym ruchem odepchnął drzwi w trzech czwartych przymknięte, i omało nie przewrócił księdza.
Był to Billot, blady ze złości, z czołem namarszczonem, zębami zgrzytąjącemi.
Billot, jak sobie przypominamy, był filozofem, i jako taki, nienawidził księży.
Zaległo głębokie milczenie. Pojmowano, że zajdzie coś strasznego między dwoma ludźmi.
A jednak Billot tak gwałtownie odepchnąwszy drzwi, począł głosem spokojnym, prawie łagodnym:
— Przepraszam, panie merze — zapytał — jak to pan powiedziałeś?... Powiedziałeś... powtórz pan, proszę... a!... powiedziałeś pan że... że jeżeli ksiądz proboszcz nie zechce odprawić nabożeństwa, to go zmusić nie można.
— Tak, w rzeczy samej — bąkał biedny pan de Longpre; — zdaje mi się, że tak powiedziałem.
— O!... to popełniłeś pan błąd wielki; a w naszych czasach ważna rzeczą jest, ażeby się błędy nie szerzyły.
— Precz, świętokradco!... precz, poganinie!... — krzyknął proboszcz zwracając się do Billota.
— O!... rzekł Billot — księże proboszczu, zamilczmy, albo źle to się skończy, ja cię uprzedzam. Nie znieważam cię, tylko zastanawiam. Pan mer sadzi, że cię nie można zmusić do odprawienia mszy; ja utrzymuję, że można.
— A!... manichejczyku:... — krzyknął ksiądz — ah!...
— Cicho!... rzekł Billot. Powiedziałem to i dowiodę.
— Cicho!... — zawołali wszyscy — cicho!...
— Czy słyszysz, księże proboszczu — rzekł Billot z tym samym spokojem — wszyscy są mojego zdania. Ja nie mówię tak pięknie jak wy, ale zdaje się, że mówię rzeczy interesujące, skoro mnie słuchają!
Ksiądz miał wielką chęć odpowiedzieć nowem przekleństwem, ale potężny głos tłumu imponował mu mimowoli.
— Mów!... mów!... — odezwał się szyderczo — zobaczymy co powiesz.
— Mówię rzecz bardzo prostą — rzekł Billot — mianowicie, że kiedy kto pobiera zapłatę, obowiązany jest w zamian spełniać to, co do niego należy.
— Aha!... — odezwał się proboszcz — widzę do czego zmierzasz.
— Moi przyjaciele — rzekł Billot tym samym łagodnym głosem, zwracając się do dwustu lub trzystu świadków tej sceny co wolicie czy słuchać obelg księdza proboszcza, czy moich rozumowań?...
— Mów, panie Billot, mów!... słuchamy cię. Cicho bądź!... księże, cicho!...
Billot spojrzał tylko na księdza i mówił dalej:
— Powiedziałem więc, że kto pobiera zapłatę powinien w zamian spełniać co do niego należy. Naprzykład, pan sekretarz magistratu. Pan mer posłał go do was, księże proboszczu, dla doręczenia wam programu uroczystości. Jemu przede nie przyszło do głowy powiedzieć: „Panie merze; ja nie zaniosę księdzu Fortier tego programu“. Wszak prawda, panie sekretarzu?...
— Prawda, panie Billot — naiwnie odparł sekretarz.
— Czy słyszysz, księże proboszczu?... — zapytał Billot.
— Bluźnierco!... — wykrzyknął proboszcz.
— Cicho!... — zawołali obecni.
Billot mówił dalej.
— A oto pan wachmistrz żandarmerii, któremu płacą za to, aby przestrzegał porządku. Kiedy pan mer pomyślał, że porządek może być przed chwilą zakłócony przez ciebie, księże proboszczu, i wezwał go sobie do pomocy, panu wachmistrzowi nie przyszło do głowy odpowiedzieć mu; „Panie merze, przywracaj sobie porządek jak chcesz, ale bezemnie“. Wszak prawda, panie wachmistrzu?...
— Prawda, obowiązkiem moim było przyjść i przyszedłem odparł poprostu wachmistrz.
— Czy słyszysz, księże proboszczu?... — zapytał Billot.
Proboszcz zgrzytnął zębami.
— Zaczekaj — rzekł Billot. — oto poczciwy ślusarz. Jego rzemiosło polega na wyrabianiu, otwieraniu i zamykaniu zamków. Przed chwilą pan mer posłał po niego, ażeby przyszedł tu otworzyć drzwi pańskie. Nie przyszło mu do głowy odpowiedzieć panu merowi: „Ja nie będę otwierał drzwi księdza Fortiera“. Wszak prawda, Picard, że ci to nie przyszło do głowy?“
— Jużciż nie — odrzekł ślusarz; — wziąłem wytrychy i przyszedłem.
— Słyszysz, księże proboszczu?... — odrzekł Billot.
Proboszcz chciał mu przerwać, ale Billot zatrzymał go giestem...
— Skądże więc pochodzi — mówił dalej, że ty księże proboszczu, wybrany dla dawania przykładu, kiedy wszyscy spełniają to, co do kogo należy, ty jeden uchylasz się od swego obowiązku.
— Brawo! Billot! brawo! — zawołali jednym głosem obecni.
— Nietylko że ty jeden nie spełniasz obowiązku — powtórzył Billot — ale nadto ty jeden dajesz przykład nieporządku.
— O! — odezwał się ksiądz Portier, pojmując, że trzeba się bronić, Kościół jest niepodległy. Kościół nie ulega nikomu. Kościół zależy tylko od samego siebie!
— I w tem to właśnie złe — rzekł Billot — iż wy chcecie stanowić państwo w państwie. Jesteś Francuzem, księże proboszczu, albo nie jesteś?... jesteś obywatelem, ale nie jesteś?... Jeżeli nie jesteś obywatelem, francuzem jeżeli jesteś prusakiem, anglikiem lub austrjakiem; jeżeli ci płaci Pitt, Koburg lub Kaunit, to słuchaj Pitta, Koburga lub Kaunitza; ale jeżeli jesteś francuzem i obywatelem, jeżeli tobie płaci naród, bądź posłuszny narodowi.
— Tak! tak! krzyknęło trzysta głosów.
— Ja wiec — mówi| dalej Billot z brwią namarszczoną z okiem pełnem błyskawic, i wyciągając potężną rękę aż na ramię księdza — w imię narodu wzywam się, księże. ażebyś spełnił swą misję pokoju i zaniósł modły o łaskę niebios, o względy Opatrzności, o miłosierdzie Pana Wszechmocnego dla twych współobywateli i dla ojczyzny. Pójdź!
— Brawo! Billot, niech żyje Billot! — wołały wszystkie głosy. — Do ołtarza! do ołtarza, księże!
Billot, zachęcony temi okrzykami, silną ręką wyciągnął po za wrota pierwszego może księdza, który we Francji dał tak otwarte hasło przeciw rewolucji.
Ksiądz Fortier zrozumiał wreszcie, że wszelki opór byłby niepodobny.
— Dobrze!... powiedział — męczeństwo... ja wołam o męczeństwo.
I zaintonował pełnym głosem: Libera me Domine!

Taki to był osobliwy orszak, zbliżający się ku rynkowi wśród okrzyków i wrzawy, które dały się słyszeć kapitanowi Pitoux w chwil, gdy bliskim był zemdlenia przy dziękczynieniu, czułych słowach i uścisku ręki Katarzyny.

ROZDZIAŁ XIII.
UROCZYSTOŚĆ.

Pitoux, któremu hałas ten przypomniał rozruchy paryskie, krzyknął: „Do broni“ i stanął na czele swoich trzydziestu trzech ludzi.
Wtedy tłum się rozsunął, a Pitoux ujrzał księdza Fortier’a, ciągnionego przez Billota.
— O! panie Billot — zawołał Pitoux, występując przed dzierżawcą.
— O! ojcze! — zawołała Katarzyna.
Ale Billotowi dość było spojrzeć, aby z jednej strony powstrzymać Pitoux, z drugiej Katarzynę.
Billot przybywszy do podnóża estrady, puścił sam księdza Fortier‘a i ukazując mu ją palcem, rzekł.
— Księże, czy ty masz poświęcenie dla swego kraju? Księże, czy ty kochasz bliźniego więcej, niż samego siebie? Jeżeli tak, wejdź śmiało na stopnie tego ołtarza i wznieś modły do Boga; ale jeżeli się nie czujesz pierwszym pomiędzy nami wszystkimi, ustąp miejsca godniejszemu, i odejdź stąd... odejdź!
— O! nieszczęśliwy! — rzekł ksiądz, odchodząc i grożąc Billotowi — nie wiesz komu wypowiadasz wojnę!
— Owszem, wiem — rzekł Billot — wypowiadam wojnę wilkom, lisom i wężom; wszystkiemu temu, co kąsa i pożera w ciemnościach. Nechże tak będzie — dodał, uderzając giestem potężnym w pierś szeroką oburącz — kąsajcie, szarpcie, rozdzierajcie... jest za co!
Zaległa chwilowa cisza, podczas której cały ten tłum rozstąpił się dla przepuszczenia księdza.
Pan de Longpre zbliżył się do Billota.
— Ale z tem wszystkiem, panie Billot nie mamy już księdza, mnie będziemy więc mieli i mszy.
— Wielkie nieszczęście! — rzekł Billot.
— Nie powiadam, żeby to by!o nieszczęściem, ale czem zastąpimy mszę?...
— Mszę? Co damy na miejsce mszy? Słuchajcie! Oto ogłoszenie nowych praw!
Billot wyciągnął rękę i z pamięci wymówił tekst nowych praw, a cała ludność słuchała w skupieniu.
Kiedy Billot zamilkł, wszystkie usta wydały okrzyk, w którym zlały się wszystkie serca w jedno serce.
Billot zstąpił z ołtarza wśród okrzyków radości i wołań całego ludu.
Ustawiono stoły przed drzwiami domów. Sześć tysięcy obywateli ucztowało.

Billot był bohaterem dnia.

ROZDZIAŁ XIV.
POD OKNEM.

Uroczystość, jaka opisaliśmy, mająca na celu połączyć miedzy sobą wszystkie gminy Francji, była tylko wstępem do wielkiej konfederacji, która miała odbyć się w Paryżu dnia 14 lipca, 1790 roku.
Tymczasem jednak wszystko wróciło do zwykłych warunków życia.
Billot po dawnemu doglądał robót w polu i wydawał rozkazy...
Co się tyczy Katarzyny, lubo obejście się ojca względem niej, było jak dawniej łagodne, czuła przecież w powietrzu podejrzenia ojcowskie. Podczas długich nocy zimowych, samotnych i niespokojnych, myślała ona, czy lepiej byłoby, ażeby Izydor powrócił do Boursonnes, czy żeby pozostał od niej zdala.
Matka Billot wróciła do zwykłego trybu życia: mąż był w domu, córka wyzdrowiała.
Pitoux zapadł w łagodną melancholię. Co rano nawiedzał matkę Colombe. Jeżeli nie było listu do Katarzyny, smutno powracał do Haramont, pewny będąc, że Katarzyna, nie otrzymawszy listu od Izydora, przez cały dzień, nie będzie miała sposobności pomyśleć o oddawcy. Jeżeli zaś był list składał go święcie w wydrążeniu wierzby, i często powracał smutniejszy jeszcze, niż w dnie, kiedy listu nie było, pewny znów będąc, że Katarzyna, jeżeli pomyśli o nim, to tylko dlatego, iż przystojny ten szlachcic stanowił drut przewodniczy do wspomnienia dziewczęcia.
Jednakże Pitoux nie był posłańcem czysto biernym. Po stemplach listowych poznał, że młody szlachcic przebywał w stolicy Piemontu. Aż raz list miał na sobie odbity wyraz Lyon zamiast Turyn, a we dwa dni potem, to jest 25-go grudnia, przybył list z wyrazem Paryż zamiast Lyonu.
Pitoux zrozumiał, że wice-hrabia Izydor de Charny opuścił Włochy i powrócił do Francji.
Teraz zaś, będąc we Francji, mógł niebawem opuścić Paryż i przybyć do Boursonnes.
W dniu, gdy nadszedł ten list datowany z Paryża, Pitoux, postanowił zastawić sidła w lesie Wilczej-Kniei.
Folwark Pisseleu leżał na samej drodze z Haramontu do tej części lasu, która się zwała Wilczą-Knieją.
Nic wiec w tem nie było dziwnego, że w przejściu Pitoux zatrzymał się w folwarku.
Przybywszy pode drzwi zagrody, obejrzał się dookoła i spostrzegł Katarzynę w oknie.
Uśmiechnęła się do niego.
Pitoux pokazał jej sidła owinięte około reki.
— Przyszła mi myśl uczęstować was parą smażonych królików, panno Katarzyno, a ponieważ najlepsze znajdują się w Wilczej-Kniei, wyszedłem wcześniej, ażeby się z wami po drodze zobaczyć i dowiedzieć o zdrowiu.
Ona, uśmiechnąwszy się na te troskliwość młodzieńca, powtórzyła:
— Niby dowiedzieć się o mojem zdrowiu? Jestem prawie uleczona.
— Prawie! Chciałbym, ażebyś była zdrową zupełnie, panno Katarzyno.
Katarzyna zarumieniła się, westchnęła, wzięła za rękę młodzieńca, potem puściła rękę.
— Macie coś powiedzieć, panno Katarzyno? — zapytał.
— Ja?... Nie... nic... mylisz się, kochany Pitoux — odparła dziewczyna. — Nie potrzebujesz nawet udawać się w tym tygodniu na pocztę; w ciągu kilku dni nie będę odbierała listów.
— Panno Katarzyno — rzekł Pitoux — czy zauważyliście zmianę, jaka zaszła u pana Billot? Przyjdzie zapewne czas, że ten, co sprawcą jest tej zmiany, będzie miał ciężka przeprawę: ja wam to przepowiadam. Katarzyna zbladła.
— Cicho! mówmy o czem innem, albo nie mówmy wcale, ojciec nadjeżdża.
Pitoux obrócił się w kierunku wzroku rzuconego przez Katarzynę, i istotnie spostrzegł dzierżawce jadącego kłusem, Pitoux postąpił kilka kroków naprzeciw mego, uśmiechają się i trzymając kapelusz w reku.
— A! to ty, Pitoux — rzekł Billot — czy przyszedłeś do nas na obiad?
— Nie, panie Billot — odparł Pitoux — tegobym sobie nie pozwolił: ale... gdybyście mnie zaprosili, zostałbym.
— Wiec cię zapraszam.

Billot dał ostrogę koniowi i wjechał w bramę.

ROZDZIAŁ XV.
OJCIEC CLOUIS ZNÓW WYSTĘPUJE NA SCENĘ.

— Czy obiad gotowy? — zapytał.
— Gotów — odparła matka.
— To chodźmy do stołu — rzekł.
Przeszli do izby jadalnej.
Dodano nakrycie dla Pitoux.
Billot pragnął wiedzieć, czy to przypadek sprowadził Pitoux do zagrody, czy jakiś zamiar umyślny. W odpowiedniej chwili Billot zapytał go o to.
Pitoux uśmiechnął się i unosząc lewą ręką prawy rękaw od kaftana:
— Patrzcie, ojcze Billot — rzekł, pokazując ze dwadzieścia sideł drucianych, owiniętych jak bransoleta około pieści.
Odpowiedź ta zadowoliła Billota. Rzuciwszy okiem przez okno na podwórze, wstał i rzekł:
— Aha! jest ktoś do mnie.
Pitoux uczuł, jak go żywo dotknęła nogą Katarzyna. Blada, jak śmierć, wskazała mu oczyma okno, wychodzące na podwórze.
Pitoux spostrzegł starego przyjaciela Clouisa, który przechodził przed oknem z dubeltówką Billota na plecach.
Clouis wszedłł; razem ze strzelbą dzierżawcy trzymał na ramieniu zająca, którego zapewne z tej strzelby zabił.
— Kłaniam się uniżenie panu Billot i całej kompanji — rzekł.
— Dzień dobry, ojcze Clouis — odparł Billot. — Słownym jesteś, dziękuję.
— O! jak słowo, to słowo, panie Billot. Przyrzekłem ci na dziś dwanaście kul do dubeltówki, to i przyniosłem.
— Dziękują, ojcze Clouis — odrzekł Billot. — Zjesz z nami obiadek.
Clouis postawił dubeltówką w kacie, zająca położył na krawędzi kredensu, i usiadł przy stole.
Siedział wprost Katarzyny, która patrzyła na niego z przerażeniem.
Pitoux nie mógł sobie zdać sprawy ze wzruszeń, jakie objawiały się nietylko na obliczu Katarzyny, ale i w nerwowem drżeniu całego jej ciała.
Tymczasem Billot napełnił szklanką i talerz gościa, który dzielnie wziął się do jednego i drugiego.
— Śliczne wino, panie Billot — odezwał się, jakby dla oddania hołdu prawdzie — i rozkoszny baranek.
Ponieważ nikt nie wtórował pochwałom Clouisa, ten, uważając się zobowiązanym do podtrzymywania rozmowy, mówił dalej:
— Bo to, jeżeli kule mają być na dziki, to są trochą za małe.
— To nie na dziki — rzekł Billot.
Pitoux nie mógł się oprzeć ciekawości.
— Przepraszam, panie Billot — rzekł — ale jeżeli nie na dziki i nie na strzelanie do celu, to na cóż.
— Na wilki — rzekł Billot.
Gdyby Pitoux spojrzał na Katarzynę w tej chwili, byłby widział, że jest bliska zemdlenia. Ale nie patrzał na nią.
— Mówicie o wilkach, a czyż o nich słychać w okolicy?
— Tak — powiedział Billot spokojnie — widziano jednego przeszłego roku, i uprzedzono mnie; nie było go jakiś czas i myślano nawet, że nie wróci, ale... zdaje się, że wrócił i że znowu krąży około folwarku. Dlatego prosiłem ojca Clouis‘a, aby mi oczyścił dubeltówkę i ulał kul.
Tyle tylko wytrzymać mogła Katarzyna; wydała jakiś stłumiony okrzyk, wstała, i chwiejąc się, skierowała ku drzwiom.
Pitoux, pół naiwny, pół niespokojny, wstał również i podtrzymał chwiejącą się Katarzynę. Wszedłszy do kuchni za Katarzyną, uczuł, że dziewczyna osuwa się w jego ramiona.
— Cóż to wam jest, mój Boże! panno Katarzyno? — zapytał Pitoux przestraszony.
— A! — odrzekła Katarzyna — czyż nie rozumiesz? On wie, że Izydor przybył dziś rano do Boursonnes i chce go zabić, jeżeli podejdzie pod folwark.
W tej chwili drzwi od jadalni otworzyły się, i Billot stanął na progu.
— Mój kochany Pitoux — rzekł głosem tak ostrym, że nie dopuszczał odpowiedzi — jeżeliś rzeczywiście wybrał się na króliki, czas już ci będzie założyć sidła; później będzie za ciemno.
— Dobrze, panie Billot — pokornie odparł Pitoux i wyszedł drzwiami na dziedziniec.
Katarzyna udręczona wróciła do swego pokoju, w którym zamknęła się na zasuwkę.

— Dobrze — wyrzekł zcicha Billot — zamknij się, nieszczęsna! nie obchodzi mnie to, bo ja nie z tej strony urządzę zasadzkę.

ROZDZIAŁ XVI.
GRA.

Pitoux wyszedł z folwarku mocno wzruszony; ze słów Katarzyny poznał jasno to, co dlań dotąd było ciemnem.
Wiedział, że wicehrabia Izydor de Charny przybył zrana do Boursonnes, i że, jeżeli zechce zobaczyć się z Katarzyną na folwarku, narazi się na zastrzelenie z dubeltówki.
Bo nie było już żadnej wątpliwości, że wilkiem, o którym mówił Billot, był wicehrabia Izydor de Charny.
Pitoux postanowił prędko pójść przedewszystkiem do lasu, leżącego o kilkadziesiąt kroków od folwarku.
Jednym skokiem Pitoux znalazł się w lesie.
Chodziło mu poprostu o przedostanie się przez las na przełaj i powrócenie na skraj lasu nieopodal folwarku.
O sześćdziesiąt lub siedemdziesiąt kroków odległości, Pitoux widziałby wszystko, co tam się dziać będzie.
Położył się wzdłuż na ziemi i zadumał się głęboko.
Najroztropniejszem wydało mu się czekać w tem miejscu, gdzie był, i radzić sobie w miarę okoliczności.
Tymczasem oczy jego zwróciły się na zagrodę. Zauważył wyjście Clouisa. Zaczął zapadać już zmrok.
Po chwili, Pitoux zauważył, że w jednem z okien zaświeciło: w pokoju Billota.
Z miejsca gdzie był, Pitoux doskonale widział jak Billot nabił strzelbę.
Tymczasem zapadła noc.
Billot nabiwszy dubeltówką, zgasił świecą i przymknął okiennice, ale tak, że pozostawił szparą, zapewne dlatego, ażeby wzrok jego mógł przez nią obserwować okolicą.
Pitoux nie wątpił, że gdy noc zapadnie, Katarzyna spróbuje wyjść dla uprzedzenia Izydora.
Nie omylił się. Kiedy noc doszła do zmroku, który Katarzyna uważała za dostateczny, Pitoux widząc doskonale w ciemności, spostrzegł jak zwolna uchyliła się okiennica; następnie Katarzyna przekroczyła przez poręcz okienną, odepchnęła okiennicą i zsunęła się po murze.
Doszedłszy do końca muru, podążyła drogą i rzuciła się na małą ścieżką, prowadzącą w las.
Billot, który przez cały czas śledził przez szparą okiennicy, spostrzegł swa córkę.
Po kilku sekundach, Pitoux zauważył, że brama zagrody się otworzyła, i gdy Katarzyna dochodziła do skraju lasu, Billot ze strzelbą na ramieniu, przechodził przez próg i wielkiemi krokami zbliżał się do lasu, po drodze do Boursonnes.
Nie było chwili do stracenia, bo za dziesięć minut dziewczę spotkaćby się mogło oko w oko z ojcem.
Pitoux wstał, pomknął przez gąstwinę i po kilku chwilach znalazł się na skraju ścieżki w chwili, gdy już słychać było przyśpieszone kroki i dyszący oddech dziewczyny.
Pitoux zaszedł drogą dziewczęciu i dał się natychmiast poznać.
— Ty tu, panie Ludwiku?...
— Na imię Boga! ani kroku dalej, panno Katarzyno! — odrzekł Pitoux, składając ręce. — Ojciec twój wie, żeś wyszła, idzie teraz drogą do Boursonnes z dubeltówką, i czekać będzie na ciebie u rozdroża Bourg-Fontaine!
— Ależ on, on!... czyż go nie można uprzedzić?
— A czy będzie uprzedzony, gdy ojciec zastąpi ci drogę?
— Cóż więc robić?
— Wróć do domu, panno Katarzyno, ja stanę na czatach niedaleko od twego okna, a zobaczywszy pana Izydora, uprzedzę go.
— Tak, masz słuszność — rzekła.
W dziesięć minut Katarzyna wróciła do mieszkania, nie będąc widzianą wcale, a Pitoux pokazał jej grupę wierzb, gdzie miał czuwać i czekać.

ROZDZIAŁ XVII.
ZASADZKA NA WILKA.

Billot był przekonany, że wicehrabia de Charny jest kochankiem Katarzyny; ponieważ widział w tem tylko niesławę, skoro było niepodobieństwem, ażeby wicehrabia de Charny ożenił się z jego córką, postanowił przeto odjąć tej niesławie stronę jej szpetną, i uczynić ją krwawą.
Billot czekał na rozdrożu Bourg-Fontaine; nie widząc nikogo występującego na ścieżkę, sądził, że się omylił, i stanął na czatach, tak, jako sam powiedział, naprzeciwko okna Katarzyny, przekonany, że oknem wicehrabia Charny zechce się do niej dostać.
Nieszczęście chciało, że za miejsce schronienia wybrał tęż samą kępę wierzb, do których przycisnął się Pitoux.
Ten odgadł zamiar dzierżawcy. Niepodobna było wzbraniać mu miejsca: spuścił się wzdłuż pochyłości i zniknął w rowie, ukryty w wystających korzeniach wierzby, o która oparł się Billot.
Naraz, Pitoux, który w pozycji swej miał ucho przyparte do ziemi, usłyszał jakby tętent konia; koń ten musiał pędzić ścieżka, wbiegającą w las.
Pitoux spostrzegł, jak dzierżawca nachylił się, aby lepiej dojrzeć w ciemności.
Pitoux nie wątpił, że jest to Izydor.
Dzięki niezwykłej ostrości wzroku, Pitoux rozróżnił kształt człowieczy na skraju muru.
Jeździec przywiązał konia do jakiegoś drzewa i szedł pieszo.
Noc była tak ciemna, iż Pitoux sądził, że Billot nie zobaczy tego cienia, lub spostrzeże go zapóźno.
Mylił się. Billot spostrzegł go, gdyż Pitoux po dwakroć usłyszał nad głową suchy trzask, jaki sprawia, kurek od strzelby. Pitoux spostrzegł nad rowem podnosząca się lufę, ale zapewno dzierżawca nie był z takiej odległości pewny strzału lub może obawiał sie popełnić jaką omyłkę, gdyż śpiesznie podniesiona lufa zwolna opadła.
Cień znowu się poruszył i stanął wzdłuż muru. Zbliżał się widocznie pod okno Katarzyny.
Upłynęło z pół minuty, podczas której młodzieniec uszedł dwadzieścia kroków, które go oddalały od okna Katarzyny.
Stanąwszy przy oknie, zapukał trzy razy w przerwach nierównych.
Billot wzniósł strzelbę, w chwili gdy Katarzyna, poznając zwykły sygnał, poczęła odmykać okno.
Ozwał się trzask skałki o zamek, jasność podobna do błyskawicy oświeciła drogę, ale żaden wybuch nie nastąpił.
Młody szlachcic, widział niebezpieczeństwo, jakie mu groziło; postąpił krok, ażeby iść prosto na ogień; ale Katarzyna wyciągnęła rękę i z siłą nadludzką pomogła mu do przejścia przez okno, którego okiennicę za nim zamknęła.
— O! — wyrzekł do siebie Billot — przecież on stamtąd wyjść musi, a gdy będzie wychodził, to go nie chybię.
Przez pięć minut ustal wszelki szelest.
Naraz pośród ciszy, ozwało się na podwórzu zagrody szczekanie psów uwiązanych.
Billot tupnął nogą.
— Aha! — rzekł — ona go wypuszcza przez furtkę, to na niego szczekają psy podwórzowe.
I przeskoczywszy przez głowę Pitoux, spadł na drugą stronę rowu, i pomimo nocy, dzięki znajomości miejsc, z szybkością błyskawicy znikł za zakrętem muru.
Spodziewał się dostać na przeciwną stronę zagrody razem z Tzydorem.
Pitoux rozumiał ten manewr; również wyskoczył z rowu, przebiegł drogę w linji prostej, rzucił się na podwórze, spostrzegł dwa cienie, jeden przekraczający mur, drugi stojący z rękami wyciągniętemi.
Przed skoczeniem na drugą stronę muru, młodzieniec odwrócił się raz jeszcze.
— Do widzenia, Katarzyno — rzekł — nie zapominaj, że jesteś moją.
— O! tak, tak — odpowiedziała dziewica — ale uciekaj, uciekaj!
— Tak, uciekaj pan, uciekaj! — wołał Pitoux.
Usłyszano skok Izydora na ziemie, potem pęd szybki konia, petem pierwszy strzał, następnie drugi.
Katarzyna krzyknęła i upadła na ręce Pitoux.
Ten, z szyja wyciągniętą, nasłuchiwał dalej. Usłyszawszy cwał rumaka, oddalającego się bez zwolnienia, rzekł:
— Dobrze! jest nadzieja; nie celuje się tak po nocy jak w dzień.
I podnosząc Katarzynę, chciał ja zanieść do pokoju.
— Pitoux — rzekła Katarzyna — czy masz mnie gdzie ukryć?
— O! mam — zawołał Pitoux.
— Więc mnie zaprowadź.
— Do domu?...
— Za pięć minut, spodziewam się, wyjdę z tego domu i nie wrócę nigdy.
— Ależ ojciec?...
— Wszystko zerwane między mną i człowiekiem, który mi chciał zabić kochanka.
— Jednakże, panno Katarzyno... — zauważył Pitoux.
— Więc nie chcesz mi towarzyszyć, Pitoux? — zapytała Katarzyna, usuwając rękę młodzieńca.
— O! niech mnie Bóg broni, panienko, ażebym cię miał opuścić!
— Więc chodź za mną.
I Katarzyna, idąc przodem, przeszła z podwórza do ogrodu.
Katarzyna otworzyła furtkę, zamknęła na dwa spusty za sobą i Pitoux, a klucz rzuciła w studnie przypartą do muru.

I znikli oboje, a Bóg tylko wiedział, gdzie Katarzyna znalazła schronienie, jakie jej przyobiecał Pitoux.

ROZDZIAŁ XVIII.
PO BURZY.

Kiedy Billot spostrzegł ucieczkę córki, kiedy wśród ciemności daremnie szukał śladu jej kroków, kiedy wołał jej najprzód głosem gniewu, potem błagania a następnie rozpaczy, i kiedy na żaden z tych głosów nie odpowiedziała, złamało się zapewne coś żywotnego w tym potężnym organizmie.
Ale nareszcie, kiedy po burzy okrzyków i gróźb, nastąpiła cisza wyczerpania, rzeczy wróciły do zwykłego biegu.
Brama zaskrzypiała na zardzewiałych zawiasach, wyszli z niej parobcy, jedni do siewu, drudzy do pługa; potem ukazał się Billot, krzyżujący niwę we wszystkich kierunkach.
Kiedy Billot wrócił, jak zwykle, o godzinie dziesiątej na śniadanie, żono zapytała go:
— Powiedz mi, mężu, gdzie jest Katarzyna? Może wiesz?...
— Katarzyna?... — odpowiedział dzierżawca z wysileniem. — Nie służyło jej powietrze tego folwarku, i udała się do Sologne, do ciotki...
— Aha! — oderwała się matka Billot. — A czy długo tam u ciotki zabawi?
— Dopóki nie wyzdrowieje zupełnie — odpowiedział dzierżawca.
Matka Billot westchnęła, i odsunęła filiżankę z kawą.
— Spodziewam się, że nie rozsiodłano mojego konia? — zapytał dzierżawca.
— Nie, panie Billot, — odpowiedział bojaźliwy głos chłopca, który z wyciągniętą ręką przychodził co rano po śniadanie na folwark.
— To dobrze!
I Billot, odpychając chłopca, wsiadł na konia i popędził w pole, gdy żona, ocierając dwie łzy, zajęła zwykłe miejsca pod okapem komina.
Co się tyczy Pitoux, widział słońce wschodzące w swoim domu, w Haramoncie, a ci, którzy wstąpili do niego o godzinie szóstej zrana, zastali go przy świecy, która musiała palić się oddawna, jak to długi knot wskazywał. Przepisywał on na czysto, dla przesiania Gilbertowi, ze wszystkiemi dowodami, rachunek z dwudziestu pięciu luidorów, jakie doktór dał na umundurowanie gwardji narodowej Haramonckiej.
Wprawdzie drwal jakiś mówił, że widział go około północy, jak niósł w ramionach coś ciężkiego, a podobnego do kobiety, i zstępował po schodach prowadzących do pustelni ojca Clouisa. Ale to nie było prawdopodobnem, z uwagi, że ojciec Lajeunesse twierdził, jako spotkał go biegnącego duchem około godziny pierwszej zrana ku Boursonnes; gdy tymczasem Manifiqet, mieszkający na końcu osady od strony Longpre, utrzymywał, że o godzinie drugiej zrana lub w pół do trzeciej, zetknął się z nim przed swemi drzwiami i krzyknął doń: „Dobry wieczór, Pitoux!“, a Pitoux odpowiedział mu podobnem pozdrowieniem.
Nie było wiec wątpliwości, że Maniquet widział go o godzinie drugiej lub w pół do trzeciej.
Cokolwiekbądź, nazajutrz o godzinie szóstej, kiedy Billot siadał na konia, dla objechania pól, Pitoux, nie okazując ani znużenia, ani niepokoju, siedział nad rachunkami krawca Delauroy, do których, jako dowody usprawiedliwiające, dołączał pokwitowanie swoich trzydziestu trzech ludzi.
Był ktoś jeszcze z naszych znajomych, który dosyć źle spał tej nocy: doktór Raynal.
O godzinie pierwszej w nocy zbudził go lokaj wicehrabiego de Charny, który o mało mu dzwonka nie urwał.
Lokaj przyszedł po niego z powodu fatalnego wypadku jakiemu uległ wicehrabia.
Trzymał w reku drugiego konia osiodłanego, ażeby doktór Raynal nie tracił ani chwili.
Co to był za wypadek? Dowiedzieć się miał za przybyciem do zamku. Proszono go tylko, ażeby zabrał z sobą narzędzia chirurgiczne.
Wypadkiem tym była rana w lewem biodrze, i kontuzja w prawej łopatce, od kul karabinowych.
Jedna z ran, mianowicie w biodrze, była nawet ciężką, ale nie przedstawiała niebezpieczeństwa; kula przeszła tylko przez ciało, nie tknąwszy żadnego organu.
O drugą ranę nie potrzeba się było troszczyć.
Po opatrunku, młodzieniec dał doktorowi dwadzieścia pięć luidorów, ażeby milczał.
— Jeżeli chcecie, panie wicehrabio, ażebym milczał, płaćcie mi za wizytę po cenie zwykłej — odpowiedział zacny lekarz — to jest po pistolu.
I wziąwszy luidora, wydał z niego reszty czternaście franków wicehrabiemu, który daremnie nastawał, ażeby przyjął więcej.
Doktór Raynal oświadczył, że będą zapewne potrzebne trzy wizyty, że zatem przyjdzie jutro i pojutrze.
Za druga wżytą, doktór zastał chorego na nogach.

Za trzecią wizytą, doktór Raynal nie zastał chorego w domu; tak, że za tę wizytę bez rezultatu, zgodził się przyjąć tylko pół pistola.

ROZDZIAŁ XIX.
WIELKA ZDRADA PANA DE MIRABEAU.

Przypominamy sobie ostatnie słowa pana de Mirabeau, wyrzeczone do królowej w chwili, gdy rozstając się z nim w Saint-Cloud, podała mu rękę do pocałowania:
— Ten pocałunek, Najjaśniejsza pani, ocali monarchję!
Obietnicę tę, dana przez Prometeusza Junonie, bliskiej zdetronizowania, należało urzeczywistnić.
Mirabeau podjął walkę ufny w swa moc, nie zważając, że po tylu nieroztropnościach i trzech spiskach chybionych, wyprawiają go na walkę niepodobna.
Być może, Mirabeau, co byłoby roztropniejszem, byłby walczył czas jakiś jeszcze pod osłona maski, ale nazajutrz po dniu przyjęcia u królowej, przyszedłszy na Zgromadzenie, spostrzegł gromadki ludzi i usłyszał krzyki.
Zbliżył się do tych grup i zapytał o przyczynę wrzasków.
Podawano sobie broszurki.
Potom, od czasu do czasu głos jakiś krzyczał:
Wielka zdrada pana de Mirabeau! Wielka zdrada pana de Mirabeau!
— Aha! — rzekł, dobywając z kieszeni sztukę monety — zdaje mi się, że to mnie dotyczy!... Mój przyjacielu — rzekł do kolportera, rozdającego broszurki — co kosztuje ta „wielka zdrada?“
Kolporter spojrzał mu w twarz.
— Panie hrabio — rzekł — ja rozdaję je darmo.
I dodał ciszej:
— A broszura wyszła w stu tysiącach egzemplarzy.
Mirabeau odszedł zamyślony.
Broszura, którą rozdawano darmo...
Kolporter, który go zna...
Ale zapewne broszura ta jest jednem z tych wydawnictw głupich lub jadowitych, jakie tysiącami wychodziły w tym czasie.
Nadmiar jadu, lub nadmiar niedołęstwa, odejmuje jej cało niebezpieczeństwo, całą wartość.
Mirabeau rzucił oczyma na pierwszą stronicę i zbladł.
Pierwsza stronica zawierała wykaz z długów hrabiego Mirabeau, i, rzecz dziwna! wykaz był dokładny: dwieście ośm tysięcy franków!
Pod wykazem stała data, w której suma została wypłacona różnym wierzycielom hrabiego Mirabeau przez podskarbiego królowej, pana de Fontanges.
Potem następowała cyfra sumy, jaką dwór płaci mu miesięcznie: sześć tysięcy franków.
Nareszcie opowiadano, o widzeniu się z królową.
Można było doprawdy głowę sobie nałamać: bezimienny pamflecista nie omylił się ani o jeden wyraz.
Cóż to za wróg straszny, niewidzialny, świadomy niesłychanych tajemnic, prześladuje go tak, a raczej w nim prześladuje monarchję?
Ten kolporter, który doń mówił, który go poznał, który tytułował go „panem hrabią“ — wydawał się hrabiemu Mirabeau nie obcym.
Zawrócił się.
Na dziedzińcu stal osioł objuczony koszami, napełnionemi broszurą, z których cztery były już puste: ale pierwszy kolporter już znikł, inny zajął jego miejsce.
Ten był zupełnie nieznany hrabiemu.
Ale niemniej gorliwie zajmował się rozdawaniem broszury.
Przypadek zrządził, że w chwili tego rozdawania, doktór Gilbert, który prawie codzień bywał na rozprawach Zgromadzenia, zwłaszcza jeżeli te miały jaką szczególną ważność, przechodził tamtędy, gdzie stał kolporter.
Zajęty i zadumany, możeby nie był się zatrzymał; ale Mirabeau, ze zwykła śmiałością poszedł prosto ku niemu, wziął go za ramią i poprowadził naprzeciw kolportera.
Ten postąpił względom Gilberta tak jak względem innych, to jest wyciągnął do niego ręką, mówiąc:
— Obywatelu, Wielka zdrada pana de Mirabeau!...
Ale na widok Gilberta, język jego i ręka zatrzymały się sparaliżowane.
Gilbert z kolei popatrzył na niego, z odrazą upuścił broszurę, i oddalił się, mówiąc:
— Brzydkiem trudnisz się rzemiosłem, panie Beausire!...
I biorąc hrabiego Mirabeau za ręką, szedł dalej ku gmachowi Zgromadzenia.
— Czy znasz tego człowieka?... zapytał Mirabeau Gilberta.
— Znam go tak, jak się zna podobnych ludzi — odpowiedział Gilbert; — to dawny policjant, dziś szuler i oszust; nie wiedząc, co ma dalej robić, zrobił się potwarcą.
— A!... — wyrzekł zcicha Mirabeau, kładąc rękę na miejscu, gdzie było jego serce, a gdzie teraz był tylko pugilares, zawierający pieniądze dworskie — gdybyż on spotwarzał...
I wielki mówca ponuro szedł dalej.
— Jakto — rzekł Gilbert — byłżebyś tak mało filozofem, panie hrabio, aby się ugiąć pod takim ciosem?...
— Ja?.. — zawołał Mirabeau. — A!... doktorze, pan mnie nie znasz... Powiadają, że jestem zaprzedany, kiedy powinniby poprostu powiedzieć, że jestem zapłacony!... Otóż, jutro łupię pałac; wezmę powóz, konie, służących; jutro będę miał kucharza i wydawać będę obiady. Ja miałbym się ugiąć?... A co mnie obchodzi popularność wczorajsza lub niepopularność dzisiejsza?... czyż ja nie mam przyszłości?... Nie, doktorze, co mnie gnębi, to przyrzeczenie dane, którego zapewne nie będę mógł dotrzymać: to błędy, powiem raczej, zdrady, jakich się dwór względem mnie dopuścił. Widziałem królowe, zdawała się być pełną zaufania we mnie; marzyłem przez chwilę, nie, że będę ministrem króla, jak Richelieu, ale ministrem, powiedzmy raczej, kochankiem królowej, jak Mazarini. A ona cóż uczyniła?... Tegoż samego dnia, rozstawszy się ze miną, mam na to dowód, napisała do swego agenta w Niemczech, do Flachslaudena:
„Powiedzcie bratu memu Leopoldowi, te idę za jego radą, że posługuje się hrabia de Mirabeau, ale, że nie zachodzi miedzy nami żaden stosunek poufny“.
— Czyż jesteś pan tego pewnym?... — zapytał Gilbert.
— Jaknajpewniejszym... I to nie wszystko: wiesz o czem dziś będzie mowa na Zgromadzeniu?...
— Wiem, że mowa będzie o wojnie, ale niedobrze jestem obeznany z przyczyna tej wojny.
— To rzecz bardzo prosta — odezwał się Mirabeau. — Europa przecięta na dwie połowy; z jednej strony mając Austrję i Rosję, z drugiej Anglje i Prusy, ciąży ku jednej i tej samej nienawiści dla rewolucji. Dla liberalnej Anglji, dla filozoficznych Prus, potrzeba czasu do zdecydowania się, do przejścia z jednego bieguna na drugi, do wyparcia się i wyznania, że państwa te są — a są w istocie — wrogami swobód.
Co do Anglji, ta widziała jak Brabant podawał rękę Francji; przyśpieszyło to jej postanowienie. Nasza rewolucja więcej niż narodowa, bo ludzka. Irlandczyk Burke, zacięty wróg Pitta, rzucił przeciwko Francji manifest, za który Pitt zapłacił mu dobrem i czystem złotem. Anglja nie wypowiada wojny Francji... nie, jeszcze nie śmie; ale pozostawia Belgję cesarzowi Leopoldowi, i idzie na koniec świata szukać zaczepki ze sprzymierzona z nami Hiszpanją.
Owóż, Ludwik XVI kazał wczoraj zawiadomić Zgromadzenie, że uzbraja czternaście okrętów. Stad będzie dzisiaj w Zgromadzeniu wielka rozprawa.
Do kogo należy inicjatywa wojny?... Oto pytanie.
Król utracił już sprawy wewnętrzne, utracił już wymiar sprawiedliwości; jeżeli jeszcze utraci prawo pokoju i wojny, cóż mu pozostanie?...
Z drugiej strony, powiedzmy miedzy sobą otwarcie, czego nie można powiedzieć w izbie, król zdaje się podejrzanym, a ze wszystkich praw, najniebezpieczniejsze jest pozostawić mu w reku prawo wojny.
Ja tedy, wierny przyrzeczeniu uczynionemu, ażeby mu pozostawiono to prawo, narażę swą popularność, może i życie, podtrzymując to zadanie; przeprowadzą uchwałą, która uczyni króla zwycięskim, triumfującym.
Ale król cóż czyni w tej chwili?...
Każe on kustoszowi archiwów parlamentu wyszukiwać stare formuły protestacji przeciw stanom generalnym, dlatego zapewne, ażeby zredagować sekretny protest przeciw zgromadzeniu. I to nieszczęście, kochany panie Gilbercie, że zawiele czynią rzeczy sekretnych, a zamało otwartych, publicznych, z twarzą odsłoniętą; i dlatego to ja, Mirabeau, rozumiesz pan?... chcę, żeby wiedziano, że jestem za królem i królową, skoro za nimi jestem.
Mówiliście, że ta bezczelność wymierzona przeciw mnie, ugina mnie; nie, doktorze, ona mi wyświadcza przysługą. Potrzebują tego, co burza potrzebuje do wybuchu: chmur ciemnych i wiatrów przeciwnych. Pójdź, pójdź, doktorze, a będziesz widział piękne posiedzenie, ręczę ci za to!...
Mirabeau mówił prawdą, i skoro tylko wszedł do gmachu, musiał przywołać całą odwagą. Każdy krzyczał mu pod nos: „Zdrada!...“ jeden pokazywał mu pistolet, drugi stryczek.
Wzruszył ramionami i poszedł, jak Jan Bart, łokciami odtrącając tych, którzy mu stali na drodze.
Krzyki towarzyszyły mu aż do sali, a tam zdawały się budzić nowe. Zaledwie się ukazał, sto głosów krzyknęło. „Ha!... idzie ten zdrajca!... mówca-renegat!... człowiek zaprzedany!...
Barnave był na trybunie; mówił przeciw Mirabeau. Ten spojrzał bystro na mówcą.
— Tak — rzekł Barnave — ciebie to nazywają zdrajcą, i ja mówią przeciwko tobie.
— A zatem — odparł Mirabeau — jeżeli ty mówisz przeciwko mnie, to ja mogę się przejść do Tuileries; będą miał czas powrócić zanim skończysz.
I rzeczywiście, z głową podniesioną, okiem groźnem, wyszedł z pośród krzyków, przekleństw, gróźb, zmierzając do Tuileries.
W trzeciej części alei wielkiej, młoda kobieta, trzymająca w reku gałązkę werweny, której wdychała woń, gromadziła kółko osób przy sobie.
Miejsce było wolne po lewej stronie: Mirabeau wziął krzesło i przy niej usiadł.
Połowa otaczających wstała i odeszła.
Mirabeau, na oddalających się patrzył z uśmiechem.
Młoda kobieta podała mu rękę.
— A!... baronowo — rzekł — nie obawiasz się pani zarazie się ode mnie?...
— Kochany hrabio — odparła młoda kobieta — zapewniają, że przechylasz się ku nam, ja cię zatem pociągam.
Mirabeau uśmiechnął się i przez trzy kwadranse rozmawiał z młodą kobietą, którą była Anna Ludwika Germana Necker, baronowa de Stael.
A po trzech kwadransach, dobywając zegarek, wyrzekł;
— Przepraszam cię, baronowo, Barnave mówił przeciwko mnie: mówił już z godziną, kiedy ja wychodziłem ze Zgromadzenia: ja z panią mam zaszczyt rozmawiać już ze trzy kwadranse: oskarżyciel więc mój mówi już ze dwie godziny: mowa jego zmierza do końca, muszą mu odpowiedzieć.
— Idź pan, odpowiadaj — rzekła baronowa — a odważnie!...
— Daj mi pani tą gałązką werweny, pani baronowo — rzekł Mirabeau — będzie mi ona służyła za talizman.
— Uważaj, kochany hrabio, że werwena jest drzewem libacji pogrzebowych.
— Nic nie szkodzi, proszą o nią; dobrze jest być uwieńczonym jak męczennik, kiedy człowiek idzie do cyrku.
— Co prawda rzekła pani Stael — trudno być głupszym niż Zgromadzenie wczorajsze.
— O!... baronowo — odpowiedział Mirabeau — pocóż to datować?...
I biorąc z jej rąk gałązką werweny, którą mu ofiarowała w nagrodą zapewne za to dowcipne słówko, Mirabeau skłonił się elegancko, i poszedł na Zgromadzenie.
Barnave schodził z trybuny w pośród okrzyków całej sali, wypowiedział on jedne z tych mów retorycznych, które podobać się mogą wszystkim stronnictwom.
Zaledwie spostrzeżono hrabiego Mirabeau na trybunie, kiedy grzmot krzyków i przekleństw ozwał się przeciw niemu.
Ale on, podniósłszy potężna rękę, czekał, i korzystając z milczącej przerwy, jaka zdarza się w burzach i zawieruchach:
— Wiedziałem dobrze — odezwał się że niedaleko jest od Kapitolu do skały Tarpejskiej.
Taki jest majestat genjuszu, że słowo to nakazało milczenie najzaciętszym.
Skoro tylko Mirabeau zdobył milczenie, sprawa jego była w połowie wygrana. Żądał, ażeby inicjatywa wojny pozostawiona została królowi: było tego za wiele. Odmówiono. Wtedy wszczęła się walka nad poprawkami. Atak główny odparto, trzeba było odzyskać grunt napadami cząstkowemi. Wchodził na trybunę pięć razy.
Barnave mówił przez dwie godziny: trzy godziny, w różnych odstępach przemawiał Mirabeau. Uzyskał nareszcie taka uchwale:
— Król ma prawo czynić przygotowania, kierować siłami jak chce, proponuje wojnę Zgromadzeniu, które nie postanawia nic, coby nie było sankcjonowanem przez króla.
Czegóżby on nie był uzyskał, gdyby nie ta broszurka, rozdawana najprzód przez kolportera nieznajomego, a następnie przez pana Beausire?...
Po wyjściu z posiedzenia, Mirabeau omal nie został rozszarpany.
Przeciwnie, lud niósł Barnava w triumfie.
Biedny Barnave, niedaleki dzień, w którym i on usłyszy nawzajem:

— Wielka zdrada pana Barnava.

ROZDZIAŁ XX.
KROPLE ŻYCIA.

Mirabeau wyszedł ze zgromadzenia z okiem dumnem, głową podniesioną. Póki stał wobec niebezpieczeństwa, dzielny atleta, myślał tylko o niebezpieczeństwie, nie o swoich siłach.
Wróciwszy do domu, położył się na ziemi na poduszkach, miedzy kwiatami.
Mirabeau miał dwa upodobania: kobiety i kwiaty.
Od początku sesji zdrowie jego widocznie cierpiało. I rzec można, tyle on cierpiał fizycznie skutkiem prześladowań i u więzień, że pomimo silnego temperamentu, nigdy nie był należycie zdrowym.
Dziś czuł coś gorszego, niż zwykle, i słabo tylko opierał się swemu lokajowi, który mówił o sprowadzeniu lekarza. Naraz zadzwoniono i ukazał się doktór Gilbert.
Mirabeau wyciągnął rękę do doktora i przyciągnął go do siebie na poduszki, pomiędzy liście i kwiaty.
— Kochany hrabio — rzekł doktór Gilbert — nie chciałem wrócić do domu, nie powinszowawszy panu. Przyrzekłeś mi zwycięstwo, a otrzymałeś więcej niż zwycięstwo, odniosłeś triumf.
— Tak, ale jak pan widzisz, jest to zwycięstwo i triumf w rodzaju Pyrrusa; jeszcze jedno podobne zwycięstwo, doktorze, a będę zgubiony!...
Gilbert spojrzał na Mirabeau.
— Istotnie — rzekł — jesteś pan chory.
Mirabeau wzruszył ramionami.
— Inny rzekł — na mojem miejscu umarłby już sto razy. Mam dwóch sekretarzy, obaj powłóczą nogami, Pelline zwłaszcza, który przepisuje bruljony mego niegodziwego pisma, i bez którego obejść się nie mogę, bo on jeden może mnie czytać i rozumieć, Pelline od trzech dni leży w łóżku. Wskażże mi, doktorze, coś, nie powiem, coby mi dawało życie, ale przynajmniej coby mi dawało siły, póki żyje.
— Cóż pan chcesz!... — rzekł Gilbert, dotknąwszy pulsu chorego; — niema co udzielać rad takiej organizacji, jak wasza. Radź-że tu spoczynek człowiekowi, który siłę swą czerpie przedewszystkiem w ruchu, umiarkowanie geniuszowi, który rośnie pośród nadużyć!... Mamże panu powiedzieć, ażebyś usunął ze swego pokoju te kwiaty i rośliny, wyziewające tlen we dnie, a kwas węglowy w nocy, kiedyś sobie uczynił potrzebę z kwiatów, i więcej cierpieć będziesz przez ich pozbycie się, niż przez obecność. Mamże rozkazać, ażebyś pan z kobietami postąpił tak samo, jak z kwiatami... odpowiesz mi na to, że wolisz umrzeć... Żyj wiec, hrabio, w warunkach swojego życia; tylko miej, jeżeli można, koło siebie kwiaty bez zapachu, a miłostki bez namiętności.
— O!... pod tym ostatnim względem, kochany doktorze, przepis twój się doskonale spełnia.
I Mirabeau, z głęboką boleścią, rozlaną na całej fizjognomji, pochwycił się za piersi.
— Cierpisz, hrabio?... — zapytał Gilbert.
— Jak potępiony!... Są dnie, daje słowo honoru, w których mi się wydaje, że to, co robią z mym stanem moralnym przez potwarze, robią to samo z mym stanem fizycznym przez arszenik... Czy wierzysz pan w truciznę Borgiów, w aqua tofana z Peruzy? — zapytał, uśmiechając się Mirabeau.
Gilbert wydobył z kieszeni flakonik kryształowy, zawierający ze dwa naparstki zielonego płynu.
— Zaczekaj, hrabio — rzekł do niego — zrobimy próbę.
— Jaką? — zapytał Mirabeau, spoglądając na flakonik ciekawie.
— Jeden z moich przyjaciół, który, chciałbym, ażeby był i pańskim, bardzo biegły w naukach przyrodniczych, a nawet, jak utrzymuje, w umiejętnościach tajemnych, dał mi przepis tego płynu, jako leku znakomitego, jako powszechnego panaceum. i niemal kropli życia. Często, kiedy byłem zdjęty myślami ponuremi, które naszych sąsiadów angielskich prowadza do melancholji, do splinu, a nawet do śmierci, wypiłem kilka kropli tego płynu, i muszę wyznać, skutek zawsze był zbawienny i prędki. Chcesz pan sprobować?
— Z twojej reki, kochany doktorze, przyjąłbym wszystko, a tembardziej krople życia. Czy trzeba z czem zmieszać, czy wypić samo?
— Płyn ten posiada istotnie moc potężną. Każ pan lokajowi, ażeby ci podał nieco wódki lub spirytusu na łyżce.
— Do licha! wódki lub spirytusu dla złagodzenia napoju! Ależ to chyba roztopiony ogień! Ale uprzedzam pana, iż wątpię, ażeby lokaj mój miał w całym domu sześć kropel wódki; ja nie jestem Pittem, i nie w tem czerpie moją wymowę.
Lokaj jednak powrócił w kilka chwil potem, przynosząc z pięć albo sześć kropli spirytusu na łyżce.
Gilbert dosączył podobną ilość płynu zawartego we flakoniku; natychmiast oba płyny pomieszane przybrały barwę piołunu, a Mirabeau. wziąwszy łyżkę, połknął z niej wszystko.
— Niech licho porwie! doktorze — powiedział do Gilberta — dobrześ uczynił, uprzedzając mnie, że twój lek jest silny. Literalnie zdaje mi się, żem połknął błyskawice.
Gilbert uśmiechnął się, i oczekiwał z ufnością.
Mirabeau pozostał chwile, jakby pochłonięty przez te kilka kropel ognia, z głową opuszczoną na piersi; ale niebawem podnosząc głowę:
— A! doktorze — zawołał — dałeś mi się istotnie napić kropli życia.
Potem, wstając z pełnym oddechem, czołem wyniosłem, rekami wyciągnietemi, rzekł:
— Niech teraz łamie się monarchja, czuje w sobie siłę do jej podtrzymania.
Gilbert się uśmiechnął.
— Czujesz się wiec pan lepiej? — zapytał.
— Doktorze — rzekł Mirabeau — wskaż mi, gdzie się sprzedaje ten płyn, a gdyby mi przyszło płacić za każdą kroplę, diamentem równej wielkości, gdybym miał odmówić sobie wszelkiego innego zbytku za te siłę i życie, ręczę ci, że i ja także będę posiadał ten ogień płynny, i wtedy uważać się będę za niezwyciężonego.
— Hrabio — rzekł Gilbert — przyrzecz mi, że używać będziesz tego płynu najwięcej dwa razy na tydzień, że do mnie się tylko odwołasz, gdy ci go zabraknie, a dam cli ten flakonik.
— Daj — rzekł Mirabeau, a przyrzekam panu wszystko, czego chcesz.
— Oto jest — powiedział Gilbert, — ale to nie wszystko; będziesz miał, hrabio, mówiłeś mi, konie i powóz?
— Tak.
— Żyj zatem na wsi. Kwiaty, które psuja powietrze twego pokoju, oczyszczaj a powietrze ogrodu; przejażdżka codzienna do Paryża i z powrotem na wieś będzie dla pana zbawienna. Wybierz, jeżeli można, mieszkanie na wyniosłości, w lesie lub w pobliżu rzeki, Bellevue, Saint-Germain lub Argenteuil.
— Argenteuil! — odrzekł Mirabeau; — właśnie posłałem tam służącego, ażeby wynalazł dom wiejski. Teisch, czy nie mówiłeś mi, że znalazłeś tam coś dogodnego dla mnie?
— Znalazłem, panie hrabio — odpowiedział służący, który obecny był przy kuracji odbytej przez Gilberta; śliczny dom, o którym mówił mi mój współrodak Fritz. Mieszkał tam, zdaje się ze swym panem, bankierem zagranicznym. Jest on teraz próżny, i pan hrabia może go zająć kiedy zechce.
— Gdzież leży ten dom?
— Za Argenteuil; nazywają go zamek w Marais.
— To ja go znam — rzekł Mirabeau — bardzo dobrze, Teisch. Kiedy mnie ojciec wypędził z domu. z przekleństwem i kilku kijami na plecy... Wiesz, doktorze, iż ojciec mój mieszkał w Argenteuil?
— Wiem.
— Otóż. kiedy mnie wypędził z domu, często zdarzało mi się chodzić zewnątrz murów tej pięknej siedziby, i mówić sobie z Horacym, tak mi się zdaje, przepraszam, jeżeli cytata fałszywa; „O rus, quando te aspielam?“
— To też, kochany hrabio, nadeszła chwila urzeczywistnienia marzeń. Jedź, jedź, obejrzyj zamek w Marais, przenieś tam swe mieszkanie... im prędzej tem lepiej.
Mirabeau namyślił się chwile i rzekł do Gilberta:
— Słuchaj, doktorze; obowiązkiem twoim jest czuwać nad chorym, którego wskrzesiłeś. Dopiero piata wieczorem, mamy teraz długie dnie; siadajmy do powozu i jedźmy do Argenteuil.

— Dobrze — odpowiedział Gilbert — jedźmy do Argenteuil. Kto podjął pielęgnowanie tak drogiego zdrowia, jak twoje, kochany hrabio, musi wybadać wszystko... Jedźmy wybadać twoje przyszłe mieszkanie.

ROZDZIAŁ XXI.
NIEMA RODZINY POZA CZWARTYM STOPNIEM.

Mirabeau nie miał jeszcze urządzonego domu, a tem samem i własnego powozu. Służący poszedł wiec nająć dorożkę.
W owym czasie było to podróżą prawdziwa jechać do Argenteuil, dziś jedzie się tam jedenaście minut, a za lat dziesięć i jedenaście sekund wystarczy.
Dlaczego Mirabeau wybrał właśnie Argenteuil? Bo jego wspomnienia, jak to mówił doktorowi, łączyły się z tem miasteczkiem, a człowiek tak bardzo potrzebuje podwoić swe krótkie istnienie, że jak może czepia się przeszłość i, aby go nie tak prędko pociągnęła przyszłość.
W Argenteuil, ojciec jego, margrabia de Mirabeau, 11 lipca umarł, jak powinien umrzeć prawdziwy szlachcic, który nie chce być obecnym przy wzięciu Bastyljj.
Dlatego przy końcu mostu Argenteuil Mirabeau zatrzymał powóz.
— Czyśmy już przybyli? — spytał doktór.
— Tak i nie. Nie jesteśmy jeszcze w zamku Marais, który leży o kwadrans drogi za Argenteuil; ale, kochany doktorze, nasza podróż, to nie zwyczajne odwiedziny, lecz pielgrzymka.
— Pielgrzymka? — podjął Gilbert a uśmiechem — a do jakiego świętego?
— Do świętego Riquetti, kochany doktorze. To święty, którego ludzie kanonizowali. Tu zmarł jak meczennik Riquetti, margrabia de Mirabeau, przyjaciel ludzi, wskutek rozpusty i nadużyć swego niegodnego syna, Honorjusza-Gabriela-Wiktora Riquetti, hrabiego de Mirabeau.
— A! to prawda — rzekł doktór — w Argenteuil umarł pański ojciec. Wybacz mi to zapomnienie, kochany hrabio. Ale, powracając z Ameryki, zatrzymany zostałem na drodze z Havru do Paryża i bytem w Bastylji podczas owej śmierci. Wyszedłem stamtąd 14-go lipca z siedmioma innymi więźniami, a jakkolwiek ważny to był wypadek dla mnie, zginął on w ogromnych zdarzeniach, które miesiąc ten wydał... A gdzie mieszkał pański ojciec, hrabio?
W tej samej chwili Mirabeau zatrzymał się przed kratą domu, położonego nad brzegiem rzeki, od której dzielił go tylko trawnik około trzysta kroków mający, i rząd drzew.
Widząc zatrzymującego się przed kratą człowieka, ogromny pies z rasy pirenejskiej, rzucił się, warcząc, a przesunąwszy głowę za bramę, usiłował uchwycić Mirabeau za ciało lub ubranie.
— Do pioruna! doktorze — rzekł tenże, usuwając się zębom białym i groźnym zwierzęcia — nic się nie zmieniło, przyjmują mnie tu, jak za życia ojca.
Tymczasem jakiś młodzieniec ukazał się na ganku, uciszył psa, a przywoławszy go do siebie, postąpił ku dwom nieznajomym.
— Przepraszam panów — rzekł — gospodarze nic nie winni przyjęciu, jakiegoście od psa doznali; wielu spacerujących zatrzymuje się przed domem, który margrabia de Mirabeau zamieszkiwał, a ponieważ biedny Kartusz nie pojmuje jaki interes historyczny zawiera mieszkanie jego skromnych panów, warczy nieustannie. Do budy. Kartusz!
Młodzieniec pogroził, a pies warcząc ciągle, poszedł schronić się do budy, otworem, przez który wpuścił najprzód dwie przednie łapy, a następnie oparł na nich mordę o ostrych zębach, krwawym języku, i płomieniejących oczach.
Tymczasem Gilbert i Mirabeau zamienili spojrzenia.
— Panowie — ciągnął młody człowiek — za tą kratą jest tylko gospodarz, gotowy otworzyć i przyjąć was, gdybyście i wnętrza byli ciekawi.
Gilbert trącił łokciem Mirabeau, na znak, że chciałby zwiedzić wnętrze.
Mirabeau zrozumiał go; zresztą i jego życzenie zgadzało się z życzeniem Gilberta.
— Czytałeś pan w myślach naszych — rzekł on. — Wiedząc, że dom ten zamieszkiwał przyjaciel ludzi, ciekawi byliśmy go obejrzeć.
— A ciekawość wasza, panowie, zwiększy się, gdy powiem — dodał młodzieniec — że podczas pobytu ojca zaszczyconym był dom ten kilka razy odwiedzinami jego sławnego syna, który, jeśli mamy wierzyć podaniu, nie był przyjęty, jak na to zasługiwał i jakbyśmy go przyjęli, gdyby miał tęż sama co i wy panowie chęć, której pośpieszam zadość uczynić.
I skłoniwszy się, młodzieniec odsunął kratę dwom odwiedzającym.
Ale Kartusz nie chciał dać im używać ofiarowanej gościnności, wypadł z budy, szczekając zajadle.
Młodzieniec rzucił się między psa i tego ze swych gości, na którego zwierzę najwięcej było zawzięte.
Ale Mirabeau odsunął go ręka.
— Panie — rzekł — psy i ludzie bardzo na mnie ujadali; ludzie kąsali niekiedy, psy nigdy. Zresztą utrzymują, że wzrok ludzki ma władzę nad zwierzętami; pozwól mi pan, proszę, zrobić doświadczenie.
— Panie — rzekł żywo młodzieniec — Kartusz bardzo zły, uprzedzam.
— Pozwól pan, pozwól — odrzekł Mirabeau — z gorszemi bestiami codzień mam do czynienia, i dziś jeszcze odniosłem zwycięstwo nad całą sforą psów.
— Tak — rzekł Gilbert — ale do tej sfory możesz pan mówić, a nikt nie zaprzecza potęgi twego słowa.
— Doktorze, sądziłem, że jesteś zwolennikiem magnetyzmu.
— Bezwątpienia. Więc cóż z tego?
— W takim razie powinieneś uznawać potęgę spojrzenia. Pozwól mi zamagnetyzować Kartusza.
Mirabeau mówił tonem przekonywującym, i dobrze przez wyższe umysły rozumianym.
— Zaczynaj hrabio — rzekł Gilbert.
— O! nie narażaj się pan, powtórzył młodzieniec.
— Pozwólcie mi! — prosił Mirabeau.
Młodzieniec skłonił się na znak przyzwolenia i usunął się na lewo, a Gilbert stanął na prawo, obaj jako świadkowie pojedynku.
Zresztą młodzieniec wszedłszy na stopień ganku, gotów był powstrzymać Kartusza, gdyby słowo lub spojrzenie nieznajomego były niedostateczne.
Pies zwrócił głową na lewo i na prawo, jakby badając, czy ten, ku któremu powziął taką nienawiść, zupełnie jest pozbawionym pomocy.
Następnie widząc go samego i bez broni, jak wąż wyczołgał się z budy powoli, i jednym skokiem przebył jedną trzecia część przestrzeni oddzielającej go od przeciwnika.
Wtedy Mirabeau złożył na krzyż ręce, i z tą potęgą spojrzenia, która na trybunie czyniła zeń Jowisza, utkwił wzrok w zwierzą.
Jednocześnie, cała elektryczność tego silnego ciała, ześrodkowała się w czole. Włosy jego najeżyły się jak lwia grzywa, i gdyby to nie była godzina, w której zachodzące słońce świeci jeszcze, ale godzina nocna, z pewnością z każdego włosa ukazałaby się iskra.
Pies zatrzymał się, patrząc na niego.
Mirabeau schylił się, wziął garść piasku i rzucił mu w oczy.
Pies warcząc uczynił drugi skok, który go zbliżył o trzy kroki od przeciwnika; lecz, teraz ten począł iść na niego.
Pies stanął nieruchomy; potem, zaniepokojony zbliżaniem się Mirabeau, wahał się jakby między gniewem a bojaźnią, groził zębami i oczami przysiadając na tylnych łapach. W końcu Mirabeau podniósł rękę z giestem nakazującym, który tak często mu się udawał na trybunie, gdy rzucał nieprzyjaciołom przekleństwo lub ironję, a pies zwyciężony, drżący, cofnął się, patrząc za siebie, czy schronienie jego otwarte i odwróciwszy się, wpadł szybko do budy.
Mirabeau podniósł głowę, dumny i wesoły jak zwycięzca z igrzysk olimpijskich.
— A! doktorze — rzekł; — pan Mirabeau ojciec, miał słuszność mówiąc, że psy są kandydatami na ludzi. Widzisz tego psa upornego i zuchwałego, a zobaczysz go uniżonego jak człowieka.
I jednocześnie opuściwszy na dół rękę, rzekł rozkazująco:
— Tu, Kartusz, tu!
Pies zawahał się: ale na ruch zniecierpliwienia, wysunął głowę z budy i czołgając się przebył przestrzeń oddzielającą go od zwycięzcy; a przybywszy do jego nóg, powoli i nieśmiało podniósł głowę, i końcem jeżyka dotknął jego palców.
— Dobrze — rzekł Mirabeau — do budy!
Skinął i pies poszedł się położyć.
Potem zwracając się do Gilberta, gdy młodzieniec stał na ganku, drżący z bojaźni i milczący ze zdziwienia, rzekł.
— Czy wiesz, doktorze, o czem myślałem robiąc głupstwo, którego byłeś świadkiem?
— Nie, ale powiedz, hrabio, bo nie uczyniłeś tego poprostu dla chełpliwości, nieprawdaż?
— Myślałem o sławnej nocy z piątego na szósty października. Doktorze, doktorze, oddałbym połowę dni, które mi jeszcze zostały, ażeby tylko król Ludwik XVI widział tego psa, jak rzucał się na mnie, wracał do budy i przychodził lizać mi rękę.
Potem dodał, do młodzieńca:
— Wybacz mi pan — prawda — żem upokorzył Kartusza? Chodźmy teraz obejrzeć dom przyjaciela ludzi, kiedy go nam chcesz pokazać.
Młodzieniec usunął się, zostawiając przejście dla Mirabeau, który zdawał się niepotrzebować przewodnika, tak dom ten znał doskonale.
Nie zatrzymując się na dole, wszedł żywo na schody z żelazną balustradą dość artystycznie wyrobioną, mówiąc:
— Tędy — doktorze — tędy.
W rzeczy samej, nawykły do rozkazywania, które leżało w jego charakterze — z widza, Mirabeau stał się aktorem, z obcego panem domu.
Gilbert szedł za nim.
Tymczasem młodzieniec wołał na swego ojca, człowieka pięćdziesięcio-pięcio letniego, oraz na siostry, dziewczęta od piętnastu do ośmnastu lat, opowiadając im jak dziwnego ma gościa.
Gdy im opisywał historie ujarzmienia Kartusza, Mirabeau pokazywał Gilbertowi gabinet do pracy, pokój sypialny i salon margrabiego de Mirabeau; a ponieważ każdy zakątek wzbudzał w nim jakieś wspomnienie, opowiadał więc anegdotę po anegdocie z wdziękiem i zajęciem jemu właściwym.
Właściciel i jego rodzina, otwierając wielkie oczy i uszy słuchali tego cicerona, który im historię ich własnego domu wykładał.
Zwiedziwszy górne mieszkanie i słysząc siódmą godzinę bijącą na zegarze kościelnym w Argenteuil, Mirabeau bał się zapewne, aby mu na resztę czasu nie zbrakło, i naglił Gilberta do wyjścia, w czem dając mu przykład przebiegł szybko cztery pierwsze stopnie.
— Panie — rzekł wówczas gospodarz — ty, który wiesz tyle, może mógłbyś nam opowiedzieć historię tych czterech stopni, która niemniej od innych jest ciekawą.
Mirabeau zatrzymał się, uśmiechając.
— W rzeczy samej; ale chciałem to pokryć milczeniem — odpowiedział.
— Dlaczego hrabio? — spytał doktór.
— Sam to osądzisz. Mirabeau wychodząc z wieży Vincennes miał podwójny wiek marnotrawnego syna, i nie myśląc, aby z radości przy jego powrocie zabito tłuste ciele, powziął myśl, ażeby przyjść dla odebrania należności.
Dwa były powody, dla których Mirabeau źle był w rodzicielska domu przyjęty; najprzód wychodził z Vincennes mimo woli margrabiego; po drugie żądał pieniędzy. Stąd wynikło, że margrabia zajęty jakiemś dziełem filantropijnem, powstał widząc syna, uchwycił laskę, przy jego pierwszych wyrazach, i rzucił się nań usłyszawszy słowo pieniądze. Hrabia znal swego ojca, a jednak sądził, że trzydzieści siedem lat uwolni go od kary, która mu zagrażała. Hrabia poznał swój błąd. czując, uderzenia laski na plecach.
— Jakto! uderzenia? — rzekł Gilbert.
— Tak jest, prawdziwie, dobre uderzenia, laską, nie takie, jakie dostają w Comedie Francaise w sztukach Moljera, ale uderzenia rzeczywiste, mogące rozbić głowę lub połamać ręce.
— I cóż uczyni! hrabia de Mirabeau? — spytał Gilbert.
— Uczynił to, co Horacy w pierwszej bitwie: począł uciekać. Na nieszczęście, nie miał jak Horacy puklerza; bo zamiast go rzucić, za przykładem śpiewaka Lydji, użyłby go na ochronę przeciw razem; bezbronny zbiegł z czterech pierwszych stopni po tych schodach, tak jak ja, może prędzej jeszcze. A obracając się podniósł swa laskę z kolei — „Hola, panie, rzekł do ojca, po za czwartym stopniem niema krewnych“. Był to dość słaby kalambur, ale taki, który jednak powstrzymał poczciwca, prędzej niż najlepsze rozumowanie. „A! — rzekł — jaka szkoda, że mój burmistrz umarł; byłbym mu to napisał“. Mirabeau, ciągnął dalej opowiadający, był nadto dobrym strategikiem, aby nie korzystać ze sposobności do ucieczki. Zbiegł z reszty stopni tak szybko, jak i z czterech pierwszych i ku wielkiej swej boleści, nigdy już tu nie wrócił. Nieprawda, że wielki to hultaj ten hrabia de Mirabeau?
— O! panie — rzekł młodzieniec, zbliżając się do Mirabeau ze złożonemi rekami, jakby przepraszając gościa za przeciwne mu zdanie — powiedz raczej: wielki!... wielki człowiek!
Mirabeau popatrzył mu w oczy.
— A! a! — odezwał się — są wiec ludzie, którzy tak myślą o hrabi de Mirabeau?
— Tak jest, panie — odrzekł młodzieniec — ja pierwszy, choć się to panu może nie podoba.
— O! — rzekł śmiejąc się Mirabeau — nie mów tego tak głośno w tym domu, bo te mury zawalą się na twą głowę.
Potem skłoniwszy się z uszanowaniem starcowi, a uprzejmie młodym dziewczętom, przeszedł przez ogród, gdzie przyjacielskim znakiem pożegnał Kartusza.
Gilbert szedł za Mirabeau, który kazał woźnicy wjechać do miasta i zatrzymać się przed kościołem. Na rogu pierwszej ulicy, wstrzymał powóz i wyciągnął bilet wizytowy:
— Teisch — rzekł do służącego — oddaj to młodzieńcowi, który nie jest mego zdania o panu de Mirabeau.
Potem z westchnieniem:
— A! — doktorze — rzekł — oto człowiek, który nie czytał jeszcze: Wielkiej Zdrady pana de Mirabeau.
Teisch powrócił.
Za nim szedł młodzieniec.
— O! panie hrabio — zawołał tenże z prawdziwem uwielbieniem — dozwól mi udzielonego Kartuszowi zaszczytu, pocałowania twej reki.
Mirabeau roztworzył ramiona i przycisnął młodzieńca do piersi.
— Panie hrabio — powiedział tenże — nazywam się Mornais; gdybyś potrzebował kiedy kogo, coby umarł za ciebie, pamiętaj o mnie.
Łzy napełniły oczy Mirabeau.

— Doktorze! — rzekł — oto ludzie, którzy nas zastąpią. Zdaje się, że więcej od nas warci, słowo honoru!

ROZDZIAŁ XXII.
KOBIETA PODOBNA DO KRÓLOWEJ.

Powóz zatrzymał się u drzwi kościoła w Argenteuil.
— Mówiłem panu, że nie wróciłem już do Argenteuil, odkąd ojciec wypędził mnie od siebie; omyliłem się: powróciłem tu, kiedym ciało jego do tego kościoła odprowadzał.
I Mirabeau wysiadł z powozu, wziął w rękę kapelusz i krokiem powolnym a uroczystym wszedł do kościoła.
Dziwny ten człowiek tak sprzecznych był uczuć, że w wieku, w którym wszyscy byli filozofami, a niektórzy filozofje posuwali aż do ateizmu, on miewał napady religijności.
Gilbert poszedł za nim kilka kroków. Widział go, jak przechodził przez cały kościół, i tuż obok ołtarza Matki Boskiej oparł się o ciężką kolumnę, której romantyczny gzyms zdawał się mieć wyrytą datę dwunastego wieku.
Schylił głowę, a oczy jego utkwiły w kamiennej płycie na środku kaplicy.
Doktór usiłował odgadnąć, co tak uwagę Mirabeau zajmowało; skierował oczy w tę samą co i on stronę, i wyczytał napis następujący:

Tu spoczywa
Franciszka de Castellane margrabina de Mirabeau.
Wzór cnót i pobożności; szczęśliwa żona i matka.
Urodzona w Delfinacie w r. 1685;
umarła w Paryżu 1769.
Złożona w Saint-Sulpice,
potem tu przeniesiona, aby spocząć razem ze swym
godnym synem,
Wiktorem de Riquetti, margrabią de Mirabeau,
zwanym Przyjacielem Ludzi,
urodzonym w Prowancji, 4 października 1715;
zmarłym w Argenteuil, 11 lipca 1789.
Módlcie się za ich dusze.

Religja śmierci tak jest potężną, że doktór Gilbert szukał przez chwile w swej pamięci, czy nie zna jakiej modlitwy, którąby uczynił zadość wezwaniu, jakie każdemu chrześcijaninowi przesyłał ten kamień grobowy.
Ale, jeśli kiedykolwiek Gilbert w dzieciństwie umiał przemawiać językiem pokory i wiary, to zwątpienie, ta gangrena ostatniego wieku, wymazało wszystkie litery z tej żyjącej księgi, a napisało natomiast sofizmaty i paradoksy.
Czując, że serce ma suche, a usta milczące, podniósł oczy i ujrzał dwie łzy spływające po obliczu Mirabeau, zoranem namiętnościami, jak lawą powierzchnia wulkanu.
Te dwie łzy dziwnie wzruszyły Gilberta, podszedł i uścisnął rękę Mirabeau.
Mirabeau zrozumiał.
Łzy wylewane za ojcem, który go więził i dręczył, byłyby niepojęte lub przymuszone.
Pośpieszył więc z wyjaśnieniem Gilbertowi przyczyny rozrzewnienia.
— Zacna to była kobieta — rzekł — Franciszka de Castellane, matka mego ojca. Kiedy wszyscy nazywali mnie ohydnym, ona mówiła tylko, że jestem brzydkim; kiedy wszyscy mnie nienawidzili, ona prawie kochałała! Ale nadewszystko kochała swego syna. Dlatego widzisz, kochany Gilbercie, złączyłem ich razem. Mnie z kim połączą? Czyje kości obok moich spoczną. Nie mam nawet psa, któryby mnie kochał!
I zaśmiał się boleśnie.
— Panie — odezwał się głos tępy — nikt nie śmieje się w kościele!
Mirabeau odwróci! twarz zroszona łzami w tę stronę, skąd głos wychodził i spostrzegł księdza:
— Panie — odparł ze słodyczą — czy ty jesteś wikarym tej kaplicy?
— Tak jest. Czego pan żądasz?
— Macie wiele biednych w waszej parafji?
— Więcej, niż ludzi dających jałmużnę.
— Znasz pan jednak serca litościwe, umysły filantropijne?
Ksiądz roześmiał się.
— Panie — zauważył Mirabeau — przed chwilą mówiłeś mi, że nikt nie śmieje się w kościele...
— Panie — rzekł ksiądz urażony — czy chcesz dać mi nauczkę?
— Nie, panie, ale dowieść choć, że ludzie miłosierni nie są tak rzadcy, jak pan sądzisz. Podług wszelkiego prawdopodobieństwa, zamieszkam zamek Marais. A więc, wyrobnik bez roboty znajdzie tam pracę i dobrą zapłatę; głodny starzec kawałek chleba; człowiek chory, jakichkolwiek zasad religijnych lub politycznych, pomoc; a od dziś, panie, ofiaruję ci na ten cel tysiąc franków miesięcznie.
I wydzierając kartkę z notesika, napisał na niej ołówkiem:

„Płatne na dwanaście tysięcy franków, któremi proboszcz z Argenteuil rozporządzać może w mojem imieniu na dobre uczynki, w sumie tysiąc franków na miesiąc, od dnia mego zamieszkania w zamku Marais.
Podpisane w kościele w Argenteuil, na ołtarzu Matki Boskiej

Mirabeau starszy.

W rzeczy samej, Mirabeau napisał ów rewers i podpisał na ołtarzu Matki Boskiej.
Rewers oddał księdzu, który czytał go zdumiony, szczególnie podpisem.
Potem Mirabeau wyszedł z kościoła, dając znak Gilbertowi. Wsiedli napowrót do powozu.
Jakkolwiek krótko Mirabeau w Argenteuil przebywał, zostawił jednak po sobie potomności dwa wspomnienia, które z czasem urosnąć miały.
Właściwością niektórych organizmów jest, że gdziekolwiek stąpią, wytryśnie fakt jakiś społeczny.
Uczynił jak Kadmus, siejący żołnierzy na ziemi Tebańskiej.
Jak Herkules, spełniający dwadzieścia trudów na powierzchni ziemi.
Dziś jeszcze — a jednak od śmierci Mirabeau upłynęło lat kilkadziesiąt — dziś jeszcze w Argenteuil, na tych dwóch stacjach, któreśmy wskazali, opowiadają fakty, tak, jak gdyby zdarzyły się wczoraj.
Powóz toczył się przez całą główną ulice, potem opuścił Argenteuil, i wjechał na drogę do Besons. O sto kroków dalej spostrzegł Mirabeau drzewa parku rozdzielone dachem zamku.
Było to Marais.
Po prawej stronie drogi, przed aleją wiodącą do zamku, stała uboga chatka.
Przy progu, na drewnianym stołeczku siedziała kobieta, trzymając w ręku dziecko chude, nędzne, pożerane gorączką.
Matka, kołysząc tego półtrupa, wznosiła oczy do nieba i płakała.
Błagała tego, którego blaga człowiek, kiedy nic już od ludzi nie oczekuje.
Mirabeau patrzył na ten smutny widok.
— Doktorze — rzekł do Gilberta — jestem przesądny, jak starożytni. Jeśli to dziecko umrze, nie wezmę zamku Marais.
I zatrzymał pojazd wprost chatki.
— Doktorze — podjął znowu — ponieważ mam tylko dwadzieścia minut do obejrzenia zamku, zostawiam cię tutaj; przyjdziesz mi powiedzieć, czy można ocalić dziecko.
Potem zwróciwszy się do matki, dodał;
— Dobra kobieto, ten pan jest wielkim doktorem; podziękuj Opatrzności, że go ci zsyła; spróbuje on ocalić twe dziecko.
Kobieta nie wiedziała, czy to nie jest snem. Podniosła się, trzymając dziecko na reku i szepcąc słowa podziękowania.
Gilbert wysiadł.
Powóz potoczył się dalej, a w pięć minut potem Teisch dzwonił u kraty zamkowej.
Czekano czas jakiś napróżno, wreszcie człowiek, w którym łatwo było poznać ogrodnika, otworzył bramę.
Mirabeau zapytał najprzód, w jakim stanie zamek się znajduje?
Zamek mógł być zamieszkany, podług tego co mówił ogrodnik, i co się na pierwszy rzut oka prawda wydawało.
Stanowił on część opactwa Saint-Denis, i był do sprzedania wskutek konfiskaty dóbr duchownych.
Mirabeau znał go już dobrze; ale nigdy nie miał, jak dziś sposobności obejrzeć go tak uważnie.
Po za kratą znalazł się na pierwszym, prawie kwadratowym dziedzińcu. Po prawej stronie stał pawilon zamieszkany przez ogrodnika; po lewej, drugi pawilon tak przystrojony, że nie można go było wziąć za brata pierwszego.
A jednak był jego bratem; tylko, z prostego budynku ozdoby uczyniły go arystokratyczną siedzibą; ogromne krzaki róż, kwiatami zasypane, okrywały go suknią różnokolorową, a dzikie wino ściskało go zieloną przepaską.
Każde okno zasłonięte było firanką z goździków, fuksyj, heljotropów, których gęste gałęzie i rozwinięte kwiaty, nie dozwalały ani słońcu, ani spojrzeniu przeniknąć w głąb mieszkania; mały ogródek, cały z lilij, narcyzów i kaktusów, jak dywan haftowany ręka Penelopy, rozciągał się przed domem, na całą długość pierwszego dziedzińca, kiedy na drugim końcu, wznosiła się wielka brzoza płacząca, i wiązy prześliczne.
Mówiliśmy już o namiętności Mirabeau do kwiatów. Zobaczywszy ten pawilon, zakryty różami i ładny ogródek, wydał okrzyk radości.
— O! — rzekł do ogrodnika — czy można nająć lub kupić ten pawilon, mój przyjacielu?
— Bezwątpienia, łaskawy panie — odparł tenże — ponieważ należy do zamku, który jest na sprzedaż lub do wynajęcia. Tylko jest on w tej chwili zamieszkały; ale ponieważ niema kontraktu najmu, gdyby się pan zdecydował na zamek, możnaby usunąć osobę, która tam mieszka.
— A! — rzekł Mirabeau — któż to taki?
— Jakaś pani.
— Młoda?
— Około trzydziestu kilku lat.
— Ładna?
— Bardzo ładna.
— Dobrze — rzekł Mirabeau — zobaczymy; piękna sąsiadka nie zawadzi... Pokaż mi zamek, mój przyjacielu.
Ogrodnik idąc naprzód, przebył most oddzielający dwa dziedzińce, przerzucony nad małą rzeczką i zatrzymał się.
— Wielmożny pan — rzekł — mógłby nie poruszać damy z pawilonu, bo mała rzeczka odłącza część ogrodu, przytykającą do pawilonu, od reszty parku; ona byłaby u siebie.
— Dobrze, dobrze — rzekł Mirabeau — pokaż mi zamek.
I wszedł prędko na ganek.
Ogrodnik roztworzył główne drzwi.
Po za niemi był przedsionek stiukowany, z framugami, w których stały posągi z kolumnami, podług ówczesnej mody.
Drzwi naprzeciw głównych, wychodziły na ogród. Po prawej stronie przysionka była sala jadalna. Po lewej dwa salony, jeden większy, drugi mały.
Weszli na pierwsze piętro.
Na górze znajdował się wielki salon doskonały na gabinet, i kilka sypialnych.
Okna salonu i sypialnych pokoi były zamknięte.
Mirabeau podszedł do jednego z nich i otworzył.
Ogrodnik chciał otwierać inne, ale Mirabeau dał mu znak ręką. Ogrodnik wstrzymał się.
Właśnie przed otwartem oknem, w cieniu u stóp wielkiej brzozy płaczącej, czytała pół leżąc jakaś kobieta, a kilkoletnie dziecko bawiło się przy niej na trawie.
Mirabeau odgadł w niej damę z pawilonu. Niepodobna być zgrabniej i z większą elegancją ubraną od tej kobiety; miała ona na sobie muślinowy peniuar, koronką przybrany, pod spodem różowy staniczek i białą z różowem spódniczkę, na głowie siedział mały kapturek, którego koronki spadały na twarz, a przez nie, jak przez mgłę, można było rysy twarzy rozróżnić.
Długie, delikatne rece, z arystokratycznemi paznokciami, nóżki dziecięce, igrające w jedwabnych różowych pantofelkach uzupełniały harmonijna i ponętną całość.
Dziecko, całe w białym atłasie, miało (dziwna mieszanina, dość jednak w owym czasie zwyczajna) kapelusik a la Henri IV i trójkolorową, narodową przepaskę.
Takiem było, zresztą, ubranie, które miał delfin po raz ostatni na balkonie tuileryjskim.
Tak, była to dama z pawilonu; owa królowa lilij, narcyzów i kaktusów, była to słowem, owa sąsiadka, którą Mirabeau, człowiek zmysłowy, wybrałby sam, gdyby jej tu nie sprowadził przypadek.
Przez czas jakiś pożerał oczami zachwycające stworzenie, nieruchome jak statua, niewiedzące o gorącem spojrzeniu, które ją ogarniało. Ale czy przypadkiem, czy skutkiem wpływu magnetycznego, oczy jej oderwane od książki, zwróciły się ku oknu.
Spostrzegła Mirabeau, wydała okrzyk zdziwienia, powstała, a zawoławszy syna, oddaliła się, trzymając go za rękę, znikła w zaroślach. Mirabeau podziwiał jej świetny kostjum, którego białość walczyła z cieniami nocy.
Na okrzyk nieznajomej, Mirabeau odpowiedział również okrzykiem zdziwienia.
Ta kobieta miała nietylko chód królowej, ale, o ile welon widzieć pozwalał, i rysy Marji Antoniny.
Dziecko dodawało podobieństwa; było w wieku drugiego syna królowej, której chód, oblicze, ruch najmniejszy tak pozostał w pamięci, więcej, bo w sercu Mirabeau, od owego widzenia się w Saint-Cloud, że poznałby ją wszędzie, nawet otoczoną tą boską mgłą, którą Wirgiljusz okrywa Wenerę, gdy się synowi swemu ukazuje na wybrzeżu Kartagińskiem.
Jakiż cud sprowadzał do tego właśnie parku tajemnicza kobietę, która była, jeśli nie królową, bądź co bądź jej żywym portretem.

W tej chwili Mirabeau, uczuł czyjąś rękę na ramieniu.

ROZDZIAŁ XXIII.
WPŁYW NIEZNAJOMEJ DAMY.

Mirabeau odwrócił się, zadrżawszy.
Tym, kto mu położył rękę na ramieniu, był Gilbert.
— A! — rzekł Mirabeau — to ty, doktorze?
— Tak — odezwał się Gilbert — obejrzałem dziecko.
— I masz nadzieje je ocalić?
— Lekarz nigdy, wobec śmierci nawet, nie powinien tracić nadziei.
— Do djabła! — rzekł Mirabeau — to znaczy, że choroba jest niebezpieczna.
— Śmiertelna, kochany hrabio.
— Cóż to za choroba?
— Pragnąłem właśnie powiedzieć panu kilka o tem szczegółów; będą one zajmujące dla człowieka, który nie wiedząc, na co się naraża, powziął zamiar mieszkać w tym zamku.
— Jak to! — rzekł Mirabeau — chcesz mi pan powiedzieć, że tu zaraza jaka panuje.
— Nie, ale powiem, jak biedne dziecko dostało febry, z której według wszelkiego prawdopodobieństwa umrze za tydzień. Matka kosiła w zamku siano z ogrodnikiem, i ażeby być wolniejszą, położyła dziecko nad rowem pełnym wody stojącej, poczciwa kobieta, nie mając wyobrażenia o podwójnym ruchu ziemi, położyła małe stworzonko w cieniu, nie domyślając się, że za pół godziny cień ustąpi słońcu. Kiedy przyszła po dziecko przyciągnięta jego krzykiem, zastała je podwójnie porażonem; uderzeniem słońca na mózg, i wessaniem błotnych wyziewów, które sprowadziły rodzaj zatrucia zwanego bagniskowem.
— Wybacz mi, doktorze — rzekł Mirabeau — ale cię dobrze nie rozumiem.
— Nie słyszałeś pan nic o febrach z bagien Pontyjskich? Czy nie znasz, z opowiadania chociaż, śmiertelnych miazmatów, które wydzielają błota toskańskie? Nie czytałeś pan opisanej przez poetę florenckiego, śmierci Pii dei Tolomei?
— Owszem, doktorze, wiem to wszystko; ale, jak zwyczajny człowiek, nie jak lekarz, nie jak chemik. Cabanis, ostatnim razem mówił mi coś podobnego, o sali Maneżu, gdzie nam bardzo niezdrowo przebywać; utrzymywał nawet, że gdybym nie wychodził kilka razy w czasie posiedzenia oddychać powietrzem Tuileries, umarłbym otruty.
— I Cabanis miał słuszność.
— Czy zechcesz wytlómaczyć mi to, doktorze? Sprawiłbyś mi przyjemność.
— Doprawdy? na serjo?
— Tak, bo znam dobrze język grecki i łacinę; przez kilka lat więzienia w różnych epokach życia, wystudiowałem dość dobrze starożytność. Nawet w chwilach straconych, napisałem o starożytności książkę nie bez pewnej wartości. Ale nie rozumiem wcale, jak można być otrutym w sali Zgromadzenia Narodowego?
— Być może, iż wytlómaczenie to będzie ciemne dla człowieka, który ze skromnością przyznaje się do niewielkiej znajomości fizyki, a do zupełnej nieznajomości chemji. Jednakże będę się starał wyłożyć to najjaśniej.
— Mów, doktorze; nie znajdziesz nigdy ciekawszego słuchacza.
Architekt, który salę Maneżu budował a nieszczęściem, kochany hrabio, architekci, jak i ty, złymi bywają chemikami, architekt, który tę salę budował, nie zrobił kominów dla wypuszczenia zepsutego powietrza, ani rur wewnętrznych dla odświeżania. Z tego wynika, że tysiąc sto ust, wdychających tlen, oddaje natomiast kwas węglany; dlatego po godzinie posiedzenia, szczególniej w zimie, gdy okna pozamykane, a piece napalone, nie można powietrzem tem oddychać.
— Doprawdy?
— Nic prostszego. Powietrze czyste, jakiem płuca nasze maja oddychać, powietrze w mieszkaniu na pół ku wschodowi zwróconem, z bieżącą wodą w blizkości, posiada najkorzystniejsza warunki, a składa się z 77-u części tlenu, 21 azotu i 2-ch części innych gazów.
— Bardzo dobrze! dotąd rozumiem, i notuje cyfry.
— A wiec, słuchaj pan dalej: z żył krew czarna, napełniona węglanem, przychodzi do płuc, gdzie ma być oczyszczona przez zetkniecie się z zewnętrznem powietrzem, to jest z tlenem, który przyrząd oddechowy powietrzu odbiera. Tu odbywa się zjawisko podwójne, które my nazywamy hematozą. Tlen, w zetknięciu z krwią, łączy się z nią, z czarnej robi czerwona, i tym sposobem daje element życia, który powinien być jak najbardziej oszczędzony. Jednocześnie węglan, który łączył się z częścią tlenu, przechodzi w stan kwasu weglowego i wyziewa się na zewnątrz, zmieszany z pewną ilością pary wodnej, przy akcie wydychania. Owóż, powietrze czyste, pochłaniane przez wdychanie, a powietrze zepsute wydawane przez wydychanie, tworzą w sali zamkniętej, atmosferę, która nietylko pozbawiona jest warunków oddychalnych, ale może nawet dojść do wywołania istotnego zatrucia.
— Twojem wiec zdaniem, doktorze, jestem już na pół otruty?
— Z pewnością. Pański ból wewnątrz z tej samej pochodzi przyczyny: dołączyć jeszcze trzeba zatrucia z sali arcybiskupstwa, wiezienia w Vincennes, twierdzy Joux i zamku If. Nie przypominasz pan sobie, iż pani de Bellegarde mówiła, że pewien pokój w zamku Vincennes zawiera tyle arszenniku, ile sam waży.
— Tym sposobem, kochany doktorze, biedne dziecko jest zupełnie otrute?
— Tak jest, kochany hrabio: a zatrucie sprowadziło u niego febrę niebezpieczną, której siedlisko jest w mózgu. Ta febra wywołała chorobę, którą nazywają poprostu zapaleniem mózgu: stąd konwulsje; stąd nabrzmienie twarzy; stąd wargi sine; stąd mocne wyciągniecie szczeki, wywrót kuli ocznej, oddech ciężki, drganie pulsu zamiast uderzeń; stąd wreszcie pot okrywający cale ciało.
— Do kata! kochany doktorze, dreszcz przechodzi na takie wyliczenie. I cóżeś zapisał małemu?
— Najenergiczniejszy ratunek; i oświadczam panu nadto, iż jeden czy dwa luidory, owinięte w receptę, dały matce możność zastosowania się do mego przepisu. Są to chłodzące środki na głowę, rozgrzewające w kończynach, emetyk, dekokt z chiny.
— Doprawdy? I to wszystko na nic?
— To wszystko, bez pomocy natury, nie zda się na wiele. Dla spokojności tylko sumienia nakazałem to wszystko. Jego anioł-stróż, jeżeli go ma, zrobi resztę.
— Hm! — zauważył Mirabeau.
— Rozumiesz hrabio? — spytał Gilbert.
— Twoją teorje otrucia kwasem węglowym? Mniej więcej.
— Nie, nie to; czy pojmujesz pan, że powietrze zamku Marais jest dla ciebie niezdrowem?
— Tak sądzisz, doktorze?
— Jestem tego pewien.
— To byłoby bardzo smutne, bo ten zamek podoba mi się bardzo.
— Poznaję cię w tem, wieczny nieprzyjacielu samego siebie. Ja ci radzę wzgórze, wybierasz dolinę; zalecam wodę bieżącą, wybierasz stojącą.
— Ale Jakiż to park! popatrz pan na te drzewa, doktorze!
— Śpij pan jednę noc tylko przy otwartem oknie, przechadzaj się po jedenastej pod temi drzewami, a nazajutrz przyślesz po mnie.
— To znaczy, że zamiast na pół, będę zupełnie otruty?
— Chciałeś pan przecie wiedzieć prawdę?
— Tak; i mówisz mi ją, nieprawdaż doktorze?
— O, i najszczerszą. Znam cię, kochany hrabio. Dążysz tu, uciekając od świata, a świat znajdzie cię wszędzie. Każdy ciągnie swój łańcuch za sobą, czy żelazny, czy złoty, czy kwiecisty. Twoim łańcuchem są przyjemności nocne i prace dzienne. Póki byłeś młodym, rozkosze były wypoczynkiem po pracy; ale praca zużyła twoje dni, rozkosz zmęczyła noce. Mówiłeś mi to sam; czujesz jak przechodzisz z lata ku jesieni. A więc, kochany hrabio, kiedy wskutek nadużycia przyjemności w nocy, lub pracy w dzień, będę zmuszony krew ci puścić, w owej chwili bezsilności, pomyśl o tem, czy będziesz w stanie wdychać w siebie w nocy powietrze wielkich drzew parkowych, a w dzień miazmaty zabójcze wody stojącej. Wtedy, cóż chcesz! będzie was dwoje silniejszych przeciw mnie: ty i natura. Będę musiał ustąpić.
— Sadzisz więc, doktorze, że przez wnętrzności umrę? Do djabła! zasmucasz mnie tem. Choroby wewnętrzne są długie i bolesne! Wolałbym apopleksję lub jaki anewryzm. Nie mógłbyś mi tego urządzić.
— O! kochany hrabio — rzekł Gilbert — nie pytaj mnie o nic pod tym względem: to, czego sobie życzysz, już się stało, albo się stanie. Mojem zdaniem, u ciebie wnętrzności grają rolę podrzędną, serce to gra i grać będzie pierwszą rolę. Na nieszczęście, choroby sercowe u ludzi twego wieku, bywają liczne i rozmaite, i nie wszystkie sprowadzają śmierć natychmiastową. Zasada to ogólna, kochany hrabio, nigdzie to nie zapisane, ale mówię ci, ja, obserwator i filozof więcej niż lekarz: choroby ostre u ludzi trzymają się porządku niemal bezwarunkowego; u dzieci, mózg się zajmuje; u młodych, piersi; u dorosłych, trzewia brzuszne; u starca wreszcie, mózg albo serce, czyli to, co najwięcej myślało lub cierpiało. Nawet wtedy, gdy nauka powie ostatnie słowo, kiedy natura, zapytana przez człowieka, wyda swą tajemnicę, kiedy człowiek oprócz kilku wyjątków, tak jak otaczające go zwierzęta, umierać będzie tylko ze starości, wtedy jeszcze organami podlegającemi atakom, będą mózg i serce, a choroba mózgowa w sercu będzie miała przyczynę.
— Do licha! kochany doktorze — rzekł Mirabeau — nie uwierzysz, jak mnie to zajmuje; zdawałoby się, że moje serce wie, iż o niem mówisz, patrz, jak bije.
Mirabeau ujął rękę Gilberta i położył ją na sercu.
— Oto — rzekł doktór — poparcie tego, com mówił. Jakże chcesz, hrabio, aby organ biorący udział we wszystkich twych wzruszeniach, który przyśpiesza lub zatrzymuje swe bucie, dla prostej patologicznej rozmowy, jakże chcesz, aby serce u ciebie szczególniej, nie było dotknięte? Żyłeś sercem i na serce umrzesz. Pojmij to: że niema moralnego lub fizycznego wzruszenia, któreby nie sprowadziło gorączki; niema gorączki, któraby nie spowodowała większego lub mniejszego bicia serca. W tej pracy ciężkiej, meczącej, bo nienormalnej, serce zużywa się, psuje. Stad u starców przerost serca, to jest jego za wielkie rozwiniecie; stąd anewryzm, jego zwężenie; anewryzm powoduje pęknięcie serca, jedyna śmierć natychmiastowa; przerost prowadzi do apopleksyj mózgowych, śmierci powolniejszej niekiedy. Czyż ty, hrabio, wyobrażasz sobie, że kochałeś, byłeś szczęśliwy, że cierpiałeś, że miałeś chwile radości i rozpaczy, jakich nikt inny nie miał przed tobą, że doświadczyłeś nieznanych tryumfów, nadzwyczajnych zawodów, że serce wyrzucało ci przez lat czterdzieści na zewnątrz krew spaloną, że myślałeś, pracowałeś, mówiłeś dnie całe, że piłeś, śmiałeś się, kochałeś przez wszystkie noce: i że ci tego serca zużytego, nadużytego nagle nie zabraknie! O! kochany przyjacielu, serce jest jak sakiewka; jakkolwiek dobrze zaopatrzona, przez ciągłe używanie wypróżni się. Ale pokazując ci złą stronę położenia, przedstawię ci i dobrą. Serce, aby się zużyć, potrzebuje czasu; nie używaj wiec swego serca więcej niż dotąd, nie wymagaj pracy nad siły, nie sprowadzaj mu nadzwyczajnych wzruszeń, dbaj o takie warunki, aby trzy główne funkcje życiowe były w porządku: oddychanie, którego siedlisko w płucach: obieg krwi, której siedlisko w sercu: i trawienie, którego siedlisko we wnętrznościach, a możesz żyć dwadzieścia, trzydzieści lat jeszcze, i umrzeć tylko ze starości. Tymczasem, gdy będziesz się dobrowolnie zabijał, o! mój Boże, nic łatwiejszego dla ciebie, jak opóźnić lub przyśpieszyć śmierć swoją do woli. Wyobraź pan sobie, że prowadzisz dwa bystre rumaki, które ciągną cię, swego przewodnika; zmuś je, aby szły powoli, a w długim czasie wielką drogę przejdą; pozwól im biegnąć galopem, a jak słońce, w przeciągu jednego dnia, drogę niebieską obiegną.
— Tak — rzekł Mirabeau — ale przez ten dzień, świecą one jak słońce i grzeją. Chodź, doktorze, już późno. Pomyślę nad tem wszystkiem.
— Pomyśl pan nad wszystkiem — powtórzył doktór, idąc za Mirabeau; — ale na początek posłuszeństwa, przyrzecz mi nie najmować tego zamku: znajdziesz ich kilkadziesiąt w okolicy Paryża, równie jak ten przyjemnych.
Może byłby Mirabeau usłuchał tego głosu rozsądku: ale nagle wśród zapadającego zmroku, po za firanką z kwiatów ukazała się głowa kobieca i biała spódniczka z różowemi falbanami. Zdawało się, że ta kobieta uśmiecha się do niego; ale Mirabeau nie miał czasu upewnić się, bo kiedy Gilbert szukał oczami powodu nerwowego drżenia ręki chorego, na której był oparty, kobieta znikła, a w oknie pawilonu, chwiały się tylko lekko gałązki róż, heljotropów i goździków.
— I cóż — rzekł Gilbert — nie odpowiadasz mi pan?....
— Kochany doktorze — rzekł Mirabeau — przypominasz sobie, com powiedział królowej, kiedy, żegnając się, podała mi rękę do pocałowania: „Najjaśniejsza Pani, ten pocałunek ocali! monarchię...“
— Pamiętam.
— A więc, ciężki obowiązek wziąłem na siebie, zwłaszcza, gdy mnie tak opuszczają. Jednak chcę tego obowiązku dopełnić. Nie pogardzajmy samobójstwem, doktorze: samobójstwo będzie może jedynym środkiem honorowym zakończenia sprawy.

We dwa dni potem Mirabeau kupił zamek Marais.

ROZDZIAŁ XXIV.
POLE MARSOWE.

Próbowaliśmy przedstawić czytelnikom, jakim silnym węzłem federacji połączyła się cała Francja, i jakie wrażenie ta federacja indywidualna, poprzedzająca ogólna, wywarła na Europie.
Mirabeau zachęcał do tej federacji. Kiedy król wyraził mu obawę, odpowiedział, że jedyny ratunek władzy królewskiej we Francji, nie na Paryżu, ale na prowincji polega.
Zresztą, z tego nagromadzenia ludzi ze wszystkich krańców Francji wypłynąć mogła wielka korzyść, bo król zobaczył naród, a naród króla. Kiedy cała ludność, reprezentowana przez trzykroć sto tysięcy sfederowanych mieszczan, urzędników, wojskowych, krzyknęła na polu Marsowem: „Niech żyje naród!“ i podała sobie ręce na gruzach Bastylji, kilku dworzan ślepych, lub chcących zaślepić króla, nie powiedziałoby mu już, że Paryż żąda wolności, o której nie myśli reszta Francji. Nie, Mirabeau liczył na sprawiedliwość królewską; liczył na urok władzy królewskiej, tak głęboko jeszcze w sercach Francuzów wyryty; wierzył, że z tego niezwyczajnego, niespodzianego zetknięcia monarchy z ludem wyniknie święty związek, którego nie zerwą żadne intrygi.
Ludzie genjalni popełniają niekiedy takie wzniosłe niedorzeczności, z których najgorsi późniejsi partacze polityczni śmiać się mogą w nos ich wspomnieniu.
Już taka przygotowawcza federacja odbyła się na równinach Ljonu. Francja, instynktownie zmierzała do jedności, i zdawało jej się, że znalazła słowo określające tę jedność na polach Rodanu: ale tam spostrzegła, że Ljon może wprawdzie zaręczyć Francję geniuszowi wolności, ale, tylko Paryż może szlachetnie ślubu ich dokonać.
Kiedy propozycja federacji ogólnej przedstawiona została Zgromadzeniu przez mera i gminę Paryża, którzy żądaniu innych miast już oprzeć się nie mogli, wielkie było miedzy słuchaczami poruszenie. Ten niesłychany zbiór ludzi w Paryżu, wiecznem środowisku wszelkich zaburzeń, nie podobał się dwom przeciwnym stronnictwom Izby, rojalistom i jakobinom.
Rojaliści mówili, że będzie to drugi olbrzymi czternasty lipca, nie przeciw Bastylji, ale przeciw władzy królewskiej.
Co się stanie z królem wśród straszliwego zamętu różnych zdań i namiętności?...
Z innej strony, jakobini, którzy wiedzieli, jaki wpływ Ludwik XVI wywierał na tłumy, niemniej od swych przyjaciół obawiali się zbiorowiska.
W oczach jakobinów, podobne zebranie uśpiłoby nieufność i ogólna opinję, rozbudzając dawne bałwochwalstwo.
Ale nie było sposobu oprzeć się temu ruchowi; nie było nic podobnego w Europie w czasie wojen krzyżowych.
I nie można się dziwić; te dwa ruchy maja między sobą podobieństwo. Pierwsze drzewo wolności zakwitło na Kalwarji.
Tylko, Zgromadzenie robiło co mogło, aby zbiorowisko uczynić najmniej licznem. Kwestję rozważano niezmiernie długo, tak, żeby o ile możności opóźnić przybycie deputatów z miejsc najodleglejszych.
Oprócz tego, koszta deputatów płacić miały miejscowości ich wysyłające. A były prowincje tak ubogie, że nie przypuszczano, aby przy największych wysiłkach, mogły zaspokoić koszta połowy drogi swych deputowanych; bo nietylko trzeba było do Paryża pojechać, ale i stamtad powrócić.
Lecz nie liczono na zapał ogólny. Nie liczono na podwójne składki bogatych. Nie liczono na gościnność, krzycząca po drogach: „Francuzi!... otwierajcie drzwi wasze!... oto przybywają do was bracia z krańców Francji!...“
A temu zwłaszcza okrzykowi żadne ucho, żadne drzwi się nie oparły.
Niema obcych, niema nieznajomych; wszędzie Francuzi, krewni i bracia. Do nas, pielgrzymi wielkiego święta!... Pójdź, gwardjo narodowa!... pójdźcie żołnierze!... pójdźcie marynarze!... wejdźcie do nas; znajdziecie tu ojców i matki, żony, których mężowie i syny otrzymują gdzie indziej też gościnność, jaką wam ofiarujemy!...
A któż prowadził tych pielgrzymów wolności?... Starcy, biedni żołnierze z siedmioletniej wojny, podoficerowie z Fontenoy, oficerowie, którzy całem życiem pracy, odwagi i poświęcenia opłacali szlifę porucznikowską lub dwie szlify kapitańskie; ubodzy pionierowie, którzy czołem swem musieli rozwalać granitowe sklepienie dawnego zarządu wojskowego; marynarze, co pod Byssym i Dupleixem zdobyli Indje, a pod Lally-Tollondalem utracili je; żyjące ruiny, roztrzaskane ogniem na polu bitwy, zniszczone przypływem i odpływem morza. Przez te ostatnie dni ośmdziesięcioletni ludzie przechodzili dziesięć i dwadzieścia mil, aby przybyć na czas, i przybyli.
W chwili zaśnięcia snem wiecznym, znaleźli siły młodości.
Bo ojczyzna skinęła na nich, wskazawszy przyszłość dzieci swoich.
Przed nimi szła nadzieja. A wszyscy pielgrzymi, z północy, czy z południa, z zachodu czy ze wschodu, z Alzacji czy Bretanji, z Prowancji czy z Normandji, śpiewali jeden jedyny śpiew. Kto ich nauczył tego śpiewu, rymowanego ciężko i niezgrabnie, jak dawne kantyczki, prowadzące wojska przez Archipelag i płaszczyzny Azji Mniejszej na wojny krzyżowe?... Nikt nie wie: anioł odnowiciel, który przelatując ponad Francja, skrzydła swe skłonił. Śpiew ten, te słowa Ca ira, ale nie z roku 93; 93 wszystko zmienił i przeistoczył: śmiech we łzy, krople potu w krew. Nie, ta cała Francja, przynoszącą Paryżowi powszechną przysięgę, nie śpiewała słów groźby... nie mówiła:

Ah!... ca ira, ca ira, ca ira!...
Les aristocrats a la lanterne!
Ah... ca ira, ca ira, ca ira,
Les aristocrats on les pendra!...

(Stanie się to, stanie; arystokraci na latarnię,
Stanie się to, stanie, arystokratów się powiesi).

Nie!... jej śpiew nie był żałobnym... ale śpiewem żyda; nie był to hymn rozpaczy, ale nadziei.
Na inną nutę śpiewała następujące:

Le peuple en ce jour sans cesse repete:
Ah... ca ira, ca ira, ca ira,
Suivant les maximes de l‘Evangile
Ah... ca ira, ca ira, ca ira,
Du legislateur tout s‘accomplira:
Celui qui s‘eleve, on l‘abaissera;
Celui qui s‘abaisse, on l‘elevera!...[2]

Potrzeba było olbrzymiego cyrku, któryby przyjął piećkroć sto tysięcy ludzi; kolosalnego amfiteatru, któryby miljon widzów mógł pomieścić.
Na pierwszy wybrano pole Marsowe.
Na drugi, wyniosłości Passy i Chaillot.
Ale pole Marsowe było płaszczyzną; potrzeba było, ażeby z wykopanej ziemi potworzyły się wzgórki.
Piętnaście tysięcy robotników, z tych ludzi, którzy skarżą się wiecznie na brak roboty, a w istocie proszą Boga, aby jej nie mieli, piętnaście tysięcy robotników, wysłano z Paryża z rydlami i z motykami, aby te płaszczyznę przeistoczyli na dolinę otoczoną amfiteatrem. Ale tym piętnastu tysiącom robotników pozostawały dla ukończenia owej pracy tytana, trzy tygodnie; a po upływie dwóch dni, przekonano się, że potrzebują trzech miesięcy.
Być może wreszcie, iż za to ażeby nic nie robili płacono im drożej, niż za prace.
Wtedy stał się rodzaj cudu, świadczący o zapale paryskim. Ogromnej pracy, której nie mogło wykonać kilka tysięcy rozpróżniaczonych robotników, podjęła się ludność cała. Tego samego dnia, kiedy rozeszła się pogłoska, że pole Marsowe nie będzie skończone na czternastego lipca, sto tysięcy ludzi podniosło się i rzekło z tą pewnością, która cechuje wolę silną d nieprzełamaną: „Będzie“.
Deputaci poszli do mera Paryża, w imieniu stu tysięcy pracowników, i uchwalono wspólnie, że, aby nie przerywać robót dziennych, praca ta odbywać się będzie i w nocy.
Tegoż wieczora, o siódmej godzinie, wystrzał armatni oznajmił, że roboty dzienne skończone, a nocne się rozpoczną.
Na ten wystrzał, z czterech stron, od strony Grenelle, o strony rzeki, od Gros-Caillon i od Paryża, pole Marsowe zasypane zostało ludźmi.
Każdy niósł narzędzie: rydel, motykę lub taczki. Inni toczyli beczki pełne wina, towarzysze ich nieśli skrzypce, bębny i gitary.
Wszystkie wieki, płcie, stany, razem się pomięszały, obywatele, żołnierze, księża, mnisi, piękne panie, kobiety z targowiska, siostry miłosierdzia, aktorki, wszystko to robiło rydlem lub ciągnęło taczki, dzieci szły naprzód, niosąc pochodnie; za niemi postępowały orkiestry, grając na różnego rodzaju instrumentach, a nad ten gwar i hałas wznosiło się Ca ira, śpiewane przez sto tysięcy głosów, którym ze wszystkich krańców Francji trzykroć sto tysięcy odpowiadało.
W liczbie najpilniej pracujących, zauważono dwóch przybyłych najpierwej i to w mundurach; jeden był człowiekiem przeszło czterdziestoletnim, z muskułami silnemi, lecz ponurą twarzą.
Nie śpiewał i ledwie mówił.
Drugi był dwudziestoletnim młodzieńcem, o uśmiechniętej i otwartej twarzy, niebieskich oczach i białych zębach, włosach płowych, z wielkiemi nogami i grubemi kolanami; podnosił szerokiemi rękami ogromne ciężary; woził taczki nie odpoczywając, śpiewając ciągle, i czuwał z pod oka nad swym towarzyszem, przynosił mu wino, które on odpychał, przemawiał doń łagodnie, nie otrzymując odpowiedzi, a potem wracał do roboty, wzruszając lekko ramionami, i pracował za dziesięciu, a śpiewał za dwudziestu.
Ci dwaj ludzie byli deputatami z nowego departamentu de l‘Aisne. Oddaleni o pięć tylko mil od Paryża i posłyszawszy, że brakuje rąk do roboty, przybiegli co najprędzej, jeden, ażeby ofiarować swą spokojną pracę, drugi hałaśliwy i wesoły współudział.
Ci dwaj ludzie byli to Billot i Pitoux.

Powiedzmy, co się działo w Villers-Cotterets, w trzecia noc po przybyciu ich do Paryża, to jest w nocy z 5-go na 6-ty Lipca, w chwili, gdyśmy ich rozróżnili wśród pracowników.

ROZDZIAŁ XXV.
GDZIE WIDAĆ, CO SIĘ STAŁO Z KATARZYNĄ, ALE NIE WIADOMO, CO SIĘ Z NIĄ STANIE.

Podczas nocy tej z 5-go na 6-ty października, około jedenastej godziny wieczorem, doktór Raynal, który położył się w nadziei, jaką rzadko miewają lekarze, przespania całej nocy, przebudzony został trzykrotnem nocnem stukaniem.
Było to, jak wiemy, zwyczajem poczciwego doktora, że kiedy stukano lub dzwoniono w nocy, chodził otwierać sam, aby czem prędzej dowiedzieć się, czego od niego chciano.
Tym razem, jak i zawsze, wyskoczył z łóżka, włożył szlafrok i pantofle, i jak mógł najprędzej zeszedł po wąskich schodkach.
Jakkolwiek bardzo się śpieszył, gość jego nocny tak był niecierpliwy, że począł pukać bez końca i miary, aż nagle drzwi się otworzyły.
Doktór Raynal poznał tego samego lokaja, który pewnej nocy przybył, aby go do wicehrabiego Izydora de Charny zaprowadzić.
— O! o! — rzekł doktór ujrzawszy go — ty znowóż, mój przyjacielu? Nie jest to wcale wymówka, pojmujesz mnie? ale jeżeli pan twój znowu jest raniony, trzeba żeby się strzegł: nie dobrze chodzić tam, gdzie kule padają.
— Nie, panie — odpowiedział lokaj, nie do pana, nie do rany, ale do czegoś, co niemniej ważne; skończ pan się ubierać: tu jest koń; czekają na pana.
Doktór na ubranie się potrzebował zwykle pięć minut; teraz sądząc po sposobie mowy i stukaniu służącego, poznał, że obecność jego jest nagląco potrzebną, więc w cztery minuty był już gotów.
— Oto jestem — rzekł, ukazując się po chwili.
Lokaj trzymał cugle konia dla doktora, który wskoczywszy na siodło pojechał za lokajem prowadzącym go nie w lewo, jak za pierwszym razem, ale na prawo, więc w przeciwną stronę Boursonnes.
Minęli park, w las się zagłębiając, zostawili Haramont z lewej strony, i znaleźli się w kniei tak niedostępnej, że konno dalej jechać nie mogli.
Wtem jakiś człowiek ukryty za drzewem, zdradził się poruszeniem.
— Czy to pan, panie doktorze? — zapytał.
Doktór, który wstrzymał konia, nie wiedząc o zamiarach tego człowieka, poznał po głosie Izydora de Charny.
— Tak — rzekł — to ja. Gdzież, do djabła, każesz mnie prowadzić wicehrabio?
— Zobaczysz pan — rzekł Izydor. — Ale zejdź z konia, proszę i chodź za mną.
Doktór zszedł; zaczynał wszystko rozumieć!
— A! a! — szepnął — tu idzie o słabość?
Izydor chwycił go za rękę.
— Tak, doktorze, i dlatego mi przyrzekasz milczenie, nieprawdaż?
Doktór wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć: „E! „mój panie, bądź spokojny, czy to pierwszy raz!“
— Wiec, proszę tedy — rzekł Izydor, odpowiadając jego myśli.
I wśród szyszek i liści suchych a szeleszczących, gubiąc się w cieniu buków olbrzymich, przechodząc wśród drżących gałęzi, przez które niekiedy gwiazdka zamigotała, weszli obaj w gęstwinę, przez jaką już konie przedrzeć się nie mogły.
Za kilka chwil, doktór spostrzegł wierzchołek skały Clouise.
— Ho! hi! — rzekł — czy nie idziemy czasem do chatki poczciwego Clouisa?
— Niezupełnie — odparł Izydor — ale bardzo blisko.
I, okrążywszy skałę, doprowadził doktora przede drzwi małego budynku, którego cegły do chaty starego gwardzisty dostawione były tak dobrze, że możnaby myśleć, i tak w okolicy myślano, iż stary postawił te przybudówkę dla swojej dogodności.
Prawda, że nawet bez względu na Katarzynę, jęczącą na łóżku, mniemanie takie zmienić się mogło, przy pierwszym rzucie oka w głąb tego pokoiku.
Ściany byty oklejone ładnym papierem, tego samego koloru firanki wisiały u okien; miedzy oknami stało eleganckie zwierciadło, a pod lustrem tualeta zaopatrzona w rozmaite szklane i porcelanowe sprzęciki; dwa krzesła, dwa fotele, mała kanapka i biblioteczka, stanowiły wnętrze urządzone z komfortem, że i dziś widząc je, tak samo byśmy powiedzieli.
Ale wzrok zacnego doktora nie zatrzymał się na tem wszystkiem. Ujrzał na łóżku leżącą kobietę; poszedł tam, gdzie widział cierpienie.
Katarzyna, spostrzegłszy doktora, zakryła twarz rekami, nie mogąc powstrzymać łez i łkania.
Izydor zbliżył się i wymówił jej imię; ona rzuciła mu się w objęcia.
— Doktorze — rzekł młodzieniec — powierzam ci życie i honor tej, która dziś jest tylko moją kochanką, ale mam nadzieje, że zostanie kiedyś moją żoną.
— O! jakiś ty dobry, drogi Izydorze, że mówisz mi podobne rzeczy! bo wiesz dobrze, iż taka biedna, jak ja dziewczyna, nie może być nigdy wicehrabiną de Charny. Ale niemniej dziękuję ci za to, wiesz, że potrzebuje siły, i chcesz mi jej dodać; bądź spokojny, będę miała odwagę, a na dowód pokaże się doktorowi z odkrytą twarzą i podam mu rękę.
I podała rękę doktorowi Raynal.
Ból jednak silniejszy od wszystkich dotąd uczuwanych skurczył jej rękę, gdy dotknęła dłoni doktora.
Ten wzrokiem dał znak Izydorowi, który pojął, że nadeszła chwila.
Młodzieniec ukląkł u łóżka chorej.
— Katarzyno, dziecię drogie — rzekł jej — bezwątpienia powinienbym tu zostać, zachęcać i dodawać ci odwagi: ale boje się, zbrakłoby mi siły: jeżeli jednak chcesz...
Katarzyna zarzuciła mu rękę na szyję.
— Idź — powiedziała — idź; dziękuję ci za tyle miłości, że nie możesz patrzeć, jak ja cierpię.
Izydor przycisnął usta do ust biednego dziecka, ścisnął raz jeszcze dłoń doktora Raynala i wybiegł z pokoju.
Przez dwie godziny tułał się jak duchy, o których mówi Dante, że nie mogą się zatrzymać, a jeśli spoczną, demon odrzuca je dalej rozpalonem żelazem.
Co chwila, zakreśliwszy mniejsze lub większe koło, wracał Izydor do tych drzwi, poza któremi spełniała się bolesna tajemnica. Ale prawie równocześnie krzyk Katarzyny oddalał go stamtąd i zmuszał znowu do błądzenia.
W końcu usłyszał, jak zawołał nań doktór, i drugi głos słaby, a słodki.
W dwóch skokach był u drzwi otwartych tym razem, na progu których stał doktór, trzymając dziecię na ręku.
— Niestety! niestety! Izydorze! — rzekła Katarzyna — teraz jestem podwójnie twoją... twoją jako kochanka, twoją, jako matka!
W tydzień potem, o tej samej godzinie, w nocy z 13 na 14 lipca, drzwi te otwarły sieę dwóch ludzi niosło w lektyce kobietę i dziecko, które eskortował młody człowiek na koniu, zalecając niosącym jak największą ostrożność. Przybywszy na gościniec, prowadzący z Haramontu do Villers-Cotterets, orszak zastał dużą karetę, zaprzężoną w trzy konie, do której siadła matka z dzieckiem.
Młodzieniec wydał wtedy kilka rozkazów swemu służącemu, zeskoczył z konia i wsiadł zkolei do powozu, który, nie zatrzymując się, ani przejeżdżając przez Villers-Cotterets, ruszył szybko do Paryża.
Młodzieniec, wyjeżdżając, zostawił sakiewkę złota dla ojca Clouis, a młoda kobieta list do Pitoux.
Doktór Raynal orzekł, że ze względu na szybkie polepszenie zdrowia chorej i dobrą budowę dziecka, które było chłopcem, podróż z Villers-Cotterets do Paryża, w wygodnym powozie, mogła się odbyć bez wypadku.
Na takie zapewnienie, Izydor zarządził wyjazd, skądinąd potrzebny, z powodu rychło nastąpić mającego powrotu Billota i Ludwika Pitoux.
Bóg dozwolił, aby to wszystko odbyło się w nieobecności Billota, niewiedzącego zresztą o schronieniu córki, oraz w nieobecności niewinnego Pitoux, który nie przypuszczał stanu Katarzyny.
Około piątej godziny zrana powóz zbliżył się do bramy Saint-Denis; ale nie mógł jechać bulwarem, wskutek natłoku w ten dzień uroczysty.
Katarzyna ośmieliła się wysunąć głowę przez okno, ale prawie w tejże chwili cofnęła się z krzykiem i twarz ukryła na piersi Izydora.

Pierwszemi osobami, które wśród sfederowanych ujrzała, byli Billot i Pitoux.

ROZDZIAŁ XXVI.
CZTERNASTY LIPCA 1790 ROKU.

Praca, która z ogromnej płaszczyzny miała uczynić dolinę między dwoma wzgórzami, dzięki współudziałowi całego Paryża, trzynastego lipca wieczorem ukończona została.
Wielu pracowników chcąc być pewnymi swego miejsca nazajutrz, spało tam, jak śpią zwycięzcy na polu bitwy.
Billot i Pitoux złączyli się ze sfederowanymi, zająwszy miejsce na bulwarach.
Przypadek chciał, że deputaci departamentu ‘Aisne stanęli tam, którędy jechał powóz, wiozący do Paryża Katarzynę i jej dziecko.
I w rzeczy samej, szereg sfederowanych rozciągał się od Bastylji do bulwaru Bonne-Nouvelle.
Każdy uczynił, co mógł, ażeby dobrze przyjąć pożądanych gości. Kiedy się dowiedziano, że Bretończycy, starsi bracia w wolności, przybywali, zdobywcy Bastylji wyszli naprzeciw, aż do Saint-Cyr i zatrzymali ich, jako swych gości.
Dziwne były wtedy wybuchy bezinteresowności i patrjotyzmu.
Oberżyści umówili się i jednozgodnie, zamiast podwyższyć, zniżyli ceny.
Tyle na rzecz bezinteresowności.
Dziennikarze, ci zapaśnicy codzienni, którzy wieczną wojną zwiększają nienawiści, zamiast je stłumić, dziennikarze, dwaj przynajmnej Loustalot i Kamil Desmoulin proponowali układ federacyjny między piszącymi. Mieli zrzec się wszelkiego współzawodnictwa, wszelkiej zazdrości; przyrzekali zachowywać jedyna tylko rywalizacją w sprawach dobra publicznego. Tyle na rzecz patriotyzmu.
Niestety, propozycja ta nie miała powodzenia i została na teraz i na przyszłość wzniosłą mrzonką.
Ze swej strony zgromadzenie uczuło także wstrząśnienie elektryczne, które poruszyło całą Francję. Kilka dni przedtem, na propozycje panów de Montmorency i de Lafayette, zniosło ono szlachectwo dziedziczne, bronione przez księdza Maury, syna szewca wiejskiego.
Od miesiąca lutego zgromadzenie zaczęło znosić dziedzictwo kary. Wskutek powieszenia dwóch braci Assage, uchwalono, że odtąd hańba rusztowania nie będzie dotykała ani dzieci, ani krewnych zbrodniarza.
Z innej strony wpływ Mirabeau, czuć się dawał z dniem każdym. Dzięki potężnemu orędownikowi, dwór zyskiwał stronników nietylko w szeregach prawicy, ale i lewicy. Zgromadzenie uchwaliło, powiedzielibyśmy nawet z zapałem, dwadzieścia cztery miljony listy cywilnej dla króla, i cztery miljony zapisu dla królowej.
Był to hojny zwrot za te dwakroć osiemdziesiąt tysięcy długu, które za wymownego trybuna zapłacono i za tę jego pensję miesięczna, wynoszącą sześć tysięcy franków.
Zresztą Mirabeau jakby się nie mylił co do usposobienia prowincji. Ci sfederowani, których przyjmował Ludwik XVI, przynosili do Paryża nietylko zapał dla zgromadzenia narodowego, ale i religijną cześć dla władzy królewskiej. Uchylali czapki przed Baillym, wołając: „Niech żyje naród!“, ale klękali też przed Ludwikiem XVI, i kładąc szpady na krzyż u stóp jego, krzyczeli: „Niech żyje król!“
Na nieszczęście, król mało poetyczny, mało rycerski, źle odpowiadał na wszystkie te uniesienia serca.
Na nieszczęście królowa, zbyt dumna, zbyt Lotaryńska, jeżeli tak można powiedzieć, nie szanowała, jak na to zasługiwały, tych wybuchów sercowych.
Przytem, biedna kobieta! widziała jeden punkt ciemny na tem jasnem słońcu.
Tym ciemnym punktem, gryzącym jej serce, była nieobecność Oliviera, który mógł był wrócić, a jednak zostawał przy panu Bouille.
Na chwilę zobaczywszy Mirabeau, dla rozrywki, chciała go oczarować. Potężny genjusz, schylając się u nóg jej, pochlebił miłości własnej królowej i kobiety; ale, koniec końców, czemże jest genjusz dla serca? cóż obchodzą namiętność, tryumfy miłości własnej, zwycięstwa dumy? Przedewszystkiem w Mirabeau królowa, okiem kobiety, widziała człowieka materjalnego, z jego chorobliwą otyłością, z twarzą pokurczoną, zoraną przez ospę, z oczami czerwonemi, i nabrzękłą szyją. Bezpośrednio porównała go z Olivierem; z Olivierem, wytwornym szlachcicem, w kwiecie wieku, w swej dojrzałej piękności; z Olivierom w świetnym mundurze, który go czynił do króla podobnym, kiedy Mirabeau wyglądał w swym kostjumie jak przebrany kanonik. Wzruszyła więc ramionami; głęboko westchnęła, otarła oczy od bezsenności i płaczu zaczerwienione; a usiłując zniweczyć przestrzeń, głosem, pełnym łez i boleści, szepnęła: „Chamy! o Chamy!“
Cóż w takiej chwili obchodziły tę kobietę tłumy ludu u stóp jej pochylone? co ją obchodziły te żyjące fale, które wołały u stopni tronu: „Niech żyje król! Niech żyje królowa!“ Gdyby znany głos szepnął był jej do ucha:, Marjo, nic się we mnie nie zmieniło! Antonino, kocham cię!“ ten głos kazałby jej wierzyć, że nic się też i koło niej nie zmieniło, a dla zadowolenia jej duszy i dla pogody czoła, uczyniłby więcej, niż te okrzyki przyrzeczenia i przysięgi.
Wreszcie, nadszedł czternasty lipca, obojętnie, o właściwej godzinie, przynosząc ze sobą wielkie i małe wypadki, tworzące razem historję maluczkich i potężnych: ludu i królestwa.
I ten lekceważący czternasty lipca, jakby nie wiedząc, że przychodzi oświecić widowisko niezwykłe, niespodziane, wspaniale, ukazał się z czołem zasępionem chmurami, dmuchając wiatrem i deszczem.
Ale jednym z przymiotów ludu francuskiego jest śmiać się ze wszystkiego, a nawet w dnie uroczyste z deszczu.
Gwardja narodowa paryska i prowincjonalna, sfederowani, stojąc od piątej zrana na bulwarach, umierając z głodu, zmoczeni deszczem, śmieli się i śpiewali.
Prawda, że ludność paryska, nie mogąc ich zabezpieczyć od deszczu, starała się nie dać im uczuć głodu.
Ze wszystkich okien na sznurkach spuszczano chleb, szynki i butelki z winem.
Tak było na wszystkich ulicach, którędy przechodzili. Podczas tego marszu, sto pięćdziesiąt tysięcy ludzi zasiadało na polu Marsowem, a drugie sto pięćdziesiąt stało za nimi.
Amfiteatry zaś Chaillot i Passy przepełnione były widzami, że niepodobnaby ich policzyć.
A jakaż radość, jakaż ufność w tym tłumie, który czekał, stojąc lub siedząc, równie jak i w tym, który przeszedłszy rzekę po drewnianym moście, zbudowanym kolo Chaillot, opanował pole Marsowe lukiem tryumfalnym!
W miarę, jak wchodziły oddziały stowarzyszonych, okrzyki zapału, — a może i zdziwienia na ten widok — wielkie okrzyki serdeczne dobywały się z każdych ust.
I w rzeczy samej, nigdy podobny widok nie uderzył oka ludzkiego.
Pole Marsowe jakby zaczarowane! w miesiąc z płaszczyzny zamienione w dolinę z milą obwodu! Na czworokątnej pochyłości tej doliny trzykroć sto tysięcy ludzi siedzących lub stojących.
Po środku, ołtarz, do którego prowadziły cztery stopnie, odpowiednio do czterech ścian stojącego tam obelisku.
Na każdym rogu pomnika, ogromne kadzielnice z kadzidłem, które zgromadzenie narodowe postanowiło odtąd palić tylko Bogu!
O wielka radości naszych ojców! na ten widok byłaś tak żywa, tak prawdziwą, tak głęboka, że drżenia jej aż do nas doszły!
A jednak niebo przemawiało jak wyrocznia starożytna.
Co chwila ulewa, powiewy wiatru, ciemne chmury; to rok 1793, 1814, 1815!
Potem od czasu do czasu, wśród tego wszystkiego słońce świecące: 1830, 1848, i 1871 roku.
O! proroku, któryś przepowiedział przyszłość temu miljonowi ludzi, jakby cię też przyjęto?
Jak Kalchasa przyjęli Grecy, jak Kassandrę Trojanie.
Ale bo tego dnia słuchano tylko dwóch głosów: głosu wiary, któremu odpowiadał głos nadziei.
Przed budynkiem szkoły wojskowej wzniesiono galerje.
Te galerje pokryte draperjami i trójkolorowemi chorągwiami, wystawiono dla królowej, dla dworu i dla zgromadzenia narodowego.
Dwa trony jednakowe o trzy stopy jeden od drugiego, przeznaczono dla króla i dla prezesa zgromadzenia.
Król, na ten dzień tylko mianowany najwyższym i niezależnym wodzem gwardji narodowej we Francji, przekazał swe dowództwo panu de Lafayette! Lafayette był więc tego dnia, głównodowodzącym sześcioma miljonami ludzi zbrojnych!
Jego dola szybko dążyła do szczytu! wyższa od jego osoby, musiała pochylić się i zgasnąć.
Tego dnia stała ona na najwyższym szczeblu; ale jak wszystkie nocne, fantastyczne zjawiska, które przewyższają powoli wszelkie rozmiary ludzkie, na to tylko rosła nienaturalnie, żeby zamienić się w parę, ulecieć... zniknąć.
Ale podczas federacji wszystko było rzeczywiste i miało potęgę rzeczywistości.
Naród, mający podać się do dymisji: król, którego miała spaść głowa; naczelny wódz, którego miały ponieść na wygnanie cztery nogi białego konia.
A jednak mimo deszczu zimnego, mimo zawiei burzliwych, przy świetle rzadkich promieni nie słonecznych, lecz dziennych, przedzierających się przez ciemne chmur sklepienie, stowarzyszeni wchodzili trzema otworami łuku tryumfalnego; za tą przednią strażą złożoną z dwudziestu pięciu tysięcy ludzi, w dwóch linjach cyrk opasującą, postępowali wyborcy Paryża, potem przedstawiciele gminy, w końcu zgromadzenie narodowe.
Wszystkie te korporacje, mające zachowane dla siebie miejsca na galerjach, wystawionych przed szkołą wojskową, szły w linji prostej, roztwierając się tylko jak fala przed skałą, aby przejść koło ołtarza, potem łączyły się po za nim, głową docierając do galerji, kiedy ogon ogromnego węża dotykał ostatnim pierścieniem łuku tryumfalnego.
Po za wyborcami, przedstawicielami gminy, zgromadzeniem narodowem, posuwała się reszta orszaku: stowarzyszeni, deputacja, wojskowi i gwardja narodowa.
Każdy departament miał odrębną chorągiew, ale opasaną, owiniętą, znarodowioną, wielkiem kołem trójkolorowych chorągwi.
Jednocześnie z prezesem zgromadzenia zasiadł król na swym fotelu, a królowa na trybunie.
Niestety! biedna królowa! dwór jej był nędzny. Najlepsze przyjaciółki ja opuściły: gdyby wiedziały, że dzięki Mirabeau, król otrzymał dwadzieścia pięć miljonów uposażenia, możeby wróciły z nich niektóre; ale nikt o tem nie wiedział.
Tego zaś, którego daremnie szukała oczyma Marja-Antonina, wiedziała, że nie złoto ani potęga ku niej nie ciągnęły.
W braku jego chciała wzrok zatrzymać na jakiej twarzy przyjaznej i oddanej.
Spytała, gdzie jest pan Izydor de Charny, i dlaczego obrońcy władzy królewskiej nie stoją przy królu lub u stóp królowej.
Nikt nie wiedział, gdzie się podziewa Izydor de Charny, a gdyby jej kto powiedział, że w tej chwili wiezie młodą chłopkę, swoją kochankę, do małego domku na pochyłości Bellevue, wzruszyłaby litościwie ramionami, a serce jej nie ścisnęłoby się zazdrością.
Kto wie zresztą, czy dziedziczka Cezarów nie zgodziłaby się oddać tronu i korony, aby zostać skromną wieśniaczką, kochaną przez Oliviera, jak Katarzyna przez Izydora.
Bezwątpienia, to były jej myśli, kiedy Mirabeau podchwytując jedno z jej spojrzeń wątpliwych, pól promieniejących słońcem, pól zamroczonych burzą, zapytał prawie głośno:
— O czemże myśli ta czarodziejka?
Gdyby Cagliostro mógł był słyszeć te słowa, odpowiedziałby:
— Myśli o fatalnej machinie, którą jej w zamku Taverney pokazałem w karafce wody, a która pod piórem doktora Gilberta poznała.
I pomyliłby się wielki prorok, który tak rzadko się mylił.
Ona myślała o nieobecnym Olivierze, i o zgasłej miłości.
I to przy odgłosie pięciuset bębnów, i dwóch tysięcy instrumentów muzycznych.
Nagle nastała cisza.
Król i prezes zgromadzenia narodowego siedzieli.
Dwustu księży w albach, pod przewodnictwem biskupa d‘Autun pana de Talleyrand, posuwało się ku ołtarzowi.
Po stopniach, kulawą noga, wstąpił biskup d‘Autun, ten mefistofeles, czekający na Fausta, mającego ukazać się w dniu 13 Vendemiera.
Mszę odprawił biskup d‘Autun! Zapomnieliśmy tego szczegółu, w liczbie złych przepowiedni.
W tej właśnie chwili nawałnica zwiększyła się; niebo samo sprzeciwiało się fałszywemu kapłanowi, który miał sprofanować święta ofiarę mszy, ofiarować Panu za przybytek, pierś swoją, tyloma w przyszłości krzywoprzysięstwami skalaną.
Chorągwie departamentów i proporce trójkolorowe okalały ołtarz dokoła, a wiatr południowo-zachodni, poruszał tysiącami barw. Skończywszy msze, pan de Talleyrand, zeszedł kilka stopni, aby pobłogosławić chorągiew narodowa i chorągwie ośmdziesięciu trzech departamentów.
Potem zaczęła się święta ceremonja przysięgi.
Pierwszy przysięgał Lafayette, w imieniu gwardji narodowej królestwa.
Prezes zgromadzenia, w imieniu Francji.
Król przysięgał trzeci za siebie samego.
Lafayette zszedł z konia, przebył przestrzeń dzielącą go od ołtarza, wszedł na stopnie, wyjął szpadę, a położywszy jej koniec na księgę Ewangelji, rzekł głosem donośnym:
— Przysięgamy, być zawsze wiernymi narodowi, prawu i królowi; utrzymywać całą naszą siłą konstytucję, wydaną przez zgromadzenie, a przyjętą przez króla; bronić zgodnie z prawem bezpieczeństwa osób, własności, dowozu zboża i żywności wewnątrz państwa, pobierania podatków publicznych pod jaką bądź postacią; pozostać zjednoczonymi ze wszystkimi francuzami nierozerwalnym węzłem braterstwa.
Wielka panowała cisza podczas tej przysięgi.
Lecz zaledwie została ukończona, sto armat jednocześnie dało sygnał sąsiednim departamentom.
Wtedy z każdego miasta ufortyfikowanego wybuchła ogromna błyskawica.
Jak kamień rzucony w wodę tworzy koła, coraz bardziej zwiększające się aż do brzegu, tak każdy krąg płomienia, każdy huk tego piorunu rozszerzał się od środka do obwodu, z serca Francji, aż po za jej granicę.
Potem wstał prezes zgromadzenia narodowego, a z nim wszyscy deputowani; on rzekł:
— Przysięgam być wiernym narodowi, prawu, królowi i utrzymywać całą ma siłą konstytucje wydaną przez zgromadzenie narodowe, a przez króla przyjętą.
Zaledwie skończył, ten sam ogień błysnął, ten sam odezwał się grzmot, a echa poniosły go na krańce Francji.
Nadeszła kolej na króla.
Powstał.
Cicho! Słuchajcie jakim głosem wypowie przysięgę narodową, ten który zdradzał w głębi duszy.
Strzeż się, Najjaśniejszy Panie! chmura się rozrywa, niebo się otwiera, słońce zaświtało.
Słońce, to oko Boga! Bóg na cię patrzy!
— Ja, król Francuzów — rzekł Ludwik XVI — przysięgam używać władzy, przekazanej mi prawem konstytucyjnem państwa, ku utrzymaniu konstytucji wydanej przez zgromadzenie narodowe, a przyjętej przezemnie, oraz przysięgam czuwać nad wykonaniem praw.
O! Najjaśniejszy Panie, dlaczego i teraz jeszcze, nie chciałeś przysięgać przed ołtarzem?
Dwudziesty pierwszy czerwca, odpowie za 14 lipca, Varennes wypowie słowo zagadki z polu Marsowego.
Lecz, fałszywa czy prawdziwa przysięga niemniej sprowadziła ogień i huk.
Sto armat strzeliło jak dla Lafayetta i prezesa zgromadzenia; a artyleria departamentów po raz trzeci poniosła królom Europy grożące ostrzeżenie:

„Strzeżcie się, Francja powstała! strzeżcie się, Francja chce być wolną, i jak poseł rzymski trzymając w fałdach płaszcza pokój i wojnę, gotowa płaszcz ten na świat wytrząsnąć.

ROZDZIAŁ XXVII.
TUTAJ TAŃCUJĄ.

I była w tym tłumie godzina wielkiej radości.
Mirabeau zapomniał na chwilę o królowej, Billot zapomniał o Katarzynie.
Król oddalił się wśród powszechnych oklasków.
Zgromadzenie oddaliło się do sali posiedzeń, z tym samym, co i przedtem orszakiem.
Chorągiew zaś, dana przez miasto Paryż weteranom armji, miała być zawieszona u sklepień zgromadzenia, dla przyszłych prawodawstw, jako pomnik szczęśliwej epoki, która obchodzono i jako symbol przypominający wojskom, że są podległe dwom władzom, i że nie wolno go rozwinąć bez ich wspólnej zgody.




Czy Chapelier na którego propozycje wydano to rozporządzenie, przewidywał dnia 27 lipca, 24 lutego i 2 grudnia?
Noc nadeszła. Uroczystość ranna, odbyła się na polu Marsowem; wieczorna w Bastylji.
Ośmdziesiąt trzy drzew, tyle, ile departamentów, drzew pokrytych liśćmi przedstawiało ośm baszt fortecy, na której fundamentach stanęły. Sznury świateł drzewa te łączyły z sobą; w środku wznosił się maszt olbrzymi z chorągwią. Koło fosy, w mogile naumyślnie wykopanej, zagrzebano żelaza, łańcuchy, kraty Bastylji i sławną płaskorzeźbę z zegara, przedstawiającą więźniów w kajdanach. Oprócz tego zostawiono otwarte, oświecając je ponuro, owe lochy, które tyle łez pochłonęły, tyle jęków stłumiły; nakoniec, kiedy przy dźwięku muzyki, dochodziłeś do miejsca, gdzie dawniej był wewnętrzny dziedziniec, spotykałeś salę balową rzęsiście oświetloną, ponad którą czytano słowa, będące tylko spełnieniem przepowiedni Cagliostra:

Tutaj tańcują.

Przy jednym z tysiąca stołów, ustawionych wkoło Bastylji, w zaimprowizowanym cieniu, dwaj ludzie pokrzepili siły wycieńczone całym dniem marszów, kontrmarszów i manewrów.
Mieli przed sobą ogromna kiełbasę, chleb czterofuntowy i dwie butelki wina.
— A! ani słowa! — rzekł, wychylając szklankę odrazu, młodszy z dwóch ludzi, noszący mundur kapitana gwardji narodowej, kiedy starszy miał ubiór stowarzyszonego — ani słowa! dobra to rzecz jeść, kiedy człowiek głodny, i pić, kiedy spragniony.
Potem dodał po chwili;
— Ale wam nie chce się jeść ani pić, ojcze Billot?
— Jadłem już i piłem — odparł tenże — a teraz głodnym i spragnionym jednej tylko rzeczy...
— Jakiej?.
— Powiem ci, kochany Pitoux, kiedy przyjdzie czas usiąść do stołu.
Pitoux nie widział złośliwości w odpowiedzi Billota. Billot mało jadł i mało pił, mimo dziennego zmęczenia i głodu; ale od wyjazdu z ViIllers-Cotterets do Paryża, i przez pięć dni, a raczej pięć nocy pracy na polu Marsowem. Billot również mało pił i jadł bardzo mało.
Pitoux wiedział, że niektóre choroby, nie będąc niebezpiecznemi, odbierają chwilowo apetyt najsilniejszym nawet organizmom, i za każdym razem, gdy zauważył jak je Billot, pytał go, dlaczego nie je; na to pytanie Billot odpowiadał, że nie głodny, a na odpowiedzi takiej poprzestawał Pitoux.
Jedno tylko przykrość sprawiało Pitoux: nie zmniejszenie apetytu u Billota, boć każdemu wolno jeść mniej lub więcej; zresztą im mniej Billot jadł, tem więcej zostawało dla Pitoux. Ale drażniła go powściągliwość w słowach zagrodnika.
Kiedy Pitoux jadł w towarzystwie, lubił mówić; zauważył, że rozmowa, nie przeszkadzając w połykaniu, pomaga do trawienia, a tak głębokie zapuściła ta uwaga korzenie w jego umyśle, że kiedy jadł sam, to śpiewał.
Naturalnie, gdy nie był smutny.
Ale Pitoux nie miał przyczyny do smutku, przeciwnie.
Życie jego w Haramoncie od niejakiego czasu stało się bardzo przyjemnem.
Pitoux, jak wiemy, kochał, a raczej uwielbiał Katarzynę; i czegóż potrzeba Włochowi lub Hiszpanowi, który uwielbia Madonnę? Widzieć Madonnę, klęczeć przed Madonna, modlić się do Madonny...
— Cóż robił Pitoux?
Skoro noc nadchodziła, przybywał do skały Clouise; widział Katarzynę: klęczał przed Katarzyna; modlił się do Katarzyny.
A dziewczyna, wdzięczna za wielkie usługi, jakie jej oddał Pitoux, pozwalała na to. Oczy jej zwrócone były gdzieindziej, daleko wyżej!...
Tylko od czasu do czasu miewał chwile zazdrości zacny chłopiec, kiedy nosił na pocztę list od Katarzyny do Izydora, lub z poczty list od Izydora do Katarzyny przynosił.
Ale, zważywszy wszystko, było to daleko lepsze położenie, niż pobyt jego na folwarku po powrocie z Paryża, kiedy Katarzyna poznawszy w nim demagoga, nieprzyjaciela szlachty i arystokratów, wypędziła go za drzwi, mówiąc, że niema dlań roboty.
Pitoux, który nie wiedział o stanie Katarzyny, nie wątpił, że tak trwać będzie wiecznie.
Dlatego opuścił Haramont z wielkim żalem, ale zmuszony swą wyższą rangą dać przykład gorliwości, pożegnał się z Katarzyną, polecając ją ojcu Clouis, i obiecując powrócić jak najprędzej.
Pitoux nie zostawił więc poza sobą nic, coby go miało smutnym uczynić.
W Paryżu żaden wypadek nie zrodził w nim też uczucia smutku.
Zastał doktora Gilberta, któremu zdał rachunek z dwudziestu pięciu luidorów, i przyniósł podziękowania trzydziestu trzech gwardzistów, ubranych dzięki tym dwudziestu pięciu luidorom; doktór Gilbert dał mu drugie dwadzieścia pięć, nietylko na użytek gwardji narodowej, ale i na jego własny.
Pitoux przyjął je poprostu i naiwnie.
Ponieważ dawał to pan Gilbert, który dla niego był bogiem, nie było grzechem przyjąć.
Kiedy Bóg zsyłał deszcz lub słońce, nigdy Pitoux na myśl nie przyszło osłonić się parasolem, aby odtrącić dary Boże.
Nie... on przyjmował jedno i drugie; i jak kwiatom, jak roślinom, jak drzewom, dobrze mu z tem było.
Gilbert zastanowiwszy się chwilę, podniósł piękną, myślącą głowę, i rzekł doń:
— Sądzę, kochany Pitoux, że Billot ma mi wiele rzeczy do opowiedzenia; czy nie chciałbyś podczas gdy ja z nim rozmawiać będę, odwiedzić Sebastjana?
— O! i owszem, panie Gilbercie — zawołał Pitoux, klaszcząc w ręce jak dziecko — miałem już wielką ochotę, tylko nie śmiałem spytać o pozwolenie.
Gilbert jeszcze chwilę pomyślał.
Potem, ująwszy pióro, napisał kilka słów, i do syna zaadresował.
— Masz — rzekł — weź dorożkę i jedź do Sebastjana; zapewne wskutek tego, co mu napisałem, będzie musiał odbyć pewną wizytę. Ty go tam zawieziesz i zaczekasz na niego, nieprawdaż, kochany Pitoux?... Może każe ci czekać godzinę może dłużej; ale znam twą uprzejmość; powiesz sobie, że mi wyświadczasz przysługę i nie będziesz się nudził.
— O nie!... bądź pan spokojny — rzekł Pitoux — ja się nigdy nie nudzę, panie Gilbercie. Zresztą, wezmę przechodząc koło piekarza dobry kawał chleba, a gdybym się nudził, będę jadł.
— Dobry środek!... — odrzekł Gilbert — tylko Pitoux — dodał z uśmiechem — podług higjeny nie trzeba jeść suchego chleba, dobrze jest pić przy jedzeniu.
— A wiec — podjął Pitoux — kupię sobie kawałek sera i butelkę wina.
— Brawo!... — zawołał Gilbert.
Na taka zachętę, Pitoux wyszedł, zawołał dorożki i kazał się zawieść do kolegium świętego Ludwika; zażądał widzenia się z Sebastianem, który przechadzał się po ogrodzie, a porwawszy go w ramiona, jak Herkules Telefa, wycałował dowoli; postawił go potem na ziemi i oddał list ojca.
Sebastjan ucałował najprzód list, z szacunkiem i miłością, jakie miał dla swego ojca a po chwili namysłu:
— Pitoux — zapytał — czy ojciec mój nie mówił ci, że masz mnie gdzieś zaprowadzić?...
— Tak, gdybyś chciał?...
— O!... bardzo, bardzo — rzekł chłopiec żywo — powiesz memu ojcu, że przyjąłem to z radością.
— Dobrze!... — powiedział Pitoux — musi to być miejsce, gdzie się dobrze bawisz.
— Byłem tam tylko raz w życiu, Pitoux, i szczęśliwy jestem, że jeszcze powrócę.
— W takim razie — rzekł Pitoux — trzeba uprzedzić księdza Berardier, że wychodzisz; dorożka czeka na nas przed bramą.
— A więc, żeby nie tracić czasu, zanieś ty, Pitoux, list mego ojca do księdza, a ja pójdę poprawić ubranie i czekam cię na dziedzińcu.
Pitoux poszedł do dyrektora szkoły, otrzymał pozwolenie i wyszedł na dziedziniec.
Widzenie z księdzem Berardier zadowoliło miłość własną Pitoux; przed tem dał się poznać jako biedny wieśniak, ubrany w kask i z szablą, który w dniu zdobycia Bastylji takie zdumienie wywołał w kolegium swoja bronią i częścią ubrania, której mu brakło. Dzisiaj stanął w trójgraniastym kapeluszu, w niebieskim mundurze z białemi wyłogami, ze szlifami kapitana na ramieniu; dziś stanął z pewnością siebie, która nadaje poważanie współobywateli; dziś przedstawił się jako deputat do federacji; miał więc prawo do wszelkich względów.
Dlatego ksiądz Berardier miał dlań wszelkie względy.
Prawie jednocześnie z Pitoux wyszedł Sebastjan ze swego pokoju.
Sebastjan nie był już dzieckiem; był to śliczny młody chłopiec szesnasto, siedemnastoletni, którego kasztanowate włosy twarz okalały, a oczy niebieskie rzucały pierwsze ognie młodzieńcze, złociste, jak promienie dnia wschodzącego.
— Oto jestem — rzekł uradowany do Ludwika — jedźmy.
Pitoux patrzał na niego z tak wielką radością, połączoną ze zdziwieniem, że Sebastjan drugi raz zaproszenie swe musiał powtórzyć.
Pitoux podążył za młodym chłopcem, doszedłszy do kraty, rzekł do Sebastjana:
— A!... wiesz przecie, że nie znam potrzebnego adresu.
— Bądź spokojny — odparł Sebastjan.
Zwracając się do woźnicy wyrzekł:
— Ulica Coq-Heron. Nr. 0. pierwsza brama jadąc od ulicy Coquillere.
Adres ten w niczem nie objaśnił Pitoux.
Wsiadł do powozu, nie czyniąc żadnych uwag.
— Mój drogi Pitoux — powiedział Sebastjan — jeżeli osoba, do której jadą jest w domu, zostanę tam zapewne godziną, a może i dłużej.
— Nie krepuj się tem, Sebastjanie — odrzekł Pitoux, otwierając szerokie usta do uśmiechu — wypadek to przewidziany. Hej!... woźnico!... zatrzymaj się.
W rzeczy samej przejeżdżano koło piekarza; woźnica zatrzymał się, Pitoux wysiadł, kupił bochenek chleba dwufuntowy i wsiadł znowu.
Troszkę dalej, Pitoux zatrzymał dorożką przed szynkiem.
Kupił butelką wina i znów usiadł obok Sebastjana.
Nakoniec stanęli przed sklepem z wędlinami, a Pitoux kupił salcesonu wieprzowego.
— Teraz — rzekł — jedź prosto na ulicą Coq-Heron, mam wszystko co mi potrzeba.
— Dobrze — rzekł Sebastjan — rozumiem cię teraz i jestem zupełnie spokojny.
Powóz wtoczył się na ulice Coq-Heron, i zatrzymał się pod dziewiątym numerem.
W miarę jak podjeżdżali do tego domu, zdawało się, że Sebastjan gorączkował się coraz bardziej. Stał w dorożce, wychylał głową za drzwiczki i wołał, mimo, że to wcale biegu koni nie przyśpieszało:
— Jedź-że, jedź, prędzej!...
Tymczasem, jak każda rzecz dobiega do celu, strumień do rzeczki, rzeczka do rzeki, rzeka do oceanu, tak i powóz zatrzymał się wreszcie na ulicy Coq-Heron, pod dziewiątym numerem. Wtedy nie czekając pomocy woźnicy, Sebastjan otworzył drzwiczki, ucałował po raz ostatni Pitoux, skoczył na ziemią, a zadzwoniwszy i zapytawszy o panią hrabiną de Charny, nie czekając odpowiedzi, rzucił się ku pawilonowi.
Odźwierny, widząc ładne paniątko, dobrze ubrane, nie próbował go zatrzymać, a ponieważ hrabina była w domu i nikt nie życzył sobie wejść więcej, zamknął tylko drzwi.
W przeciągu pięciu minut, kiedy Pitoux krajał nożem mięso, trzymając między kolanami otwartą butelką wina i gryząc pięknemi zębami miękki chleb i chrupiącą skórką, drzwiczki dorożki otworzyły się, a odźwierny z czapką w ręku, wypowiedział te słowa, które Pitoux dwa razy powtórzyć sobie kazał:
— Pani hrabina de Charny prosi pana kapitana Pitoux, aby zechciał wejść do niej, zamiast oczekiwać na pana Sebastjana w dorożce.
Pitoux, jakeśmy powiedzieli, słowa te kazał sobie dwa razy powtórzyć, a kiedy nie można było powątpiewać, zawinął z westchnieniem w papier napoczęte mięso i oparł o róg powozu, ostrożnie, żeby się nie wylała, butelka wina.
Potem, oszołomiony wypadkiem, poszedł za odźwiernym. Ale większem jeszcze było jego zdumienie, kiedy zastał w przedpokoju piękną damą, która przyciskając Sebastjana do piersi, wyciągała doń ręką:
— Panie Pitoux — rzekła — uczyniłeś mi tak wielką i niespodziewaną radość, przyprowadzając mi Sebastjana, że chciałam ci sama podziękować.
Pitoux patrzył, bełkotał, ale zostawi] rękę pięknej pani wyciągniętą.
— Weź tę ręką i pocałuj ją, Pitoux — powiedział Sebastjan: — moja matka pozwala.
— Twoja matka?... — wymówił Pitoux.
Sebastjan skinął głową potakująco.
— Tak, jego matka — rzekła Andrea ze wzrokiem, błyszczącym radością — jego matka, której przyprowadziłeś go po dziewięciu miesiącach niewidzenia: jego matka, która go raz tylko widziała, a która, w nadziei, że mi go jeszcze raz przyprowadzisz, nie chcę mieć dla ciebie tajemnicy, chociaż byłaby ona jej zgubą, gdyby była znaną.
Ile razy przemawiano do serca lub prawości Pitoux, zacny chłopiec pozbywał się obawy i wahania.
— O!... pani!... — zawołał, chwytając wyciągniętą rękę hrabiny de Charny i całując ją — bądź spokojna, tajemnica twoja jest tutaj.
I, prostując się z pewną godnością, położył rękę na sercu.
— Teraz, panie Pitoux — ciągnęła hrabina — mój syn mi mówił, że jeszcze nie jadłeś śniadania; wejdź do jadalnej sali, i podczas gdy ja będę rozmawiała z Sebastianem, dozwolisz mi tego szczęścia, nieprawdaż?... podadzą ci posiłek i wynagrodzisz sobie czas stracony.
I pożegnawszy Pitoux spojrzeniem, jakiego nigdy nie miała dla najbogatszych panów dworu Ludwika XV lub Ludwika XVI, pociągnęła za sobą Sebastjana przez salon, aż do sypialnego pokoju, zostawiając Pitoux dość jeszcze oszołomionego, i czekającego spełnienia obietnicy.
W parę minut też spełniono tę obietnicę. Dwa kotlety, kurczę na zimno, i słoiczek konfitur postawiono na stole, obok tego butelkę wina Bordeaux, szklankę z weneckiego kryształu cienkiego jak muślin, i kilka talerzyków z chińskiej porcelany.
Mimo eleganckiego podania, nie śmiemy twierdzić, że Pitous nie żałował swego chleba, mięsa i butelki wina z zieloną pieczątką.
Kiedy spożywszy kotlety, zabierał się do kurczęcia, drzwi od sali jadalnej otworzyły się i jakiś miody szlachcic wszedł do salonu.
Pitoux podniósł głowę, szlachcic zwrócił oczy, oba poznali się i z piersi ich wybiegł podwójny okrzyk:
— Wicehrabia de Charny!...
— Anioł Pitoux!...
Pitoux powstał, serce jego biło gwałtownie. Widok młodego szlachcica przypomniał mu najboleśniejsze wzruszenia, jakie kiedykolwiek uczuwał.
Izydorowi zaś, widok Pitoux przypominał jedynie to, co Katarzyna wyznała, że chłopcu temu zawdzięcza.
Nie wiedział i nie przypuszczał nawet tej głębokiej miłości Pitoux dla Katarzyny: miłości, w której Pitoux czerpał siły do poświęcenia.
Podszedł więc prosto ku Ludwikowi, w którym mimo munduru kapitana, przyzwyczajenia dawały poznać wieśniaka z Haramontu, chłopa z folwarku Billota.
— A!... to ty, panie Pitoux — powiedział — zachwycony jestem, że cię widzę, aby podziękować za usługi, któreś nam oddał.
— Panie wicehrabio — odparł Pitoux głosem dość stanowczym, chociaż czuł drżenie w całem ciele — usługi te oddałem pannie Katarzynie, i tylko jej samej.
— Tak, do chwili, w której dowiedziałeś się, że ją kocham, ale odtąd, miałem udział w odbieraniu tych usług, a ponieważ tak na otrzymywanie mych listów z poczty, jak i na budowę tej małej chatki koło skały Clouise, musiałeś wydać cośkolwiek...
I Izydor włożył rękę do kieszeni, jakby zapytując sumienia Pitoux.
Ale ten go zatrzymał.
— Panie — rzekł z godnością, która niekiedy ze zdziwieniem w nim spostrzegano — oddaję usługi, kiedy mogę, ale nie każę sobie za nie płacić; zresztą, powtarzam raz jeszcze, oddałem je pannie Katarzynie. Panna Katarzyna jest moją przyjaciółką; jeżeli sądzi, że mi jest winna cośkolwiek, to niech sama dług ten ze mną załatwi; ale pan, panie wicehrabio, nic mi nie jesteś winien, bo czyniłem wszystko dla panny Katarzyny, a nic dla pana; nie masz mi nic do ofiarowania.
Te słowa, a nadewszystko ton, jakim były wymówione, uderzyły Izydora; może dopiero wtedy spostrzegł, że ten co je wyrzekł, miał na sobie mundur i szlify kapitana.
— Owszem, panie Pitoux — nalegał Izydor, skłaniając lekko głową — winien ci coś jestem i mam ci coś do ofiarowania. Winien ci jestem podziękowanie, a ofiaruję moją rękę; sądzę, że uczynisz mi przyjemność i zaszczyt przyjęcia jednego i drugiego.
Taka była wielkość w ruchach i odpowiedzi Izydora, że Pitoux zwyciężony, wyciągnął rękę i dotknął końcem palców dłoni Izydora.
W tej samej chwili, hrabina de Charny ukazała się na progu salonu.
— Panie wicehrabio — rzekła — chciałeś się widzieć ze mną, oto jestem.
Izydor skłonił się Pitoux i na zaproszenie hrabiny przeszedł do salonu.
Ale kiedy drzwi chciał zamknąć za sobą, aby być sam na sam z hrabiną, Andrea zatrzymała je i zostały półotwarte.
Pitoux mógł więc słyszeć o czem mówiono w salonie.
Zauważył, że z drugiej strony salonu, drzwi przeciwległe, prowadzące do sypialnego pokoju, były także otwarte; tak więc niewidzialny Sebastjan mógł wysłuchać rozmowy hrabiny z wicehrabią, jak ją słyszał Pitoux.
— Chciałeś się pan widzieć ze mną? — mówiła hrabina do swego szwagra. — Czy mogę wiedzieć, co mi sprowadziło przyjemność twych odwiedzin?
— Pani — rzekł Izydor — wczoraj miałem wiadomość od Oliviera; jak i w innych listach, poleca mi złożyć u stóp twoich jego wspomnienie; nie może określić kiedy powróci, i szczęśliwym będzie, jak mi pisze, jeżeli uzyska od ciebie, pani, wiadomości, gdybyś zechciała łaskawie oddać mi list do niego, lub tylko przezemnie przesłać mu pozdrowienie.
— Panie — odrzekła hrabina — do dziś dnia nie miałam sposobności odpowiedzieć na list pana de Charny, ponieważ nie wiem gdzie jest; lecz chętnie korzystać będę z pańskiego pośrednictwa, aby mu przesłać to, co winna jest mężowi żona posłuszna i szanująca go. Jutro więc, jeżeli pan zechcesz wziąć list do pana de Chary, będzie gotowy.
— Napisz pani list — powiedział Izydor — lecz zamiast jutro, przyjdę po niego w pięć lub sześć dni; muszę odbyć podróż koniecznie, a nie wiem, jak długo potrwa. Ale, gdy będę z powrotem, przyjdę złożyć pani moje uszanowanie i odebrać polecenie.
Izydor skłonił się hrabinie, która mu ukłon oddawszy, bezwątpienia inne wyjście wskazała, bo nie przeszedł już przez salę jadalna, gdzie Pitoux skończywszy kurczę, brał się do słoika z konfiturami.
Zjadł już był oddawna słoik konfitur, szklanka i butelka po winie oddawna próżne były, kiedy ukazała się hrabina, prowadząc Sebastjana.
Trudno było poznać zimna pannę de Taverney, lub poważna hrabinę de Charny, w młodej matce, wspartej na swem dziecięciu. Oczy błyszczały radością, usta opromieniał uśmiech niewymowny, łzy nieznanej słodyczy, po raz pierwszy wylane, pokryły jej lica barwą różową, która dziwiła samą Andreę, a która wywołała miłość macierzyńska, przez dwie godziny spędzone z synem.
Okryła raz jeszcze pocałunkami twarz Sebastiana; potem oddała go Ludwikowi, którego zapracowane ręce ściskała w białych dłoniach, wydających się marmurem ogrzanym i zmiękczonym.
Sebstjan zaś całował Andreę ze zwykła sobie gwałtownością i zapałem, które tylko nieostrożny okrzyk Andrei, kiedy jej mówił o Gilbercie, mógł w nim ostudzić.
Ale w godzinach samotności, w kolegium Ś-go Ludwika, podczas spacerów w ogrodzie, luby duch matki ukazał się znowu i powoli miłość do serca dziecka wracała; dlatego list Gilberta pozwalający mu spędzić z matka kilka godzin, zadawalał najgorętsze i najtajniejsze młodego chłopca życzenia.
Wielka to była delikatność ze strony Gilberta, w opóźnieniu tego widzenia; pojmował, że gdyby sam Sebastjana do Andrei poprowadził, odjąłby jej przytomnością swoją, połowę szczęścia, jakie, widząc syna, uczuwała, a gdyby posłał go z kim innym, niż z Pitoux, tym chłopcem z sercem i dusza naiwną, zdradziłby cudzą tajemnicę.
Pitoux pożegnał hrabinę de Charny, i bez zapytania, nie rzuciwszy nawet koło siebie ciekawem okiem, wyprowadził Sebastjana, który na pół odwrócony pocałunki swej matce zasyłał i wsiadł do dorożki, gdzie znalazł swoje mięso, chleb i butelkę wina, w rogu powozu opartą.
Równie w tem jak i w podróży z Villers-Cotterets nie było nic dla Pitoux zasmucającego.
Od wieczora Pitoux pracował na polu Marsowem, a czynił to i dni następnych; odebrał tam wiele powinszowań od pana Maillarda, który go poznał i od pana Bailly, któremu się przedstawił; zastał tam panów Eljasza i Hullin, równie jak i on, zdobywców Bastylji; widział bez zazdrości jak nosili medal, do którego Billot i on takież mieli prawo jak i tamci. Wreszcie, gdy nadszedł ów dzień ważny, poszedł z Billotem zająć miejsce w szeregach, przy bramie Saint-Denis. Trzy razy z rozmaitych sznurów pochwycił szynkę, chleb i butelkę wina.
Kiedy wszedł król, udał się na swoje miejsce i widział z głębokiem uczuciem zadowolenia, że przedstawicielem jego, jako gwardzisty narodowego jest generał Lafayette. Po wyrzeczeniu przysiąg, strzelaniu z armat, kiedy Lafayette na białym koniu objeżdżał szeregi swych drogich towarzyszy, z radością uczuł Pitoux, że generał go poznał, i dostało mu się jedno z kilkudziesięciu uściśnień dłoni, jakie generał w dniu tym zamienił. Poczem Pitoux opuścił pole Marsowe z Billotem, zatrzymując się tylko dla zobaczenia zabaw, iluminacyj i fajerwerków na polach Elizejskich. Nakoniec, ażeby nic z rozrywek tego wielkiego dnia nie stracić, kiedy inny padałby był ze zmęczenia, on, który nigdy zmęczenia nie znał, przyszedł do Bastylji, gdzie znalazłszy próżny stół w narożnej wieży, kazał sobie przynieść dwa funty chleba, dwie butelki wina i kiełbasę.
Dla człowieka, który słyszał jak Izydor swą kilkodniową nieobecność hrabinie de Charny zapowiadał, a nie wiedział, że wicehrabia w Villers-Cotterets te kilka dni przepędzi; dla człowieka, który nie wiedział, że tydzień temu Katarzyna powiła chłopca, że w nocy domek Clouise opuściła, że tegoż ranka przybyła do Paryża z Izydorem, że z krzykiem rzuciła się w głąb powozu, spostrzegłszy jego i Billota przy bramie Saint-Denis, naturalnie nic nie było smutnego w tej pracy na polu Marsowem, w spotkaniu z panami Mailard, Bailly, Eljaszem i Hullin; w tańcu z aktorką opery; w uścisku reki i wdzięczności Lafayetta; wreszcie w iluminacjach, fajerwerkach, w tej sztucznej Bastylji i w tym stole obciążonym chlebem, kiełbasą i dwiema butelkami wina.

Jedna tylko rzecz mogła zasmucić Pitoux, to jest smutek Billota.

ROZDZIAŁ XXVIII.
SCHADZKA.

Dlatego, jakeśmy już na początku poprzedniego rozdziału widzieli, tak dla utrzymania własnej wesołości, jak i dla rozproszenia smutku Billota, Pitoux postanowił rozmawiać.
— Powiedz-że tylko, ojcze Billot — zaczął Pitoux po chwili milczenia, podczas której zdawał się gromadzić zapasy słów, jak strzelec przed strzałem zaopatruje w kule — któżby u djabła mógł zgadnąć temu rok i dwa dni, kiedy panna Katarzyna przecinała wiążąco mnie sznury... tym oto nożem... i dawała mi luidora... któżby zgadł, że w rok i dwa dni, tyle się stanie wypadków?
— Nikt — odpowiedział Billot — a Piotux nie spostrzegł nawet jak straszne spojrzenie rzuciło nań oko dzierżawcy, gdy wymawiał imię Katarzyny.
Pitoux zaczekał, czy Billot nie doda jeszcze czego do jedynego słowa odpowiedzi na okres dość długi i jak mu się zdawało, nieźle ułożony.
Nie zważając, że Billot milczy, Pitoux jak ów strzelec, znów nabił broń i próbował po raz drugi: Powiedz, ojcze Billot — ciągnął — ktoby z nas powiedział, kiedyście biegli za mną po płaszczyźnie Ermenonville; kiedy tylko co nie zabiliście w tym pędzie mnie i Badeta, kiedyście mnie dogonili, kiedym za wami wsiadł na konia w Dammartin, aby być prędzej w Paryżu, kiedy przybywszy do Paryża, zastaliśmy palące się rogatki, kiedy nas na przedmieściu Villette popychali kajzerlichy, kiedy spotkaliśmy procesje wołającą: „Niech żyje Necker!“ „Niech żyje książę Orleański!“ — kiedyście mieli zaszczyt nieść jeden kij u noszy, na których stały popiersia tych dwóch wielkich ludzi, podczas gdy ja próbowałem ocalić życie Margota — kiedy niermcy strzelali do nas na placu Vendome i kiedy biust pana Neckera spadł wam na głową, kiedyśmy uciekali ulica St. Honoriusza, krzycząc: „Do broni! mordują naszych braci!“, któżby nam był wtedy powiedział, że zdobędziemy Bastylję?
— Nikt — odpowiedział dzierżawca tak lakonicznie, jak i za pierwszym razem.
— Do djabła! — rzekł Pitoux do siebie, poczekawszy chwilę — ten widać się zawziął. Dalej! dajmy ognia po raz trzeci.
I głośno wyrzekł:
— Powiedz mi, ojcze Billot, któżby myślał, kiedyśmy wzięli Bastylją, że w rok po jej zdobyciu ja będę kapitanem, wy, sfederowanym, i że będziemy wieczerzali obaj, ja szczególniej, w liściastej Bastylji zasadzonej właśnie tu, gdzie tamta się wznosiła? Ha! ktoby temu uwierzył?
— Nikt — odrzekł Billot, bardziej jeszcze niż pierwej zachmurzony.
Pitoux poznał, że niepodobna było skłonić dzierżawcą do rozmowy, ale pocieszył się myślą, że wolno mu gadać samemu.
Ciągnął więc dalej, zostawiając Billotowi prawo odpowiedzi, gdyby mu się podobało.
— Kiedy pomyślę, że właśnie rok temu weszliśmy do Ratusza, żeście wzięli pana de Flesselles za kołnierz, żeście mu kazali, podczas, gdy ja trzymałem straż u drzwi, wydać proch i napisać bilecik do pana de Launay; że rozdawszy proch, rozdzieliliśmy się z panem Marat, który poszedł do Inwalidów, aby się zwrócić ku Bastylji; że w Bastylji zastaliśmy pana Gonchona, ludowego Mirabeau, jak go nazywano... Wiecie, co się stało z panem Gonchon, ojcze Billot? Hę! wiecie, co się z nim stało?
Billot głową dał znak przeczący.
— Nie wiecie? — ciągnął Pitoux. — Ani ja także. Może to samo co i z Bastylją, co i z panem de Flesselles, to, co się stanie i z nami — dodał filozoficznie Pitoux; — pulvis es et in pulverem reverteris?. Kiedy pomyślą, że przez te drzwi, których Już teraz niema, weszliście, podyktowawszy panu Maillardowi notę o szkatułce, którą miałem odczytać ludowi, gdybyście nie wrócili, kiedy pomyślę, że w tej to dziurze, spotkaliście pana do Launay! Biedny człowiek! widzą go jeszcze w popielałem ubraniu i trójgraniastym kapeluszu, ze wstęgą czerwoną i szpadą! jeszcze jeden, który poszedł za panem de Flesselles! Kiedy pomyślę, że to pan de Launay pokazał wam całą Bastylję, pozwolił ją obejrzeć i zmierzyć... mury mające u podstawy stóp trzydzieści a u wierzchołka piętnaście! żeście z nim na wieżę wchodzili, i że groziliście mu nawet, gdyby nie był grzecznym, rzucić się z nim z wieży na dół; kiedy pomyślę, że schodząc pokazywał wam tę armatę, która w dziesięć minut potem wysiałaby mnie w ślady pana de Flesselles, gdybym nie znalazł jakiegoś załamu w murze, aby się schronić, i kiedy pomyślę w końcu, że obejrzawszy to wszystko, jakby to szło o zdobycie śpichlerza, gołębnika lub wiatraka, powiedzieliście: „Przyjaciele, weźmy Bastylję!“ i żeśmy ją wzięli, tę sławną Bastylję, a tak dzielnieśmy się z nią uwinęli, że oto dziś w miejscu, gdzie istniała, siedzimy, pijąc wino burgundzkie, właśnie tam, gdzie stała wieża zwana trzecia Berthaudiere, i gdzie był doktór Gilbert! Co za dziwne zdarzenie! I kiedy wspomnę sobie o tem zamięszaniu, krzykach, hałasie... Ale — rzekł Pitoux — hałas, cóż to za hałas? Powiedz, ojcze Billot, coś się stało; wszyscy biegną, wszyscy wstają; chodźcież zobaczyć jak i inni, chodźcie!
Pitoux podniósł Biilota, wziął go pod ramię i obadwaj, Pitoux z ciekawością, Billot obojętny, udali się w stronę, skąd hałas pochodził.
Hałas ten spowodował jeden człowiek, obdarzony rzadkim przywilejem wywoływania wrzawy, gdziekolwiek stąpił.
Pośród krzyków rozróżniono wołania: „Niech żyje Mirabeau!“ wychodzące z piersi potężnych.
Był to w rzeczy samej Mirabeau, który z jakąś kobietą przy szedł zwiedzić nową Bastylję, a zostawszy poznanym, spowodował cały ten hałas.
Kobieta była zakwefiona.
Kto inny, nie Mirabeau, przestraszyłby się może tego tłumu, który ciągnął za nim a szczególniej, słysząc wśród chwalących go okrzyków, kilka głosów głuchej pogróżki, głosów, które ścigały wóz triumfatora rzymskiego, szepcąc mu: „Cezarze, nie zapominaj, że jesteś śmiertelnym!“
Ale on, człowiek burz, który zdawał się oddychać tylko wśród piorunów i błyskawic, oddalał się z twarzą uśmiechniętą, z okiem spokojnem i nakazującem, trzymając pod rękę nieznaną kobietę, która drżała za podmuchem jego straszliwej popularności.
— A! pan de Mirabeau! — rzekł Pitoux: — proszę! to Pan de Mirabeau, Mirabeau szlachecki? Pamiętasz, ojcze Billot, że mniej więcej tutaj poznaliśmy pana Gonchon, Mirabeau ludowego, a ja powiedziałem wam: „Nie wiem, jak wygląda Mirabeau szlachecki, ale ludowy jest bardzo brzydki!“ A wiec, wiesz, że dziś zobaczywszy ich obydwóch, uważam ze obaj są brzydcy; ale to nie przeszkadza, aby oddać hołd wielkiemu człowiekowi.
I Pitoux, stanąwszy na krześle a z krzesła skoczywszy na, stół i zakładając trójgraniasty kapelusz na koniec szpady, krzyknął:
— Niech żyje Mirabeau!
Billot nie okazał ani sympatji, ani antypatji, złożył tylko ręce na potężnej piersi i mruknął ponurym głosem:
— Mówią, że zdradza lud.
— Ba! — rzekł Pitoux — mówiono to o wszystkich wielkich ludziach, od Arystydesa do Cycerona.
I głosem pełniejszym i dźwięczniejszym jeszcze, krzyknął „Niech żyje Mirabeau!“ podczas gdy sławny mówca znikał, ciągnąc za sobą wir ludzi, hałasu i krzyków.
— Mniejsza o to — rzekł Pitoux, skacząc ze stołu — rad jestem, żem widział pana de Mirabeau... Chodźmy skończyć kiełbasę i druga butelkę, ojcze Billot.
I pociągnął dzierżawce do stołu, gdzie czekały na nich resztki jedzenia, ale gdzie jakiś nieznajomy, przysunąwszy sobie trzecie krzesło, zdawał się na nich także oczekiwać.
Pitoux patrzył na Billota, który spoglądał na nieznajomego.
Prawda, że był to dzień braterskości, i poufałość miedzy obywatelami była dozwoloną; ale w oczach Pitoux, który nie dokończył ani kiełbasy, ani drugiej butelki, była to poufałość zbyt wielka, za którą jednak nieznajomy nie przepraszał ani Billotna, ani Pitoux, ale patrzył na nich z pewnem sobie właściwem szyderstwem.
Zapewne Billot nie miał usposobienia znosić tego wzroku, bo szybko posunął się ku nieznajomemu, ale nim dzierżawca zdążył usta otworzyć, nieznajomy uczynił znak masoński, na który Billot odpowiedział.
Ci ludzie nie znali się, to prawda, ale byli braćmi.
Zresztą nieznajomy miał na sobie jak i Billot ubiór stowarzyszonego, tylko z pewną zmianą, po której Billot poznał, że ten, kto go nosił w dniu tym, należy do małej grupy cudzoziemców Anacharsisa Clootza, przedstawiał na uroczystości deputacie rodu ludzkiego.
Po zamienionym znaku z nieznajomym, Billot i Pitoux zasiedli na swoich miejscach. Billot schylił nawet głową, jakby z ukłonem, a Pitoux uśmiechnął się wdzięcznie. Ponieważ jednak obaj wzrokiem zapytywali nieznajomego, on pierwszy przemówił!
— Nie znacie mnie, bracia — rzekł — a jednak ja znam was obu.
Billot utkwił w nim wzrok; Pitoux prędzej wywnętrzający się, zawołał:
— Ba! doprawdy, pan znasz nas?
— Znam cie, kapitanie Pitoux — powiedział nieznajomy; — znam cię, dzierżawco Billocie.
— To prawda — rzekł Pitoux.
— Czemu twarz twoja ponura, Billocie? — spytał nieznajomy, Czy dlatego, że tobie, zwycięzcy Bastylji, zapomniano zawiesić medalu 14 lipca i oddać honorów jako panom Maillard, Eliaszowi i Hullin?
Billot uśmiechnął się pogardliwie.
— Jeżeli mnie znasz, bracie — odezwał się — powinieneś wiedzieć, że rzecz tak nędzna, nie może takiego serca zasmucić jak moje.
— A więc czy dlatego, że we wspaniałości swej duszy na próżno usiłowałeś sprzeciwie się morderstwom de Launaya, Foulona lub Berthiera?
— Robiłem co mogłem i w miarę sił moich, aby tych zbrodni nie popełniono — rzekł Billot. — Nieraz we snach widziałem te ofiary, a żadna mnie nie oskarżała.
— Czy dlatego, że wróciwszy po piątym i szóstym października, znalazłeś w domu puste stodoły i ziemie leżące odłogiem?
— Jestem bogaty — rzekł Billot — nie znaczy to dla mnie nic, że jedne zbiory przepadły.
— A wiec — rzekł nieznajomy patrząc w oczy Billotowi — dlatego, że córka twoja Katarzyna?...
— Cicho! — szepnął dzierżawca, chwytając za ramię nieznajomego — nie mówmy o tem.
— Dlaczego — rzekł tenże — kiedy mówię, aby ci dopomóc w zemście?
— Skoro tak — odparł Billot, blednąc i uśmiechając się równocześnie — to rzecz inna, mówmy.
Pitoux nie myślał ani jeść, ani pić; patrzał na nieznajomego, jak na czarodzieja.
— I — ciągnął z uśmiechem nieznajomy — jak myślisz się zemścić? Czy pospolicie, zabijając jednostkę, jak to już chciałeś uczynić?
Billot zbladł tak, że aż stał się przezroczystym: Pitoux uczuł dreszcz, przebiegający po ciele.
— Czy prześladując całą kastę?
— Tak, prześladując całą kastę — odrzekł Billot — bo zbrodnia jednego jest zbrodnią wszystkich, a pan Gilbert, któremu się poskarżyłem, powiedział mi: „Biedny Billocie, to co tobie, zdarzyło się to i stu tysiącom ojców! Coby robiła młoda szlachta, gdyby nie uwodziła dziewcząt z ludu, a stara gdyby nie obdzierała króla?“
— A! Gilbert ci to powiedział?
— Znacie go?
Nieznajomy uśmiechnął się.
— Znam wszystkich ludzi — rzekł — tak, jak znam ciebie, Billocie, dzierżawco z Pisseleu; jak znam Anioła Pitoux, kapitana gwardji narodowej w Haramoncie, jak znam wicehrabiego Izydora de Charny, pana na Boursonne, jak znam Katarzynę.
— Mówiłem ci, żeby tego imienia nie wymawiał, bracie.
— A to dlaczego?
— Bo niema już Katarzyny.
— Cóż się z nią stało?
— Umarła!
— Ale nie, nie umarła, ojcze Billot — zawołał Pitoux — ponieważ...
I bezwiątpienia dodałby:
— Ponieważ ja wiem, gdzie jest, i widzą ją codzień — kiedy Billot powtórzył głosem niedozwalającym przeczyć:
— Umarła!
Pitoux skłonił się; zrozumiał.
Katarzyna, dla innych może żyjąca, dla ojca swego umarła.
— A! a! — rzekł nieznajomy — gdybym był Dyogenesem, zgasiłbym latarką: zdaje mi się, że spotkałem człowieka.
Potem wstając i podając ramią Billotowi:
— Bracie — rzekł — chodź, przejdź się ze mną, tymczasem ten chłopak zje kiełbasę i wino.
— Chętnie — powiedział Billot — zaczynam rozumieć, co mi ofiarujesz.
I biorąc pod ręką nieznajomego, dodał:
— Czekaj mnie tu, Pitoux, ja powrócę.
— Ojcze Billot — przerwał Pitoux — jeżeli długo siedzieć będziecie, ja się tu zanudzę; zostało mi tylko pól szklanki wina i ostatni kęs kiełbasy.
— Dobrze, mój poczciwy Pitoux — rzekł nieznajomy — znany mi jest twój apetyt, i zaraz ci przyślę coś na zaspokojenie cierpliwości.
W rzeczy samej niedługo na stole butelka wina, chleb i kiełbasa, ukazały się przed oczyma Pitoux.
Pitoux nic nie rozumiał, był niespokojny, zdziwiony, a każde wzruszenie dodawało mu apetytu.
Uczuł więc niepohamowaną chęć uczynić zaszczyt przysłanym prowizjom, a gdy się zabrał do nich z całą gorliwością, Billot powrócił sam, spokojny, a z czołem oświeconem światłem radosnem, zajął swe miejsce za stołem.
— I cóż — zapytał Pitoux dzierżawcę — cóż tam nowego, ojcze Billot?
— Tyle nowego, że jutro sam wrócisz, Pitoux.
— A wy? — spytał kapitan gwardji narodowej.

— Ja? — rzekł Billot. — Ja, zostaję.

ROZDZIAŁ XXIX.
LOŻA NA ULICY PLATRIERE.

Jeżeli czytelnicy nasi, po tygodniu od ostatnich wypadków upłynionym, zechcą odnaleźć główne osoby, które nietylko ważne były w przeszłości, ale i w przyszłości role swa odegrają, trzeba, ażeby poszli za nami do owego wodotrysku przy ulicy Platriere, gdzieśmy widzieli Gilberta dzieckiem i gościem Rousseau, kiedy tam suchy chleb maczał. Stąd będziemy śledzili człowieka, który przejdzie tedy niezawodnie, a poznamy go już nie w ubiorze stowarzyszonego, po odjeździe stu tysięcy stowarzyszonych mogącego zwrócić uwagę większą, niżeliby życzył sobie, ale zobaczymy go w ubraniu prostem, choć znanem, bogatego dzierżawcy z okolic Paryża.
Nie potrzebuje objaśniać czytelnika, że ta osobistością jest Billot. On to, minąwszy ulice Saint-Honore i kraty pałacu Palais-Royal, któremu powrót księcia Orleańskiego z ośmiomiesięcznego wygnania wrócił dawna wspaniałość, kieruje się na lewo ku ulicy Granville i bez wahania wchodzi na ulice Platriere.
Tymczasem doszedłszy naprzeciw wodotrysku, gdzie go oczekujemy, zatrzymuje się, waha, nie dlatego, że brak mu odwagi, bo gdyby zacny dzierżawca zdecydował się iść do piekła, szedłby tam nie blednąc, ale brakło mu świadomości.
I, w rzeczy samej, dla nas, co kroki jego śledzimy, nie trudno zauważyć, że ogląda drzwi każde, jak człowiek, który nie chce się omylić.
Pomimo tak pilnego oglądania przeszedł dwie trzecie ulicy, nie znalazłszy tego, czego szukał; aż oto przejście tamuje mu grupa obywateli skupiona około muzykantów, wśród których wznosi się głos jeden śpiewający piosnki okolicznościowe; nie wzbudziłyby one zapewne tak wielkiej ciekawości, gdyby kilka strofek każdej piosnki nie tworzyło epigramów dotyczących osobistości.
Między innemi jest tam jedna zatytułowana Maneżem, która wzbudza w słuchaczach okrzyki radości. Ponieważ zgromadzenie narodowe zajmuje dawne miejsce maneżu, nie tylko więc różne barwy Zgromadzenia przybrały odcienia rasy końskiej, białe i czarne, bułane i gniade, ale i osobistości dostały imiona koni: Mirabeau nazywa sie Swowolnym; hrabia de Clermont-Tonnere, ponurym: ksiądz Maury, narowistym; Thouvet, przerażającym; Bailly, szczęśliwym.
Billot zatrzymał się na chwilę, słuchając tych docinków więcej zuchwałych, niż dowcipnych; potem przesunął się koło muru i zniknął w tłumie.
Zapewne w grupach tych znalazł co chciał, bo nie widać go już wychodzącego z drugiej strony.
Zobaczymy, idąc za Billotem, co zakrywa ta grupa ludzi.
Drzwi niskie z trzema literami kredą czerwona nakreślonemi, które zapewne jako znak zebrania dzisiejszego, jutro rano zostaną zmazane.
Te trzy litery są to: L. P. D.
Drzwi zdają się być wejściem do piwnicy; schodzi się kilka schodków, potem następuje ciemny korytarz.
Zapewne to drugie objaśnienie dopełniało pierwszego, bo Billot ujrzawszy trzy litery, znak dla nieumiejącgo czytać niezrozumiały, przeliczył ośm stopni a następnie śmiało puścił się w korytarz.
Na jego końcu drgało blade światełko; siedział tu jakiś człowiek, udający, że czyta gazetę.
Na odgłos kroków Billota, podniósł głowę, i z jednym palcem na piersi opartym, oczekiwał.
Billot zgjął ton palec i w kształcie kłódki na usta położył.
Był to zapewne znak przejścia, którego tajemniczy odźwierny oczekiwał, bo pchnął na prawo drzwi niewidzialne, gdy były zamknięte i wskazał Billotowi schody wąskie, prowadzące pod ziemię.
Billot wszedł; drzwi zamknęły się za nim szybko, lecz pocichu.
Teraz dzierżawca odliczył stopni siedmnaście i przybywszy do końca, szepnął do siebie półgłosem:
— Dobrze! oto jestem.
O kilka kroków przed jakimiś drzwiami powiewała firanka.
Billot podszedł prosto, podniósł firankę i znalazł się w wielkiej sali okrągłej, podziemnej, gdzie było już około pięćdziesięciu osób.
Do sali tej, wraz z Rousseau, piętnaście czy szesnaście lat temu, czytelnicy nasi także schodzili.
Jak za czasów Rousseau, mury jej były obite płótnem białem i czerwonem, na którem splatały się: cyrkiel, ekierka i pion.
Jedyna lampa zawieszona u sklepienia rzucała w środku blade światło, które niedostatecznie oświetlało tych, co nie chcąc być poznanymi, trzymali się na uboczu.
Estrada, na którą po czterech stopniach się wchodziło, czekała na mówców, a w części jej najbliższej ściany stał pusty fotel przed biurkiem, czekający na prezesa.
W kilka minut sala napełniła się tak, że nie można było się ruszyć z miejsca. Byli tam ludzie wszystkich stanów i powołań, od wieśniaka do księcia, którzy przychodzili jeden po drugim, jak Billot, a nie znając się lub znając, zajmowali miejsca przypadkiem lub według sympatji.
Każdy z tych ludzi miał pod ubraniem albo fartuch mularski, jeżeli był prostym wolnomularzem albo szarfę iluminatorów, jeżeli był razem wolnomularzem i iluminatorem, czyli przypuszczonym do wielkiej tajemnicy.
Trzech tylko ludzi nie miało tego ostatniego znaku, lecz tylko fartuch masoński.
Jednym był Billot, drugim młodzieniec lat dwudziestu; trzecim, mężczyzna lat czterdziestu dwóch, który, sądząc po ruchach, zdawał się należeć do najwyższej sfery społeczeństwa.
W kilka sekund po wejściu tego ostatniego, które nie sprawiło więcej hałasu od wejścia najskromniejszego z członków zgromadzenia, otwarły się drzwi ukryte i ukazał się prezes mający na sobie oznaki Wielkiego-Wschodu i Wielkiego Kopta.
Billot wydał lekki okrzyk zdziwienia; prezes, przed którym wszystkie się głowy skłaniały, był owym stowarzyszonym z Bastylji.
Wszedł powoli na estradę, a zwracając się do zgromadzana, rzekł:
Bracia, mamy dziś dwie rzeczy do załatwienia; ja mam przyjąć trzech nowych adeptów i zdać wam rachunek z mego dzieła od dnia, w którym je przedsięwziąłem, aż do dzisiaj. Bo gdy dzieło to z każdą godziną staje się trudniejszem trzeba, żebyście wiedzieli, czy godny jestem waszego zaufania, czy na nie ciągle zasługuję. Tylko przyjmując od was światło, i dając je nawzajem, mogę postępować po ciemnej i strasznej drodze na którą wszedłem. Niech więc tylko naczelnicy zostaną w sali, i przystąpimy do przyjęcia lub odrzucenia trzech nowych członków, stających przed nami. Po przyjęciu lub odrzuceniu tych trzech członków, wszyscy wrócą na posiedzenie od pierwszego do ostatniego, bo w obecności, wszystkich a nie kółka wybranych, chcę postępowanie moje przedstawić i przyjąć naganę lub żądać podziękowania.
Na te słowa, drzwi przeciwległe ukrytym otworzyły się. Ujrzano głębokie obszerne sklepienie, podobne do dawnych bazylik, i tłum usunął się cichy, jak procesja duchów pod arkadami, zaledwie w kilku miejscach lampami oświetlonemi, dostatecznie jednak, jak mówi poeta, aby uczynić widzialnemi ciemności.
Trzech ludzi tylko zostało. Byli to trzej nowi przyjęci.
Przypadek zdarzył, że oparci byli o ścianę w równych prawie jeden od drugiego odstępach. Patrzyli na siebie ze zdziwieniem, bo wtedy dopiero dowiedzieli się, że byli bohaterami posiedzenia.
W tej chwili drzwi, któremi wszedł prezes, otworzyły się, sześciu ludzi zamaskowanych ukazało się z kolei, i stanęło po trzech z każdej strony krzesła prezesowskiego.
— Niech numery drugi i trzeci znikną na chwilę — rzekł prezes. — Nikt, oprócz najwyższych urzędników nie może znać tajemnicy przyjęcia brata wolnomularza do szeregu iluminatorów.
Młodzieniec i człowiek z arystokratyczną postawą — odstąpili do korytarza, którym weszli.
Billot został sam.
— Zbliż się — rzekł prezes po chwali milczenia, która miała dać czas do oddalenia się innym kandydatom.
Billot zbliżył się.
— Jakie jest twe imię miedzy profanami? — spytał prezes.
— Franciszek Billot.
— Jakie twe imię między wybranymi?
— Siła.
— Gdzieś ujrzał światło?
— W loży Przyjaciół Prawdy w Soissons.
— Wiele masz lat?
— Siedem.
I Billot uczynił znak wyrażający, że zajmował stopień majstra w porządku wolnomularskim.
— Dlaczego chcesz iść wyżej, i być do nas przyjętym?
— Bo powiedziano mi, że ten stopień będzie jednym krokiem więcej ku światłu powszechnemu.
— Czy masz rodziców chrzestnych?
— Nikogo oprócz tego, który przyszedł do mnie pierwszy, ofiarując przyjęcie.
I Billot utkwił wzrok w prezesie.
— Z jakiem uczuciem iść będziesz po drodze, którą chcesz, aby ci otworzono?
— Z nienawiścią i z miłością.
— Kto nam zaręczy za tę miłość i za tę nienawiść?
— Słowo człowieka, który nigdy nie złamał słowa.
— Kto cię natchnął miłością?
— Niski stan, w którym się urodziłem.
— Co cię natchnęło nienawiścią?
— To moja tajemnica; ty znasz ją. Czemu każesz mi powtarzać sobie głośno to, co waham się sam sobie pocichu powiedzieć?
— Czy będziesz postępował i obowiązujesz się w miarę twej siły i władzy rozpowszechniać nasze idee?
— Tak.
— W miarę twej siły i władzy, czy obalisz wszelkie przeszkody sprzeciwiające się wolności Paryża?
— Tak.
— Czy wolny jesteś od jakiego innego zobowiązania, albo, czy zerwiesz je, jeżeli obietnicom tu uczynionym sprzeciwiać się będzie?
— Tak.
Prezes odwrócił się do sześciu zamaskowanych naczelników.
— Bracia — podjął — człowiek ten mówi prawdę. Ja go zachęciłem, aby był naszym. Wielka boleść łączy go z naszą sprawą nienawiści. Wiele już zrobił dla rewolucji i wiele jeszcze zrobić może. Oświadczam się jego ojcem chrzestnym i ręczę za niego w przeszłości, teraźniejszości i przyszłości.
— Niech będzie przyjętym — rzekło razem sześć głosów.
— Słyszysz? — rzekł prezes. — Czy gotów jesteś złożyć przysięgę?
— Podyktuj — rzekł Billot — ja powtórzę.
Prezes podniósł rękę, i głosem wolnym a uroczystym wyrzekł:
— W imię Syna ukrzyżowanego — rzekł — przysięgnij zerwać więzy cielesne, łączące cię z ojcem, matką, braćmi, siostrami, z żoną, krewnymi, przyjaciółmi, z kochanką.
Billot powtórzył głosem bardziej jeszcze od prezesa stanowczym te same słowa.
— Dobrze — podjął prezes. — Od tej godziny zwolniony jesteś od mniemanej przysięgi uczynionej Francji. Przysięgnij więc nowemu naczelnikowi, którego uznajesz, donosić coś widział lub czynił, czytał lub słyszał, doszedł lub odgadł, a nawet wyśledzić to, czegobyś od razu dostrzec nie mógł.
— Przysięgam — powtórzył Billot.
— Przysiegnij, że będziesz walczył do ostatniej kropli krwi przeciwko tym, którzy chcą prawdę poniżyć lub wyrwać ją z rąk naszych.
— Przysięgam: — powtórzył Billot.
— Przysięgnij unikać Neapolu, unikać Rzymu, unikać Hiszpanji i wszelkiej ziemi przeklętej. Przysięgnij unikać pokusy opowiadania tego, co na zgromadzeniach naszych widzieć lub słyszeć możesz; bo szybciej od pioruna, dotknie cię, gdziekolwiekbyś się ukrył, nóż niewidzialny, a nieunikniony.
— Przysięgam! — wyrzekł Billot.
— A teraz — rzekł prezes — żyj w Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego.
Jeden z braci ukryty w cieniu, otworzył drzwi od podziemi, gdzie czekając na ukończenie potrójnego przyjęcia, przechadzali się niżsi bracia reguły.
Prezes dał znak Billotowi, który skłoniwszy się, oddalił do ludzi, z którymi połączyła go wyrzeczona przezeń straszna przysięga.
— Numer drugi! — rzekł prezes głośno, skoro drzwi się zamknęły za nowym adeptem.
Firanka od strony korytarza podniosła się i młodzieniec czarno ubrany wszedł powoli.
Stanął w progu, czekając, aż przemówią do niego.
— Zbliż się — rzekł prezes.
Młodzieniec przystąpił.
Mówiliśmy już, że mógł mieć najwyżej dwadzieścia dwa lata, a dzięki białej cerze, wyglądał jak kobieta. Pomimo wysokiego wzrostu i wielkiej chustki, szyja stosunkowo wydawała się krótką. Czoło miał niskie, a wyższą część głowy zapadłą. Stąd włosy, nie będąc zbyt długiemi, spuszczały się na oczy, a z tyłu głowy na ramiona. Oprócz tego miał w sobie jakąś sztywność automatyczna, która zdawała się czynić z tego człowieka na progu życia, wysłańca z tamtego świata, deputata z grobu.
Prezes popatrzył nań chwilę z uwagą, nim rozpoczął pytania.
Ale to spojrzenie połączone ze zdziwieniem i ciekawością, nie zachwiało wzroku młodego człowieka.
Czekał.
— Jakie twe imię między profanami?
— Antoni Saint Just.
— Jakie twe imię między wybranymi?
— Pokora.
— Gdzieś ujrzał światło?
— W loży Humanitarjuszów, w Laon.
— Wiele masz lat?
I adept uczynił znak dowodzący, że był towarzyszem w wolnomularstwie.
— Czemu chcesz posunąć się o stopień wyżej i być przez nas przyjętym?
— Bo jest w naturze człowieka, piąć się na wyżyny, bo na wyżynach czyste powietrze i jaśniejsze światło.
— Czy masz wzór jaki?
— Filozofa z Genewy, człowieka natury, nieśmiertelnego.
— Czy masz chrzestnych rodziców?
— Mam.
— Wielu?
— Dwóch.
— Kto oni są?
— Robespierre starszy i Robespierre młodszy.
— Z jakiem uczuciem iść będziesz po drodze, która chcesz, aby ci otworzono?
— Z wiarą.
— Co dałbyś aby Francja doszła do naszego celu?
— Życie; jedyna to rzecz jaką posiadam, bo już oddałem majątek.
— A wiec iść będziesz, a w miarę siły i władzy zmusisz wszystko, co cię otacza, do postępowania tą drogą?
— Postępować będę i zmuszę wszystko, co mnie otacza do postępowania po tej drodze.
— A w miarę siły i władzy czy zniweczysz przeszkody spotykane na drodze?
— Zniweczę.
— Czy wolny jesteś od wszelkiego zobowiązania, a gdyby tak nie było, czy zerwiesz je, jeżeli obietnicom tu uczynionym sprzeciwiać się będzie.
— Jestem wolny.
Prezes zwrócił się do sześciu ludzi zamaskowanych.
— Bracia — rzekł — słyszeliście?
— Tak jest — odpowiedziało sześciu członków koła najwyższego.
— Czy mówił prawdę?
— Tak — odpowiedziano.
— Czy ma być przyjęty?
— Przyjęty — wyrzeczono po raz trzeci.
— Czy gotów jesteś złożyć przysięgę? — spytał prezes adepta.
— Gotów jestem — odparł Saint Just.
Wtedy słowo w słowo prezes powtórzył trzykrotną przysięgę, podyktowana Billotowi. Saint Just odpowiadał głosem stanowczym i silnym.
— Przysięgam!
Następnie te same drzwi otwarły się ręką niewidzialnego brata, i tym samym sztywnym, automatycznym krokiem, którym wszedł, Saint Just oddalił się, nie zostawiając za sobą ani zwątpienia, ani żalu.
Prezes czekał aż drzwi się za nim zamkną i głośno wyrzekł:
— Numer trzeci.
Firanka usunęła się i trzeci adept stanął w progu.
Był nim, jakeśmy mówili, człowiek czterdziesto-dwuletni, mocno czerwony, prawie trędowaty, a jednak mimo tych oznak pospolitości, wiała odeń widoczna na pierwszy rzut oka pewna angielszczyzna.
Ubranie choć eleganckie, miało cechę surowości, którą zaczynano przyjmować we Francji, wskutek zetknięcia się z Ameryką. Krok jego nie był chwiejnym, ale ani tak pewnym, jak Billota, ani tak sztywnym jak Saint Justa.
W całej jego osobie znać było właściwą mu chciwość.
— Zbliż się — rzekł prezes.
Kandydat usłuchał.
— Jakie jest twe imię między profanami?
— Ludwik-Filip-Józef, książę — Orleański.
— Jakie twe imię między wybranemi?
— Równość.
— Gdzieś ujrzał światło?
— W loży Ludzi Wolnych w Paryżu.
— Wiele masz lat?
— Nie mam już lat.
I książę znakiem masońskim wyraził, że piastuje godność różanego krzyża.
— Czemu chcesz być do nas przyjętym?
— Bo żyjąc ciągle miedzy wielkimi, chciałem w końcu żyć miedzy ludźmi. Bo żyjąc między nieprzyjaciółmi, chcę żyć wśród braci.
— Czy masz rodziców chrzestnych?
— Dwoje.
— Jak ich nazywasz?
— Wstręt i nienawiść.
— Z jakiem życzeniem iść będziesz po drodze, którą ci mamy otworzyć.
— Z życzeniem zemsty.
— Na kim?
— Na tym, który mnie zapoznał, na tej która mnie upokorzyła.
— Aby dojść do tego celu, co ofiarujesz?
— Cały majątek; więcej, życie; więcej niż życie, honor!
— Czy wolny jesteś od wszelkiego zobowiązania, albo czy zerwiesz je, jeżeli z uczynionemi tu przyrzeczeniami zgadzać się nie będzie?
— Od wczoraj zerwałem wszystkie zobowiązania.
— Bracia czy słyszeliście? — spytał prezes ludzi zamaskowanych.
— Słyszeliśmy.
— Czy znacie tego, który podejmuje się z nami dokonać dzieła?
— Znamy.
— A znając go, czy zgadzacie się, aby go przyjąć w nasze szeregi?
— Tak jest, lecz niech przysięgnie.
— Czy znasz przysięgę, jaką masz wyrzec? — spytał prezes księcia.
— Nie; ale powiedz mi, a jakakolwiek będzie, powtórzę.
— Straszną jest, dla ciebie szczególniej.
— Nie straszniejsza od doznanych zniewag.
— Tak straszna, że po usłyszeniu jej, zwalniamy cię, gdybyś wątpił, że w danej chwili, mógłbyś ją w całej surowości wykonać.
— Wyrzecz ją.
Prezes utkwił w adepta wzrok badawczy: potem jakby go chciał powoli do krwawej obietnicy przygotować, zmienił porządek paragrafów i zaczął od drugiego:
— Przysięgnij — rzekł — że będziesz walczył do ostatniej kropli krwi przeciw tym, którzy chcą poniżyć prawdę lub wydrzeć ją z rąk naszych.
Książę przysiągł głosem ponurym...
— Przysięgnij — ciągnął prezes — zerwać węzły cielesne, które cię wiążą z ojcem, matką, braćmi, siostrami, żoną, krewnymi, przyjaciółmi, z kochanką i dobroczyńcami.
Książę milczał chwilę i zimny pot perlił się na jego czole.
— Ostrzegałem cię o tem — rzekł prezes.
Ale zamiast odpowiedzi: „Przysięgam“, książę jakby chciał odjąć sobie wszelki środek do powrotu, powtórzył głosem ponurym:
— Przysięgam zerwać węzły cielesne, łączące mnie z ojcem, matka, braćmi, żoną, krewnymi, przyjaciółmi, z kochanką i dobroczyńcami.
Prezes zwrócił się w stronę ludzi zamaskowanych, którzy popatrzyli na siebie, i zdawało się jakby z pod masek wytrysły z ich oczu błyskawice.
Potem zwracając się do księcia, rzekł prezes:
— Ludwiku-Filipie-Józefie, książę Orleanu, jesteś zwolniony od przysięgi dla Francji, pamiętaj, że gdybyś nas zdradził, szybciej od pioruna, gdziekolwiek się ukryjesz, dosięgnie cię nóż niewidzialny, a nieunikniony. Teraz żyj w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego!
I ręką prezes wskazał mu drzwi krypty, otwierające się przed nim. On, jak człowiek, który uniósł ciężar nad siły, przesunął ręką po czole, odetchnął głośno, i uczynił wysilenie, jakby chciał nogi od ziemi oderwać.

— A! — zawołał, rzucając się ku pieczarze — więc się nareszcie zemszczę!...

ROZDZIAŁ XXX.
SPRAWOZDANIE.

Zostawszy sami, ludzie zamaskowani i prezes zamienili słów kilka pocichu, potem głośno:
— Niech wszyscy wejdą — rzekł Cagliostro — gotów jestem wypowiedzieć obiecane sprawozdanie.
W tejże chwili drzwi się otworzyły: członkowie stowarzyszenia, którzy się przechadzali po dwóch i w grupach, rozmawiając, weszli i zapełnili zwykła sale posiedzeń.
Zaledwie za ostatnim z nich drzwi się zawarły, gdy Cagliostro wyciągając rękę, jako człowiek znający wartość czasu i niechcący stracić ani sekundy, odezwał się głośno:
— Bracia, niektórzy z was byli może obecni na zebraniu, lat temu dwadzieścia, o trzy mile od brzegów Renu, o mile od wsi Dannefels, w jednej z grot góry Piorunowej, jeżeli którzy z was byli tam obecni, niech te szanowne filary wielkiej sprawy, którąśmy podjęli, podniosą ręce i powiedzą: „Byłem tam“.
Kilka rak podniosło się i kilka głosów wymówiło naraz: „byłem tam“.
— Dobrze, oto wszystko czego potrzeba — rzekł mówca inni umarli, lub rozproszeni na powierzchni świata, pracują nad wspólnem dziełem. Dwadzieścia lat temu, dzieło to, za którego przebiegiem pójdziemy w rozmaitych jego okresach, było wówczas zaledwie zaczęte; wtedy światło, które nas oświeca, wschodziło dopiero, i najlepszy wzrok widział przyszłość za obłokiem, który tylko oko wybranych przenikło. Na tem zebraniu tłómaczyłem, jakim cudem śmierć, która jest dla człowieka zapomnieniem czasów przebytych i ubiegłych wypadków, jak śmierć ta nie istniała dla mnie, a raczej przez dwadzieścia wieków, trzydzieści dwa razy kładła mnie do grobu, a moje różne ciała spadkobiercę przemijające mojej duszy nieśmiertelnej, nie podlegały temu zapomnieniu, które jest jodynie prawdziwą śmiercią. Mogłem wiec przez wieki całe śledzić rozwój słów Chrystusa i widzieć rozwój ludów. Jak owe gwiazdy nocne, które nim słońce zajdzie śpieszą się zaświecić na niebie, tak jedno po drugich, widzieliśmy rozmaite drobne ludy naszej Europy, próbujące wolności. Rzym, Wenecja, Florencja, Szwajcaria, Genewa, Piza, Lukka, Arezzo, te miasta południowe, gdzie kwiaty prędzej rozkwitają, owoce dojrzewają wcześniej, jedne po drugich próbowały rzeczypospolitej. Ale wszystkie one mają grzech jeden; jedne są arystokratyczne, inne despotyczne. Nam potrzeba było kraju wielkiego, któryby nie szedł za popędem nadanym, ale sam nadawał rozpęd wielkiego koła, któreby i Europę porwało; planety, która zapalając się, oświeciłaby świat cały!...
Szmer zadowolenia przebiegł po zebranych. Cagliostro mówił dalej w natchnieniu:
— Pytałem Boga, stwórcę wszystkich rzeczy, przyczyny wszelkiego ruchu, źródła wszelkiego postępu, i widziałem, że palcem wskazał mi Francję. W rzeczy samej, Francja, katolicka od II-go wieku, narodowa od IX-go wieku, unitarna od XV-go, Francja, którą Pan nazwał swoją starszą córka, zapewne, aby potem mieć prawo w wielkich godzinach poświecenia, położyć ją na krzyżu ludzkości; istotnie, Francja, wszystkie zużywszy formy rządu, monarchją, feodalność, możnowłactwo i arystokrację, Francja wydała nam się najstosowniejszą, aby przyjąć i roznieść nasz wpływ, i postanowiliśmy, niebiańskim wiedzeni promieniem, jak izraelici ognista kolumną, aby Francja pierwszą była. Rzućcie okiem na Francję, przed dwudziestu laty, a zobaczycie, że trzeba było wielkiej śmiałości, a raczej wielkiej wiary do przedsięwzięcia podobnego dzieła. Francja przed dwudziestu laty, w bezsilnych rekach Ludwika XV-go, była jeszcze Francją Ludwika XIV-go, to jest wielkiem państwem arystokratycznem, gdzie wszystkie prawa miała szlachta, wszystkie przywileje mieli bogaci. Na czele tego państwa, stał człowiek, który przedstawiał razem to co jest najwyższem i najniższem, największem i najmniejszem, Boga i pospólstwo. Człowiek ten, jednem słowem mógł cię uczynić bogatym lub biednym, szczęśliwym lub nieszczęśliwym, wolnym lub więźniem, żywym lub umarłym. Człowiek ten miał trzech wnuków, trzech młodych książąt do następstwa po sobie. Przypadek chciał, aby ten, którego natura przeznaczyła na króla, był także przez głos publiczny wybrany, jeżeli głos ten istniał w owym czasie. Wiedziano, że był dobrym, sprawiedliwym, uczonym, filozofem prawie. Ażeby wstrzymać raz na zawsze wojny, których powodem był nieszczęśliwy spadek po Karolu II, wybrano mu za żonę córkę Marji Teresy; dwa wielkie narody, które są prawdziwemi siłami równoważącemi Europę, Francja na brzegu Atlantyku. Austria nad morzem Czarnem, miały być przez to z sobą połączone; było to obliczonem przez Marię Teresę, pierwszą głowę polityczną w Europie. W tej chwili, gdy Francja wsparta na Austrii, Włoszech i Hiszpanji, wchodziła w nowe i pożądane panowanie, wybraliśmy nie Francję, ażeby z niej zrobić przodujące państwo, ale Francuzów, ażeby byli przodującym narodem. Tylko pytano się, kto wejdzie w tę lwią paszczę, jaki Tezeusz chrześcijański, prowadzony światłem wiary, przebiegnie skręty olbrzymiego labiryntu i stawi czoło minotaurowi królewskiemu. Odpowiedziałem: „Ja!“... Potem, gdy kilka gorliwych umysłów, niespokojnych usposobień, dowiadywało się, wiele czasu będzie mi potrzeba do spełnienia pierwszej epoki mego dzieła, które na trzy podzieliłem okresy, zażądałem lat dwudziestu. Oburzono się. Czy rozumiecie?... Ludzie byli w niewoli lub służyli od wieków dwudziestu, i oburzyli się, gdy zażądałem lat dwudziestu do uczynienia ich wolnymi.
Cagliostro powiódł wzrokiem po zgromadzeniu, w którem te ostatnie słowa wywołały uśmiechy ironiczne.
Potem kończył:
— W końcu otrzymałem te lat dwadzieścia; dałem braciom moim sławną dewizę: Lilia pedibus destrue, i wziąłem się do dzieła, każdego do czynu zachęcając. Wchodziłem do Francji w cieniu luków tryumfalnych, droga usiana była różami i wawrzynami od Strasburga do Paryża. Każdy wolał: „Niech żyje delfinowa!... niech żyje przyszła królowa!„... Teraz już nie przyznaje sobie chwały inicjatywy ani zasługi wypadków.
Bóg był ze mną i pozwolił mi widzieć rękę boską trzymająca ster ognistego wozu. Chwała niech będzie Bogu!... Usunąłem z drogi kamienie, rzuciłem mosty na rzeki, zapełniłem przepaście i wóz się potoczył; oto wszystko. A więc bracia, zobaczcie co się od lat dwudziestu spełniło:
Parlamenty zniesione;
Ludwik XV, zwany ukochanym, umarł wśród ogólnej pogardy;
Królowa dzisiejsza, po siedmiu latach wydająca na świat dzieci wątpliwego ojcowstwa, dotknięta jako matka przy urodzeniu delfina, zniesławiona jako kobieta w sprawie naszyjnika;
Król obdarzony imieniem Ludwika Upragnionego, przystępuje do naprawy monarchji niedołężny w polityce równie jak w miłości, z utopji do utopji popada w bankructwo, od ministra do ministra spada aż na pana de Calonne;
Zwołane zgromadzenie notablów uchwala stany generalne;
Stany generalne, mianowane przez głosowanie powszechne stają się Zgromadzeniem narodowem;
Szlachta i duchowieństwo zwyciężone przez stan trzeci;
Bastylja zdobyta;
Obce wojska z Paryża i Wersalu wygnane;
Noc czwartego Sierpnia wykazuje arystokracji nicość szlachectwa;
Piąty i szósty października przekonywają króla i królowę o nicości władzy królewskiej;
Czternasty lipca 1730 r. pokazuje światu jedność Francji;
Książęta tracą popularność przez emigrację;
Monsieur zdepopularyzowany sprawą Favrasa;
W końcu konstytucja zaprzysiężona na ołtarzu ojczyzny; prezes Zgromadzenia narodowego zasiada na tronie takim, jak król; prawo i naród po nad nimi; Europa poważnie pochyla się, milcząc i czekając; wszystko co nie przyklaskuje, drży!..
Bracia, czy Francja jest taka jak przepowiedziałem, kołem wciągajacem Europą, słońcem oświecającem świat cały!...
— O tak!... tak!... — zawołały wszystkie głosy.
— Teraz, bracia — ciągnął Cagliostro — czy uważacie to dzieło za tak posunięte, że je można pozostawić samemu sobie?... Czy dlatego, że konstytucja zaprzysiężona, można już uwierzyć przysiędze królewskiej?...
— Nie!... nie!... nie!... — zawołano.
— A więc — rzekł Cagliostro — drugi to okres wielkiego dzieła, do którego trzeba przystąpić. Wasze oczy, jak i moje widzą z radością, że federacja 1790 roku, nie jest celem, ale spoczynkiem; dwór rozpoczął znowu działania; opaszmy biodra i idźmy w drogą Zapewne dla serc słabych będzie wiele godzin niepokoju, wiele chwil zwątpienia; często promień który nas oświeca zdawać się będzie przygasłym, ręka która prowadzi — opadającą. Nieraz wśród długiego czasu, jaki nam zostaje, sprawa wydawać się będzie upadłą, nawet przepadła wskutek jakiegoś nieprzewidzianego przypadku. Wszystko wystąpi przeciw nam: nieprzyjazne okoliczności, tryumf nieprzyjaciół, niewdzięczność współobywateli; wielu najsumienniejszych nawet zapyta siebie, po takiem zmęczeniu prawdziwem i niemocy pozornej, czy nie fałszywą lub złą poszli drogą. Nie, bracia, nie!... mówią wam teraz słowa, które niech wiecznie dzwonią w uszach waszych, w zwycięstwie jak odgłos tryumfu, w porażce jak dzwony alarmu; nie, ludy przewodnie, mają, jak francuski, misją świętą, którą opatrznościowo muszą spełnić. Pan, który je prowadzi, ma tajemne drogi, odkrywające się w całym blasku na samym końcu, często mgła zakrywa go naszym oczom, często myśl jakaś cofa i nagli do ucieczki, aby potem jak ów rycerz średniowieczny, ściągnąć włócznię i znów rzucić ją na przeciwnika odświeżoną i silniejszą. Bracia!... bracia!... cel do którego sięgamy, to latarnia zapalona na wysokiej górze, dwadzieścia razy w drodze gubimy ją z oczu, zda się zagasłą, a słabi szemrzą i skarżą się: „Nie mamy już przewodnika, idziemy w ciemności; zostańmy w miejscu, na co się błąkać?“... Silni idą uśmiechnięci i wierzący, a niezadługo światło ukazuje się, znów znika i ukazuje się na nowo, a coraz widoczniejsze, bo bliższe!... Przysięgnijmy więc, bracia, przysięgnijmy za nas i za potomków naszych.
Cagliostro zamilkł, a gdyby nawet tego nie uczynił, oklaski i okrzyki zapału przerwałyby mu z pewnością.
Trzy razy cichły i trzy razy wznosiły się one pod sklepienia pieczary, jak burza podziemna.
Wtedy sześciu ludzi zamaskowanych powstało, ludzie ci kłaniając się i całując kolejno rękę Cagliostra, odeszli.
Potem, każdy z braci ukłonił się przed tą estradą, gdzie nowy Piotr pustelnik głosił krzyżową wojnę, a przechodząc powtórzył fatalna dewizę: Lilia pedibus destrue.
Za ostatnim lampa zagasła.

I Cagliostro został sam, pogrążony we wnętrznościach ziemi, zgubiony w ciszy i ciemności, podobny do bożków indyjskich, do których tajemnic miał być dwa tysiące lat temu przypuszczonym.

ROZDZIAŁ XXXI.
KOBIETY I KWIATY.

W kilka miesięcy po opowiedzianych wypadkach, w końcu marca 1791 roku, powóz, jadący szybko z Argenteuil de Besons, skręcił o ćwierć mili od miasta, a pędząc ku zamkowi Marais, którego krata przed nim się otwierała, wpadł aż na drugi dziedziniec i zatrzymał się przy pierwszym stopniu ganka.
Zegar umieszczony na frontonie zamku, wskazywał ósmą godzinę zrana.
Stary sługa, zdający się niecierpliwie czekać przybycia powrozu, rzucił się do drzwiczek, skąd wyskoczył na stopnie człowiek cały czarno ubrany.
— A!... panie Gilbert — rzekł kamerdyner — jesteś pan, nakoniec!...
— Cóż się stało, mój biedny Teisch?... — spytał doktór.
— Niestety, panie!... — zobaczysz — rzekł sługa.
I idąc przed doktorem, przeszedł przez sale bilardową, gdzie lampy późno zaświecone jeszcze się paliły; potem przez salę jadalną, gdzie stół pełen kwiatów, otwartych butelek, owoców i ciast, świadczył, że wieczerza przeciągnęła po za zwykle godziny. Gilbert, rzucił okiem na ten nieporządek, dowodzący, jak mało słuchano jego przepisów, potem, wzruszywszy ramionami, wszedł na schody do pokoju Mirabeau na pierwszem piętrze.
— Panie hrabio — rzekł sługa, wchodząc do pokoju — oto doktór Gilbert.
— Jakto, doktór?... — spytał Mirabeau: — fatygowano go dla takiego głupstwa?...
— Głupstwa!... — szepnął biedny Teisch; — osądź sam, panie doktorze.
— O!... doktorze — rzekł Mirabeau, podnosząc się na łóżku — czy stan mój tak jest groźny, że bez mej wiedzy posyłano po ciebie?...
— Najprzód, kochany hrabio, nigdy mi nie zawadzi sposobność widzenia cię, wiesz, że jestem na usługi kilku tylko przyjaciół, ale do nich całkiem należę. Zobaczmy, cóż to się stało?... A nadewszystko żadnych tajemnic dla nauki!... Teisch, podnieś firanki i otwórz okna.
Gdy wykonano ten rozkaz i światło dostało się do pokoju, Gilbert mógł ujrzeć zmianę, jaka zaszła w sławnym mówcy w ciągu miesiąca, odkąd go nie widział.
— A!... a!... — szepnął mimowoli.
— Tak — rzekł Mirabeau — zmieniony jestem, nieprawdaż?... powiem ci, doktorze, skąd to pochodzi.
Gilbert smutnie się uśmiechnął; ale ponieważ rozumny lekarz wyciąga korzyść z tego, co chory odpowiada, chociażby opowiadał nieprawdę, pozwolił mu mówić.
— Wiesz — ciągnął Mirabeau — jaką kwestję wczoraj rozbierano.
— Wiem, kwestję kopalni.
— Jest to rzecz mało dotąd znana; mało lub wcale nie zgłębiona. Procenty właścicieli i rządu są nie dość wyraźne. Zresztą, hrabia de la Marck, mój przyjaciel, bardzo był w tem interesowany; połowa majątku od tego zależała; jego sakiewka, kochany doktorze, zawsze była moją; trzeba być wdzięcznym. Mówiłem a raczej pięć razy dawałem ognia; za ostatnim wystrzałem zwyciężyłem i rozproszyłem mych nieprzyjaciół, ale prawie, że sam zostałem na miejscu. Jednak wróciwszy do domu, chciałem obchodzić zwycięstwo. Kilku przyjaciół było na wieczerzy; śmiano się, rozmawiano, do trzeciej godziny, o trzeciej położyłem się, o piątej schwyciły mnie bóle wnętrzności, krzyczałem jak głupiec, Teisch bał się i posiał po ciebie. Teraz, wiesz tyle co i ja. Oto puls, język, cierpię jak potępieniec!... Wybaw mnie, jeżeli możesz; co do mnie, nie mieszam się już więcej do tej sprawy.
Gilbert był nadto biegłym lekarzem, aby nie widzieć, bez języka i pulsu, że stan Mirabeau był niebezpiecznym. Chory prawie się dusił, oddychał z trudnością, twarz miał nabrzekłą przez zatrzymanie krwi w płucach; skarżył się na zimno w rękach i nogach, a od czasu do czasu silny ból wyrywał mu krzyk lub westchnienie.
Doktór chciał wszakże mniemanie swoje, prawie pewne, zbadaniem pulsu potwierdzić.
Puls był konwulsyjny i nierówny.
— No — rzekł Gilbert — na ten raz nic nie będzie, kochany hrabio, ale był już wielki czas.
— A!... — rzekł Mirabeau — będziesz mi krew puszczał?...
— W tej chwili.
— Z prawej czy lewej ręki?...
— Ani z jednej ani z drugiej, płuca i tak są dosyć zaduszone. Puszczę ci krew z nogi, a Teisch pojedzie tymczasem do Argenteuil po gorczycę i kantarydy na synopizmy. Weź mój powóz, Teisch.
— Do djabła!... — szepnął Mirabeau — pokazuje się, doktorze, że jak mówiłeś, czas był wielki.
Gilbert, nie odpowiadając, przystąpił do operacji, a niedługo krew czarna i gęsta zawahawszy się chwilę, pociekła z nogi chorego.
Ulga była natychmiastowa.
— A!... do kata!... — odezwał się Mirabeau, oddychając swobodniej — doprawdy, jesteś wielkim człowiekiem, doktorze.
— A ty, hrabio, wielkim szaleńcem, że narażasz dla kilku godzin fałszywej przyjemności, życie tak drogie twym przyjaciołom i Francji.
Mirabeau uśmiechnął się melancholijnie, prawie ironicznie.
— Ba!... kochany doktorze, przesadzasz znaczenie, jakie mam dla moich przyjaciół i dla Francji.
— Na honor!... — zawołał, śmiejąc się Gilbert — wielcy ludzie skarżą się na niewdzięczność innych, a to oni w rzeczy samej są niewdzięczni. Zachoruj na serjo, a jutro cały Paryż będzie przed twojemi oknami, umrzyj pojutrze, a cała Francja iść będzie za pogrzebem.
— Wiesz doktorze, że bardzo pocieszające co mi mówisz?... — odpowiedział z uśmiechem Mirabeau.
— Dlatego właśnie, że możesz pan widzieć jedno nie narażając się na drugie, mówię ci to, i doprawdy potrzebujesz wielkiej demonstracji dla podniesienia stanu moralnego. Pozwól mi przewieźć się do Paryża, hrabio, pozwól powiedzieć na pierwszym rogu ulicy posłańcowi miejskiemu, że jesteś chorym, a zobaczysz...
— Sądzisz, że mogę być do Paryża przewiezionym?...
— Dziś jeszcze nawet... Jak się pan czujesz?...
— Oddycham swobodniej, głowa swobodniejsza, mgła znika z przed oczu... Cierpię wewnątrz tylko.
— O!... temu zaradza synopizmy, kochany hrabio; odpływ krwi zrobił swoje; teraz kolej na synopizmy. Ale otóż i Teisch powraca.
Teisch wszedł w tej chwili z potrzebnemi lekami. W kwadrans potem chory podług przepowiedni doktora, czuł się lepiej.
— Teraz — rzekł Gilbert — zostawiam ci godzinę odpoczynku, a potem zabieram z sobą.
— Doktorze — rzekł, śmiejąc się Mirabeau — czy pozwolisz mi jechać dziś wieczorem, a oznaczyć ci schadzkę w moim pałacu na ulicy Chausse-d‘Antin, o jedenastej godzinie.
Gilbert popatrzył na Mirabeau.
Chory pojął, że lekarz odgadł przyczynę opóźnienia.
— Cóż chcesz — powiedział Mirabeau — muszę przyjąć czyjeś odwiedziny.
— Kochany hrabio — odparł Gilbert — widziałem wiele kwiatów w jadalnej sali. To nie tylko przyjacielska wieczerza odbywała się wczoraj?
— Wiesz doktorze, że nie mogę się obejść bez kwiatów, to moje szaleństwo.
— Tak, ale kwiaty nie są jedynemi, hrabio!
— Ani słowa! jeżeli kwiaty są mi potrzebne, muszę znosić konsekwencję tej potrzeby.
— Hrabio, hrabio, zabijasz się! — rzekł Gilbert.
— Przyznaj, doktorze, że to będzie przynajmniej samobójstwo przyjemne.
— Hrabio, nie opuszczę cię dzisiaj.
— Doktorze, dałem słowo, pozwól mi go dotrzymać.
— Będziesz dziś, hrabio, wieczorem w Paryżu?
— Mówiłem ci, doktorze, że czekać będę na ciebie o jedenastej wieczorem w moim pałacyku przy ulicy Chausse-d‘Antin... Widziałeś go już?
— Nie jeszcze:
— Nabyłem go od Julji, żony Talmy... Doprawdy, czuje się zupełnie dobrze, doktorze.
— To znaczy, że mnie wypędzasz, hrabio.
— O! cóż znowu!...
— Zresztą, dobrze pan czynisz. Musze być dziś w Tuileries.
— Aha! zobaczysz się pan z królowa — rzekł Mirabeau zachmurzony.
— Zapewne. Czy masz jakie zlecenie?
Mirabeau uśmiechnął się gorzko.
— Nie pozwoliłbym sobie tego, doktorze; nie mów jej nawet, żeś mnie widział.
— Dlaczegóż?
— Bo zapytałaby, czy ocaliłem monarchję, jak jej obiecałem, a musiałbyś jej odpowiedzieć, że nie; zresztą — dodał Mirabeau, śmiejąc się — tyle w tem jej winy, co i mojej.
— Nie chcesz, abym jej powiedział, że nadmiar pracy, walka na trybunie, zabijają cię, hrabio.
Mirabeau zamyślił się.
— Tak — odpowiedział — powiedz jej to: uczyń mnie nawet słabszym, niż jestem.
— Dlaczego?
— Dla niczego... przez ciekawość... Żeby sobie zdać z czegoś sprawę...
— Niech i tak będzie.
— Przyrzekasz mi to, doktorze?
— Przyrzekam.
— I powtórzysz mi to pan, co odpowie?
— Jej własne słowa.
— Dobrze... Dowidzenia, doktorze; tysiąc razy dziękuję.
I wyciągnął rękę do Gilberta.
Gilbert utkwił w nim wzrok, który zdawał się ambarasować chorego.
— Ale — rzekł chory — zanim odejdziesz, co mi zapiszesz, doktorze?
— O! — rzekł Gilbert — ciepłe napoje i djetę zupełną, a nadewszystko...
— Nadewszystko?
— Żeby dozorczyni nie miała mniej niż lat pięćdziesiąt. Słyszysz, hrabio?
— Doktorze — odparł, śmiejąc się, Mirabeau — żeby nie sprzeciwić się twym przepisom, wezmę dwie dwudziestopięcioletnie.
We drzwiach Gilbert spotkał Teischa. Biedny sługa miał łzy w oczach.
— O! panie — rzekł — czemuż odchodzisz?
— Wypędzają mnie, mój Teisch — odparł z uśmiechem Gilbert.
— I to wszystko dla tej kobiety! — szepnął starzec; — wszystko dla tej kobiety, podobnej do królowej! Człowiek z takim, jak mówią, genjuszem. Mój Boże! trzebaż być tak głupim!
I zamilkłszy otworzył drzwiczki Gilbertowi, który wsiadł do powozu zamyślony, pytając się sam zcicha:
— O jakiej on mówi kobiecie, podobnej do królowej?
Na chwilę zatrzymał ramie Teischa, jakby chciał go zapytać, ale dodał prędko:

— I cóżem chciał uczynić? to tajemnica pana de Mirabeau, ale nie moja. Do Paryża!

ROZDZIAŁ XXXII.
CO POWIEDZIAŁ KRÓL, CO RZEKŁA KRÓLOWA.

Gilbert dopełnił podwójnego przyrzeczenia danego hrabiemu Mirabeau.
Przybywszy do Paryża spotkał Kamila Desmoulins, żyjącą gazetę i oznajmił mu chorobę Mirabeau, umyślnie przedstawiając ją niebezpieczniejszą, niż była w istocie.
Potem udał się do Tuileries i powiedział to samo królowi.
Król poprzestał na zapytaniu:
— A! biedny hrabia! czy stracił apetyt?
— Tak, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział Gilbert.
— To niedobrze — rzekł król.
I zaczął mówić o czem innem.
Gilbert, wychodząc od króla, zaszedł do królowej i powtórzył jej to samo, co królowi.
Zmarszczyło się wyniosłe czoło córki Marji Teresy.
— Czemuż — rzekła — nie zachorował w owym dniu, kiedy miał tak piękną mowę o trójkolorowym sztandarze?
Potem, jakby wyrzucając sobie, że przed Gilbertem okazała swą nienawiść dla znaku narodowego, rzekła:
— Ale nieszczęściem byłoby dla Francji, gdyby ta słabość się wzmogła.
— Zdawało mi się, że miałem zaszczyt powiedzieć Najjaśniejszej Pani — powtórzył Gilbert — iż to więcej, niż słabość, to choroba.
— Której staniesz się panem, doktorze — rzekła królowa.
— Uczynią, co tylko będę mógł, Najjaśniejsza Pani, ale nie odpowiadam za nic.
— Doktorze — powiedziała królowa — liczę na pana, rozumiesz mnie? wszak będę miała o panu Mirabeau wiadomości.
I zaczęła mówić o czem innem.
Wieczorem o umówionej godzinie, Gilbert wchodził na schody pałacyku Mirabeau.
Mirabeau czekał go leżąc na szezlągu; ale ponieważ zatrzymano go chwil kilka w salonie, aby uprzedzić hrabiego o jego przybyciu, Gilbert wchodząc rzucił wzrokiem koło siebie i ujrzał na fotelu zapomnianą szarfę kaszmirową.
— A! to ty, doktorze — rzekł Mirabeau. — Dowiedziałem się, że jednę część obietnicy dotrzymałeś. Paryż wie, iż jestem chory, i biedny Teisch od drugiej godziny, co dziesięć minut odprawia moich przyjaciół, przychodzących dowiedzieć się czy mi lepiej, i moich przyjaciół, dowiadujących się, czy mi gorzej. Oto część pierwsza. Teraz czy byłeś wiernym drugiej?
— O czem chcesz mówić, hrabio? — spyta! Gilbert z uśmiechem.
— Wiesz dobrze o czem, doktorze.
Gilbert wzruszył ramionami.
— Byłeś pan w Tuileries?
— Byłem.
— Widziałeś się pan z królem?
— Widziałem.
— Powiedziałeś im doktorze, iż się mnie niedługo pozbędą?
— Powiedziałem im tylko żeś chory, hrabio.
— I cóż odpowiedzieli?
— Król zapytał, czyś pan stracił apetyt.
— A na twoją potwierdzającą odpowiedź?
— Serdecznie cię żałował.
— Dobry król! w dzień swojej śmierci powie przyjaciołom, jak Leonidas. „Dzisiaj zjem kolację u Plutona“. A królowa?
— Królowa żałowała cię hrabio, i wypytywała z zajęciem.
— W jakich słowach, doktorze? — rzekł Mirabeau, któremu widocznie wiele zależało na odpowiedzi Gilberta.
— Ależ w bardzo dobrych słowach — rzekł doktór.
— Dałeś mi pan słowo, że powtórzysz wiernie to, co ci powie.
— O! nie mógłbym sobie przypomnieć słowo w słowo.
— Doktorze, nie zapomniałeś, pewien jestem, ani jednej sylaby.
— Przysięgam ci, hrabio.
— Doktorze, mam twoje słowo; czy chcesz, abym cię uważał za człowieka niesłownego?
— Jesteś wymagającym, hrabio.
— Rzeczywiście.
— Chcesz pan koniecznie, żebym ci słowa królowej powtórzył?
— Słowo w słowo.
— A więc, powiedziała, że powinienbyś był zachorować tego dnia, kiedyś bronił na trybunie chorągwi narodowej.
Gilbert chciał się przekonać o wielkości wpływu królowej na Mirabeau.
Ten drgnął na szezlągu jakby pod wpływem zetknięcia się ze stosem Volty.
— O, niewdzięczności! — szepnął. — Mowa ta wymazała z jej pamięci listę cywilną o dwudziestu czterech miljonach dla króla, i jej własny dochód cztero-miljonowy! Więc ona nie wie, ta kobieta, ta królowa, że naraz chciałem odzyskać całą swą popularność, którą straciłem dla niej. Chciałem ocalić razem dwie rzeczy, władzę królewską i wolność: podjąłem walkę niewdzięczną, w której wojuję sam, opuszczony, przeciw czemu? Gdyby przeciw ludziom, nie byłoby to niczem; przeciw tygrysom, tak samo; przeciw lwom, i to nie byłoby niczem; ale ja walczę przeciw żywiołowi, przeciw morzu, przeciw fali, która się wznosi i wzdyma! Wczoraj była mi po kostki; dzisiaj jest po kolana, jutro będę ją miał po pas; a pojutrze po nad głową... Dlatego, doktorze, muszę być z tobą otwartym. Przyszedł na mnie naprzód smutek, potem zniechęcenie. Marzyłem o roli rozjemcy między rewolucją a monarchią. Chciałem jak człowiek przewagę mieć nad królową; w dniu gdy nieostrożnie spadłaby w toń i straciłaby grunt pod nogami, chciałem rzucić się w odmęt, aby ją wyratować. Ale nie; nigdy nie chciano porozumieć się ze mną na serjo, doktorze; chciano mnie skompromitować, zdepopularyzować, zgubić, obezwładnić tak w złem jak i w dobrem. Teraz, najlepiej uczynię, doktorze, jeżeli umrę wcześniej: jeżeli położę sie artystycznie, jak starożytny atleta: jeżeli z wdziękiem wyciągnę szyje, i wydam przyzwoicie ostatnie tchnienie.
I Mirabeau upadł na szezląg, gryząc poduszkę zębami.
Gilbert wiedział teraz, gdzie była śmierć i życie hrabiego de Mirabeau.
— Hrabio — zapytał — cobyś powiedział, gdyby jutro król przysłał dowiedzieć się o twoje zdrowie?
Chory uczynił ramionami ruch oznaczający: „Toby mi było wszystko jedno!“
— Król... lub królowa — dodał Gilbert.
— Co? — rzekł Mirabeau podnosząc się.
— Mówię, król albo królowa — powtórzył Gilbert.
Mirabeau podniósł się na pięściach, jak lew zaczajony, i próbował czytać w głębi serca Gilberta.
— Ona nie zrobi tego — powiedział.
— Ale, gdyby to uczyniła?
— Sądzisz doktorze — rzekł Mirabeau — że doszłaby do tego?
— Nic nie sądzę: ale przypuszczam.
— Dobrze — rzekł Mirabeau — poczekam do jutra wieczorem.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Bierz słowa we właściwem znaczeniu, doktorze, i nie dopatruj w nich rzeczy, których niema. Poczekam do jutra wieczór!
— A jutro wieczorem?
— Jutro wieczorem jeżeli przyśle, doktorze, jeżeli naprzykład przyjdzie Weber, to ty masz słuszność, a nie ja. Lecz jeżeli przeciwnie, nie przyjdzie nikt, o! wtedy ja mam słuszność, a ty się mylisz, doktorze.
— Dobrze, do jutra wieczór. Do tego zaś czasu, kochany Demostenesie, cisza, spokój, wypoczynek.
— Nie opuszczę szezlągu.
— A ta szarfa?
Gilbert wskazał palcem przedmiot, który go pierwszy przy wejściu do pokoju uderzył.
Mirabeau uśmiechnął się.
— Słowo honoru! — rzekł.
— Dobrze! — powiedział Gilbert — staraj się przepędzić noc spokojnie, a ręczę za wszystko.
I wyszedł.
U drzwi czekał go Teisch.
— I cóż, mój zacny Teisch, pan twój ma się lepiej — rzekł doktór.
Stary sługa smutnie pochylił głowę.
— Jakto — podjął Gilbert — wątpisz?
— Wątpię o wszystkiem, panie doktorze, dopóki zły jego duch będzie przy nim.
I westchnął, zostawiając Gilberta na wąskich schodach.
W rogu Gilbert ujrzał czekający nań jakby cień zamglony.
Cień ten, spostrzegłszy go, wydał lekki okrzyk i znikł za półotwartemi drzwiami, ułatwiającemi ucieczkę.
— Co to za kobieta? — spytał Gilbert.
— To ona.
— Co za ona?
— Kobieta podobna do królowej.
Gilbert po raz drugi uderzony został ta samą myślą, słysząc to samo zdanie; uczynił dwa kroki naprzód, jakby chciał ścigać zjawisko, ale zatrzymał się, szepcząc:
— Niepodobna!
I poszedł dalej, zostawiając w rozpaczy starego sługę, który nie mógł pojąć, czemu tak uczony człowiek, jak doktór, nie zażegnał ducha, którego w najgłębszem przekonaniu miał za wysłańca piekieł.
Mirabeau przebył noc dość dobrze.
Nazajutrz, wcześnie jeszcze, zawołał Teischa i kazał otworzyć okna, aby odetchnąć rannem powietrzem. Jedyna rzeczą, niepokojącą starego sługę, była gorączkowa niecierpliwość, jaka okazywał chory.
Kiedy zapytany przez pana o godzinę, Teisch powiedział, że była ósma zaledwie, Mirabeau nie chciał wierzyć i kazał sobie dla pewności przynieść zegarek.
Zegarek ten postawił na stoliczku przy łóżku.
— Teisch powiedział do kamerdynera — zastąpisz dziś miejsce Jana na dole, on zaś będzie mnie obsługiwał.
— O! mój Boże — rzekł Teisch — czyż byłem tyle nieszczęśliwy, żem rozgniewał pana hrabiego?
— Przeciwnie, mój dobry Teisch — rzekł Mirabeau rozczulony — dlatego, że mogę polegać na tobie, będziesz dziś przy drzwiach. Każdej osobie, która przyjdzie zapytać o mnie, powiesz, ze mam sie lepiej, ale że nie przyjmuję jeszcze nikogo; tylko jeżeli przyjdzie kto od kró...
Mirabeau zatrzyma! się i poprawił:
— Tylko gdyby przyszedł kto z zamku, z Tuileries, każesz wejść posłańcowi; słyszysz dobrze? i pod jakimbądź pozorem, nie puścisz go, aż ja się z nim rozmówię. Widzisz, mój dobry Teisch, że oddalając cię od siebie, podnoszę cię do godności powiernika.
Teisch podniósł do ust rękę Mirabeau i pocałował.
— O! panie hrabio — rzekł — gdybyś tylko chciał żyć!
I wyszedł.
— Ba! — rzekł Mirabeau, widząc go oddalającego się — w tem właśnie trudność.
O dziesiątej, Mirabeau wstał, ubrał się z rodzajem kokieterji. Jan go uczesał i ogolił, potem przysunął fotel do okna.
Z okna tego mógł widzieć ulicę.
Za każdem uderzeniem młotka, za każdem drgnięciom dzwonka, można było widzieć twarz jego bladą i tęskną, wyglądającą z poza podniesionej rolety, wzrok przenikliwy, zagłębiony w ulicę: potem zapuszczoną roletę, która miała się podnieść znów przy nastąpnem uderzeniu młotka, przy następnem drgnięciu dzwonka.
O drugiej, wszedł Teisch, a za nim lokaj. Serce Mirabeau biło gwałtownie; lokaj nie miał liberji.
Pierwsza jego myślą było, że ten rodzaj posłańca przybywa od królowej, która nie chciała się kompromitować.
Mirabeau mylił się.
— Od pana doktora Gilberta — powiedział Teisch.
— A! — szepnął, blednąc Mirabeau, jak gdyby miał l
at dwadzieścia pięć. — Proszę pana — odezwał się Teisch — ponieważ chłopiec ten przychodzi od pana Gilberta, i ma list do pana, sądziłem, że można dlań zrobić wyjątek.
— I dobrze uczyniłeś — powiedział hrabia.
Potem spytał lokaja.
— Masz list?
Lokaj oddal list hrabiemu.
Mirabeau rozpieczętował; list zawierał te słów kilka:
„Donieś mi, hrabio, o sobie. Będę dziś u ciebie o jedenastej wieczorem. Spodziewam się, że powitasz mnie słowami, iż ja mam słuszność, a ty się myliłeś“.
— Powiedz swemu panu. żeś mnie zastał siedzącego, i że czekam go dziś wieczorem — rzekł Mirabeau do lokaja.
Potem do Teischa:
— Niech ten chłopak odejdzie zadowolony.
Teisch zrozumiał i wyprowadził wysłańca.
Godziny płynęły. Dzwonek odzywał się ciągle. Cały Paryż zapisywał się u Mirabeau. Na ulicy, gromada ludzi nie chcąc wierzyć zapewniającym słowom Teischa, zmuszała powozy skręcać na lewo i na prawo, aby hałas nie męczył dostojnego chorego.
O godzinie piątej Teisch uznał za stosowne ukazać się po raz drugi w pokoju Mirabeau, aby mu o tem oznajmić.
— A! — rzekł Mirabeau — spostrzegłszy cię, mój dobry Teisch, sądziłem, że mi coś lepszego zwiastujesz.
— Coś lepszego! — powtórzył Teisch zadziwiony. — Nie myślałem, że mogę panu hrabiemu coś lepszego nad ten dowód miłości oznajmić.
— Masz słuszność, Teisch — rzekł Mirabeau — jestem niewdzięczny.
Po odejściu Teischa, wyszedł na balkon i ręką skinał na znak podziękowania zacnym ludziom, którzy strzegli jego spokoju.
Poznano go i okrzyki: „Niech żyje Mirabeau!“ rozległy się z jednego końca na drugi ulicy Chausse-d‘Antin.
O czem myślał Mirabeau, gdy mu oddawano ten niespodziewany hołd, który w każdej innej okoliczności napełniłby radością jego serce?
Myślał o tej wyniosłej kobiecie, nietroszczącej się wcale o niego, i wzrok jego szukał w ścieśnionej gromadzie ludzi koło domu, czy nie zobaczy lokaja w niebieskiej liberji, przybywającego od strony bulwarów. Wszedł do pokoju z sercem ścieśnionem.
Zmrok zapadł, a dotąd nie widział nikogo.
Wieczór upłynął tak samo jak i dzień.
Niecierpliwość Mirabeau zamieniła się w ponurą gorycz. Serce straciwszy nadzieję, nie wybiegało już naprzeciw dzwonka ani młotka. Nie; czekał z ponurą twarzą, na ten obiecany dowód współczucia, który nie przybywał.
O jedenastej, Teisch oznajmił doktora Gilberta.
Doktór wszedł uśmiechnięty, lecz zaraz przeraził się wyrazem twarzy Mirabeau.
Twarz ta była wiernem zwierciadłem boleści duszy.
Gilbert domyślił się wszystkiego.
— Czy nie przysłano? — zapytał.
— Skąd? — rzekł Mirabeau.
— Wiesz dobrze, o czem chcę mówię, hrabio.
— Ja? Nie, na honor!
— Z zamku... od niej... w imieniu królowej?
— Bynajmniej, doktorze; nie był nikt.
— Niepodobna! — rzekł Gilbert.
Mirabeau wzruszył ramionami.
— Naiwny człowieku! — szepnął.
Potem, chwytając konwulsyjnie rękę Gilberta, zapytał.
— Czy chcesz abym ci powiedział, coś dziś robił, doktorze?
— Ja. — rzekł doktór. — Robiłem dzisiaj prawie to, co i zawsze.
— Nie, bo codzień nie chodzisz do zamku, a dziś tam byłeś; nie bo codzień nie widzisz królowej, a dziś ją widziałeś; nie, bo codzień nie pozwalasz sobie dawać jej rad, a dzisiaj jej radziłeś.
— No, proszę! — rzekł Gilbert.
— O! kochany doktorze, widzę, co się działo, i słyszę, co się mówiło, jakbym tam był.
— A wiec, zobaczymy, człowieku o podwójnym wzroku; powiedz, hrabio, co się działo? co się mówiło?
— Dziś o pierwszej stawiłeś się w Tuileries: zażądałeś widzenia się z królową; mówiłeś z nią: powiedziałeś jej, że stan mój się pogorszył, że byłoby dobrze dla królowej, dobrze dla kobiety, gdyby posłała dowiedzieć się o moje zdrowie, jeżeli nie przez współczucie, to przez wyrachowanie. Ona z tobą sprzeczała się, potem zdawała się być przekonana, że masz słuszność; pożegnała cię, mówiąc, że pośle do mnie; odszedłeś pan szczęśliwy i zadowolony, licząc na królewskie słowo, a ona, ona pozostała wyniosła i pełna goryczy, śmiejąc się z twojej łatwowierności, w której ty zapomniałeś, że słowo takie do niczego nie obowiązuje... No, słowo honoru uczciwego człowieka! — rzekł Mirabeau, patrząc w oczy Gilbertowi — czy tak było, doktorze?
— Doprawdy — rzekł Gilbert — gdybyś tam był, kochany hrabio, nie mógłbyś lepiej widzieć i słyszeć.
— Niezręczni! — zawołał Mirabeau z goryczą. — Mówiłem, że nic rozsądnego nie umieją uczynić... Liberja króla u mnie, wśród tego tłumu ludzi wołających pod memi oknami: „Niech żyje Mirabeau!“ dodałaby im na rok jeden popularności.
I Mirabeau, skłoniwszy głowę, szybko podniósł rękę do oczu...
Gilbert ujrzał zdziwiony, że ocierał łzę.
— Co ci jest, hrabio? — zapytał.
— Mnie? Nic! — rzekł Mirabeau. — Czy masz wiadomości o zgromadzeniu narodowem, o Kordeljerach lub Jakobinach? Czy Robespierre wycedził jaką nową mowę, czy Marat wyrzucił jaką świeżą broszurę?
— Czy dawno jadłeś, hrabio? — spytał Gilbert.
— Nic, od drugiej godziny popołudniu.
— W takim razie, możesz się wykąpać, kochany hrabio.
— Doprawdy, myśl doskonała, doktorze. Janie! kąpiel.
— Tutaj, panie hrabio?
— Nie, nie, obok, w gabinecie.
W dziesięć minut potem Mirabeau był w kąpieli, a Teisch, jak zwykle, odprowadzał Gilberta.
Mirabeau podniósł się w wannie, i patrzył aż stracił go z oczu, potem słuchał odgłosu jego kroków; a gdy zamknęły się drzwi pałacu, zadzwonił gwałtownie.
— Janie — rzekł — nakryj stół w moim pokoju, i idź proś Oliwję, aby raczyła zjeść ze mną wieczerzę.
Potem gdy lokaj odchodził, aby wypełnić rozkaz:
— Kwiatów, nadewszystko kwiatów — zawołał Mirabeau — uwielbiam kwiaty!
O czwartej zrana, przebudzono Gilberta gwaltownem dzwonieniem.
— A! —r zekł, zeskakując z łóżka — pewny jestem, że pan de Mirabeau ma się gorzej!
Doktór nie mylił się. Mirabeau, kazawszy sobie podać wieczerzę i ustroić stół kwiatami, odesłał Jana i polecił obu lokajom iść spać.
Potem wszystkie drzwi pozamykał, oprócz drzwi, prowadzących do pokoju nieznanej kobiety, która stary sługa jogo złym duchem nazywał.
Ale dwaj lokaje nie położyli się; Jan tylko młodszy zdrzemnął się na fotelu w przedpokoju.
Teisch czuwał.
O trzy kwadranse na czwarta, ozwało się gwałtowne dzwonienie. Obaj rzucili się do sypialnego pokoju pana.
Drzwi były zamknięte.
Wtedy przyszło im na myśl obiec przez apartament nieznanej kobiety, i tym sposobem dostali się do sypialnego pokoju.
Mirabeau, leżąc na pół omdlony, trzymał tę kobietę w objęciach, zapewne, aby nie mogła przywołać ratunku, a ona, przerażona, dzwoniła ręcznym dzwonkiem, nie mogąc dojść do dzwonka nad kominkiem.
Ujrzawszy dwóch służących wołała na pomoc tak dla siebie, jak i dla Mirabeau. W konwulsjach swych, Mirabeau ją dusił.
Wyglądał jak śmierć przebrana, usiłująca pociągnąć ją do grobu.
Dzięki zjednoczonym usiłowaniom Teischa i Jana, rozsunęły się ręce umierającego; Mirabeau upadł na siedzenie, kobieta zrozpaczona wróciła do siebie.
Jan pobiegł wtedy po doktora Gilberta, a Teisch zajął się swym panem.
Gilbert nie kazał zaprzęgać ani wołać powozu; z ulicy ś-go Honorjusza na Chausse-d‘Antin nie było daleko; w dziesięć minut był już w pałacu Mirabeau.
Teisch czekał go na dole w przedsionku.
— I cóż, mój przyjacielu, co się stało? — zapytał Gilbert.
— A! panie — rzekł stary sługa — ta kobieta, zawsze ta kobieta, a potem te przeklęte kwiaty; zobaczysz pan, zobaczysz!
W tejże chwili usłyszano jakby łkanie. Gilbert wszedł prędko; przybywszy na ostatni stopień, ujrzał otwierające się drzwi przylegle do pokoju Mirabeau; wybiegła z nich kobieta, okryta białym penjuarem i nagle padła do nóg doktora.
— O! Gilbercie, Gilbercie! — wyrzekła zarzucając mu ręce na piersi — w imię nieba!... ocal go!
— Nicolino!... — zawołał Gilbert — Nicolino! O! nieszczęśliwa, więc to ty byłaś!
— Ocal go! ocal! — mówiła Nicolina.
Gilbert zatrzymał się chwilę, pogrążony w strasznej myśli.
— O! — szepnął — Beausire sprzedający broszury przeciw niemu, Nicolina jego kochanką! On doprawdy zgubiony, bo w tem jest Cagliostro.

I wbiegł do pokoju Mirabeau, pojmując, że niema czasu do stracenia.

ROZDZIAŁ XXXIII.
NIECH ŻYJE MIRABEAU!

Mirabeau leżał na łóżku: odzyskał przytomność. Szczątki wieczerzy, półmiski, kwiaty zostały, jako świadkowie oskarżający, jako na dnie naczynia resztki trucizny przy łóżku samobójcy.
Gilbert szybko ku niemu postąpił i odetchnął, zobaczywszy hrabiego.
— A! — rzekł — nie jest jeszcze tak źle, jak przypuszczałem.
Mirabeau uśmiechnął się.
— Tak sądzisz, doktorze? — powiedział.
Skłonił głowę, jako człowiek znający stan swój, co najmniej tak dobrze, jak doktór, który nieraz sam chce się łudzić, aby lepiej złudzić innych.
Teraz Gilbert nie poprzestawał na djagnozie wewnętrznej.
Dotknął pulsu; puls był prędki i podniesiony; spojrzał na język: język gorzki i nieczysty; badał stan głowy: głowa była ciężka i cierpiąca.
Wewnątrz chory uczuwał zimno.
Nagle atak nerwowy, który miał dwa dni temu, powrócił, rzucając się z kolei na łopatkę, obojczyk i kręgi.
Puls, który, jak mówiliśmy, był prędki i podniesiony, stał się przerywanym i konwulsyjnym.
Gilbert zaordynował te same środki, które i pierwsze polepszenie spowodowały.
Na nieszczęście, czy chory nie miał siły znieść bolesnego lekarstwa, czy nie chciał być uzdrowionym, po upływie kwadransa skarżył się na takie bóle w miejscach, gdzie były synopizmy, iż musiano mu je odjąć.
Odtąd znikło chwilowe polepszenie.
Nie jest naszym zamiarem opisywać we wszystkich fazach straszna chorobę, powiemy tylko, że nazajutrz zrana, pogłoska o niej rozeszła się po mieście groźniejsza, niż w przeddzień.
Mówiono o powtórnym ataku, i że atak ten groził śmiercią.
Wtedy dopiero można było osadzić, jaka olbrzymia popularność miał wśród narodu ten człowiek. Cały Paryż wzruszony był, jakby klęska wielka groziła jednostkom i ogółowi. Równie, jak i w przeddzień, lud strzegł ulicy, aby turkot powozów nie drażnił chorego. Co godzina grupy zebrane pod oknami, żądały wiadomości; biuletyny z ulicy Chausse-d‘Antin rozchodziły się na wszystkie krańce Paryża. Drzwi były oblężone tłumem obywateli różnych stanów, różnych opinij, jakby każda z partyj przeciwnych traciła coś ze śmiercią Mirabeau. Tym czasem przyjaciele, krewni i znajomi osobiście wielkiego mówcy, zapełniali sienie, dziedzińce i dolne apartamenty, a on się nawet tego nie domyślał.
Zresztą Mirabeau i Gilbert niewiele słów z sobą zamienili.
— Koniecznie wiec chcesz umrzeć, hrabio? — spytał doktór.
— Na cóż mi żyć? — odpowiedział Mirabeau.
I Gilbert, przypomniawszy sobie zobowiązania Mirabeau względem królowej, jej niewdzięczność, nie nalegał już, obiecując sobie wypełnić do końca obowiązek lekarza, chociaż wiedział naprzód, że nie jest Bogiem, aby walczyć z niepodobieństwem.
Wieczorem tego pierwszego dnia ataku, stowarzyszenie Jakóbinów, by dowiedzieć się o zdrowiu byłego swego prezesa, przysłało deputacje, na czele której szedł Barnave. Chciano dołączyć jeszcze dwóch braci Lameth, ale ci odmówili.
Kiedy Mirabeau zawiadomionym został o tem zdarzeniu.
— Ah! — rzekł — wiedziałem, że są nikczemni, ale nie wiedziałem, że i głupi!
Przez dwadzieścia cztery godzin, doktór Gilbert nie opuścił na chwile Mirabeau. We środę wieczorem, około godziny jedenastej miał się dość dobrze, i Gilbort zgodził się przejść do sąsiedniego pokoju, aby trochę wypocząć.
Doktór kładąc się, rozkazał, aby przy najmniejszym, powrocie bólów, obudzono go natychmiast.
Obudził się równie ze świtem. Nikt mu snu nie przerywał, a jednak wstał niespokojny. Zdawało mu się niepodobnem, aby polepszenie bez czegoś nadzwyczajnego nastąpiło.
W rzeczy samej, gdy schodził, Teisch ze łzami w oczach powiedział doktorowi, że z Mirabeau jest gorzej, ale zakazał, mimo cierpienia, budzić doktora Gilberta.
A jednak chory musiał strasznie cierpieć; puls uderzał przerażająco; bóle rozwinęły się z największą srogością: duszność i ataki powróciły.
Kilka razy Teisch przypisywał to gorączce. Chory wymówił imię królowej.
— Niewdzięczni! — powiedział — nie dowiadywali się nawet o mnie!
Potem jakby mówił do siebie samego:
— Ciekawym — dodał — co też ona powie, gdy jutro lub pojutrze dowie się o mojej śmierci...
Gilbert sądził, że wszystko zależeć będzie od przesilenia; dlatego, gotując się do walki z chorobą, kazał przystawić pijawki do piersi; ale jak gdyby i te były w spisku z umierającym, pijawki źle kąsały. Zastąpiono je drugiem puszczeniem krwi w nodze i pigułkami z piżma.
Atak trwał osiem godzin. Przez osiem godzin Gilbert, zręczny przeciwnik, walczył ze śmiercią, zasłaniając się od jej ciosów, uprzedzając niektóre, ale niekiedy im ulegając. Nakoniec po ośmiu godzinach, gorączka ustała, śmierć cofnęła się, ale jak tygrys uciekający, aby znów powrócić, wyryła swe straszne pazury na twarzy chorego.
Gilbert stał z rekami założonemi przy tem łóżku, gdzie spełniła się okropna walka. Nadto dobrze znał tajemnice sztuki, aby mieć nadzieję, lub powątpiewać.
Mirabeau był zgubiony; w trupie, rozciągniętym przed oczyma, mimo resztki życia, trudno było żywego Mirabeau rozpoznać.
Od tej chwili, rzecz dziwna! chory i Gilbert, uderzeni jedna myślą, mówili o Mirabeau jako o człowieku, który był, ale istnieć już przestał.
Odtąd i twarz Mirabeau, nabrała charakteru uroczystego, który tylko konaniu wielkich ludzi towarzyszy. Głos jego stał się powolnym, poważnym, prawie proroczym: słowo surowem, głebszem, w uczuciach było więcej wylania, rzewności i wyższości.
Powiedziano mu, że młodzieniec, który go raz tylko widział, nalegał, aby wejść mu pozwolono.
Zwrócił się do Gilberta, jakby pytając, czy może go przyjąć.
Gilbert zrozumiał.
— Niech wejdzie — rzekł do Teischa.
Teisch otworzył drzwi. Młodzieniec lat dwudziestu wszedł powoli, ukląkł przed łóżkiem Mirabeau, ujął jego rękę, a pocałowawszy wybuchnął łkaniem.
Mirabeau szukał w pamięci niewyraźnego wspomnienia.
— A! — rzekł nagle — poznaje cię; pan jesteś owym młodzieńcem z Argenteuil.
— Mój Boże, chwała Tobie! — zawołał młody człowiek — oto wszystko, czego żądałem.
I powstawszy, z dłońmi na oczach wyszedł z pokoju.
W kilka sekund Teisch przyniósł list od młodzieńca, skreślony w przedpokoju.
Zawierał on te proste wyrazy: „Całując rękę pana de Mirabeau w Argenteuil, powiedziałem, że gotów jestem umrzeć za niego.
„Przychodzę dotrzymać słowa.
Czytałem wczoraj w dzienniku angielskim, że wprowadzenie świeżej krwi w stanie takim, w jakim znajduje się dostojny chory, z powodzeniem odbyło się w Londynie.
„Jeżeli dla ocalenia pana de Mirabeau, wprowadzenie krwi jest potrzebne, oddaję moją; jest świeża i czysta“.
Mirabau, czytając te słów kilka, nie mógł się od łez powstrzymać.
Kazał zawrócić młodego człowieka; ale on zapewne, aby uniknąć tak wielce zasłużonej wdzięczności, odszedł, zostawiając podwójny swój adres w Paryżu i Argenteuil.
W kilka chwil potem Mirabeau zgodził się przyjąć u siebie panów de la Maret i Frochot, swych przyjaciół, panią de Saillant siostrę swa, i siostrzenicę pani d‘Aragon.
Ale oprócz Gilberta, żadnego innego lekarza widzieć nie chciał, a gdy nalegał Gilbert, mówił:
— Nie, doktorze, miałeś do zniesienia najgorsze czasy mej choroby; jeżeli mnie uzdrowisz, będziesz miał sam jeden zasługę tego uzdrowienia.
Od czasu do czasu chciał wiedzieć, kto się o niego dowiadywał, a jakkolwiek nie pytał, czy królowa przysłała z zamku, Gilbert odgadywał po westchnieniu umierającego, towarzyszącem wymienianiu osób, pytających o jego zdrowie, że nie słyszał tego właśnie jednego imienia, na które najgoręcej oczekiwał.
Mirabeau, nie mówiąc ani o królu, ani o królowej, rozprawiał z godna podziwu wymową o polityce ogólnej, i o tej, jakiejby użył przeciw Anglji, gdyby został ministrem:
Z Pittem szczególnie rad byłby puścić się w zapasy.
— O! ten Pitt! — zawołał pewnego razu — to minister przygotowań; siła jego w tem, czem grozi, nie zaś w tem, co czyni, gdybym żył, dałbym mu się we znaki.
Od czasu do czasu wznosił się do okien smutny okrzyk: „Niech żyje Mirabeau!“, wylatujący z ust ludu. Okrzyk wydawał się modlitwa, skarga, nie zaś nadzieją.
Wtedy Mirabeau słuchał i kazał otwierać okno, aby ten hałas, nagradzający mu wszystkie cierpienia, dochodził do niego. Przez kilka sekund, leżał z wyciągniętemi rękami, nadstawiając uszy, odchylając i chłonąc w siebie cały ten zgiełk.
Potem szeptał:
— O! dobry ludu! ludu spotwarzany, przeklinany, pogardzany równie jak i ja, słuszne jest aby oni o mnie zapomnieli, i abyś ty mnie wynagrodził!
Nadeszła noc. Gilbert nie chciał opuścić chorego; kazał szezląg przybliżyć do łóżka i położył się na nim.
Mirabeau zgodził się na to; odkąd był pewny, że umrze, nie bał się już swego lekarza.
Równo ze dniem kazał otworzyć okna.
— Kochany doktorze — rzekł do Gilberta — dziś już umrę. W mojem położeniu trzeba się tylko uperfumować i uwieńczyć kwiatami, aby tem przyjemniej zapaść w sen, z którego człowiek się nigdy nie budzi... Czy mam pozwolenie robić, co mi się podoba?
Gilbert powiedział mu, że jest zupełnym panem swej woli.
Wtedy zawołał obu służących.
— Janie — rzekł — dostarcz mi najpiękniejszych kwiatów, jakich będziesz mógł dostać; tymczasem Teisch postara się uczynić mnie jak można najpiękniejszym.
Jan zdawał się oczami zapytywać Gilberta, który głowa skinął przyzwalająco.
Wyszedł.
Teisch zaś, bardzo chory w przeddzień, zaczął golić i czesać swego pana.
— Byłeś chory wczoraj, mój biedny Teisch — rzekł mu Mirabeau — jakże masz się dzisiaj?
— O! bardzo dobrze, mój drogi panie — odpowiedział poczciwy sługa — i życzyłbym panu być na mojem miejscu.
— A ja — dodał, uśmiechając się, Mirabeau — chociaż ty mało cenisz życie, nie życzyłbym ci być na mojem.
W tej chwili zagrzmiał wystrzał armatni. Skąd pochodził? Nie dowiedziano się nigdy.
Mirabeau zadrżał.
— O! — rzekł, prostując się — byłżeby to już pogrzeb Achillesa?
Zaledwie Jan, ku któremu przy wyjściu z pałacu wszyscy się rzucili, powiedział, że idzie po kwiaty, aliści mnóstwo ludzi pobiegło wnet przez ulice, wołając:
— Kwiatów dla pana de Mirabeau!
I otworzyły się wszystkie drzwi, każdy oddawał, co miał w swojem mieszkaniu lub oranżerji: tym sposobem w kwadrans pałac zapełnił się najrzadszemi kwiatami.
O dziewiątej zrana, pokój Mirabeau zamienił się w prawdziwy ogród.
W tejże chwili Teisch skończył go ubierać.
— Kochany doktorze — rzekł Mirabeau — prosiłbym cię o kwadrans czasu, dla pożegnania się z osobą, która przedemną Pałac ten opuścić musi. Gdyby ja znieważono, tobie ją polecam.
Gilbert zrozumiał.
— Dobrze — rzekł — oddalam się, hrabio.
— Tak, ale poczekasz w sąsiednim pokoju. Po wyjściu tej osoby nie opuścisz już mnie, aż do śmierci.
Gilbert skłonił głowę.
— Daj mi słowo — rzekł Mirabeau.
Gilbert ledwie je zdołał wyrzec. Ten człowiek stoicki dziwił się, czując łzy, on, który myślał, że przez filozofie stał się nieczułym.
Potem postąpił ku drzwiom.
Mirabeau go zatrzymał.
— Zanim wyjdziesz, doktorze, otwórz moje biurko — powiedział — i wyjmij stamtąd małą szkatułkę.
Gilbert zadość uczynił życzeniu Mirabeau.
Szkatułka była ciężka. Gilbert sądził, że musiała być pełną złota.
Mirabeau dał znak, aby ją postawić na nocnym stoliczku i wyciągnął doń rękę.
— Bądź łaskaw przysłać mi Jana — rzekł — Jana, rozumiesz nie Teischa; meczy mnie wołanie lub dzwonienie.
Gilbert wyszedł; Jan czekał w przyległym pokoju i wsunął się do pana temi samemi drzwiami, któremi oddalił się Gilbert.
Gilbert słyszał drzwi, zamykające się na zasuwkę za Janem.
Przez całe następne pół godziny Gilbert musiał zadawalać ciekawość ludzi, zapełniających dom cały, musiał im o chorym opowiadać.
Wiadomości były rozpaczliwe; nie ukrywał też wcale, że Mirabeau dnia tego nie przeżyje.
Powóz jakiś zatrzymał się przed sienią.
Przez chwile doktór myślał, że to powóz dworski.
Pobiegł do okna. Byłoby to słodka pociechą dla umierającego, dowiedzieć się, że królowa nim się zajmuje.
Ale pokazało się, że to prosty powóz najęty, który Jan sprowadził.
Doktór odgadł dla kogo.
W kilka minut potem Jan wyszedł, prowadząc zakwefioną kobietę w wielkim płaszczu.
Kobieta wsiadła do powozu.
Przed tym powozem, nie pytając kto jest ta kobieta, tłum się z uszanowaniem rozstąpił.
Jan wrócił.
W chwile potem otworzono drzwi w pokoju chorego, a głos jego slaby przywołał doktora.
Gilbert pobiegł doń.
— Proszę cię rzekł Mirabeau — połóż na miejscu te szkatułkę, kochany doktorze.
A gdy ten wydawał się zdziwiony, że była tak ciężka jak przedtem:
— Tak — powiedział Mirabeau — nieprawdaż, że to ciekawe? Bezinteresowność znalazła się tam, gdzieby się nikt nie spodziewał.
Wracając do łóżka Mirabeau, Gilbert znalazł na ziemi batystową chusteczką, obszytą koronkami.
Cała była łzami zmoczona.
— A! — rzekł do Mirabeau — nic nie wzięła, ale coś zostawiła.
Mirabeau wziął chustką, a czując ją wilgotną, położył na czoło.
— O! — szepnął — więc tylko ona nie ma serca!...

I opadł na łóżko z zamknietemi oczyma, i można było myśleć, że umarł lub omdlał, gdyby nie chrapanie w piersi, dowodzące, że dopiero kona.

ROZDZIAŁ XXXIV.
UCIEKAĆ! UCIEKAĆ! UCIEKAĆ!

I zaprawdę od owej chwili, te kilka godzin życia Mirabeau — były tylko konaniem.
Gilbert dotrzymywał obietnicy; stał przy łóżku do ostatniej minuty.
Zresztą widok ostatniej walki materji z dusza, jakkolwiek bolesny, wielka jest nauką dla lekarza i filozofa.
Im większy jest genjusz, tem ciekawsze, jak ten genjusz wytrzyma walkę ze śmiercią, która ma się skończyć poddaniem losowi.
Ale dusza doktora, na widok wielkiego człowieka umierającego, znalazła jeszcze inne źródło dla ponurych rozmyślań.
Dlaczego Mirabeau umierał, człowiek z temperamentem atletycznym, o herkulesowej budowie?
Czy nie dlatego, że wyciągnął rękę, aby powstrzymać walącą sie monarchję? Czy nie dla tego, że ramię swe oparł na chwilę na tej kobiecie złowrogiej, nazwanej Marją-Antoniną?
Cagliostro przepowiedział mu coś o tej śmierci Mirabeau, a te dwie dziwne istoty, które napotkał, jedna zabijająca opinję druga zdrowie wielkiego mówcy Francji, który stał się podporą monarchji, czy nie były dla Gilberta dowodem, że każda rzecz stanowiąca przeszkodę, jak Bastylja, runie przed tym człowiekiem, a raczej przed ideą, której był on przedstawicielem?
Gdy Gilbert stał w najgłębszych myślach pogrążony, Mirabeau poruszył się i otworzył oczy.
Wracał do życia drogą boleści.
Próbował przemówić: napróżno. Ale nie zmartwiony tym nowym atakiem, przekonawszy się napewno, że język jego niemy, uśmiechnął się, starając przelać w oczy wdzięczność, jaką dla Gilberta i wszystkich tych uczuwał, którzy staraniami swemi towarzyszyli mu do śmierci.
Pomimo to, myśl jedna zdawała się go pochłaniać. Gilbert jeden mógł ją odgadnąć i odgadł.
Chory nie mógł ocenić jak długo był zemdlonym. Czy godzinę? czy dzień cały? przez ten dzień lub godzinę, czy królowa przysyłała dowiedzieć się o niego?
Przyniesiono z dołu listę, na której każdy nazwisko swe zapisywał.
Żadne nazwisko z bliższych nie znamionowało nawet ukrytego współczucia.
Zawołano Teischa i Jana; pytano ich; nie było nikogo.
Wtedy Mirabeau spróbował nadzwyczajnym wysiłkiem, jeszcze słów kilka przemówić, z wysiłkiem, jakiego użył syn Krezusa, kiedy widząc swego ojca zagrożonego śmiercią, zerwał więzy krępujące mu język i zawołał:
— Żołnierzu, nie zabijaj Krezusa!
Udało mu się.
— O! — zawołał — więc nie wiedzą, że z moją śmiercią są zgubieni? Unoszę z sobą żałobę monarchji, a na moim grobie, buntownicy podzielą się szmatami.
Gilbert pośpieszył do niego. Dla biegłego lekarza, póki życia, póty nadziei. Zresztą, aby tym ustom dać kilka jeszcze słów powiedzieć, czyż nie warto było użyć wszystkich środków sztuki.
Wziął łyżeczkę i nalał na nią zielonawego płynu, którego raz już flakonik dał był hrabiemu Mirabeau, i nie mieszając go już z wódką, zbliżył do ust chorego.
— O! kochany doktorze — rzekł tenże, uśmiechając się — jeżeli chcesz, aby likwor życia działał na mnie, daj mi go pełną łyżkę lub całą flaszeczkę.
— Jakto?... zapytał Gilbert, utkwiwszy wzrok swój w Mirabeau.
— Czy sądzisz... odparł, że ja, który nadużywałem wszystkiego, mógłbym mieć ten skarb żyda w reku bez nadużycia? O! nie. Kazałem rozebrać ten płyn, kochany eskulapie; dowiedziałem się, że pochodzi z korzenia lnu indyjskiego, i wtedy, piłem nie kroplami, ale łyżkami, nietylko aby żyć, ale aby i marzyć.
— Nieszczęsny! nieszczęsny! — szepnął Gilbert — domyślałem się, że ci wlewam truciznę.
— Słodką truciznę, doktorze, dzięki której podwoiły się, o! nie, stały się cztery, sto razy prędsze moje ostatnie godziny; dzięki której zamiast żyć sto lat, umieram w czterdziestym drugim roku, dzięki której, nakoniec, miałem we śnie wszystko, co mnie omijało w rzeczywistości: sile, bogactwo, miłość... O! doktorze, doktorze, nie wyrzucaj sobie tego, ale owszem winszuj. Bóg dał mi życie smutne, biedne, blade, nieszczęśliwe; doktorze, nie wiem, czy mam za to życie dziękować Bogu, ale wiem, że winienem podziękowanie tobie za twoją truciznę. Napełnij łyżkę, doktorze, i daj mi ją!...
Doktór uczynił, czego żądał Mirabeau, i podał mu napój, który chory wypił ze smakiem.
A po chwili milczenia:
— A!... doktorze — rzekł: jak gdyby przez zbliżenie się do wieczności, śmierć pozwoliła mu podnieść przyszłości zasłonę, — szczęśliwi ci, którzy umrą w roku 1791! Ujrzą rewolucję świetną i wielką. Do dziś dnia nigdy największa rewolucja nie kosztowała więcej krwi; bo dotychczas była ona tylko w umysłach, ale nadejdzie chwila, gdy nastąpi w rzeczach i wypadkach. Może sądzisz, że będą mnie żałowali tam w Touileries? Nie. Śmierć moja zwalnia ich od zobowiązania. Ze mną musieliby rządzić pod pewnemi warunkami, nie byłem dla nich podporą, ale przeszkodą; ona usprawiedliwiała się przed bratem ze stosunków ze mną.
„Mirabeau sądzi, że mi doradza — pisała — a nie spostrzegła, że to ja go bawię. O!... dla tego chciałem, aby ta kobieta była mi kochanką a nie królową. Jak piękne przeznaczenie, w historji dla człowieka, który zmusza do postępowania równym krokiem ku jednemu celowi“ ku szczęściu narodu i ku poszanowaniu władzy królewskiej!... Może było to możliwem, może było to marzeniem, które ja jeden mogłem urzeczywistnić. Martwi mnie tylko, doktorze, że rozpocząwszy dzieło, umieram, i że nie mogę go do końca doprowadzić. Kto uczci idee moją, jeżeli ta idea jest chybioną i obciętą?... Co wiedzieć będą o mnie ludzie?... Właśnie to, czego wiedzieć nie powinni: Znać będą moje życie hulaszcze, szalone, tułacze. Co czytać będą z dzieł moich? „Listy do Zofji“, „Erotika-Bibljon“, „Monarchię Pruską„“, broszury i książki gorszące.
Wymawiać mi będą moje układy z dworem, bo z tych układów nie wynikło to, co wyniknąć miało. Dzieło moje będzie niekształtnym potworem bez głowy. A mimo to, mnie umarłego w czterdziestu dwóch latach, sądzić będą tak, jakbym żył całem życiem człowieka; mnie, znikłego wśród burzy, ocenia tak, jakbym nie chodził po falach, po przepaściach, tylko po drodze mocno wybrukowanej prawami, rozkazami i regułami. Doktorze, komu ja przekażę, nie majątek roztrwoniony, mniejsza o to!... ale komu przekażę moję pamięć spotwarzoną, która mogłaby kiedyś przynieść honor Francji, Europie i światu?...
— Czemuż się było tak śpieszyć ze śmiercią?... — zapytał smutnie Gilbert.
— Tak — odpowiedział Mirabeau — bywają chwile, w których czynię sobie to samo pytanie. Ale słuchaj, doktorze, nie mogłem nic bez niej, a ona nie chciała. Zobowiązałem się jak głupiec, przysiągłem jak bezrozumny, zawsze poddany tym niewidzialnym skrzydłom mego mózgu, które serce unoszą. Ona zaś nic nie przysięgała, do niczego się nie zobowiązywała... Tak więc, wszystko jest jak najlepiej, doktorze; a jeżeli jeszcze zechcesz mi jedno przyrzec, nic już nie zakłóci ostatnich godzin mego życia.
— I cóż ci mogę przyrzec, mój hrabio?...
— Przyrzecz mi, że jeżeli przejście moje do innego życia będzie zbyt trudne, zbyt bolesne, doktorze, ty, nie tylko jako lekarz, ale jako człowiek, jako filozof, przyrzecz mi, że mi dopomożesz?...
— Czemu, hrabio, stawiasz podobne żądanie?...
— O!... powiem ci, bo chociaż czuje śmierć bliską, jednak wiele jeszcze jest we mnie życia. Nie umieram odrazu martwy, kochany doktorze, ale umieram żywy, a ostatni krok trudny będzie do przebycia!...
Doktór schylił twarz swoją nad obliczem Mirabeau.
— Obiecałem nie opuszczać cię, mój przyjacielu — rzekł — jeżeli Bóg, a mam nadzieje, że tak nie jest, skazał już twoje życie, w stanowczej chwili zostaw mej głębokiej tkliwości dla ciebie staranie o spełnienie tego, co będzie potrzeba!... Wraz ze śmiercią będę przy tobie.
Zdawało się, że chory czekał tylko tej obietnicy.
— Dziękuję — szepnął.
I opadł na poduszki.
Teraz mimo nadziei, którą z obowiązku lekarza, do ostatniej kropli wsączył w umysł chorego, Gilbert już nie wątpił. Obfita doza haszyszu, którą połknął Mirabeau, wróciła choremu na chwilę, jak za wstrząśnieniem stosu Wolty, wraz z mową grę muskułów; to życie myśli, jeżeli tak można powiedzieć, które jej towarzyszy. Ale skoro przestał mówić, muskuły zdrętwiały, życie myśli uleciało i śmierć wypiętnowana na twarzy od ostatniego ataku, głębiej jeszcze znamię swe wyryła.
Przez trzy godziny, zimna jego ręka pozostawała w dłoniach doktora Gilberta; przez godziny, od czwartej do siódmej, konanie było spokojne, tak spokojne, że można było wpuścić wszystkich. Zdawało się, że śpi.
Ale około godziny ósmej, Gilbert uczuł w dłoniach, wstrząsającą się gwałtownie, zlodowaciałą rękę hrabiego.
— O!... — rzekł — teraz konanie prawdziwe, prawdziwa walka się zaczyna.
I w rzeczy samej, czoło umierającego pokryło się potem, rozwarte oko rzuciło błyskawicę.
Uczynił ruch, oznaczający, że pragnie pić.
Pośpieszono dać mu wody, wina, lemonjady, ale kiwnął głową przecząco.
Nie tego chciał.
Kazał sobie podać papier i atrament.
Usłuchano go, aby żadna myśl wielkiego geniuszu, nawet gorączkowa, nie zaginęła.
Ujął pióro i pewna ręka nakreślił dwa słowa: „Spać, umrzeć“.
Były to dwa słowa Hamleta.
Gilbert udał, że nie rozumie.
Mirabeau upuścił pióro, chwycił rękami za piersi, jakby je chciał rozerwać, wydał kilka niewyraźnych krzyków, ujął znów za pióro, a czyniąc nadludzki wysiłek, aby zapanować nad boleścią, napisał: „Bóle stały się kłójące, nie do zniesienia. Czy godzi się zostawiać cierpiącego przyjaciela przez całe godziny, dnie może, kiedy kilka kropel opjum może zakończyć męczarnie?“...
Ale doktór się wahał. Tak, jak powiedział choremu, w stanowczej chwili będzie razem ze śmiercią, ale ażeby jej przeszkadzać, nie dopomagać.
Bóle stawały się coraz gwałtowniejsze; chory kurczył się i gryzł poduszki.
W końcu bóle przerwały więzy paraliżu.
— O!... doktorzy, doktorzy!... — zawołał Mirabeau. — Czy nie jesteś mym doktorem, mym przyjacielem, Gilbercie?... Czy nie obiecywałeś mi oszczędzić podobnej śmierci?... Czy chcesz, abym żałował mego w tobie zaufania?... Gilbercie, odwołuję się do twojej przyjaźni!... do twego honoru!...
I z westchnieniem, z jękiem, z krzykiem, opadł na poduszki.
Gilbert westchnął zkolei i wyciągając rękę do Mirabeau:
— Dobrze, mój przyjacielu — rzekł — dostaniesz, czego żądasz.
I wziąwszy pióro, napisał receptę na mocną dozę syropu makowego, w wodzie destylowanej.
Ale zaledwie skończył pisać, gdy Mirabeau podniósł się na łóżku, żądając pióra.
Gilbert pośpieszył.
Wtedy ręka konającego, skurczona śmiercią, dotarła do papieru i ledwie czytelnem pismem skreśliła: „Uciekać!... uciekać!... uciekać!...“
Chciał podpisać, ale mógł skreślić ledwie cztery litery swego nazwiska, i wyciągnąwszy drgającą rękę do Gilberta:
— To dla niej... szepnął.
I upadł na poduszki bez ruchu, bez spojrzenia, bez oddechu.
Skonał.
Gilbert zbliżył się do łóżka, spojrzał nań, ujął za puls, położył rękę na sercu; potem zwracając się do widzów tej wielkiej sceny:
— Panowie — rzekł — Mirabeau przestał cierpieć.
I dotknąwszy po raz ostatni ustami czoła zmarłego, wziął papier którego sam znał przeznaczenie, złożył go religijnie na piersi i wyszedł, uważając, że niema prawa dłużej polecenia zatrzymać, nad czas potrzebny dla przejścia z ulicy Chausse-d‘Antin do Tuileries.
W kilka sekund po wyjściu doktora z pokoju śmierci, wielki krzyk odezwał się na ulicy.
To wiadomość o śmierci Mirabeau zaczęła się rozchodzić.
Niedługo wszedł rzeźbiarz; przysłany był przez Gilberta, dla zachowania potomności obrazu wielkiego mówcy, w chwili, gdy uległ, walcząc ze śmiercią.
Kika minut wieczności, wróciło twarzy jego pogodę, dusza potężna odchodząc odbiła się na twarzy, którą ożywiała.

Mirabeau nie umarł. Mirabeau jakby zasypiał snem, pełnym życia i wesołych marzeń.

ROZDZIAŁ XXXV.
POGRZEB.

Boleść była ogromna, powszechna.
W jednej chwili rozeszła się od środka miasta wokół, z ulicy Chaussee-d‘Antin do rogatek Paryża.
Było to z rana o wpół do dziewiątej.
Lud wydał okrzyk straszliwy, potem zajął się oznakami żałoby.
Pobiegł do teatrów, zerwał afisze i drzwi pozamykał.
Tegoż wieczora tańczono na balu w jednym z pałaców ulicy Chausse-d’Antin; lud opanował pałac, rozproszył tańczących, porozbijał instrumenty muzyczne.
Prezes Zgromadzenia Narodowego zawiadomił tę instytucję o poniesionej stracie.
Natychmiast Banrrere wszedł na trybunę i zażądał, aby Zgromadzenie w protokole dnia tego wyraziło żal po stracie wielkiego męża, i nalegał, aby w imieniu ojczyzny zaproszono wszystkich członków na pogrzeb.
Nazajutrz, trzeciego kwietnia, zarząd miasta Paryża stawił się przed Zgromadzeniem, zażądał i wyjednał, aby kościół Św. Genowefy przeznaczony był na Panteon, na groby wielkich ludzi, i ażeby pierwszy Mirabeau był tam pochowany.
Nazajutrz o godzinie czwartej po południu członkowie Zgromadzenia Narodowego opuścili salę Maneżu, aby się udać do palacu Mirabeau; czekali tam na nich: dyrektor wydziału, wszyscy ministrowie i przeszło sto tysięcy osób.
Ale z tych stu tysięcy osób, ani jedna nie przybyła od królowej.
Orszak wyruszył.
Lafayette szedł na czele, jako głównodowodzący gwardią narodową państwa.
Za nim prezes Zgromadzenia Narodowego Tronchet, otoczony po królewsku dwunastu heroldami, z łańcuchami na szyi.
Potem ministrowie.
Potem Zgromadzenie, bez różnicy stronnictw, Sieyes pod rękę z Karolem de Lameth.
Za Zgromadzeniem klub Jakóbinów, jako drugie Zgromadzenie narodowe; klub odznaczał się udanym żalem; nakazał osiem dni żałoby, a Robespierre za ubogi, aby mógł kupić czarne ubranie, wynajął je, jak na żałobę po Franklinie.
Następnie cała ludność Paryża, między dwoma szeregami przeszło trzydziesto tysięcznej gwardji narodowej.
Muzyka pogrzebowa grała temu niezmiernemu tłumowi.
O ósmej dopiero godzinie orszak przybył do kościoła świętego Eustachego. Mowę pogrzebowa wygłosił Cerutti; przy ostatniem słowie dziesięć tysięcy gwardji narodowej będącej w kościele, dało ognia. Zgromadzeni, którzy tego wystrzału nie spodziewali się, wydali okrzyk. Wzruszenie było ogromne; sądzono przez chwilę, że zapadnie się sklepienie świątyni, że kościół ton będzie mogiłą dla trumny.
Przy pochodniach puszczono się w dalszą drogę; zmrok zapadł nie tylko na ulice, ale i na serca przechodzących.
Śmierć Mirabeau, w rzeczy samej sprowadziła zmierzch polityczny. Gdy Mirabeau nie żył, czyż wiedziano, jaką dalej iść drogą?... Zbrakło jedynego człowieka, który umiał poskramiać dwa ogniste rumaki, nazywające się ambicja i nienawiścią. Czuli wszyscy, że on unosi z sobą coś, czego odtąd brakować będzie w Zgromadzeniu: ducha pokoju, czuwającego wśród wojny, dobroci serca ukrytej pod gwałtownością rozumu. Każdy stracił na tej śmierci; rojaliści nie mieli już bodźca, a rewolucjoniści wędzidła. Odtąd wóz miał biec prędzej, a pochyłość była większą jeszcze. Któż mógł powiedzieć, gdzie się toczył, czy do triumfu, czy w przepaść?
Do Panteonu dotarto o północy.
Jednego tylko człowieka brakło w orszaku — Petiona.
Czemu Petion się odłączył? Sam na to odpowiedział nazajutrz, przyjaciołom pytającym go z wymówką.
Czytał plan spisku kontr-rewolucyjnego, który pisał Mirabeau.
W trzy lata potem, podczas ciemnego dnia jesiennego, już nie w sali Maneżu, ale w Tuileries, kiedy Konwencja zamordowawszy króla, królowa, pozabijawszy Źyrondystów, Kordeljerów, Jakobinów, zabiwszy siebie, nie miała już nikogo żywego do zabijania, wzięła się do umarłych. Wtedy z dziką radością oświadczyła, że pomyliła się w sądzie o Mirabeau, bo w jej oczach genjusz nie może nagrodzie zepsucia.
Wydano nową uchwałę, wykluczającą Mirabeau z Panteonu.
Przyszedł herold i na progu świątyni przeczytał uchwałę, która uznawała, że Mirabeau niegodny jest dzielić grobu z Wolterem, Rousseau i Kartezjuszem, i poleciła stróżowi kościoła, ażeby wydał trupa.
Tak wiec, głos straszniejszy od głosu mającego dać się słyszeć na dolinie Józefata, zawołał przed czasem:
— Panteonie, oddaj twych zmarłych!
Panteon usłuchał; ciało Mirabeau oddano heroldowi, który, jak to sam mówił, kazał przenieść je i złożyć w zwykłem miejscu grzebalnem.
Tem zwykłem miejscem, był Clamart, cmentarz skazanych na śmierć.
I zapewne, aby tem straszniejszą uczynić karę, pochowano trumnę nocą, bez żadnego orszaku, bez krzyża, bez kamienia, bez napisu.
Dopiero później stary grabarz, zapytany przez jednego z ciekawych, którzy chcą wiedzieć czego inni nie wiedzą, poprowadził pewnego wieczora jakiegoś człowieka przez smutny cmentarz, a zatrzymując się w środku, tupnął nogą i rzekł:
— To tutaj.
A gdy ciekawy dla pewności nalegał:
— Tutaj — powtórzył — ręczę za to; pomagałem składać do grobu, i tylko co sam weń nie wpadłem, tak ciężką była ta trumna ołowiana.
Tym ciekawym człowiekiem był Nodier. Kiedyś zaprowadził mnie także do Clamart, a tupnąwszy nogą, rzekł:
— To tutaj!
Oto, przeszło pięćdziesiąt lat zmieniają się pokolenia, przechodząc po nieznanym grobie Mirabeau. Czy nie za długie to wygnanie za zbrodnię, będąca może bardziej grzechem nieprzyjaciół jego, niżeli Mirabeau samego, i czy nie czas, aby przy pierwszej sposobności, przeszperać nieczystą ziemię, w której spoczywa trumna ołowiana, tak ciężka dla biednego grabarka, i po której łatwo poznać skazanego z Panteonu?
Może Mirabeau na Panteon nie zasługuje; ale z pewnością wielu leży i leżeć będzie w chrześcijańskiej ziemi, którzy więcej od niego zasługują na cmentarz winowajców.

Francjo! między takim cmentarzem a Panteonem, znajdź stosowną mogiłę dla Mirabeau, gdzieby nazwisko jego było jedynym napisem nagrobnym, popiersie jedyną ozdobą, a przyszłość jedynym sędzią!

ROZDZIAŁ XXXVI.
POSŁANIEC.

Tegoż ranka, drugiego kwietnia, na godzinę przed śmiercią Mirabeau, wyższy oficer marynarki, odziany w paradny mundur kapitana okrętu, skręcał do Tuileries z ulicy Św. Honoriusza. przez ulicę św. Ludwika.
Znalazłszy się na dziedzińcu stajennym, przestąpił łańcuchy, przedzielające go od wnętrza i oddawszy ukłon prezentującemu broń odwachowi, znalazł się na dziedzińcu Szwajcarów.
Przybywszy tu jak człowiek, któremu droga ta jest znaną, wąskiemi schodami i krętym korytarzem, dostał się do gabinetu króla.
Spostrzegłszy go, kamerdyner wydał okrzyk zdziwienia, prawie radości; ale on położywszy palec na ustach, rzekł:
— Panie Hue, czy król może mnie przyjąć teraz?
— Król jest z generałem de Lafayette, któremu daje dzienne rozkazy — odpowiedział kamerdyner — ale skoro tylko generał wyjdzie...
— Oznajmisz pan mnie? — spytał oficer.
— O! to zapewne niepotrzebne; Jego królewska mość czeka pana, bo od wczoraj wieczór wydał rozkazy, żeby wprowadzić pana, skoro przybędziesz.
W tej chwili odezwał się dzwonek w gabinecie monarchy.
— Słyszysz, pawie — rzekł kamerdyner — król dzwoni, zapewne, aby się o panu dowiedzieć.
— Wejdź, panie Hue, i nie traćmy czasu, jeżeli król rzeczywiście może mnie przyjąć.
Kamerdyner otworzył drzwi, a na dowód, że król jest sam, oznajmił:
— Hrabia de Charny.
— O! niech wejdzie! niech wejdzie! — zawołał król czekam go od wczoraj.
Charny żywo przystąpił, a zbliżając się do króla z pośpiechem pełnym szacunku, rzekł:
— Najjaśniejszy Panie, spóźniłem się o kilka godzin, ale gdy powiem Waszej królewskiej mości przyczynę opóźnienia, wybaczy mi zapewne.
— Chodź, chodź, panie de Charny. Czekałem cię, to prawda, z niecierpliwością, ale z góry powiem, że ważna przyczyna uczyniła twą podróż mniej szybką. Przybyłeś, witaj więc.
I wyciągnął do hrabiego rękę, którą tenże z uszanowaniem pocałował.
— Najjaśniejszy Panie — ciągnął Charny, widząc niecierpliwość króla — odebrałem Wasz rozkaz onegdaj w nocy, a wczoraj o trzeciej zrana wyjechałem z Montmedy.
— Jakżeś pan przyjechał?
— Pocztą.
— To mi tłomaczy kilka godzin spóźnienia — rzekł król z uśmiechem.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł Charny — mogłem przyjechać konno, a prostą drogą byłbym tu najpóźniej o godzinie jedenastej wieczorem, ale chciałem poznać dobre i złe strony drogi przez Waszą królewską mość wybranej; chciałem obejrzeć, jak są urządzone stacje pocztowe, a nadewszystko chciałem wiedzieć co do minuty, wiele czasu potrzeba z Paryża do Montmedy. Wszystko notowałem i jestem w stanie za wszystko odpowiadać.
— Brawo! panie de Charny — rzekł król — jesteś przedziwny; tylko pozwól sobie powiedzieć najprzód, jak my tu stoimy, a potem powiesz mi, jak daleko wy tam zaszliście.
— O! Najjaśniejszy Panie — rzekł Charny — jeżeli mam saązić z tego, co mnie tam doszło, rzeczy bardzo źle stoją.
— Do tego stopnia, że jestem więźniem w Tuileries, kochany hrabio! Mówiłem tylko co kochanemu panu de Lafayette, który jest moim dozorcą, że wolałbym być królem Metzu, niż królem Francji: ale, na szczęście, pan właśnie przybyłeś!
— Wasza królewska mość miała mnie łaskawie objaśnić co o położenia...
— Tak, prawda, w dwóch słowach... Dowiedziałeś się pan o ucieczce moich ciotek?
— Jak wszyscy, Najjaśniejszy Panie, ale bez żadnych szczegółów.
— A! mój Boże, rzecz to bardzo prosta. Wiesz, że Zgromadzenie dozwala nam mieć przy sobie tylko księży przysięgłych. Biedne kobiety za nadejściem Wielkiej Nocy przelękły się: myślały, że narażają swe dusze, spowiadając się księżom konstytucyjnym i zgodnie z moją radą, muszę to wyznać, pojechały do Rzymu.
Żadne prawo nie sprzeciwiało się tej podróży i nie było obawy, aby dwie biedne, stare kobiety wzmocniły nazbyt partie emigrantów.
Narbonne zajął się tym odjazdem, ale nie wiem, jak się tam wziął do tego; bo zwietrzono sprawę i wizytę, w rodzaju owej wersalskiej, złożono im w Bellevue tegoż wieczora, kiedy miały odjechać.
Na szczęście wychodziły jednemi drzwiami, kiedy cała zgraja nadciągała drugiemi. Pojmujesz pan? Ani jednego gotowego powozu! Trzy miały czekać zaprzężone w wozowniach.
Do Meudon szły piechota. Tam znaleziono powozy i pojechały szczęśliwie.
W trzy godziny potem ogromny powstał ruch w Paryżu; ci co poszli, aby przeszkodzić ucieczce, zastali gniazdo cieple lecz puste.
Nazajutrz prasa zawyła; Marat krzyczał, że uwiozły miljony; Desmoulins, że uprowadziły delfina.
Nic z tego wszystkiego nie było prawdą; biedne kobiety miały kilka tysięcy franków przy sobie: a i tak były same dość zakłopotane, ażeby jeszcze dziecko zabierać mogły z sobą: ono by je wydało.
Poznano je nawet, najprzód w Moret, gdzie je puszczono, potem w Arnay-le-Duc, gdzie je przytrzymano.
Musiałem pisać do Zgromadzenia o wolny przejazd dla nich, a mimo to Zgromadzenie cały dzień rozprawiało.
Nakoniec, upoważnione zostały do dalszej podróży, pod warunkiem, że komitet przedstawi prawo o emigracji.
— Tak — rzekł Charny — ale sądziłem, że na wspaniałą mowę pana de Mirabeau, Zgromadzenie prawo komitetu odrzuciło.
— Bezwątpienia, odrzuciło. Ale po tym małym triumfie, nastąpiło wielkie upokorzenie. Widząc wrzawą, jaką sprawił wyjazd biednych kobiet, niektórzy oddani mi przyjaciele — zostało mi ich więcej, niż sądziłem, kochany hrabio, niektórzy więc oddani mi przyjaciele, około stu szlachty, przyszło do Tuileries, ofiarując mi swe życie.
W tej chwili rozchodzi se pogłoska, że zawiązał się spisek i że chcą mnie uwieźć.
Lafayette, którego wyprawiono na przedmieście św. Antoniego, pod pozorami, że odbudowują Bastylje, wściekły, że go oszukano, wraca do Tuileries, wchodzi tu z mieczem w ręku, aresztuje naszych przyjaciół i rozbraja.
Znajdują przy jednych pistolety, przy drugich noże.
Każdy miał to, co znalazł pod ręką. Dobrze! dzień ten zapiszą w historji, nazywać się on będzie dniem rycerzy sztyletu.
— O! Najjaśniejszy Panie, Najjaśniejszy Panie! straszne nastały czasy! — rzekł Charny, skłaniając głową.
— Poczekaj pan. Każdego roku jeździmy do Saint-Cloud; rzecz to ułożona i praktykowana oddawna. Onegdaj, zamawiamy konie; schodzimy i widzimy pięćset osób koło powozów. Wchodzimy; nie można kroku stąpić; lud chwyta za cugle, oświadcza, że chcą uciekać, ale że nie uciekną. Po godzinie bezskutecznych usiłowań trzeba było powrócić. Królowa płakała ze złości.
— Ale czy nie było tam generała de Lafayette, aby nakazał szacunek dla Waszej królewskiej mości?
— Lafayette! wiesz pan, co on robił? Kazał dzwonić na alarm u św. Rocha; biegł do ratusza, żądając czerwonej chorągwi, i oświadczając, że ojczyzna jest w niebezpieczeństwie. Ojczyzna w niebezpieczeństwie, bo król i królowa jadą do Saint-Cloud! Wiesz pan, kto mu odmówił, kto mu wydarł z rak czerwoną chorągiew, którą już trzymał?... Danton i dlatego utrzymują, że Danton jest zaprzedany, że dostał sto tysięcy franków ode mnie. Oto, jak stoimy, kochany hrabio, nie licząc konającego Mirabeau, który może już umarł w tej chwili.
— Wiec, tembardziej spieszyć się trzeba. Najjaśniejszy Panie.
— Tak też uczynimy. Powiedz pan, coście z panem de Bouille uradzili! Jest silny zapewne. Sprawa w Nancy dopomogła mi zwiększyć zakres jego dowództwa, oddałem mu nowe wojska pod rozkazy.
— Tak, Najjaśniejszy Panie; ale, na nieszczęście, rozkazy ministra wojny krzyżują nasze projekty. Odjął mu pułk huzarów saskich, odmawia pułków szwajcarskich. Z wielkim trudem zatrzymał w Montmery pułk piechoty de Bouillon.
— Czy wątpi teraz?
— Nie. Najjaśniejszy Panie, to tylko kilka szans mniej: ale mniejsza! w podobnych przedsięwzięciach wszystko zależy od przypadku, a jeżeli będzie rzecz dobrze poprowadzona, mamy na sto — dziewięćdziesiąt szans.
— W takim razie, wróćmy do tej rzeczy.
— Najjaśniejszy Panie, Wasza królewska mość jest zdecydowany jechać przez Chalons, Sainte-Menehould, Clermont i Stenay, chociaż droga ta o dwadzieścia mil dłuższa i w Varennes niema stacji pocztowej.
— Mówiłem już panu de Bouille, jakie są po temu powody.
— Tak. Najjaśniejszy Panie, i on przedstawił nam w tym przedmiocie rozkazy Waszej królewskiej mości. Nawet w skutek tych rozkazów zrewidowałem całą drogę, przejrzałem krzak po krzaku, kamień po kamieniu; praca ta musi być w rekach Waszej królewskiej mości.
— Tak, kochany hrabio. Znam drogę, jakbym ją sam wytykał.
— Oto Najjaśniejszy Panie, moje objaśnienie z ostatniej podróży.
— Mów, panie de Charny, słucham cię, a dla jasności, oto mapa twojej roboty.
I król wyjął z pudełka mapę, którą rozłożył na stole. Nie była to mapa odbita, ale rysowana odręcznie, i jak mówił Charny, nie brakło tam ani drzewa, ani kamienia; było to dzieło przeszło ośmiomiesięcznej pracy.
Charny i król pochylili się nad mapą.
— Najjaśniejszy Panie — powiedział Charny — prawdziwe niebezpieczeństwo dla Waszej królewskiej mości znacznie się w Sainte-Menehould a skończy się w Stenay. Na tych ośmnastu milach trzeba rozstawić nasze oddziały.
— Czy nie możnaby ich zbliżyć do Paryża, panie de Charny?... posunąć je aż ku Chalons, naprzykład?
— Najjaśniejszy Panie — rzekł Olivier — to trudno. Chalons za wielkiem jest miastem, aby czterdziestu, pięćdziesięciu, a nawet stu ludzi, mogło zapewnić bezpieczeństwo Waszej królewskiej mości, gdyby to bezpieczeństwo było zagrożone. Pan de Bouille jest odpowiedzialnym dopiero od Sainte-Menhoudl. Wszystko co zrobić może, i o tem jeszcze z Waszą królewską mością rozmówić mi się polecił, jest to umieścić ostatni swój oddział w Pont-de-Sommevelle. Spojrzyj, Najjaśniejszy Panie, pierwsza to stacja za Chalons.
I Charny wskazał królowi palcem na mapie wspomniane miejsce.
— Niech i tak będzie — rzekł król — w dziesięć lub dwanaście godzin można być w Chalons. Ile godzin potrzebowałeś na przebycie ośmdziesięciu mil, hrabio?
— Godzin trzydzieści sześć. Najjaśniejszy Panie.
— Ale lekkim powozem i byłeś pan sam, ze służącym.
— Najjaśniejszy Panie, straciłem trzy godziny na oglądaniu i badaniu, gdzie w Varennes najlepiej obrać przeprząg, czy od strony Saint-Menehould, czy od strony Dun. Wszystko to prawie jedno. Trzy godziny stracone, zrównoważą ciężar powozu. Mojem więc zdaniem, król może przejechać z Paryża do Montmedy w trzydzieści sześć godzin.
— I cóż postanowiłeś pan o przeprzęgu w Varennes?... To punkt ważny; trzeba wiedzieć na pewno, czy nie zabraknie koni.
— Tak, Najjaśniejszy Panie, i mojem zdaniem konie do przeprzężenia czekać będą za miastem od strony Dun.
— Na czem opierasz pan ten projekt?
— Najjaśniejszy Panie, na samem położeniu miasta.
— Objaśnij mi to położenie, hrabio.
— Rzecz łatwa. Najjaśniejszy Panie. Przejeżdżałem kilka razy przez Varennes, od czasu wyjazdu z Paryża i kilka godzin tam przepędziłem. Varennes jest małem miasteczkiem, z szesnasto-tysięczną ludnością, złożone z dwóch części niższego i wyższego miasta, przedzielonych rzeka Aire i mostem. Niech Wasza królewska mość spojrzy tu na mapę... tu. Najjaśniejszy Panie, koło lasów Argonne, na samym skraju...
— O! widzą — rzekł król — droga skręca się ogromnie w lewie, prowadząc do Clermont.
— Tak jest. Najjaśniejszy Panie.
— Ale nie tłomaczy mi to dlaczego mamy zmienić konie za miastem?
— Zaraz to wytłomacze, Najjaśniejszy Panie. Mostu, łączącego obie części, strzeże wieża wznosząca się na ponurem, ciemnem i wąskiem sklepieniu. Tam najmniejsza przeszkoda zamknęłaby wejście; lepiej wiec, żeby przebiec tam końmi wprawionemi do biegu a wziętemi z Clermontu, niż przeprzęgać je o pięć kroków przed mostem; gdyby król był przypadkiem poznany, na dany znak czterech ludzi wzbroni przejazdu.
— Dobrze — rzekł król — zresztą, w razie wahania i ty tam będziesz, hrabio.
— Będzie to dla mnie obowiązkiem i zaszczytem, jeżeli król uzna mnie godnym...
Król wyciągnął znów rękę do Oliviera.
— Więc pan de Bouille wyznaczył już drogę i ludzi?
— Już, Najjaśniejszy Panie, i czeka tylko zezwolenia Waszej królewskiej mości.
— Czy dał panu jaką notę w tym przedmiocie?
Charny wyjął z kieszeni papier złożony, który, skłoniwszy się, oddał królowi.
Król rozwinął i czytał:
„Zdaniem margrabiego de Bouille, oddziały maja być ustawione dopiero w Sainte-Menehould. Gdyby jednak król żądał, aby doszły do Pont-de-Sommevelle, ja tak proponuje rozstawić siły eskorty Jego królewskiej mości.
„1-o. W Pont-de-Sommeyelle, czterdziestu huzarów pułku Lauzun, pod dowództwem pana de Choiseul, który mieć będzie pod rozkazami podporucznika Boudet;
„2-o. W Sainte-Menehould, trzydziestu dragonów pułku królewskiego, dowódzca pan Dandois, kapitan;
„3-o. W Clermont, stu dragonów pułku hrabiego Prowancji i czterdziestu pułku królewskiego, dowódzca hrabia Karol de Damas;
„4-o W Varennes, sześćdziesięciu huzarów pułku Lauzun, pod dowództwem panów Rahrig, de Bouille syna i de Raigecourt;
„5-o. W Dun pięćdziesięciu huzarów, pułku Lauzun, dowódzca pan Deslon, kapitan;
„6-o. W Mouzay, pięćdziesięciu jezdnych z pułku Royal-allemand, z panem Guntzer, kapitanem;
„7-o. Wreszcie w Stenay, pułk Royal-allemand, dowodzony przez pułkownika barona de Mandell“.
— To mi się wydaje dobrem — rzekł król. — Ale pod jakim pozorem oddziały te przez kilka dni stać będą w tych wsiach i miasteczkach?
— Najjaśniejszy Panie, pozór gotów, będą czekały na znaczna sumę pieniędzy, którą ministerjum posyła dla armji północnej.
— No — rzekł król — z widocznem zadowoleniem — wszystko jest obmyślone.
Charny skłonił się.
— Co do pieniędzy — dodał król — nie wiesz pan, czy pan de Bouille, odebrał przesłany miljon?
— Tak jest. Najjaśniejszy Panie; tylko Wasza królewska mość wie, że ten, miljon był w asygnatach, które tracą dwadzieścia na sto.
— Ale czy tak chociaż mógł je zmienić?
— Najjaśniejszy Panie, najprzód znalazł się wierny poddany Waszej królewskiej mości, i tyle szczęśliwy, że mógł sam jeden wziąć sto tysięcy franków bez potrącenia, naturalnie.
Król spojrzał na Oliviera.
— A reszta, hrabio? — zapytał.
— Resztę — powiedział hrabia de Charny — wymienił pan Bouille syn, u bankiera swego ojca, pana Perregaux, który mu wypłacił całą sumę wekslami na dom Betchman w Frankfurcie; dom ten weksel akceptował, więc w danej chwili nie zabraknie pieniędzy.
— Dziękuję, panie hrabio, rzekł Ludwik XVI, teraz musisz mi powiedzieć nazwisko tego wiernego sługi, który może naraził swój majątek dając te sto tysięcy panu de Bouille.
— Najjaśniejszy Panie, ten wierny sługa Waszej królewskiej mości jest bardzo bogaty, nie ma więc żadnej zasługi w tem, co uczynił. Nic nie szkodzi, panie, życzę sobie wiedzieć jego nazwisko.
— Najjaśniejszy panie — rzekł Charny — z ukłonem — on za jedyny położył warunek, ażeby pozostać bezimiennym.
— Jednakże — rzekł król — pan go znasz?
— Znam go, Najjaśniejszy panie.
— Panie de Charny — rzekł wtedy król z godnością, jaką miał w pewnych chwilach — oto pierścień bardzo dla mnie cenny... — I zdjął z palca skromną złotą obrączkę. — Wziąłem go z ręki umarłego ojca, kiedy ją zlodowaciałą całowałem. Ta jest jego wartość dla mnie... nie inna; ale dla serca, które mnie zrozumieć potrafi, pierścień ten droższy będzie nad djament. Powtórz temu wiernemu słudze, to, co ci powiedziałem, panie de Charny i daj mu ten pierścień odemnie.
Dwie łzy potoczyły się z oczu hrabiego Charny; z piersią podniesioną prędkim oddechem, ugiął kolano, aby przyjąć pierścień z rąk króla.
W tej chwili drzwi się otworzyły. Król żywo odwrócił się, bo te drzwi z hałasem otwarte, były przełamaniem praw etykiety i mogły być tłomaczone tylko nagła potrzebą.
Była to królowa; królowa blada z kawałkiem papieru w ręku.
Ale na widok hrabiego, klęczącego przed królem, gdy, całując pierścień, kładł go sobie na palec, wypuściła z rąk papier i wydała okrzyk zdziwienia.
Charny powstał i z szacunkiem skłonił się królowej, która szeptała półgłosem:
— Pan de Charny!... Pan de Charny!... tu... u króla... w Tuileries?
I cicho dodała:
— A ja nic nie wiedziałam!...
Taka była boleść w oczach tej kobiety, że Charny, który nie dosłyszał ostatnich słów, ale je odgadł, postąpił dwa kroki ku niej.
— Przybyłem w tej chwili — powiedział — i miałem prosić króla o pozwolenie powitania Waszej królewskiej mości.
Krew wróciła na lica królowej.
Dawno już nie słyszała jego głosu, a w głosie owej słodyczy, z jaką przemawiał w tej chwili.
Wyciągnęła wtedy obie ręce, idąc ku niemu, ale niedługo jednę z nich oparła na sercu, które pewno biło za gwałtownie.
Charny wszystko widział, wszystko odgadł, jakkolwiek wzruszenia w kilku wierszach tu opisane, trwały tylko chwilę, podczas której król podnosił papier wypadły z rąk królowej, a wiatrem w głąb pokoju podrzucony.
Król czytał, ale nic nie mógł zrozumieć.
— Co znaczą te trzy słowa: „Uciekać!... uciekać!... uciekać!...“ i ta połowa podpisu? — spytał król.
— Najjaśniejszy panie — odparła królowa, to znaczy, że pan de Mirabeau skonał przed chwilą, a to jest jego rada dla nas przed śmiercią.
— Najjaśniejsza pani — podjął król — rady usłuchamy, bo jest dobrą, a nadeszła już chwila nawet jej wykonania.
Potem zwracając się do Oliviera, dodał:
— Hrabio, możesz iść za królową i wszystko jej opowiedzieć.
Królowa spojrzała z kolei na króla i na hrabiego, a zwracając się do pana de Charny:
— Chodź pan, panie hrabio — rzekła.
I wyszła szybko, bo gdyby chwile dłużej została, niepodobnaby jej było ukryć sprzecznych uczuć, rozrywających jej serce.

Charny po raz ostatni skłonił się królowi i udał się za Marją-Antoniną.

ROZDZIAŁ XXXVII.
OBIETNICA.

Królowa wróciła do siebie i upadła na kanapę, dając znak hrabiemu, aby zamkną drzwi za sobą.
Na szczęście, buduar był pusty, a to dzięki Gilbertowi, który, rozmawiając przed chwilą z królową, aby jej oddać ostatnie polecenie Mirabeau, oświadczył, że pragnie widzieć się z nią bez świadków.
Zaledwie usiadła, przepełnione jej serce wezbrało i wybuchła łkaniem.
Łkania te były tak silne i prawdziwe, że odszukały w głębi serca Oliviera resztki jego miłości.
Resztki miłości, bo gdy tak wielka namiętność, jaka widzieliśmy rodzącą się i wzrastająca, spłonie w sercu człowieka, to, z wyjątkiem wielkich wypadków, kiedy miłość przechodzi w nienawiść, nie gaśnie ona w zupełności nigdy.
Charny w szczególnem był położeniu; a mogą je ocenić ci tylko, którzy się w podobnem znajdą. Czuł w sobie dziwna i nową miłość.
Kochał już Andreę całym serca płomieniem.
Kochał jeszcze królowę całą litością swej duszy.
Za każdem rozdarciem tej biednej miłości, rozdarciem, spowodowanem przez egoizm, czuł krwawiące się serce kobiety, i, jak każdy, komu miłość dawna jest ciężarem, pojmował ten egoizm, nie mając siły przed sobą go usprawiedliwić.
A jednak, ilekroć boleść taka wybuchła przed nim bez skarg i wymówek, mierzył głębokość tej miłości; przypomniał sobio wiele to ludzkich przesdów, wiele obowiązków towarzyskich.
ta kobieta dla niego poświęciła, a pochylony nad przepaścią, nie mógł rzucić w nią łzy żalu, słowa pociechy.
Ale czy przez łkania i łzy nie przebijały się skargi i wymówki? W tejże chwili Charny przypominał sobie wymagania miłości, tę wolę bezwarunkową, ten despotyzm królewski połączony z wyrazem przywiązania, z dowodami namiętności; sztywniał przeciw wymaganiom, uzbrajał się przeciwko despotyzmowi, walczył z tą wolą, porównywał z niemi łagodne, niezmienne lica Andrei, i przenosił marmurową statuę, z całym jej chłodem, nad ten obraz namiętny, gotowy zawsze rzucać błyskawicę miłości, zazdrości i dumy.
Teraz królowa płakała, milcząc.
Przeszło ośm miesięcy nie widziała Oliviera. Wierny przyrzeczeniu danemu królowi, hrabia, przez cały czas nie odzywał się do nikogo. Królowa nic nie wiedziała o tem istnieniu, tak ściśle z jej własnem związanem, iż przez lat kilka sądziła, że tylko zerwaniem obu możnaby je rozłączyć.
A jednak Charny oddalił się od niej, nie mówiąc, dokąd jedzie. Tylko jedna została jej pociecha, wiedziała, że Charny pracuje dla króla i dlatego mówiła sobie: „Pracując dla króla, pracuje i dla mnie; a więc musi o mnie myśleć, choćby chciał nawet zapomnieć“.
Ale słaba to była pociecha, kiedy pierwej myśl jego w zupełności do niej należała. Dlatego za ujrzeniem Oliviera nagle, gdy się go najmniej spodziewała, u króla, gdzie go w dniu wyjazdu spotkała, wszystkie boleści, wstrząsające jej dusza, wszystkie myśli męczące serce, wszystkie łzy, palące jej oczy podczas długiej nieobecności hrabiego, wróciły naraz tłumnie, aby przepełnić jej piersi cierpieniem przygasłem i bólem, który zdawał się już przemijać.
Płakała, aby płakać; łzy zadusiłyby ją, gdyby nie wybuchły nazewnątrz.
Płakała, nie mówiąc słowa. Czy z radości?... czy z bólu?... Z jednego i z drugiego; każde wielkie wzruszenie kończy się łzami.
Dlatego nic nie mówiąc, jednak bardziej z miłością niż z szacunkiem, Charny zbliżył się do królowej i odjąwszy jedną z rąk, któremi sobie twarz zasłaniała i przyciskając ją do ust, wyrzekł:
— Najjaśniejsza pani, jestem dumny i szczęśliwy, że mogę cię upewnić, iż od dnia wyjazdu, cały czas Wami byłem zajęty.
— Olivierze, Olivierze! — powiedziała królowa, — był czas gdyś mniej się mną zajmował, a więcej myślał o mnie.
— Najjaśniejsza pani — odparł Charny — król włożył na mnie wielką odpowiedzialność; odpowiedzialność ta nakazywała mi milczenie do chwili, w której ukończy się moje posłannictwo. Dziś to się stało dopiero. Dziś mogę cię widzieć i mówić; kiedy dotychczas nawet pisać nie mogłem.
— Piękny to przykład prawości, Olivierze — rzekła smutno królowa — szkoda, że dałeś go kosztem innego uczucia.
— Najjaśniejsza pani — wtrącił Charny — ponieważ król zezwolił, może objaśnię was, com dla waszego ocalenia uczynił.
— O! Olivierze! — podjęła królowa — czyż nie masz przedtem nic śpieszniejszego do powiedzenia?
I czule ścisnęła rękę hrabiego, patrząc nań wzrokiem, za który dawniej on oddałby życie, a teraz przynajmniej poświęcić je był gotów.
I patrząc nań, dostrzegła w nim, nie zakurzonego podróżnika, ale dworzanina pełnego elegancji, który poświęcenie swoje poddał wszelkim prawom etykiety.
Ten strój, mogący zadowolić najwięcej wymagającą królowę, zaniepokoił kobietę.
— Kiedyżeś pan przyjechał? — zapytała.
— W tej chwili. Najjaśniejsza Pani — rzekł Charny.
— I przybywasz pan?...
— Z Montmedy.
— Więc przebiegłeś pół Francji?
— Od wczoraj zrana przejechałem mil pięćdziesiąt.
— Konno, czy powozem?
— Pocztą.
— Jakże po tak długiej i męczącej podróży, wybacz mym pytaniom, Olivierze, jesteś tak dobrze oczyszczony, uczesany i strojny, jak adjutant generała de Lafayette, wychodzący prosto ze sztabu? Wiadomości, które przyniosłeś, nie są więc tak ważne?
— Przeciwnie, bardzo ważne. Najjaśniejsza Pani; ale sądziłem, że gdybym zajechał do Tuileries pocztą, zakurzony i zabłocony, wzbudziłbym ciekawość. Król niedawno mówił mi, jak bardzo jesteście strzeżeni, i winszuję sobie mojej ostrożności, że przyszedłem pieszo, w mundurze, jak oficer, który po tygodniu nieobecności, przychodzi się zaprezentować.
Królowa konwulsyjnie ścisnęła rękę hrabiego; widocznie miała jeszcze uczynić jedno pytanie najważniejsze.
Dlatego użyła innego sposobu do zapytania.
— A! prawda — rzekła głosem stłumionym, zapomniałam, że masz pan mieszkanie w Paryżu...
Charny zadrżał. Teraz dopiero zrozumiał prawdziwy cel badania.
— Ja? mieszkanie w Paryżu? — rzekł. — Gdzież to. Najjaśniejsza Pani?
Królowa uczyniła wysiłek.
— Ależ przy ulicy Coq-Heron — rzekła. — Czy nie tam mieszka hrabina?
Charny omało się nie uniósł jak koń, którego ostroga w niezagojoną jeszcze ranę uderza; ale w głosie królowej takie było wahanie, taki wyraz boleści, że ulitował się nad cierpieniem tej, która tak wyniosła i tyle panująca nad sobą, do tego stopnia wzruszenie swe mogła okazać.
— Najjaśniejsza pani — rzekł z wyrazem głębokiego smutku, który niezupełnie cierpieniem królowej był spowodowany — zdawało mi się, żoe miałem zaszczyt powiedzieć jej przed odjazdem, iż dom pani de Charny nie jest moim. Wstąpiłem do mego brata, wicehrabiego Izydora de Charny i u niego zmieniłem ubranie.
Królowa krzyknęła z radości i osunąwszy się na kolana, poniosła do ust rękę Oliviera. Ale z taką szybkością jak ona, hrabia podniósł ją pod ręce i zawołał:
— O! Najjaśniejsza pani! co czynisz?
— Dziękuję ci, Olivierze — rzekła królowa głosem tak czułym, że Charny uczuł łzy w oczach.
— Dziękujesz mi pani... — rzekł. — Mój Boże! za co?
— Za co?... pytasz mnie, za co? — zawołała królowa. — Ależ za jedną chwilę prawdziwej radości od dnia twego wyjazdu. Mój Boże! wiem o tem, że szaleństwem, gonem litości, jest zazdrość. Ty, także byłeś kiedyś zazdrosnym, Olivierze; zapominasz dziś o tem. O! mężczyźni, kiedy ich ogarnie zazdrość, są bardzo szczęśliwi; mogą się bić z rywalami, zabić ich lub zginąć; ale kobiety mogą płakać tylko, chociaż wiedzą, że łzy te są nieużyteczne i niebezpieczne, bo zamiast zbliżyć nas do tego, który jest ich powodem, często go oddalają; ale taki to jest obłęd w miłości, człowiek widzi przepaść, a zamiast uciec, rzuca się w nią. Dziękuję ci raz jeszcze, Olivierze; widzisz, jestem wesołą i już nie płaczę.
I w rzeczy samej, królowa usiłowała śmiać się, ale czy wskutek cierpień oduczyła się być wesołą, dość, że śmiech jej był tak smutny i bolesny, że aż Charny zadrżał.
— O! mój Boże — szepnął — czy podobna, abyś tyle cierpiała?
Marja Antonina złożyła ręce.
— Dzięki ci, Boże! — rzekła — bo gdy on zrozumie mą boleść, nie będzie miał siły nie kochać mnie!
Charny czuł się pociągniętym ku pochyłości, na której potem nie mógłby się zatrzymać. Uczynił wysiłek, jakby ślizgając się po lodzie, i cofnął się wstecz, nie myśląc o tem, że lód pęknąć może.
— Najjaśniejsza Pani — rzekł — czyż nie pozwolisz, abym opowiedział, co miałem szczęście dla was uczynić, podczas mojej nieobecności?
— A! Charny — powiedziała królowa — wolałam to, coś mówił przed chwilą, ale masz słuszność, kobieta nie może długo zapominać, że jest królową. Mów, panie ambasadorze, kobieta otrzymała to, czego miała prawo wymagać, królowa cię słucha.
Wtedy Charny opowiedział jej wszystko, jak był do pana de Bouille posiany, jak hrabia Ludwik przybył do Paryża, jak krzak po krzaku zwiedzał drogę, którą miała uciekać królowa; jak w końcu przybył, ażeby powiedzieć królowi, że teraz trzeba tylko projekt urzeczywistnić.
Królowa słuchała go z uwagą i z głęboka wdzięcznością.
Zdawało jej się niepodobieństwem, ażeby proste poświęcenie zachodziło tak daleko.
Tylko miłość gorąca i niespokojna mogła przewidzieć tyle przeszkód i tyle znaleźć środków zbawiennych.
Pozwoliła mu więc mówić, od początku do końca, a gdy skończył, spojrzała nań z niewysłowioną czułością i rzekła.
— Wiec będziesz bardzo szczęśliwym, gdy mnie ocalisz, Olivierze?
— O! — zawołał hrabia — pytasz mnie o to, Najjaśniejsza Pani? Ależ to marzenie moje, a gdy się ziści, będzie to chwała mojego życia!
— Wolałabym, aby to było nagrodą twej miłości — rzekła smutno królowa. — Lecz mniejsza o to... Pragniesz więc, aby dzieło ocalenia króla, królowej i królewicza Francji przez ciebie było spełnione?
— Czekam tylko Jej królewskiej mości zezwolenia, aby poświęcić wam życie.
— Tak, rozumiem, mój przyjacielu — rzekła królowa — poświęcenie to ma być czyste i wolne od wszelkiego innego uczucia. Niepodobna, aby mąż mój i dzieci, ocaleni zostali ręką, któraby nie śmiała wyciągnąć się do nich, gdyby się na tej wspólnej drodze poślizgnęli. Oddaję ci ich życie i moje, bracie mój, ale ty będziesz miał litość nade mną?
— Litość nad tobą, Najjaśniejsza Pani? — zapytał Charny.
— Tak. Nie zechcesz, aby w chwilach, gdy będę potrzebowała całej siły, odwagi, całej przytomności umysłu, myśl to szalona może, ale co chcesz! są ludzie, którzy boją się w nocy widm, z których za dnia żartują — nie chcesz więc, aby wszystko przepadło dla jakiejś obietnicy, jakiegoś słowa danego?... Nie zechcesz tego, nieprawdaż?
Charny przerwał królowej:
— Najjaśniejsza Pani — rzekł — chciałbym ocalić Waszą królewską mość; chciałbym szczęścia dla Francji; chciałbym z chwałą ukończyć rozpoczęte dzieło, i wyznaję, żałuję, że tak mały dowód poświęcenia dać mogę Waszej królewskiej mości. Przysięgam, że jedynie za pozwoleniem Waszej królewskiej mości widzieć się będę z panią de Charny.
I, skłoniwszy się królowej zimno lecz z szacunkiem, wyszedł, zanim ścięta lodem tych słów, próbowała go zatrzymać.
Ale ledwie Charny zamknął drzwi za sobą, załamała ręce i zawołała boleśnie:

— O! wolałabym, aby on ze mną przysiągł się nie widzieć, i kochał mnie tak, jak ją kocha!...

ROZDZIAŁ XXXVIII.
DWOISTY WYROK.

Tegoż roku, dziewiętnastego czerwca, o ósmej zrana, Gilbert przechadzał się wielkiemi krokami w mieszkaniu swojem, przy ulicy św. Honorjusza, a od czasu do czasu stawał przy oknie i wyglądał kogoś niecierpliwie.
Trzymał w ręku złożony we czworo papier z pieczęciami, zapewne ważny, bo kilka razy w tych chwilach oczekiwania, rozkładał go i czytał, składał i rozkładał, i czytał, a potem znów składał.
Nareszcie usłyszawszy turkot zatrzymującego się powozu, pobiegł żywo do okna, ale było za późno; osoba, która przybyła, weszła już do sieni.
Jednak Gilbert jakby odgadł gościa, bo otwierając drzwi przedpokoju, rzekł:
— Janie! otwórz drzwi panu hrabiemu do Charny.
I po raz ostatni przeczytał papier rozłożony, kiedy Jan zamiast pana de Charny, oznajmił:
— Hrabia Cagliostro.
Imię to tak dalekie było od myśli Gilberta, że zadrżał, jakby olśniony błyskawicą.
Szybko złożył papier i schował go do kieszeni.
— Hrabia Cagliostro? — powtórzył, zdziwiony jeszcze tem nazwiskiem.
— E! mój Boże, tak, to on sam, kochany Gilbercie — rzekł hrabia; — wprawdzie, nie mnie oczekiwałeś, ale pana de Charny. Pan de Charny zajęty jest w tej chwili — czem, powiem ci później, dopiero za pół godziny przyjdzie;. wiedząc o tem, pomyślałem: „Ponieważ jestem w tych stronach, wejdę na chwilę do doktora Gilberta“. Mam nadzieje, że lubo nieoczekiwany, źle przyjętym nie będę.
— Kochany mistrzu — rzekł Gilbert — wiesz, że o każdej godzenie dnia i nocy serce moje i drzwi są dla ciebie otwarte.
— Dziękuję ci, Gilbercie. Nastąpi dzień, gdy będę mógł ci dowieść, jak bardzo cię kocham. Teraz porozmawiajmy.
— A o czem? — spytał Gilbert z uśmiechem, bo obecność Cagliostra zawsze mu jakieś nowe zdziwienie zwiastowała.
— O czem? — powtórzył Cagliostro — o modnym przedmiocie rozmowy, o rychłym wyjeździe króla.
Gilbert uczuł dreszcz, przebiegający mu po ciele, ale uśmiech ani na chwile nie zniknął z ust jego; umiał już tyle panować nad sobą, że chociaż pot perlił się na czole, jednakże nie bladł.
— A ponieważ przedmiotu tego wystarczy nam na czas jakiś — ciągnął Cagliostro, — więc siadam.
I Cagliostro usiadł.
Zresztą, gdy przeminęło pierwsze uczucie zgrozy, Gilbert pomyślał, że skoro przypadek sprowadził doń Cagliostra, był to przypadek Opatrznościowy. Cagliostro, który nie miał dlań tajemnic, powie mu zapewne wszystko, co wie o wyjeździe króla i królowej.
— A wiec — dodał Cagliostro, widząc, że Gilbert czeka — rzecz postanowiona na jutro?
— Kochany mistrzu — powiedział Gilbert — wiesz, że zwykle pozwalam ci mówić do końca, nawet wtedy, gdy błądzisz, zawsze się czegoś nauczę, nietylko z rozmowy, ale i z każdego twojego wyrazu.
— A w czem to pomyliłem się dotąd, Gilbercie? — spytał Cagliostro. — Czy wówczas, kiedy przepowiedziałem ci śmierć Favrasa, chociaż w stanowczej chwili czyniłem wszystko, co mogłem, aby do tego niedopuścić? Czy, kiedy ci mówiłem, że sam król intryguje przeciw Mirabeau, i Mirabeau nie będzie ministrem? Czy, kiedy mówiłem, że Robespierre wzniesie rusztowanie Karola I-go, a Bonaparte tron Karola Wielkiego? Ta możesz mnie o błąd posądzić, bo niektóre z tych rzeczy spełnią się przy końcu tego stulecia lub na początku przyszłego. Otóż dzisiaj, kochany Gilbercie, wiesz lepiej, niż ktobądź, że mówię prawdę, wspominając, iż król ma jutro w nocy uciekać, bo sam jesteś jednym z pomocników tej ucieczki.
— Jeżeli tak jest — rzekł Gilbert — zapewne nie żądasz ode mnie, abym ci się przyznał, nieprawdaż?
— A czyż ja potrzebuję twego wyznania? Wiesz dobrze, że nietylko jestem tym, który jest, ale jeszcze, jestem tym, który wie.
— Ależ, w takim razie — podchwycił Gilbert — wiesz zapewne, co mówiła wczoraj królowa do pana de Montmorin, gdy pani Elżbieta nie chciała być na nabożeństwie Bożego Ciała w niedzielę: „Nie chce z nami jechać do Saint-Germain I‘Auxerrois, to mnie martwi; mogłaby jednak zasady swoje dla króla poświęcić“. Jeżeli więc królowa jedzie z królem w niedzielę do kościoła Saint-Germain l‘Auxerrois, nie wybierają się tej nocy, a przynajmniej nie w tak długa podróż.
— Tak, ale wiem — odparł Cagliostro — że wielki filozof powiedział: „Mowa na to dana człowiekowi, aby lepiej ukrywał swe myśli“. Otóż Bóg nie czyni wyjątków, aby tylko mężczyznę tym szacownym darem obdarzyć.
— Kochany mistrzu — rzekł Gilbert, próbując zachować ton żartobliwy — czy znasz historję niewiernego apostoła?
— Który zaczął wierzyć, gdy mu Chrystus swe ręce, nogi i bok pokazał. Otóż, kochany Gilbercie, królowa, nie chcąc się pozbawić wygody i przyzwyczajeń w czasie podróży, która podług obliczeń pana de Charny ma trwać trzydzieści sześć godzin, zamówiła u pana de Brosse, przy ulicy Notre-dame-des Victoires, śliczną szkatułkę z przyborami, srebrną, pozłacaną, przeznaczoną dla arcyksiężniczki Krystyny w Niderlandach. Neseser wczoraj ukończony przyniesiono wieczorem do Tuileries; — to dla rąk.
Jadą oni w wielkiej kolasie podróżnej na sześć osób. Zamówił ją u Louis pan de Charny, który jest tam w tej chwili i wypłaca mu sto dwadzieścia pięć luidorów, jako połowę umówionej sumy; próbowano jej wczoraj i próbę wytrzymała; raport pana Izydora de Charny był dokładny; — to dla nóg.
Wkońcu pan de Montmorin, nie wiedząc nawet co podpisuje, wydał dziś rano paszport dla baronowej Korff, jej dwojga dzieci, dwóch panien służących, intendenta i trzech lokajów. Pani de Korff, to pani de Tourzel, guwernantka dzieci Francji; jej dwoje dzieci, to córka królewska i delfin; jej dwie służące, to królowa i pani Elżbieta; jej intendent, to król; nakoniec trzej lokaje ubrani jak kurjerzy, którzy mają wyprzedzać i towarzyszyć powozowi, to pan Izydor de Charny, pan de Malden i pan de Valory; paszport, czyli papier, który trzymając, za wejściem mojem schowałeś do kieszeni, opiewa, co następuję;
„W imieniu Króla.
„Zalecamy przepuścić panią baronowa de Korff z jej dwojgiem dzieci, służąca, kamerdynerem i trzema lokajami.

„Minister spraw zewnętrznych,
„Montmorin“.

Czy dobrze poinformowany jestem, kochany Gilbercie?
— Z wyjątkiem małej sprzeczności miedzy słowami pana, a wspomnianym paszportem...
— Jakiej sprzeczności?
— Mówisz pan, że królowa i pani Elżbieta zabrała dwie służące pani de Tourzel, kiedy na paszporcie widzę tylko jednę.
— A widzisz... Bo za przybyciem do Bondy, pani de Tourzel, która sądzi, że pojedzie do Montmedy, wysiądzie. Pan de Charny, człowiek poświęcony, na którego można liczyć, wsiądzie do powozu na jej miejsce, aby wyglądał przez drzwiczki i wrazie potrzeby dobył pistoletów. Królowa zostanie wtedy panią de Korff, a ponieważ będzie w powozie tylko pani Elżbieta, niepotrzebnie wiec było oznaczać na paszporcie dwie służące.
Teraz czy chcesz innych szczegółów? Dobrze; szczegółów mi nie brak.
Ucieczka miała być dokonaną pierwszego czerwca: panu de Bouille wiele na tem zależało, napisał nawet w tym przedmiocie do króla list dosyć ciekawy, w którym prosi go o pośpiech, z uwagi, że wojska się psują i że za nic odpowiada, jeżeli żołnierze przystąpią do federacji.
Otóż — dodał Cagliostro tonem szyderskim — te słowa: psują się, znaczą, że armja, mając do wyboru między monarchją, która szlachcie poświęcała lud, oficerowi żołnierza — a konstytucją, nagradzającą zasługi — niewdzięczna armja ku niej się pochyla.
Ale ani powóz, ani szkatułka, nie były gotowe: niepodobna wiec było jechać pierwszego czerwca, co było wielkiem nieszczęściem, bo armja mogła się bardziej zepsuć, a żołnierze zaprzysięgli konstytucje: dlatego oznaczono ósmy czerwca; ale pan de Bouille zapóźno był zawiadomiony i odpowiedział, że nie będzie gotów aż na 12-go: lepszy byłby 11-ty, lecz w dniu tym jedna kobieta, wielka demokratka, co więcej, kochanka pana de Gouvion, adjutanta pana de Lafayette — pani de Rechereul była dyżurną przy delfinie, i obawiano się, aby nie odkryła, jak mówił biedny pan de Mirabeau, tego przysmaku, który ukrywają królowie w swych pałacach.
Dwunastego, król przypomniał sobie, że za sześć dni odbierze czwartą część listy cywilnej, sześć miljonów. Do kata! przyznasz sam Gilbercie, że warto było zaczekać! Prócz tego, cesarz Leopold, wielce lubiący zwlekać, Fabjusz monarchiczny, obiecał, że z piętnastoma tysiącami Austrjaków zajmie 15-go Arlon.
Ani słowa! dojmujesz, że nic dobrej woli braknie tym dobrym królom, ale mają pewne interesa do ukończenia. Austrja połknęła Liege i Brabant, a w tej chwili trawiła miasto i prowincje; otóż Austrja jest jak boa; śpi kiedy trawi. Katarzyna pobiwszy królika Gustawa III, zawarła z nim pokój, aby miał czas w Akwizgranie powitać królowę Francji, kiedy wysiadać będzie z powozu; — filozoficzne Prusy i filantropijna Anglja przygotowują się rozciągnąć, pierwsze na brzegach Renu, druga na morzu Północnem.
Stanowczo wiec postanowiono wyjazd na noc 19-go, to jest w niedziele, ale 18-go rano depesza od pana de Bouille, odłożyła ucieczkę na dwudziesty, to jest na jutro o północy; co sprowadzi wiele niedogodności, bo pan de Bouille musiał odwołać rozkazy. — Strzeż się, Gilbercie, strzeż się, to wszystko męczy żołnierzy i daje do myślenia ludności.
— Hrabio — rzekł Gilbert — nie chcę z tobą chytrze postępować: wszystko coś powiedział jest prawdą, a tem mniej użyję chytrości, że mojem zdaniem król nie powinienby opuszczać Francji. Teraz, wyznaj mi szczerze, zważywszy niebezpieczeństwo królowej i jej dzieci, czy jeżeli król powinien zostać jako król, czy jako człowiek, małżonek i ojciec, nie jest upoważnionym do ucieczki?
— Skoro chcesz, to ci powiem jedno, Gilbercie: Ludwik XVI nie jako ojciec, nie jako mąż, nie jako człowiek ucieka, bo jako Bourbon, wreszcie, umiałby stawić czoło niebezpieczeństwu. On opuszcza Francję, bo konstytucja przykrojona na wzór Stanów Zjednoczonych i do monarchii zastosowana, nie zostawia mu dość wolnego powietrza do oddychania: opuszcza Francję dla sprawy rycerzy sztyletowych, dla sprawy Saint-Cloud, w której chciał sprawdzić swoją wolność, a lud dowiódł mu, że jest więźniem.
W dniu podróży do Saint-Cloud dotknięto króla: kiedy z Tuileries wypędzono rycerzy sztyletowych, dotknięto sługi jego; tego król znieść już nie mógł.
Oto dlatego sprowadzono pana de Charny z Montmedy; dlatego też król, który odmówił wyjazdu z panem de Favras i swemi ciotkami, zgadza się uciekać jutro, za paszportem pana de Montmorin — który nie wie, dla kogo go podpisał. Jedzie pod nazwiskiem Duranda, w ubraniu służącego, zalecając jednak, aby włożono między pakunki, ubranie pasowe ze złotem, które miał w Cherbourgu.
Kiedy Cagliostro mówił, Gilbert wzrok w nim zagłębił, próbując odgadnąć, co było na dnie myśli tego człowieka.
Ale nadaremnie: żaden wzrok ludzki nie przeniknął szyderczej maski, która się uczeń Althotasa okrywał. Gilbert więc postanowił otwarcie do rzeczy przystąpić.
— Hrabio — rzekł — prawda jest wszystko, coś powiedział, raz jeszcze powtarzam. Teraz, w jakim celu mi to mówisz? Czy przychodzisz do mnie jako prawy nieprzyjaciel, który ostrzega, że będzie walczył? Czy jako przyjaciel z rada?
— Najprzód, kochany Gilbercie — powiedział z uczuciem Cagliostro — przychodzę jako mistrz do ucznia, aby ci powiedzieć: „Przyjacielu, fałszywą idziesz drogą, czepiając się upadającego gmachu, konającej zasady, która zowią monarchią. Tacy jak ty, nie mogą być ludźmi przeszłości, ani nawet teraźniejszości: bo są ludźmi przyszłości. Opuść sprawę w którą nie wierzysz, dla tej, w którą my wierzymy: nie oddalaj się od rzeczywistości, aby ścigać mare, a jeżeli nie zechcesz być czynnym żołnierzem rewolucji, patrz na nią z daleka, nie próbując jej w drodze zatrzymać: Mirabeau był olbrzymem, a Mirabeau upadł w tem dziele“.
— Hrabio — rzekł Gilbert — odpowiem ci na to w dniu, kiedy król, który mi zaufał będzie bezpieczny. Ludwik XVI w dziele tem użył mnie za swego pomocnika, wspólnika. Przyjąłem misje, wypełnią ją do końca, z otwartem sercem, z zamkniętemi oczami! Teraz ty mi, hrabio, odpowiedz z kolei. W tych tajemniczych zamiarach, ponurych kombinacjach, czy trzeba, aby ta ucieczka udała się lub chybiła? Jeżeli ma upaść, daremna walka, powiedz: „Nie jedźcie“! i zostaniemy, pochylimy głowy, czekając ciosu.
— Bracie! — rzekł Cagliostro — jeżeli wezwany przez Boga, który mi wyznacza drogę, musiałbym uderzyć w tych, których twe serce miłuje lub twój genjusz osłania, pozostałbym w cieniu, błagając ową potęgą, aby ci nigdy nie dała wiedzieć skąd cios pochodził. Nie, jeśli nie przychodzę jako przyjaciel — nie mogę być przyjacielem królów, ja, który byłem ich ofiarą — nie przychodzą także jako nieprzyjaciel; przychodzą z wagą w ręku, mówiąc ci: „Zważyłem losy tego ostatniego Bourbona, i nie sądzę, aby śmierć jego potrzebna była dla sprawy. Otóż, niech mnie Bóg broni, mnie, który jak Pytagoras nie śmiałem rozrządzać życiem najdrobniejszego robaczka, abym miał podnieść nierozsądnie rękę na człowieka, króla stworzenia!“ Więcej jeszcze; nietylko mówię ci: „Zostanę neutralnym“, ale dodaję jeszcze: „Potrzeba ci mojej pomocy? Masz ją“.
Gilbert po raz drugi próbował przeniknąć myśli Cagliostra.
— Dobrze! — podjął ten, przybierając znów ton szyderczy — oto znowu wątpisz. Dalejże, człowieku uczony, czy nie znasz historji o lancy Ahillesa, która raniła i uzdrawiała. Ja posiadam te lancę. Kobieta która uchodziła za królową w ogrodach Wersalu, czyż nie mogłaby uchodzić za królową w komnatach Tuileries, lub na każdej innej drodze przeciwnej tej, którą uciekać ma królowa prawdziwa? No, wszakże ofiara moja nie do pogardzenia, Gilbercie.
— Bądź zupełnie szczerym, hrabio i powiedz w jakim celu mi to ofiarujesz?
— Ależ to bardzo proste, kochany doktorze; w celu, aby król wyjechał, aby opuścił Francję, aby nam pozwolił ogłosić rzeczpospolitą.
— Rzeczpospolitą! — zawołał Gilbert zdziwiony.
— Dlaczego nie? — rzekł Cagliostro.
— Ależ, hrabio, w całej Francji nie widzę, ani jednego republikanina.
— Mylisz się, ja widzę trzech: Petiona, Kamila Desmoulina i twego sługę; to są ci, których i ty widzisz. Ja spostrzegam ich więcej, i ty zobaczysz ich także, gdy czas ich ukazania się nadejdzie.
Gilbert zamyślił się chwilę.
Potem, wyciągając rękę do Cagliostra — rzekł.
— Hrabio, gdyby szło o mnie, życie, sławę, pamięć, nie dbałbym o to: ale tu idzie o królestwo, o króla, o królowę, o ród cały, o monarchję. Zostań neutralnym, kochany hrabio, to wszystko, o co cie proszę.
Cagliostro uśmiechnął się!
— Tak, rozumiem — rzekł — ja w historji naszyjnika!... A wiec, kochany Gilbercie, człowiek z historji naszyjnika da ci jednę radę.
— Cicho! — rzekł Gilbert — ktoś dzwoni.
— Mniejsza o to, wiesz, że to hrabia de Charny. Otóż radę tę i on usłyszeć i zużytkować może. Wejdź, panie hrabio, wejdź.
Charny, w rzeczy samej ukazał się we drzwiach. Widząc nieznajomego, gdy sądził, że Gilbert będzie sam, zatrzymał się wahający, niespokojny.
— Rada ta — ciągnął Gilbert — jest następująca: Strzeżcie się zbyt kosztownych szkatułek, zbyt ciężkich powozów i zbyt podobnych portretów. Bądź zdrów, Gilbercie! do widzenia, panie hrabio! a życząc wam jak i im dobrej podróży, powtórzę ich zwykłe słowa: Niech Bóg ma was w swej świętej opiece!
I prorok, skłoniwszy się przyjaźnie Gilbertowi, a z dworskością Charnemu, odszedł ścigany niespokojnym wzrokiem jednego i pytającem spojrzeniem drugiego.
— Kto jest ten człowiek, doktorze? — spytał Charny, gdy ucichł odgłos jego kroków.
— Jeden z mych przyjaciół — rzekł Gilbert człowiek, który wie o wszystkiem, ale dał słowo, że nas nie zdradzi.
— A nazwisko jego? Gilbert zawahał się.
— Baron Zannone — rzekł.
— To dziwne — podjął Charny — nie znam tego nazwiska, a jednak twarz nie jest mi obca. Czy masz paszport, doktorze?
— Oto jest, hrabio.

Charny wziął paszport, rozwinął go szybko, a całkiem zajęty ważnością dokumentu, zdawał się chwilowo przynajmniej zapominać o baronie Zannone.

ROZDZIAŁ XXXIX.
WIECZÓR 20-go CZERWCA..

Teraz zobaczymy co się działo 20-go czerwca wieczorem od dziewiątej do dwunastej, w różnych punktach stolicy.
Nie bez przyczyny obawiano się pani de Rochereul; jakkolwiek służba jej skończyła się 11-go, znalazła ona jednak sposób dostania się do zamku i spostrzegła, że jakkolwiek szkatułki od klejnotów stały na swojem miejscu, brylanty królowej znikły. W rzeczy samej powierzone one zostały fryzjerowi Marji Antoniny, Leonardowi, który na kilka godzin przed swą dostojną panią miał wyjechać z panem de Choiseul, dowodzącym pierwszym oddziałem w Pont-de-Sommevelle, który także miał polecony sobie przeprząg w Varénnes, a w mieszkaniu swem przy ulicy d‘Artois, czekał ostatniego rozkazu króla.
Było to może nierozsądnie zabierać z sobą Leonarda i obarczać nim pana de Choiseul, ale któżby za granicą tak zadziwiające układał koafiury?... Cóż robić!... kiedy fryzjer jest człowiekiem genjalnym, nie łatwo go się wyrzec!...
Wynikło stąd, że pani pokojowa delfina, domyślając się, iż wyjazd na dwudziestego czerwca o jedenastej wieczorem jest oznaczony, zawiadomiła nietylko pana de Gouvion swego kochanka, ale i pana Bailly.
Pan de Lafayette udał się do króla, aby otwarcie wytłómaczył się z tej denuncjacji, i wreszcie wzruszył ramionami.
Pan Bailly, lepiej uczynił: kiedy Lafaoytte został ślepym jak astronom. Bailly stał się grzecznym jak rycerz i posłał królowej list pani de Rochereul.
Sam tylko pan de Gouvion zachował silniejsze podejrzenie. Uprzedzony przez kochankę, zaraz pod pozorem małego wojskowego zebrania, ściągnął kilkunastu oficerów gwardji narodowej; po pięciu umieścił przy różnych drzwiach, a sam z kilkoma starszymi, stanął przy drzwiach mieszkania pana de Villequier, na które polecono mu najbardziej uważać.
W tym samym czasie, przy ulicy Coq-Heron, Nr. 9, w znanym nam saloniku, młoda kobieta, piękna i spokojna na pozór, choć w duszy bardzo wzruszona, siedziała na kanapce, rozmawiając z młodym dwudziesto-kilkoletnim człowiekiem, który miał na sobie ubiór kurjera barwy słomkowej, z nożem myśliwskim, i trzymał w ręku okrągły kapelusz z galonem.
Młoda kobieta zdawała się nalegać, młodzieniec opierał się.
— Ależ powiedz, wicehrabio — mówiła — dlaczego od półtrzecia miesiąca swego pobytu w Paryżu, ani razu sam do mnie nie przyszedł?...
— Brat mój, od swego powrotu kilka razy polecił mi dać pani o sobie wiadomość.
— Wiem o tem, i tak jemu jak i tobie wdzięczną jestem, wicehrabio; ale zdaje mi się, że wyjeżdżając, mógłby sam przyjść mnie pożegnać.
— Widocznie było to dlań niepodobieństwem, skoro mnie to polecił.
— A podróż, którą macie przed sobą, czy będzie długą?...
— Nie wiem tego, pani.
— Widząc ubiór pana, mówię wy, bo musisz pan być także na wyjezdnem.
— Podług wszelkiego prawdopodobieństwa, opuszczę Paryż dziś o północy.
— Czy towarzyszysz pan swemu bratu, czy też w innym jedziesz kierunku?...
— Zdaje mi się, że pojedziemy ta samą drogą.
— Czy powiesz mu pan, żeś się ze mną widział?...
— Tak, pani, bo po silnych naleganiach, z jakiemi tu mnie wyprawił, widzę, że nigdyby mi nie przebaczył, gdybym zapomniał być u pani.
Młoda kobieta przesunęła ręka po oczach, westchnęła, a po chwili namysłu rzekła:
— Wicehrabio — jesteś szlachcicem, zrozumiesz więc cała doniosłość mego pytania: odpowiedz mi, jak gdybym rzeczywiście była twą siostrą, odpowiedz mi, jak gdybyś odpowiedział Bogu. W podróży tej, czy pan de Charny będzie narażony na niebezpieczeństwo?...
— Któż może wiedzieć — odparł Izydor, starając się wyminąć pytanie — gdzie w teraźniejszym czasie jest lub niema niebezpieczeństwa?... Gdybyś pani rano piątego października, spytała była naszego biednego brata Jerzego, czy będzie walczył z niebezpieczeństwem, odpowiedziałby z pewnością: nie; nazajutrz leżał blady, nieżywy na progu drzwi królowej. Dziś, pani, znajdujemy się wobec śmierci, nie wiedząc skąd i kiedy przyjdzie.
Andrea zbladła i rzekła:
— Więc jest niebezpieczeństwo śmierci, wicehrabio?....
— Nie powiedziałem pani tego.
— Nie, ale myślisz...
— Myślę, pani, że jeżeli masz coś powiedzieć bratu memu, przedsięwzięcie nasze jest o tyle ważne, iż możesz mi pani ustnie lub piśmiennie polecić, abym przekazał myśl twoja, życzenie lub zlecenie.
— Dobrze, baronie — rzekła Andrea, wstając — proszę cię o pięć minut.
I zimnym, wolnym krokiem, hrabina odeszła do swego pokoju, zamknąwszy drzwi za sobą.
Młodzieniec niespokojnie spojrzał na zegarek.
— Kwadrans na dziesiątą — szepnął — król czeka nas o wpół do dziesiątej.. Szczęściem, stad do Tuileries tylko dwa kroki.
Tymczasem hrabina wróciła po kilku chwilach z listem zapieczętowanym.
— Wicehrabio — rzekła uroczyście — powierzam to twemu honorowi.
Izydor wyciągnął rękę po list.
— Czekaj pan — powiedziała Andrea — i zrozum dobrze, co ci powiem. Jeżeli brat pana, hrabia de Charny, spełni bez wypadku to przedsięwzięcie, nie mam mu nic więcej do wyrażenia nad uwielbienie dla prawości charakteru i szacunku dla jego poświęcenia... Jeżeli będzie ranny... głos Andrei lekko się wzruszył — jeżeli będzie ranny, zapytasz pan, czy pozwoli mi przybyć do siebie, a wtedy wyślesz posłańca, któryby mi wskazał dokładnie miejsce jego pobytu. Jeżeli zostanie śmiertelnie raniony... wzruszenie mało jej mowy nie odjęło — oddasz mu ten list; jeżeli sam nie będzie mógł go przeczytać, przeczytaj mu go pan, aby przed śmiercią wiedział, co zawiera. Słowo honoru, uczynisz pan to, o co proszę?...
Izydor, zarówno jak hrabina wzruszony, wyciągnął rękę.
— Na honor, przysięgam pani!... rzekł.
— Weź więc ten list i idź, wicehrabio.
Izydor, ucałowawszy rękę hrabiny, wyszedł.
— O!... — zawołała Andrea padając na kanapę — jeżeli umrze, niech wie przynajmniej, że go kocham!...
Właśnie gdy Izydor, wychodząc od hrabiny, kładł na swej piersi list ten obok drugiego listu, dwaj ludzie tak samo jak on ubrani, zdążali do wspólnego miejsca zebrania, — do znanego nam buduaru królowej. Jeden szedł przez galerję Luwru, gdzie nań czekał Weber, kamerdyner królowej, drugi wstępował małemi schodami, któremi udał się Charny za przybyciem z Montmedy; tu czekał go Franciszek Hue kamerdyner króla.
Wprowadzono ich obu prawie jednocześnie innemi drzwiami; pierwszy wszedł pan de Valory.
W kilka sekund potem, pan de Valory ujrzał ze zdziwieniem drugiego siebie.
Dwaj oficerowie nie znali się, jednak domyślając się, że jednakowa łączy ich sprawa, podeszli ku sobie i ukłonili się.
W tejże chwili wszedł Izydor de Charny, obu oficerom równie nieznany, ale wiedzący o celu, który ich tu zgromadził.
Zapewne gotował się odpowiedzieć na pytania towarzyszów, kiedy znów drzwi się roztwarły i wszedł król.
— Panowie — rzekł Ludwik XVI, zwracając się do panów de Malden i de Valory — wybaczcie mi, żem rozporządził wami bez waszego zezwolenia, ale sądziłem, że jesteście mi wiernymi sługami, gdyż pochodzicie z szeregów mej gwardji. Zaleciłem wam pójść do wskazanego krawca i tam zamówić sobie kostjum kurjerów, następnie mieliście się dzisiaj o wpół do dziesiątej zejść w Tuileries; obecność wasza dowodzi, że jakiekolwiek będzie wasze zdanie, spełnicie je zupełnie.
Dwaj byli oficerowie straży przybocznej skłonili się.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł pan de Valory — Wasza królewska mość wie, że nie potrzebuje pytać szlachciców, kiedy chce ich poświęceniem, odwagą lub życiem rozporządzać.
— Najjaśniejszy Panie — dodał pan de Malden — kolega mój, odpowiadając za siebie, odpowiedział i za mnie i jak przypuszczam, za naszego trzeciego towarzysza.
— Wasz trzeci towarzysz, panowie, z którym polecam wam zaznajomić się, jest to pan Izydor de Charny, którego brat, broniąc Wersalu, poległ w drzwiach komnaty królowej; przyzwyczajeni jesteśmy do poświęceń całej tej rodziny, i nawet nie dziękujemy im za nie.
— Z tego, co król mówi — rzekł pan de Valory — wnoszę, że wicehrabia de Charny zna powód naszego zebrania, tymczasem my, nieświadomi, jak najprędzej radzibyśmy go poznać.
— Panowie — podjął król — wiecie, że jestem więźniem: więźniem dowódcy gwardji narodowej, więźniem prezesa Zgromadzenia, więźniem mera Paryża, więźniem ludu, więźniem wszystkich nakoniec. A więc, panowie, liczyłem na was, że pomożecie mi zrzucić to upokorzenie, odzyskać wolność. Mój los, los królowej i jej dzieci, jest w waszych rękach; Wszystko dziś gotowe do nocnej ucieczki, starajcie się stąd nas wydobyć.
— Najjaśniejszy Panie — rzekli trzej młodzi ludzie — rozkazuj.
— Pojmujecie, panowie, że razem wyjść nie możemy. Oznaczonem miejscem na schadzkę jest róg ulicy Saint-Nicaise, gdzie nas czeka hrabia Olivier de Charny z najętym powozem. Pan, wicehrabio Izydorze de Charny, będziesz miał pod opieka królowę, a imię twoje będzie Melchior, ty, panie de Malden, zajmiesz się panią Elżbietą i królewną, a będziesz odpowiadał na imię Jana; pan de Valory zaopiekuje się panią de Tourzel i delfinem, i nazywać się będzie Franciszkiem. Nie zapomnijcie panowie swych imion i czekajcie tu dalszych zleceń.
Król podał każdemu z kolei ręką i wyszedł zostawiając w tym pokoju trzech ludzi gotowych umrzeć dla niego.
Tymczasem pan de Choiseul, któremu pan de Bouille polecił powiedzieć królowi, że jeżeli nie wyjedzie dwudziestego w nocy, cofnie swe oddziały do Dun, Stenay i Montmedy, pan de Choiseul czekał u siebie do dziewiątej, zrozpaczony, że nie ma rozkazów od króla, kiedy jedyny służący którego zostawił doniósł mu, że jakiś człowiek od królowej chce się z nim widzieć.
Kazał mu wejść.
Człowiek w wielkim kapeluszu owinięty w płaszcz, wszedł do pokoju.
— To ty, Leonardzie — rzekł — czekałem cię niecierpliwie.
— Nie moja to wina, tylko królowej, która dziesięć minut temu dopiero powiedziała mi, że mam iść do pana.
— Nic ci innego nie mówiła?...
— Owszem, książę; poleciła mi wziąć swoje brylanty i oddać panu ten list.
— Dajże!... — rzekł książę z niecierpliwością, której nawet wobec osoby, oddającej mu list królewski, powstrzymać nie mógł.
List był długi, pełen zleceń; królowa donosiła, że wyjeżdżają o północy, prosiła, aby książę de Choiseul, jechał natychmiast, i ponawiała prośbę o zabranie Leonarda, któremu — dodawała — kazała go słuchać, jak siebie samej.
I podkreśliła następujące wyrazy:
I ponawiam mu ten rozkaz.
Książę podniósł oczy na Leonarda, który czekał z widocznym niepokojem; fryzjer śmiesznym był w wielkim kapeluszu i ogromnej opończy.
— No — rzekł książę — przypomnij sobie wszystko, co ci mówiła królowa.
— Powtórzę co do słowa księciu panu.
— Mów, słucham cię.
— Zawołała, mnie blisko trzy kwadranse temu.
— Dobrze.
— I powiedziała mi pocichu...
— Jej królewska mość nie była wiec sama?
— Nie, mości książę, król we framudze okna rozmawiał z panią Elżbietą; delfin z królewną bawili się; królowa zaś była o kominek oparta...
— Mów dalej, Leonardzie, mów dalej.
— Królowa więc rzekła mi pocichu:
— Leonardzie, mogę liczyć na ciebie?
— O! Najjaśniejsza Pani — odparłem — rozporządzaj mną; Wasza królewska mość wie, że oddany jej jestem duszą i ciałem.
— Weź te brylanty i włóż je do kieszeni, a list ten zanieś na ulice d‘Artois do księcia de Choiseul, i oddaj tylko jemu samemu; jeżeli go nie zastaniesz, będzie u księżnej de Grammont.
— A kiedy się oddalałem. Jej królewska mość przywołała mnie:
— Aby cie nie poznano, włóż wielki kapelusz i szeroka opończę, kochany Leonardzie — dodała — a nadewszystko słuchaj de Choiseul, jak mnie samej.
— Wtedy wróciłem do siebie, wziąłem ubranie i kapelusz mego brata, i oto jestem.
— A wiec — rzekł pan de Choiseul — królowa kazała ci słuchać mnie, jakby jej samej?
— To są dostojne wyrazy Jej królewskiej mości, mości książę.
— Bardzo dobrze, że pamiętasz jej ustne zalecenie, w każdym razie jest i piśmienne, a ponieważ list ten muszę spalić, przeczytaj.
I pan de Choiseul wskazał na koniec listu, a Leonard głośno przeczytał: „Kazałam memu fryzjerowi Leonardowi, słuchać pana. jakby mnie samej. Rozkaz ten ponawiam“.
— Rozumiesz, nieprawdaż? — rzekł pan de Choiseul.
— O! panie — powiedział Leonard — wierz mi, że wystarczał ustny rozkaz Jej królewskiej mości.
— Mniejsza o to — dodał pan de Choiseul.
I spalił list.
W tej chwili wszedł służący, oznajmiając, że powóz gotów.
— Chodź, kochany Leonardzie — rzekł książę.
— Jakto? a brylanty?
— Zabierzesz je z sobą.
— Ale gdzie?
— Tam, dokąd cię zawiozę.
— Dokąd mnie pan wiezie?
— O kilka mil stąd, gdzie masz szczególną misję do spełnienia.
— Niepodobna, mości książę.
— Jakto niepodobna! czy królowa nie kazała ci mnie słuchać?
— To prawda; ale cóż uczynię? Zostawiłem klucz we drzwiach naszego mieszkania. Kiedy brat mój wróci, nie zastanie swego ubrania, ani kapelusza, nie będzie wiedział gdzie jestem. Obiecałem dziś uczesać panią de l‘Aage, a mój kabriolet i służący, czekają na dziedzińcu Tuileries.
— A więc, kochany Leonardzie — rzekł, śmiejąc się książę — cóż chcesz! brat twój kupi sobie inny kapelusz i inne ubranie; panią de l’Aage uczeszesz innego dnia, a twój służący, widząc, że nie wracasz, odprzężę konie i zaprowadzi do stajni, ale nasz koń już zaprzężony, jedźmy.
I, nie zważając już na żale i skargi Leonarda, książę wsadził zrozpaczonego fryzjera do kabrjoletu i puścił konia szybkim krokiem ku rogatce Petite-Villette.
Książę de Choiseul nie przebył jeszcze rogatki, kiedy grupa z pięciu osób złożona, wracając z klubu Jakóbinów, wysunęła się z ulicy św. Honoriusza ku Palais-Royal.
Byli to: Kamil Desmoulins, który sam opowiada owo zdarzenie, Danton, Freron, Chenier i Legendre.
Przybywszy na wysokość ulicy l‘Echelle i spojrzawszy na Tuileries:
— Dalibóg!... odezwał się Kamil Desmoulins — czy nie zdaje wam się, że Paryż tej nocy jest spokojniejszy, i jakby opuszczony? Przez całą drogę spotkaliśmy zaledwie jeden patrol.
— Bo — odpowiedział Freron — zostawiono wolną drogą królowi.
— Jakto, wolną drogę królowi?... zapytał Danton.
— Bezwątpienia — rzekł Freron — tej nocy odjeżdża.
— A to!... zawołał Legendre — co za żart!
— Może być żart — podjął Freron — ale uprzedzono mnie wczoraj listownie.
— Odebrałeś list, donoszący o ucieczce króla? — rzekł Kamil Desmoulins, list podpisany?
— Nie, anonim, zresztą mam go z sobą... czytajcie.
Pięciu patriotów zbliżyło się do latarni powozu, czekającego na rogu ulicy Saint-Nicaise, i przy jej świetle przeczytali następujące wyrazy:
„Uprzedza się obywatela Frerona, że dzisiejszego wieczora pan Kapet, Austriaczka i dwa jej wilczątka opuszczą Paryż, jadą złączyć się z panem de Bouille, tępicielem w Nancy, który ich czeka na granicy“.
— Proszę, pan Kapet — rzekł Kamil Desmoulins — dobre nazwisko, odtąd Ludwika XVI nazywać będą panem Kapetem.
— Tylko to będziemy mieli ci do zarzucenia — rzekł Chenier — że Ludwik XVI nie jest Kapetem ale Burbonem.
— Ba! któż to wie? — powiedział Kamil Desmoulins. — Kilku takich jak ty pedantów. Nieprawda, Legendre, że Kapet to dobre imię?
— Ale — zauważył Danton — gdyby ten list mówił prawdę, gdyby naprawdę tej nocy cała rodzina królewska miała uciekać!
— Ponieważ jesteśmy w Tuileries — rzekł Kamil — zobaczmy.
I pięciu patriotów okrążyło Tuileries, a wracając ulicą Saint-Nicaise ujrzało Lafayetta jak z całym sztabem wjeżdżał do pałacu.
— Dalibóg — rzekł Danton — Blondinet idzie czuwać nad snem królewskiej rodziny: nasza służba skończona, jego się zaczyna. Dobrej nocy, panowie! który z was idzie ze mną ku ulicy Paon?
— Ja — odezwał się Legendre.
I grupa rozdzieliła się na dwie części.

Danton i Legendre udali się ku ulicy Paon; zaś Chenier, Freron i Kamil Desmoulins znikli na rogu ulicy de Rohan i Św. Honoriusza.

ROZDZIAŁ XL.
WYJAZD.

O jedenastej godzinie, kiedy panie de Tourzel i Brennier, rozebrawszy i uśpiwszy dzieci królewskie, budziły i ubierały je znów w podróżne stroje, z wielkim wstydem delfina, który nie chciał wziąć dziewczęcego ubrania, król, królowa i pani Elżbieta, przyjmowali pana de Lafayette z panami de Gouvion — i Romeuf jego adjutanta.
Odwiedziny te, wskutek podejrzeń spowodowanych przez panią de Rochereul, były niepokojące. Królowa i pani Elżbieta odbyły wieczorem spacer do lasku Bulońskiego i wróciły o ósmej godzinie.
Pan de Lafayette spytał królowej, czy była ze spaceru zadowoloną, przytem dodał, aby nie wracała tak późno, bo mgła wieczorna mogłaby jej zaszkodzić.
— Mgły wieczorne w czerwcu! — rzekła, śmiejąc się królowa — ależ chybabym ją kazała umyślnie urządzić dla osłonięcia naszej ucieczki, inaczej nie wiem skądby sie wzięła... Mówią dla osłonięcia naszej ucieczki, bo zdaje się ciągle obiega pogłoska, że wyjeżdżamy.
— Faktem jest, Najjaśniejsza Pani — rzekł Lafayette — iż więcej niż kiedykolwiek mówią o odjeździe, a otrzymałem nawet ostrzeżenie, że nastąpi dzisiejszego wieczoru.
— A! — zawołała królowa — założę się, że od pana Gouvion masz pan te wiadomość?
— A — dlaczego ode mnie, Najjaśniejsza Pani? — zapytał oficer, rumieniąc się.
— Bo sadzę, że masz pan z zamkiem stosunki. Patrz pan, pan de Romeuf nie ma żadnych a więc pewna jestem, że ręczyłby za nas.
— I nie miałbym w tem żadnej zasługi, Najjaśniejsza Pani — odpowiedział młody adjutant, ponieważ król dał słowo Zgromadzeniu że nie opuści Paryża.
Królowa zarumieniła się z kolei.
Zaczęto mówić o czem innem.
O wpół do dwunastej pan de Lafayette i dwaj jego adjutanci pożegnali króla i królowę.
Jednak pan de Gouvion nieuspokojony wrócił do siebie; zastał swych przyjaciół na straży i zamiast ich zwolnić zalecił im podwoić czujność.
Co zaś do pana de Lafayette, to pojechał on do ratusza, ażeby uspokoić Baillego co do zamiarów króla, gdyby Bailly miał jaka obawę.
Po odjeździe generała, król, królowa i pani Elżbieta zawołali służących i po zwykłych obsługach. zwolnili wszystkich o zwyczajnej godzinie.
Królowa i pani Elżbieta ubrały się. Suknie ich były nadzwyczaj skromne, kapelusze z wielkiemi rondami całkiem twarz zakrywały.
Kiedy były ubrane, król wszedł.
Miał na sobie popielate ubranie, peruczkę a la Rousseau, krótkie spodnie, popielate pończochy i trzewiki z kokardami.
Od tygodnia kamerdyner Hue, tak samo ubrany, wychodził codziennie z mieszkania pana de Villequier, który od ośmiu miesięcy wyemigrował, szedł następnie placem Karuzeli i ulicą Saint-Nicaise. Przezorności tej użyto dla tego, aby ludzie, przyzwyczaiwszy się widzieć podobnie ubranego człowieka, nie zważali, gdy król z kolei przechodzić będzie.
Wzięto trzech kurierów z buduaru królowej, gdzie czekali, aż nadejdzie godzina i przez salon przeprowadzono ich do apartamentu królowej, gdzie się ona z delfinem znajdowała.
Pokój ten, w przewidywaniu ucieczki, wybrano nad mieszkaniem pana de Villequier jedenastego czerwca.
Król kazał sobie klucze tego mieszkania oddać trzynastego.
Z tego mieszkania łatwo było się z zamku wydostać. Wiedziano, że mieszkanie puste, a nie wiedziano, że król odeń miał klucz, najmniej go wiec strzeżono.
Wreszcie straże przyzwyczajone były o jedenastej wieczór, widzieć wiele osób naraz wychodzących, miedzy innemi służbę, która w zamku nie mieszkała.
Tak ułożono plan podróży.
Pan Izydor de Charny, który z bratem drogę wybadał i znał wszystkie niebezpieczne miejsca, jechał naprzód i uprzedzał pocztyljonów, aby zaprzęgi się nie spóźniały.
Panowie de Malden i Valory, mieli siedzieć na koźle i płacić pocztyljonom po trzydzieści sous, zwyczajnie płaciło się dwadzieścia piąć, ale wskutek ciężaru powozu, dodano im jeszcze po pięć.
Gdyby, pocztyljonowie jechali bardzo szybko, da im się jeszcze dodatek do czterdziestu sous najwyżej. Król tylko płacił talara.
Hrabia de Charny miał siedzieć w powozie, gotowy na wszelki wypadek. Jak on, tak i trzej kurjerzy mieli zastać po parze pistoletów w powozie.
Płacąc po trzydzieści sous, i jadąc średnia szybkością, w trzynaście godzin można było dojechać do Chalous.
Wszystkie te instrukcje powtórzono kilka razy młodym ludziom, aby dobrze się przejęli swojemi obowiązkami.
Każdy przyrzekł trzymać się ułożonego planu. Następnie zgaszono świece i po ciemku zbliżano się do apartamentu pana de Villequier.
Północ biła. Hrabia de Charny od godziny musiał już czekać na stanowisku.
Omackiem król dostał się do drzwi.
Miał już klucz w zamku przekręcić, gdy królowa go zatrzymała.
— Cicho! — szepnęła.
Z korytarza dochodziły kroki i szepty.
Działo się coś nadzwyczajnego.
Pani de Tourzel, której obecność na korytarzu o tej porze nadzwyczajna nie była, obeszła wkoło apartament pana do Villequier.
Czekano bez najmniejszego poruszenia, każdy wstrzymał oddech.
Im większa była cisza, tem łatwiej rozpoznano, że w korytarzu było kilka osób.
Pani de Tourzel wróciła; poznała pana de Gouvion i kilku oficerów w mundurach.
Niepodobna było wyjść drzwiami tego mieszkania, gdyby innego wyjścia nie miało.
Ciemność panowała dokoła.
Pani Elżbieta poszła ze zgaszoną świecą i zapaliła ją u lampki nocnej, która stała w pokoju królewny.
Następnie garstka uciekających poczęła szukać innego wyjścia.
Stracono kwadrans czasu, aż nareszcie jakieś schodki zdawały się prowadzić do opuszczonego pokoju w antresoli. Był to pokój lokaja pana de Villequier, a drzwi prowadziły na schody służbowe.
Drzwi były zamknięte i żaden z kluczy do nich się nie nadawał.
Wicehrabia de Charny próbował otworzyć je nożem myśliwskim, ale zamek oparł się.
Wtedy król wziąwszy świecę, i wszystkich zostawiając w ciemności, udał się do sypialni, stamtąd tajemnemi schodami do kuźni, a wziąwszy całe kółko rozmaitych haczyków, zszedł na dół.
Nim połączył się z pełną obawy garstką towarzyszy, wybrał już haczyk odpowiedni.
Haczyk uchwycił zamek i za trzecim razem przekręcił, drzwi ustąpiły. Wszyscy odetchnęli.
Ludwik XVI z tryumfem odwrócił się do królowej.
— Cóż Najjaśniejsza Pani? — rzekł.
— Tak, panie — rzekła śmiejąc się królowa — prawda, że dobrze być ślusarzem; ale mówię, że nieźle czasami być i królem.
Teraz szło o plan wyjścia.
Pani Elżbieta miała iść naprzód, prowadząc królewną.
O dwadzieścia kroków postępowałaby pani de Tourzel z delfinem.
Miedzy niemi pan de Malden, gotów jednym lub drugim nieść pomoc.
Biedne dzieci, weszły drżące w krąg światła, rzuconego przez latarnią u wrót pałacu i minęły pierwszy odwach bez przeszkody.
— Dobrze! rzekła pani Elżbieta — już przebyliśmy jeden krok niebezpieczny.
Przy bramie od placu Karuzelu spotkały szyldwacha.
Spostrzegłszy je, zatrzymał się w tejże chwili.
— Ciociu szepnęła królewna, ściskając za rękę panią Elżbietą jesteśmy zgubione, ten człowiek nas poznał.
— Moje dziecko — odparła pani Elżbieta — gorzej będzie, gdy się cofniemy.
I szły dalej.
Kiedy szyldwach o cztery kroki od nich się znajdował, odwrócił się i pozostawił im wolne przejście.
Czy człowiek ten poznał je w rzeczy samej? Czy wiedział jak dostojnych wypuszczał zbiegów? Księżniczki były o tem przekonane i tysiące błogosławieństw przesyłały nieznanemu zbawcy.
Za furtką spostrzegły niespokojne oblicze Oliviera.
Hrabia był owinięty w wielki płaszcz niebieski, a na głowie miał okrągły kapelusz ceratowy.
— A! mój Boże — rzekł zcicha — jesteście panie nakoniec! A król? a królowa?
— Idą za nami — rzekła pani Elżbieta.
— Proszę za mną — szepnął Charny.
I zaprowadził uciekające do powozu, stojącego na ulicy Saiut-Nicaise.
Fiakr jakiś stanął tuż obok, jakby chciał szpiegować.
— Cóż to, kumie — rzekł dorożkarz widząc zdobycz hrabiego de Charny — jesteś zajęty?
Potem cicho do pana de Malden, rzekł:
— Weź pan dorożką — rzekł — i jedź do bramy Samt-Martin, tam poznasz powóz, który na nas czeka.
Oficer zrozumiał, skoczył do dorożki.
— Ruszaj żwawo do Opery! zawołał.
Opera znajdowała się wówczas przy bramie Saint-Martin.
Woźnica sądząc, że to lokaj, który ma czekać na swego pana przy wyjściu z Opery, ruszył, czyniąc tylko uwagą co do ceny:
— Pan wiesz, że już po północy? — rzekł.
— Wiem, jedź dobrze i bądź spokojny.
Ponieważ w owym czasie lokaje hojniejsi byli od panów, dorożkarz popędził konie w milczeniu.
Zaledwie skręcił na ulicą de Rohan, kiedy tą samą drogą, którą przeszły pani Elżbieta z księżniczką i pani de Tourzel z delfinem, Charny ujrzał idącego krokiem zwyczajnym, jakby wychodził z biura po całodziennej pracy, człowieka w popielałem ubraniu, z nasuniętym na czoło kapeluszem i z rękami w kieszeni.
Był to król.
Za nim szedł pan de Valory.
Idąc zgubił jednę z kokard od trzewika; pan de Valory podniósł ją z ziemi.
Charpy postąpił ku niemu; poznał króla dopiero po panu de Valory.
Był on jednym z tych, którzy w królu chcą zawsze widzieć króla.
Westchnął boleśnie, prawie ze wstydem.
— Chodźcie, Najjaśniejszy Panie, chodźmy — szepnął.
A ciszej do pana do Valory, dodał:
— A królowa?
— Królowa idzie z pańskim bratem.
— Dobrze: biegnij pan krótszą drogą, ja przejdę dłuższą, spotkamy się przy bramie Saint-Martin.
Pan de Valory poszedł ulicą Saint-Nicaise do ulicy św. Honoryusza, potem ulicą Richelieu i placem Zwycięstw na ulicę Bourbon-Villeneuve.
Czekano na królową.
Minęła godzina.
Nie próbujemy opisywać obawy uciekających. Charny, na którym ciążyła cała odpowiedzialność, szala prawie.
Chciał biec do zamku, dowiadywać się, król go zatrzymał.
Delfin płakał, wołając:
— Mamo, mamo!
Pani Elżbieta, królewna i pani de Tourzel nie mogły się uspokoić.
Przerażenie wzmogło się, gdy ujrzano wracający z pochodniami powóz Lafayetta.
Oto co się stało.
W bramie, wicehrabia de Charny trzymający pod rękę królową, chciał skręcić na lewo.
Ale królowa wstrzymała go.
— Dokąd pan idziesz? — rzekła.
— Na róg ulicy Saint-Nicaise, gdzie nas brat czeka — odpowiedział Izydor.
— Czy ulica Saint-Nicaise jest nad brzegiem rzeki? — spytała królowa.
— Nie, Najjaśniejsza Pani.
— Więc przy furtce od strony rzeki, czeka nas brat pana.
Izydor chciał nalegać; królowa zdawała się tak pewną, że i on zwątpił.
— Mój Boże! Najjaśniejsza Pani — rzekł, strzeżmy się omylić, byłoby to śmiertelne.
— Nad brzegiem wody — powtórzyła królowa — doskonale słyszałam, że nad brzegiem wody.
— Idźmy więc do brzegu, Najjaśniejsza Pani, ale jeżeli nie zastaniemy powozu, zaraz wrócimy na ulicę Saint-Nicaise, nieprawdaż?
— Tak, ale idźmy.
I królowa pociągnęła swego przewodnika przez trzy dziedzińce, oddzielone od siebie grubym murem, a łączące się wąskiemi otworami w których wisiał łańcuch i stała straż.
Królowa i Izydor przebyli i dziedziniec i łańcuchy.
Ani jeden, szyldwach ich nie zatrzymał.
Któżby bowiem mógł przypuścić, że ta kobieta ubrana jak pokojówka z dobrego domu, podająca rękę pięknemu chłopcu w liberji księcia de Conde, która tak lekko przez łańcuchy skakała, jest królową Francji.
Przybyli nad brzeg wody.
Pusty był.
— To musi być po drugiej stronie — rzekła królowa.
Izydor chciał wracać, ale ona jakby wirem pociągnięta:
— Nie, nie — zawołała — to tędy.
I rzuciła się na Pont-Royal.
Przebywszy most, przekonała się, że i ta strona równie była pustą.
— Zobaczymy w tej ulicy — rzekła.
I zmusiła Izydora aby wszedł w ulicę Bac.
Spostrzegłszy nareszcie, że się omyliła, zatrzymała się dysząc.
Sił jej brakowało.
— I cóż, Najjaśniejsza Pani — rzekł Izydor — czy nalegacie jeszcze?
— Nie — powiedziała królowa — prowadź mnie pan dokąd chcesz.
— Najjaśniejsza Pani, na miłość Boska, odwagi! — rzekł Izydor.
— O! — odparła — nie odwagi, lecz sił mi brakuje.
Potem rzucając się w tył, zawołała.
— Zdaje mi się, że już nie pochwycę oddechu — zawołała. — Mój Boże! mój Boże!
Izydor wiedział, że oddech ten w owej chwili potrzebny był królowej tak, jak sarnie ściganej przez psy.
Zatrzymał się więc i rzekł:
— Odpocznijcie, Najjaśniejsza Pani; mamy czas, ręczę za mego brata, jeśli trzeba, czekać będzie do świtu.
— Sądzisz więc pan, że mnie kocha? — zawołała równie żywo, jak nierozsądnie, Marja Antonina, przyciskając do piersi rękę młodego człowieka.
— Sądzę również, że tak jak moje, i życie jego do was należy, Najjaśniejsza Pani, a to uczucie, które w nas jest miłością i szacunkiem, u niego jest uwielbieniem.
— Dziękuję — rzekła królowa — sprawiłeś mi pan ulgę, oddycham! Chodźmy...
I z tą samą gorączką, poczęła wracać tą samą drogą.
Teraz przeszli furtką od placu Karuzelu, który był pusty i ciemny.
Jednak zdawało się im, że słyszą turkot kół i tętent koni. Przybyli do furtki od ulicy l‘Echelle, którędy powóz ten przejeżdżać musiał.
Spostrzeżono światło pochodni.
Izydor rzucił się w tył; królowa pociągnęła go naprzód.
On jednak posunął ją w najciemniejsze zagłębienie w chwili, gdy ich oświecać miały pochodnie.
Pośród nich pół leżąc w powozie, w eleganckim mundurze generała gwardji narodowej, spoczywał Lafayette.
W chwili, gdy powóz ich mijał, Izydor uczuł jak ręka jakaś jeżeli nie mocna, to pełna woli, usuwała go gwałtownie.
Była to lewa ręka królowej.
Prawą ręką trzymała laseczkę bambusową, taką, jakie wówczas nosiły kobiety i uderzyła nią po kołach powozu.
— Precz stróżu — mówiła — wydobyłam się z twego więzienia.
— Co czynisz, Najjaśniejsza Pani — rzekł Izydor — na co się narażasz?
— Mszczę się — odrzekła królowa.

I za ostatnią pochodnią pobiegła, promieniejąca jak wieszczka, uradowana jak dziecię.

ROZDZIAŁ XLI.
KWESTJA ETYKIETY.

Królowa nie postąpiła jeszcze dziesięciu kroków, kiedy człowiek jakiś w niebieskim płaszczu i okrągłym ceratowym kapeluszu, schwycił ją konwulsyjnie za ramię i pociągnął do powozu, stojącego na rogu ulicy Saint-Nicaise.
Był to hrabia de Charny.
W powozie tym od pół godziny, czekała rodzina królewska.
Myślano, że królowa przyjdzie znękana, ledwie żywa; przybywała śmiejąca się i wesoła. Jedno uderzenie laseczką w koła powozu Lafayetta, uderzenie, które jemu osobiście przeznaczała, dało jej zapomnieć o niebezpieczeństwach, zmęczeniu, pomyłce, czasie straconym i następstwach tej straty.
O kilka kroków od powozu służący trzymał osiodłanego konia.
Charny wskazał go Izydorowi, Izydor skoczył na konia i popędził galopem.
Jechał do Bondy, aby zamówić konie.
Królowa, widząc, jak się oddalał, rzuciła mu kilka słów podziękowania, których nie, usłyszał.
— Śpieszmy się, śpieszmy, Najjaśniejsza Pani — rzekł Charny pełen szacunku, lecz z silną wolą, jakiej ludzie pewni umieją użyć w ważnych okolicznościach — niema sekundy do stracenia.
Królowa weszła do powozu i usiadła w tyle, wziąwszy delfina na kolana.
Król zajął miejsce przy niej, na przodzie usiadły pani Elżbieta i pani de Tourzel, a miedzy niemi królewna.
Charny zamknął drzwiczki, wskoczy! na kozioł, i żeby zmylić szpiegów, gdyby jacy byli, skręcił konie na ulicą św. Honorego i bulwarami dojechał do bramy Saint-Martin.
Powóz czekał na drodze.
Droga była pusta.
Hrabia de Charny zeskoczył z kozia i otworzył drzwiczki powozu.
Przy podróżnej karecie stali już, otworzywszy drzwiczki, panowie de Malden i de Valory.
W jednej chwili sześć osób stanęło na drodze.
Wtedy hrabia de Charny, skręcił powozem w fosę.
Następnie wrócił do podróżnych.
Król wsiadł pierwszy, za nim królowa, za królową pani Elżbieta, potem dwoje dzieci a za dziećmi pani de Tourzel.
Pan de Malden siadł z tylu powozu, pan de Valory na koźle przy Charnym. Cztery konie zaprzężone do powozu biegły szybko.
Kwadrans na drugą bił na wieży św. Wawrzyńca.
W godziną podróżni byli w Bondy.
Tam z końmi gotowemi czekał Izydor.
Z drugiej strony drogi stał kabriolet, także z końmi pocztowemi, w którym siedziały dwie dozorczynie królewskich dzieci.
Sądziły one, że w Bondy znajdą powóz do wynajęcia, ponieważ go jednak brakło, kupiły od poczthaltera kabriolet za tysiąc franków.
Poczthalter, zadowolony ze sprzedaży, stał przed oberżą, chcąc się dowiedzieć, co się dzieje z osobami, które zrobiły takie głupstwo, że zapłaciły mu za kabriolet tysiąc franków.
Zobaczył przybywającą karetą króla, którą powoził Charny. Hrabia zeskoczył z kozia i zbliżył się do drzwiczek.
Pod płaszczem miał mundur oficera; w schowaniu powozowym był jego kapelusz.
Król, królowa i Charny postanowili, że w Bondy, Olivier zajmie w powozie miejsce pani de Tourzel, a ona wróci do Paryża.
Ale zapomniano poradzić się pani de Tourzel.
Król jej to powiedział.
Pani de Tourzel mimo poświęcenia dla familji królewskiej, pod względom etykiety równa była starej pani de Noailles.
— Najjaśniejszy Panie!... odrzekła — zadaniem mem jest czuwać nad dziećmi Francji i nie opuszczać ich ani na chwile; nie opuszczą ich, chyba za wyraźnym rozkazem Waszej królewskiej mości, który jednak byłby bezprzykładny w dziejach.
Królowa drżała z niecierpliwości. Podwójnie życzyła sobie mieć Oliviera w powozie; jako królowa byłaby bezpieczniejszą, jako kobieta weselszą.
— Kochana pani de Tourzel — rzekła królowa — jesteśmy ci jak najwdzięczniejsi; ale jesteś cierpiącą, przybyłaś tu z nadmiaru poświecenia; zostań w Bondy, a gdziekolwiek będziemy, przyjedź do nas jak najprędzej.
— Najjaśniejsza Pani — odparła pani de Tourzel — niech król mi rozkaże, a wysiądę i na gościńcu; lecz jego tylko rozkaz może mnie zmusić do niedopełnienia obowiązku lub odstąpienia prawa mojego.
— Najjaśniejszy Panie, Najjaśniejszy Panie! — mówiła królowa.
Ale Ludwik XVI nie śmiał decydować w tej tak ważnej kwestji; szukał wybiegu.
— Panie de Charny — rzekł — czy nie móglbyć pozostać na koźle?
— Mogę uczynić wszystko, co król zechce, — rzekł Charny ale musiałbym tam siedzieć albo w moim mundurze, który tu wszyscy znają od czterech miesięcy, albo w płaszczu i kapeluszu woźnicy, a ubiór taki za skromny jest dla tak eleganckiego powozu.
— Wsiądź pan do środka, panie de Charny — mówiła królowa; — ja wezmę delfina na kolana, pani Elżbieta Marję-Teresę, i będzie doskonale... Troszkę ciasno i nic więcej.
Charny czekał słów króla.
— Niepodobna, moja droga — rzekł król, pomyśl, że mamy pięćdziesiąt mil do przebycia.
Pani de Tourzel stała, gotowa usłuchać rozkazu króla; ale król nie śmiał go wydać: tak wielkiemi na dworze są nawet drobne przesądy.
— Panie de Charny, rzekł król do hrabiego — czy nie mógłbyś w miejsce brata, jechać naprzód i zamawiać konie?
— Mówiłem już królowi, że na wszystko jestem gotów; lecz zazwyczaj konie zamawia kurjer, a nie kapitan okrętu, zmiana mogłaby zadziwić poczthaltera i sprowadzić ważne następstwa.
— To prawda!... rzekł król.
— O! mój Boże, mój Boże! — szeptała królowa niecierpliwie.
Potem, zwracając się do Oliviera:
— Czyń pan, jak chcesz, — rzekła — ale nie chcę, ażebyś nas opuszczał.
— Jest to także mojem życzeniem, Najjaśniejsza Pani — odpowiedział Charny — a widzę na to jeden tylko sposób.
— Jaki?... Mów pan prędzej — dodała królowa.
— Zamiast siadać w środku, jechać na koźle lub zamawiać konie, będę jechał w zwyczajnem ubraniu pocztą na koniu za powozem. Jedźcie, Najjaśniejsza Pani, a zanim ujedziecie piąć mil, ja będę o pięćset kroków za wami.
— W takim razie wracasz pan do Paryża?
— Bezwątpienia, Najjaśniejsza Pani; ale aż do Chalons niema żadnej obawy, a w Chalons dogonię powóz.
— Jakżesz pan wrócisz?
— Wezmę konia, na którym mój brat przyjechał, Najjaśniejsza Pani; biegnie on doskonale, miał czas wytchnąć, w pół godziny będę w Paryżu....
— Wtedy?...
— Wtedy włożę stosowne ubranie, wezmę konia pocztowego, i jechać będę, póki się z wami nie złączę.
— Czyż niema innego sposobu? — rzekła w rozpaczy Marja Antonina.
— Ani słowa! — wtrącił król — nie widzę innego.
— Nie traćmy więc czasu — zawołał Charny. — Dalej, Janie, Franciszku na miejsca! Melchior, naprzód! Pocztyljonie, na konie!
Pani de Tourzel usiadła tryumfującą, powóz ruszył galopem, a kabrjolet za nim.
Przy tej ważnej rozmowie zapomniano dać kurierom nabite pistolety, które były w schowaniu powozowem.
Co się działo w Paryżu, gdy hrabia de Charny, pędząc konia, ku niemu podążał?
Fryzjer nazwiskiem Buseby, zamieszkały przy ulicy Bourbon, był tegoż wieczora w Tuileries u jednego ze swych przyjaciół; ten wiele mu opowiadał o ucieczce króla, która, jak zapewniali oficerowie, miała się odbyć tejże nocy. Perukarz myśli tej pozbyć się nie mógł i wróciwszy do domu opowiedział żonie. Żona uważała wszystko to za bajkę i uspokojony fryzjer rozebrał się i położył.
Ale myśl ta nie opuściła go jednak, i tak bardzo go zajęła, że nie mógł jej się oprzeć. Wyskoczywszy z łóżka, ubrał się na nowo i udał się do swego przyjaciela Hucher, który był piekarzem i zarazem saperem bataljonu Teatynów.
Tam wygłosił tak żywo swoje obawy co do ucieczki rodziny królewskiej, że piekarz nietylko je podzielił, ale jeszcze może od przyjaciela gorliwszy, zarzucił co mógł na siebie i pobiegł do drzwi sąsiadów, budząc ich ze snu.
Było to o kwadrans na pierwsza, w kilka minut po spotkaniu królowej z Lalfayettem w bramie Tuileries.
Zbudzeni obywatele uradzili, że w mundurach gwardji narodowej pójdą do generała de Lafayette, aby go o tem, co się dzieje, uprzedzić.
Pan de Lafayette mieszkał przy ulicy Saint-Honore, w pałacu de Noailles, blisko Feuillants. Patrioci byli u niego o wpół do pierwszej.
Generał, uspokoiwszy pana de Bailly, że król się położył, odwiedził jeszcze pana Emmery, członka Zgromadzenia narodowego, poczem wrócił do siebie i już miał się rozbierać.
W tejże chwili zapukano do drzwi pałacu. Pan de Lafayette posłał kamerdynera, ażeby się dowiedział, co to znaczy.
Ten wrócił natychmiast mówiąc, że ze trzydziestu obywateli życzy się z nim widzieć w ważnej sprawie.
Lafayette miał zwyczaj przyjmować o każdej godzinie.
Zresztą, ponieważ sprawa, dla której przychodziło trzydziestu obywateli, musiała być wielce ważna, Lafayette kazał wprowadzić tych, co mówić chcieli.
Wtedy weszli imcipanowie Buseby i Hucher, wynurzając w imieniu towarzyszy i własnem wiadome obawy; Buseby opierał je na tem, co słyszał w Tuileries; Hucher na tem, co w dzień na mieście dokoła mówiono.
General śmiał się z tego wszystkiego, a że lubił rozmawiać, opowiedział im, skąd te pogłoski wyszły, że je rozpowszechnili pani de Rochereul i pan de Gouvion, że widział króla kładącego się spać, a gdy to jeszcze nie wystarczało, pan de Lafayette powiedział, że za króla głową swą odpowiada.
Niepodobna było po tem wszystkiem okazać wątpliwości; zapytali tylko generała o hasło, aby nie niepokojono ich z powrotem i odeszli.
Jednak uzbrojeni hasłem, postanowili zwiedzić sale Maneżu, czy czasem nie zaszło co nadzwyczajnego, oraz dziedzińce zamkowe.
Wracali ulica Saint-Honore, kiedy jeździec jakiś galopom wpadł miedzy nich. Ponieważ w tej nocy wszystko wydawało się niezwykłym wypadkiem, skrzyżowali karabiny, wołając na jeźdźca, żeby się zatrzymał.
Jeździec stanął.
— Czego chcecie ode mnie? — zapytał.
— Chcemy wiedzieć, dokąd jedziesz?... odpowiedzieli gwardziści narodowi.
— Jadę do Tuileries.
— Co będziesz robił w Tuileries?
— Zdam sprawę królowi z poselstwa, z jakiem mnie wysiał!...
— O tej godzinie?
— Tak, o tej godzinie.
— Ale — powtórzył zagajający — o tej godzinie król śpi.
— Tak odparł jeździec — ale go obudzą.
— Jeżeli masz interes do króla — podjął ten sam człowiek musisz znać hasło.
— Niekoniecznie — zauważył jeździec — bo mógłbym przybywać z granicy, zamiast o dwie mile stąd i wyjechać od miesiąca, zamiast od dwóch godzin.
— Prawda... odrzekli gwardziści.
— Wiec widziałeś króla przed dwiema godzinami? ciągnął pytający.
— Tak jest.
— I mówiłeś z nim?!
— Mówiłem.
— Cóż robił dwie godziny temu?
— Czekał tylko na wyjście generała Lafayetta, żeby się położyć.
— Znasz wiec hasło?
— Bezwątpienia; generał, wiedząc, że mam wrócić około pierwszej lub drugiej zrana, dał mi je, abym się nie spóźnił.
— A hasło?
— Paryż i Poitiers.
— Prawda... rzekli gwardziści, to samo. Szczęśliwego powrotu, kolego, i powiedz królowi, żeś nas zastał czuwających u drzwi zamku, aby nie uciekł.
I usunęli się przed jeźdźcem.
— Nie zapomnę!... odparł tenże.
I ukłuwszy konia ostrogą, puścił się w bramę, gdzie zniknął.
— Gdybyśmy też poczekali, aż wyjedzie z Tuileries, żeby się dowiedzieć, czy widział króla? — rzekł jeden z gwardzistów.
— Ale jeśli mieszka w Tuileries — powiedział drugi będziemy czekać do jutra?
— To prawda — odparł pierwszy — a ponieważ król śpi Lafayette zasypia, idźmy spać i my z kolei, i niech żyje naród!

Trzydziestu patrjotów powtórzyła okrzyk: „Niech żyje naród!“ i poszli spać szczęśliwi i dumni, bo z samych ust Lafayetta dowiedzieli się, że niema obawy, aby król opuścił Paryż.

ROZDZIAŁ XLII.
DROGA.

Widzieliśmy, jak szybko odjeżdżał powóz, unoszący króla w szczegółach ucieczki już towarzyszyli. Wypadek ten jest tak wielki i taki wpływ fatalny wywarł na los ich, że każde zdarzenie w tej podróży, wydaje się nam ciekawości godne.
Nade dniem, koło gadziny trzeciej, przeprzęgano w Meaux. Król był głodny, napoczęto wiec zapasy. Składały się one z kawałka zimnej cielęciny, chleba i czterech butelek niemusującego wina szampańskiego, w które hrabia de Charny powóz zaopatrzył.
Ponieważ nie było ani nożów ani widelców, król zawołał Jana.
Janem, jak sobie przypominamy, zwano pana de Malden.
Pan de Malden zbliżył się....
— Janie — rzekł król — pozwól nam twego myśliwskiego noża, dla pokrajania mięsa.
Jan wyciągnął nóż z pochwy i podał go królowi.
Królowa tymczasem wychyliła się z powozu, wyglądając zapewne, czy nie widać Oliviera.
— Czy nie chcesz przekąsić czego, panie de Malden — rzekł król półgłosem.
— Nie, Najjaśniejszy Panie — równie cicho pan de Malden odpowiedział — nie chce mi się jeść.
— Ani ty, ani twoi towarzysze nie róbcie ceremonji — dodał król.
Potem, zwracając się do królowej, rzekł:
— O czemże myślisz, Najjaśniejsza pani?
— Ja? — odparła królowa, próbując uśmiechu. — Myślę, że pan de Lafayette nie jest zupełnie zadowolony.
A do pana de Valory stojącego przy niej, rzekła:
— Franciszku, zdaje mi się, że wszystko idzie dobrze. Jużby nas zatrzymano do tego czasu, gdyby nas schwytać miano. Nie spostrzegli widać naszego odjazdu.
— Prawdopodobnie, Najjaśniejsza pani, odpowiedział pan de Valory — bo nie widzę nigdzie żadnego poruszenia ani podejrzeli. Dalej, dalej, odwagi, Najjaśniejsza pani, wszystko dobrze.
— W drogę! — zawołał pocztyljon.
Panowie de Malden i de Valory wskoczyli na miejsca i powóz ruszył.
Około ósmej zrana, kareta dojechała do długiego wzgórza.
Po obu bokach był lasek, w nim ptaki śpiewały, a słońce świeciło pierwszemi promieniami pięknego dnia czerwcowego.
Pocztyljon zwolnił koniom kroku.
Kurjerzy zeskoczyli z siedzenia.
— Janie — rzekł król — każ zatrzymać powóz, ja przejdę się, a sądzę, że i królowa i dzieci nie odmówią małej przechadzki pieszej.
Pan de Malden dał znak; pocztyljon stanął, wszyscy wysiedli, oprócz pani Tourzel, która była bardzo cierpiąca.
W tej chwili cała królewska kolonja rozproszyła się na drodze; delfin pobiegł za motylami; siostra jego zbierała kwiaty.
Pani Elżbieta wzięła króla pod rękę; królowa szła sama.
Widząc tę rodzinę, rozrzuconą na drodze, te ładne dzieci, biegnące i bawiące się, tę siostrę, opartą na ramieniu brata i uśmiechniętą do niego; tę piękną kobietę zamyśloną i poza siebie patrzącą; widząc cały obrazek oświecony rannem słońcem czerwcowem, i przezroczystym cieniem lasu, rzekłbyś, że to rodzina szczęśliwa, która wraca do swego zamku, aby pędzić życie spokojne, a nie król i królowa Francji, uciekający od tronu, do którego na to tylko naród ich miał cofnąć, aby niebawem zaprowadzić na rusztowanie.
Prawda, że wkrótce wypadek miał na ten obraz pokoju sprowadzić burzę różnych namiętności, drzemiących na dnie serca każdej z osób tej dziwnej opowieści.
Nagle królowe, zatrzymała się, jakby jej nogi wzrosły w ziemię.
O ćwierć mili okazał się jeździec jakiś, tumanem kurzu osłonięty.
Marja-Antonina nie śmiała powiedzieć: „To hrabia de Charny“.
Ale wymknął się jej okrzyk:
— A! wiadomość z Paryża.
Król, który miał krótki wzrok, wyciągnął z kieszeni lornetkę.
— Ej! — rzekł — to, zdaje się, pan de Charny.
— Tak, Najjaśniejszy panie — rzekła królowa — to on.
— Wsiądźmy, wsiądźmy — rzekł król — dogoni on nas, a niema czasu do stracenia.
Królowa zapewne nie śmiała powiedzieć, że warto było poczekać na wiadomości, które pan de Charny przywoził.
Zresztą i tak jeździec pędził, co tylko koń wyskoczy.
On, także w miarą zbliżania patrzył uważnie i był zdziwiony, czemu olbrzymi powóz swoich podróżnych rozproszył.
Złączył się z nimi u szczytu wzgórza, gdzie się kareta zatrzymała.
Był to rzeczywiście pan de Charny, jak odgadły serce królowej i oczy króla.
Miał na sobie zielony surducik z szerokim kołnierzem, kapelusz z wielkiem rondem i klamrami stalowemi, białą kamizelką, spodnie obcisłe ze skóry i wysokie aż do kolan buty wojskowe.
Cera jego zwykle biała matowa, ożywiona była biegiem, a w błyskawicach, które źrenice jego rzucały i zaróżowiały twarz, w nozdrzach drgających, było coś zwycięskiego.
Nigdy królowa tak pięknym go nie widziała.
Westchnęła głęboko.
On zeskoczył z konia i skłonił się przed królem.
Potem złożył ukłon królowej.
Wszyscy zebrali się dokoła niego, oprócz dwóch oficerów, którzy oddalili się dyskretnie.
Zbliżcie się, panowie, zbliżcie — rzekł król — wiadomości, które pan de Charny przynosi, wszystkich nas obchodzą.
— Najprzód, Najjaśniejszy panie — powiedział Charny wszystko idzie dobrze, o drugiej w nocy nikt nie podejrzewał waszej ucieczki.
Każdy odetchnął.
Posypały się pytania.
Charny opowiedział, jak wrócił do Paryża; jak na ulicy de l‘Echelle spotkał patrol patrjotów, jak go pytali i jak zostawił ich w przekonaniu, że król śpi.
Potem dodał, jak będąc w Touileries, zastał spokój jak zwykle, wszedł do swego pokoju, zmienił ubranie i wyszedłszy przez korytarze królewskie dowiedział się, że nikt nie myśli o ucieczce króla, nawet pan de Gouvion, który oficerów i dowódców bataljonu ze straży rozpuścił.
Wtedy pan de Charny wsiadł na tego samego konia, na którym przyjechał, a nie chcąc budzić nikogo na poczcie w Paryżu, dojechał na nim do Bondy.
Nieszczęśliwy koń dobiegł pół żywy, ale dobiegł.
Stamtąd wziął świeżego konia.
Zresztą nie było nic niepokojącego na przebytej drodze.
Królowa skorzystała ze sposobności, ażeby podać rękę Olivierowi; tak dobre wiadomości zasługiwały na podobna łaskę.
Charny pełen szacunku ucałował rękę królowej.
Dlaczego królowa zbladła?
Czy z radości, że Charny ścisnął ja za rękę?
Czy z boleści, że jej nie uścisnął?
Podróżni wsiedli do powozu. Powóz ruszył, Charny galopował przy drzwiczkach.
Na następnej poczcie nie było jeszcze konia dla hrabiego.
Izydor nie zamówił konia, nie wiedząc, że potrzebny będzie bratu.
Mimo to powóz pojechał. W pięć minut potem Charny był na koniu; zresztą nie miał on towarzyszyć, lecz jechać za powozem.
Jechał jednak tak blisko, że królowa, wychyliwszy się, mogła go widzieć, a na każdym przeprzęgu mógł kilka słów z dostojnymi podróżnymi zamienić.
Charny wyjeżdżając z Montmirail, sądził, że powóz o kwadrans go wyprzedzi, tymczasem, nagle na skręcie drogi koń jego uderzy nosem o tył powozu zatrzymanego, u którego dwaj oficerowie próbowali naprawie lejce. Hrabia zeskoczył z konia, przechylił głowę przez drzwiczki i poprosił króla, ażeby się ukrył a królowę, ażeby była spokojna. Potem otworzył kuferek, gdzie były przybory na wszelki przypadek; wyjął lejce i założył w miejsce przerwanych.
Kurjerzy tymczasem prosili o broń, ale król oparł się, mówiąc, że w każdym razie krew za niego popłynąć nie może.
Wreszcie lejce naprawiono, straż przyboczna wsiadła na kozioł, Charny na konia i ruszono w drogę.
Ale każda minuta była drogą, a stracono z pół godziny.
O drugiej przybyto do Chalons.
— Jeżeli nie zatrzymają nas do Chalons, powiedział król — wszystko pójdzie dobrze.
Do Chalons obyło się bez wypadku.
Król ukazał się na chwilę. Pośród gromadki otaczającej powóz, dwaj ludzie szczególniej przypatrywali się królowi.
Nagłe jeden z nich zniknął w tłumie. Drugi się zbliżył.
— Najjaśniejszy panie — rzekł półgłosem — nie pokazuj się tak, bo się zgubisz.
— Dalejże próżniaki! czy to tak obsługuje się zacnych podróżnych, którzy po trzydzieści sous płacą?...
I sam wziął się do roboty, pomagając pocztyljonom.
Był to właściciel poczty.
Wreszcie konie zaprzężono, pocztyljoni usadowili się. Pierwszy z nich popędzał swe konie.
Oba padają.
Pod razami batów konie się podnoszą, chcą ruszyć z miejsca, gdy z kolei padają konie drugiego pocztyljona.
Pocztyljon leży pod niemi.
Charny, czekający w milczeniu, wyciąga człowieka z pod koni, który tam swoje buty zostawił.
— O! panie — wola Charny do pocztmistrza, o którego wierności nic nie wie — jakież nam dałeś konie?
— Najlepsze, jakie miałem! — odpowiada tenże. — Tylko konie tak się zaplątały w zaprzęg że niepodobna ich uwolnić.
Charny rzuca się na lejce.
— Dalej! — rzecze — wyprzężmy je i na nowo zaprzężmy, będzie prędzej.
Pocztmistrz bierze się do roboty, płącząc z rozpaczy.
Tymczasem człowiek, który się oddalił biegnie do mera: oznajmia mu, że w tej chwili król i królewska rodzina stoją na poczcie, i żąda rozkazu aresztowania.
Na szczęście mer nie jest republikaninem, albo też nie chce brać na siebie takiej odpowiedzialności.
Zamiast przekonać się o rzeczy, żąda rozmaitych tłómaczeń, zaprzecza, i nareszcie w ostateczności przybywa na pocztę w chwili, gdy powóz znika na zakręcie ulicy.
Stracono dwadzieścia minut.
Alarm panuje w powozie królewskim. Te konie padające jedne za drugiemi bez żadnej przyczyny, przypominają królowi gasnące świece.
Jednak wyjeżdżając z bram miasta, król, królowa i pani Elżbieta rzekli równocześnie:
— Jesteśmy ocaleni!
Ale o sto kroków dalej człowiek jakiś podbiegi i zawołał przez drzwiczki do podróżnych:
— Na nic się to wszystko zdało, schwytają was.
Królowa krzyknęła: człowiek znikł w pobliskim lasku.
Na szczęście, tylko cztery mile dzieli ich od Pont-de-Sommeville, gdzie czeka pan de Choiseul z czterdziestu huzarami.

Ale to już trzecia po południu, spóźniono się o cztery godziny!...

ROZDZIAŁ XLIII.
FATALNOŚĆ.

Fryzjer królowej, Leonard, nie sądził, że jedzie daleko.
Dlatego przybywszy do Bondy, gdy powóz się zatrzymał, odetchnął i chciał wysiąść.
Ale pan de Choiseul zatrzymał go, mówiąc:
— To nie tutaj jeszcze.
Konie były naprzód zamówione: w kilka sekund powóz ruszył z miejsca.
To samo powtórzyło się w Claye, a wtedy Leonard:
— A! mości książę — zawołał — czyż my na koniec świata jedziemy?
— Słuchaj, Leonardzie — rzekł doń wtedy poważnie pan de Choiseul — ja cię wiozę nie w okolicę Paryża, ale na granicę.
Leonard krzyknął, oparł ręce na kolanach i patrzył na księcia osłupiały.
— Na... na... granicę?... — bełkotał.
— Tak trzeba dla dobra królowej. Tego królowa żąda.
Na takie dictum Leonard zamilkł.
Jechali szybko jak wiatr; w Montmirail kurjer zamówił dla nich wieczerzę i dwa łóżka, tam mieli resztę nocy przepędzić.
Zastali wszystko gotowe.
Po wieczerzy podróżni położyli się spać, zamówiwszy powóz na czwarta zrana. O świcie wyruszyli w dalszą drogę.
O dziesiątej przybywają do Chalons, o jedenastej stają w Pont-de-Sommevelle. Dowiadują się, że huzarów jeszcze niema. Zatrzymują się w domu pocztowym, gdzie pan de Cholseul najmuje pokój i ubiera się w mundur. Leonard z niepokojem i westchnieniami patrzy na te przygotowania.
— Leonardzie!... rzekł pan de Choiseul wzruszony — czas, ażebym ci prawdę powiedział. Jesteś wiernym twym panom, prawda, kochany Leonardzie?
— Na śmierć i życie, mości książę!
— A więc za dwie godziny oni tu będą.
— O! mój Boże, czy to podobna? — zawołał biedny chłopak.
— Tak — ciągnął książę — tutaj z dziećmi i panią Elżbietą... Wiesz, jakie przebyli niebezpieczeństwa? (Leonard potakująco skinął głową), jakie jeszcze mają przed sobą? (Leonard podniósł oczy w górę).
— A więc za dwie godziny będą ocaleni!...
Leonard nie mógł mówić; płakał rzewnemi łzami, jednak wyszeptał:
— Tutaj, za dwie godziny? czy pan jesteś pewny?
— Tak, za dwie godziny.
Wkrótce usłyszano trąbkę i tentent koni. Przybyli husarzy.
Za chwilą pan de Goguelat oddał panu de Choiseul pakiecik od pana de Bouille, zawierający podwójny rozkaz do wszystkich oficerów armji, aby słuchali pana de Choiseul.
Książę rozdzielił chleb i wino huzarom, a sam usiadł zkolei do obiadu.
Niecierpliwie oczekiwano królewskiej pary. Kurjera spodziewano się przed wpół do drugiej, powozu około godziny drugiej.
Co pięć minut, pan de Choiseul patrzył na zegarek.
Przez ten czas mieszkańcy okoliczni zbierali się, zaciekawieni obecnością wojska. To było niebezpieczne dla mogącego nadjechać króla.
Co najlepszego uczynić? Chyba oddalić się. Oddalenie jego uczyni drogę wolną. Ale jaki znaleźć pozór? Pośród sześciuset ciekawych, z których jedno słowo zrobić może nieprzyjaciół, najbliżej stoi pocztmistrz. Patrzy on jak i wszyscy z założonemi rękami.
— Panie rzecze doń książę — czy nie wiesz o pieniądzach, które w tych dniach do Metz miały być wysłane?
— Dzisiaj rano przewieziono tędy sto tysięcy talarów — odpowiada pocztmistrz — dwóch żandarmów eskortowało.
— W takim razie — rzekł pan de Choiseul, my nie mamy tu już co robić. Dalej, husarzy, siodłajcie konie.
Żołnierze w jednej chwili siedli na konie.
Pan de Choiseul przeszedł frontem, rzucił z westchnieniem spojrzenie ku Chalons i rzekł:
— Dalej, huzary, po czterech, wolno!
I wyjechał z Pont-de-Sommevelle, gdy zegar bił wpół do szóstej.
Właśnie w tej chwili Izydor de Charny, popędzając szpicrutą i ostrogami konia, na którym cztery mile biegł dwie godziny, przybył na pocztę i zmieniał konie.
Król przybywając do Pont-de-Sommevelle i nie widząc huzarów, niespokojnie wychylił się z karety.
Charny wszedł na pocztę, zwiedzieć się, co to znaczy.
W pięć minut wrócił i opowiedział królowi o wszystkiem. Ruszono wiec dalej.
Tymczasem brat jego, Izydor udał się do Sainte-Menehould. Tam zapytał go o pocztmistrza.
— Pocztmistrza niema w domu — odparł młodzieniec, do którego się zwrócił — ale ja jestem jego synem, Jan-Baptysta Drouet... Mogę go zastąpić, mów pan.
Młodzieniec z naciskiem wymówił te słowa a raczej nazwisko Jan-Baptysta Drouet, jakby odgadł, że będzie ono miało w historji nieszczęsny rozgłos.
— Chciałbym mieć sześć koni pocztowych dla dwóch powozów, które tu przybędą, i konia dla kurjera.
Drouet skłonił głowę i wyszedłszy na dziedziniec:
— Hej! pocztyljoni — zawołał — sześć koni do powozu i konia dla kurjera.
W tej chwili wszedł margrabia Dandoins.
— Panie — rzekł do Izydora — czy pan wyprzedzasz powóz królewski?
— Tak, panie...
Potem nagle przerywając, rzekł:
— Cicho! szpiegują nas; może nas podsłuchano. Idź pan do swego oddziału, i o ile możności trzymaj ludzi w porządku.
W samej rzeczy Drouet stał na progu kuchni podczas tej rozmowy. Pan Dandois odchodzi.
W tej chwili słychać trzaskanie z bicza i powóz króla zajeżdża przed pocztą.
Ujrzał go Jan Drouet, który na powóz patrzy uważnie; rok temu był na federacji; widział króla i, zdaje się, że go poznaje. Tegoż dnia odebrał znaczną sumą pieniędzy w asygnatach; badał je po kolei każdy z portretem króla, czy nie są fałszywe, a wizerunek ten tak utkwił mu w pamięci, że zdaje się wołać: „Ten człowiek, który stoi przed tobą, to król!“ Wyciąga z kieszeni asygnatę, porównywa oryginał z portretem i szepce:
— Z pewnością to on!
Izydor zauważył to.
— Króla poznano! — rzecze do brata — przyśpiesz odjazd i uważaj na tego czarnego chłopca... To syn pocztmistrza, on poznał króla. Nazywa się Jan-Baptysta Drouet.
— Dobrze! — rzekł Olivier — będę czuwał, jedź!
Izydor pędzi galopem, ażeby zamówić konia w Clermont.
Hrabia nie stracił z oczu Droueta, Drouet nie poruszył się nawet: tylko szepnął coś chłopcu stajennemu.
Charny zbliżył się do niego.
— Panie — odzywa się — czy nie zamówiono konia dla mnie?
— Owszem, panie — mówi Drouet; — ale niema już konia.
— Jakto! niema już konia! — rzecze hrabia; — a cóż to za jeden ten, któż go w podwórzu siodła?
— To mój!
Nalegać, znaczyłoby zbudzić podejrzenia; próbować wziąć przemocą, byłoby to wszystko zepsuć. Charny, zresztą znalazł inny sposób, który wszystko mógł pogodzić.
Idzie do pana Dandois.
— Pst!... — rzecze — to ja, hrabia de Charny... Niema już dla mnie konia na poczcie; każ pan zsiąść z konia jednemu z dragonów! muszę jechać za królem i królową!... Sam tylko wiem, gdzie jest pan de Choiseul; jeżeli nie pojadę, król zostanie w Varennes.
— Hiabio powiada pan Dandoins — dam ci jednego z moich koni.
I obadwaj oddalili się placem, do mieszkania margrabiego Dandoins.
Charny odchodząc, polecił jednemu z wachmistrzów, uważać na wszystkie ruchy Droueta.
Nagle Charny słyszy wielkie krzyki i te wyrazy:
— Król!... królowa!...
Biegnie wiec, zalecając panu Dandoins, aby mu konie na rynek przyprowadzono. Całe miasto w ruchu. Zaledwie margrabia i Charny opuścili plac, Drouet jakby na to tylko czekał, bo zawołał:
— Powóz, który przejechał, jest królewski!... Król, królowa i dzieci Francji siedzą w tym powozie!...
I popędził galopem w ślady króla.
Wtedy pogłoska, że król był w tym powozie, rozchodzi się i stąd krzyki, na których odgłos przybiegł Charny.
Wreszcie nadchodzi służący z końmi. Charny chwyta cugle jednego z nich, skacze nań, popędza ostrogą i odjeżdża w ślady Droueta, nie słysząc ostatnich słów pana Dandoins: „pistolety nie nabite!...“ Tymczasem powóz króla, poprzedzany przez Izydora, pedził z Sainte Menehould drogą do Clermont.
O dziewiątej król staje tam wreszcie, w pięć kwadransów ujechano cztery mile.
Izydor wciąż jechał przodem.
Przed miastem, pan de Damas uprzedzony przez Leonarda, czeka na króla; poznaje liberję kurjera i zatrzymuje Izydora.
— Panie — rzecze — w powietrzu wieje prąd buntu, który mnie przeraża i wyznaję, że nie odpowiadam za moich dragonów, jeżeli króla poznają. Mogę tylko stanąć ztyłu za powozem i tamować drogę możliwym napastnikom.
— Czyń, co uważasz za najlepsze — rzekł Izydor — oto król!...
I pośród ciemności ukazuje mu powóz, który poznać można po iskrach, dobywających się z pod kopyt końskich.
Powóz ten niezbyt wspaniały, zwraca jednak uwagę i obsypuje go gromadka ludzi.
Pan de Damas stał przed pocztą, udając, że nie zna dostojnych podróżnych.
Izydor zbliżył się do karety i rzekł zcicha:
Najjaśniejszy Panie, zostałeś poznany z pewnością przez syna pocztmistrza w Sainte Menehould; widziałem, jak młody człowiek, dobywając banknoty z kieszeni, porównywał portret na nich z tobą; brat mój, uprzedzony o tem, pozostał w tyle, i musiało zajść coś ważnego, bo dotąd nie wraca.
— No, skoro zostaliśmy poznani, tem więcej trzeba pośpieszać, Najjaśniejsza Pani. Panie Izydorze, popędź pocztyljonów i pędź naprzód!...
Powóz przeprzeżony w mgnieniu oka, oddalał się jak błyskawica drogą do Varennes.
Charny ma tutaj kierować powozem wśród labiryntu ulic; Charny dwa tygodnie siedział w Varennes, wszystko poznał i nie było dlań żadnego obcego kata lub zakrętu. Na nieszczęście, niema tu teraz hrabiego de Charny. Dlatego niepokój królowej jest podwójny. Musiał zajść jakiś ważny wypadek, kiedy Charnego niema w tak ważnej chwili. Król, zbliżając się do Varennes, równie był niespokojny; licząc na hrabiego, nie miał nawet ze sobą planu miasta.
Jedyną nadzieją było, że panowie de Bouille i de Raigecourt, z niecierpliwości mogliby wyjść naprzeciw króla za miasto.
Od kilku dni byli już w mieście i z łatwością mogliby służyć za przewodników. Lecz i ich nie było.
— Co czynić? — spytał król. Czy zna który z was miasto?
Nikt go nie znał.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł wtedy Izydor — czy Wasza królewska mość nie przypomina sobie nazwy oberży, gdzie konie mają czekać?
— Niestety! nie rzekł król — ale mniejsza o to, jedź pan naprzód, my tymczasem zasięgniemy objaśnień.

Koniec tomu drugiego.




  1. Jestto zeznanie hrabiego Prowancji. który w 25 lat potem panował jako król Francuzów pod imieniem Ludwika XVII. — P. R.
  2. Lud w tym dniu powtarza wciąż: Stanie się to, stanie! Według słów Ewangelii, według słów prawodawcy wszystko się spełni: A kto się wywyższa, będzie poniżon; kto się poniża będzie wywyższony.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.