Hrabina Charny (1928)/Tom III/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hrabina Charny
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928-1929
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Comtesse de Charny
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ALEKSANDER DUMAS
(OJCIEC)
HRABINA CHARNY
POWIEŚĆ
TOM III
WARSZAWA
NAKŁADEM BIBLJOTEKI RODZINNEJ
1928
Drukarnia Literacka, Warszawa, N-Świat 22. tel. 281-88



ROZDZIAŁ I.
JAN BAPTYSTA DROUET.

Słowa króla. Zasięgniemy tu objaśnień, tłomaczyły się tem, że po prawej stronie drogi, stały dwa lub trzy domki, jak wysunięte naprzód szyldwachy miasta górnego.
Jeden nawet z nich, bliższy, na turkot kół otworzono, i światło przeciskało się przez szczelinę.
Królowa wysiadła, a ująwszy pod rękę pana de Malden, podeszła do tegoż domu.
Ale za ich zbliżeniem, drzwi zamknięto.
Jednakże zanim te drzwi zdążyły się zamknąć, pan de Malden, spostrzegłszy niegościnne zamiary gospodarza, zdołał pochwycić je i zatrzymać.
Pod naciskiem pana de Malden drzwi otworzono.
Za drzwiami stał człowiek, mogący mieć lat pięćdziesiąt, w szlafroku i w pantoflach.
Nie bez zdziwienia uczuł się pokonanym w swoim własnym domu a zdziwienie jego było tem większe, gdy spostrzegł nieznajomego a za nim kobietę.
Człowiek w szlafroku spojrzał na królowę, na którą padało światło, jakie trzymał w ręku i zadrżał.
— Czego pan chcesz? — zapytał pana de Malden.
— Panie... odparł oficer — nie znamy miasta Varennes, i prosimy cię, abyś był łaskaw wskazać nam drogę do Stenay.
— A jeżeli to podstęp — powiedział nieznajomy — będę zgubiony?
— A! panie!... rzekł pan de Malden — czy możesz się narażać na coś podobnego, oddając przysługę kobiecie, która się znajduje w niebezpiecznem położeniu.
— Panie, odpowiedział człowiek w szlafroku — osoba, która za tobą stoi, to niezwykła kobieta...
A nachylając się do ucha pana de Malden, dodał cicho:
— To królowa!
— Panie!
— Poznałem ją.
Królowa, która słyszała, czy odgadła co mówiono, pociągnęła w tył pana de Malden.
— Zanim co nastąpi, rzekła — uprzedź pan króla, że jestem poznaną.
Pan de Malden, w sekundę polecenie to spełnił.
— Ha! więc — rzekł król — niech ten człowiek przyjdzie do mnie.
Pan de Malden wrócił, a sądząc, że nie potrzebuje nic ukrywać, powiedział:
— Król chce mówić z panem.
Człowiek ów westchnął, a zrzuciwszy pantofle, ażeby najmniej hałasu robić, zbliżył się do drzwiczek powozu.
— Pańskie nazwisko? — spytał król najprzód.
— De Prefontaine, Najjaśniejszy Panie — odparł z wahaniem.
— Czem pan jesteś?
— Majorem kawalerji, kawalerem orderu Świętego Ludwika.
— Podwójnie jako major i jako kawaler orderu, wykonałeś mi pan przysięgę na wierność, obowiązkiem więc twoim jest dopomóc mi w kłopocie.
— Zapewne, wyjąknął major — ale błagam Waszą królewską mość o pośpiech; mogliby mnie zobaczyć.
— Ej! panie!... rzekł pan de Malden — gdyby was widziano, tem lepiej! nigdy nie nadarzy ci się tak piękna sposobność spełnienia swego obowiązku!
Major, który zdania tego nie podzielał, westchnął głęboko.
Królowa litościwie wzruszała ramionami, a nogą tupała z niecierpliwości.
Król dał jej znak, a zwracając się do majora, podjął:
— Czy nie słyszałeś pan czasem o koniach, czekających tu na powóz i o huzarach, którzy tu mają stać od wczoraj?
— Owszem, Najjaśniejszy Panie, konie i huzarzy stoją z drugiej strony miasta; konie w hotelu Wielkiego-Monarchy, huzarzy w koszarach zapewne.
— Dziękuję, panu... Wróć do siebie, nikt cię nie widział.
— Najjaśniejszy Panie!
Król nie słuchając już więcej, podał rękę królowej, która wsiadła do powozu, a do oficerów straży przybocznej, rzekł:
— Panowie na miejsca, i do Wielkiego-Monarchy!
Oficerowie skoczyli na kozioł i zawołali do pocztyljonów:
— Do Wielkiego-Monarchy!
Ale w tejże chwili, jakiś cień na koniu, jakiś jeździec fantastyczny wypadł z lasu, a przecinając drogę poprzecznie:
— Pocztyljoni! — zawołał — ani kroku dalej!...
— Dlaczego? — spytali zdziwieni pocztyljoni.
— Bo wieziecie króla, który ucieka... Otóż w imię narodu, zakazuję wam ruszyć się z miejsca!
Pocztyljoni, którzy już mieli puścić powóz, zatrzymali się, pomrukując:
— Król!
Ludwik XVI widział, że chwila była stanowczą.
— Kto pan jesteś?... zawołał. — Jakiem prawem wydajesz rozkazy?
— Prosty obywatel.. ale reprezentuję prawo i przemawiam w imieniu narodu. Pocztyljoni, ani kroku, rozkazuję po raz drugi! Znacie mnie dobrze: jestem Jan Baptysta Drouet, syn pocztmistrza z Sainte-Menehould.
— O! nieszczęsny! — zawołali oficerowie dobywając noży, i zeskakując z kozła, to on!
Ale zanim stanęli na ziemi, Drouet wbiegł w ulicę dolnego miasta.
— A! Charny! Charny!... szeptała królowa — co się z nim stało?...
I rzuciła się w tył powozu, prawie obojętna na to, co zajść miało.
Co się stało z Charnym, i jak z rąk jego wymknął się Drouet?
Zawsze fatalność!
Koń pana Dandonis dobrze biegł, ale Drouet wyprzedził o dwadzieścia minut hrabiego.
Trzeba było te dwadzieścia minut powetować.
Charny zagłębił ostrogi w boki konia, koń poskoczył, wypuścił parę z nozdrzy, i puścił się pędem.
Drouet nie wiedząc, że jest ścigany, jechał co koń wyskoczy.
Ale Drouet jechał na koniu pocztowym, a Charny miał rasowego.
Tym sposobem, ujechawszy milę, Charny zyskał trzecią część drogi.
Wtedy Drouet spostrzegłszy pogoń, podwoił usiłowań, aby umknąć temu, który go chciał prześcignąć.
Przy końcu drugiej mili, Charny na przestrzeni zyskiwał w tym samym stosunku, a Drouet częściej oglądał się ze wzrastającym niepokojem.
Drouet odjechał tak prędko, że nie wziął z sobą broni.
Młody patrjota nie bał się śmierci, dowiódł tego późni ale obawiał się, aby go nie zatrzymano, obawiał się, aby nie ominęła go fatalna sposobność wsławienia nazwiska.
Miał jeszcze dwie mile do Clermontu, a było prawie pewne, że będzie prześcignionym na pierwszej z nich, czyli na trzeciej od Sainte-Menehould.
A dla podwojenia gorliwości niejako czuł przed sobą powóz królewski.
Mówimy czuł; bo jakkolwiek było około wpół do dziesiątej wieczór, i w najdłuższych dniach roku, noc jednak już zapadła.
Drouet podwoił razy szpicruty i popędzał konia ostrogą.
Na trzy-czwarte mili od Clermont, Charny był tylko o dwieście kroków od niego.
A ponieważ Drouet wiedział, że niema poczty w Varennes, bezwątpienia więc, król pojedzie drogą do Verdun.
Drouet począł rozpaczać, zanim dopędzi króla, sam będzie dogoniony.
O pół mili od Clermontu, słyszał galopującego konia za sobą, a koń Oliviera odpowiadał rżeniem pocztowemu wierzchowcowi.
Trzeba było zrzec się pogoni, i stawić czoło przeciwnikowi; ale do odporu, Drouet nie miał broni.
Nagle gdy Charny jest zaledwie o pięćdziesiąt kroków od niego, pocztyljoni, wracający z końmi krzyżują się z Drouetem. Drouet poznaje, że jechali z powozem króla.
— A!... rzecze — to wy... Drogą do Verdun, nieprawda?
— Co drogą do Verdun? — pytają pocztyljoni.
— Mówię, powtarza Drouet — że powozy z któremiście jechali, udały się drogą do Verdun.
I mija ich, ostatnim wysiłkiem swojego konia.
— Nie!... wołają doń pocztyljoni — drogą do Varennes.
Drouet ryknął z radości.
Ocalony jest, a król zgubiony!
Gdyby król jechał drogą do Verdun, Drouet musiałby także jechać prosto z Sainte-Menehould do Verdun.
Ale król wybrał drogę do Varennes; droga ta skręca w lewo prawie pod kątem ostrym.
Drouet rzuca się ku lasom Argońskim, których zna wszystkie zakręty, przerzynające las, kwadrans drogi zyska nad królem; a nadto osłonią go ciemności.
Charny znający położenie okolicy, czuje, że Drouet mu się wymyka i wydaje okrzyk gniewu.
Prawie jednocześnie z Drouetem wpada na niewielką płaszczyznę, oddzielającą las od drogi, wołając:
— Stój! Stój!
Ale Drouet nie odpowiada, schyla się nad szyją konia, podniecając go ostrogą, szpicrutą i głosem.
Niech dosięgnie lasu, a będzie ocalony!
Dosięgnie lasu, tylko musi przelecieć o dziesięć kroków od Oliviera.
Charny wyjmuje pistolet, bierze go na cel:
— Stój! — woła — lub zginiesz!
Drouet schyla się na szyję konia, i bardziej jeszcze go nagli.
Charny strzela, ale tylko iskry błysnęły w ciemności.
Charny wściekły rzuca pistoletem na Droueta, bierze drugi, pędzi w las, a ujrzawszy uciekającego między drzewami, strzela doń; ale jak za pierwszym razem, jego pistolet pali na panewce!
Wtedy to przypomina sobie, że pan Dandoins wołał coś, czego nie zrozumiał.
— A! — myśli — omyliłem się zapewne i wziąłem jego konia, tym sposobem pistolety nie nabite. Mniejsza o to, dogonię tego nędznika, a jeśli trzeba, zduszę rękami!
I goni dalej cień, który spostrzega w ciemności.
Ale zaledwie sto kroków w nieznanym lesie ujechał, gdy koń jego pada w rów.
Charny leci mu przez głowę, wstaje, skacze na siodło, ale Drouet już zniknął!
Takim sposobem Drouet wymknął się Olivierowi, i przeleciał gościńcem, podobny do ducha groźnego, rozkazując pocztyljonom, wiozącym króla, aby nie ruszali się z miejsca.
Pocztyljoni zatrzymali się, bo Drouet zaklął ich w imię narodu, które zaczyna być potężniejsze nad imię króla.
Zaledwie Drouet zniknął w mieście, gdy usłyszano cwał zbliżającego się konia.
Tą samą ulicą którą pobiegł Drouet, wracał Izydor.
Daje on te same objaśnienia, jakich pan de Prefontaine udzielił:
Konie pana de Choiseul, panowie de Bouille i de Raigecourt, są w hotelu Wielkiego Monarchy. Trzeci oficer pan de Rohrig, znajduje się z huzarami w koszarach.
Chłopiec z kawiarni, który zakład zamykał, udzielił mu tych objaśnień.
Ale zamiast radości, którą mniemał, że przynosi dostojnym podróżnym, widzi ich w najgłębszem osłupieniu pogrążonych.
Pan de Prefontaine lamentuje; oficerowie grożą czemuś nieznanemu i niewidzialnemu.\
Izydor wstrzymuje się w opowiadaniu.
— Co się stało, panowie? — pyta.
— Czy nie widziałeś pan w tej ulicy pędzącego galopem człowieka? — pyta go król.
— Owszem, Najjaśniejszy panie — rzecze Izydor.
— Tym człowiekiem jest Drouet — powiada król.
— Drouet!... woła Izydor z sercem rozdartem. — Więc brat mój nie żyje!

Królowa krzyknęła i twarz ukryła w dłoniach.

ROZDZIAŁ II.
WIEŻA NA MOŚCIE W VARENNES.

Wśród tych nieszczęśliwych, zatrzymanych na gościńcu, zagrożonych niebezpieczeństwem nieznanem, a strasznem, panowało przez chwilę niewysłowione zgnębienie.
Izydor otrząsnął się pierwszy.
— Najjaśniejszy panie — rzekł — czy brat mój żyje czy umarł, nie myślmy o nim, lecz o Waszej królewskiej mości. Niema chwili do stracenia; pocztyljoni wiedzą, gdzie hotel Wielkiego Monarchy. Galopem, dalej!
Ale pocztyljoni nie ruszają z miejsca.
— Nie słyszeliście? — pyta Izydor.
— Owszem.
— A więc czemu nie jedziecie?
— Bo pan Drouet zakazał.
— Jakto! pan Drouet zakazał? Kiedy król rozkazuje, wy słuchacie pana Drouet?
— Słuchamy narodu.
— Dalej, panowie!.. rzecze Izydor do swoich dwóch towarzyszy — w niektórych chwilach nic życie ludzkie nie znaczy; niech każdy z was załatwi się z jednym z tych ludzi; ja podejmuję się tego; będziemy sami powozić.
I biorąc za kołnierz najbliższego z pocztyljonów, opiera mu ostrze noża na piersi.
Królowa widząc błyskające noże, wydaje okrzyk:
— Panowie!... mówi — panowie! przez litość!
Potem do pocztyljonów odzywa się:
— Przyjaciele, pięćdziesięcioma luidorami podzielicie się zaraz a pięćset franków rocznej pensji każdemu z was, jeżeli ocalicie króla.
Pocztyljoni, bądź przestraszeni zamiarami trzech młodych ludzi, bądź ujęci ofiarą, poganiają konie.
Pan de Prefontaine wraca do siebie i zamyka się.
Izydor galopuje przed karetą. Idzie o to aby przebyć miasto i most, stamtąd w pięć minut stanąć można w hotelu pod Wielkim Monarchą.
Powóz jedzie brzegiem dolnego miasta.
Ale, przybywszy do sklepienia na moście pod wieżą zastają połowę bramy przymkniętą.
Otwierają tę połowę; kilka bryczek tamuje przejazd na moście.
— Do mnie, panowie!.. woła Izydor, zeskakując z konia i usuwając bryczki.
W tej chwili dały się słyszeć pierwsze uderzenia bębna i dzwony na alarm.
Drouet dopełnia dzieła.
— A! nędzniku! woła Izydor, zgrzytając zębami — jeśli cię odnajdę...
I niespodzianym wysiłkiem usuwa na bok jednę z bryczek, kiedy panowie de Malden i de Valory usuwają drugą.
Trzecia została jeszcze.
— Mniejsza o trzecią! — rzecze Izydor.
Jednocześnie powóz wjeżdża pod sklepienie.
Nagle za trzecią bryczką ukazują się lufy karabinów.
— Panowie, ani kroku dalej, lub zginiecie!.. mówi głos jakiś.
— Panowie, panowie!.. rzecze król, wychylając głowę — nie próbujcie przemocy, zakazuję wam.
Oficerowie i Izydor cofają się o krok w tył.
— Czego chcecie od nas? — pyta król.
W tej chwili w karecie zabrzmiał okrzyk przerażenia.
Oprócz ludzi, zagradzających drogę na moście, kilku z nich wślizgnęło się za powóz i we drzwiczki wsunęły lufy karabinów.
Jeden z nich skierowano ku piersi królowej.
Izydor wszystko widział; rzuca się i usuwa karabin.
— Ognia! ognia! — woła kilka głosów.
Jeden z ludzi usłuchał; na szczęście broń jego spudłowała.
Izydor podnosi rękę i nożem myśliwskim chce zasztyletować tego człowieka; królowa ramię jego wstrzymuje.
— A! Najjaśniejsza pani — woła Izydor wściekły — na miłość Boską pozwól mi pozbyć się tego podłego motłochu!
— Nie, panie — rzecze królowa — broń do pochwy! czy słyszysz pan?
Izydor usłuchał w połowie; opuścił nóż, ale go do pochwy nie schował.
— A! jeżeli spotkam Droueta! — szepnął.
— O! jego — rzekła królowa, ściskając mu rękę z niezwykłą siłą — jego ci oddaję.
— Ależ, moi panowie — powtórzył król, czego właściwie żądacie?
— Chcemy obejrzeć paszporta — odparły trzy głosy.
— Paszporta? Dobrze! — rzekł król. Niech przyjdą urzędnicy miejscy, to pokażemy.
— O! doprawdy, za wiele robimy ceremonji — zawołał, mierząc strzelbą królowi w twarz, człowiek, którego broń spudłowała.
Ale dwaj oficerowie rzucili się ku niemu i przygnietli.
W walce broń wystrzeliła, ale kula nie dosięgła nikogo.
— Hola! — zawołał głos jakiś — kto strzelił?...
Człowiek, leżący na ziemi, u stóp dwóch oficerów przybocznej straży, ryknął, wołając:
— Do mnie! ratunku!
Kilku innych ludzi uzbrojonych, przybiegło mu na pomoc.
Oficerowie dobyli swych noży myśliwskich, gotowi do walki.
Król i królowa czynili bezskuteczne usiłowania, aby powstrzymać i jednych i drugich; miała rozpocząć się walka zacięta, straszna, śmiertelna.
W tej chwili dwóch ludzi rzuciło się w środek tego zamieszania. Jeden przepasany trójkolorową szarfą, drugi w mundurze.
Pierwszy był to prokurator gminy Sausse.
Drugim, w mundurze, dowódzca gwardji narodowej Hannonet.
Za nimi, przy świetle dwóch pochodni, błyszczało kilkadziesiąt strzelb.
Król pojął, że ci dwaj ludzie, jeśli nie byli pomocą, to przynajmniej opieką.
— Panowie — rzekł — gotów jestem oddać się wam, jak i osoby, towarzyszące mi; ale brońcie nas od brutalstwa tych ludzi.
I wskazał uzbrojonych obywateli.
— Opuścić broń. panowie! — zawołał Hannonet.
Usłuchano go, pomrukując.
— Pan nam wybaczysz — rzekł do króla prokurator gminy — ale rozeszła się pogłoska, że Jego królewska mość Ludwik XVI, ucieka, i obowiązkiem naszym jest przekonać się, czy to prawda.
— Przekonać się, czy to prawda? — zawołał Izydor. — Jeżeli prawda i w powozie tym siedzi król, to powinniście być u stóp króla; jeżeli przeciwnie, jest to osoba prywatna, jakiem ją prawem zatrzymujecie?
— Panie — rzekł Sausse, zwracając się do króla — do was mówię; czy zechcecie mi zrobić zaszczyt i odpowiedzieć?...
— Najjaśniejszy Panie — szepnął Izydor pocichu — zyskuj Wasza królewska mość na czasie; pan de Damas i jego dragoni przybędą niezawodnie.
— Masz słuszność — rzekł król.
I odpowiadając panu Sausse.
— A jeśli nasze paszporta są w porządku — rzekł — czy dozwolicie nam puścić się w dalszą drogę?
— Bezwątpienia — odparł Sausse.
— A więc, pani baronowo — rzekł król, zwracając się do pani de Tourzel — bądź tak dobrą, poszukaj pani paszportu i oddaj go tym panom.
Pani de Tourzel pojęła, co król chciał wyrazić, mówiąc:
— Bądź pani łaskawa poszukać paszportu.
Zaczęła szukać w rzeczy samej, ale tam gdzie go nie było.
— Ej — rzekł głos jakiś groźny i niecierpliwy — widzicie, że wcale nie mają paszportu!
— Owszem, panowie — powiedziała królowa — mamy go; ale, nie wiedząc, że go żądać będą, pani baronowa Korff gdzieś go zarzuciła.
Wycie jakieś ozwało się w tłumie, dowodzące, że nie da się omamić.
— Oto rzecz najprostsza — rzekł Sausse — pocztyljoni! wieźcie powóz do mojego sklepu; tam ci państwo wysiądą i wszystko się wyjaśni. Pocztyljoni, naprzód! Panowie gwardja narodowa, eskortujcie powóz.
Zakrawało to zbyt na rozkaz, aby się ktokolwiek próbował opierać.
Żresztą dzwoniono ciągle na gwałt, bito w bęben, a tłum, otaczający powóz, wzrastał z każdą chwilą.
Powóz ruszył.
— O! pan de Damas! pan de Damas! — szepnął król — niechajby przybył, zanim do tego przeklętego domu dojedziemy.
Królowa nic nie mówiła; myślała o Charnym, tłumiła westchnienia i powstrzymywała łzy.
Przybyli do sklepu pana Sausse, nic o panu de Damas nie słysząc.
Co się stało z nim? co przeszkadzało szlachcicowi, którego poświęcenie znano, wypełnić rozkazy króla?
Powiemy to w dwóch słowach, aby raz wyszedł na jaw każdy ciemny punkt tej strasznej historji.
Pan de Dames miał wraz z wojskiem udać się za królem.
W tejże chwili, gdy wyjmował z biurka pieniądze i papiery, których ani z sobą wziąć, ani tu zostawić nie chciał, zajęty tem, nie uważał jak kilku członków rady miejskiej weszło do pokoju.
Jeden z nich zbliżył się do hrabiego:
— Czego pan chcesz? — spytał tenże, zdziwiony niespodziewaną wizytą i prostując się, aby ukryć parę pistoletów na kominku.
— Panie hrabio — odparł jeden z odwiedzających grzecznie ale stanowczo — chcemy wiedzieć, czemu odjeżdżasz o tej godzinie?
Pan de Damas spojrzał zdziwiony na tego, który pozwalał sobie zadać podobne pytanie wyższemu oficerowi armji królewskiej.
— Ależ — odpowiedział — to rzecz bardzo prosta; jadę o tej godzinie, bo odebrałem rozkaz.
— W jakim celu jedziesz, panie pułkowniku? — nalegał pytający.
Pan de Dames utkwił w nim wzrok zdziwiony.
— W jakim celu jadę?.. Sam nie wiem, a gdybym nawet wiedział, to nie wambym wyjawił.
Deputaci municypalności zachęcali się, i ten, który już do pana de Damas przemawiał, ciągnął dalej:
— Panowie — rzekł — życzeniem municypalności w Clermont jest, abyś pan wyjechał jutro rano, nie dziś wieczorem.
Pan de Damas uśmiechnął się, uśmiechem żołnierza, od którego żądają bądź przez nieświadomość, bądź z chęcią onieśmielenia, czegoś, co się z prawami karności nie zgadza.
— A! — rzekł — życzeniem municypalności jest, abym został do jutra rana?
— Tak.
— A więc, powiedz pan, municypalności Clermonckiej, że nadzwyczaj żałuję, iż jej życzeniu odmówić muszę, ponieważ żadne znane mi prawo nie upoważnia municypalności, aby tamowała przechód wojska. Ja zaś odbieram rozkazy od mego wodza wojskowego i oto rozkaz wyjazdu.
Mówiąc to, pan de Damas pokazał rozkaz swój deputatom municypalności.
Ten, który stał najbliżej hrabiego, wziął go do rąk i oddał swym towarzyszom; pan de Damas tymczasem zdjął z kominka pistolety, dotąd jego osobą zasłonięte.
Obejrzawszy wraz z towarzyszami podany mu papier:
— Panie — rzekł członek municypalności, który już był przemawiał — im pilniejszym jest ten rozkaz, tembardziej sprzeciwiać mu się musimy, bo zapewne nakazuje on rzecz niezgodną z interesem Francji. Oświadczam więc, że w imieniu narodu aresztuję pana.
— A ja panowie — rzekł hrabia, ukazując pistolety i zwracając je do najbliższych członków municypalności — oświadczam wam, że jadę.
Członkowie municypalności nie spodziewali się takiej pogróżki; pod pierwszem wrażeniem strachu, czy zdziwienia, usunęli się przed panem de Damas. Ten przeskoczył próg salonu, rzucił się przez drzwi przedpokoju, które na dwa spusty zamknął, znalazł konia przed progiem, a przybywszy pędem na plac, gdzie zastał swój pułk gotowy, rzekł do jednego ze swych oficerów, pana de Floirac:
— Musimy się wywinąć stąd, jak będzie można, ale najważniejsze to, że król ocalony.
Dla pana de Damas, który nie wiedział o wyjeździe Droueta z Sainte-Menehould i o buncie w Clermont, król był ocalony, bo minął Clermont i jechał do Varennes, gdzie stali huzarzy pod dowództwem panów Juljusza de Bouille i de Raigecourt.
Ale dla większej ostrożności zwrócił się do kwatermistrza pułku, który jeden z pierwszych przybył na plac ze swymi dragonami:
— Panie Remy — rzekł mu pocichu — jedź; udaj się drogą do Varennes, i co koń wyskoczy goń za powozami, które jadą tamtędy; odpowiesz mi za nie swoją głową!
Kwatermistrz pojechał z kilkoma huzarami, ale zaraz za Clermont, przybywszy na rozstajne drogi, udał się w przeciwną stronę i zabłądził.
Wszystko wzięło fatalny obrót w tej fatalnej nocy!
Na placu wojsko zbierało się powoli.
Członkowie municypalności, zamknięci u pana de Damas, wyszli z łatwością, drzwi wyważywszy; podniecali naród i gwardję narodową zbierającą się daleko chętniej i gorliwiej od dragonów.
Za każdem poruszeniem swojem, pan de Damas widział, że wzięty był na cel przez kilka karabinów.
Widział zafrasowanych żołnierzy, przebiegając szeregi, chciał ożywić poświęcenie dla króla, ale żołnierze spuszczali głowy. Jakkolwiek nie wszyscy się jeszcze zebrali, sądził, że wielki czas już jechać; wydał rozkaz wymarszu, ale nikt się nie ruszył. Tymczasem oficerowie miejscy wołali:
— Dragoni! wasi oficerowie są zdrajcy! wiodą was na rzeź. Dragoni są patrjoci!.. Niech żyją dragoni!
Do ludu i gwardji narodowej wołali;
— Niech żyje naród!
Pan de Damas głośniej rozkaz swój powtórzył, ale, odwróciwszy się ujrzał, jak dragoni z drugiego szeregu zeskoczyli z koni i bratali się z ludem.
Odtąd pojął, że niczego po ludziach swych spodziewać się nie może.
Zebrał koło siebie oficerów w mgnieniu oka:
— Panowie — rzekł — żołnierze zdradzają króla... Odwołuje się do szlachty: kto mnie kocha, za mną! Do Varennes!
I zagłębiając ostrogi w boku konia, rzucił się w tłum; za nim pan de Floirac i trzej inni oficerowie, a raczej podoficerowie.
Kilku wiernych dragonów poszło w ślady pana de Damas. Kilka kul świsnęło za uciekającymi, ale bez skutku.

Takim to sposobem pan de Damas i jego dragoni nie znaleźli się w obronie króla, kiedy król, zatrzymany przy wieży w Varennes, musiał się udać do domu prokuratora gminy, pana Sausse.

ROZDZIAŁ III.
DOM PANA SAUSSE.

Dom pana Sausse, z tego, co dojrzeli dostojni więźniowie i towarzysze ich niedoli, składał się z handlu korzennego, w którego głębi widać było jadalny pokój. Siedząc w tym pokoju, można było widzieć wchodzących do sklepu, o których wejściu zresztą oznajmiał mały, przy drzwiach umieszczony, dzwonek.
W kącie sklepu drewniane schodki prowadziły na pierwsze piętro.
Na piętrze były dwa pokoje; jeden z nich, nad składem, napełniony był pakami rozmaitego rodzaju, drugi służył za sypialnię właścicielowi magazynu, obudzonemu przez Droueta, ślady tego nagłego przebudzenia znać tam jeszcze było.
Pani Sausse, pół ubrana, wychodziła z pierwszego pokoju i na końcu drugiego ukazywała się przy schodkach w chwili, gdy królowa a za nią i dzieci Francji, a w końcu pani Elżbieta i pani le Tourzel, przestąpili próg sklepu.
Prokurator gminy wyprzedzając podróżnych, wszedł pierwszy.
Przeszło sto osób, towarzyszących powozowi, stało przed domem pana Sausse, położonym na niewielkim placu.
— A więc? — rzekł król wchodząc.
— A więc, mój panie — odparł Sausse — mówiliśmy o paszporcie; jeśli dama, która podaje się za właścicielkę powozu, pokażę swój, zaniosę go do municypalności, aby sprawdzić, czy jest ważny.
Ponieważ paszport, dany przez panią de Korff hrabiemu de Charny, a przez hrabiego de Charny królowej, był w porządku. król dał znak pani de Tourzel, aby paszport swój pokazała.
Wyjęła z kieszeni ów cenny papier i oddała panu Sausse, który, zaleciwszy żonie ugoszczenie tajemniczych podróżnych, udał się do municypalności.
Umysły tam były rozgrzane, bo Drouet znajdował się na posiedzeniu; pan Sausse wszedł z paszportem. Każdy wiedział, że podróżnych do niego zaprowadzono; za jego też przybyciem nastała cisza, pełna ciekawości.
On złożył paszport przed merem.
Podaliśmy już, co paszport zawierał; czytelnik wie, że nic mu do zarzucenia nie było.
Dlatego przeczytawszy go:
— Panowie — rzekł mer — paszport jest w zupełnym porządku i dobry!
— Dobry? — powtórzyło dziesięć głosów ze zdziwieniem.
— Bezwątpienia, dobry — powiedział mer, ponieważ jest podpisany przez króla.
I posunął paszport ku wyciągniętym rękom, które go ujęły natychmiast.
Ale Drouet wyrwał go innym.
— Podpis króla! — rzekł — to dobrze; ale czy jest podpis Zgromadzenia Narodowego?
— Jest — rzekł sąsiad, czytający paszport jednocześnie i wskazujący podpis członka komitetu.
— Zgadzam się — podjął Drouet — ale podpis prezesa? A zresztą — uciął młody patrjota, nie o to idzie; ci podróżni, to nie pani Korff, jej dzieci i jej służba, ale król, królowa, pani Elżbieta, wreszcie jakaś dama dworu, trzej kurjerzy, słowem rodzina królewska. Chcecie czy nie chcecie wypuścić z Francji królewską rodzinę?
Pytanie stawiano jasno; ale za trudne było rozwiązać je miastu trzeciego rzędu, takiemu jak Varennes.
Rozmyślano, a tak to wiele czasu zajęło, że prokurator gminy zamierzył wrócić do siebie.
Zastał podróżnych, stojących w sklepie.
Pani Sausse nalegała, aby weszli na górę do pokoju, ale odmówili.
Zdawało im się, że przyjmując go w tym domu, uczynią ustępstwo tym, którzy ich zatrzymali i odstąpią tym sposobem od rychłego wyjazdu, co stanowiło przedmiot najgorętszych ich życzeń.
Wszystko było w zawieszeniu, do przybycia pana domu, który miał przynieść decyzję municypalności, co do paszportu.
Nagle ukazał się on wśród tłumu, usiłując przedrzeć się do domu.
Król postąpił ku niemu trzy kroki:
— I cóż? — zapytał, ze źle ukrytą obawą, i cóż paszport?
— Paszport — odparł pan Sausse — jest przedmiotem poważnej dyskusji w radzie miejskiej.
— Jakiej? — spytał Ludwik XVI. — Czyby przypadkiem o jego ważności wątpiono?
— Nie; ale wątpią, czy naprawdę należy on do pani de Korff, i szerzy się pogłoska, iż rzeczywiście króla i jego rodzinę mamy szczęście w tych murach posiadać...
Ludwik XVI wahał się z odpowiedzią, ale nagle rzekł:
— A więc, tak, panie! — ja jestem królem, oto królowa, oto moje dzieci... i proszę was o względy, jakie francuzi zawsze mieli dla królów swoich!
Mówiliśmy, że drzwi od ulicy były otwarte, wielka liczba ciekawych napełniała je. Słowa króla słyszano i na zewnątrz.
Na nieszczęście, jeżeli ten, które je wyrzekł powiedział je z godnością, to jego popielate ubranie i peruka a la Rousseau, wcale tej godności nie odpowiadały.
Jakżeby poznać króla Francji w tem lichem przebraniu!
Królowa uczuła wrażenie, wywarte na tłumie i zaczerwieniła się.
— Przyjmij to, co nam pani Sausse ofiarowała — rzekła żywo — i wejdźmy na piętro.
Pan Sausse rzucił się ze światłem na schody, aby wskazać drogę dostojnym gościom.
Tymczasem wiadomość, że król jest w Varennes, z własnych ust jego słyszana, rozbiegła się lotem ptaka po ulicach miasta.
Człowiek jakiś wszedł przelękły do municypalności.
— Panowie — rzekł — podróżni, zatrzymani u pana Sausse, to naprawdę król i jego rodzina! Usłyszałem z własnych ust króla wyznanie!
— A więc, panowie — zawołał Drouet — cóż wam mówiłem?
I bęben bił ciągle, a dzwonienie na gwałt nie ustawało.
Teraz, jakim sposobem te różne hałasy nie ściągnęły do miasta i do uciekających, pana de Bouille i do Raigecourt oraz huzarów w Varennes stojących?
Zaraz opowiemy.
Około dziewiątej wieczorem, dwaj oficerowie tylko co wrócili do hotelu Wielkiego-Monarchy, kiedy usłyszeli turkot powozu.
Obaj przybiegli do okna.
Był to kabrjolet, a w nim siedział człowiek w kapelusza i wielkim płaszczu.
Cofali się w tył, kiedy podróżny ów zawołał:
— Ej! panowie! czy jeden z was nie jest kawalerem Juljuszem de Bouillé?
Pan de Bouillé zatrzymał się.
— Tak panie — rzekł — to ja.
— W takim razie — odparł człowiek w wielkim płaszczu i kapeluszu — mam panu wiele rzeczy do powiedzenia.
— Gotów jestem je usłyszeć — odrzekł kawaler — ale zechciej pan wejść do oberży; zaznajomimy się.
— Chętnie, panie kawalerze, chętnie! — zawołał podróżny:
I wyskoczywszy z powozu, szybko wbiegł do hotelu.
Kawaler zauważył, że jest bardzo przelękniony.
— A! panie kawalerze — ciągnął nieznajomy — dasz mi konie, które tu masz, nieprawdaż?
— Jakto? konie, które mam tutaj? — odparł pan de Bouillé.
— Tak! tak! dasz mi je pan! Nie potrzebujesz nic przedemną ukrywać... Ja wiem wszystko!
— Panie, pozwól sobie wyznać, że zdziwienie nie daje mi odpowiadać — podjął pan de Bouillé — i że nie rozumiem ani słowa.
— Powtarzam, że wiem wszystko — nalegał podróżny — król wyjechał wczoraj z Paryża... lecz nie ma prawdopodobieństwa, aby mógł dalszą drogę odbywać; uprzedziłem już o tem pana de Damas; pułk dragonów zbuntował się; w Clermont było powstanie... Ja, który to mówię, ledwie się wydostałem.
— Ależ — spytał pan de Bouillé niecierpliwie — któż pan jesteś?
— Ja jestem Leonard, fryzjer królowej. Jakto! pan mnie nie zna? Wyobraź pan sobie, że pan de Choiseul uprowadził mnie mimowon... Przywiozłem mu klejnoty królowej i pani Elżbiety, a kiedy pomyślę, że mój brat, któremu zabrałem płaszcz i kapelusz, nie wie co się ze mną stało, a pani de l’Aage, którą miałem uczesać, czeka na mnie dotąd! O! mój Boże! mój Boże! co się to dzieje!
I Leonard przechadzał się wielkiemi krokami po sali, podnosząc z rozpaczy ręce ku górze.
Pan de Bouillé zaczynał pojmować.
— A! to pan Leonard! — rzekł.
— Naturalnie, że jestem Leonardem — podjął podróżny, odcinając od swego nazwiska tytuł, na sposób wielkich ludzi — a ponieważ pan znasz mnie już, zapewne dostanę koni?
— Panie Leonardzie — rzekł oficer, chcąc koniecznie sławnego fryzjera zaliczać do zwykłych śmiertelników — konie, jakie tu mam, należą do króla, i król tylko może ich użyć!
— Ale kiedy mówię, że niepodobna, aby król przyjechał...
— To prawda, panie Leonardzie; ale król może przybyć, a gdyby koni nie zastał i tłómaczyłbym mu, że je panu oddałem, mógłby uznać przyczynę tę za wcale niedostateczną.
— Jakto! za niedostateczną! — zawołał Leonard. — Czy sądzisz pan, że w mojem nadzwyczajnem położeniu, król miałby mi za złe, gdybym wziął jego konie?
Oficer uśmiechnął się.
— Nie mówię tego — odparł — ale uważałby, żem źle zrobił, oddając je panu.
— A! — rzekł Leonard — a! do djabła!... nie rozpatrywałem kwestji z tej strony! Odmawiasz mi więc koni, panie kawalerze.
— Stanowczo.
Leonard westchnął.
— Ale przynajmniej — rzekł — zajmiesz się, aby mi je dano gdzieindziej?
— A! co do tego, kochany panie Leonardzie — powiedział pan de Bouillé — jak najchętniej.
W rzeczy samej Leonard był kłopotliwym gościem; nietylko mówił głośno, ale jeszcze dziwacznie gestykulował, co razem z jego płaszczem i kapeluszem, śmiesznym go czyniło.
Pan de Bouillé więc śpieszył się go pozbyć.
Poprosił gospodarza hotelu pod Wielkim-Monarchą, aby postarał się o konie któreby dowiozły podróżnego do Dun, i rzucił Leonarda na los szczęścia.
Następnie dwaj oficerowie udali się do miasta, wyszli na drogę, do Paryża wiodącą, lecz nic nie widzieli, ani słyszeli; zaczynając z kolei wierzyć, że król, który o dziesięć godzin blisko się spóźnił, nie przybędzie, wrócili do hotelu.
O jedenastej Leonard odjechał.
Zaniepokojeni tem, co im Leonard opowiadał wysłali ordynansa do pana de Damas; ten ordynans spotkał powozy na drodze z Clermont.
Dwaj oficerowie czekali do północy.
O północy rzucili się ubrani na łóżka.
O w pół do pierwszej, zbudziły ich krzyki i dzwonienie na gwałt.
Wyjrzeli oknem, a zobaczywszy całe miasto w ruchu, ludzi, niosących broń rozmaitą, pobiegli do stajni i na wszelki przypadek, konie za miasto wyprowadzić kazali, aby król mógł je tam zastać.
Potem wrócili po własne konie, które w to samo miejsce zaprowadzili.
Ale te chodzenia wzbudziły podejrzenie, i aby wyjść z hotelu, musieli już przeprowadzić małą utarczkę, w której dano kilka strzałów.
Jednocześnie wśród krzyków i pogróżek, dwaj szlachcice dowiedzieli się, że króla zatrzymano i do prokuratora gminy zaprowadzono.
Naradzali się nad tem, co mieli uczynić?
Czy zebrać huzarów i niepewnym wysiłkiem oswobodzić króla?
Czy siąść na koń i uprzedzić margrabiego de Bouillé, który był prawdopodobnie w Dun, a z pewnością w Stenay? Dun oddalone było od Varennes o pięć mil, Stenay o osiem; w dwie godziny mogliby stanąć w Stenay i natychmiast iść na Varennes, z małym oddziałem wojska, którym pan de Bouillé dowodził.
Na tem więc stanęło, a o pierwszej właśnie, gdy król decydował się wejść do mieszkania prokuratora gminy, oni postanowili opuścić powierzoną im stację, i puścili się galopem do Dun.

Była to jeszcze jedna z natychmiastowych pomocy, na które król liczył, a która go minęła!

ROZDZIAŁ IV.
RADA ROZPACZLIWA.

Przypominamy sobie, w jakiem położeniu był pan de Choiseul, dowodzący pierwszym posterunkiem w Pont-de-Sommeville: widząc powstanie wzmagające się koło niego, a chcąc uniknąć walki, powiedział niedbale, nie czekając na króla, że zapewne skarb już przewieźli i zwrócił się do Varennes.
Lecz, aby nie przebywać Sainte-Ménéhold, gdzie miały być rozruchy, przedostał się inną drogą; póki jednak jechał gościńcem, posuwał się wolno, aby kurjer królewski mógł go dopędzić.
Ale kurjer go nie dogonił i w Orbevol skręcił z drogi.
Za nim przebiegł Izydor.
Pan de Choiseul sądził napewno, że król został jakimś nieprzewidzianym wypadkiem zatrzymany. Zresztą, gdyby się mylił i król odbywał dalszą drogę, czyż nie zastanie w Sainte-Ménéhould pana Dandoins, a w Clermont pana Damas?..
To, co nam jest znane, nam, którzy o kilkadziesiąt lat wyżej stoimy nad tym strasznym dniem i mamy przed sobą sprawozdania każdego z aktorów tego dramatu, niewiadomem było panu de Choiseul.
Pan de Choiseul przybył więc pod noc do lasu Varennes, w chwili, gdy Charny w innej stronie lasu gonił Droueta.
W ostatniej wiosce, to jest w Neuville-au-Pont, czekał pół godziny na przewodnika. Tymczasem dzwoniono na gwałt w sąsiednich wioskach i tylną straż, z czterech huzarów złożoną, porwali chłopi. Pan de Choiseul wyzwolił ich jednak przemocą.
Ale od tej chwili dzwoniono na gwałt zacięcie i nieustannie.
Droga w lesie była uciążliwą i często niebezpieczną; przewodnik bądź naumyślnie, bądź przypadkiem zabłądził, a z nim i niewielki oddział; co chwila, aby przebyć wierzchołek góry, huzarzy musieli iść piechotą, czasem droga była tak wąska, że szli po jednemu; któryś z nich wpadł w przepaść, a ponieważ krzykiem dowodził, że żyje, koledzy nie chcieli go opuścić. Stracono trzy kwadranse czasu na ratunek, i wtedy to król został zatrzymany i do pana Sausse zaprowadzony.
O wpół do pierwszej, gdy panowie de Bouillé i de Raigecourt uciekli drogą do Dun, pan de Choiseul z czterdziestu huzarami stanął z przeciwnej strony miasta.
Gdy przybył do mostu został przyjęty potężnem:
— Kto idzie?...
Wydał je gwardzista narodowy.
— Francja!... Lozańscy huzarzy!,.. — wyrzekł pan de Choiseul.
— Nie wolno!... — odpowiedział gwardzista narodowy.
Jednocześnie między pospólstwem wielkie było poruszenie; przy świetle pochodni ukazywały się zbrojne gromadki ludzi.
Ne wiedząc z kim ma do czynienia, pan Choiseul chciał rozmówić się z posterunkiem policyjnym, należącym do Varennes; wiele tam rozprawiano aż zgodzono się nareszcie uczynić zadość jego życzeniu.
Ale gdy decyzję tę wykonywano, pan de Choiseul mógł zauważyć, że gwardziści narodowi przygotowali środki obronne, wystawiając przeciw niemu i czterdziestu huzarom, dwie małe armatki.
Gdy już tę pracę skończono, przybyła część oddziału, ale pieszo; ludzie, którzy go składali nie wiedzieli nic, prócz tego, że król został zatrzymany i zaprowadzony do gminy; ich samych lud podszedł i pozbawił koni. Nie wiedzieli, co się stało z towarzyszami.
Właśnie, gdy kończyli opowiadać, pan de Choiseul zauważył wśród ciemności, mały oddział konny i jednocześnie krzyknięto:
— Kto idzie?...
— Francja!... — odpowiedziano.
— Jaki pułk?...
— Dragoni!...
Na te słowa któryś gwardzista wystrzelił.
— Dobrze!.,. — rzekł z cicha pan de Choiseul do podoficera, będącego przy nim — oto pan de Dames i jego dragoni.
I nie czekając dłużej, uwolniwszy się od dwóch ludzi, którzy trzymali mu konia za cugle, utrzymując, że powinien być posłuszny municypalności, zajął przejście przemocą, i przemknął się do miasta, oświetlonego i napełnionego rojącym się ludem.
Kiedy zbliżał się do domu pana Sausse, ujrzał powóz króla wyprzężony, potem mały plac a na nim przed domem stojącą liczną straż.
Aby nie dać zetknąć się z pospólstwem swoim ludziom, udał się prosto do koszar, których znał położenie.
Koszary były puste; tam zamknął czterdziestu huzarów.
Wychodząc z koszar, spotkał dwóch ludzi z gminu, którzy wzywali go aby się udał do municypalności.
Pan de Choiseul odpowiedział, że pójdzie tam, kiedy mu się spodoba, a strażom przykazał, aby nie wpuszczały nikogo.
Kilku ludzi, strzegących stajni, zostało w koszarach. Od nich pan de Choiseul dowiedział się, że huzarzy poszli z mieszczanami i pijąc rozproszyli się po mieście.
Na tę wiadomość pan de Choiseul wrócił do koszar.
Widział się panem zaledwie czterdziestu wycieńczonych, tak ludzi jak koni, a jednak nie można było żartować z okolicznościami, i pan de Choiseul nabił pistolety. Nareszcie oświadczył po niemiecku huzarom, którzy nie pojmowali, co się wokoło nich działo, że król i królowa zostali zatrzymani w Varennes; że szło o to, aby ich oswobodzić lub umrzeć.
Przemowa była krótka, ale gorąca i zdawała się wywierać na huzarach żywe wrażenie. Der Konig!.. die Kónigin!... powtarzali ze zdziwieniem.
Pan de Choiseul nie pozwolił im ochłonąć, z szablą w ręku poszedł z nimi do domu przed którym straż stała i gdzie król był więźniem.
Tam, nie zważając na obelgi gwardji narodowej, postawił na pikiecie dwóch żołnierzy, i już miał wejść do mieszkania, gdy uczuł czyjąś rękę na ramieniu.
Obrócił się prędko i ujrzał hrabiego Karola de Damis, którego poznał głos, odpowiadający na „kto idzie“ gwardji narodowej.
Może pan de Choiseul liczył trochę na tę pomoc.
— A!... to pan!... — rzekł. — Czy masz ze sobą wojsko?...
— Jestem sam, lub prawie sam — odparł pan de Damas.
— Jakim sposobem?...
— Pułk odmówił mi posłuszeństwa; ledwie sześciu ludzi jest ze mną.
— To nieszczęście; ale mniejsza z tem, mam czterdziestu huzarów, zobaczymy, co z nimi da się zrobić.
Król przyjmował deputację gminy, z panem Sausse na czele.
Deputacja ta mówiła Ludwikowi XVI:
— Ponieważ już niema wątpliwości, że Varennes ma szczęście posiadać króla, mieszkańcy przychodzą pytać o rozkazy.
— Rozkazy?... — powtórzył król. — Niech będą gotowe powozy, abym mógł jechać dalej.
Niewiadomo, coby na to pytanie odpowiedziała municypalność, kiedy usłyszano tentent koni pana de Choiseul, i ujrzano przez szyby huzarów na placu.
Królowa zadrżała, promień radości błysnął w jej oczach.
— Jesteśmy ocaleni!... — szepnęła do ucha pani Elżbiety.
— Dałby Bóg!.., — odpowiedziała święta niewiasta, która zdawała wszystko na Boga, dobre i złe, nadzieję i rozpacz.
Król wyprostował się i czekał.
Członkowie municypalni patrzyli na siebie niespokojni.
W tej chwili usłyszano hałas w przedpokoju, strzeżonym przez włościan, uzbrojonych w kosy; wymieniono słów kilka, nastąpiła walka i pan de Choiseul bez kapelusza, ze szpadą w ręku ukazał się na progu.
Za jego ramieniem widać było bladą, ale stanowczą twarz pana de Damas.
Taka groźba widniała w spojrzeniu dwóch oficerów, że deputaci gminy usunęli się, zostawiając wolne przejście do króla nowo-przybyłym.
Kiedy weszli, wnętrze pokoju przedstawiało obraz następujący:
Na środku stał stół z butelką wina, chlebem i kilkoma szklankami.
Król i królowa, stojąc, słuchali deputatów gminy, przy oknie znajdowały się pani Elżbieta i mała księżniczka, na łóżku pół rozebranem spał delfin, a przy nim siedziała pani de Tourzel z głową na ręku opartą; za nią stały panie Brunier i de Neuville, nakoniec dwaj oficerowie straży przybocznej i Izydor de Charny, upadający ze znużenia i boleści, ginęli w cieniu, półleżąc na krzesłach.
Spostrzegłszy pana de Choiseul, królowa przeszła cały pokój i podała mu rękę:
— A!... panie de Choiseul — rzekła — to pan!.. witaj mi!..
— Niestety!.. Najjaśniejsza Pani — rzekł książę — przybywam zdaje się dość późno.
— Mniejsza o to, jeżeli pan przybywasz w licznem towarzystwie.
— A!... Najjaśniejsza Pani; przeciwnie, jesteśmy sami. Municypalność w Sainte-Ménéhould zatrzymała pana Dandoins; pana de Damas ludzie jego opuścili!
Królowa smutnie pochyliła głowę.
— Ale — ciągnął pan de Choiseul — gdzież jest kawaler de Bouillé?... gdzie jest pan de Raigecourt?...
I pan de Choiseul, obejrzał się w około, szukając ich oczami.
Tymczasem król się zbliżył.
— Nie widziałem nawet tych panów — rzekł.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł pan de Damas — daję słowo honoru, sądziłem, że ich zabito pod kołami waszego powozu.
— Cóż robić?... — odezwał się król.
— Ocalić Was, Najjaśniejszy Panie — powiedział pan de Damas. — Wydajcie rozkazy.
— Najjaśniejszy Panie — podjął pan de Choiseul — mam tu czterdziestu huzarów, zrobili dziś już mil dwadzieścia, lecz do Dun dojść mogą.
— Ale my?... — zapytał król.
— Słuchaj, Najjaśniejszy Panie!... powiedział pan de Choiseul — oto, jak sądzę, jedyna rzecz, którą mamy do zrobienia. Mam czterdziestu huzarów, siedmiu zsadzam z koni, wy na jednego konia siądziecie, trzymając delfina, królowa na drugiego, pani Elżbieta na trzeciego, królewna na czwartego; panie de Tourzel, Neuville i Brunnier, których zostawić nie chcecie, siądą na trzy inne. Otoczymy was trzydziestu kilkoma huzarami, przebijemy się szablą i może tym sposobem da się was ocalić. Ale zważcie, Najjaśniejszy Panie, że jeżeli sposób dobry, to szybko trzeba się decydować, bo za godzinę, za pół godziny może, moi huzarzy przejdą na stronę ludu.
Pan de Choiseul milczał, czekając odpowiedzi króla, królowa zdawała się pochwalać projekt i wzrokiem gorącym Ludwika XVI zapytywała.
Ale on przeciwnie, unikał i oczu królowej i jej wpływu.
Nakoniec, patrząc na pana de Choiseul:
— Tak... rzekł — wiem, że to jest może jedyny sposób, ale czy możesz mi pan zaręczyć, że w tym natłoku i przemocy ośmiuset ludzi na trzydziestu, wystrzał jaki nie zabije mi syna, córki, królowej lub siostry?...
— Najjaśniejszy Panie!... odparł pan de Choiseul — gdyby podobne nieszczęście trafiło się wskutek mojej rady, musiałbym się chyba zabić w oczach Waszej królewskiej mości.
— Lecz... rzekł król — zamiast snuć projekty nadzwyczajne, rozumujmy na zimno.
Królowa westchnęła i cofnęła się kilka kroków.
Znalazła się obok Izydora, który hałasem ulicznym przyciągnięty, sądząc, że go przybycie brata spowodowało, podszedł do okna.
Wymieniła z nim słów kilka i Izydor wybiegł z pokoju.
Król jakby nie zważając, co między królową a Izydorem zaszło, mówił dalej:
— Władza miejska nie wzbrania mi odjechać, chce tylko, abym do świtu poczekał. Nie mówię o hrabi de Charny, głęboko nam oddanym, a o którym nie mamy wiadomości. Ale kawaler de Bouillé i pan de Raigecourt pojechali, jak mnie upewniono, w dziesięć minut po mojem tu przybyciu, ażeby uprzedzić pana de Bouillé, i kazać iść wojsku, które jest gotowe. Gdybym był sam, możebym rady pana usłuchał; ale niepodobna narażać królowej, dzieci moich, siostry i tych pań z tak małą liczbą ludzi; tem bardziej, że trzech z nich trzebaby pozbawić koni, bo nie zostawiłbym tu z pewnością mojej straży przybocznej.
Wyjął zegarek.
— Niedługo będzie trzecia godzina; młody Bouillé wyjechał o wpół do pierwszej: ojciec jego wysłał już z pewnością oddziały; pierwsze z nich, zawiadomione przez kawalera, przybędą tu z pewnością; i tak dalej jedne za drugiemi. Stąd do Stenay jest mil ośm; konno można je najwyżej w półtrzeciej godziny przejechać; około piątej, szóstej, przybędzie sam margrabia de Bouillé, i wtedy bez niebezpieczeństwa dla mojej rodziny, bez gwałtu, opuścimy Varennes i pojedziemy w dalszą drogę.
Pan de Choiseul uznawał logikę tego rozumowania, a jednak przeczucie mówiło mu, że w niektórych chwilach niepodobna słuchać logiki.
Zwrócił się więc do królowej, wzrokiem błagając ją, aby wydała inne rozkazy, lub otrzymała od króla odwołanie tamtych.
Ale ona, pochylając głowę, rzekła:
— Nie chcę nic brać na siebie, król niech rozkazuje; moim obowiązkiem słuchać; zresztą, podzielam zdanie króla; pan de Bouillé przybędzie niezawodnie.

Pan de Choiseul skłonił się i cofnął kilka kroków w tył; pociągając za sobą pana de Damas, z którym chciał się porozumieć; skinął na dwóch oficerów straży przybocznej, aby i oni byli obecni naradzie.

ROZDZIAŁ V.
BIEDNA KATARZYNA.

W pokoju zmieniło się cokolwiek położenie.
Królewna nie mogła znieść zmęczenia; pani Elżbieta więc i pani de Tourzel położyły ją na łóżku obok brata.
Usnęła.
Pani Elżbieta została przy łóżku z głową o jeden z kantów opartą.
Królowa, pełna gniewu, stała przy kominku i patrzyła zkolei to na króla, który siedział na pace jakiejś, to na czterech oficerów przy drzwiach rozmawiających.
Osiemdziesięcioletnia kobieta, jak przed ołtarzem, klęczała przed łóżkiem, na którem dwoje dzieci spało. Była to babka prokuratora gminy, która uderzona pięknością dzieci, i imponującą postawą królowej, upadła na kolana i płacząc, modliła się.
Jakąż to modlitwę zasyłała do Boga? Czy żeby tym dwom aniołom przebaczył, czy żeby te anioły ludziom przebaczyły?
Pan Sausse i członkowie municypalni oddalili się, obiecując królowi, że konie będą zaprzężone.
Ale spojrzenie królowej twierdziło, że nie wierzyła w tę obietnicę; dlatego pan de Choiseul powiedział do pana de Damas, do pana Floirac i Foucq, którzy z nim byli, jak również do dwóch oficerów:
— Panowie, nie zważajmy na powierzchowny spokój króla i królowej; sprawa nie jest rozpaczliwą, ale rozpatrzmy ją, jaką jest.
Oficerowie dali znak, że gotowi są słuchać.
— Prawdopodobnie, w tej chwili pan de Bouillé jest już uprzedzony i przybędzie tu około szóstej zrana, ponieważ ma stać między Dun a Stenay z oddziałem Royal-Allemand. Prawdopodobne jest nawet, że jego przednia straż, będzie na pół godziny wcześniej przed nim; bo, w okolicznościach, w jakich się znajdujemy, wszystko, co jest możebnem, musi być wykonanem; ale, nie możemy ukrywać przed sobą, że kilka tysięcy ludzi nas otacza, że chwila, w której zobaczą wojsko pana de Bouillé będzie chwilą największego niebezpieczeństwa, przerażającego wzburzenia. Będą chcieli króla wyciągnąć poza miasto, zmuszą go wsiąść na koń i uprowadzą do Clermont; zagrożą jego życiu, może i porwą się na nie; ale panowie, te niebezpieczeństwa potrwają chwilę tylko, i gdy rogatkę zdobywszy, huzarzy wejdą do miasta, rozsypka nastąpi zupełna. Dziesięć minut mniej więcej, trzeba nam się trzymać; jest nas dziesięciu: przy takim rozkładzie miejscowości mam nadzieję, że zabiją nam, co najwięcej jednego człowieka na minutę. Takim sposobem, mamy czas.
Słuchacze skinęli głową potakująco.
To poświęcenie na śmierć z prostotą zaproponowane, z prostotą też było przyjęte.
— A więc, panowie, sądzę, że to da się zrobić, ciągnął pan de Choiseul — gdy usłyszymy pierwsze wystrzały, pierwsze krzyki na placu, wbiegniemy do pierwszego pokoju; wymordujemy wszystko, co tam będzie, opanujemy okna i schody... Troje jest okien: trzech z was bronić ich będzie; siedmiu innych rozstawi się na schodach, które łatwo obronić, ponieważ są kręcone; i jeden człowiek może stawić czoło kilku napastnikom. Trupy zabitych służyć będą pozostałym za wały; możemy się założyć, że wojska wejdą do miasta, zanim ostatniego z nas zamordują, a choćby nas i zabito, miejsce, jakie w historji zajmiemy, będzie piękną nagrodą za nasze poświęcenie.
Młodzi ludzie uścisnęli się za ręce, jak to zapewne uczynili przed walką Spartanie, potem każdy obrał sobie miejsce w bitwie: dwaj oficerowie przybocznej straży i Izydor de Charny, którego liczono, choć był nieobecny, w trzech oknach od ulicy; pan de Choiseul u dołu schodów, za nim pan de Damas; potem pan Floirac, pan Foucq i dwaj inni podoficerowie pułku dragonów, którzy zostali wierni panu de Damas.
Gdy uczyniono te rozporządzenia, znów ruch powstał na ulicy.
Była to druga deputacja, złożona z pana Sausse, dowódcy gwardji narodowej Hannoneta i trzech oficerów.
Król, sądząc, że przychodzą mu oznajmić, iż konie zaprzężone, kazał ich wprowadzić.
Weszli; młodzi oficerowie, podchwytujący każdy znak, ruch każdy, zauważyli na twarzy pana Sausse wahanie, a na czole Hannoneta silną wolę. Nie zdało im się to wiele dobrego obiecywać.
W tej chwili wszedł Izydor de Chamy, szepnął coś królowej i znów wybiegł prędko.
Królowa cofnęła się w tył i blednąc, zatrzymała o łóżko, gdzie spały dzieci.
Król pytał oczami wysłańców gminy, czekając, aż przemówią.
Ale ci w milczeniu skłonili się królowi.
Ludwik udał, że nie rozumie ich zamiarów.
— Panowie!... rzekł — Francuzi są tylko obłąkani, ale przywiązanie ich do króla jest prawdziwe. Dlatego, znużony nieustannemi zniewagami w mojej stolicy, postanowiłem usunąć się w głąb prowincji, gdzie żyje jeszcze święty ogień poświęcenia; tam pewny jestem, że znajdę dawną miłość mego ludu dla swoich panów.
Wysłańcy skłonili się znowu.
— I gotów jestem dać dowód mojej do ludu ufności — ciągnął król. — Dlatego wezmę połowę gwardji narodowej, połowę wojska i pod tą eskortą dojadę do Montmedy, dokąd się usunąć postanowiłem. Proszę cię więc, komendancie, wybierz sam ludzi, którzy mają mi towarzyszyć i każ zaprządz konie do powozu.
Nastała chwila milczenia, w czasie której Sausse czekał, aż Hannonet przemówi, a Hannonet czekał, aby Sausse zaczął mówić.
W końcu Hannonet kłaniając się powiedział:
— Najjaśniejszy Panie, szczęśliwy byłbym słuchając rozkazów Waszej królewskiej mości; ale jeden z artykułów konstytucji zabrania królowi wydalać się z królestwa, a dobrym Francuzom pomagać mu w ucieczce.
Król zadrżał.
— Wskutek tego, dodał Hannonet — rada miejska w Varennes, uchwaliła, że zanim pozwoli, aby król wyjechał, wyśle kurjera do Paryża i czekać będzie odpowiedzi Zgromadzenia narodowego.
Królowi pot perlił się na czole, tymczasem królowa zagryzła usta z niecierpliwości a pani Elżbieta wznosiła ręce i oczy do nieba.
— Hola! panowie!... rzekł król z pewną godnością. — Czy nie jestem już do tyla panem, ażebym mógł jechać, gdzie mi się podoba? W takim razie jestem niewolnikiem, gorzej od ostatniego z mych poddanych!
— Najjaśniejszy Panie! odpowiedział komendant gwardji narodowej — jesteście zawsze panem; tylko wszyscy ludzie, król i najskromniejszy obywatel, zobowiązani są przysięgą; wykonałeś przysięgę, słuchajże najpierwszy prawa, Najjaśniejszy Panie. Nie tylko to będzie dobrym przykładem, ale i szlachetnym do spełnienia obowiązkiem.
Tymczasem pan de Choiseul radził się wzrokiem królowej, a na jej potakującą odpowiedź, zszedł na dół.
Król sądził, że jeśli zniesie bez oporu bunt (uważał to za bunt władzy miejskiej); będzie zgubiony.
Zresztą, poznawał ten sam duch rewolucyjny, który Mirabeau starał się zwalczyć na prowincji; duch ten widział już powstający w Paryżu 14-go lipca, piątego i szóstego października, i 18-go kwietnia, to jest owego dnia, kiedy król na próbę swej wolności chciał jechać do Saint-Cloud, a lud mu przeszkodził.
— Panowie — rzekł — to gwałt; ale nie jestem tak opuszczony, jak się wydaje; przed domem stoi czterdziestu wiernych ludzi, a wkoło Varennes dziesięć tysięcy żołnierza. Rozkazuję więc, panie komendancie, aby zaprzężono konie do mego powozu. Czy słyszysz pan, ja rozkazuję, ja chcę tego!...
Królowa zbliżyła się do króla i rzekła pocichu:
— Dobrze! dobrze! Najjaśniejszy Panie, narażamy życie, ale nie stracimy honoru i godności.
— A gdybyśmy odmówili posłuszeństwa Waszej królewskiej mości?... rzekł komendant gwardji narodowej — cóż stąd wyniknie?
— Wyniknie to, panie, że wezwę siły, i że wy będziecie odpowiedzialni za krew, której oszczędzałem, a która w takim razie przez was będzie przelana.
— A więc, niech i tak będzie, Najjaśniejszy Panie, zwołajcie huzarów, ja zwołam gwardję narodową.
I zszedł na dół.
Król i królowa spojrzeli na siebie prawie przestraszeni; może żadne z nich nie próbowałoby ostatniego wysiłku, gdyby żona prokuratora Sausse nie zbliżyła się do królowej i nie rzekła z surowością i szczerością kobiet z ludu:
— A! wszakże to pani jesteś królową, nieprawdaż?
Królowa odwróciła się, czując się w godności swej dotknięta, tem poufałem nazwaniem.
— Ależ — rzekła — sądziłam, że jest tak, godzinę temu jeszcze.
— A więc jeśli pani jesteś królową — ciągnęła pani Sausse niezmieszana — ja daję ci za to miejsce dwadzieścia cztery miljony. Miejsce dobre, zdaje mi się, czemuż więc chcesz je pani porzucić?
Królowa krzyknęła boleśnie, a zwracając się do króla:
— O! panie — zawołała — wszystko, wszystko, wszystko, wszystko raczej, niż podobne zniewagi.
I biorąc śpiącego delfina na ręce, pobiegła ku oknu.
— Panie!... rzekła — ukażmy się ludowi, przekonajmy się, czy zupełnie jest zepsuty. Zachęcajmy żołnierzy słowem i gestem. Zasługują na to ci, którzy chcą umrzeć za nas!
Król poszedł machinalnie i ukazał się z nią na balkonie.
Plac, na który padły oczy Ludwika i Marji-Antoniny, przedstawiał obraz żywego ruchu.
Połowa huzarów pana de Choiseul, zsiadła z koni i ci byli pozyskani dla ludu, reszta pozostała na siodle i wskazywała przemawiającemu do nich księciu połowę towarzyszy rozproszonych.
Na stronie Izydor de Charny, z nożem w ręku, obcy temu zgiełkowi, zdawał się czekać na kogoś, jak strzelec na zwierzynę.
Pięćset głosów krzyknęło natychmiast:
— Król! król!
W rzeczy samej ukazali się w oknie balkonu król i królowa; królowa z delfinem na ręku.
Gdyby Ludwik XVI był ubrany po królewsku lub po wojskowemu, gdyby trzymał w ręku berło lub miecz, gdyby przemawiał głosem silnym i imponującym, który w owej epoce zdawał się jeszcze ludowi głosem Boga lub jego wysłańca, może byłby na tłumie tym wywarł wpływ pożądany.
Ale król przy wschodzącym dniu, przy brzasku niewyraźnym, który brzydką czyni piękność samą, król w ubraniu lokaja, bez pudru, w lichej peruce, król blady, tłusty, z brodą od trzech dni zapuszczoną, z grubemi wargami, z okiem zamglonem, które ani tyranji, ani ojcostwa nie wyrażało, król jąkający zkolei te dwa wyrazy:
— Panowie!... moje dzieci!...
O! nie tego to oczekiwali przyjaciele monarchji, a nawet jej nieprzyjaciele.
A jednak, pan de Choiseul krzyknął:
— Niech żyje król!
Izydor krzyknął:
— Niech żyje król!
I takim był jeszcze urok władzy królewskiej, że mimo widoku, który tak źle odpowiadał wyobrażeniom o naczelniku wielkiego państwa, kilka głosów w tłumie powtórzyło.
— Niech żyje król!
Ale okrzyk przez wodza gwardji narodowej wydany, inaczej się powtórzył, potężniejszem echem odpowiedział: był to okrzyk:
— Niech żyje naród!
Krzyk ten w tej chwili był buntem i tak król, jak królowa widzieli, że go część huzarów wydała.
Marja-Antonina, przyciskając do piersi delfina, pochyliła się przez balkon i przez zęby rzuciła tłumowi słowo:
— Nędzni!
Kilku usłyszało to i odpowiedziało pogróżkami, plac brzmiał wielkim gwarem.
Pan de Choiseul zrozpaczony, chciał się dać zabić; próbował ostatniego wysiłku.
— Huzarzy! — zawołał — w imię honoru, ocalcie króla!
Ale w tej chwili z gromadką zbrojnych ludzi, zjawił się nowy aktor na scenie.
Był to Drouet, który na radzie miejskiej wymógł zatrzymanie króla w dalszej drodze.
— O!... zawołał, idąc na pana de Choiseul — chcesz uprowadzić króla? A więc, ja powiadam, że tylko umarłym go dostaniesz!
Pan de Choiseul z szablą w ręku postąpił do Droueta.
Ale komendant gwardji narodowej rzekł do pana de Choiseul:
— Jeżeli krok jeszcze uczynisz, umrzesz!
Na te słowa, rzucił się w grupę człowiek, którego żadne pogróżki wstrzymać nie mogły.
Był to Izydor de Charny; na Droueta to on czatował.
— Na bok! na bok!... wołał, przerzynając tłum piersiami konia — ten człowiek do mnie należy.
I z nożem wpadł na Droueta, Ale w chwili, gdy go miał dosięgnąć, huknęły dwa wystrzały: z pistoletu i z karabinu.
Kula z pistoletu spłaszczyła się na obojczyku Izydora.
Kula karabinowa przeszyła mu piersi.
Te dwa strzały z tak bliska wypadły, że biedny, znalazł się otoczony obłokiem dymu.
Widziano, jak wyciągnął ręce, słyszano, jak szepnął:
— Biedna Katarzyna!
Potem, wypuściwszy nóż, padł na konia, a z konia zsunął się na ziemię.
Królowa krzyknęła przeraźliwie; o mało nie upuściła z rąk delfina, a rzucając się w tył, nie zauważyła, jak nowy jeździec przybywał pędem od strony Dun.
Za królową odstąpił król i zamknął okno.
Teraz nietylko kilka głosów, nietylko piersi huzarzy wołali: „Niech żyje naród!“, ale tłum cały, a z tłumem i dwudziestu huzarów, dotąd wiernych, ostatnia nadzieja nieszczęśliwego królestwa!
Królowa rzuciła się na fotel, głowę ukrywszy w dłonie, nie widziała nic więcej, tylko dla niej i u stóp jej padającego Izydora de Charny, tak, jak padał Jerzy!
Ale nagle hałas u drzwi zmusił ją do podniesienia oczu.
Co się działo w tej sekundzie w sercu królowej i kobiety, trudno wyrazić.
Olivier de Charny, blady i zakrwawiony ostatnim uściskiem brata, stał w progu drzwi.

Król zdawał się być unicestwionym.

ROZDZIAŁ VI.
CHARNY.

Pokój pełen był gwardzistów narodowych i obcych, których ciekawość przyprowadziła.
Królowa powstrzymała się więc od pierwszego popędu, który kazał jej biec naprzeciw hrabiego, chusteczką zetrzeć z niego krew, i powiedzieć mu kilka słów pociechy, tych słów, co to pochodzą z serca i do serca trafiają.
Ale mogła zaledwie podnieść się na siedzeniu, wyciągnąć doń ręce i szepnąć:
— Olivierze!...
On, ponury i spokojny, dał znak obcym przybyszom, a głosem słodkim, lecz stanowczym:
— Przepraszam was, panowie — rzekł, ale mam coś do powiedzenia Ich królewskim mościom.
Gwardziści narodowi próbowali dowodzić, że właśnie na to tu są, aby przeszkodzić stosunkom króla z kimkolwiek z zewnątrz. Charny zacisnął blade usta, zmarszczył brew i odpinając surdut, ukazał parę pistoletów, następnie głosem jeszcze powolniejszym, choć tembardziej groźnym:
— Panowie!.. powtórzył — miałem zaszczyt powiedzieć wam, że muszę pomówić na osobności z królem i królową.
Jednocześnie ręką wskazał obcym drzwi.
Na ten głos, na tę potęgę pana de Charny, którą pan de Damas na sobie nawet uczuł, hrabia Karol i dwaj żołnierza przybocznej straży, skoczyli czując wracającą energję chwilowo zachwianą, wypchnęli przed sobą gwardzistów narodowych i ciekawych i opróżnili pokój.
Wtedy pojęła królowa, jak użytecznym byłby taki człowiek w powozie, gdyby nie etykieta, która wymagała, aby pani de Tourzei usiadła na jego miejscu.
Charny spojrzał naokoło siebie, czy tylko wierni słudzy przy królowej zostali, a zbliżając się do nich, rzekł:
— Najjaśniejsza pani!.. otóż jestem. U bram miasta stoi siedemdziesięciu huzarów; zdaje się, że mogę liczyć na nich. Co mi rozkażesz?
— O! najpierw — rzekła królowa po niemiecku — co się z tobą stało, mój biedny Charny?
Charny dał znak królowej, że pan de Malden jest blisko i po niemiecku rozumie.
— Niestety niestety! — podjęła królowa po francusku — nie widząc pana, sądziliśmy, że już nie żyjesz.
— Na szczęście, Najjaśniejsza pani!... odparł Charny z głębokim smutkiem — to nie ja jeszcze umarłem; tylko biedny brat mój, Izydor...
Nie mógł powstrzymać łez.
— Ale i na mnie przyjdzie kolej... szepnął.
— Charny, Charny! pytam, co się z tobą stało... rzekła królowa — i czemu znikłeś nam tak z przed oczu?
A półgłosem po niemiecku dorzuciła:
— Oliwierze, bardzo było nam brak ciebie dla mnie szczególniej!
Charny skłonił się.
— Sądziłem — rzekł — że brat mój oznajmił Waszej królewskiej mości przyczynę, która mnie chwilowo od niej oddaliła.
— Tak, wiem; ścigałeś tego nieszczęsnego Droueta i obawialiśmy się, czy nie zaszło jakie nieszczęście w tej pogoni.
— Spotkało mnie w rzeczy samej wielkie nieszczęście, mimo wszystkich usiłowań, dogonić go na czas nie mogłem! Pocztyljon wracający doniósł, że powóz Waszej królewskiej mości zamiast do Verdun, pojechał do Varennes; wtedy to on rzucił się w lasy Argońskie: dwa razy strzeliłem do niego; ale pistolety nie były nabite! Omyliłem się w Sainte-Ménéhould i wziąłem konia pana Dandoins, zamiast mojego. Cóż chcecie, Najjaśniejsza pani! fatalność! Goniłem go w lesie, ale nie wiedziałem drogi, gdy on znał wszystkie zakręty; pędziłem za nim, jak za cieniem, a gdy cień znikł, ścigałem odgłos jego kroków; ale wszystko znikło, znalazłem się sam w lesie, wśród ciemności... Oh! Najjaśniejsza pani. jestem mężczyzną, znacie mnie, ja w tej chwili... nie płaczę! ale w tym lesie, w tej ciemności, płakałem z gniewu, wydawałem krzyki wściekłości!...
Królowa wyciągnęła rękę do niego.
Charny z ukłonem dotknął końcami ust tej drżącej ręki.
Ale nikt mi nie odpowiadał... ciągnął Charny — w noc błąkałem się, a rano byłem niedaleki wsi Geves, na drodze z Varennes do Dun. Czy uniknęliście Droueta, tak jak on mnie się wymknął? Było to rzeczą możebną, więc, minąwszy Varennes, byłem wam już niepotrzebny i udałem się do Dun. Niedaleko miasta spotkałem pana Deslon ze stu huzarami. Pan Deslon był niespokojny, bo nie miał żadnej wiadomości; tylko widział, jak panowie de Bouille i de Raigecourt pędzili do Stenay co koń wyskoczy. Dlaczego mu nic nie powiedzieli? Zapewne mu nie ufali, ale ja znalem pana Deslon jako dobrego i zacnego szlachcica; odgadłem, że Wasza królewska mość zostałaś zatrzymaną w Varennes a panowie de Bouillé i de Raigecourt pobiegli uprzedzić generała.
Powiedziałem wszystko panu Deslon, zakląłem go, aby szedł za mną z huzarami, co on natychmiast uczynił, zostawiając trzydziestu ludzi do strzeżenia mostu na Mozelli. W godzinę potem byliśmy w Varennes; dwie mile zrobiliśmy w godzinę! chciałem zaraz atak rozpocząć wszystko przewrócić i dotrzeć do Waszej królewskiej mości; zastaliśmy barykadę na barykadzie. Chcieć je przebyć byłoby szaleństwem.
Wtedy pragnąłem porozumieć się; znalazłem posterunek gwardji narodowej, prosiłem o pozwolenie złączenia moich huzarów z tymi, co byli w mieście. Odmówiono mi. Żądałem widzieć się z królem, i kiedy gotowano się drugi raz mi odmówić, przeskoczyłem pierwszą barykadę, potem drugą... Prowadzony hałasem, przybiegłem galopem na plac w chwili gdy... Wasza królewska mość cofnęła się z balkonu.
— A teraz — dodał Charny — czekam rozkazów Waszej królewskiej mości.
Królowa raz jeszcze ręką dłoń hrabiego de Charny uścisnęła.
A zwracając się do króla, w tem samem odrętwieniu pogrążonego:
— Najjaśniejszy panie!... rzekła — czy słyszałeś co powiedział wierny twój sługa, hrabia de Charny?
Ale król nie odpowiedział.
Wtedy królowa, wstając, podeszła ku niemu:
— Najjaśniejszy panie!... rzekła — niema czasu do stracenia, a na nieszczęście, aż nadtośmy go stracili! Oto pan de Charny rozporządza siedemdziesięcioma ludźmi pewnymi i pyta o rozkazy.
Król skłonił głowę.
— Najjaśniejszy panie, w imię nieba!... mówiła królowa — jakie są twoje rozkazy?
I Charny błagał wzrokiem, jak królowa głosem.
— Moje rozkazy? — powtórzył król. — Nie mogę wydawać rozkazów: jestem więźniem... Róbcie, co tylko za możebne uważacie.
— Dobrze... rzekła królowa — oto wszystko, czego żądamy.
A odsuwając się na bok wraz z Charnym:
— Możesz pan, podjęła królowa — jak powiedział król, czynić wszystko co tylko jest możebnem do uczynienia.
A ciszej dodała:
— Tylko rób prędko, działaj energicznie, albo jesteśmy zgubieni!
— To dobrze, Najjaśniejsza Pani — rzekł Charny — pozwól mi pomówić z tymi panami, a co zadecydujemy będzie niezwłocznie wykonane.
W tej chwili wszedł pan de Choiseul.
Trzymał w ręku papiery, skrwawioną chustką owinięte.
Nie mówiąc nic, podał je Charnemu.
Hrabia zrozumiał, że są to papiery znalezione przy bracie; wyciągnął rękę, aby odebrać to krwawe dziedzictwo, i zbliżył chustkę do ust, aby ją pocałować.
Królowa załkała.
Ale Charny nie odwrócił się nawet, tylko kładąc na piersi papiery, rzekł:
— Panowie, czy możecie mi dopomóc?
— Gotowi jesteśmy życie nasze poświęcić — odpowiedzieli młodzi ludzie.
— Czy ręczycie za dwunastu wiernych ludzi?
— Jest nas już teraz blisko dziewięciu.
— Zatem wracam do moich huzarów, i kiedy zdobywać będę barykady z frontu, pomożecie mi z tyłu, następnie dotrzemy tu razem i uwieziemy króla.
Młodzi ludzie wyciągnęli ręce do hrabiego de Charny.
On zwrócił się do królowej:
— Najjaśniejsza Pani — rzekł — za godzinę Wasza królewska mość będziesz wolną, lub ja zginę!
— O! hrabio! hrabio!... rzekła Marja-Antonina — nie wymawiaj tego słowa, ono nadto boli!
Olivier skłonił się na potwierdzenie obietnicy i nie zważając na nowy zgiełk, podszedł ku drzwiom.
Ale gdy położył ręce na klamce, drzwi się otworzyły, dając przejście nowej osobie, która miała się wmieszać w przebieg tego zawiłego dramatu.
Był to człowiek około lat czterdziestu dwóch, o twarzy ponurej i surowej: kołnierz ubrania w tył odrzucony, oczy zmęczeniem zaczerwienione, zakurzony strój, wskazywały wyraźnie, że on, także gwałtowną namiętnością pchany, odbył długą drogę i pędził zawzięcie.
Za pasem miał parę pistoletów, a szabla wisiała mu u boku.
Zadyszany, prawie bez głosu gdy drzwi otwierał, uspokoił się zaraz, gdy ujrzał króla i królowę. Uśmiech zadowolonej zemsty przebiegł mu po ustach i nie zważając na drugorzędne osoby, od samych drzwi, które potężną postacią całe zakrywał, wyciągnął rękę i rzekł:
— W imieniu Zgromadzenia narodowego jesteście wszyscy moimi więźniami!
Ruchem tak szybkim jak myśl sama, pan de Choiseul przyskoczył z pistoletem w ręku, aby palnąć w łeb temu przybyszowi, który zuchwałością i odwagą przechodził wszystko, co dotąd widziano.
Ale ruchem szybszym jeszcze królowa zatrzymała grożącą rękę, mówiąc półgłosem do pana de Choiseul.
— Nie przyśpieszaj pan naszej zguby; trochę przezorności! Bądź co bądź zyskamy na czasie i pan de Bouillé przybędzie.
— Najjaśniejsza Pani... masz słuszność — odparł pan de Choiseul.
I cofnął pistolet.
Królowa spojrzała na Oliviera, zdziwiona, że w tem nowem niebezpieczeństwie, nie wystąpił naprzód, ale rzecz dziwna! Charny jakby chciał uniknąć spojrzenia przybysza i wsunął się w najciemniejszy kąt pokoju.

Królowa, znając hrabiego, domyśliła się, że w danej chwili wyjdzie z tego cienia i tajemnicę odkryje.

ROZDZIAŁ VII.
NOWY NIEPRZYJACIEL.

Cała ta scena, kiedy pan de Choiseul groził człowiekowi przemawiającemu w imieniu Zgromadzenia, odbyła się tak, iż tenże zdawał się nawet nie widzieć, że uniknął śmierci.
Zresztą był on zajęty zupełnie czem innem, niż obawą; nie można się było na wyrazie twarzy jego omylić, była to twarz strzelca, który widzi zgromadzonych w jednym dole: lwa, lwicę i lwiątka, co jego jedyne dziecię pożarli.
Jednak na wyraz więźnie, na który wyskoczył pan de Choiseul, król podniósł się.
— Więźniami! więźniami w imieniu Zgromadzenia narodowego! Co to znaczy? Nie rozumiem.
— A jednak to bardzo proste... odpowiedział ów człowiek — i łatwe do zrozumienia. Mimo przysięgi nie opuszczania Francji, uciekłeś, Najjaśniejszy Panie, nocną porą, zdradzając własne słowo, zdradzając naród. Więc naród stanął pod bronią i przemawia do ciebie głosem ostatniego z twych poddanych, który chociaż z dołu pochodzi, niemniej jest potężny: Najjaśniejszy Panie, w imieniu Zgromadzenia narodowego, jesteś moim więźniem!
W sąsiednim pokoju dał się słyszeć głos potakujący, a za nim brawo szalone.
— Najjaśniejsza Pani, Najjaśniejsza Pani!... szepnął pan de Choiseul, do ucha królowej, gdyby nie litość twoja dla tego człowieka, nie znosiłabyś podobnej obrazy.
— To wszystko nic, jeśli się pomścimy!... rzekła zcicha królowa.
— Tak... podjął książę — ale jeśli nie pomścimy się?...
Królowa boleśnie jęknęła, Ale ręka Oliviera przez ramię pana de Choiseul dotknęła zlekka ręki królowej.
Marja-Antonina żywo się odwróciła.
— Pozwólcie mówić temu człowiekowi, szepnął hrabia pocichu — ja go biorę na siebie...
Tymczasem król, ogłuszony nowym ciosem patrzył ze zdziwieniem na nową osobistość, która tak energicznym przemawiała językiem, w imieniu narodu i Zgromadzenia narodowego; łączyła się tu także pewna ciekawość; bo zdawało się Ludwikowi XVI, jakkolwiek nie pamiętał, że już raz widział tego człowieka.
— Więc wreszcie... rzekł — czego chcecie odemnie? Mówcie...
— Najjaśniejszy Panie, chcę, abyś ani ty, ani twoja rodzina, kroku ku granicy nie zrobili.
— I przybywasz zapewne z tysiącami ludzi, aby tamować mi przejście? — rzekł król.
— Nie, Najjaśniejszy Panie, sam jestem, a raczej jest nas dwóch; adjutant generała Lafayette i ja, prosty wieśniak; ale Zgromadzenie wydało dekret i liczyło na nas, że go wykonamy.
— Dajcie mi ten dekret, rzekł król, niech go zobaczę.
— Nie ja mam, lecz mój towarzysz. Mój towarzysz wysłany jest od Zgromadzenia i od pana de Lafayette, aby wykonać rozkazy narodu, mnie wysłał pan Bailly, a przedewszystkiem ja sam się wyprawiłem, aby czuwać nad towarzyszem moim i palnąć mu w łeb, gdyby się zawahał.
Królowa, pan de Choiseul, pan de Damas, patrzyli po sobie zdziwieni; widzieli zawsze lud uciśniony lub wściekły, błagający łaski lub mordujący; po raz pierwszy stawał spokojny, silny, z założonemi rękami, przemawiający w imieniu prawa.
Dlatego Ludwik XVI, pojąwszy, że nie można niczego się spodziewać po takim człowieku, zapytał:
— Gdzież więc jest twój towarzysz?
— Tam, rzekł, za mną.
I uczyniwszy krok naprzód, odsłonił drzwi, przez które ujrzano młodzieńca w mundurze, opartego o okno.
Po twarzy łzy mu płynęły, a w ręku trzymał papier.
Był to pan Romeuf, ów młody adjutant generała Lafayetta, z którym czytelnik zapoznał się, kiedy pan Ludwik de Bouillé przybył do Paryża.
Pan de Romeuf, jak to wiemy z rozmowy jego wtedy z młodym rojalistą, był szczerym patrjotą; ale podczas dyktatury pana de Lafayette w Tuileries, obowiązany czuwać nad królową, umiał w obejściu się z nią okazać tyle pełnej uszanowania delikatności, że królowa kilka razy wdzięczność mu swą wyrażała.
Dlatego ujrzawszy go:
— O!... zawołała przykro zdziwiona — to pan? Potem z westchnieniem bolesnem kobiety, która widzi upadającą potęgę, podług niej niezwyciężoną:
— O!... dodała — nie uwierzyłabym nigdy!...
— Dobrze!... szepnął z uśmiechem drugi wysłaniec — widać, że potrzebny tu byłem.
Pan de Romeuf zbliżył się powoli ze spuszczonemi oczyma, trzymając w ręku dekret.
Król niecierpliwie wyrwał go młodzieńcowi.
A przeczytawszy, odezwał się:
— Niema już króla we Francji.
Towarzysz pana de Romeuf uśmiechnął się, jakby chciał powiedzieć:
— Wiem o tem!...
Na te słowa króla, królowa postąpiła ku niemu jakby z zapytaniem.
— Słuchaj, Najjaśniejsza Pani!... rzekł. Oto dekret, który Zgromadzenie ośmieliło się wydać. I przeczytał głosem drżącym z oburzenia co następuje: „Zgromadzenie poleca, aby minister spraw wewnętrznych wysłał kurjerów do departamentów z nakazem do wszystkich urzędników publicznych, albo gwardji narodowej, albo wojska linjowego, ażeby zatrzymać każdą osobę wyjeżdżającą z królestwa, jak również nie pozwolić przewozić ani broni, ani amunicji, ani złota, ani srebra, ani koni, ani powozów; a w razie, gdyby kurjerzy dogonili króla, lub kogokolwiek z rodziny królewskiej, i tych, którzyby pomagali w ucieczce, wyżej wymienieni urzędnicy, gwardja narodowa i wojsko linjowe, powinni przedsięwziąć wszelkie środki, aby wyjazdowi temu przeszkodzić i następnie zdać sprawę ciału prawodawczemu“.
Królowa słuchała w odrętwieniu; a gdy król skończył, skłaniając głowę, jakby chciał zebrać myśli:
— Daj mi to!... rzekła, wyciągając rękę po fatalny dekret. — Niepodobna!...
Tymczasem towarzysz pana de Romeuf, upewnił uśmiechem gwardzistów i patrjotów z Varennes.
Ten wyraz „niepodobna“, wymówiony przez królowę, zaniepokoił ich, chociaż wysłuchali dekretu od początku do końca.
— O! czytaj pani!... rzekł król z goryczą — jeżeli wątpisz, czytaj: to pismo ma podpis prezesa Zgromadzenia narodowego.
— A któż to ośmielił się podpisać podobny dekret?
— Szlachcic, Najjaśniejsza Pani — odparł król — margrabia de Beauharnais!
Czy nie jest to rzeczą dziwną i dowodzącą związków przeszłości z przyszłością, że ten dekret, zatrzymujący króla i królewską rodzinę, podpisany został imieniem nieznanem dotąd, a które tak świetnie wiąże się z początkiem historji XIX stulecia?...
Królowa ujęła dekret i przeczytała go ze zmarszczonemi brwiami, z zaciśniętemi usty.
Następnie król odebrał go jej, aby raz jeszcze przeczytać, i rzucił na łóżko, gdzie nie wiedząc o niczem, spały dzieci królewskie.
Ale królowa, widząc to, nie mogła się dłużej powstrzymać. Skoczyła prędko i chwyciwszy papier, zgniotła go w ręku, a rzucając zdaleka od siebie, zawołała:
— O!... panie, ostrożnie!... nie chcę, aby ten papier walał moje dzieci!...
Wielkie oburzenie powstało w sąsiednim pokoju. Gwardziści chcieli wtargnąć do komnaty, gdzie byli dostojni zbiegowie.
Adjutant generała Lafayette krzyknął z przerażenia.
Jego towarzysz wydał okrzyk wściekłości.
— A!... mruknął przez zęby — znieważają Zgromadzenie, znieważają naród!... to dobrze!...
I zwracając się ku ludziom, do walki podburzonym, którzy zapełniali przyległy pokój, zbrojni w karabiny, pałasze i kosy:
— Do mnie, obywatele!... — zawołał.
Ci ruszyli się na to wezwanie i Bóg wie, coby zaszło z zetknięcia się podwójnego gniewu, kiedy wtem Charny, który dotąd trzymał się na uboczu, wyskoczył i chwytając za rękę nieznanego gwardzistę:
— Proszę na słowo, panie Billot — rzekł, mam coś do powiedzenia, Billot, bo on to był, krzyknął ze zdziwienia, zbladł jak śmierć, zawahał się chwilę, ale, wkładając do pochwy szablę na pół wyjętą, odrzekł:
— Niech i tak będzie!... I ja mam ci także coś do powiedzenia, panie de Charny.
I idąc ku drzwiom, rzekł:
— Obywatele, ustąpcie się przed nami. Muszę się rozmówić z tym oficerem; ale bądźcie spokojni, ani lew, ani lwica, ani lwiątka nie wymkną się nam. Ja odpowiadam za nich!...
I jakby ten człowiek nikomu, oprócz Oliviera, nieznany, miał prawo rozkazywać, wszyscy wyszli, cofając się i zostawiając pierwszy pokój wolny.
Każdy z nich miał coś do opowiadania towarzyszom, a do zalecenia patrjotom, aby czujną trzymali straż.
Tymczasem Charny mówił do królowej:
— Pan de Romeuf twoim jest, Najjaśniejsza Pani; załatwij się z nim, jak można najlepiej.

A tem łatwiejszem to było, że Charny wyszedłszy z pokoju, oparł się o drzwi tak, że niktby przez nie przejść nie mógł, nawet Billot.

ROZDZIAŁ VIII.
NIENAWIŚĆ CZŁOWIEKA Z LUDU.

Ci dwaj ludzie, pozostawszy sam na sam, patrzyli na się chwilę, tak, że wzrok szlachcica nie mógł przybić do ziemi oczu człowieka z ludu.
Co większa, Billot przemówił pierwszy.
— Pan hrabia raczył mi oznajmić, że ma mi coś do powiedzenia. Czekam na łaskawe przemówienie.
— Skąd to pochodzi, panie Billot... zapytał Olivier de Charny, że zastaję cię tu obarczonego posłannictwem zemsty?... Miałem cię za naszego przyjaciela, za przyjaciela szlachty, za dobrego i wiernego poddanego króla.
— Byłem dobrym i wiernym poddanym króla, panie hrabio; byłem, nie powiem waszym przyjacielem, podobny zaszczyt nie dla takiego biednego dzierżawcy jak ja, ale byłem waszym pokornym sługą.
— A więc?...
— A więc, widzicie, panie hrabio, nie jestem już ani jednym ani drugim...
— Nie rozumiem cię, panie Billot.
— Dlaczego masz mnie rozumieć, panie hrabio?... Czy ja was pytam o przyczyny waszej wierności dla króla, waszego poświęcenia dla królowej?... Nie. Przypuszczam, że macie powody działać tak a nie inaczej, a ponieważ jesteście człowiekiem uczciwym i rozumnym, sądzę, że powody pańskie są dobre, a przynajmniej szczere. Nie posiadam pańskiego wysokiego stanowiska panie hrabio, nie posiadam pańskiej wiedzy; jednakże znasz mnie lub znałeś, jako człowieka także uczciwego i rozsądnego. Musisz więc przypuścić panie hrabio, że i ja również mam swoje powody, jeżeli nie dobre, to przynajmniej szczere...
— Panie Billot... rzekł Charny, który zgoła nie znał przyczyny nienawiści, jaką dzierżawca mógł mieć przeciw szlachcie lub monarchji, niedawno jeszcze znałem cię innym niż dzisiaj.
— Nie przeczę.... odrzekł Billot z gorzkim uśmiechem — znałeś mnie pan zgoła innym, i powiem ci, panie hrabio, jakim byłem. Byłem prawdziwym patrjotą, poświęconym dwom ludziom i jednej rzeczy: tymi dwoma ludźmi byli: król i pan Gilbert; tą rzeczą był mój kraj.
Pewnego dnia agenci królewscy przybyli do mnie i siłą, oraz podstępem, wydarli mi szkatułkę, drogi depozyt powierzony mi przez pana Gilberta. Zaledwie się zwolniwszy, przybyłem do Paryża dnia trzynastego lipca wieczorem. Było to przy tłumnem obnoszeniu popiersia księcia Orleańskiego i pana Neckera, przy okrzykach: „Niech żyje książę Orleański!... Niech żyje pan Necker!....“
Nie czyniło to wielkiej krzywdy królowi, a jednak żołnierze królewscy rzucili się na nas. Widziałem biedaków, którzy nie zawinili niczem innem tylko okrzykiwaniem dwóch ludzi, zapewne im nieznanych, a przecież padali koło mnie, jedni z głową rozciętą pałaszem, drudzy z piersią przedziurawioną kulami. Widziałem, jak pan Lambescq, przyjaciel króla, ścigał w Tuileries kobiety i dzieci, które wcale nie krzyczały, jak zdeptał kopytami końskiemi siedemdziesięcio-letniego starca. To mnie cokolwiek poróżniło z królem.
Nazajutrz byłem na pensji u małego Sebastjana i dowiedziałem się od biednego chłopca, że ojciec jego siedzi w Bastylji, z rozkazu królewskiego, wyjednanego przez jakąś damę dworską!... I mówiłem sobie w duchu, że król, uchodzący za tak dobrego, musi mieć wśród tej dobroci ciężkie chwile błędu, nieświadomości lub zapomnienia i ażeby naprawić, ile było w mej możności, złe, wyrządzone w takich chwilach błędu, nieświadomości lub zapomnienia, przyczyniłem się całą moją mocą do zdobycia Bastylji.
Przybyliśmy tam nie bez trudu; żołnierze królewscy strzelali do nas, zabili nam dwustu ludzi blisko, co mi znowu dało sposobność być innego zdania, niż wszyscy, o tej wielkiej dobroci króla.
Ale nareszcie Bastylja została zdobytą; w jednem z jej więzień znalazłem pana Gilberta, dla którego kilkanaście razy narażałem się na zabicie, a radość z jego odnalezienia, dała mi zapomnieć o wielu rzeczach. Pan Gilbert powiedział mi najsamprzód, że król jest dobry, że nie wie o wielu bezeceństwach, wykonywanych w jego imieniu i że nie do niego, lecz do jego ministrów należy mieć żal. Owóż, ponieważ wszystko, co do mnie w owym czasie mówił pan Gilbert, było dla mnie słowem ewangelicznem, uwierzyłem mu. Widząc zaś pana Gilberta wolnym, a siebie i Ludwika Pitoux zdrowym, zapomniałem o strzałach z ulicy św, Honorjusza, o ataku w Tuileries, o dwustu blisko ludziach zabitych przez „fujarkę“ księcia saskiego i o uwięzieniu pana Gilberta, na żądanie jakiejś damy dworskiej...
Ale przepraszam pana hrabiego... rzekł Billot, przerywając sobie — wszystko to pana nie obchodzi i nie po to wezwałeś mnie sam na sam, ażeby słuchać bredni biednego chłopa bez edukacji; pan jesteś wielkim panem i zarazem uczonym.
I Billot chciał wziąć za klamkę, aby wrócić do pokoju króla.
Ale Charny go zatrzymał.
Dla zatrzymania go Charny miał dwa powody:
Pierwszym było, iż dowiedział się o przyczynach tej nieprzyjaźni Billota, który w podobnem położeniu miał znaczenie;! drugi, że zyskiwał na czasie.
— Nie!... — rzekł — opowiedz mi wszystko, kochany panie Billot; wiesz, jaką mamy dla ciebie przyjaźń, biedni bracia moi i ja, a to, co mi mówisz obchodzi mnie bardzo żywo.
Na te słowa: „biedni bracia moi“, Billot uśmiechnął się gorzko.
— A więc powiem panu wszystko, panie hrabio — rzekł — i żałuję, że „wasi biedni bracia“, jeden zwłaszcza, pan Izydor, nie mogą mnie słyszeć.
Billot wyrazy te: „zwłaszcza pan Izydor“, wymówił z tak osobliwszym akcentem, że Charny powściągnął ruch bólu, jaki imię jego ukochanego brata wzbudziło mu w duszy i, nic nie odpowiedziawszy Billotowi, który widocznie nie wiedział o nieszczęściu, jakiemu uległ ten brat, którego nieobecności żałował, skinął nań, ażeby mówił dalej.
Billot tedy począł:
Kiedy król wyruszył ku Paryżowi, widziałem w nim tylko ojca, wracającego do dzieci. Szedłem z panem Gilbertem obok karety królewskiej, zasłaniając ciałem własnem tych, którzy w niej siedzieli i krzycząc z całego gardła: „Niech żyje król!...„
Była to pierwsza podróż króla, wszędzie koło niego, z przodu, z tyłu, na drodze pod nogami koni, pod kołami karety, słano tylko błogosławieństwa i kwiaty. Przed ratuszem spostrzeżono, że król nie miał już kokardy białej, ale jeszcze nie miał trójbarwnej i krzyczano: „Kokarda!... kokarda!...“ Zdjąłem moją z kapelusza i podałem mu ją; podziękował mi i przypiął do swego przy wielkich okrzykach tłumu. Pijany byłem z radości, na widok mojej kokardy u kapelusza tego dobrego króla; sam też krzyczałem: „Niech żyje król!...“ głośniej niż wszyscy. Takim zapałem przejął mnie ten dobry król, że pozostałem w Paryżu.
Zasiewy moje dojrzewały i wymagały mojej obecności, ale co mnie obchodziły zasiewy?... Byłem o tyle bogaty, żem mógł stracić jeden zbiór, a jeżeli obecność moja mogła się na co przydać temu dobremu królowi, ojcu ludu, odnowicielowi wolności francuskiej, jak my głupcy nazywaliśmy ją w owym czasie, wolałem pozostać w Paryżu raczej, niż wracać do Pisseleu. Żniwo moje, które powierzyłem staranności Katarzyny, zginęło prawie!... Katarzyna, jak się zdaje, miała co innego do roboty, niż myśleć o żniwie... Dajmy temu pokój!...
Mówiono tymczasem, że król przyjmuje rewolucję niezupełnie szczerze, że idzie krokiem opieszałym i opornym, że nie kokardę trójbarwną ale białą radby nosić u kapelusza. Ci, którzy to mówili, byli potwarcami, dowodem uczta gwardji przybocznej, kiedy królowa nie przypięła kokardy trójbarwnej, ani białej, ani narodowej, ani francuskiej, ale poprostu kokardę swego brata Józefa II, kokardę austrjacką, kokardę czarną!...
O!... wyznaję, wtedy ponowiła się moja wątpliwość, ale pan Gilbert mówił mi znowu:
— Billocie, to nie dzieło króla, ale królowej, królowa, jak kobieta, a dla kobiet trzeba pobłażania.
Ja tak mu uwierzyłem, że kiedy tłumy ściągnęły do Paryża do Wersalu dla uderzenia na zamek, lubo w duchu nie miałem im tego zupełnie za złe, stanąłem po stronie obrońców zamku. Ja też poszedłem obudzić generała Lafayette, który spał snem sprawiedliwego, zacna dusza!... i sprowadziłem go do zamku w sam czas dla ocalenia króla.
A!... tego dnia widziałem, jak księżniczka Elżbieta ściskała w objęciach generała de Lafayette, widziałem, jak królowa podała mu rękę do pocałowania; słyszałem, jak nazywała go swoim przyjacielem i powiedziałem sobie:
— Dalipan!... zdaje się, że Gilbert ma słuszność!... Jużciż przecie król, królowa i księżniczka nie ze strachu czynią takie demonstracje i gdyby nie podzielali opinji tego człowieka, to jakkolwiek pożytecznym mógłby im być w tej chwili, osoby takie nie poniżyłyby się do kłamstwa!...
I tym razem jeszcze, ubolewałem nad tą biedną królową, która była tak nieroztropną, i nad tym biednym królem, który był tylko słabym; ale jużem im do Paryża nie towarzyszył!... Ja zajęty byłem w Wersalu; wiecie czem, panie de Charny....
Hrabia westchnął głęboko.
— Powiadają, mówił dalej Billot, że ta druga podróż niezupełnie była tak wesołą, jak pierwsza; powiadają, że zamiast błogosławieństw były przekleństwa, zamiast wiwatów, okrzyki śmierci, zamiast wieńców, rzucanych pod kopyta koni i pod koła karety, były głowy ścięte, niesione na ostrzu pik!... Nic o tem nie wiem, nie byłem tam, pozostałem w Wersalu, Folwark mój wciąż znajdował się bez pana! Ba! byłem tyle bogaty, że straciwszy żniwo z roku 1789, mogłem je stracić jeszcze w roku 1790!
Ale pewnego ranka przybył Pitoux i oznajmił mi, że mogę stracić coś, czego strata jest niepowetowaną dla ojca najbogatszego: córkę!
Charny drgnął.
Billot bystro patrzył w hrabiego i mówił:
— Trzeba wam wiedzieć, panie de Charny, że od nas o pół mili jest do Boursonnes, a tam mieszka rodzina szlachecka, magnacka, rodzina potężnie bogata. Rodzina ta składała się z trzech braci. Kiedy byli chłopcami i chodzili z Boursonnes do Villers-Cotterets, najmłodsi z tych trzech braci, prawie zawsze wstępowali do mnie na folwark. Mówili, że nigdy nie pili tak dobrego mleka, jak u mnie, nie jedli tak dobrego chleba, jak u mnie i czasami też powiadali, a ja głupiec, sądziłem, że to dla wywzajemnienia mi się za gościnność... iż nie widzieli nigdy tak pięknej panienki, jak Katarzyna.
Ja dziękowałem im, że pili u mnie mleko, że jedli u mnie chleb, że uważali moją córkę Katarzynę za piękną.
Co pan chcesz! wierzyłem przecież królowi, który, jak powiadają, jest w połowie niemcem przez matkę, więc mogłem i im wierzyć.
To też kiedy młodszy, imieniem Jerzy, który dawno wyruszył z prowincji, zabity został w Wersalu przy drzwiach królowej, w nocy z 5-go na 6-ty października, dzielnie spełniając obowiązki szlachcica, Bóg wie, jak srodze dotknął mnie ten cios!...
A! panie hrabio! widział mnie jego brat, brat starszy, ten, który nie bywał u mnie, nie dla dumy, oddaję mu tę sprawiedliwość, ale że wyszedł z domu młodszym jeszcze do Jerzego, widział mnie klęczącego przy trupie i wylewającego tyle łez, ile tamten stracił krwi. Myśląc o nim, jeszcze mi się na płacz zbiera i płakałbym tak jak pan teraz płaczesz, panie hrabio. Ala myślę o drugim... dodał Billot — i nie płaczę.
— O drugim! Co mówisz? — zapytał Charny.
— Zaczekaj, panie hrabio... rzekł Billot — dojdziemy i do tego. Pitoux więc przybył do Paryża i powiedział mi kilka słów, dowodząc, że już nie żniwo moje narażone jest, ale dziecko, że nie majątek mój ma być zniszczony, ale honor!
Pozostawiłem więc króla w Paryżu. Ponieważ postępował z dobrą wiarą, jak mówił pan Gilbert, wszystko więc powinno iść jak najlepiej, czy ja tam będę albo nie — i udałem się na folwark.
Zrazu myślałem, że Katarzyna jest tylko śmiertelnie chorą: miała malignę, zapalenie mózgu, sam nie wiem co. Stan, w jakim ją zastałem, zaniepokoił mnie bardzo i tembardziej, iż lekarz powiedział mi, że nie mogę wchodzić do jej pokoju, aż wyzdrowieje.
Ale nie mogąc wchodzić do jej pokoju, biedny ojciec... zrozpaczony... sądziłem, że mogę podsłuchiwać pod jej drzwiami. Podsłuchiwałem więc....
Wtedy się dowiedziałem, że omało nie umarła, że cierpi na zapalenie mózgu, że ma prawie pomięszanie zmysłów, bo ją porzucił kochanek. Ja także odjechałem przed rokiem, a zamiast warjować z tego, że ją ojciec opuszcza, uśmiechała się przy moim odjeżdzie. Wszak odjazd mój pozwalał jej swobodnie widywać się z kochankiem.
Katarzyna wróciła do zdrowia, ale nie do radości Upłynął miesiąc, dwa, sześć, a żaden promyk wesołości nie postał na tem obliczu, z którego ja oka nie spuszczałem. Raz, spostrzegłem ją uśmiechającą się i zadrżałem: więc kochanek jej wraca, skoro się uśmiechnęła? Jakoż nazajutrz, pasterz, który widział go przechodzącego, oznajmił mi, że przybył. Nie wątpiłem, że jeszcze tego dnia wieczorem będzie u mnie, a raczej u Katarzyny!
Za nadejściem też wieczora, nabiłem dubeltówkę i zaczaiłem się...
— Tyś to uczynił, Billocie! — zawołał Charny.
— Czemu nie?... rzekł Billot. — Zasadzam się przecież na dzika, który rozgrzebuje mi kartofle, na wilka, który dusi mi owce, na lisa, który chwyta mi drób, a nie zaczaiłbym się na człowieka, który przychodzi zabrać mi szczęście, na gacha, który chce mi zniesławić córkę?...
— Ale gdyś przybył na miejsce, serca ci zabrakło, Billocie, nieprawdaż? — żywo odezwał się hrabia.
— Nie... odrzekł Billot — serca mi nie zabrakło, tylko ręka chybiła i oko; ślad krwi jednak pokazał, żem nie zupełnie chybił. Ale rozumiesz to pan przecie, hrabio... dodał Billot z goryczą — że pomiędzy ojcem i kochankiem, córka moja nie wahała się wcale. Kiedym wszedł do pokoju Katarzyny, już jej tam nie zastałem.
— I nie widziałeś jej odtąd? — zapytał Charny.
— Nie!... odparł Billot. A poco miałbym się z nią widzieć? Ona wie dobrze, iż gdybym się z nią zobaczył, zabiłbym ją...
Charny poruszył się, patrząc z uczuciem podziwu; trwogi na tę potężną naturę przed nim stojącą.
— Powróciłem do pracy folwarcznej... mówił dalej Billot. — Co mi znaczyło nieszczęście osobiste, byłe Francja była szczęśliwą? Wszak król szedł szczerze po drodze rewolucji?... Wszak miał wziąć udział w święcie federacji?... Wszak miałem go zobaczyć tam, tego dobrego króla, któremu przypiąłem kokardę 16-go lipca i któremu prawie ocaliłem życie 6-go października? Co to za radość będzie dla niego, widzieć całą Francję zebraną na polu Marsowem i zaprzysięgającą jak jeden człowiek zjednoczenie ojczyzny! Na chwilę też, gdym go zobaczył, zapomniałem o wszystkiem, nawet o Katarzynie... Nie! kłamię; ojciec nigdy nie zapomni córki!... On przysiągł także! Zdawało mi się wprawdzie, że przysięga źle, końcem ust! Ale przysiągł, to rzecz główna; przysięga jest przysięgą i każdy uczciwy człowiek jej dotrzyma! Więc dotrzyma jej i król.
Prawda, że przybywszy do Villers-Cotterets, słyszałem, iż król kazał się porwać panu de Favras, ale projekt się nie udał; że król chciał uciec ze swemi ciotkami, ale mu się nie powiodło; że chciał udać się do Saint-Cloud, a stamtąd do Rouen, ale lud się temu sprzeciwił. Słyszałem to wszystko, alem temu nie uwierzył: bo król przysiągł.
Będąc też na jarmarku w Meaux, onegdaj, zdziwiłem się niepomału, kiedy nade dniem, w karecie na przeprzęgu, poznałem króla, królowę i delfina! Niepodobna mi się było omylić, bom przywykł ich widywać w karecie, skoro 16-go lipca towarzyszyłem im z Wersalu do Paryża. Słyszę jednego z tych panów ubranych żółto, jak rzekł: „Na Chaions”! Głos mnie uderzył; obejrzałem się i poznałem, kogo? tego, który mi porwał Katarzynę, możnego szlachcica, który spełniał obowiązek lokaja, pędząc przed pojazdem króla.
Przy tych słowach Billot bystro wpatrywał się w hrabiego, aby zobaczyć, czy dorozumiewa się, że to mowa o bracie jego, Izydorze; ale Charny otarł tylko chustką pot, spływający mu po czole i milczał.
Billot mówił dalej:
— Chciałem się puścić za nim, ale był już daleko: miał dobrego konia, był uzbrojony... ja nie...
Zgrzytnąłem zębami na myśl o tym królu, który wymyka się z Francji i o tym wydziercy, który wymyka się mnie, ale naraz pomyślałem sobie:
„Ha! jam także przysiągł narodowi, a skoro kroi łamie przysięgę swoją, to gdybym ja dotrzymał mojej?... Zapewne tak! zatrzymajmy go! Jestem tylko o pięć mil od Paryża; teraz godzina trzecia zrana, na dobrym koniu będę tam za dwie godziny! Pomówię o tem z panem Bailly, człowiekiem uczciwym, będącym, zdaje mi się, ze stronictwa tych, co dotrzymują przysięgi, przeciwko tym, którzy jej nie dotrzymują“.
To umyśliwszy, ażeby nie tracić czasu, poprosiłem przyjaciela mojego, u którego nocowałem, pocztmistrza w Meaux, ażeby mi pożyczył swego munduru gwardji narodowej, pałasza i pistoletów. Wziąłem najlepszego konia z jego stajni i zamiast truchtem do Villers-Cotterets puściłem się cwałem do Paryża!
Przybyłem w porę: wiedziano już o ucieczce króla, ale nie wiedziano, dokąd uciekł. Pan de Romeuf posłany zesłał przez generała Lafayetta na drogę Yalenciennes. Ale co to jest przypadek: przy rogatce zatrzymano go; zażądał, aby go odstawiono do Zgromadzenia narodowego i wrócił tam właśnie w chwili, gdy pan Bailly, przezemnie zawiadomiony, zdawał o pochodzie Jego królewskiej mości szczegóły najdokładniejsze; pozostawało tylko napisać rozkaz formalny i zmienić kierunek pogoni.
Stało się to w jednej chwili. Puszczono pana de Romeuf na drogę do Chalons, a ja otrzymałem polecenie towarzyszenia mu, które jak pan widzisz, spełniam...
— A teraz... dodał Billot ponuro — dogoniłem króla, który oszukał mnie jako francuza, i jestem spokojny, nie wymknie się. Pozostaje mi dogonić tego, który oszukał mnie jako ojca, a przysięgam ci, panie hrabio, on mi się także nie wymknie!
— Niestety! mój kochany panie Billot — rzekł Charny z westchnieniem — mylisz się!
— Jakto?
— Powiadam, że ten nieszczęśliwy, o którym mówisz, już ci się wymknął!
— Uciekł?... zawołał Billot z nieopisanym wyrazem gniewu.
— Nie!... odrzekł Charny — umarł!
— Umarł?... zawołał Billot drgnąwszy mimowolnie i ocierając czoło, które się nagle okryło potem.
— Umarł!... powtórzył Charny — i ta krew, którą widzisz, to jego krew.... A jeżeli wątpisz, zejdź proszę, a znajdziesz ciało leżące w małem podwórku, prawie podobnem do Wersalskiego; umarł, za tę samą sprawę, jak tamten w Wersalu!
Billot spoglądał na hrabiego, który przemawiał doń głosem łagodnym, choć łzy spływały mu z oczu. Naraz wydając krzyk, zawołał:
— A! jest więc sprawiedliwość w niebie!
I wybiegając z pokoju rzekł:
— Panie hrabio, wierzę pańskim słowom; ale chcę się przekonać na własne oczy, że stało się zadość sprawiedliwości.
Charny patrzył za oddalającym się, tłumiąc westchnienia i ocierając łzy.
Następnie, wiedząc, że niema minuty do stracenia, wszedł do pokoju królowej i idąc prosto ku niej — zapytał ucicha:
— Pan de Romeuf?
— Jest naszym — odparła królowa.
— Tem lepiej; bo z tamtej strony niema się czego spodziewać.
— Cóż więc robić?... zapytała królowa.
— Zyskiwać na czasie, aż przybędzie pan de Bouillé.
— Ale czy przybędzie?
— Przybędzie, bo ja udam się po niego.
— O!.... zawołała królowa — ulice są zapchane, hrabio, ciebie znają, nie przejdziesz i zabiją cię! Olivierze! Olivierze!
Ale Charny uśmiechając się, otworzył okno, wychodzące na ogród, posłał ostatnią obietnicę królowi, ostatni ukłon królowej i przebył te piętnaście stóp, które go oddzielały od ziemi.
Królowa wydała okrzyk przerażenia i głowę ukryła w rękach; ale młodzież pobiegła do okna, i okrzykiem radości odpowiedziała na okrzyk trwogi królowej.
Charny przelazł przez mur ogrodu i znikł po drugiej stronie muru.

Było to w samą porę: jednocześnie Billot ukazał się na progu pokoju.

ROZDZIAŁ IX.
PAN DE BOUILLE.

Zobaczmy, co przez te trwożne godziny uczynił margrabia de Bouillé, którego z taką niecierpliwością oczekiwano w Varennes — i na którym polegały ostatnie nadzieje rodziny królewskiej.
O dziewiątej wieczorem, to jest prawie w chwili, gdy zbiegowie zdążali do Clermont, margrabia de Bouillé opuścił Stenay z synem swym Ludwikiem i pędził ku Dun dla zbliżenia się do króla.
Przybywszy jednak ćwierć mili do tego miasta, obawiał się, aby kto nie zauważył jego obecności. Zatrzymał się więc wraz z towarzyszami na drodze, i legli w rowie wszyscy, konie trzymając za sobą.
Czekali tam; a była to godzina, w której według wszelkiego prawdopodobieństwa, miał się niebawem ukazać kurjer królewski.
W podobnej okoliczności minuty wydają się godzinami; godziny wiekami.
Usłyszeli bijącą z tą powolnością, którą oczekujący chcieliby uregulować według bicia serca, godzinę dziesiątą, jedenastą, dwunastą, pierwszą, drugą i trzecią zrana...
Pomiędzy drugą a trzecią zaczęło świtać, a przez te sześć godzin oczekiwania, każdy szelest, jaki przychodził do uszu, czyto zbliżający się, czy oddalający, niósł im nadzieję lub zawód.
Gdy się rozwidniło, gromadka była w rozpaczy.
Margrabia de Bouillé myślał, że musiał zajść jakiś — wypadek, ale, nie wiedząc jaki, nakazał odwrót do Stenay, ażeby znajdując się w pośrodku sił swoich, mógł o ile można oddziałać przeciw niemu.
Siedli więc na koń i krokiem wolnym wyruszyli ku Stenay.
O pół ćwierci mili od miasta, Ludwik de Bouillé obróciwszy się spostrzegł zdala za sobą kurzawę, wzniesioną szybkim biegiem koni.
Stanęli i czekali.
W miarę zbliżania się nowych tych jeźdźców poznawano ich.
Byli to panowie Juljusz de Bouillé i de Raigecourt.
Oddział posunął się ku nim.
W chwili zbliżenia wszystkie usta z tego oddziału uczyniły jedno zapytanie, na które spotkani dali jedną odpowiedź:
— Co się stało?
— Króla zatrzymano w Varennes.
Było to około czwartej zrana.
Wieść była straszną, tem straszniejszą, że dwaj młodzi ludzie, umieszczeni na skraju miasta, w hotelu pod Wielkim-Monarchą, gdzie ich znienacka zaskoczyło zaburzenie, zmuszeni byli przebijać się przez tłum, nie mając żadnej wiadomości dokładnej.
Jednakże, jakkolwiek straszna była wieść, nie zniszczyła całej nadziei.
Margrabia de Bouillé, jak wszyscy oficerowie wyżsi, polegający na karności bezwzględnej, sądził, nie myśląc o przeszkodach, że wszystkie jego rozkazy zostały wykonane.
Otóż, jeżeli króla zatrzymano w Varennes, wszystkie oddziały, które otrzymały rozkaz, ażeby ciągnęły za królem, musiały przybyć do Varennes.
Te rozmaite odziały miały się składać ze czterdziestu huzarów pułku Lauzun, dowodzonych przez księcia de Choiseul; z trzydziestu dragonów dowodzonych przez pana Dandoins; ze stu czterdziestu dragonów Clermonckich, dowodzonych przez pana de Damas; nareszcie z sześćdziesięciu huzarów Vareńskich, pod dowództwem Juljusza de Bouillé i Raigecourta, z któremi jednak młodzi ci oficerowie nie mogli się porozumieć w chwili odjazdu, ale którzy w ich nieobecności pozostawali pod dowództwem pana de Rohring.
Prawda i to, że nie chciano z niczem się zwierzać panu Rohrigowi, młodzieńcowi 20-letniemu; ale ten otrzymywał rozkazy od innych dowódców: panów Choiseul, Dandoins, Damas, i zapewne przyłączy swój oddział do tych, które pośpieszą na pomoc królowi.
Król więc w tej chwili powinienby mieć koło siebie ze stu huzarów i ze stu osiemdziesięciu dragonów.
To tyle ile potrzeba, aby stawić czoło powstaniu, w mieścinie, zamieszkałej przez tysiąc osiemset dusz.
Widzieliśmy, jak wypadki zawodziły strategiczną rachubę pana de Bouillé.
Niebawem też wyszło to na jaw.
Gdy panowie Juljusz de Bouillé i Raigecourt udzielali wiadomości generałowi, spostrzeżono pędzącego cwałem jeźdźca.
Wszystkie oczy zwróciły się ku niemu: był to Rohrig.
Generał, poznając młodzieńca, puścił się ku niemu. Był on w tem usposobieniu umysłu, kiedy człowiek pragnie, jeśli może, nawet na niewinnego zwalić ciężar swojego gniewu.
— Co to znaczy, mój panie?... zawołał generał — dlaczego opuściłeś swój posterunek?
— Wybacz mi panie generale!... odparł Rohrig — ale przebywam tu z rozkazu pana de Damas.
— A czy pan de Damas jest w Varennes ze swymi dragonami?
— Pan de Damas jest w Varennes bez swoich dragonów, panie generale, tylko z oficerem, adjutantem i kilku ludźmi....\
— A inni?
— Inni nie chcieli iść.
— A pan Dandoins i jego dragoni?... zapytał generał.
— Powiadają, że są jeńcami w Sainte-Ménéhould.
— Ależ... zawołał generał — przynajmniej pan de Choiseul jest w Varennes ze swoimi huzarami i z waszymi?
— Huzarzy pana de Choiseul przeszli na stronę ludu, i wykrzykują: „Niech żyję naród!“ Moich strzeże w koszarach gwardja narodowa Vareńska.
— I pan nie stanąłeś na ich czele i nie uderzyłeś na ten motłoch, nie przedarłeś się do króla?
— Pan generał zapomina, że nie otrzymałem żadnego rozkazu, że zwierzchnikami moimi byli panowie Juljusz de Bouillé i de Raigecourt, i że zgoła nie wiedziałem, iż Jego królewska mość ma przejeżdżać przez Varennes.
— To prawda... wyrzekli razem Juljusz i Raigecourt, poświadczając słuszność.
— Na pierwszy hałas jaki usłyszałem... mówił dalej podporucznik — wyszedłem na ulicę, aby zasięgnąć wiadomości. Mówiono, że zatrzymano karetę, w której miał siedzieć król z rodziną, i że osoby z tej karety zaprowadzono do prokuratora gminy. Udałem się ku domowi prokuratora gminy. Było tam mnóstwo ludzi uzbrojonych; bito w bębny, dzwoniono na alarm...
W pośród tej wrzawy uczułem trącenie w ramię. Obejrzałem się i zobaczyłem pana de Damas, mającego surdut na mundurze.
— Pan jesteś dowódcą huzarów Vareńskich?... zapytał mnie.
— Ja, panie generale — odparłem.
— Czy znasz pan mnie?
— Pan jesteś hrabia Karol de Damas.
— Więc siadaj na koń, nie tracąc sekundy, jedź do Dum, do Stenay... pędź, póki nie spotkasz pana margrabiego de Bouillé, powiedz mu, że dragoni są jeńcami w Sainte-Ménéhould, że mnie dragoni odstąpili, że dragoni Choiseula grożą przejściem na stronę ludu, a król z rodziną, zatrzymany w tym domu, w panu de Bouillé tylko ma nadzieję.
— Na taki rozkaz, panie generale, mniemałem, żem nie powinien uczynić żadnej uwagi, ale, że przeciwnie, obowiązkiem moim jest być posłusznym ślepo. Wsiadłem na konia pędziłem co tchu starczyło i jestem...
— I nic innego Damas panu nie powiedział?...
— Owszem, powiedział mi jeszcze, że użyją wszelkich sposobów dla zyskania na czasie, aby panu, panie generale, dać możność przybycia do Varennes.
— Trudna rada — rzekł pan de Bouillé widzę, że każdy uczynił, co mógł. Na nas teraz kolej uczynić, co będzie można najlepszego.
I zwracając się do hrabiego Ludwika, rzekł:
— Ludwiku, ja pozostaje tu. Ci panowie obniosą rozkazy, jakie wydam. Naprzód, oddziały z Mouza i Dun pomaszerują natychmiast na Varennes, strzegąc przeprawy przez Mozę i rozpoczną atak. Panie de Rohring ponieś im ten rozkaz odemnie, i powiedz, że będą popierani zbliska.
Młodzieniec, któremu wydano rozkaz, skłonił się i pojechał w kierunku Dun, dla wykonania polecenia.
Margrabia de Bouillé mówił dalej:
— Panie de Raigecourt, jedź naprzeciw pułku szwajcarskiego Castelli, który ciągnie na Stenay; gdziekolwiek go napotkasz, powiedz mu jakie jest położenie, powtórz mój rozkaz, ażeby podwoił etapy. Ruszaj!...
Następnie, zwróciwszy się do swego syna Juljusza, wyrzekł:
— Juljuszu, zmień konia w Stenay i jedź do Montmédy, Niech pan de Klingin pchnie na Dun pułk piechoty nassauskiej, który stoi w Montmédy, a sam osobiście uda się do Stenay. Ruszaj!...
Młodzieniec skłonił się i z kolei popędził.
Nareszcie, zwracając się do starszego syna, zapytał:
— Ludwiku, czy królewski pułk niemiecki jest w Stenay?...
— Tak, ojcze.
— Czy otrzymał rozkaz, ażeby był gotów o świcie?...
— Sam, ojcze, rozkaz ten oznajmiłem od ciebie pułkownikowi.
— Przyprowadź mi go, ja poczekam tu, na drodze, może nadejdą jakie inne wieści. Pułk niemiecki jest pewny, nieprawdaż?...
— Tak, ojcze.
— To wystarczy, pójdziemy z nim na Varennes. Ruszaj!...
Hrabia Ludwik pomknął cwałem.
W dziesięć minut powrócił.
— Pułk niemiecki idzie za mną!... rzekł do generała.
— Zastałeś go więc w gotowości do pochodu?...
— Nie, i to mnie wielce zdziwiło. Musiał dowódca źle mnie zrozumieć wczoraj, kiedym mu powtarzał twój rozkaz, ojcze, bo go zastałem w łóżku. Ale wstaje i przyrzekł mi, że sam pójdzie do koszar, ażeby przyśpieszyć wymarsz. Obawiając się, ażebyś się nie niecierpliwił, ojcze, przybyłem wytłomaczyć ci przyczynę opóźnienia.
— Dobrze!... powiedział generał. Więc pułk nadciągnie?...
— Dowódca zapewnił mnie, że idzie za mną.
Czekano dziesięć minut, potem kwadrans, potem dwadzieścia minut. Nikogo nie było widać.
Generał niecierpliwie spojrzał na syna.
— Pojadę tam raz jeszcze, ojcze — powiedział tenże.
I puszczając konia galopem, powrócił do miasta.
Czas, jakkolwiek długi wobec niecierpliwości pana de Bouillé, źle był użyty przez dowódcę pułku: zaledwie gotowych było kilku ludzi. Młodzieniec narzekał gorzko, ponowił rozkaz generała i na wyraźną obietnicę dowódcy, że za pięć minut on i jego żołnierze wyruszą z miasta, powrócił do ojca.
Wracając, zauważył, że brama przez którą już przejeżdżał cztery razy, strzeżona była przez gwardję narodową.
Czekano znowu pięć minut, dziesięć, kwadrans, nikogo nie było widać.
A jednak pan de Bouillé rozumiał, że każda minuta stracona była rokiem ujętym więźniom z życia.
Spostrzeżono kabrjolet na drodze od strony Dun.
Był to kabrjolet Leonarda, który im dalej jechał, tem hardziej był zmartwiony.
Pan de Bouillé zatrzymał go; ale w miarę jak biedny chłopiec oddalał się od Paryża, myśl o bracie, którego wiózł kapelusz i surdut, i o pani l‘Aage, którą on tylko czesać umiał, coraz częściej przychodziły mu do głowy i sprawiały tam taki chaos, że pan de Bouillé nie mógł z niego wydobyć nic, coby miało choć trochę sensu.
Rzeczywiście, Leonard wyjechawszy z Varennes przed zatrzymaniem króla, nic nowego nie mógł powiedzieć margrabiemu de Bouillé.
Drobny wypadek ten zajął przez kilka minut cierpliwość generała. Wreszcie upłynęła już godzina od czasu wydania rozkazu dowódcy pułku niemieckiego, margrabia de Bouillé kazał synowi wrócić po raz trzeci do Stenay i nie wracać bez pułku.
Hrabia Ludwik pojechał wściekły.
Kiedy przybył na miejsce gniew jego jeszcze się powiększył; zaledwie pięćdziesięciu ludzi siedziało na koniach.
Zaczął od tego, że wziął tych pięćdziesięciu ludzi i z niemi zajął bramę, która zapewniała mu wolne wnijście i wyjście; potem wrócił do generała, wciąż zapewniając go, że tym razem idzie za nim dowódca z wojskiem.
Tak myślał. Ale dopiero w dziesięć minut potem, kiedy zamierzał po raz czwarty udać się do miasta, spostrzeżono czoło pułku niemieckiego.
W każdej innej okoliczności, margrabia de Bouillé byłby kazał aresztować pułkownika jego własnym ludziom; ale w takiej chwili obawiał się rozdrażniać dowódców i żołnierzy. Poprzestał więc na zrobieniu mu kilku wyrzutów za jego opieszałość; potem, przemawiając do żołnierzy, powiedział im, jakie zadanie honorowe mają do spełnienia, i jako nietylko wolność, ale życie króla i jego rodziny od nich zależy. Przyrzekł oficerom zaszczyty, żołnierzom nagrody, a na początek rozdzielił czterysta luidorów pomiędzy ostatnich.
Przemowa zakończona tym ostatnim ustępem wywołała efekt oczekiwany. Zabrzmiał ogromny okrzyk: „Niech żyje król!“ i cały pułk ruszył dobrym kłusem ku Varennes.
W Dun zastali na straży mostu na Mozie oddział, złożony z trzydziestu ludzi, których pan Deslon tam postawił, opuszczając Dun wraz z Charnym.
Zabrano tych trzydziestu ludzi i ruszono w dalszą drogę.
Do przebycia miano cztery mile po drodze nierównej, a trzeba było przecież przyjść z wojskiem, któreby mogło wytrzymać napad, albo uderzyć siłą.
Czuć było jednak, że wkraczali w kraj nieprzyjacielski. Na prawo i na lewo w wioskach bito we dzwony; przed sobą słyszeli trzask jakby ręcznej broni.
Szli naprzód wciąż.
W Grange-au-Bois jeździec z gołą głową, schylony na koniu, zdający się pożerać przestrzeń, ukazał się, dając znaki z oddali. Przyśpieszają kroku; pułk i jeździec zbliżają się.
Tym jeźdźcem był hrabia de Charny.
— Do króla, panowie!... do króla!... — woła zdaleka, skoro tylko zasłyszeć go można.
— Do króla!... niech żyje król!... — krzyknęli razem oficerowie i żołnierze.
Charny stanął w szeregach, w trzech słowach tłómaczy położenie: król był jeszcze w Varennes, kiedy się hrabia wydalił; nie wszystko więc jest stracone.
Konie znużyły się bardzo, ale mniejsza, dano im dosyć owsa; ludzie rozgrzani byli przemową i luidorami generała de Bouillé, pułk pędzi jak huragan przy okrzykach: „Niech żyje król!“...
W Crepy spotykają księdza, ale to ksiądz konstytucyjny: widzi całe to wojsko, śpieszące ku Varennes.
— Śpieszcie!... śpieszcie!... — powiada — na szczęście, przybędziecie zapóźno.
Strzały słychać coraz bliższe.
To Deslon z siedemdziesięciu swymi huzarami rozprawia się z gwardją narodową prawie równie liczną.
Uderzają na gwardję narodową, rozpraszają, przechodzą.
Ale tu dowiadują się od pana Deslon, że około godziny ósmej zrana król wyjechał z Varrennes.
Margrabia da Bouillé dobywa zegarek, dochodzi dziewiąta.
— Ha!... jeszcze nadzieja nie stracona. Niema co myśleć o przejściu przez miasto z powodu barykad; obejdziemy Varennes.
Obejdziemy je z lewej strony, z prawej niepodobna, z powodu warunków gruntu.
Z lewej będą mieli do przebycia rzekę. Ale Charny zapewnia, że znajdzie się bród.
Zostawiają Varennes na prawo, rzucają się na łąki, znajdują rzekę. Charny pierwszy skacze w nią z koniem, za nim panowie de Bouillé, potem oficerowie, następnie żołnierze. Prąd rzeki niknie pod końmi i mundurami. W dziesięć minut przebyli brodem.
Przejście to przez wodę bieżącą orzeźwiło konie i ludzi. Puścili się cwałem, zmierzając drogą ku Clermont.
Naraz Charny, wyprzedzający wojsko o dwadzieścia kroków, staje i wydaje okrzyk; znajduje się nad brzegiem kanału głęboko wykopanego, którego brzegi równają się z ziemią.
Zapomniał o tym kanale, który zaznaczył jednak w swych pracach topograficznych. Kanał ten ciągnie się przeszło milę, a wszędzie przedstawia tę samą trudność przejazdu.
Jeżeli go nie przebędą natychmiast, nie przebędą nigdy.
Charny daje przykład, rzuca się pierwszy w wodę; kanał brodu niema, ale koń hrabiego silnie płynie na drugi brzeg.
Ale brzeg jest bardzo stromy i śliski, tak, że nie mogą się zaczepić podkowy konia.
Kilka razy Charny usiłuje się wydostać; ale pomimo całej umiejętności biegłego jeźdźca, zawsze koń jego po rozpaczliwych wysiłkach, spada w tył z braku oparcia dla nóg przednich i topi się w wodzie sapiąc ciężko.
Charny rozumie, że czego nie może dokonać jego koń, szlachetnej krwi i wyborowy, tego nie dokona czterysta koni szwadronowych.
Daremne usiłowanie, fatalność; król i królowa zgubieni, a ponieważ nie mógł ich ocalić, pozostaje mu jeden obowiązek do spełnienia, zginąć wraz z nimi.
Próbuje ostatniego wysiłku, bezpożytecznego jak i inne, dla dostania się na ląd; wśród tego wysiłku zatopił pałasz w mule aż do połowy klingi.
Pałasz pozostał jako punkt oparcia niepotrzebny dla konia, ale przydatny dla jeźdźca.
Jakoż, Charny porzuca strzemiona i uzdę; pozostawia konia szamocącego się bez jeźdźca w tej wodzie złowrogiej, płynie ku pałaszowi, chwyta go ręką, gramoli się, po kilku daremnych usiłowaniach stawia nareszcie na nim nogę i rzuca się na brzeg.
Obraca się wtedy i po drugiej stronie kanału widzi pana de Bouillé i jego syna płaczących z gniewu, wszystkich żołnierzy ponurych i nieruchomych, którzy po walce, jaką w ich oczach odbył pan de Charny, widzą, że daremnie usiłowaliby przebyć ten kanał.
Margrabia de Bouillé łamie ręce rozpaczliwie, on, któremu dotychczas wszystko się wiodło, on, który w armji dał początek przysłowiu: Szczęśliwy jak Bouillé!
— O! panowie!... zawołał głosem bolesnym — czyż powiecie jeszcze, żem ja szczęśliwy!
— Nie, generale, odparł Charny z drugiego brzegu, ale bądź pan spokojny, powiem, że uczyniłeś wszystko, co człowiek mógł uczynić, a kiedy ja to powiem, uwierzą mi. Bądźcie zdrowi!...
I pieszo, przez pola, powalany błotem, zmoczony, rozbrojony z pałasza, który został w kanale, rozbrojony z pistoletów, których proch przemókł, Charny biegnie i znika za drzewami, które jak szyldwachy stoją na rozdrożu.
Oto właśnie droga, którą uprowadzają króla i rodzinę. Dość iść po tej drodze, ażeby się z nimi połączyć.
Charny obraca się po raz ostatni i nad brzegami przeklętego kanału widzi pana de Bouillé z wojskiem, który mimo uznanej niemożności przebycia, nie może się zdecydować na odwrót.
Daje im ostatni znak, zgubiony w przestworzu, potem zwraca się na drogę, skręca i wszystko przed nim znika.

Tylko dla orjentowania się w dalszej podróży, słyszy ogromny hałas który go poprzedza, krzyki, groźby, śmiechy i przekleństwa dziesięciu tysięcy łudzi.

ROZDZIAŁ X.
ODJAZD.

Wiemy jak król odjechał.
Pozostaje nam jednak powiedzieć kilka słów o tym odjeździe i o tej podróży, w ciągu której zobaczymy spełniające się losy różnych wiernych sług i ostatnich przyjaciół, przez fatalność, przypadek lub poświęcenie, zgromadzonych około umierającej monarchji.
Powróćmy więc do domu pana Sausse.
Zaledwie Charny dotknął ziemi, drzwi się otworzyły i Billot ukazał się na progu.
Twarz jego była ponura, oko badawcze i głębokie; odbył przegląd wszystkich osób dramatu i wzrok jego uczynił dwa spostrzeżenia.
Hrabia de Charny uciekł; było to widoczne; hrabiego już nie było, a pan de Damas zamykał za nim okno, przechylając się naprzód. Billot mógłby był nawet zobaczyć, jak hrabia przesadzał mur ogrodowy.
Następnie zauważył rodzaj przymierza, zawartego między królową a panem de Romeuf.
Za Billotem, pierwszy pokój napełnił się ludźmi uzbrojonymi w strzelby, kosy lub pałasze, których jednak dzierżawca wypchnął skinieniem ręki.
Ludzie ci zdawali się instynktownie, jakby pod wpływem magnetycznym, ulegać temu wodzowi, plebejuszowi jak i oni, w którym odgadywali patrjotyzm równy ich patrjotyzmowi, powiedzmy raczej nienawiść równą ich nienawiści.
Billot rzucił wzrok za siebie; wzrok ten krzyżując się ze spojrzeniami ludzi uzbrojonych, powiedział mu, że może liczyć na nich, nawet gdyby przyjść miało do gwałtu.
— I cóż — zapytał pana de Romeuf — czy zgodzili się odjechać?
Królowa rzuciła na Billota jedno z tych spojrzeń, któreby mogły w proch zetrzeć, gdyby miały moc piorunu.
I, nie odpowiadając, usiadła na fotelu.
— Król prosi jeszcze o kilka chwil — odpowiedział pan de Romeuf — nikt nie spał przez całą noc i Najjaśniejsi państwo są bardzo znużeni.
— Panie de Romeuf — odrzekł Billot — pan wiesz aż nadto dobrze, iż Najjaśniejsi państwo żądają kilku chwil nie dlatego, że są znużeni, ale że spodziewają się, iż przez te kilka chwil nadciągnie pan de Bouillé. Ale, dodał Billot, niech Najjaśniejsi Państwo raczą wiedzieć, że jeżeli nie zechcą pójść z dobrej woli, pociągną ich za nogi aż do powozu.
— Nędzniku! — krzyknął pan de Damas, rzucając się ku Billotowi z pałaszem w ręku.
Ale Billot skrzyżował ręce.
Istotnie, nie potrzebował bronić się sam; z dziesięciu ludzi wbiegło z pierwszego pokoju do drugiego, i pan Damas znalazł się zagrożonym naraz przez dziesięciu.
Król widział, że dosyć jednego skinienia, a dwaj jego oficerowie przyboczni, pan de Choiseul i pan de Damas, oraz kilku innych, którzy byli przy nim, zostaną zamordowani.
— Dobrze — rzekł — każcie założyć do powozu. Odjeżdżamy.
Jedna z dam królowej, pani Brunier, krzyknęła i zemdlała.
Krzyk ten obudził dzieci.
Delfin jął płakać.
— O! panie!... odezwała się królowa do Billota, czyż sam nie masz dziecka, że jesteś tak okrutnym dla matki?
Billot drgnął; ale natychmiast z gorzkim uśmiechem:
— Nie, Najjaśniejsza Pani!... odparł — już nie mam.
Następnie zwróciwszy się do króla, rzekł:
— Niema potrzeby zakładać, konie już założone.
— To niech powóz zajedzie.
— Jest już u bramy.
Król podszedł do okna od ulicy i rzeczywiście spostrzegł powóz zaprzężony; w pośród ogromnego hałasu, jaki grzmiał na ulicy, nie słyszał zbliżenia się powozu.
Lud zobaczył króla przez szyby.
Straszliwy okrzyk, a raczej straszliwa groźba ozwała się w tłumie.
Pan de Choiseul podszedł do królowej.
Król zbladł.
— Co Wasza królewska mość rozkaże?... zapytał. — Ja i moi towarzysze wolimy umrzeć, niż patrzeć na to, co się dzieje.
— Czy sądzisz pan, że pan de Charny ocalał? — cicho i żywo zapytała królowa.
— O; co do tego, jestem najpewniejszy.
— Więc jedźmy; ale na imię nieba, więcej jeszcze dla was, niż dla nas, pan i pańscy towarzysze nie opuszczajcie nas.
Król zrozumiał obawę królowej.
— Istotnie — rzekł — panowie Choiseul i Damas towarzyszą nam, a ja nie widzę ich koni.
— To prawda — poparł pan Romeuf, zwracając się do Billota — nie możemy przeszkadzać, ażeby ci panowie nie towarzyszyli Ich królewskim mościom.
— Ci panowie — odrzekł Billot — pojadą za Najjaśnieiszem Państwem, jeżeli mogą; nasze rozkazy wyrażają, ażebyśmy sprowadzili króla i królowę, a o tych panach nie mówią.
— A ja oświadczam — odezwał się król z mocą większą, niżby się po nim spodziewać było można — że nie pojadę, aż ci panowie będą mieli konie.
— Cóż wy na to? zapytał Billot, zwracając się do ludzi zapełniających pokój. Król nie pojedzie, aż ci panowie będą mieli konie.
Ludzie w śmiech.
— Poślę po nie, rzekł pan da Romeuf.
Ale pan de Choiseul, postępując krok naprzód i zastępując mu drogę, rzekł:
— Nie odchodź pan od Ich królewskich mości. Misja pańska daje ci pewną władzę nad ludem i honor pański leży w tem, ażeby włos nie spadł z głowy Najjaśniejszych Państwa.
Pan de Romeuf się cofnął.
Billot wzruszył ramionami.
— To dobrze, rzekł, ja pójdę.
Ale obracając się na progu drzwi:
— Spodziewam się, że zaraz za mną pójdą inni... dodał, marszcząc brwi.
— O! bądźcie spokojni!... mówili ludzie z wybucham śmiechu, wskazującym, że w razie oporu nie można od nich oczekiwać żadnej względności.
I rzeczywiście, ludzie ci doszli do takiego stopnia rozdrażnienia, że z pewnością użyliby gwałtu, albo strzelili do każdego, coby chciał uciekać.
Billot nie potrzebował nawet wracać na górę.
Jeden z ludzi stał przy oknie, śledząc oczyma, co działo się na ulicy.
— Oto są już konie... rzekł — w drogę!
— W drogę!... powtórzyli jego towarzysze.
Król ruszył naprzód.
Następnie szedł pan de Choiseul, podając rękę królowej; potem pan Damas pod rękę z księżną Elżbietą; dalej pani de Tourzel z dwojgiem dzieci, a około nich reszta wiernej drużyny.
Pan de Romeuf, jako deputat od Zgromadzenia narodowego, a tem samem obleczony w charakter nietykalności, miał misję czuwania nad orszakiem królewskim.
Ale, prawdę powiedziawszy, pan de Romeuf sam wielce potrzebował, aby czuwano nad nim: posłuch się rozszedł, że on nietylko miękko wykonał rozkazy Zgromadzenia, ale nadto, że jeżeli nie czynnie, to przez opieszałość ułatwił ucieczkę jednemu z najwierniejszych sług królewskich, który dlatego tylko opuścił królewskie osoby, ażeby dać panu de Bouillé rozkaz przybycia im na pomoc.
Pan de Romeuf usłyszał koło siebie, w połączeniu z groźbą, wyrazy: arystokrata i zdrajca.
Wsiedli do powozu w tym samym porządku, w jakim szli po schodach.
Pan de Valory zbliżył się do króla.
— Najjaśniejszy Panie!... rzekł, koledzy moi i ja prosimy Waszą królewską mość o łaskę.
— O jaką panowie?... odpowiedział król, zdziwiony, że jest jeszcze jakaś łaska, którą może rozporządzać.
— O łaskę, Najjaśniejszy Panie. Kiedy nie mamy szczęścia służyć wam jako wojskowi, pozwól abyśmy zajęli przy was miejsce, jako wasi słudzy.
— Jako słudzy, panowie?... zawołał król, niepodobna!
Ale pan de Valory skłonił się.
— Najjaśniejszy Panie!... rzekł; w położeniu, w jakiem się znajduje Wasza królewska mość, miejsce takie przyniosłoby zaszczyt nawet książętom krwi; tembardziej takim biednym szlachcicom, jak my.
— Niechże i tak będzie, panowie... rzekł król ze łzami w oczach; pozostańcie i nie odstępujcie już nas wcale.
Tym sposobem dwaj młodzieńcy, zamieniając w rzeczywistość swoją liberję i rzekome obowiązki kur jerów, usiedli na koźle.
Pan de Choiseul zamknął drzwiczki od powozu.
— Panowie!... rzekł król, daję wyraźny rozkaz, ażeby mnie zawieziono do Montmédy. Pocztyljon, do Montmédy!
Ale głos jedyny, głos ogromny, głos nie już jednej ale dziesięciu ludności zebranych razem, krzyknął:
— Do Paryża! do Paryża! Potem, w chwili milczenia, Billot końcem pałasza, ukazując drogę, rzekł:
— Pocztyljoni, drogą do Clermont!
Powóz ruszył według jego rozkazu.
— Biorę was wszystkich na świadków, że mi zadają gwałt!... odezwał się Ludwik XVI.
Potem nieszczęśliwy król, wyczerpany tym wysiłkiem woli przechodzącym wszystkie, jakie uczynił dotąd, opadł w głąb powozu między królowę i księżnę Elżbietę.
Powóz puścił się w drogę.
Po pięciu minutach, zanim powóz ujechał dwieście kroków, usłyszano poza nim wielkie krzyki.
Królowa najpierwsza wychyliła głowę za drzwiczki od karety.
Ale prawie w tejże chwili cofnęła się w głąb, oburącz zakrywając oczy:
— Nieszczęście!... zawołała, pana Choiseula mordują.
Król próbował się poruszyć, ale królowa i księżna Elżbieta pociągnęły go w tył. Zresztą kareta wyjechała na róg ulicy i niepodobna było już zobaczyć.
Oto co się działo.
Przed bramą pana de Sausse, panowie Choiseul i Damas wsiedli na konie; ale koń pana de Romeuf, którego wreszcie wziął na poczcie, znikł niewiadomo gdzie.
Zatem Romeuf, Floriac i adjutant Foucq, szli pieszo, spodziewając się znaleźć jakie konie dragońskie, albo huzarskie, gdyby im dragoni lub huzarzy, pozostawszy wiernymi, chcieli je ofiarować, albo też jakiebądź inne konie opuszczone.
Zaledwie jednak uszli piętnaście kroków, kiedy pan de Choiseul spostrzegł u drzwiczek karety, którą eskortował, że Romeuf, Floirac i Foucq, mogą być lada chwila ogarnięci, rozproszeni i zduszeni przez tłum.
Zatrzymał się więc na chwilę, puścił karetę, i sądząc, że Romeuf, z tytułu misji, jaką mu powierzono, może z pomiędzy wszystkich narażonych na niebezpieczeństwo, największą przysługę oddać rodzinie królewskiej, woła na swego służącego Jamesa Brisacka, zmieszanego z całym tym tłumem:
— Mojego drugiego konia panu de Romouf!
Zaledwie to wymówił, lud rozdrażniony, otoczył krzycząc:
— To hrabia Choiseul, to jeden z tych, którzy chcieli uprowadzić króla! Śmierć arystokracie! śmierć zdrajcy!
Wiadomo z jaką szybkością w zaburzeniach ludowych skutek następuje po groźbie.
Choiseul zerwany z siodła, pada w tył i znika pochłonięty w tej otchłani strasznej, która zwie się tłumem, a z której w owym czasie namiętności śmiertelnych, człowiek wychodził tylko w kawałkach.
Ale w chwili gdy padał, pięciu ludzi rzuciło mu się na pomoc.
Byli to: Damas, Floirac, Romeuf, adjutant Foucq i tenże sam służący James Brisack, z którego rąk wydarto konia i który tym sposobem, mając ręce wolne, mógł ich użyć na obronę pana.
Nastąpiła chwila straszliwego zamętu.
Przeciw wszelkiemu prawdopodobieństwu, pan de Choiseul, ani umarł, ani nie był ranny, a przynajmniej nie miał ran ciężkich.
Żandarm jakiś odparł lufą od swego muszkietu kosę, wymierzoną przeciwko niemu. Brisack odbił drugi podobny cios kijem, wydartym jednemu z napastników.
Kij złamano, jak trzcinę, ale cios odbity zranił tylko konia Choiseula.
Wtedy adjutantowi Foucq przyszła myśl krzyknąć:
— Do mnie dragony!
Kilku żołnierzy przybiegło na ten okrzyk, i ze wstydu niechcąc dopuścić do zamordowania człowieka, który nimi dowodził, przedarli się do niego.
Sam Romeuf rzucił się naprzód.
— W imię Zgromadzenia narodowego, którego jestem mandatarjuszem, w imię generała Lafayetta, którego jestem deputatem — zawołał, prowadźcie tych panów do magistratu.
Te dwa imiona: Zgromadzenia narodowego i generała Lafayetta, używały wtedy całej popularności, wywarły też wrażenie.
— Do magistratu! do magistratu! — wołano zewsząd.
Ludzie dobrej woli pomogli i Choiseul z towarzyszami pociągnięci zostali do domu rady miejskiej.
Prowadzono ich tam z półtorej godziny; każda minuta była groźbą, albo usiłowaniem zadania im śmierci; każde miejsce, pozostawione próżnem przez obrońców więźni, zaraz świeciło ostrzem pałasza, trójzębem wideł albo kosą.
Przybyli nareszcie do magistratu; tu jeden tylko pozostał urzędnik miejski, bardzo zafrasowany odpowiedzialnością jaka na nim ciążyła.
Dla zrzucenia z siebie tej odpowiedzialności rozkazał iżby Choiseul, Damas i Floirac zamknięci byli w więzieniu i pilnowani przez gwardję narodową.
Pan de Romeuf oświadczył wtedy, że nie chcę się rozstać z Choiseulem, który na to wszystko naraził się dla niego.
Urzędnik miejski rozkazał wtedy, ażeby i pan de Romeuf poszedł do więzienia razem z innymi.
Na znak przez Choiseula dany służącemu, ten wymknął się, będąc zbyt małą figurą, aby się nią zajmowano.
Pierwszem jego staraniem, jako masztelerza, było zajęcie się końmi.
Dowiedział się, że konie, prawie zdrowe, stoją w gospodzie, pilnowane przez kilku urzędników.
Upewniwszy się co do tego, wszedł do kawiarni, kazał dać sobie herbaty, pióro i atrament, i napisał do pani Choiseul i pani Grammont, aby je uspokoić co do losu i syna i siostrzeńca, który według wszelkiego prawdopodobieństwa ocaleje, skoro jest więźniem.
Biedny James Brisack zapędził się za daleko, zwiastując te dobre wieści. Tak, pan de Choiseul był w więzieniu i pod strażą gwardji miejskiej; ale zapomniano postawić szyldwachów przy dymnikach, a przez te dymniki walono do więźniów z karabinów.
Musieli więc chować się po kątach.
To położenie krytyczne trwało dwadzieścia cztery godzin, w ciągu których Romeuf z dziwnem poświęceniem siebie, nie chciał opuścić swych towarzyszów.
Nareszcie, 24-go czerwca, gdy przybyła gwardja narodowa z Verdun, pan de Romeuf wyjednał, ażeby więźniowie jej byli wydani, i nie opuścił ich, aż otrzymał od oficerów słowo honoru, że czuwać będą na nimi dopóki nie będą osadzeni w więzieniu trybunału najwyższego.
Co do biednego Izydora de Charny, ciało jego zawleczono do domu jakiegoś tkacza, gdzie ręce pobożne lecz obce pogrzebały je; mniej był szczęśliwy niż Jerzy, który przynajmniej otrzymał ostatnią posługę z braterskich rąk Oliviera, oraz z przyjacielskich rąk Gilberta i Billota.

Bo Billot był wtedy przyjacielem wiernym. Widzieliśmy jak ta przyjaźń i wierność zamieniła się w nienawiść.

ROZDZIAŁ XI.
DROGA BOLESNA.

Tymczasem rodzina królewska jechała ku Paryżowi, drogą, którą możemy nazwać bolesną, krzyżową.
Przebóg! Ludwik XVI i Marja Antonina mieli także swoją Kalwarję. Czy tą męką straszliwą okupili winy monarchji, jest to pytanie, którego jeszcze nie rozwiązała przeszłość, które przyszłość może rozwiąże.
Jechali wolno, bo konie postępować mogły tylko tak, jak eskorty. Eskorta zaś, złożona po większej części z ludzi uzbrojonych w strzelby, piki, kosy, widły, uzupełniała się ilością niezliczoną kobiet i dzieci.
Przybyli do Clermontu, bez zmniejszenia się tej straszliwej eskorty, wrzeszczącej i przeklinającej; ludzi, odchodzących do swych zajęć, zastępowali inni, nadciągający z okolic, którzy zkolei chcieli nacieszyć się okropnym widokiem.
Pomiędzy wszystkimi jeńcami, których uwoziło ruchome więzienie, dwaj byli szczególniej wystawieni na wściekłość tłumu i na cel jego gróźb: to nieszczęśliwi przyboczni, siedzący na szerokim koźle powozu. Co chwila — a był to sposób drażnienia rodziny królewskiej, którą rozkaz Zgromadzenia czynił nietykalną — co chwila bagnety kierowały się ku piersiom młodzieńców; kosa, istna kosa śmierci, błyskała im nad głową; lanca szarpnęła tu i owdzie ciało.
Naraz spostrzeżono ze zdziwieniem człowieka bez broni, bez kapelusza, w ubraniu obłoconem, który przebijał się przez tłum, a następnie skłoniwszy się tylko z uszanowaniem królowi i królowej, rzucił się na powóz i usiadł pomiędzy dwoma przybocznymi.
Królowa wydała okrzyk zarazem przestrachu, radości i boleści.
Poznała hrabiego de Charny.
Przestrachu, bo to, co uczynił w oczach wszystkich, było tak zuchwałem, że cudem chyba zajął to miejsce niebezpieczne, nie otrzymawszy żadnej rany.
Radości, bo uszczęśliwiona była, widząc, że uniknął tych niebezpieczeństw nieznanych, na jakie musiał być narażony w ucieczce.
Boleści, bo pojmowała, że skoro widzi go samego i w takim stanie, musi wyrzec się nadziei, co do pomocy mającej przybyć od pana de Bouillé.
Tłum wreszcie, zdumiony zuchwalstwem tego człowieka, zdawał się być przejęty dlań szacunkiem, za taką śmiałość.
Wrzawę jaka wszczęła się przy powozie, usłyszał Billot, jadący konno na czele eskorty, obejrzał się i poznał Oliviera de Charny.
— A!... wyrzekł do siebie, rad jestem, że mu się nic nie stało; ale biada szaleńcowi, któryby teraz próbował tej samej rzeczy, bo zapłaciłby z pewnością za dwóch.
Około godziny drugiej popołudniu przybyto do Sainte-Ménéhould.
Bezsenna noc odjazdu, trudy i wzruszenia nocy przebytej oddziałały na wszystkich, a zwłaszcza na królewicza. Przybywszy do Sainte-Ménéhould, biedny chłopiec cierpiał straszną gorączkę.
Król kazał się zatrzymać.
Na nieszczęście, ze wszystkich miast, leżących na drodze, Sainte-Ménéhould, było może najgorzej usposobionem dla tej rodziny królewskiej, którą prowadzono uwięzioną.
Nie zważano więc wcale na rozkaz króla i rozkaz przeciwny wydany został przez Billota, ażeby przeprzężono konie.
Usłuchano.
Królewicz płakał i pytał płacząc:
— Dlaczego mnie nie rozbierają i nie kładą do łóżeczka, kiedy jestem chory?
Królowa nie mogła wytrzymać tych skarg i duma jej złamała się na chwilę.
Podniosła w ramionach małego królewicza we łzach, drżącego, i pokazując go ludowi, odezwała się:
— A! panowie, przez litość dla tego dziecka, stańcie!
Ale konie były już u powozu.
— W drogę!... krzyknął Billot.
— W drogę!... powtórzył lud.
A kiedy dzierżawca przejeżdżał obok drzwiczek, aby zająć miejsce swe na czele eskorty:
— O! panie!... zawołała królowa, zwracając się doń, powtarzam ci, musisz nie mieć dzieci.
— I ja wam, Najjaśniejsza Pani, powtarzam zkolei... rzekł Billot głosem ponurym — że miałem, ale nie mam.
— Czyń więc, jak chcesz!... powiedziała królowa. Jesteś silniejszym. Ale uważaj, niema głosu, któryby głośniej wołał, biada!... niż głos dzieci.
Orszak wyruszył.
Przejazd przez miasto był okrutny. Zapał, jaki wzbudzał widok Droueta, który głównie przyczynił się do zatrzymania więźniów, mógłby być dla nich straszną przestrogą, gdyby przestrogi istniały dla królów; ale w krzykach tych Ludwik XVI i Marja Antonina, widzieli tylko ślepą wściekłość; w tych patrjotach, przekonanych, że ocalają Francję, król i królowa widzieli tylko buntowników.
Król był przygnębiony, pot wstydu i gniewu spływał po czole królowej, pani Elżbieta, anioł zabłąkany na ziemię, modliła się cicho, nie za siebie; ale za brata, bratową, za bratanków, za cały ten lud.
Przy wjeździe do Sainte-Ménéhould, fala, podobna do zalewu, zakryła całą dolinę, nie mogąc wtoczyć się w wąską ulicę.
Pieniła się ona po obu bokach miasta i oblewała je z zewnątrz, ale ponieważ w mieście zatrzymano się tylko dla przeprzęgu koni, przeto w drugim jego końcu jeszcze zawzięciej uderzała na powóz.
Przy wyjeździe z Sainte-Ménéhould, o jakie ćwierć mili od miasta, spostrzeżono na polu pędzącego na koniu starego szlachcica, ze wstęgą orderu św. Ludwika na piersiach. Przez chwilę lud myślał zapewne, że człowiek ten pędzi wiedziony ciekowością i ustąpił mu miejsca. Stary szlachcic podjechał ku drzwiczkom z kapeluszem w ręku, kłaniając się królowi i królowej i dając im tytuł najjaśniejszych państwa. Lud, który tylko co przekonał się, gdzie jest moc i panowanie, oburzył się, że jego więźniom nadają tytuł, który się jemu należy; począł mruczeć i grozić.
Już król miał sposobność dowiedzieć się, co znaczą te szemrania: słyszał je przed domem w Varennes.
— Panie!.. rzekł do kawalera orderu św. Ludwika; królowa i ja mocno przejęci jesteśmy tą oznaką poświęcenia, jaką składacie nam publicznie; ale na imię Boga oddalcie się, bo życie wasze nie jest bezpieczne.
— Życie moje należy do króla... odparł stary szlachcic, i ostatni dzień mojego istnienia będzie najpiękniejszy, jeżeli umrę za mojego króla!...
Niektórzy usłyszeli te słowa i pomrukiwali głośniej:
— Oddal się pan!... oddal!... wołał król.
A wychylając się na zewnątrz:
— Moi przyjaciele... rzekł, zróbcie, proszę was, miejsce panu Dampierre.
Najbliżsi, którzy usłyszeli prośbę króla, usłuchali jej i zrobili miejsce. Na nieszczęście cokolwiek dalej ściśnięto konia i jeźdźca. Jeździec popędzał konia uzdą i ostrogą, ale tłum był tak zbity, że sam nie był panem swych ruchów. Kilka kobiet nadeptanych krzyknęło, dzieciak przestraszony zapłakał, mężczyźni ukazali pięść, uparty starzec pokazywał szpicrutę, a wtedy groźby zamieniły się w ryki, wybuchł ten gniew ludowy i lwi.
Pan de Dampierre był już na skraju tego ludzkiego lasu i spiął konia ostrogami. Koń dzielnie przeskoczył przez rów i cwałem puścił się w pole.
W tej chwili stary szlachcic się obrócił, i biorąc kapelusz w rękę: „Niech żyje król!...“ krzyknął.
Ostatni to hołd monarsze, ale najwyższa obelga pospólstwa.
Huknął strzał.
On wydobył z olstr pistolet i oddał strzałem za strzał.
Wtedy wszystko, co tylko miało strzelby, razem wypaliło do tego szaleńca.
Koń, zrzucony kulami, padł.
Czy człowieka raniła, czy zabiła ta straszna salwa?...
Nikt nie wiedział. Tłum, niby lawina, rzucił się na miejsce, gdzie człowiek i koń upadli, o jakie pięćdziesiąt kroków od powozu króla. Potem zrobił się zgiełk, jak zwykle koło trupów, ruchy bezładne, chaos; powstała otchłań krzyków i ryków. Aż naraz, na ostrzu piki, podniosła się głowa o białych włosach.
Królowa krzyknęła i opadła w tył karety.
— Potwory!... ludożercy!... zbóje!... ryknął Charny.
— Ciszej, panie hrabio — rzekł Billot!... inaczej nie odpowiadam za pana.
— Mniejsza o to...odparł Charny; dosyć mam życia!,... Co mi gorszego stać się może, niż mojemu biednemu bratu?...
— Pański brat... rzekł Billot, był występnym, a pan nie jesteś takim.
Charny uczynił ruch, aby zeskoczyć z kozła, lecz dwaj przyboczni zatrzymali go, dwadzieścia bagnetów zwróciło się przeciw niemu.
— Przyjaciele!... odezwał się Billot głosem silnym i imponującym, cokolwiek uczyni lub powie ten — i wskazał hrabiego de Charny — zabraniam, aby mu choć włos spadł z głowy... Ja odpowiadam zań przed jego żoną.
— Przed jego żoną!... cicho wyrzekła królowa ze drżeniem, tak, jakby jeden z tych bagnetów, grożących hrabiemu, ukłuł ją w serce... przed jego żoną, dlaczego?...

Dlaczego?.. Billot nie wiedział sam. Przywołał on imię i obraz pani de Charny, wiedząc, jak są wpływowe te imiona na tłumy, złożone, bądź co bądź, z ojców i mężów!...

ROZDZIAŁ XII.
CIĄG DALSZY.

Późno przybyto do Chalons. Powóz wjechał na dziedziniec intendentury, kurjerów wysłano wcześniej dla przygotowania kwater.
Dziedziniec napełniony był gwardją narodową i ciekawymi.
Musiano usuwać widzów, aby król mógł wyjść z powozu.
Wyszedł najpierwszy, potem królowa, niosąca na ręku delfina, następnie księżna Elżbieta z królewną, nareszcie pani de Tourzel.
W chwili, gdy Ludwik XVI wstępował na schody, padł strzał karabinowy i kula świsnęła koło uszu króla.
Byłże to zamiar królobójczy, lub prosty przypadek?...
— Masz tobie!... rzekł król oglądając się z wielkim spokojem, jakiś niezgrabiasz opuścił fuzję.
Potem głośno, dodał:
— Ostrożniej moi panowie, o nieszczęście nietrudno!...
Charny i dwaj przyboczni szli bez przeszkody za rodziną królewską i udali się na schody.
A królowej już się zdawało, że wchodzi w atmosferę łagodniejszą. U bramy, gdzie zatrzymał się hałaśliwy orszak zatrzymały się także i krzyki. Dał się nawet słyszeć szmer współczucia w chwili, gdy rodzina królewska wysiadała z powozu. Za wejściem na piętro, zastali stół, o ile być mogło wspaniały i obsługiwany z elegancją, co sprawiło, że więźniowie spoglądali na siebie zdziwieni.
Była tam służba oczekująca, ale Charny zażądał dla siebie i dwóch przybocznych przywileju obsługiwania. Pod tą pokorą, która dziś wydawaćby się mogła dziwną, hrabia ukrywał zamiar nieopuszczania króla, ażeby być gotowym na wszelki wypadek.
Królowa zrozumiała, ale nie obejrzała się nawet ku niemu, nie podziękowała mu ani słowem, ani gestem, ani spojrzeniem. Te słowa Billota: „Ja odpowiadam zań przed jego żoną!“... brzmiały jak burza w głębi serca Marji Antoniny.
Charny, którego zamierzała uprowadzić z Francji, przywłaszczyć sobie, nadać mu inną ojczyznę, Charny wracał z nią do Paryża!... zobaczyć się miał z Andreą!...
On znowu nie wiedział, co się dzieje w sercu królowej. Nie domyślał się, że mogła dosłyszeć te słowa; umysł jego wreszcie zaczął cieszyć się pewnemi nadziejami.
Jak powiedzieliśmy, Charny posłany był naprzód dla wybadania drogi i zlecenie swe wypełnił sumiennie. Wiedział więc, jaki duch panował w najmniejszem miasteczku: owóż, w Chalons, starem mieście bez kowala, a zaludnionem przez mieszczan kapitalistów i szlachtę, opinja była monarchiczna.
Poszło stąd, że zaledwie dostojni goście usiedli do stołu, gospodarz ich, intendent departamentu, podszedł i kłaniając się przed królową, która nie spodziewając się już niczego dobrego, patrzyła nań niespokojnie, przemówił w te słowa:
— Najjaśniejsza Pani!... młode dziewczęta z Chalons proszą o łaskę, ażeby mogły ofiarować kwiaty Waszej królewskiej mości.
Królowa zwróciła się zdziwiona ku księżnie Elżbiecie, a potem ku królowi.
— Kwiaty?... zapytała.
— Najjaśniejsza Pani, podjął intendent, jeżeli chwila jest źle wybrana, lub prośba zbyt śmiała, rozkaż, a dziewczęta nie przyjdą.
— O!... nie, nie, panie, przeciwnie!... zawołała królowa. Dziewczęta!... kwiaty!... proszę, proszę, niech wejdą!...
Intendent odszedł, a w chwilę potem, dwanaście dziewcząt od czternastu do szesnastu lat, najpiękniejsze, jakie wybrać można było w mieście, ukazało się w przedpokoju i zatrzymało na progu drzwi.
— O!... proszę!... wejdźcie, wejdźcie, dzieci!... zawołała królowa, wyciągając do nich ręce.
Jedna z dziewcząt, będąca tłómaczem nietylko swych towarzyszek, ale ich rodziców i całego miasta, nauczyła się pięknej przemowy, którą miała powtórzyć; ale na ten okrzyk królowej, na te ramiona otwarte, na to wzruszenie rodziny królewskiej, biedna dziewczyna nic innego znaleźć nie mogła tylko łzy i te słowa, wychodzące z głębi piersi a streszczające opinję główną:
— O!... Najjaśniejsza Pani, co za nieszczęście!...
Królowa wzięła bukiet i ucałowała dziewczynę.
Przez ten czas Charny zbliżył się do ucha króla.
— Najjaśniejszy Panie, rzekł, możeby można co dobrego wyciągnąć z tego usposobienia miasta, może nie wszystko jeszcze stracone. Jeżeli Wasza królewska mość udzieli mi pozwolenia na godzinę, pójdę, i zdam wam sprawę z tego, co zobaczę, usłyszę, a może i z tego, co zrobię.
— Idź, hrabio!... rzekł król, ale bądź roztropnym, gdyby się wam zdarzyło nieszczęście, nie pocieszyłbym się nigdy! Przebóg!... dość już dwóch zabitych w jednej rodzinie.
— Najjaśniejszy Panie!... odparł Charny, życie moje należy do króla, tak jak należało doń życie moich dwóch braci.
I wyszedł, ale wychodząc otarł łzę.
— Mój biedny Izydorze!... pomyślał.
Przycisnął rękę do piersi, aby zobaczyć, czy są jeszcze w kieszeni jego kaftana te papiery, znalezione na trupie brata, a przyniesione mu przez pana de Choiseul, które obiecywał sobie przeczytać w pierwszej chwili spokoju, z takiem samem skupieniu ducha, jak gdyby były testamentem.
Za dziewczętami, które królewna uściskała jak siostry, przedstawili się rodzice. Byli to wszystko zacni mieszczanie, lub starzy szlachcice; szli oni nieśmiało, pokornie, prosić o łaskę ażeby mogli pokłonić się swoim władcom nieszczęśliwym.
Król wstał kiedy przechodzili, a królowa odezwała się do nich jak najsłodszym głosem:
— Proszę wejść!...
Działo się to w Chalons?... czy działo się w Wersalu?... Prawdaż to, że przed kilku godzinami więźniowie widzieli jak w oczach ich mordowano starego pana de Dampierre?..
Charny wrócił w pół godziny.
Królowa widziała, kiedy wychodził i widziała, jak wrócił; ale najprzenikliwsze oko nie byłoby mogło wyczytać wrażenia jej duszy przy jego wyjściu i powrocie.
— I cóż?... zcicha zapytał król, przychylając się w stronę hrabiego.
— Wszystko jak najlepiej, Najjaśniejszy Panie, gwardja narodowa ofiaruje się odprowadzić jutro Waszą królewską mość do Montmédy.
— Więc postanowiliście już coś?... — zapytał król.
— Tak, Najjaśniejszy Panie, z głównymi dowódcami. Jutro, przed odjazdem, król zażąda wysłuchania mszy. Nie będą mogli odmówić Waszej Królewskiej Mości, ponieważ jutro jest dzień Bożego Ciała. Kareta czekać będzie króla u drzwi kościoła; król wsiądzie do karety, wiwaty zabrzmią, i pośród tych wiwatów król wyda rozkaz zawrócenia koni na drogę do Montmédy.
— To dobrze... powiedział Ludwdk XVI. Dziękuję ci, panie Charny; jeżeli do jutra się nic nie zmieni, uczynimy, jak mówisz. Ale teraz udaj się na spoczynek wraz z towarzyszami: jesteście znużeni więcej, niż my.
Łatwo zrozumieć, że to przyjęcie dziewic i poczciwych rodziców nie przeciągało się długo w noc; król i rodzina królewska odeszli o godzinie dziewiątej.
Za wejściem do swych pokojów, szyldwach, którego spostrzegli przy drzwiach, przypomniał dopiero królowi i królowej, że są więźniami.
Szyldwach jednak sprezentował przed nimi broń. Po dokładnym ruchu, z jakim ten hołd złożył majestatowi królewskiemu, nawet zostającemu w niewoli, król poznał starego żołnierza.
— Gdzie to służyłeś, mój stary? zapytał szyldwacha.
— W gwardji francuskiej, Najjaśniejszy Panie! odpowiedział tenże.
— A to nie dziwię się... rzekł król sucho, że cię tu widzę.
Ludwik XVI nie mógł zapomnieć, że jeszcze 13 lipca 1789 roku, gwardje francuskie trzymały z ludem.
Król i królowa weszli do siebie. Szyldwach stał tuż przy samej sypialni.
W godzinę potem, zluzowany, szyldwach ten oświadczył, że chce się rozmówić z przywódcą eskorty. Przywódcą tym był Billot.
Jadł on wieczerzę na ulicy z ludźmi, przybyłymi z różnych wsi okolicznych i próbował ich skłonić, ażeby zostali do jutra, Ale po większej części ludzie ci widzieli, co chcieli widzieć, to jest króla, i połowa ich wolała spędzić dzień Bożego Ciała w swojej wsi.
Billot usiłował ich zatrzymać, ponieważ niepokoiło go arystokratyczne usposobienie miasta.
Oni, poczciwi mieszkańcy wsi, odpowiadali mu:
— Jeżeli nie powrócimy do domu, któż jutro obchodzić będzie święto Boże, kto pójdzie na procesję?
Przy takiem zajęciu zastał Billota szyldwach.
Obaj rozmawiali cicho i żywo.
Następnie Billot posłał po Droueta.
I znowu z nim wszczęła się ta rozmowa cicha i żywa.
Wskutek tej rozmowy Billot i Drouet udali się do pocztmistrza, swego przyjaciela.
Pocztmistrz kazał im osiodłać dwa konie, i w dziesięć minut potem, Billot cwałował po drodze do Reims, a Drouet po drodze do Vitry-le-Français.
Nastał dzień. Z eskorty wczorajszej pozostało zaledwie sześciuset ludzi, najzaciętszych lub najbardziej znużonych.
Przepędzili noc na ulicy na wiązkach słomy, którą im przywieziono.
Budząc się przy pierwszym blasku, zobaczyć mogli ze dwunastu ludzi, ubranych w mundury, którzy wchodzili do intendentury, a w chwilę potem wyszli z niej, śpiesząc się zawzięcie.
Stał w Chalons oddział gwardji z kompanji Villeroy; kilkunastu z tych panów znajdowało się jeszcze w mieście.
Otrzymali oni rozkazy od hrabiego de Charny.
Charny rozkazał im przywdziać mundur, i znajdować się konno przededrzwiami kościoła, kiedy król będzie wychodził.
Przygotowywali się do tego manewru.
Jak powiedzieliśmy, niektórzy z chłopów, w przeddzień eskortujących króla, nie odeszli z wieczora, bo byli znużeni; ale zrana policzyli odległość: jedni byli o pięć drudzy o ośm mil od domu. Ze dwustu odeszło, pomimo wszelkich namawiań ze strony towarzyszów.
Wierni zatem uszczuplili się do czterystu kilkudziesięci.
Owoż, rachować można było na podobną liczbę ludzi z gwardji narodowej, oddanej królowi, nie licząc gwardji królewskiej i oficerów, mających się zwerbować.
Przytem, jak wiemy, miasto było arystokratyczne.
Z rana, o godzinie szóstej, mieszkańcy najgorliwsi dla sprawy królewskiej czekali na dziedzińcu intendentury. Charny i gwardziści stali w pośrodku nich i także czekali.
Król wstał o godzinie siódmej i kazał powiedzieć, że chce być na mszy.
Szukano Billota i Droueta, ażeby im objawić życzenia króla, ale nie znaleziono żadnego.
Nic więc nie stawało na przeszkodzie do spełnienia tego życzenia.
Król ucieszył się, ale Charny potrząsnął głową; jeżeli nie znał Droueta, znał za to Billota.
Wróżby jednak wydawały się pomyślnemi. Ulice były napełnione, ale łatwo było widzieć, że to ludność sprzyjająca. Dopóki zamknięte były okiennice w pokojach króla i królowej, tłum ten, ażeby nie zakłócać snu więźniów, obchodził dom cichemi krokami wznosząc ręce i oczy do nieba, a był tak liczny, że zaledwie w jego szeregach rozpoznać było można tych czterystu czy pięciuset chłopów okolicznych, którzy nie chcieli odejść do domu. Ale zaledwie otworzyły się okiennice u dostojnych małżonków, okrzyki: „Niech żyje król“! i „Niech żyje królowa!“ zabrzmiały z taką energją, że oboje królestwo, każde ze swej strony, ukazali się na balkonach.
Wtedy okrzyki stały się jednogłośnemi, i raz jeszcze ostatni, skazani przez los mogli się łudzić.
— A co!... rzekł z jednego balkonu do drugiego Ludwik XVI do Marji-Antoniny wszystko idzie dobrze!
Marja-Antonina wzniosła oczy do nieba, ale nic nie odpowiedziała.
W tej chwil dzwonienie oznajmiło otwarcie kościoła.
Jednocześnie Charny lekko zapukał do drzwi.
— Dobrze, panie!... odezwał się król; jestem gotów.
Charny spojrzał na króla: był on spokojny, prawie silny; cierpiał tyle, iż przez samo cierpienie, rzec można, nabrał mocy ducha.
Powóz czekał u drzwi.
Weszli doń król i królowa wraz z rodziną, otoczeni tłumem, co najmniej tak znacznym, jak wczoraj; ale zamiast lżyć więźniów, tłum ten prosił ich o jedno słowo, o jedno spojrzenie, szczęśliwy był, że może dotknąć szaty królewskiej.
Trzej oficerowie usiedli, jak wczoraj, na koźle. Stangret otrzymał rozkaz, żeby zawieźć powóz do kościoła i usłuchał bez żadnej uwagi.
Skądżeby wreszcie mógł przyjść rozkaz przeciwny? Dwaj przywódcy wciąż byli nieobecni.
Charny zatapiał wzrok na wszystkie strony, daremnie wypatrując Droueta i Billota.
Stanęli przed kościołem.
Eskorta chłopska uszykowała się wprawdzie przy karecie; ale co chwila zwiększała się liczba gwardzistów narodowych: z rogu każdej ulicy wychylali się oddziałami.
Charny, przybywszy pod kościół, zmiarkował, że może rozporządzać sześciuset ludźmi.
Miejsce dla rodziny królewskiej zachowano pod baldachimem, a lubo była dopiero ósma rano, księża rozpoczęli sumę.
Spostrzegł to Charny, a niczego się tak nie obawiał, jak opóźnienia, które mogłoby być śmiertelnem dla nadziei, jakie nanowo powziął. Kazał zawiadomić celebrującego, żeby msza nie dłużej trwała, niż kwadrans.
— Rozumiem, kazał odpowiedzieć ksiądz, i będę prosił Boga o szczęśliwą podróż dla Najjaśniejszych Państwa.
Msza trwała przez czas wskazany, a jednak Charny ze dwadzieścia razy dobywał zegarek. Sam nawet król nie mógł ukryć niecierpliwości. Królowa, klęcząc między dwojgiem swych dzieci, opierała głowę na poduszce od klęcznika. Księżna Elżbieta, cicha i pogodna, jak dziewica z marmuru, czy to, że nie wiedziała o zamiarze, czy, że oddała życie swoje i brata w ręce Wszechmocnego, nie okazywała żadnej niecierpliwości.
Nareszcie kapłan wyrzekł: Ite, missa est; i schodząc ze stopni ołtarza, pobłogosławił w przejściu króla i jego rodzinę.
Ci pochylili się i na życzenie, tkwiące w sercu kapłana, zcicha odpowiedzieli: Amen.
Potem skierowali się ku drzwiom.
Wszyscy, którzy razem z nimi słuchali mszy, klękali przy ich przejściu; wargi poruszały się, choć ani słowo nie wyszło z ust, ale łatwo było odgadnąć, czego życzyły te usta nieme.
Za drzwiami kościoła zobaczyli dwunastu gwardzistów na koniach.
Eskorta królewska zaczynała przybierać rozmiary olbrzymie.
Było jednak widocznem, że chłopi ze swą wolą szorstką, z bronią mniej śmiertelną może, niż miejska, ale straszliwszą na oko — mogą w chwili stanowczej złowrogo zaciężyć na szali.
Nie bez pewnej też obawy Charny, przechylając się do króla, którego zapytano o rozkaz, powiedział doń dla zachęty:
— Jedźmy, Najjaśniejszy Panie!
Król był zdecydowany.
Wysunął głowę za drzwiczki i zwracając się do otaczających karetę:
— Panowie!... rzekł; wczoraj w Varennes zadano mi gwałt: kazałem jechać do Montmédy, a mnie siłą zwrócono ku stolicy zbuntowanej. Ale też wczoraj byłem wpośród buntowników; dzisiaj jestem wśród uczciwych poddanych, i powtarzam: do Montmédy, panowie!
— Do Montmédy! powtórzyli gwardziści z kompanji Villeroy.
— Do Montmédy! powtórzyła za niemi cała gwardja narodowa z Chalons.
— Potem chór ogólny wydał okrzyki: „Niech żyje król!“
Kareta zawróciła w ulicę i puściła się drogą, którą przebywała wczoraj.
Charny miał oko na całą tę ludność wiejską. W nieobecności Droueta i Billota zdawał się nią dowodzić ten gwardzista francuski, który stał na warcie u drzwi pokojów królewskich w nocy; poszedł on sam i milcząco za tym ruchem kazał pójść owym ludziom, których ponure oko wskazywało dostatecznie, że im nie w smak manewr, wykonywany obecnie.
Przepuścili oni gwardję narodową, ale zbierali się za nią, jako tylna straż.
W pierwszych szeregach szli ludzie uzbrojeni w piki, widły i kosy.
Następnie postępowało ze stu pięćdziesięciu ludzi, uzbrojonych w strzelby.
Manewr ten, wykonany tak dobrze, jakby przez wojsko, nawykłe do mustry, zaniepokoił hrabiego Charny; ale nie miał żadnego sposobu sprzeciwienia się mu i z miejsca, na którem siedział, nie mógł nawet zażądać objaśnienia.
Objaśnienie otrzymał niebawem.
W miarę, gdy się zbliżano do rogatek miasta, zdawało się, że pomimo turkotu karety, pomimo szmerów i okrzyków tych, którzy ją otaczali, słychać było coś, jakby głuchy grzmot, coraz bardziej rosnący.
Nagle Charny zbladł i położył rękę na kolanie oficera przybocznego, który siedział przy nim!
— Wszystko stracone! rzekł.
— Dlaczego? zapytał tenże.
— Czy nie poznajesz tego odgłosu?
— Zdawałoby się, że to odgłos bębna... Więc co?
— Zobaczysz!... odrzekł Charny.
W tej chwili przejeżdżano przez plac.
Dwie ulice zbiegały się przy placu: ulica Reims i ulica Vitry-le-Français.
Każdą z tych ulic z bębnami na czele, z chorągwią rozpiętą, szły dwie znaczne kompanie gwardji narodowej: jedna z tysiąca ośmiuset ludzi złożona, druga dochodząca do trzech tysięcy.
Każdej z tych kompanij przewodniczył człowiek na koniu.
Jednym był Drouet, drugim Billot.
Charny rzucił tylko okiem na kierunek, w jakim szła każda kompanja i zrozumiał wszystko.
Nieobecność Droueta i Billota, niewytłómaczona dotąd, wytłómaczyła się teraz zbyt jasno.
Byli oni zapewne zawiadomieni o projekcie, jaki knuł się w Chalons; wyjechali, jeden, aby sprowadzić gwardję narodową z Reims, drugi z Vitry-le-Français.
Ułożyli się zgodnie i obaj przybywali w porę.
Zatrzymali swych ludzi na placu, który zastawili całkowicie.
I bez żadnej demonstracji, rozkazano nabić karabiny.
Orszak się zatrzymał.
Król wychylił głowę za drzwiczki.
Zobaczył hrabiego Charny:
— Co to takiego? zapytał.
— Najjaśniejszy Panie!... odpowiedział Charny, blady i z zębami zaciśniętemi; nasi wrogowie sprowadzili sobie posiłki i jak widzicie nabijają broń, a za gwardją narodową Chalońską, chłopi stanęli z bronią nabitą.
— Co myślisz o tem, hrabio de Charny?
— Myślę, Najjaśniejszy Panie, żeśmy wzięci we dwa ognie, co nie przeszkadza, że jeśli Wasza królewska mość chce przejechać, to przejedzie; tylko jak daleko, tego nie wiem.
— To dobrze, odezwał się król, wracajmy.
— Czy Wasza królewska mość zdecydowany?
— Panie de Charny, dosyć krwi popłynęło dla mnie, i to krwi, którą ja opłakuję gorzkiemi łzami. Nie chcę ani kropli więcej. Wracajmy!...
Na te słowa dwaj młodzi przyboczni, siedzący na koźle, rzucili się ku drzwiom; gwardziści z kompanji Voleroy przybiegli. Ci dzielni i wrzący wojacy niczego bardziej nie pragnęli, jak stoczyć bitwę z mieszczanami, ale król powtórzył rozkaz bardziej jeszcze stanowczo, niż dotąd.
— Panowie! rzekł Charny głośno i nakazująco; wracajmy, król tak chce.
I sam, biorąc konia za uzdę, odwrócił ciężką karetę.
U bramy paryskiej gwardja narodowa Chalońska, będąc już niepotrzebną, ustąpiła miejsca chłopom, gwardji narodowej z Vitry i Reims.
— Czy uważasz pani, że dobrze uczyniłem? — rzekł Ludwik XVI do Marji Antoniny.
— Dobrze, dobrze!... odpowiedziała; ale uważam, że pan de Charny usłuchał zbyt łatwo.

I zapadła w ponurą zadumę, która nie zupełnie odpowiadała położeniu, jakkolwiek strasznemu, w jakiem się znajdowano.

ROZDZIAŁ XIII.
CIĄG DALSZY PODRÓŻY.

Kareta królewska toczyła się smutno po drodze do Paryża, pod dozorem tych dwóch ludzi ponurych, którzy ją zawrócili z drogi, gdy pomiędzy Epernay i Dormans, Charny, dzięki wysokiemu wzrostowi i wysokiemu siedzeniu, spostrzegł inny powóz, pędzący z Paryża w cztery konie.
Charny domyślił się natychmiast, że powóz ten wiezie albo nowinę, albo osobę ważną.
Jakoż, gdy podjechała pod przednią straż eskorty, po kilku słowach wymienionych, szeregi straży otworzyły się, a ludzie ją składający sprezentowali broń.
Kareta królewska zatrzymała się i usłyszała wielki okrzyk:
Wszystkie głosy powtarzały jednocześnie: „Niech żyje Zgromadzenie narodowe!“
Powóz jadący z Paryża, puścił się dalej, aż podjechał do karety królewskiej.
Wtedy z tego powozu wysiedli trzej ludzie, z których dwaj zgoła nieznani byli dostojnym więźniom.
Trzeci zaledwie głowę pokazał we drzwiczkach, kiedy królowa szepnęła do ucha Ludwika XVI:
— Pan de Latour-Maubourg, zły duch Lafayetta!
Następnie, potrząsając głową, dodała:
— To nie wróży nam nic dobrego.
Z pomiędzy tych trzech ludzi, podstąpił najstarszy i brutalnie, otwierając drzwiczki od karety królewskiej:
— Ja jestem Pétion... oświadczył, a to panowie Barnave i Latour-Maubourg, przysłani razem ze mną przez Zgromadzenie narodowe, ażeby służyć za eskortę i czuwać nad tem iżby gniew ludu sam sobie nie wymierzył sprawiedliwości.
Ściśnijcie się państwo trochę i zróbcie nam miejsce.
Królowa rzuciła na deputowanego z Chartres i dwóch jego towarzyszów jedno z tych pogardliwych spojrzeń, jakie czasami spadały z wysokości dumy tej, która była córką Marji-Teresy.
Pan de Latour-Mauborg, dworzanin ze szkoły Lafayetta, nie mógł znieść tego spojrzenia.
— Najjaśniejszym Państwu i tak niewygodnie w tej karecie, rzekł: wsiądę do następnej.
— Siadaj pan gdzie chcesz... rzekł Pétion; moje miejsce jest w karecie króla i królowej... i wsiadam.
Istotnie wsiadł do karety.
W głębi siedzieli król, królowa i księżna Elżbieta.
Pétion przyglądał się im wszystkim.
A zwracając się do księżnej Elżbiety, rzekł:
— Przepraszam panią, ale jako przedstawicielowi Zgromadzenia, miejsce honorowe mnie się należy. Zechciej więc się pani podnieść i usiąść na przodzie.
— O! to niesłychane!... zcicha wyrzekła królowa.
— Panie... odezwał się król.
— Tak jest... Proszę, wstań pani i oddaj mi swe miejsce.
Księżna Elżbieta wstała i ustąpiła miejsca z rezygnacją, skinąwszy na brata i bratową.
Przez ten czas pan de Latour-Maubourg wymknął się i poprosił o miejsce dwie panie w kabriolecie, czyniąc to zapewne z większą grzecznością, niż Pétion względem króla i królowej.
Barnave pozostał zewnątrz, wahając się czy ma wsiąść do tej karety, w której cisnęło się już siedem osób.
— I cóż Barnave?... rzekł Pétion, nie wsiadasz?
— Ale gdzież usiąść? zapytał Barnave nieco zakłopotany.
— Może chcesz pan usiąść na mojem miejscu?... zapytała cierpko królowa.
— Dziękuję... odparł Barnave urażony; będzie dla mnie dość miejsca na przodzie.
Jednakowym ruchem księżna Elżbieta przyciągnęła do siebie królewnę, a królowa wzięła na kolana delfina.
Tym sposobem zrobiło się miejsce na przodzie powozu i Barnave znalazł się naprzeciw królowej, stykając się koanami.
— Dalej!... rzekł Pétion nie pytając o upoważnienie króla, w drogę!
I kareta ruszyła przy okrzykach: „Niech żyje Zgromadzę nie narodowe!“
Nastąpiła chwila milczenia, w ciągu której oprócz Pétiona, który przy swej szorstkości wydawał się obojętnym na wszystko, każdy zatopił się w myślach.
Przez ten czas powiemy kilka słów o nowoprzybyłych.
Hieronim Pétion, zwany z Villeneuve, był to człowiek 32-letni, o rysach mocno wydatnych, którego cała zasługa polegała na egzaltacji, czystości i sumienności zasad politycznych. Urodził się w Chartres, tam został adwokatem i posłany był do Paryża, jako członek Zgromadzenia narodowego w roku 1789. Następnie został merem Paryża, zyskał popularność, zaćmiewającą panów Bailly i Lafayette, a umarł w lasach Bordeaux, pożarty przez wilki. Przyjaciele nazywali go cnotliwym Pétionem, On i Kamil Desmoulins już wtedy byli we Francji republikaninami, kiedy nikt tam jeszcze republikaninem nie był.
Piotr Józef Barnave urodził się w Grenobli; miał zaledwie lat trzydzieści; posłany do Zgromadzenia narodowego, zyskał wielką wziętość i popularność walcząc z Mirabeau w chwili, gdy obniżały się wpływy deputowanego z Aix. Wszyscy nieprzyjaciele wielkiego mówcy stali się przyjaciółmi Barnave, popierali go w burzliwych walkach, jakie wiódł pod koniec życia znakomity trybun, Barnave, był to młodzieniec 30-letni, a wyglądał na 25 lat, oczy miał błękitne, usta duże, nos zadarty, głos cierpki. Osoba zresztą jego była wykwintną; popędliwy i kłótliwy, do pojedynku skory, wyglądał na młodego kapitana przebranego po cywilnemu.
Należał on do partji monarchistycznej konstytucyjnej.
W chwili gdy siadał na przodzie, naprzeciw królowej:
— Panowie... rzekł Ludwik XVI, zaczynam od oświadczenia wam, że zamiarem moim nie było nigdy opuszczać królestwa.
Barnave, siadając, zatrzymał się i spojrzał na króla.
— Czy prawdę mówicie, Najjaśniejszy Panie? zapytał. W takim razie jest to słowo, które ocali Francję.
I usiadł.
Wtedy zaszło coś dziwnego między tym człowiekiem wyszłym z mieszczaństwa prowincjonalnego miasteczka, a tą kobietą pochodzącą z jednego z najdawniejszych tronów.
Oboje chcieli czytać wzajem w swych sercach, nie jak dwaj nieprzyjaciele polityczni, szukający tam tajemnic, ale jako mężczyzna i kobieta poszukujący tam tajemnic miłości...
Skąd się wzięło w sercu Barnava to uczucie, które po kilku minutach badania odkryło tam przenikliwe oko Marji-Antoniny?
Wypowiemy to i wyjaśnimy jednę z tych stronic serca, z których tworzą się legendy dziejowe, a które w dniu wielkich postanowień losu, ciężą więcej na szali niż wielka księga wypadków urzędowych.
Barnave marzył, ażeby być we wszystkiem następcą i spadkobiercą hrabiego Mirabeau; owoż, według swego zdania, był on już następcą i spadkobiercą wielkiego mówcy na trybunie.
Ale pozostawał inny spadek.
W oczach wszystkich, Mirabeau uchodził za zaszczyconego zaufaniem króla i życzliwością królowej. To jedne posłuchanie, jakie otrzymał w Saint-Cloud, przeistoczone zostało w plotkach, na mnóstwo schadzek tajemnych, w których zarozumiałość hrabiego Mirabeau miała dochodzić aż do zuchwalstwa, a względność królowej aż do słabości. W owym czasie modą było nietylko spotwarzać biedną Marję-Antoninę, ale nawet wierzyć w te potwarze.
Owoż, Barnave marzył o dziedzictwie zupełnem po Mirabeau; skąd też starał się gorliwie, ażeby być jednym z delegatów, wysłanych do króla przez Zgromadzenie narodowe,.
Mianowano go, i przybył z tą pewnością człowieka, który wie, że w razie gdyby nie miał talentu do wzbudzenia uczucia miłości, będzie miał przynajmniej moc obudzić nienawiść.
Oto co królowa swem bystrem okiem kobiecem przeniknęła.
Nadto domyśliła się, czem obecnie zajęty jest Barnave.
Przez ten kwadrans, gdy siedział naprzeciwko królowej młody deputowany ze sześć razy oglądał się, ażeby z baczną uwagą przyjrzeć się młodzieńcom, siedzącym na koźle, a z kozła karety wzrok jego za każdym razem ostrzejszy i nieprzyjaźniejszy spadał na królowę.
Jakoż, Barnave, znając osoby, wiedział, że jednym z tych trzech ludzi jest hrabia de Charny. A wieść publiczna głosiła, że Charny jest kochankiem królowej.
Barnave był zazdrosny. Niech kto jak chce tłómaczy to uczucie w sercu młodego plebejusza ale było ono takie.
I to odgadła królowa.
A od chwili, gdy odgadła, nabrała siły; znała wadę w pancerzu przeciwnika: pozostawało tylko uderzyć, ale zręcznie.
— Panie!... rzekła, zwracając się do króla czy słyszeliście co mówił ten człowiek, który prowadzi eskortę.
— Cóż takiego? zapytał król.
— O panu de Charny?
Barnave drgnął.
Drgnienie to nie uszło baczności królowej, która kolanem dotykała przeciwnika.
— Oświadczył on, rzekł król, iż bierze na siebie odpowiedzialność za życie hrabiego de Charny.
— Tak, panie i dodał, że odpowiada za jego życie przed hrabiną.
Barnave zamknął oczy do połowy, ale słuchał tak, ażeby ani jednej sylaby nie utracić z tego co powie królowa.
— Więc cóż stąd? zapytał król.
— Hrabina de Charny jest moją dawną przyjaciółką, bo to panna Andrea de Taverney. Czy nie dobrze byłoby za powrotem do Paryża, uwolnić hrabiego de Charny, ażeby mógł uspokoić małżonkę? Narażał się on bardzo; brat jego za nas zabity został. Sądzę, że wymagać dłużej od niego usług, byłoby to okrucieństwem względem obojga małżonków.
Barnave odetchnął i otworzył oczy.
— Słusznie, pani, odpowiedział król, lubo, prawdę powiedziawszy, wątpię, ażeby się pan Charny zgodził.
— W takim razie, rzekła królowa, każdy z nas uczyni co uczynić powinien: my ofiarując zwolnienie hrabiemu de Charny, on go nie przyjmując.
Królowa uczuła niejako, przez prąd magnetyczny, jak się rozogniał gniew Barnava.
— Będziemy tem silniejsi... mówiła dalej królowa, że nie myśmy uprowadzili z sobą hrabiego de Charny, i że ja, mianowicie, myślałam, iż spokojnie już siedzi sobie w Paryżu, kiedy naraz spostrzegłam go przy drzwiczkach karety.
— Prawda; podjął król, ale to dowodzi, że hrabia nie potrzebuje bodźca do spełnienia tego, co mieni swym obowiązkiem.
Królowa była więc w oczach Barnava niewinną.
O! jakżeż Barnave będzie mógł przebaczyć sobie złą myśl, jaką miał o tej kobiecie
Przemówić do królowej? Barnave nie śmiał. Czekać, aż królowa przemówi pierwsza? Ale królowa zadowolona z wrażenia, jakie sprawiło te jej kilka słów, nie mówiła już nic.
Barnave stał się łagodnym, niemal pokornym; błagał królowę wzrokiem; ale królowa nie zdawała się wcale zwracać na niego uwagi.
Młodzieniec był w tym stanie egzaltacji nerwowej, kiedy, dla zwrócenia na siebie uwagi kobiety, mężczyzna gotówby podjąć dwanaście trudów Herkulesa, bodajby upaść miał przy pierwszym.
Prosił Istotę najwyższą — w roku 1791 już nie proszono Boga — ażeby zesłała mu jakąbądź sposobność do ściągnięcia oczu obojętnej, kiedy naraz, jak gdyby Istota najwyższa wysłuchała prośby, jakiś ubogi ksiądz, czekający na skraju drogi na przejazd króla, zbliżywszy się, ażeby lepiej zobaczyć dostojnego więźnia, wzniósł do nieba oczy pełne łez i ręce błagające, mówiąc:
— Niech was Bóg błogosławi, Najjaśniejszy Panie: Oddawna już lud nie miał okazji do gniewu. Nic się nie nawijało, od czasu jak porąbał kawalera orderu Ludwika Ś-go, którego głowa wciąż szła, osadzona na pice.
Zdarzyła mu się nareszcie okazja i pochwycił ją chciwie.
Na ruch starca, na jego błogosławieństwa, lud odpowiedział rykiem, W jednej chwili rzucił się na księdza i zanim Barnave wyszedł z zadumy, ksiądz leżał już na ziemi i miał być rozszarpany, kiedy królowa przerażona zawołała, zwracając się do Barnava:
— Panie, czyż widzisz, co się dzieje?
Barnave podniósł głowę, zapuścił wzrok bystry w ocean, pod którego falami znikł biedny ksiądz, i zobaczywszy o co chodzi:
— Nędznicy! — krzyknął, wypadając z taką gwałtownością, że się drzwiczki otworzyły, i że byłby upadł, gdyby jednym z tych ruchów serca, tak szybkich u księżnej Elżbiety, nie była go ona zatrzymała za połę. — O! tygrysy — wołał — nie jesteście więc Francuzami, albo Francja, ojczyzna dzielnych, stała się ludem morderców?
Przemówienie to wydać nam się może nieco pretensjonalnem, ale było ono w guście czasu. Skądinąd, Barnave przedstawiał Zgromadzenie narodowe; przez jego usta przemawiała władza najwyższa: lud się cofnął, starzec ocalał.
Powstał też, mówiąc:
— Dobrześ uczynił, ocalając mnie, młodzieńcze; starzec modlić się będzie za ciebie.
I, przeżegnawszy się, odszedł.
Lud puścił go pod potęgą gestu i wzroku Barnava który wydał się posągiem rozkazodawstwa.
Dopiero kiedy starzec był już daleko, młody deputowany usiadł spokojnie, naturalnie, jak gdyby się nie domyślał, że ocalił życie człowiekowi.
— Panie... rzekła królowa, dziękuję panu.
I na to jedno słowo, Barnave zadrżał na całem ciele.
Bo też bez zaprzeczenia przez cały ten długi czas, jaki przebywamy z nieszczęsną Marją-Antoniną, była ona nieraz piękniejszą, ale nigdy tak ujmującą.
Jakoż, zamiast tronować jak królowa, tronowała jako matka; po lewej stronie miała syna, śliczne dziecko o włosach płowych, które ze spokojem i naiwnością swego wieku, przeszło z kolan matki na kolana cnotliwego Pétiona, a ten był tyle ludzkim, że bawił się jego włosami. Po prawej stronie miała córkę, która przypominała portret matki w pierwszym kwiecie młodości i wdzięku. Sama nareszcie, zamiast korony złotej panowania, miała koronę cierniową nieszczęścia, a ponad czarnemi oczyma, nad czołem pobladłem, wznosił się warkocz płowy, pośród którego przeświecało kilka włosów usrebrzonych przedwcześnie, i te do serca młodego deputowanego przemawiały wymowniej, niż skarga najboleśniejsza.
Patrzył na ten wdzięk królewski, i czuł się gotowym upaść do nóg tego umierającego majestatu, kiedy młody królewicz boleśnie krzyknął.
Chłopiec wypłatał cnotliwemu Pétionowi jakiegoś figielka, a ten uznał za właściwe ukarać go silnem pociągnięciem za ucho.
Król zaczerwienił się z gniewu; królowa zbladła ze wstydu. Wyciągnęła ręce i porwała chłopca z kolan Pétiona; a ponieważ i Barnave uczynił ten sam ruch co i ona, królewicz przeniesiony przez czworo rąk i pociągnięty przez Barnava, znalazł się na kolanach ostatniego.
Marja-Antonina chciała go wziąć do siebie.
— Nie — rzekł delfin — tu mi dobrze.
A gdy Barnave, który widział ruch królowej, odsunął ręce, aby jej pozostawić swobodę w wykonaniu woli — królowa — byłoż to zalotnością matki? byłoż to zalotnością kobiety? — pozostawiła królewicza tam, gdzie był.
Wtedy w sercu Barnava zaszło coś, czego niepodobna było opisać; dumny był i szczęśliwy zarazem.
Chłopiec jął igrać z żabotem Barnava, potem z jego pasem, potem z guzikami od munduru deputowanego.
Guziki te zwłaszcza, bardzo zajmowały królewicza; miały one wyrytą dewizę.
Królewicz sylabizował głoski jedne po drugich, i układając je przeczytał te cztery wyrazy: „Żyć wolnym albo umrzeć“.
— Co to znaczy, panie? — zapytał.
Barnave wahał się z odpowiedzią.
— To znaczy, mój malcze... tłómaczył Pétion, że Francuzi zaprzysięgli nie mieć już pana; rozumiesz?
— Pétion! — zawołał Barnave.
— No... odpowiedział Pétion najnaturalniej w świecie, wytłómacz tę dewizę inaczej, jeżeli znasz inne jej znaczenie.
Barnave umilkł. Godło to, które miał za wzniosłe wczoraj, wydawało mu się okrutnem w położeniu obecnem.
Ale wziął za rękę królewicza, i z uszanowaniem przyłożył do niej usta.
Królowa ukradkiem otarła łzę, która z serca wystąpiła jej na powieki.
A kareta, scena tego małego, a osobliwego dramatu, prostego aż do naiwności, toczyła się dalej wśród krzyków tłumu, prowadząc na śmierć sześć z pomiędzy ośmiu osób, które zawierała.

Przybyli do Dormans.

ROZDZIAŁ XIV.
DALSZY CIĄG PODRÓŻY.

Nie przygotowano tutaj nic na przyjęcie rodziny królewskiej, która zmuszona była zejść do gospody.
Czy to z rozkazu Pétiona, którego milczenie króla i królowej bardzo uraziło podczas drogi, czy, że istotnie gospoda była pełną, znaleziono dla dostojnych więźniów trzy tylko izby, w których się pomieścili.
Charny, schodząc z powozu, według zwyczaju, chciał zbliżyć się do króla i królowej po rozkazy, ale królowa rzutem oka dała mu znać, aby się trzymał na uboczu.
Nie znając przyczyny tego polecenia, hrabia zastosował się doń, Pétion pierwszy wszedł do gospody i przyjął na siebie obowiązek marszałka dworu. Nie trudził się wcale, aby powrócić do karety, wysłał tylko chłopca z oświadczeniem, że pokoje rodziny królewskiej są gotowe.
Barnave umierał z chęci podania ręki królowej; ale obawiał się, iżby ta, która niegdyś tak bardzo wyszydzała etykietę, w osobie pani de Noailles, nie odwołała się do niej, gdyby przeciw niej wykroczył.
Czekał więc.
Król wysiadł pierwszy, opierając się na ramionach dwóch przybocznych, pp. de Malden i de Valory,.
Królowa wyszła po nim i wyciągnęła ręce, ażeby jej podano syna; ale chłopiec jak gdyby przeczuwał, że matka potrzebuje tego pochlebstwa:
— Nie, rzekł, — ja pozostanę z moim przyjacielem Barnavem.
Marja-Antonina dała znak przyzwolenia, połączony ze słodkim uśmiechem. Barnave przepuścił księżnę Elżbietę i królewnę, potem zszedł, niosąc na ręku delfina.
Następnie wysiadła pani de Tourzel, pragnąc czemprędzej odebrać dziecko królewskie z rąk niegodnych, które go trzymały; ale nowy znak królowej uśmierzył arystokratyczny zapał wychowawczyni.
Królowa weszła na schody brudne i kręte, opierając się na ramieniu męża.
Na pierwszem piętrze zatrzymała się, sądząc, że już doszła na miejsce po tych dwudziestu schodach, ale chłopiec zawołał:
— Jeszcze wyżej.
Królowa poszła dalej.
Pot wstydu osiadł na czole Barnava.
— Jakto wyżej? zapytał.
— Tak... odrzekł chłopiec... to jest sala jadalna i mieszkanie panów ze Zgromadzenia narodowego.
Zamgliło się w oczach Barnava. Pétion zajął lokal pierwszego piętra dla siebie i swoich kolegów, a rodzinę królewską zapakował na drugie piętro.
Nic jednak nie odpowiedział młody deputowany, ale, obawiając się zapewne pierwszego wrażenia królowej, gdy zobaczy mieszkanie drugiego piętra, postawił syna królewskiego na podłodze i sam się oddalił.
— Mamo! mamo!... rzekł królewicz, mój przyjaciel Barnave odchodzi.
— To dobrze... rzekła śmiejąc się królowa, i rzuciła okiem na przeznaczone sobie mieszkanie.
Lokal ten składał się z trzech izb, łączących się z sobą.
Królowa zajęła pierwszą z córką; księżna Elżbieta wzięła drugą dla siebie, z panią Tourzel i delfinem; nareszcie król trzecią, która była bardzo mała, ale za to miała osobne wyjście na schody.
Król był znużony, chciał, czekając na wieczerzę, spocząć nieco na łóżku. Ale łóżko to było tak krótkie, że po chwili musiał wstać i otworzywszy drzwi, poprosił o krzesło.
Panowie de Malden i de Valory stali już na schodach. De Malden będąc bliżej, wziął krzesło z sali jadalnej i zaniósł je królowi.
Ludwik XVI mając już jedno krzesło drewniane w swej izbie, przystawił doń przyniesione przez pana de Malden, i w ten sposób dosztukował łóżko według swego wzrostu.
— A! Najjaśniejszy Panie!... rzekł pan de Malden, składając ręce i smutno potrząsając głową, więc to tak Wasza królewska mość zamyśla przepędzić noc?
— Czemu nie, mój panie?... odpowiedział król.
A potem dodał:
— Zresztą, jeżeli to, co mi dzwonią w uszy o nędzy mojego ludu, jest prawdą, iluż z moich poddanych byłoby szczęśliwymi, mając tę izbę, to łoże i te dwa krzesła!
I spoczął na tem łożu sztucznem, przygotowując się tym sposobem do długich niewygód w więzieniu Temple.
W chwilę potem dano znać, że wieczerza na stole.
Król zszedł i zastał sześć nakryć.
— Dlaczego sześć nakryć? zapytał.
— Jedno... odpowiedział chłopiec, dla króla, jedno dla królowej, jedno dla księżnej Elżbiety, jedno dla królewny, jedno dla królewicza i jedno dla pana Pétiona.
— A czemuż także nie po jednemu dla pana Barnava i pana Latour-Maubour?... zapytał król.
— Były, owszem, Najjaśniejszy Panie... odpowiedział chłopiec, ale pan Barnave kazał je sprzątnąć.
— I zostawił dla pana Pétiona?
— Pan Pétion chciał, ażeby pozostało jego nakrycie.
W tej chwili we drzwiach ukazała się postać poważna, więcej niż poważna, surowa, deputowanego z Chatres.
Król udał, że go nie widzi i powiedział do chłopca:
— Ja siadam do stołu tylko z moją rodziną, jadamy jedynie z sobą lub z osobami zaproszonemi; inaczej nie jadamy wcale.
— Ja też wiedziałem, rzekł Pétion, iż Najjaśniejszy Pan zapomniał o pierwszym artykule „Uznania praw“, ale myślałem, że chociaż udać zechce, iż go sobie przypomina.
Król, jakby nie słyszał Pétiona, tak samo jak przedtem, jakby go nie widział, i okiem a brwiami dał znak chłopcu, ażeby zdjął nakrycie.
Chłopiec usłuchał. Pétion wyszedł wściekły.
— Panie de Malden, rzekł król, zamknij drzwi na zasuwkę, abyśmy, o ile można, byli u siebie.
Z kolei wykonał rozkaz pan de Malden, i Pétion mógł usłyszeć drzwi, zasuwające się za nim.
Tym sposobem król dopiął tego nareszcie, że mógł wieczerzać sam z rodziną.
Dwaj przyboczni obsługiwali jak zwykle.
Charny zaś nie ukazał się wcale; jeżeli nie był sługą, to przecie był niewolnikiem królowej.
Ale były chwile, w których to posłuszeństwo bierne dla królowej urażało kobietę. Podczas wieczerzy Marja-Antonina zniecierpliwiona, oczyma szukała hrabiego. Chiałaby, aby uległszy jej na chwilę, stał się potem nieposłusznym.
W chwili, gdy król po skończonej wieczerzy miał wstać od stołu, sala się otworzyła, i chłopiec, wchodząc, prosił w imieniu pana Barnava Ich królewskie moście, ażeby raczyli zająć lokal pierwszego piętra, zamiast tego, który był im poprzednio przeznaczony.
Król i królowa spojrzeli na siebie. Czy trzeba było w imię godności odepchnąć uprzejmość jednego, ażeby ukarać grubiaństwo drugiego? Możeby król tak uczynił, ale delfin wbiegł do sali, krzycząc:
— Gdzie jest mój przyjaciel Barnave?
Barnava w sali nie było. Królowa poszła za delfinem, król za królową.
Z sali królowa udała się do pokojów; było ich trzy jak i na drugiem piętrze.
Nie można było urządzić ich wykwintnie, ale je przybrano schludnie. Świece woskowe paliły się wprawdzie w lichtarzach mosiężnych, ale rzęsisto.
Kilka razy w drodze królowa oglądała się, przejeżdżając obok pięknych ogrodów, jaśniejących kwiatami, a pokój królowej ubrany był w najpiękniejsze kwiaty letnie, okna otwarte dozwalały rozchodzić się zapachom zbyt mocnym, a firanki muślinowe, zasłaniające otwory okien, sprawiały, że wzrok niedyskretny nie mógł dostać się do dostojnej uwięzionej.
O wszystko to postarał się Barnave.
Westchnęła biedna królowa. Przed sześciu laty o tem wszystkiem myślałby był Charny.
Barnave wreszcie był tyle delikatny, że nie przyszedł, aby mu dziękowano.
Jakim sposobem taki adwokacik prowincjonalny, mógł mieć też same uczucia troskliwości i delikatności, co i najwykwintniejszy i najdystyngowańszy dworzanin?
Miała nad czem zadumać się każda kobieta, choćby była królową.
Marja-Antonina dumała też przez sześć nocy o tej dziwnej tajemnicy.
A co przez ten czas robił hrabia de Charny?
Charny, którego obowiązek przykuwał do Ludwika XVI i Marji-Antoniny, szczęśliwy był, że rozkaz królowej, którego nawet nie szukał przyczyny, dał mu chwilę samotności i namysłu.
Żył tak prędko od trzech dni, żył tak zewnątrz siebie, żył tak dla drugich, że radby przez kilka chwil od boleści innych przejść do boleści własnej.
Hrabia de Charny był szlachcicem starej daty, człowiekiem przedewszystkiem rodzinnym i kochał swych braci, których był raczej ojcem niż starszym bratem.
Przy śmierci Jerzego boleść jego była wielką; ale mógł przynajmniej, klęcząc przy trupie, wylać tę boleść we łzach. Zostawał mu przecież drugi brat, Izydor, na którego przeniosło się całe jego uczucie; Izydor, który mu stał się droższym jeszcze w ciągu tych trzech, czy czterech miesięcy, gdy służył mu za pośrednika przy Andrei,.
Staraliśmy się jeżeli nie dać zrozumieć, to przynajmniej opisać tę osobliwą tajemnicę pewnych serc, które rozłączenie zagrzewa zamiast ochładzać, i które w nieobecności czerpią nową pobudkę do tkliwych wspomnień.
Owoż, im mniej Charny widywał Andreę, tem więcej myślał o niej; a myśleć o Andrei, było to dla niego kochać ją.
Jakoż, kiedy widział Andreę, kiedy był przy niej, zdawało mu się poprostu, że jest przy posągu z lodu, który stopniałby za lada promykiem miłości, a który, schroniony w cieniu i w samym sobie, tak się lęka miłości, jakby prawdziwy posąg lodowy lękał się słońca.
Wszystko to było białe, blade, mleczne jak alabaster, a zimne i martwe jak i on.
Z wyjątkiem rzadkich chwil ożywienia, sprowadzonych położeniami gwałtownemi, taką ukazywała mu się Andrea przy ostatnich widzeniach, a nadewszystko wówczas, gdy nieszczęśliwa kobieta, przy ulicy Coq-Héron znalazła i utraciła syna.
Ale skoro tylko oddalił się od niej, odległość wywierała wpływ zwykły, gasząc barwy zbyt żywe, miarkując kontury zbyt wydatne. Wtedy gest powolny i zimny Andrei ożywiał się, słowo stawało się dźwięcznem, wzrok podnosił jej długą rzęsę, rzucając płomień wilgotny i pożerający; wtedy, zdawało mu się, że jakiś płomień wewnętrzny zapalał się przy sercu Andrei, a przez alabaster jej ciała widział obiegającą krew i bijące serce.
W takich chwilach nieobecności i samotności, Andrea była prawdziwą rywalką królowej...
Izydor więc stał mu się niemal droższym niż Jerzy, a hrabia, jak widzieliśmy, nie miał nawet tej ulgi, żeby zapłakać nad zwłokami Izydora, tak jak płakał nad Jerzym.
Obaj, jeden po drugim, zginęli za tę kobietę złowrogą, za tę sprawę pełną przepaści.
Za tę samą kobietę i w takąż samą przepaść — i on, Olivier, runie zapewne kiedyś.
Otóż od dwóch dni, od chwili, kiedy Choiseul wręczył mu papiery znalezione przy Izydorze, zaledwie mógł jednę chwilę boleści tej poświęcić.
Więc ten znak królowej, nakazujący mu usunąć się, przyjął jako łaskę, z radością.
Szukał kącika, schronienia, gdzie, znajdując się pod ręką rodziny królewskiej na wszelki wypadek, na wszelkie wezwanie, na pierwszy okrzyk, mógłby przecież pozostać sam jeden ze swą boleścią i łzami.
Znalazł izdebkę na szczycie tych samych schodów, gdzie czuwali panowie Malden i de Valory.
Tam zostawszy sam, zamknąwszy się, siedząc przy stole oświetlonym lampą, wydobył z kieszeni papiery zakrwawione, jedyne szczątki pozostałe po bracie.
Potem, czoło ująwszy w dłonie, z oczyma wlepionemi w te głoski, gdzie żyły jeszcze myśli tego, który już nie żył, pozwolił długi czas spływać z lic na stół łzom gorącym i milczącym.
Westchnął nareszcie, podniósł i otrząsnął głowę, wziął i rozłożył list.
Był on od biednej Katarzyny.
Charny już od kilku miesięcy podejrzewał ten związek Izydora z córką Billota, kiedy w Varennes sam już ojciec mu go wyjaśnił.
Teraz w listach widział tytuł kochanki połączony z charakterem matki, a w wyrazach tak prostych, jakiemi Katarzyna kreśliła swą miłość, widział całe życie kobiety, poświęcone na odpokutowanie za błąd dziewczyny.
Otworzył drugi list, potem trzeci i znowu tam były też same plany przyszłości, też same nadzieje szczęścia, też same obawy, żale, boleści.
Naraz w pośród tych listów natrafił na jeden, którego pismo go uderzyło.
Było to pismo Andrei: list adresowany do niego.
Do listu, papier złożony we czworo, przymocowany był pieczęcią lakową z herbem Izydora.
List ten był pisany przez Andreę, adresowany do niego, a znaleziony pomiędzy papierami Izydora, wydał mu się rzeczą tak dziwną, że zaczął od otworzenia biletu, dołączonego do listu.
Bilet, napisany ołówkiem przez Izydora, zapewne na jakim stole gospody, kiedy siodłano mu konia, zawierał tych kilka wierszy:
— List ten adresowany jest nie do mnie, ale do brata mojego, hrabiego Oliviera de Charny. Gdyby mnie spotkało nieszczęście, proszę tego, kto znajdzie ten papier, ażeby go oddał hrabiemu Olivierowi lub zwrócił hrabinie. Otrzymałem go od tejże z poleceniem następującem:
„Jeżeli w powziętem przedsięwzięciu hrabia ocaleje, zwrócić list hrabinie.
„Jeżeli będzie ciężko ranny, ale bez niebezpieczeństwa śmierci, prosić go, ażeby pozwolił żonie przybyć do niego.
„Jeżeli ranny będzie śmiertelnie, dać mu ten list; gdyby sam nie mógł go czytać, niech mu go kto inny przeczyta, tak, iżby przed śmiercią dowiedział się o tajemnicy, jaką list ten zawiera“.
— Gdyby ten list doręczony był memu bratu Olivierowi, to ponieważ mu zapewne oddany będzie i ten bilet, niechaj i on postąpi względem zleceń hrabiny, jak mu jego delikatność wskaże.
Jego opiece pozostawiam biedną Katarzynę Billot, która mieszka w Vilde-d‘Avray z mojem dzieckiem.

Izydor de Charny.

Zrazu hrabia zdawał się być cały pogrążony w czytaniu listu swego brata. Łzy, na chwilę powstrzymane, zaczęły znowu płynąć obficie. Potem zroszone jego oczy zwróciły się na list Andrei. Patrzył nań długo, wziął go, podniósł do ust, przycisnął do serca, jak gdyby papier ten mógł udzielić sercu jego swej tajemnicy: przeczytał raz jeszcze i jeszcze kilka razy zlecenie brata.
Potem, półgłosem i potrząsając głową, rzekł:
— Nie mam prawa otwierać tego listu, ale tak ją osobiście będę błagał, aż mi pozwoli przeczytać.
I jakby dla utwierdzenia się w tem postanowieniu, niepodobnem dla serca mniej prawego, powtórzył jeszcze:
— Nie, nie będę go czytał.
I rzeczywiście nie przeczytał.
Ale dzień zastał go przy tym samym stole, pożerającego wzrokiem adres tego listu, który zwilgotniał od jego oddechu — tyle razy przyciskał go do ust.
Nagle, wpośród wrzawy, poczynającej się w gospodzie i oznajmiającej, że odjazd się zbliża, dał się słyszeć głos pana de Malden, który wzywał hrabiego de Charny.
— Jestem! — odpowiedział hrabia.
I, schowawszy do kieszeni papiery biednego Izydora, pocałował po raz ostatni list nietknięty, położył go na sercu i zszedł prędko.
Spotkał na schodach Barnava, który dowiadywał się o zdrowie królowej i prosił pana de Valory, ażeby wydał rozkazy do odjazdu.
Łatwo było spostrzec, że i Barnave nie kładł się spać, równie jak hrabia Olivier de Charny.

Skłonili się wzajem, a Charny byłby z pewnością zauważył w oczach Barnava błysk radości, gdy pytał się o królowę, gdyby Charny mógł był myśleć o czem innem prócz listu, który ręką przyciskał do sercą.

ROZDZIAŁ XV.
RADY.

Król i królowa wsiadając do powozu ze zdziwieniem spostrzegli, że ich wyjazdowi przypatrują się tylko mieszańcy miasta, a towarzyszy jeno kawalerja.
Było to nowym dowodem uprzejmości Barnava; czuł on dobrze, ile ucierpiała królowa dnia poprzedzającego, jadąc krok za krokiem wśród upału, kurzu, owadów i motłochu, wygrażającego jej, oraz gwardji i wiernej służbie, która służyła jej do ostatka.
Zmyślił przeto, iż odebrał wiadomość o najściu na Francję pana de Bouillé, na czele 50-ciu tysięcy austrjaków; przeciwko niemu zatem powinien się był zwrócić każdy człowiek, mający fuzję, kosę, pikę, lub jakąkolwiek broń. Zebrane pospólstwo, posłyszawszy to wezwanie, powróciło, skąd przyszło.
We Francji bowiem panowała naonczas tak zawzięta nienawiść do cudzoziemców, iż przewyższała tę, jaką żywiono dla króla i królowej, której za największą zbrodnię poczytywano, iż była cudzoziemką.
Marja-Antonina odgadła z łatwością, skąd pochodziło to nowe dobrodziejstwo, mówimy „dobrodziejstwo“ i w tem niema przesady — i za nie podziękowała panu Barnave uśmiechem.
W chwili, gdy wsiadła do powozu, rzuciła okiem za Charnym. Charny był już na swojem miejscu, tylko zamiast usiąść w środku, jak dnia wczorajszego, zmusił pana de Maldena do zajęcia miejsca raniej niebezpiecznego niż to, jakie dotąd zajmował ten wierny gwardzista Charny pragnął otrzymać ranę, któraby pozwoliła otworzyć list hrabiny, palący mu serce. Nie widział zatem spojrzenia królowej szukającej jego oczu.
Królowa westchnęła.
Barnave usłyszał to i zaniepokojony zatrzymał się na stopniu powozu.
— Najjaśniejsza Pani, rzekł, spostrzegłem wczoraj, że siedziałaś bardzo niewygodnie w karecie, jeżeli sobie życzysz, wsiądę do powozu dworzan, lub będę ci towarzyszył konno.
Barnave czyniąc tę propozycję, byłby oddał połowę życia, którego mu tak mało zostawało, aby jej nie przyjęto.
— Nie, nie.... rzekła królowa, zostań pan z nami.
Delfin również wyciągając drobne rączki do młodego deputowanego, zawołał:
— Mój przyjacielu, Barnavie, nie chcę, abyś odchodził!...
Barnave uszczęśliwiony, zajął wczorajsze miejsce i zaledwie usiadł, gdy delfin zsunął się z kolan matki do niego.
Królowa ucałowała dziecię w obydwa policzki, pozwalając mu usiąść na kolanach pana Barnave.
Wilgotny ślad pocałunku pozostał na twarzyczce delfina. Barnave patrzył nań jak Tantal na owoce, wiszące nad jego głową.
— Najjaśniejsza Pani, rzekł do królowej, czy Wasza królewska mość dozwoli mi łaski ucałowania księcia, który wiedziony nieomylnym instynktem swego wieku, odgadł we mnie przyjaciela?
Królowa przyzwoliła z uśmiechem, skinąwszy głową.
Natenczas usta Barnava z takim zapałem przylgnęły do policzka dziecka, iż przestraszone głośno krzyknęło.
Królowa nie traciła z uwagi tej niebezpiecznej gry, w której Barnave ryzykował swą głowę. Może też i ona równie jak Barnave i Charny nie spała; może ten blask oczu pochodził z wewnętrznej gorączki, która ją paliła, lecz jej purpurowe usta i policzki, pokryte lekkiem rumieńcem, czyniły ją niebezpieczną syreną, która była pewną, iż jednym swym włosem zdolną jest pociągnąć w przepaść swych wielbicieli.
Dzięki przezorności Barnava, jechali teraz z szybkością dwóch mil na godzinę.
W Chateau-Thierry zatrzymano się na obiad.
Dom, w którym stanęli, położony był nad rzeką, w ślicznej miejscowości i należał do bogatej kupcowej drzewa, która nie czekając wezwania, dowiedziawszy się, że rodzina królewska ma przejeżdżać przez Chateau-Thierry, wysłała dniem pierwej konno jednego ze swych komisantów, ofiarując delegowanym Zgromadzenia narodowego i rodzinie królewskiej gościnność w swym domu.
Ofiarę przyjęto.
Jak tylko powóz się zatrzymał, służba z uszanowaniem powitała królewskich więźniów, przyjęcie było zupełnie różne od tego, jakiego doznali dnia poprzedniego w oberży w Drmas, Król, królowa księżna Elżbieta, pani de Tourzel i dzieci, wprowadzeni byli każde do osobnych pokoi, gdzie znaleźli przygotowane najdrobniejsze wygody.
Od wyjazdu z Paryża, królowa nie doznała tyle uprzejmości. Najdelikatniejsze nawyknienia kobiece były z arystokratyczną troskliwością uprzedzone.
Marja-Antonina która zaczynała cenić taką staranność, kazała prosić do siebie gospodynię aby jej podziękować.
W chwilę później kobieta czterdziestoletnia jeszcze świeża i z wielką prostotą ubrana, przedstawiła się królowej; przez skromność trzymała się dotąd zdala od tych, których przyjmowała w swym domu.
— Czy to pani jesteś tu gospodynią? — spytała królowa.
— Najjaśniejsza Pani!... zawołała poczciwa kobieta ze łzami, wszędzie, gdzie Wasza królewska mość raczy się zatrzymać i jaki dom raczy zaszczycić swą obecnością, tam gdzie się królowa znajduje, tylko królowa jest gospodynią.
Marja-Antonina spojrzała po pokoju, aby się zapewnić czy były same, poczem, wziąwszy ją za ręce i przyciągając do siebie:
— Jeżeli cenisz naszą spokojność — rzekła całując wzruszoną kobietę w obydwa policzki, jakby to uczyniła ze swoją przyjaciółką — jeżeli dbasz o twoje własne bezpieczeństwo, powściągnij te oznaki współczucia; gdyby je spostrzeżono, mogłyby stać się dla ciebie zgubą, łatwo zaś pojmiesz, iż gdyby cię co złego spotkać miało, ileby to podwoiło nasze cierpienia. Może się jeszcze zobaczymy, szanuj się więc i zachowaj mi przyjaźń, którą dziś tak rzadko spotykam.
Po obiedzie udano się w dalszą podróż; upał był niesłychany, król, spostrzegłszy, iż księżna Elżbieta zupełnie jest bezsilną ze zmęczenia i opuszcza co chwilę głowę na piersi, zmusił ją do zajęcia swego miejsca w głębi powozu, aż do Meaux, gdzie miano nocować.
Pétion widział to, lecz nie ruszył się ze swego miejsca.
Barnave zaczerwieniony od wstydu, ukrył twarz w dłonie, ale przez palce widział smutny uśmiech królowej.
Po godzinie drogi, zmęczenie księżnej Elżbiety tak się wzmogło, iż usnęła zupełnie i bezwiedne zwieszając swą piękną, anielską głowę to na jedno, to na drugie ramię przechyliła ją w końcu na ramię Pétiona.
To było powodem, iż deputowany z Charteles w swem sprawozdaniu z odbytej podróży wyraził się, iż pani Elżbieta, ta święta istota, zakochała się w nim i składając na chwilę głowę na jego ramieniu — uległa uczuciu.
Około czwartej z południa, przyjechano do Meaux i zatrzymano się przed pałacem biskupim, który zamieszkiwał Bossuet i w którym ośmdziesiąt siedm lat temu, autor „Rozpraw o historji powszechnej“ umarł.
Pałac był zamieszkany przez biskupa konstytucyjnego i przysięgłego. Spostrzeżono to później po sposobie w jaki przyjął rodzinę królewską.
W pierwszej chwili królowę uderzył tylko ponury widok budynku, do którego wejść miała. Nigdzie pałac książęcy lub duchowny nie przedstawiał się stosowniejszym przez swój smętny pozór dla udzielenia na jednę noc schronienia niedoli.
Nie tak jak w Wersalu, gdzie wielkość jest wspaniałą, tu wielkość była skromną. Szeroka droga wyłożona cegłami, prowadziła do mieszkania, pokoje wychodziły na ogród, który dotykał do wałów miasta. Nad ogrodem górowała wieża kościelna pokryta cała bluszczem, a wysadzona ostrokrzewem aleja prowadziła do gabinetu, z którego wymowny biskup z Meux wydawał od czasu do czasu te złowrogie krzyki i wołania, jakie przepowiadały upadek monarchji.
Królowa przypatrywała się wielce ponuremu budynkowi, a uznając go za zgodny z usposobieniem swego umysłu, obejrzała się, szukając ręki, na którejby się mogła wesprzeć i zwiedzić pałac.
Barnave tylko znajdował się przy niej.
Królowa uśmiechnęła się.
— Podaj mi pan rękę i zechciej mnie oprowadzić po tym starym pałacu, nie odważyłabym się iść sama, lękając się słyszeć ten potężny głos, na który niegdyś zadrżało chrześcijaństwo, gdy zawołał: „Królowa umiera! królowa umarła!
Barnave z pośpiechem, pełnym uszanowania, ofiarował rękę królowej, lecz ta raz jeszcze spojrzała w koło siebie — ciągła nieobecność Charnego niepokoiła ją bardzo.
Barnave, który na wszystko zważał, spostrzegł ten niepokój.
— Czy królowa czego sobie życzy? — spytał.
— Tak, chciałabym wiedzieć, gdzie się król znajduje?.. odpowiedziała.
— Uczynił zaszczyt panu Pétion, przyjmując go — rzekł Barnave i rozmawia z nim.
Królowa wydawała się zadowoloną.
Następnie, jakby chcąc się wyrwać własnym myślom: chodźmy — rzekła i poszła z Barnavem przez apartamenta biskupiego pałacu.
Możnaby o niej powiedzieć, że uciekała, ścigając niepewny cień zarysowany w jej wyobraźni, i nie patrząc ani za, ani przed siebie.
Zatrzymała się nareszcie prawie bez tchu w sypialni wielkiego kaznodziei.
Przypadek zrządził, iż stanęła przed portretem kobiety, Podniosła machinalnie oczy i przeczytawszy na ramie te słowa: „Pani Henryka“ zadrżała.
Barnave uczuł ten dreszcz, nie zrozumiawszy go.
— Czy wasza królewska mość nie jest cierpiącą? — spytał.
— Nie — rzekła królowa — lecz ten portret... Pani Henryka.
Barnave zrozumiał, co się działo w sercu biednej kobiety.
— Tak — rzekł — Pani Henryka, lecz to Henryka angielska, żona gnuśnego Filipa Orleańskiego a nie wdowa po nieszczęśliwym Karolu I-ym, nie ta, która ledwie nie umarła z zimna w Luwrze, lecz ta, która umarła otruta w Saint-loud i umierając, posłała swój pierścień Bissuetowi.
Po chwili milczenia dodał.
— Wolałbym, aby to był portret tamtej.
— A to dlaczego? — spytała Marja-Antonina.
— Gdyż są usta, które mają prawo do niektórych rad, a najwięcej upoważnione są te, które śmierć zamknęła.
— Czy nie mógłbyś mi pan powiedzieć, jakiej rady udzieliłyby mi usta wdowy króla Karola? — spytała królowa.
— Jeżeli wasza królewska mość rozkaże, spróbuję — odpowiedział Barnave.
— Spróbuj pan.
— O, moja siostro! — powiedziałyby te usta — czy nie spostrzegasz podobieństwa między naszemi przeznaczeniami? Ja przybyłam z Francji, jak ty przybywasz z Austrji, byłam obcą dla Anglików, jak ty obcą jesteś Francuzom. Mogąc udzielić mojemu zbłąkanemu mężowi dobrych rad, milczałam, lub źle radziłam, zamiast jednoczyć go z narodem i naród z nim, pobudzałam go do wojny, namawiałam, aby szedł na Londyn z protestantami irlandzkimi. Nietylko utrzymywałam korespondencję z nieprzyjacielem Anglji, lecz nawet dwa razy udałam się do Francji, aby prowadzić obce wojska na ziemię angielską, nakomec...
Barnave zatrzymał się.
— Mów dalej — rzekła królowa ze zmarszczoną brwią i zaciśniętemi usty.
— Pocóż mam dalej mówić, Najjaśniejsza Pani? odpowiedział młody człowiek, potrząsając smutnie głową — wszak znacie równie dobrze, jak ja, koniec tej krwawej historji.
— Więc ja powiem ci dalej to, co portret pani Henryki mnieby powiedział, abyś pan mógł sprostować to, jeżeli się mylę: „Nakoniec Szkoci zdradzili i wydali króla, który został ujęty w chwili, gdy zamierzał przejść do Francji. Krawiec go ujął, rzeźnik zaprowadził do więzienia, woźnica wybrał izbę, która go miała sądzić, piwowar przewodniczył w najwyższej instancji i aby nic nie brakowało ohydzie tego wyroku i niedokładności niegodziwemu oskarżeniu, wniesionemu przed najwyższego sędziego, który przyjmował wszelkie oskarżenia, zamaskowany kat uciął głowę ofiary!“ Oto coby mi powiedział portret pani Henrjety, nieprawdaż? Lecz, mój Boże, ja to wszystko wiem lepiej niż ktokolwiek, tem bardziej, że nic nie brakuje w podobieństwie naszych losów. Mamy naszego piwowara z przedmieścia, tylko zamiast zwać się Cromwellem, nazywa się Santerre, mamy naszego rzeźnika, który zamiast Harrison zowie się... jakże to?... Legendre zdaje mi się. Mamy woźnicę nie imieniem Pridge lecz... o! co do tego to już nic nie wiem, ani pan nawet, jestem tego pewną, lecz spytaj go o imię, sam ci je powie, on przewodniczy naszej eskorcie, chłop, gbur, niegodziwiec!... Oto, coby mi powiedziała pani Henryka.
— A coby jej Najjaśniejsza Pani odpowiedziała?... spytał Barnave.
— Odpowiedziałabym: „Moja droga biedna księżno, to nie są rady, jakie mi dajesz, to wykład historji, kurs skończony; o radę cię proszę“.
— O!... Najjaśniejsza Pani!... rzekł Barnave, gdybyś chciała iść za radą, nietylko umarli, lecz i żywi chętnieby ci jej udzielili.
— Umarli czy żywi, niech ci, którzy mogą mówić, mówią, któż wie, czy dobre rady nie będą przyjęte?
— O!... mój Boże, umarli i żywi jednę tylko radę mają dla ciebie Najjaśniejsza Pani!...
— Jaką?...
— Dać się kochać ludowi.
— Czyż to rzeczą tak łatwą być kochanym przez twój lud?...
— Pani, ten lud jest bardziej twoim niż moim, a dowodem to, że cię uwielbiał, gdy przybyłaś do Francji.
— O panie!... o jakiejże to zmiennej rzeczy mówisz: o popularności!...
— Najjaśniejsza Pani... rzekł Barnave, jeżeli ja nieznany, pochodzący z ciemnej sfery, zyskałem tę popularność, o ileż łatwiej byłoby tobie zachować ją lub odzyskać na nowo!... lecz przeciwnie!... zawołał, zapalając się, sprawę swoją, sprawę monarchji, najpiękniejszą i najświętszą ze wszystkich spraw, komuż to powierzyłaś?... jakie głosy i jakie ręce jej broniły?... nigdy jeszcze nie widziano takiej nieznajomości ducha czasu i takiego zapomnienia o genjuszu Francji; o!... patrz!... ja, który pragnąłem, aby mi polecono iść naprzeciw ciebie w tym jedynie celu, ja, który cię widzę, mówię do ciebie, ileż to razy, mój Boże, biegłem; ofiarować ci moje usługi, poświęcić się...
— Cicho!... rzekła królowa, ktoś nadchodzi, pomówimy o tem wszystkiem panie Barnave; jestem gotową zobaczyć się z tobą, wysłuchać cię, i pójść za twoją radą!...
— O. pani!... pani!... zawołał uniesiony Barnave.
— Cicho!.,.. powtórzyła królowa.
Podano do stołu, Wasza królewska mość rzekł, ukazując się na progu drzwi, służący, którego kroki słyszana.
Powrócono do sali jadalnej, król wszedł innemi drzwiami, rozmawiał z Pétionem przez cały czas, gdy królowa rozmawiała z Barnavem i zdawał się bardzo ożywionym.
Charny zdala od wszystkich stał w framudze okna.
Król spojrzał wokoło i, korzystając z chwili, gdy był sam tylko z rodziną, dwoma gwardzistami i hrabią:
— Panowie.. rzekł do nich, po wieczerzy chcę z wami mówić, zechcecie przeto przejść ze mną do mego pokoju.
Trzej oficerowie skłonili się.
Obiad zaczął się jak zwykle, lecz chociaż zastawiony u jednego z najpierwszych biskupów królestwa, stół był bardzo źle zaopatrzony w porównaniu z rannem przyjęciem w Chateau-Thierry.
Król, jak zwykle, miał wielki opetyt i dużo jadł pomimo złego jedzenia. Królowa spożyła tylko dwa świeże jaja.
Mały delfin, trochę niezdrów od dnia wczorajszego, domagał się poziomek, lecz minął czas dla biednego dziecka, w którym uprzedzano najmniejsze jego zachcenia; dziś odbierał tylko odpowiedź, że poziomek niema, lub, że ich dostać nie można.
A jednak widział na drodze chłopskie dzieci, zajadające jagody, które sobie uzbierały w lesie, i biedny chłopczyna zazdrościł tym prostym dzieciom z rumianemi policzkami i blond włosami, bo nie potrzebowały prosić, lecz biegły same do lasu, wiedząc, gdzie rosną jagody, jak ptaki wiedzą, gdzie kwitnie rzepak i siemię konopne.
Królowa zmartwiła się mocno, nie mogąc zadowolić dziecka, i gdy nic innego jeść nie chciało, ze łzami w oczach spojrzała wkoło, chcąc prośbę ponowić, i spostrzegła Charnego, który stał milczący i nieporuszony.
Dała mu znak raz i drugi, lecz Charny, zatopiony w swych myślach, nie widział skinienia królowej.
Nareszcie głosem drżącym od wzruszenia:
— Hrabio de Charny!... rzekła.
Hrabia zadrżał, jakby go ze snu wyrwano — i zerwał się na wezwanie królowej.
— Lecz w tejże chwili drzwi się otworzyły i Barnave wszedł z półmiskiem poziomek w ręku.
— Królowa daruje mi, że się tak wejść ośmielam, i król również przebaczyć mi raczy, lecz w ciągu dnia słyszałem kilkakrotnie pana delfina, żądającego poziomek; znalazłszy ten półmisek na stole biskupa, zabrałem go i przynoszę.
Przez ten czas Charny zbliżył się do królowej, lecz ta rzekła prędko:
— Dziękuję, panie hrabio, pan Barnave odgadł moje życzenie, nic już więcej nie potrzebuję.
Charny skłonił się i, nie rzekłszy słowa, wrócił na swoje miejsce.
— Dziękuję ci, przyjacielu Barnave!... rzekł mały delfin.
— Panie Barnave!... rzekł król, niedobry nasz obiad, lecz jeżeli chcesz w nim wziąć udział, sprawisz mnie i królowej przyjemność.
— Najjaśniejszy Panie... odpowiedział Barnave, zaproszenie królewskie jest rozkazem, gdzie każesz mi zająć miejsce?...
— Między królową i delfinem... rzekł król.
Barnave zasiadł, odurzony miłością i dumą.
Charny przypatrywał się tej scenie, lecz najmniejszy cień zazdrości nie dotknął jego serca. Tylko, widząc tego biednego motyla, którego także zaćmił blask zgubny:
— Jeszcze jeden, który się gubi!.. rzekł ze smutkiem; a szkoda go, ten więcej wart od innych!...
Poczem, wracając do prześladującej go myśli:

— Ten list!... ten list!... szeptał, co może być w tym liście?...

ROZDZIAŁ XVI.
GOLGOTA.

Po wieczerzy trzej oficerowie, stosownie do odebranego rozkazu, weszli do pokoju króla.
Dzieci z panią de Tourzel były w swoim pokoju, król, królowa i księżna Elżbieta oczekiwali.
— Panie de Charny, rzekł król, gdy młodzi ludzie weszli, zechciej zamknąć drzwi, aby nam nikt nie przeszkodził, mam ci powiedzieć coś bardzo ważnego. — Wczoraj w Dormans pan Pétion uczynił mi propozycję, aby ułatwić wam pod przebraniem ucieczkę, lecz ja wraz z królową oparliśmy się temu, lękając się zasadzki. Oddalając was odemnie, łatwiej mogliby was zamordować lub gdzie w miasteczku oddać pod sąd wojenny, któryby was kazał rozstrzelać. Sami więc z królową odrzuciliśmy tę propozycję, lecz dziś pan Pétion ponowił swe nalegania, ręcząc honorem deputowanego. Uważam sobie za obowiązek udzielić wam tej wiadomości.
— Najjaśniejszy Panie!... przerwał Charny, nim Wasza królewska mość pójdzie dalej, a mówię tu nietylko w mojem lecz i tych panów imieniu, czy dozwolisz nam prosić o łaskę?...
— Panowie!.. rzekł Ludwik XVI, poświęcenie wasze dla mnie i królowej od trzech dni naraża życie wasze na niebezpieczeństwo. Od trzech dni w każdej chwili wystawieni jesteście na straszną śmierć, w każdej chwili dzielicie wstyd i zniewagi, jakie nas dotykają; panowie macie prawo nie o łaskę prosić, lecz przedstawić wasze żądania, które, jeżeli nie będą zaraz spełnione, będzie tylko dowodem, iż tak ja jak i królowa spełnić ich nie możemy.
— A więc, Najjaśniejszy Panie!... rzekł Charny, prosimy z pokorą, lecz stanowczo, aby jakiekolwiek będą propozycje panów deputowanych, Wasza królewska Mość pozostawiła nam samym możność przyjęcia ich lub odrzucenia.
— Daję wam słowo, panie!... rzekł król, iż nie chcę w niczem krępować waszej woli. Jak zechcecie, tak się stanie.
— A my, Najjaśniejszy Panie, przyjmujemy je z wdzięcznością.
Królowa ze zdziwieniem spoglądała na Charnego, nie umiała pogodzić tej wzrastającej widocznie oziębłości z uporczywem żądaniem pozostawania bez przerwy przy swych, jak to on zapewne nazywał, obowiązkach.
Nie odpowiedziała też ani słowa i pozwoliła królowi prowadzić dalej rozmowę.
— A teraz!... rzekł król, gdybyście sobie panowie zastrzegli swobodę działania, powtórzę wam własne słowa pana Pétion: „Najjaśniejszy Panie, od chwili twego powrotu do Paryża, niema żadnego bezpieczeństwa dla trzech towarzyszących ci oficerów. Ani ja, ani panowie Barnave i de Latour-Maubourg nie możemy ręczyć za ich ocalenie, nawet kosztem naszego życia, krew ich należy do ludu“.
Charny spojrzał po swoich towarzyszach, uśmiech pogardy wybił się na ich ustach.
— A więc, Najjaśniejszy Panie... zapytał Charny, cóż dalej?...
— Dalej, rzekł król, pan Pétion proponuje dostarczyć wam trzy ubrania gwardji narodowej, otworzyć tej nocy drzwi biskupiego pałacu i zostawić każdemu z was swobodę ucieczki.
Charny spojrzał znów na swych towarzyszy, lecz tenże sam uśmiech pogardy mu odpowiedział.
— Najjaśniejszy Panie!... rzekł, zwracając się do króla — poświęciliśmy życie nasze Waszym królewskim mościom, raczyliście je przyjąć, będzie nam zatem łatwiej umrzeć, niż rozłączyć się z Waszą królewską mością, uczyńcie dla nas łaskę i raczcie cenić nas jutro, tak, jak nas ocenialiście wczoraj, ani mniej ani więcej. Z całego waszego dworu, z całej waszej armji, z całej straży, pozostało wam tylko troje wiernych serc; nie odbierajcie mi jedynej chwały o którą się ubiegają — chwały pozostania wiernymi do końca.
— Przyjmujemy, panowie!... rzekła królowa, przyjmujemy, lecz od tej chwili, zrozumiecie to łatwo, wszystko powinno być nam wspólne, nie należycie już do naszej służby, jesteście przyjaciółmi, braćmi; nie pytam was o imiona, znam je, lecz (wyjęła pugilares z kieszeni) podajcie mi imiona waszych ojców, waszych matek, sióstr i braci, może będziemy mieli nieszczęście przeżyć was, do mnie zatem będzie należało uwiadomić te kochane istoty o ich nieszczęściu, pomagać im, i wspierać, ile tylko będzie w mojej mocy.
— Panie de Malden, panie de Valory, powiedzcie śmiało na przypadek śmierci, której wszyscy jesteśmy tak bliscy, że nas ten wyraz straszyć nie powinien, jacy są krewni lub przyjaciele, których mi polecacie?
Pan de Malden polecił swą matkę staruszkę, kalekę, mieszkającą w małej posiadłości w okolicy Blois.
Pan de Valory swą siostrę, młodą sierotę, którą wychowywał w klasztorze w Soissons.
Były to bezwątpienia silne i pełne odwagi serca tych młodych ludzi, a jednak, gdy królowa wpisywała adresy pana de Malden i pana de Valory, obaj daremnie czynili usiłowania, aby łzy powstrzymać.
Królowa również musiała przestać pisać, aby obetrzeć oczy, poczem, gdy skończyła notowanie adresów, zwróciła się do Charnego:
— Niestety! panie hrabio, wiem, że nie masz nikogo, aby mi go polecić, twój ojciec i matka zmarli, a twoi dwaj bracia...
Tu głosu zabrakło królowej.
— Moi dwaj bracia mieli szczęście umrzeć za Waszą królewską mość. Tak pani!... dodał Charny, lecz ostatni zmarły pozostawił dziecię, które mnie polecił testamentem, jaki przy nim znalazłem. Tę młodą dziewczynę zabrał rodzinie, od której nieszczęśliwa nie może spodziewać się przebaczenia. Dopóki żyć będę, ani jej, ani dziecku na niczem zbywać nie będzie, lecz Wasza królewska mość powiedziałaś przed chwilą z godną uwielbienia odwagą, że stoimy wszyscy wobec śmierci, i gdybym zginął, biedne dziewczę i jej dziecko byliby bez sposobu do życia. Racz pani wpisać imię biednej wieśniaczki, i jeżeli będę miał szczęście umrzeć, jak moi dwaj bracia, za mego dostojnego pana i szlachetną panią, zechciej być wspaniałomyślną dla Katarzyny Billot i jej dziecka; znajdują się oboje w małej wiosce Ville-d’Avray.
Zapewne myśl o mogącej nastąpić śmierci Charnego, który miał zginąć, jak zginęli jego dwaj bracia, była zbyt okropną dla wyobraźni królowej, gdyż, przechylając się z krzykiem, wypuściła z rąk pugilares i upadła cała drżąca na fotel.
Dwaj młodzi ludzie rzucili się jej na ratunek, Charny zaś podniósł królewskie notatki i, wpisawszy imię i adres Katarzyny Billot, położył na kominku.
Królowa przyszła cokolwiek do siebie.
Młodzi ludzie, domyślając się potrzeby wypoczynku po tak wielkiem wzruszeniu, chcieli królowę pożegnać.
Lecz ona, wyciągając do nich rękę:
— Panowie!... rzekła, wszak nie odejdziecie, nie ucałowawszy mej ręki.
Dwaj gwardziści zbliżyli się w takim porządku, w jakim podali imiona i adresy, Charny zbliżył się na ostatku. Ręka królowej drżała, oczekując tego pocałunku, dla którego prawdopodobnie ofiarowała dwa pierwsze. Lecz usta Charnego zaledwie dotknęły tej pięknej ręki; wydawało mu się świętokradztwem, mając na sercu list Andrei, całować rękę Marji-Antoniny.
Królowa wydała westchnienie, podobne do jęku, nigdy bardziej jak przez ten pocałunek nie zgłębiła przepaści, którą nieledwie każda chwila powiększała między nią i jej kochankiem.
Nazajutrz, w chwili odjazdu, panowie de Latour-Murbourg i Barnave, nie wiedząc zapewne, co zaszło pomiędzy królem i trzema oficerami, ponowili usiłowania, aby ci zmienili swe ubranie na mundur gwardzistów narodowych. Oficerowie odmówili, dowodząc, iż miejsce ich jest na koźle powozu królewskiego i że to tylko mogą mieć ubranie, jakie im król kazał nosić.
Natenczas Barnave kazał położyć na siedzeniu deskę, wystającą z prawej i lewej strony, aby pomieścić na niej dwóch grenadjerów dla zasłonienia, o ile to było możliwe, upartej służby króla.
O dziesiątej rano opuszczano Meaux, aby wrócić do Paryża, w którym byli nieobecni już od pięciu dni.
Pięć dni! jakaż niezgłębiona przepaść została wykopana przez te pięć dni!
Zaledwie ujechali milę od Meaux, gdy orszak przybrał tak straszliwą postać, jakiej nigdy nie miał. Wszystek lud z okolic Paryża napłynął. Barnave chciał zmusić pocztyljona, aby jechał truchtem, lecz gwardja narodowa z Claye zagrodziła drogę, wystawiając bagnety. Byłoby nieroztropnością chcieć przełamać tę tamę, sama królowa zrozumiała niebezpieczeństwo, i błagała deputowanych, aby się strzegli powiększać gniew ludu, tę straszną burzę, której zbliżenie się spostrzegano ze zgrozą.
Wkrótce tłum tak się powiększył, iż konie mogły zaledwie iść noga za nogą.
Nigdy jeszcze upał nie był tak dokuczliwy; nie powietrzem oddychano, lecz ogniem.
Zuchwała ciekawość ludu ścigała króla i królowę nawet w kątach powozu, gdzie się ukryli; wstępowano na stopnie i wsuwano głowy do powrozu, jedni wspinali się na powóz, inni czepiali się koni.
Cudem prawie Charny i jego dwaj towarzysze ze dwadzieścia razy uniknęli śmierci.
Dwaj grenadjerzy nie mogli nastarczyć natarczywości uderzeń, prosili, zaklinali, nakazywali nawet w imieniu Zgromadzenia narodowego, lecz głosy ich niknęły pośród tłumu, wrzawy i krzyków.
Straż przednia przeszło z dwóch tysięcy ludzi złożona, poprzedzała powóz; tylna straż więcej niż z czterech tysięcy, szła za nim, stronami cisnął się tłum, zwiększający się co chwila.
W miarę, jak się do Paryża zbliżano, zdawał się czuć zupełny brak powietrza, olbrzymie miasto zupełnie je wyczerpało.
Powóz poruszał się zaledwie wśród upału 35-cio stopniowego i tumanów kurzu.
Kilkakrotnie królowa upadła w znak, dusząc się prawie.
W Bourget król zbladł; myślano, że zemdleje, prosił o szklankę wina, osłabł zupełnie.
Mało brakowało, iż mu nie podano, jak Chrystusowi, gąbki, nasiąkniętej żółcią i octem; propozycję uczyniono, lecz ją odrzucono na szczęście.
Tak dojechali do Villette.
Lud cisnął się dwoma rzędami pośród domów, których rozpalone mury podwajały upał. Pełno było kobiet i dzieci, i nigdy oko nie widziało większego tłumu.
Drzwi, okna, dachy domów pokryte były widzami.
Drzewa uginały się pod ciężarem tego żywego owocu.
Wszyscy byli z nakrytemi głowami, gdyż dnia poprzedniego rozlepiono plakaty na murach Paryża: „Kto się skłoni królowi, dostanie kije.
Kto mu ubliży, zostanie powieszony“.
Wszystko to było tak przestraszające, iż deputowani nie śmieli posunąć się w ulicę Faubourg-Saint-Martin, ulicę, pełną przeszkód, a tem samem i groźby, ulicę zgubną, krwawą, sławną w dziejach morderstw, od czasu straszliwej historji Berthiera.
Postanowiono jechać przez pola elizejskie i orszak, okrążając Paryż, ruszył przez zewnętrzne bulwary.
Było to przedłużeniem trzygodzinnem męczarni, a te męczarnie były tak nieznośne, iż królowa prosiła, aby wracano drogą najkrótszą, choćby miała być najniebezpieczniejszą. Dwa razy usiłowała zapuścić sztory, lecz na groźby tłumu musiano je podnieść.
Przy rogatce silny oddział grenadjerów otoczył powóz.
Niektórzy z nich szli blisko drzwiczek i swojemi kosmatemi czapkami zakrywali otwory powozu.
Nakoniec około szóstej godziny straż przednia zjawiła się około murów ogrodu Monceau, prowadziła za sobą trzy armaty, które ciężko odskakiwały po nierównym bruku. Ta awangarda składała się z kawalerzystów i piechurów, zmieszanych z tłumem, wśród którego niepodobieństwem im było utrzymać się w szeregu.
Ci, którzy ją spostrzegli, cofnęli się ku polom Elizejskim.
Po raz to trzeci Ludwik XVI wracał tą fatalną rogatką.
Pierwszy raz po wzięciu Bastylji,.
Drugi raz po dniach 5-go i 6-go października.
Raz trzeci, obecnie, po ucieczce do Varennes.
Cały Paryż, dowiedziawszy się, że orszak wchodzi drogą od Neuilly, udał się na Pola Elizejskie.
Zbliżywszy się zatem do rogatki, król i królowa zobaczyli rozciągające się jak okiem zasięgnąć, morze ludzi milczących, ponurych, groźnych, z nakrytemi głowami.
Lecz jeżeli nie więcej zatrważającym, to bardziej złowrogim był podwójny szereg gwardji narodowej, ze spuszczonemi fuzjami na znak żałoby, rozciągający się od rogatki do Tuileries.
Był to w istocie dzień żałoby, żałoby ogromnej, żałoby po monarchji siedmiowiekowej!
Ten powóz, toczący się wolno pośród zebranego ludu, był karawanem, wiozącym monarchję do grobu.
Spostrzegłszy tę długą nić gwardji narodowej, żołnierze, otaczający powóz potrząsali bronią, wołając: „Niech żyje naród“. Wnet słowa te rozległy się na całej przestrzeni od rogatek do Tuileries.
Był to okrzyk braterstwa, wydany przez całą Francję.
Jednak tylko rodzina, ta, która chciała uciec z Francji, była wyłączona z tego braterstwa.
Godzinę trwał przejazd od rogatki do placu Ludwika XV, konie uginały się pod ciężarem, na każdym siedział grenadjer.
Za powozem, w którym się znajdowała rodzina królewska, Barnave i Pétion, szedł kabrjolet, w którym się znajdowały dwie damy królowej i pan de Latour-Maubourg, a za nim karjolka odkryta lecz ocieniona gałęziami wioząca pana Drouet, Guillome i Mangin, to jest tego, który ujął króla i tych, którzy mu pomogli go aresztować.
Jeden tylko Billot niezmęczony, jakby chęć zemsty zamieniła go w statuę z bronzu, pozostał na koniu i zdawał się prowadzić orszak.
Wjeżdżając na plac Ludwika XV, król spostrzegł, iż zawiązano oczy jego przodkowi.
— Co oni chcieli przez to wyrazić? — spytał Barnava.
— Nie wiem, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział zapytany.
— Lecz ja wiem... rzekł Pétion, chcieli wyobrazić ciemnotę monarchji.
Podczas drogi, pomimo eskorty, delegowanych, pomimo ogłoszeń, zabraniających znieważać króla pod karą powieszenia, lud dwa razy przedarł się przez rząd grenadjerów, będących słabą i niedostateczną siłą, dla powstrzymania tego żywiołu, któremu Bóg podobno jak morzu, zapomniał powiedzieć: „Nie pójdziesz dalej“. W chwili tej przemocy, królowa ujrzała nagle przy oknach powozu twarze ohydne, z plugawemi wyrazami, które niekiedy tylko zjawiają się na powierzchni ludności, jak niektóre potwory, tylko w chwili burzy wypływają na powierzchnię oceanu.
Raz tak mocno przelękła się ukazaniem jakiejś okropnej twarzy, iż podniosła prędko jedno okno powozu.
— Dlaczego podnosić okna?... krzyknęło groźnie dziesięć głosów.
— Patrzcie panowie, rzekła królowa, na moje biedne dzieci — w jakim stanie się znajdują!
I ocierając pot z ich twarzyczek, dodała:
— Dusimy się.
— To mała rzecz! — odpowiedział jakiś głos, my cię inaczej udusimy, bądź spokojną!
I uderzeniem pięści stłukł szybę powozu.
Pośród tych strasznych scen znalazły się niektóre, mogące pocieszyć króla i królową, gdyby objawy życzliwości, mogły do nich tak łatwo dojść, jak dochodziła złość i urąganie.
Pomimo plakatów, wzbraniających kłaniać się królowi, pan Guihermy, członek Zgromadzenia, odkrył głowę, gdy król przejeżdżał, a gdy chciano zmusić go do włożenia kapelusza:
— Niech się kto ośmieli przynieść mi go! — rzekł, rzucając kapelusz z dala od siebie.
Przy wjeździe na most zwodzony, dwudziestu deputowanych, wysłanych przez Zgromadzenie, oczekiwało na rodzinę królewską, aby ją zabezpieczyć.
Dalej stał Lafayette ze swoim sztabem.
Lafayette zbliżył się do powozu.
— O! panie de Lafayette — zawołała królowa, zaledwie go zobaczywszy — ocal gwardję!
Prośba ta nie była zbyteczna, zbliżano się do punktu niebezpiecznego, a niebezpieczeństwo było groźne!
Przez ten czas przy drzwiach pałacu zaszła scena, której nie brakło poetyczności.
Pięć czy sześć dam królowej, które po ucieczce swej pani opuściły Tuileries, teraz dowiedziawszy się, że królowa wraca, śpieszyły do zamku, aby ją przyjąć.
— Na bok!... krzyknęły straże, nadstawiając ostrza swych bagnetów.
— Niewolnice Austrjaczki! — krzyczały rybaczki, pokazując im pięści.
Naówczas przez bagnety żołnierzy i pogróżki przekupek siostra pana Campan przedarła się naprzód i zawołała:
— Słuchajcie! jestem w służbie królowej od piętnastego roku mego życia, ona wydała mnie za mąż i dała mi wyprawę, służyłam jej, gdy była wszechwładną panią, dziś, gdy jest nieszczęśliwą, czyż mam ją opuścić?
— Ma słuszność!... krzyknął lud — żołnierze, przepuścić je!
I na ten rozkaz, dany przez władzę nieznającą oporu, kobiety zostały wpuszczone do zamku.
W chwilę później królowa mogła je widzieć, powiewające chustkami z okien pierwszego piętra.
A powóz toczył się wolno, posuwając przed sobą tłumy ludu i tumany kurzawy, jak okręt, kołyszący się sunie przed sobą bałwany oceanu i kłęby piany, a porównanie tem jest dokładniejsze, że nigdy rozbitki nie byli zagrożeni więcej wzburzonem i huczącem morzem, jak tem morzem tłumu, które się przygotowywało pochłonąć nieszczęśliwą rodzinę w chwili, gdy się zbliżała do Tuileries, jako do brzegu ocalenia.
Nakoniec powóz zatrzymał się przy schodach wielkiego tarasu.
— Panowie! — zawołała raz jeszcze królowa, zwracając się tym razem do Pétiona i Barnava, ocalcie oficerów naszej straży.
— Czy nie masz pani nikogo między tymi panami, kogobyś chciała wyjątkowo mi polecić? — spytał Barnave.
Królowa spojrzała na niego bystro jasnemi oczyma.
— Nikogo!... rzekła.
I nalegała, aby król i dzieci wysiedli najprzód.
Dziesięć minut, które naówczas upłynęły, były dla niej, nie wyłączając tych chwil, które ją prowadziły na szafot, najstraszniejszemi w życiu.
Była pewną, że będzie zamordowaną — umrzeć było niczem, lecz straszną jej była myśl, że będzie wydana ludowi, lub zamknięta w jakiem więzieniu.
Gdy postawiła nogę na stopniu powozu, zasłonięta żelaznem sklepieniem, jakie z rozkazu Bernava utworzyli nad nią gwardziści narodowi swemi bagnetami, tak straciła przytomność, iż zdawało jej się, że wznak upada.
Lecz w chwili, gdy oczy jej się zamykały, w tem ostatnim konającem spojrzeniu, w którem się widzi wszystko, zdawało jej się, iż wprost siebie ujrzała tego strasznego człowieka, który w zamku de Taverney, w tak tajemniczy sposób, odkrył jej zasłonę przyszłości, tego człowieka, którego zobaczyła poraź drugi, powracając z Wersalu szóstego października, tego człowieka nakoniec, który się zjawiał tylko dla przepowiadania wielkich katastrof, lub w chwilach, gdy się wielkie te katastrofy spełniały.
O! naówczas te jej oczy, które jeszcze patrzyły, gdy przekonała się, że się nie mylą, zamknęły się, i królowa z krzykiem upadła jak martwa, pod wpływem tego złowrogiego zjawiska.
Zdawało jej się, że ziemia znikła jej z pod stóp, że świat cały wirował wkoło niej; silne ręce pochwyciły ją i czuła, jak ją niesiono, pośród krzyków, wycia i gróźb.
Później zdawało jej się, że słyszy głos swej straży, ściągającej na siebie gniew ludu, aby go od niej odwrócić. Na chwilę otworzyła oczy i zobaczyła tych nieszczęśliwych, porwanych z siedzenia powozu: Charnego, jak blady, lecz piękny jak zawsze, walczył sam przeciw dziesięciu ludziom, z blaskiem męczeństwa w oczach i uśmiechem wzgardy na ustach. Od Charnego wzrok jej zwrócił się na człowieka, który ją unosił pośród tego okropnego zamętu i poznała w nim ze zgrozą tajemniczą osobę z Taverney i Sevres.
— Ty! ty! — krzyknęła, chcąc go odepchnąć zdrętwiałemi rękami.
— Tak, to ja... szepnął jej do ucha, potrzebuję cię jeszcze, aby doprowadzić monarchję do zupełnej zagłady i dlatego cię ocalam.
Na ten raz było to więcej niż przenieść mogła biedna królowa, wydała rozdzierający krzyk i zemdlała zupełnie.

Przez ten czas tłum usiłował rozszarpać panów de Chamy, de Malden i de Valory i obnosił w triumfie Droueta i Billota.

ROZDZIAŁ XVII.
KIELICH GORYCZY.

Kiedy królowa przyszła do siebie, znalazła się w swoim sypialnym pokoju w Tuileries.
Pani de Misery i pani Campan, jej ulubione służebnice, czuwały przy niej.
Pierwsze jej słowa były, aby przyniesiono delfina.
Delfin leżał w łóżeczku w swoim pokoju, strzeżony przez panią de Tourzel, swą guwernantkę, i panią Brunier, swą pokojową.
To zapewnienie jednak nie wystarczało królowj, wstała natychmiast i pomimo zupełnego nieładu w ubiorze, pobiegła do pokoju syna.
Dziecię wiele płakało, wiele się natrwożyło, lecz, uspokoiwszy się, zasnęło i lekkie tylko drżenie poruszało jego członkami.
Królowa długo wpatrywała się oczami pełnemi łez w twarz dziecka, oparta o kolumnę łóżka.
Przerażające słowa, które ten człowiek zcicha jej powiedział, brzmiały ciągle w jej uszach: „Potrzebuję ciebie, aby strącić monarchję w przepaść i dlatego cię ocalam!“
Więc to jest prawdą?... więc to ona strąca monarchję w przepaść?
Musiało tak być w istocie, kiedy nieprzyjaciele strzegli jej życia, zdając na nią dzieło zniszczenia, którego dokonywała lepiej, niż oni.
Czy zamknie się ta przepaść, która chłonęła monarchję, pochłonąwszy króla, ją i tron? Czy nie trzeba będzie wrzucić w tę przepaść i dwojga jej dzieci? Czyż w starożytnych religjach niewinność nie rozbrajała bogów?
Prawda, że Abrahama ofiary Bóg nie przyjął, lecz dozwolił caby się spełniła ofiara Jeftego.
Były to bardzo smutne myśli dla królowej, lecz smutniejsze jeszcze dla matki!
Wreszcie potrząsnęła głową i wolnym krokiem wróciła do siebie.
Tam przypomniała sobie o nieładzie w jakim się znajdowała.
Jej suknie były zmięte i w wielu miejscach rozdarte, trzewiki przedziurawione żwirem i kamieniami, po których chodziła, cała zresztą okryta była kurzem i potem.
Zażądała kąpieli i innych trzewików.
Barnave po dwakroć dowiadywał się o jej zdrowie.
Zwiastując tę wizytę, pani Campan że zdziwieniem spoglądała na królowę.
— Podziękujesz mu bardzo uprzejmie, rzekła Marja-Antonina.
Pani Campan patrzyła jeszcze bardziej zdziwiona.
— Mamy wiele od zawdzięczenia temu młodzieńcowi — odparła królowa tłómacząc się, co nie było w jej zwyczaju.
— Lecz zdawało mi się... odważyła się powiedzieć pokojowa, że pan Barnave jest demokratą, człowiekiem z gminu, który nie przebierał w środkach, aby dojść tam, gdzie się obecnie znajduje.
— W środkach, które daje talent, tak, to prawda — rzekła królowa — ale uważaj dobrze, co ci powiem: Uniewinniam Barnava; uczucie dumy, którego nie mogę ganić, kazało mu przyklaskiwać wszystkiemu, co otwierało drogę do honorów i sławy dla klasy, w której jest zrodzonym, lecz wzbraniało mu udzielać przebaczenia dla szlachty, która rzuciła się w wir rewolucji, Jeżeli władza zostanie nam przywróconą, przebaczenie dla pana Barnave jest mu zgóry zapewnione... Idź, Campan i dowiedz się, co się dzieje z panami de Malden i de Valory.
Serce królowej dodawało do tych dwóch, jeszcze trzecią imię hrabiego, lecz usta odmówiły jej posłuszeństwa.
Dano znać królowej, że kąpiel była gotowa.
W przeciągu czasu, jaki upłynął od bytności królowej u delfina, porozstawiano wszędzie straże, nawet przy drzwiach jej sypialni i łazienki.
Królowa z trudnością otrzymała pozwolenie zamknięcia drzwi podczas brania kąpieli.
To posłużyło Prud‘hommowi do następnego artykułu w dzienniku „Rewolucji Paryskiej“:
„Kilku dobrych patrjotów, w których rojalizm nie przygasił uczucia, zaniepokoiło się o stan moralny i fizyczny Ludwika XVI-go i jego rodziny, po tak niefortunnej podróży, jaką odbyli z Saint-Ménéhould.
„Niech się uspokoją! Nasz były w sobotę wieczór, wchodząc do swych pokojów, nie miał się gorzej jak po powrocie z męczącego i chybionego polowania; połknął jak zazwyczaj kuraka, a nazajutrz pod koniec obiadu bawił się z synem.
— Ach panie dziennikarzu! jakże mi wyglądasz na człowieka, który jada kurczę tylko w wielkie święta cztery razy do roku, nie ma dzieci, nie kąpie się nigdy i przychodzi do swej loży w Zgromadzeniu narodowem w podartych trzewikach!
Nie zważając na skandal jaki to wywołać mogło, królowej dano kąpiel i dozwolono zamknąć drzwi.
Dlatego straż nie zaniedbała nazwać pani Campan „arystokratką“, w chwili, gdy wracając z wiadomościami, wchodziła do łazienki.
Wiadomości nie były tak zatrważające, jak się było można spodziewać.
Charny i jego dwaj towarzysze, przybywszy do rogatki, ułożyli plan działania. Plan ten miał na celu ściągnąć na siebie niebezpieczeństwa, grożące królowi i królowej. Ułożono zatem, że gdy się powóz zatrzyma, jeden z nich rzuci się w prawo, drugi w lewo, a znajdujący się w środku skoczy naprzód, tym sposobem rozdzielą zbójców i zmuszając ich do uderzeń w potrójnym kierunku, dadzą tem swobodne przejście rodzinie królewskiej..
Powiedzieliśmy, że powóz zatrzymał się przy wielkim tarasie pałacowym. Pośpiech morderców był tak gwałtowny, że, rzucając się na przód powozu, dwóch zraniło się ciężko. Przez chwilę tylko grenadjerzy, siedzący na koźle, mogli bronić trzech oficerów; rzuceni na ziemię, musieli ich pozostawić bez obrony.
Tę chwilę wybrali trzej młodzi ludzie i pobiegli w obranym kierunku, przewracając pięciu czy sześciu ludzi, którzy czepiali się kół i stopni, aby ich ściągnąć z kozła. Natenczas jak to przewidywali, wściekłość ludu wybuchnęła w trzech punktach.
Pan Melden zaledwie spadł na ziemię, już znalazł się pod siekierami dwóch saperów, Obie siekiery były wzniesione i starały się uderzyć tylko w niego samego.
Szybkim i gwałtownym skokiem odepchnął dwóch ludzi, którzy go trzymali za kołnierz, tak, że na chwilę był swobodny. Skrzyżowawszy więc ręce na piersiach:
— Uderz! — zawołał.
Jedna siekiera pozostała nieruchomą, odwaga ofiary sparaliżowała mordercę.
Druga spadła, spragniona krwi, lecz, spadając, odbiła się o lufę muszkietu i słabo tylko drasnęła w szyję pana de Malden.
Wtedy rzucił się chyłkiem w tłum i wkrótce dostał się do oddziału oficerów, a ci, chcąc go ocalić, pchnęli go w stronę szeregów gwardji, która torowała królowi i jego rodzinie drogę od powozu do zamku.
W tejże chwili dojrzał go generał Lafayette i skierowawszy ku niemu konia, schwycił za kołnierz i przyciągnął do strzemion, aby go osłonić swą popularnością, lecz pan Malden, poznawszy go, zawołał:
— Puść mię, generale, zajmij się jedynie rodziną królewską, a mnie pozostaw motłochowi.
Pan de Lafayette puścił go niebawem, gdyż, spostrzegłszy człowieka, unoszącego królową, rzucił się ku niemu.
Pan de Malden tymczasem był przewracany, podnoszony, atakowany przez jednych, broniony przez drugich, a okryty uderzeniami, ranami, oblany krwią i kurzem, zatoczony został aż do drzwi pałacu, gdzie oficer służbowy, widząc go bliskim omdlenia, porwał za kołnierz i, przyciągając do siebie, zawołał:
— To za lekka śmierć dla takiego nędznika, trzeba wynaleźć jaką męczarnię dla zbrodniarza tego rodzaju. Oddajcie mi go, ja się nim zajmę!
I, znieważając dalej pana de Maldena słowami: „Chodź łotrze, ze mną się rozprawisz“, zawlókł go do ciemnego kąta i rzekł:
— A teraz uciekaj pan i daruj mi sposób, jakiego użyć musiałem, aby cię ocalić z rąk tych nędzników.
Pan de Malden wsunął się na schody pałacu i zniknął.
Coś podobnego zdarzyło się z panem Valory. Otrzymał dwie niebezpieczne rany w głowę, lecz w chwili gdy dwadzieścia bagnetów a tyleż szpad i sztyletów podniosło się aby go dobić, Pétion rzucił się ku niemu i odpychając morderców z całą siłą, jaką był obdarzony:
— W imieniu Zgromadzenia narodowego!... zawołał, ogłaszam was za niegodnych imienia Francuzów, jeżeli się zaraz nie odsuniecie i nie oddacie mnie tego człowieka!..Jestem Pétion!
I Pétion, który pod szorstką powłoką, ukrywał wielką uczciwość i serce odważne a prawe, mówiąc te słowa, tak się wydał wielkim w oczach zbójców, że odstąpili i pozostawili mu pana Valory.
Wtenczas, podtrzymując osłabłego i odurzonego od uderzeń, zawiózł go do szeregu gwardji narodowej, oddał w ręce adjutanta Mateusza Dumas, który za niego głową zaręczył i szczęśliwie w istocie doprowadził do zamku.
W tejże chwili usłyszał Pétion głos Barnava; wzywał go on na pomoc, bo nie był sam w stanie ocalić hrabiego de Charny
Hrabia, uniesiony dwudziestu rękami, obalony, ciągniony w kurzu, podniósł się i, wyrwawszy bagnet z fuzji najbliżej stojącego, wymierzał gęste ciosy naokoło siebie. Lecz musiałby ulec w tej nierówmej walce, gdyby nie Barnave, a później Pétion, którzy przyszli mu w pomoc.
Królowa wysłuchała tego opowiadania w kąpieli, pani Campan jednakże mogła jej dać pewne wiadomości tylko o panach de Malden i de Valory, których widziano w pałacu, zbitych, skrwawionych, lecz bez ran niebezpiecznych.
Co do Charnego, nie wiedziano o nim nic pewnego, mówiono wprawdzie, iż był ocalony przez panów Barnava i Pétiona, lecz nie widziano go, wchodzącego do zamku.
Na te ostatnie słowa pani Campan, twarz królowej pokryła się tak straszną bladością, że pokojowa sądząc, iż to obawa o hrabiego tak ją trwoży, zawołała:
— Najjaśniejsza Pani!... nie powinnaś się tak lękać o życie hrabiego, z tego powodu, że nie przyszedł do pałacu. Hrabina de Charny mieszka w Paryżu, być może przeto, że się schronił u żony.
Ta myśl właśnie była przyczyną, że Marja-Antonina tak strasznie zbladła.
Wyskoczyła coprędzej z kąpieli, wołając:
— Campan!... ubieraj mnie prędko, śpiesz się, muszę koniecznie wiedzieć, co się stało z hrabią.
— Z jakim hrabią?... spytała pani de Misery wchodząc.
— Z hrabią de Charny!... zawołała królowa.
— Hrabia jest w przedpokoju Waszej królewskiej mości... odrzekła pani de Misery i prosi o zaszczyt przyjęcia.
— A!... szepnęła królowa, więc dotrzymał słowa!...
Obiedwie kobiety spoglądały na siebie zdziwione, nie rozumiejąc, co przez to chciała powiedzieć królowa, która, drżąca, nie mogąc więcej słowa wymówić, dała im tylko znak, aby się śpieszyły.
Nigdy toaleta nie była śpieszniej ukończoną; prawda, że Marja-Antonina zwinęła tylko swe włosy, które kazała zmyć z kurzu wodą pachnącą i zarzuciła na siebie biały muślinowy szlafroczek.

Gdy weszła do swego pokoju, rozkazawszy prosić hrabiego, była również białą jak jej suknia.

ROZDZIAŁ XVIII.
PCHNIĘCIE SZTYLETEM.

W parę minut później, kamerdyner oznajmił pana hrabiego de Charny i ten stanął w drzwiach, oświecony złotym promieniem zachodzącego słońca.
On, również, jak królowa, skorzystał z czasu ażeby usunąć ślady długiej podróży i strasznej walki, jaką musiał stoczyć. Przywdział dawny mundur kapitana fregaty, z czerwonemi wyłogami i koronkowemi żabotami. Był to ten sam strój w którym spotkał królowę i Andreę de Taverney, na placu Palais-Royal, gdzie sprowadziwszy fiakra, odwiózł je do Tuileries. Dawno nie wyglądał tak wykwintnie, spokojnie i pięknie; a królowej trudno było uwierzyć że jest to ten sam człowiek, którego godzinę temu lud chciał rozszarpać.
— O!... panie!.. zawołała królowa, zapewne ci powiedziano jak byłam o ciebie niespokojną, i jak na wszystkie strony rozsyłałam ludzi, aby się o tobie czegoś dowiedzieć.
— Tak.. Najjaśniejsza Pani... rzekł Charny, kłaniając się, lecz proszę mi wierzyć, iż poszedłem do siebie wtenczas dopiero, gdym się upewnił, że Wasza królewska mość jest zdrową i bezpieczną.
— Utrzymują, iż winieneś pan życie panom Pétion i Barnave, czy istotnie temu ostatniemu zawdzięczać je będę?..
— Tak jest, Najjaśniejsza Pani i podwójną wdzięczność winien jestem panu Barnave, gdyż, doprowadziwszy mnie aż do pokoju, był łaskaw powiedzieć mi, iż Wasza królewska mość interesowałaś się mną podczas drogi.
— Tobą, panie hrabio?.. w jakiż to sposób?...
— Przedstawiając królowi niepokój w jakim, zdaniem Waszej królewskiej mości, znajdować się musi dawna jej przyjaciółka z powodu mej nieobecności. Chociaż daleki jestem od przypuszczenia, aby ten niepokój był tak wielki, jednakże...
Umilkł, gdyż mu się zdawało, iż bladość królowej jeszcze się powiększyła.
— Jednakże?... powtórzyła królowa.
— Jednakże... ciągnął dalej Charny... nie przyjmując w całej rozciągłości urlopu jaki Wasza królewska mość chciałaś mi udzielić, sądzę, iż uspokoiwszy się o zdrowie Waszych królewskich mości i ich dzieci powinienem sam uspokoić hrabinę de Charny.
Królowa przycisnęła ręką serce, jakby się chciała przekonać, że to serce nie umarło od ciosu i głosem zaledwie dosłyszalnym, rzekła:
— Jest to konieczne w istocie, dziwię się tylko, żeś pan czekał tak długo na spełnienie tego obowiązku!...
— Królowa zapomina, że dałem jej słowo, iż bez jej pozwolenia nie zobaczę się z hrabiną.
— Czy przyszedłeś prosić o to pozwolenie?
— Tak, Najjaśniejsza Pani, błagam Waszą królewską mość, abyś mi go udzielić raczyła.
— Gdyż w przeciwnym razie, sądząc po zapale, z jakim pragniesz odwiedzić hrabinę, obejdziesz się bez niego...
— Zdaje mi się, że królowa jest niesprawiedliwą dla mnie... rzekł Charny. — Opuszczając Paryż, myślałem, że go opuszczam na długo, może na zawsze, W drodze czyniłem wszystko, co było tylko w mocy człowieka, aby się ta podróż udała. Nie moją winą, jak Wasza królewska mość raczy sobie przypomnieć, że nie straciłem, jak mój brat, życia w Varennes, lub też nie zostałem, jak pan de Dampierre, rozszarpany na drodze lub w ogrodzie Tuileries. Gdyby mnie spotkało szczęście przeprowadzenia Waszej królewskiej mości za granicę, lub zaszczyt poniesienia za nią śmierci, umarłbym, lub skazał się na wygnanie, bez widzenia się z hrabiną, Lecz powtarzam Waszej królewskiej mości, po powrocie do Paryża nie mogę okazywać kobiecie noszącej moje nazwisko... a Wasza królewska mość wie, jak ona je nosi!... takiej obojętności, aby nie dać jej nawet wieści o sobie, tem więcej, że niema już mego brata, któryby mnie zastąpił. Zresztą, albo pan Barnave się myli, albo takie było jeszcze przedwczoraj zdanie Waszej królewskiej mości.
Królowa oparła się o kanapkę i zbliżywszy się tym samym krokiem do Oliviera, rzekła:
— Musisz bardzo kochać tę kobietę, jeżeli możesz z takim spokojem sprawiać mi tyle boleści?...
— Najjaśniejsza Pani... odrzekł Charny, wkrótce skończy się lat sześć, kiedy nie myślałem o tem wcale, gdyż istniała dla mnie wtedy jedna tylko kobieta na ziemi, a tę kobietę postawił Bóg tak wysoko nademną, że nie mogłem jej dosięgnąć. Jest temu lat sześć, gdy mnie uczyniłaś mężem panny Andrei de Taverney. którą narzuciłaś mi za żonę. Od sześciu lat, ręka moja nie dotknęła dwa razy jej ręki, me wyrzekłem do niej dziesięciu słów. Moje życie było zajęte i zapełnione inną miłością, tysiącem zajęć, pracy i walk, które wstrząsają życiem człowieka. Żyłem na dworze, przebiegałem gościńce, wiązałem na moją rękę i z polecenia króla tę olbrzymią intrygę, którą rozwiązała fatalność, nie liczyłem dni, miesięcy, lat, czas szybko ubiegał zapełniony uczuciami i pracą, o której wspomniałem. Inaczej rzecz się miała z hrabiną de Charny. Od chwili gdy zmuszoną była cię opuścić, zasłużywszy zapewne na twą niełaskę, mieszka sama, opuszczona, odosobniona, w pawilonie przy ulicy Coq-Héron. Samotność tę i opuszczenie przyjęła bez szemrania, gdyż nie znając miłości, nie potrzebuje, jak inne kobiety, oznak przywiązania, lecz nie przyjęłaby zapewne bez żalu zapomnienia mego o najprostszych obowiązkach i najpospolitszych względach.
— E!... mój Boże!... jesteś pan bardzo zajęty tem, co pani de Charny pomyśli lub nie pomyśli o panu!... Czyż nie lepiej byłoby dowiedzieć się, azali myślała o panu gdyś wyjeżdżał i czy myśli w chwili powrotu?...
— Nie wiem, czy hrabina myśli o mnie w chwili mego powrotu, lecz wiem dobrze, że myślała o mnie, gdym wyjeżdżał.
— Widziałeś ją więc przed wyjazdem?...
— Miałem zaszczyt powiedzieć Waszej królewskiej mości, iż nie widziałem hrabiny de Charny, od czasu, gdy dałem Waszej królewskiej mości słowo, że jej nie zobaczę....
— Pisała zatem do pana?
Charny milczał.
— Pisała!... zawołała Marja-Antonina, przyznaj...
— Oddała bratu mojemu Izydorowi list dla mnie.
— I pan czytałeś ten list?... co w nim donosi?... co mogła napisać?... a wszakże mi przysięgła... Odpowiadaj prędko, co pisze w tym liście?... czyż nie widzisz, że się wszystko we mnie gotuje.
— Nie mogę odpowiedzieć Waszej królewskiej mości, gdyż nie czytałem listu.
— Podarłeś go?... zawołała uszczęśliwiona królowa, rzuciłeś w ogień!... O Charny!... jeżeliś tak postąpił, jesteś najszlachetniejszym z ludzi; niesłusznie narzekałam, widzę, iż nic nie straciłam!...
I królowa wyciągnęła ku niemu ramiona, chcąc go przyciągnąć ku sobie.
Lecz Charny pozostał na miejscu.
— Nie podarłem go i nie rzuciłem w ogień, rzekł.
— A więc... powiedziała królowa, upadając na krzesło, dlaczego go nie czytałeś?
— List miałem otrzymać od brata tylko w razie niebezpiecznej rany; niestety brat mój zginął i w jego papierach znalazłem list i tę notatkę.
I Charny podał królowej bilecik, napisany ręką Izydora.
Marja-Antonina wzięła list drżącą ręką i zadzwoniła.
Podczas tej rozmowy zmierzchło się zupełnie.
— Światła!... zawołała, natychmiast!...
Lokaj wyszedł, nastała chwila milczenia, w której można było słyszeć przyśpieszony oddech i bicie serca królowej.
Zaledwie lokaj oddalił się przyniósłszy światło, królowa szybko zbliżyła się do komina. Dwa razy spojrzała na bilet, nie mogąc nic przeczytać.
— O!... szepnęła, to nie papier, to ogień! I przesuwając ręką po oczach:
— Boże! Boże mój!... rzekła, tupiąc z niecierpliwością nogą o posadzkę.
Siłą woli uspokoiła się cokolwiek i zaczęła czytać głosem chrapliwym, niepodobnym wcale do jej głosu:
„List ten nie jest adresowany do mnie, lecz do mego brata hrabiego Oliviera de Charny i pisany przez jego żonę hrabinę de Charny“.
Królowa zatrzymała się chwilę, poczem czytała dalej:
„Gdyby mnie spotkało nieszczęście, upraszam znalazcę tego biletu o oddanie go mojemu bratu, lub odesłanie hrabinie“.
Królowa zatrzymała się powtórnie, pokiwała głową i czytała dalej:
„Otrzymałem go od tejże z następującem zleceniem“.
— Jakież to zlecenie?... szepnęła królowa, i znów przetarła ręką oczy.
„Jeżeli hrabia wyjdzie szczęśliwie z zamierzonego przedsięwzięcia, zwrócić list hrabinie“.
Głos królowej stawał się coraz więcej drżącym.
„Gdyby został ciężko, lecz nie śmiertelnie rannym, prosić go, aby dozwoli żonie udać się do niego“.
— O! to zupełnie jasne... szepnęła królowa, i czytała dalej zaledwie dosłyszalnym głosem:
„Gdyby został śmiertelnie rannym, oddać mu ten list i przeczytać, gdyby sam nie mógł tego uczynić, aby choć przed śmiercią dowiedział się o tajemnicy, którą zawiera“.
— Czyż i teraz będziesz zaprzeczał?... zawołała Marja-Antonina, spoglądając na niego płomiennym wzrokiem.
— Czemu?
— Ależ temu, że ona cię kocha!
— Kogo? mnie? hrabina mnie kocha?... co Wasza królewska mość mówi?... zawołał Charny.
— O! ja nieszczęśliwa, mówię prawdę!
— Hrabina mnie kocha?... mnie?... to niepodobna!
— A dlaczegóż przecież ja cię kocham!..
— Lecz przez sześć lat... gdyby hrabina mnie kochała, dałaby mi poznać, powiedziałaby mi to!...
Nadeszła chwila, w której biedna Marja-Antonina tak wiele cierpiała, iż czuła potrzebę zanurzenia tej boleści, jakby sztyletu w głąb serca.
— Nie, nie!... zawołała, nie mogła nic wyjawić... nie mogła nic powiedzieć, bo wie dobrze, iż nie może być twoją żoną!...
— Hrabina de Charny nie może być moją żoną?... powtórzył Olivier.
— Tak.. mówiła dalej królowa, odurzając się coraz więcej własną boleścią — gdyż wie, iż między wami jest tajemnica, któraby zabiła twą miłość.
— Tak, ona wie, że gdybyś ją poznał, pogardziłbyś nią!
— Ja! pogardziłbym hrabiną?...
— Każdy człowiek szlachetny pogardza młodą dziewczyną, żoną bez małżonka, matką bez męża...
Teraz zkolei Charny zbladł i oparł się o najbliższe krzesło.
— Najjaśniejsza Pani!.. zawołał, powiedziałaś zawiele, lub zamało,.. mam prawo żądać tłomaczenia.
— Tłomaczenia? odemnie, panie? od królowej, tłomaczenia!...
— Tak, Najjaśniejsza Pani, żądam tego...
W tej chwili otworzono drzwi.
— Czego chcą odemnie?... zawołała niecierpliwie królowa.
— Wasza królewska mość.. odrzekł lokaj... powiedziałaś niegdyś, że przyjmujesz zawsze doktora Gilberta.
— Więc cóż?
— Doktór Gilbert uprasza Waszej królewskiej mości, o zaszczyt złożenia swego uszanowania.
— Doktór Gilbert?... spytała królowa. Czy jesteś pewnym, że to doktór Gilbert?
— Tak, Najjaśniejsza Pani.
— O! niech wejdzie, niech wejdzie... zawołała.
Poczem zwracając się do hrabiego:
— Żądałeś pan wyjaśnień co do pani de Charny... dodała podniesionym głosem, żądaj pan ich od doktora Gilberta. Więcej niż ktokolwiek inny, doktór może ci ich udzielić.
Gilbert, wchodząc do salonu, usłyszał słowa królowej i zatrzymał się nieporuszony na progu.
Królowa zaś, rzuciwszy hrabiemu bilet jego brata, postąpiła ku drzwiom swego gabinetu, lecz Charny zastąpił jej drogę i zatrzymując za rękę, rzekł:
— Wybacz, Najjaśniejsza Pani, lecz to wyjaśnienie w twojej obecności powinno się odbyć.
— Panie!... rzekła Marja — Antonina z błyszczącym wzrokiem i zaciśniętemi usty. Zapominasz, że jestem królową!...
— Jesteś niewdzięczną przyjaciółką, która spotwarza przyjaciółkę; jesteś zazdrosną kobietą, która znieważa kobietę, żonę człowieka, który od trzech dni dwadzieścia razy naraził życie dla ciebie; znieważasz hrabinę de Charny!... Przed tobą więc, coś ją spotwarzyła, coś ją znieważyła, powinna być usprawiedliwioną. Usiądź zatem Najjaśniejsza Pani i czekaj!...
— Niech i tak będzie... rzekła królowa, usiłując się uśmiechnąć. Doktorze Gilbert, wszak słyszysz, czego żąda hrabia?...
— Panie Gilbert.. rzekł hrabia z grzecznością i godnością, słyszysz, co rozkazuje królowa?
Gilbert zbliżył się i spoglądając smutnie na Marję-Antoninę:
— O!... Najjaśniejsza Pani!.. szepnął.
Poczem zwracając się do Oliviera de Charny, rzekł:
Panie hrabio, to, to ci powiem, jest hańbą mężczyzny, a czcią kobiety. Nieszczęśliwy wieśniak, nędzny robak ziemny pokochał pannę de Taverney. Pewnego dnia znalazł ją zemdloną i bez szacunku dla jej wieku, dla jej niewinności i dla jej wdzięków, nędznik zadał jej gwałt i tym sposobem młoda dziewica została żoną bez małżonka, matką bez męża. Panna de Taverney była aniołem!... hrabina de Charny jest męczennicą!
Charny otarł pot, który spływał z jego czoła.
— Dziękuję ci doktorze!... oświadczył tylko, a zwracając się do królowej: Pani... rzekł, nie wiedziałem, że panna de Taverney była tak nieszczęśliwą, nie wiedziałem, że pani de Charny jest tak godną szacunku, inaczej, możesz pani być pewną, nie przeżyłbym sześciu lat, nie padłszy do jej kolan i nie uwielbiając jej tak, jak na to zasługuje.
I skłoniwszy się przed osłupiałą królową, wyszedł z pokoju, zanim nieszczęśliwa kobieta mogła uczynić jakie poruszenie, aby go zatrzymać.
Posłyszał tylko krzyk boleści na widok zamykających się drzwi, które ich rozdzieliły.
Czuła bardzo dobrze, iż na tych drzwiach, jak na drzwiach piekła, szatan zazdrości napisał ten straszliwy wyrok:

Lasciate ogni speranza!

ROZDZIAŁ XIX.
DATE LILIA.

Powiedzmy w krótkości, co się działo z hrabiną de Charny podczas rozmowy królowej z hrabią.
Dla nas, znających stan jej serca, łatwo jest wyobrazić sobie, ile cierpiała po odjeździe Izydora.
Drżała zarówno na myśl powodzenia lub chybienia tego wielkiego przedsięwzięcia, w którem domyślała się ucieczki.
W razie powodzenia, znając dobrze przywiązanie hrabiego do rodziny królewskiej, mogła być pewną, że jeżeli pozostaną na wygnaniu, hrabia ich nie opuści. Jeżeli się przedsięwzięcie nie uda, znała odwagę Oliviera i wiedziała, że zostanie do ostatniej chwili, dopóki tylko będzie cień nadziei, a nawet i wtenczas, gdy jej już nie będzie.
Od chwili gdy Izydor odjechał, hrabina miała wytężoną uwagę na wszystko, co mogło jej przynieść jakieś wiadomości.
Nazajutrz dowiedziała się, że król z rodziną opuścił Paryż w nocy.
Żaden wypadek nie przeszkodził odjazdowi.
Domyśliła się, że Charny znajdował się w orszaku, że oddalał się od niej.
Westchnęła boleśnie i uklękła pomodlić się o szczęśliwą drogę.
Przez dwa dni następne Paryż był milczący bez żadnych wiadomości.
Nakoniec rano dnia trzeciego rozszedł się po mieście rozgłos:
Król został przytrzymany w Varennes.
Nie było żadnych szczegółów; oprócz tego uderzenia piorunu, żadnego innego głosu... po tej błyskawicy — noc.
Król przytrzymany w Varennes — oto i wszystko.
Andrea nie wiedziała nic o Varennes. To małe miasteczko, tak nieszczęśliwie słynne odtąd, ten gród, który miał być później postrachem dla każdej monarchji; ginął naówczas w pomroce, która ciążyła i ciąży dotąd na dziesięciu tysiącach podobnych miast Francji, również mało znaczących i nieznanych jak ono.
Andrea otworzyła słownik geograficzny i czytała: Varennes w Argonne, stolica kantonu, 1.607 mieszkańców.
Potem szukała na mapie i znalazła Varennes położone w środku trójkąta między Stanay, Verdun i Chalons, na skraju lasu i na brzegu małej rzeki. Na ten to nieznany punkt Francji zwróciła się cała jej uwaga. Tam to żyła jej myśl, nadzieja i trwoga.
Powoli, w następstwie tej ważnej wiadomości, nadchodziły drobniejsze szczegóły, które były dla niej niezrównanej wartości.
Pan de Bouillé, mówiono, pędził za królem, atakował eskortę i po zaciętej walce cofnął się, zostawiając króla w ręku zwycięskich patrjotów.
Charny zapewne brał udział w tej walce, zapewne nie odszedł, chyba ostatni, jeżeli nie poległ na placu.
Następnie doniesiono, że jeden z trzech adjutantów króla został zabity.
Później, nazwisko wyszło na jaw, nie wiedziano tylko, czy to hrabia, czy też wicehrabia, Olivier, czy Izydor de Charny.
Był to Charny, więcej nie wiedziano.
Przez dwa dni, zanim się ta kwest ja rozstrzygnęła, serce Andrei doznawało niewypowiedzianego udręczenia.
Wreszcie zapowiedziano przybycie króla na sobotę.
Dostojni więźniowie nocowali w Meaux.
Podług wszelkiego prawdopodobieństwa, król powinien był stanąć w Paryżu przed południem; jeżeli będzie powracał do Tuileries najkrótszą drogą, powinienby wjechać do Paryża przez przedmieście St-Martin.
O godzinie jedenastej, pani de Charny w prostem ubraniu, zakryta gęstym woalem, znajdowała się już przy rogatce, czekała do godziny trzeciej.
O godzinie trzeciej pierwsze tłumy ludu, rozpychając wszystko przed sobą, oznajmiły, że król okrąży Paryż i wjedzie przez rogatkę Pól-Elizejskich. Znaczyło to przebiec pieszo cały Paryż. Niktby się nie był odważył przejeżdżać powozem pośród tłumu, napełniającego ulice.
Od wzięcia Bastylji nie było dotąd takiego ścisku na ulicach.
Adrea nie zawahała się ani chwili, poszła w kierunku Pól Elizejskich i przybyła jedna z pierwszych.
Tam czekała jeszcze trzy godziny, trzy godziny zabójcze.
Nakoniec orszak ukazał się. Mówiliśmy już w jakim porządku powracał.
Andrea zobaczyła powóz, i wydała okrzyk radości: na koźle poznała Oliviera.
Inny krzyk, który zdawałby się echem, gdyby nie był krzykiem boleści odpowiedział jej w tejże chwili.
Andrea obróciła się w stronę, skąd głos pochodził, młoda dziewczyna w najokropniejszej boleści, wyrywała się z rąk litościwych osób, które chciały jej nieść pomoc.
Może Andrea zwróciłaby większą uwagę na stan biednej dziewczyny, gdyby nie słyszała w koło siebie wszelkiego rodzaju pogróżek przeciw trzem ludziom, znajdującym się na koźle powozu królewskiego.
Na nich ma spaść gniew ludu, oni to będą kozłem ofiarnym wielkiej zdrady królewskiej, oni będą niewątpliwie rozszarpani na sztuki, jak tylko się powóz zatrzyma.
A Charny był jednym z tych trzech ludzi!
Andrea postanowiła użyć wszelkich środków, aby wejść do ogrodu Tuileries.
Andrea poszła ulicą Chaillot i dostała się na bulwar.
Po wielu usiłowaniach, omało nie zgnieciona, dostała się do pierwszych rzędów.
Andrea pomyślała, że z górnego tarasu choć niedokładnie, będzie jednak można cokolwiek widzieć, weszła przeto na taras.
Stamtąd w istocie zobaczyła kozioł powozu, Oliviera i dwóch jego towarzyszów; Oliviera, który nie myślał, że o sto kroków od niego biło dlań serce gwałtownie! On w tej chwili nie pamiętał o Andrei, myślał tylko o królowej, o jej bezpieczeństwie, zapomniał też zupełnie o sobie.
O! gdybyż choć mogła była widzieć jak w tej właśnie chwili Charny przyciskał jej list do serca, jak jemu poświęcał ostatnią myśl swoją, ostatnie westchnienie, które sądził, iż za chwilę oddać mu przyjdzie.
Nakoniec powóz się zatrzymał pośród krzyku, wycia i gróźb.
Prawie w tejże chwili wszczął się około powozu wielki hałas, wielkie zamieszanie i ścisk niesłychany.
Bagnety, piły, szable, podniosły się, możnaby powiedzieć, że to zasiew żelaza wyrastający wśród burzy.
Trzej ludzie zrzuceni z siedzenia, zniknęli, jakby wpadli w przepaść. Następnie powstał taki zamęt w tym tłoku, że ostatnie rzędy, odpychane w tył, łamały podpory tarasów.
Andreę ogarnęła niewysłowiona boleść nie widziała, nie słyszała nic, drżąca z wyciągniętemi rękami wydawała niezrozumiałe dźwięki pośród tego straszliwego koncertu, składającego się z przekleństw, bluźnierstw i okrzyków śmierci!
Następnie nie mogła sobie zdać sprawy z tego co się działo, ziemia kręciła się, niebo zaszło krwią, i szum podobny do przypływu morza dochodził jej uszu.
To krew tak uderzała jej do głowy i zalewała mózg. Upadła wpół zemdlona, z mocy cierpienia tylko domyślając się, że żyje.
Jakiś chłód orzeźwił jej zmysły; litościwa kobieta przykładała jej mokrą chustkę do czoła, gdy druga trzeźwiła ją flakonem z solami.
Poznała tę kobietę, widziała ją umierającą jak ona z boleści przy rogatce, nie wiedząc, jakie instynktowe powinowactwo łączyło tajemnemi węzłami jej boleść z boleścią tamtej kobiety.
Gdy przyszła do siebie, pierwsze jej słowa były:
— Czy już nie żyją?....
Współczucie jest pojętne. Otaczający Andreę zrozumieli zaraz, że jej szło o tych trzech ludzi, których życie było tak strasznie zagrożone.
— Owszem!... odpowiedziano — ocaleli.
— Wszyscy trzej? — spytała.
— Tak, wszyscy trzej.
— O! Bogu niech będą dzięki! gdzież oni są?
— W zamku, jak mówią.
— W zamku? Dziękuję!
A podnosząc się i oglądając błędnym wzrokiem, młoda kobieta wyszła przez furtkę od strony wody, aby dostać się do wejścia od strony Luwru. Przypuszczała słusznie, że z tej strony tłum będzie mniejszy.
W istocie ulica des Orties była prawie pustą.
Przebiegła część placu Karuzelu, weszła na podwórze książąt i udała się do odźwiernego.
Człowiek ten znał hrabinę, widział ją wchodzącą i wychodzącą przez dwa, czy trzy pierwsze dni po powrocie z Wersalu.
Później widział ją wychodzącą bezpowrotnie w dniu, gdy ścigana przez Sebastjana, Andrea uniosła dziewicę do swej karety.
Odźwierny zgodził się pójść na zwiady.
Przez wewnętrzne korytarze dostał się wkrótce do środka pałacu. Trzej oficerowie byli ocaleni, pan de Charny zdrów i cały udał się do swego pokoju.
W kwadrans wyszedł w mundurze oficera marynarki i udał się do królowej.
Andrea odetchnęła, dała woreczek temu, który jej przyniósł tak dobre nowiny i wzruszona, drżąca, poprosiła o szklankę wody.
A! więc Charny ocalał!
Podziękowała poczciwemu człowiekowi i powróciła do swego mieszkania.
Przybywszy tam, upadła, nie żeby odpocząć, lecz żeby modlić się przy klęczniku.
Nie modliła się usty; są chwile, w których wdzięczność dla Stwórcy jest tak wielką, że słów brakuje, lecz ramiona, oczy, serce, cała dusza, całe ciało unosi się ku Bogu!
Była cała pogrążona w modlitwie, gdy wtem drzwi jej pokoju otworzyły się zcicha; odwróciła się zwolna, nie pojmując przyczyny, która ją ocuciła z głębokich rozmyślań.
Pokojowa stała w progu, szukając jej oczyma pośród ciemności.
Za pokojową zarysował się cień niewyraźny, lecz któremu instynktem nadała imię i formę.
— Pan hrabia de Charny, rzekła pokojowa.
Andrea chciała powstać, lecz sił jej zabrakło, upadła na klęcznik i odwracając się w połowie:
— Hrabia!... szepnęła, hrabia!
I chociaż znajdował się tam przed jej oczyma, nie wierzyła jeszcze w jego obecność.
Skinęła głową, mówić nie mogła. Pokojowa usunęła się, aby przepuścić hrabiego i zamknęła drzwi, Charny i hrabina zostali sami.
— Powiedziano mi, że pani dopiero wróciłaś... rzekł Charny, czy nie jest z mej strony, niegrzecznie, że już panią nachodzę?
— Nie... rzekła drżącym głosem, nie; jesteś pan pożądanym. Byłam tak niespokojna, iż wyszłam, aby się dowiedzieć, co się dzieje.
— Pani wychodziłaś... czy dawno?
— Od rana, panie; byłam najprzód przy rogatce St.-Martin, później przy Elizejskiej, tam... widziałam... widziałam rodzinę królewską, pana, i uspokoiłam się, na chwilę przynajmniej... Obawiano się o was przy wysiadaniu z powozu; natenczas udałam się do ogrodów Tuileries. Ah, tam!... myślałam, że umrę.
— Tak... rzekł Charny, tłum był wielki, pani byłaś ściśniętą, duszoną prawie, rozumiem...
— Nie, nie... rzekła Andrea, potrząsając głową. To nie to... Nakoniec dowiedziałam się, żeś pan ocalał i wróciłam tu modlić się i dziękować Bogu.
— Ponieważ pani klęczałaś i modliłaś się do Boga, nie podnoś się, nie zaniósłszy do niego modlitwy za mego biednego brata!
— Pan Izydor?... krzyknęła Andrea, więc to on!... nieszczęśliwy młodzieniec.
I opuściła głowę na ręce.
Charny postąpił kilka kroków i spoglądał z głębokim wyrazem przywiązania i smutku na tę piękną, czystą istotę.
W tem spojrzeniu przebijało się niezmierzone uczucie litości, pobłażania i serdecznego udziału w cierpieniu, a nadto powściąganie niecierpliwości; czyż królowa nie powiedziała mu, a raczej nie dała mu dorozumieć się tego niespodziewanego odkrycia, że Andrea go kocha?...
Skończywszy modlitwę hrabina wstała.
— Umarł?... spytała.
— Umarł, pani, jak i mój biedny brat Jerzy, za tę samą sprawę, spełniając ten sam obowiązek!...
— I wśród tej wielkiej boleści, jaką ci śmierć brata zadała, miałeś pan czas pomyśleć o mnie?... rzekła Andrea tak słabym głosem, że słowa jej zaledwie były zrozumiałemi.
Szczęściem Charny słuchał sercem i uchem zarazem.
— Pani... rzekł, czy nie dałaś bratu zlecenia do mnie?
— A!... szepnęła Andrea, podnosząc się i patrząc z trwogą na hrabiego.
— Czy nie dałaś mu listu pod moim adresem?
— Panie!... powtórzyła Andrea drżącym głosem.
— Po śmierci biednego Izydora oddano mi jego papiery; list pani był między niemi..
— Czytałeś go pan?... zawołała Andrea, zakrywając twarz rękoma.
— Wszak miałem poznać treść jego tylko w razie śmiertelnej rany, a pani widzisz, że jestem zdrów i cały.
— A więc list?...
— Oto jest nienaruszony, tak jak go dałaś Izydorowi.
— O!... szepnęła Andrea, to, co czynisz, hrabio, jest bardzo pięknem, lecz bardzo okrutnem.
Charny wyciągnął ręce i ujął rękę Andrei.
Andrea chciała ją uwolnić, lecz gdy Charny szeptał: „przez litość, pani“, bezsilna, przerażona, zostawiła swą rękę w rękach męża. Nie wiedziała, gdzie zwrócić oczy, aby uniknąć spojrzeń hrabiego, które czuła utkwione w siebie, nie mogąc się usunąć, gdyż opartą była o klęcznik.
— Tak, rozumiem, przyszedłeś pan zwrócić mi list.
— Tak — aby zwrócić list i... prosić cię o przebaczenie, hrabino.
Andrea zadrżała do głębi serca, pierwszy to raz Charny dawał jej ten tytuł, bez poprzedzenia wyrazem pani.
I wymówił te słowa głosem niezrównanej słodyczy.
— Przebaczenia! odemnie, ty, panie hrabio? z jakiegoż to powodu?...
— Za sposób postępowania z tobą przez lat sześć.
Andrea patrzyła na niego z wzrastającem zdziwieniem.
— Czy się kiedykolwiek skarżyłam? — spytała.
— Nie, pani, gdyż jesteś aniołem.
Pomimo woli łzy popłynęły z oczu Andrei.
— Ty płaczesz, Andreo? spytał Charny.
— O! daruj pan... rzekła, zalewając się łzami, lecz nie jestem przyzwyczajoną, abyś tak do mnie mówił... o mój Boże! mój Boże!...
— I upadła na kanapkę, opuszczając głowę na rękę.
Po chwili, wstrząsnąwszy głową:
— Ależ ja jestem szaloną!... zawołała.
Nagle zatrzymała się. W chwili, gdy zakrywała twarz rękoma, Charny ukląkł przy jej nogach.
— O! pan przy mych kolanach! u moich nóg!
— Czyż ci nie powiedziałem, Andreo, że mam cię prosić o przebaczenie?
— U moich kolan! u moich nóg!... powtórzyła, jakby nie mogąc zrozumieć tego na co patrzyła.
— Andreo, odebrałeś mi rękę.... rzekł Charny i chciał ją ująć na nowo.
Lecz ona odsuwając się z uczuciem graniczącem z przerażeniem:
— Co to ma znaczyć?... szepnęła.
— Andreo... — rzekł hrabia swoim czułym głosem — to ma znaczyć, że cię kocham!...
Andrea przycisnęła z krzykiem rękę do serca, potem wyprostowawszy się i ściskając skronie dłońmi:
— On mnie kocha! kocha!... ależ to niepodobna!
— Powiedz, że niepodobna, abyś ty mnie kochała, Andreo, lecz nie mów, że to jest niepodobnem dla mnie!
Andrea wzrok zwróciła na męża, jakby się chciała przekonać o prawdzie słów jego, lecz czarne oczy hrabiego mówiły więcej jeszcze, niż jego usta.
— O mój Boże! mój Boże! szepnęła... czyż jest nieszczęśliwsza istota na ziemi odemnie!
— Andreo, powiedz mi czy mnie kochasz, a przynajmniej, że nie masz nienawiści do mnie.
— Ja? mogłabym nienawidzieć ciebie!
I oczy jej spokojne, czyste i łzawe zabłysły ogniem
— O! panie, będziesz bardzo niesprawiedliwym, jeżeli uważać zechcesz za nienawiść uczucie, jakie mam dla ciebie!
— Lecz jeżeli to nie jest ani miłość, ani nienawiść, cóż to jest Andreo?
— To nie jest miłość, nie wolno mi cię kochać, czy nie słyszałeś przed chwilą, jak się skarżyłam Bogu, że jestem najnieszczęśliwszą istotą na ziemi?
— Dlaczegóż nie wolno ci kochać mnie. gdy ja cię kocham całą duszą, Andreo?
— Otóż jest coś, czego nie śmiem... nie chcę i nie mogę powiedzieć... rzekła Andrea załamując ręce.
— Lecz... rzekł Charny, łagodząc o ile możności swój głos — jeżeli to, czego nie śmiesz, nie chcesz i nie możesz powiedzieć, inna osoba mi powiedziała?
Andrea oparła obie ręce na ramionach męża:
— Co?... wykrzyknęła przerażona.
— Gdybym o tem wiedział?... ciągnął dalej Charny, i gdybym, czując cię jeszcze godniejszą szacunku przez to nieszczęście samo, dowiedziawszy się o tej strasznej tajemnicy, zdecydował się przyjść, powiedzieć ci, że cię kocham!
— Jeżeli tak, panie, to jesteś najszlachetniejszym z ludzi....
— Kocham cię Andreo! kocham cię! kocham!...
— A!... zawołała Andrea, wznosząc ręce ku niebu, nie wiedziałam, mój Boże, iż może być taka radość na tym świecie.
— Ależ ty, Andreo, powiedz że mi, czy mnie kochasz?
— O! nigdy nie będę śmiała!... Lecz przeczytaj ten list, który miałeś dopiero czytać na łożu śmierci.
I podała go mężowi, zakrywając oczy rękoma. Charny rozłamał pieczątkę i przeczytawszy kilka wierszy, krzyknął, odrywając jej ręce od twarzy i pociągając do serca:
— Od chwili gdyś mnie zobaczyła, od sześciu lat! o święta istoto!... zawołał — czyż będę cię umiał dość ukochać, abyś mogła zapomnieć to, coś wycierpiała?
— Boże miłosierny!... szeptała Andrea, uginając się pod ogromem szczęścia, jeżeli to sen, uczyń, abym się nigdy nie przebudziła, lub abym umarła przy przebudzeniu!...

A teraz zapomnijmy o szczęśliwych, a kroczmy do tych, którzy cierpią, walczą lub nienawidzą, a może złe ich przeznaczenie równie o nich, jak i my zapomni.

ROZDZIAŁ XX.
TROCHĘ CIENIA PO BLASKU SŁONECZNYM.

Dnia 16-go lipca 1791 roku, czyli w kilka dni po opisanych wypadkach, dwie nowe osoby, z któremi dotąd nie zaznajomiliśmy czytelnika, chcąc mu je wystawić we właściwem świetle, pisały przy jednym stole w małym saloniku na trzeciem piętrze, w hotelu Bretońskim, przy ulicy Guénegaud.
Z saloniku jednemi drzwiami wchodziło się do skromnej sali jadalnej, w której po umeblowaniu odgadywałeś zaraz gospodę, drugiemi zaś do sypialni.
Piszącymi byli kobieta i mężczyzna, każde z nich zasługuje na opis szczegółowy.
Mężczyzna wyglądał na sześćdziesięcioletniego; wysoki, chudy, miał zarazem wyraz twarzy surowy i namiętny; proste linje w jego twarzy znamionowały myśliciela spokojnego i poważnego, u którego ścisłe i prawe umysłowe przymioty górowały nad pobudkami wyobraźni.
Kobieta wyglądała zaledwie na lat 32-a, choć rzeczywiście miała przeszło 36. Po pewnym odcieniu krwi, po sile karnacji, łatwo można w niej było odgadnąć pochodzenie ludowe. Miała śliczne oczy tego nieokreślonego koloru, co to przechodzi w szary, zielony, niebieski, oczy słodkie przymknięte; usta duże lecz świeże i ozdobione ślicznemi zębami; podbródek i nos zadarty, rękę dużą lecz piękną, figurę kształtną, pełną, giętką i szyję prześliczną.
Mężczyzną był Jan-Marja Roland de la Platiere, urodzony 1735 roku w Villefranche pod Lyonem.
Kobietą — Manon-Joanna Philipon, urodzona w Paryżu 1754 roku.
Pobrali się jedenaście lat temu, czyli w 1780 roku.
Powiedzieliśmy, że kobieta była pochodzenia ludowego; wskazuje to samo jej nazwisko. Była córką sztycharza, sztychowała sama do lat 25-ciu, w którym to wieku poszła za Rolanda. Był on o 22 lat od niej starszym. Wtedy ze sztycharza została kopistką i tłomaczką, W uczuciu, jakiem obdarzała swego męża, szacunek córki przewyższał przywiązanie żony; otaczała go czcią i troskliwością; odrywała się od pracy, którą dokończała nocą, aby mu własnoręcznie przyrządzać posiłek, gdyż osłabiony żołądek starca nie mógł wszystkiego przyjmować.
W 1789 roku, pani Roland prowadziła ciche i pracowite życie na prowincji. Tam to wstrząsnęły nią działa Bastylji.
Na odgłos tych dział, wszystko co było wielkiem, palrjotycznem, prawdziwie francuskiem, obudziło się w sercu tej szlachetnej istoty. Francja nie była już królestwem, była narodem! — obywatel nie był już mieszkańcem kraju, lecz synem ojczyzny. Nastąpiło sprzymierzenie z roku 1790. Lyon, jak to dobrze pamiętamy, wyprzedził Paryż. Joanna Philipon, która w rodzicielskim domu przy bulwarze de l‘Horloge, patrzyła każdego dnia ze swego okna na błękit nieba i na wschód słońca, za którem mogła prowadzić okiem aż do pól Elizejskich, gdzie zdawało się kryć za zielonemi wierzchołkami drzew, widziała teraz od trzeciej godziny zrana wschodzące z wyżyn Fournieres inne słońce, inaczej rozgrzewające i inaczej świecące, słońce nazywające się wolnością. Widziała wielkie święto obywatelskie, serce jej przejęło się wielką braterską miłością i została jak Achilles silną i niewzruszoną, z wyjątkiem jednego miejsca, które dotknęła miłość.
Wieczorem w tym wielkim dniu, zachwycona wszystkiem co widziała, czując się poetą, historykiem, napisała sprawozdanie z uroczystości i posłała je swemu przyjacielowi Champagneux, redaktorowi „Journal du Lyon“. Młody człowiek, zadziwiony, olśniony i zachwycony pełnym zapału opisem, wydrukował go w swoim dzienniku i nazajutrz dziennik, bijący zazwyczaj do 1,500 egzemplarzy, wydał ich 60 tysięcy.
Wytłómaczmy krótko, jak to serce kobiety i imaginacja poety tak się zapaliły do polityki; oto Joanna Philipon, uważana w domu ojca za robotnika, sztycharza, dotykała się tylko surowej strony życia, natomiast pani Roland, w której ręku nie postała nigdy książka lekka, uważała za wielką rozrywkę i za najprzyjemniejsze przepędzenie czasu czytanie artykułów takich, jak: „Protokół wyborców z roku 1789“, lub „Opisanie wzięcia Bastylji“.
Co do Rolanda, stwierdził on na sobie, ile Opatrzność, fatalność lub przypadek, przez małoznaczną przyczynę sprowadzić mogą zmian w życiu człowieka lub istnieniu państwa.
Był on ostatnim z pięciu braci, chciano go zrobić księdzem, wolał jednak zostać świeckim człowiekiem. Mając lat dziewiętnaście, opuścił dom rodzicielski i sam pieszo, bez pieniędzy, przebywa Francję, w Nantes przyjmuje miejsce u właściciela okrętu i ma odbyć podróż do Indji. W chwili wyjazdu, gdy okręt wychodził już pod żagle, gwałtowny krwotok zmusza go z zalecenia doktora do zaniechania morza.
Gdyby Kromwell odpłynął był do Ameryki, zamiast pozostać w Anglji z rozkazu Karola I-go, może na White-Hall nie byłoby się wzniosło rusztowanie!
Gdyby Roland popłynął do Indji możeby 10-ty sierpnia przeszedł był bez śladu.
Roland nie mogąc spełnić poleceń kapitana, u którego przyjął miejsce, opuszcza Nantes i udaje się do Rouen; tam jeden z jego krewnych do którego się udał, ocenił zdolności młodzieńca i wyjednał mu miejsce zawiadowcy fabryk.
Od tej chwili życie Rolanda jest pasmem nauki i pracy. Ekonomja jest jego muzą, przemysł jego bożkiem natchnienia: podróżuje, zbiera, pisze pamiętniki; pisze teorje o sztuce mechanicznej; pisze listy z Sycylji, Włoch, Malty i wiele innych utworów, których nie wyliczamy i które każe przepisywać żonie, z którą jak wiemy, ożenił się w 1780 roku. W cztery lata później jedzie z nią do Anglji, a powróciwszy wysyła do Paryża, aby się postarała o szlachectwo i wyjednała mu zawiadowstwo w Lyonie zamiast w Rouen. Inspekcję otrzymał, wyjednanie szlachectwa nie udało się jednakże.
I otóż Roland pozostaje w Lyonie i mimowoli wiąże się ze stronnictwem ludowem, do którego zresztą pociągał go instynkt i przekonanie.
Pełnił wtedy obowiązki inspektora przemysłu i fabryk Lyonu, gdy wybuchła rewolucja, i ta nowa odradzająca się jutrzenka obudziła w sercu obojga małżonków tę piękną roślinę ze złotemi liśćmi i brylantowym kwiatem, którą zowią zapałem.
Widzieliśmy, jak pani Roland napisała sprawozdanie z uroczystości 30-maja, jak ilość egzemplarzy dziennika, który je wydrukował wzrosła do 60-ciu tysięcy, i jak każdy gwardzista narodowy, wróciwszy do swej wioski, osady, lub miasta, unosił z sobą część duszy pani Roland.
A ponieważ ani dziennik, ani artykuł nie nosiły podpisu, każdy mógł myśleć, że to bóstwo wolności zstąpiło na ziemię i wypowiedziało przez kogoś nieznanego sprawozdanie o uroczystości.
Małżonkowie żyli pełni wiary i nadziei, wśród małego kółka przyjaciół: Champagneux, Bose, Lanthenas, przytem dwóch lub trzech jeszcze, gdy przybył im nowy przyjaciel, Lanthenas, przesiadujący u Rolandów dnie, tygodnie i miesiące, przyprowadził raz jednego ze swych wyborców, bo jego sposób prowadzenia rachunków admirowała pani Roland.
Był to człowiek lat 39 mający, nazwiskiem Bancal-des-Issarts, piękny, skromny, poważny, czuły i religijny, nie nadzwyczaj świetny, lecz mający dobre serce i litościwą duszę.
Był on notarjuszem i porzucił te obowiązki, aby się oddać polityce i filozofji.
Po tygodniu tej nowej znajomości, Lanthenas, Roland i on tak się dobrze zgadzali, tak harmonijną tworzyli całość w swem poświęceniu dla ojczyzny, w miłości swobody i poszanowaniu wszystkiego co jest świętem, iż postanowili nie rozłączać się nigdy, żyć razem, wspólnym kosztem.
Szczególniej, gdy Bancal chwilowo ich opuścił, potrzeba tego zjednoczenia czuć się dała pozostałym:
— Powracaj mój przyjacielu — pisał do niego Roland — czego zwlekasz? Poznałeś prosty i łatwy sposób naszego życia. Nie w moim to wieku człowiek jest zmiennym, gdy całe życie był stałym. Głosimy patrjotyzm, podnosimy dusze; Lanthenas sprawuje obowiązki doktora, żona jest opiekunką chorych, ty i ja będziemy zarządzać interesami towarzystwa.
Te trzy ubóstwa połączone, utworzyły małą fortunkę. Lanthenas posiadał około dwóch tysięcy franków, Roland sześćdziesiąt tysięcy, Bancal sto tysięcy.
Tymczasem Roland spełniał misję apostoła. Zwiedzając jako inspektor okolicę, nauczał chłopów. Doskonały do pieszych wycieczek z kijem w ręku, pielgrzym ten niezmordowany, przebiegał kraj z północy na południe, ze wschodu na zachód, rozsiewając po drodze nowe słowo, urodzajne ziarno wolności; Bancal skromny, wymowny, namiętny przy pozorach chłodu, był Rolandowi pomocnikiem, uczniem, drugim Rolandem.
Nie przyszło na myśl przyszłemu koledze Clariera i generała Dumouriez, ażeby Bancal kochał jego żonę i mógł być wzajem przez nią kochany. Od pięciu, czy sześciu lat Lanthenas, zupełnie młody człowiek, czyż nie był przy kobiecie czystej, pracowitej i wstrzemięźliwej jak brat przy siostrze?... Pani Roland, jego Joasia, czyż nie była posągiem Siły i Cnoty?
Roland też ucieszył się bardzo, gdy list, któryśmy przytoczyli, otrzymał jako odpowiedź tkliwego przyzwolenia. Otrzymał ten list i odesłał go zaraz żonie, bawiącej naówczas w Platiere.
O! nie mnie, lecz Micheleta czytajcie, jeżeli chcecie poznać dobrze tę cudną kobietę, którą nazywają panią Roland.
Otrzymała list w jeden z tych gorących dni, w których elektryczność napełnia powietrze i najzimniejsze serca ożywia, w których nawet marmur marzy i drży. Była już jesień, a jednak zbliżała się groźna burza letnia. Od dnia, w którym ujrzała Bancala, coś nieznanego obudziło się w jej sercu. Serce otworzyło się i jak z kielicha kwiatu, rozwiał się zapach; śpiew cichy, słodki, jak ptasząt w lesie, świergotał w jej uszach. Rzekłbyś, że zaczynała się wiosna dla jej wyobraźni, wiosna, pełna zieleni, kwiatów, pachnących gaików i świeżych strumieni.
Nie znała miłości, lecz jak każda kobieta odgadywała ją. Pojęła niebezpieczeństwo i uśmiechnięta, choć z oczyma łez pełnemi poszła do biurka, i bez wahania, bez wybiegów napisała do Bancala.
Bancal zrozumiał wszystko, nie mówił już o połączeniu, pojechał do Anglji i pozostał tam dwa lata.
Były to serca starożytne! myślałem więc, że po tylu burzach i namiętnościach, których moi czytelnicy byli świadkami, przyjemnie im będzie wypocząć chwilę pod cieniem miłym i świeżym: piękności siły i cnoty.
Niech nikt nie myśli, że chcemy przedstawiać panią Roland inną niż była, czystą i skromną w pracowni ojca, w domu starego męża, przy kolebce dziecięcia.
W chwili, w której człowiek nie kłamie, wobec gilotyny, pisała:
„Umiałam zawsze panować nad zmysłami, a nikt może więcej odemnie nie miał do rozkoszy pociągu“.
Niechaj nikt nie myśli, że oziębłość kobiety stanowiła jej cnotę. Nie; epoka, o której mówimy, jest epoką nienawiści, to prawda, lecz zarazem epoką miłości. Francja dawała przykład; biedna niewolnica, długo więziona, doczekała się nareszcie, że zdejmowano jej kajdany, powracano wolność. Jak Marja Stuart, wychodząc z więzienia, byłaby chciała złożyć pocałunek na ustach stworzenia, uścisnąć całą naturę w swych objęciach, zapłodnić ją oddechem, aby wydała wolność kraju i niezależność światu.
Niej wszystkie te kobiety kochały miłością czystą, wszyscy ci mężczyźni kochali gorąco. Lucylla i Kamil Desmoulins, Danton i jego Ludwika, panna de Keralio i Robert, Zofja i Condorcet, Verginiaud i panna Candeille, Aż do zimnego i surowego Robespierra, zimnego i ostrego jak nóż gilotyny, nie było człowieka, któryby nie czuł serca topniejącego przy tem wielkiem ognisku miłości; Robespierre pokochał córkę swego gospodarza, stolarza Duplay, z którym zobaczymy, jak zabierać będzie znajomość.
A czyż nie było miłością uczucie pani Tallien, pani de Beauharnais, pani de Genlis, i wszystkie te miłości, których tchnienie ożywiało nawet na szafocie — blade twarze umierających.
Tak, wszyscy w tej epoce kochali, a bierzcie tu wyraz miłość w całem jego znaczeniu. Jedni kochali ideę, inni materję ojczyznę, tamci cały rodzaj ludzki. Od Rousse‘a potrzeba kochania ciągle wzrastała, możnaby powiedzieć, że trzeba się było tylko śpieszyć, chwytać każde uczucie w przelocie, możnaby powiedzieć, że za zbliżeniem się do grobu, otchłani, przepaści, każde serce biło uczuciem nieznanem, namiętnem, pożerającem; możnaby powiedzieć, że każda pierś czerpała tchnienie u ogólnego ogniska, a tem ogniskiem były wszystkie uczucia zlane w jedno uczucie miłości.

Otóż oddaliliśmy się bardzo od tego starca i od tej młodej kobiety, piszących na trzeciem pierze hotelu Bretońskiego. Powrócimy do nich.

ROZDZIAŁ XXI.
PIERWSI REPUBLIKANIE.

Dnia 20 lutego 1791 roku, Roland wysłany został z Loyuu do Paryża jako deputat nadzwyczajny.
Posłannictwem jego było bronić sprawy 20-tu tysięcy robotników bez chleba.
Był już od pięciu miesięcy w Paryżu, gdy nastąpiło to straszne nieszczęście w Varennes, które miało taki wpływ na bohaterów naszych i na losy Francji.
Od powrotu króla 25 czerwca, do dnia, na którym się wstrzymaliśmy, to jest, 16 lipca, wiele się rzeczy wydarzyło. Wszyscy krzyczeli: „król uciekał“ wszyscy za nim pogonili, wszyscy sprowadzili go do Paryża, a gdy już był z powrotem w Paryżu i w Tuileries, nikt nie wiedział, co z nim robić.
Każdy przedstawia swój sposób widzenia, zdania lecą ze wszystkich stron jak wichry, gnane burzą! Biada okrętowi, jeżeli żegluje wśród takiej burzy!
Dnia 21 czerwca, w chwili ucieczki króla, kordylierzy rozlepili afisze, podpisane przez Legendra, tego rzeźnika francuskiego, którego królowa wskazała jako sobowtóra rzeźnika angielskiego Harrisona.
Co do Marata, który zawsze sam chodził, bo, jak mawiał, orzeł żyje samotnie, a indyki w gromadzie, Marat proponował dyktatora.
— Wybierzcie — pisze w swoim dzienniku, wybierzcie dobrego francuza, dobrego patrjotę, obywatela, który od początku rewolucji odznacza się największem światłem, usilnością, wiernością i bezinteresownością; wybierzcie go bez straty czasu, albo rewolucja stracona!...
To miało znaczyć: „Wybierzcie Marata“.
Co do Prudhomma, nie proponuje on ani człowieka, ani rządu nowego, lecz brzydzi się starym porządkiem w osobie króla i jego następców. Posłuchajmy go.
— Na trzeci dzień w poniedziałek, wyprowadzono delfina na przechadzkę i prowadzono wzdłuż tarasów Tuileries, wychodzących na rzekę, gdy spostrzeżono jakieś większe zebranie obywateli, grenadjer płatny brał dziecię na ręce i stawiał je na kamiennym gzymsie tarasu.
Po tym artykule następował drugi:
— Dnia 27 stycznia 1649 roku, parlament angielski skazał Karola I-go na ucięcie głowy, za to, że chciał rozszerzyć przywileje królewskie, i zachować zabobony Jakóba I-go, swego ojca. Dnia 30 b. m. odpokutował za swe przestępstwa prawie uzasadnione zwyczajem i uświęcone przez liczne stronnictwo. Lecz głos ludu ozwał się, parlament ogłosił króla zdrajcą i nieprzyjacielem narodu i Karol Stuart został ścięty przed salą uczt w pałacu White-Hall“.
Brawo! obywatelu Prudhomme!... przynajmniej się nie spóźniłeś, i 21 stycznia 1793 roku gdy Ludwik XVI-ty z kolei zostanie ścięty, będziesz miał prawo upominać się o inicjatywę, powoławszy się na przykład dnia 27 czerwca 1791 r.
Swoją drogą tenże sam pan Prudhomme zostanie później rojalistą i stronnikiem reakcji i będzie wydawał historję zbrodni popełnionych podczas rewolucji.
Piękna to rzecz sumienie!
Dziennik Żelazne usta (Bouche de fer) szczerszy, żadnej nie ma hypokryzji, żadnych dwuznacznych słów, żadnego fałszywego kierunku; to Bonneville, rozumny, śmiały, młody Bonneville, godny uwielbienia szaleniec, który błądzi w wypadkach, lecz nie myli się nigdy w okolicznościach ważnych, on go redaguje. Bouche de fer, wychodzi na ulicy de l‘Ancienne-Comédie, przy Odeonie, o dwa kroki od klubu kordylierów.
— Wykreślono z przysięgi — mówi on — wyraz król, niema już króla, pożeracza ludzi. Zmieniano dotąd często nazwę, a rzecz zostawiano: żadnego regenta, żadnego dyktatora, protektora. orleana, Lafayetta! Nie lubię tego syna Filipa orleańskiego, który właśnie ten dzień wybiera, aby gwardję umieścić w Tuileries, nie lubię jego ojca, którego nie widuję nigdy na Zgromadzeniu, lecz na tarasie przy wejściu do Umiarkowanych.
— Lecz nie dość jest powiedzieć: „Republika“. Wenecja była także republiką; potrzeba zjednoczenia narodowego.
Widzimy, że wyraz rzeczpospolita wyszedł tylko z ust Bonnevilla. Ani Brissot, ani Danton i Robespierre, ani nawet Pétion nie śmieli powtórzyć tego wyrazu; przestrasza on Kordyljerów, oburza Jakobinów.
Dnia 13 lipca. Robespierre zawołał z trybuny: „Nie jestem ani republikaninem, ani monarchistą“.
Gdyby przyciśnięto do muru Robespierra, byłby, jak widzimy, w kłopocie, chcąc objaśnić, czem był istotnie.
Prawie wszyscy byli jemu podobni, wyjąwszy Bonnevilla i tę kobietę, która, siedząc naprzeciw męża, na trzeciem piętrze ulicy Guenegaud, prziepisuje protestację.
Dnia 22 czerwca, nazajutrz po wyjeździe króla, pisała ona:
„Uczucie republikańskie, oburzenia przeciw Ludwikowi XVI-mu, nienawiść dla królów jest tu wszędzie wybitną“. Uczucie zatem republikańskie jest w sercach, lecz nazwa rzeczypospolitej zaledwie w niektórych ustach.
Zgromadzenie przedewszystkiem jest jej przeciwne.
Wielkiem złem zgromadzeń jest, że stoją zawsze w miejscu, nie zdają sobie sprawy z wypadków, nie postępują z duchem narodu, nie idą razem z ludem, a jednak utrzymują, że reprezentują naród.
Zgromadzenie mówiło:
„Obyczaje Francji nie są wcale republikańskie“.
Zgromadzenie spierało się z panem de la Palisse, i według naszego zdania, przewyższyło sławnego mówcę prawdy. Któż bowiem miał kształcić obyczaje Francji dla republiki? czy monarchja? nie, monarchja nie jest tak niedorzeczną, Monarchja potrzebuje posłuszeństwa; tylko rzeczpospolita daje republikańskie obyczaje: miejmy naprzód rzeczpospolitą, a obyczaje republikańskie znajdą się później.
Była jednak chwila, w której ogłoszenie rzeczpospolitej było łatwe; chwila, gdy się dowiedziano, że król wyjechał, zabrawszy delfina. Zamiast ich gonić i przywozić, trzeba było dać im najlepsze konie ze stajen pocztowych, najsilniejszych pocztyljonów z batami w ręku i ostrogami przy butach, trzeba było wysłać za nimi dworaków i zamknąć za nimi wszystkie wrota.
Lafayette, który miał niekiedy jasne poglądy, wpadł właśnie na tę myśl szczęśliwą.
O szóstej rano, powiedziano mu, że król, królowa i cała królewska rodzina wyjechali. Wiele sobie trudu zadano, aby go obudzić, spał tym historycznym snem, który mu już w Wersalu wyrzucano.
— Pojechali?... zawołał — ależ to niepodobna; zostawiłem Gouviona, śpiącego z głową opartą o drzwi ich sypialni.
Jednakże wstaje, ubiera się i wychodzi. W drzwiach spotyka Baillego, mera Paryża z nosem dłuższym i twarzą żóltszą niż kiedykolwiek, oraz pana Beauharnais, prezesa Zgromadzenia, mocno zmieszanego.
Dziwna rzecz, nieprawdaż?... Mąż Józefiny, który umierając na szafocie, zostawiał swej wdowie drogę do tronu, trapił się ucieczką Ludwika XVI.
— Co za nieszczęście!... zawołał Bailly, że Zgromadzenie jeszcze nie zebrane!
— O! tak. rzekł Beauharnais; to wielkie nieszczęście!
— Patrzcie! rzekł Lafayette, więc pojechali?
— Tak jest, niestety!... zawołali chórem obydwaj mężowie stanu.
— Dlaczego, niestety?... spytał Lafayette.
— Jakto! więc nie pojmujesz pan?... zawołał Bailly. On wróci z Prusakami, z Austrjakami, z emigrantami; sprowadzi nam wojnę domową i wojnę z zagranicą.
— Więc myślicie, panowie... rzekł nieprzekonany Lafayette, że bezpieczeństwo publiczne wymaga powrotu króla?
— Tak!... zawołali jednogłośnie Bailly i Beauharnais.
— W takim razie...
I napisał rozkaz następujący:
„Ponieważ nieprzyjaciele ojczyzny porwali króla, nakazane jest gwardji narodowej zatrzymać Ich królewskie mości.“
W istocie, uważajcie tylko dobrze, że cała polityka 1791 roku i koniec Zgromadzenia na tem się opiera.
Ponieważ król jest potrzebny Francji, ponieważ trzeba go sprowadzić, a więc widać, że go porwano, nie zaś, że sam uciekł.
Wszystko to nie przekonywało Lafayetta; wysyłając przeto Romeufa, zalecił mu, aby się zbytecznie nie śpieszył.
Młody adjutant wybrał drogę przeciwną tej, którą pojechał król, aby być pewnym, że się z nim nie spotka.
Na nieszczęście, na właściwej drodze znajdował się Billot.
Gdy się Zgromadzenie o wypadkach dowiedziało, powstała trwoga. Prawda, że król pozostawił groźny list. Wyjeżdżając, dał jasno do zrozumienia, iż chce sprowadzić nieprzyjaciół, i że wróciwszy, nauczy Francuzów rozumu.
Rojaliści również zadzierali głowy i podnosili głosy. Jeden z nich, podobno Suleau, pisał:
„Wszyscy ci, którzy zechcą być objęci amnestją, którą udzielimy naszym nieprzyjaciołom, w imieniu księcia Kondeusza, będą mogli zapisywać się w naszych biurach, od dnia dzisiejszego do miesiąca sierpnia. Będziemy mieli tysiąc pięćset regestrów dla wygody publiczności“.
Jednym z tych, którzy się najbardziej obawiali, był Robespierre. Sesja była zawieszona od wpół do czwartej do piątej. Robespierre pobiegł do Pétiona. Słaby szukał mocnego, Zdaniem Robespierra, Lafayettte był wspólnikiem dworu; brakowało tylko, aby na deputowanych powtórzyć miano noc Ś-go Bartłomieja.
— Będę zabity jeden z pierwszych!... zawołał żałośnie Robespierre... nie przetrwam dwudziestu czterech godzin!
Pétion przeciwnie, charakteru spokojnego, i limfatycznego usposobienia, inaczej widział rzeczy.
— Teraz znamy króla... rzekł, i stosownie działać będziemy.
Nadszedł Brissot; był to jeden z najzdolniejszych ludzi tej epoki, pisywał do dziennika „le Patriote”.
— Zakładając nowy dziennik... powiedział, będę jednym z jego redaktorów.
— Jaki?... spytał Pétion.
— Republikański.
Robespierre skrzywił się.
— Republikański, powtórzył, chciałbym, abyście mi wytłómaczyli, co to jest rzeczpospolita?
Znajdowali się jeszcze u Pétiona, gdy nadeszli Rolandowie; mąż surowy i zdecydowany, jak zawsze, żona spokojna, więcej uśmiechnięta, niż przestraszona, z pięknemi wymownemi oczyma; przeczytali plakaty Kordyljerów i równie, jak oni mniemali, że narody królów nie potrzebują.
Odwaga tego małżeństwa pokrzepiła Robespierra; idzie na sesję, jako widz, gotów korzystać ze wszystkiego z głębi swego krzesła, jak lis, przyczajony na brzegu legowiska.
Około dziewiątej wieczorem, Zgromadzenie wpada w sentymentalizm, prawi o braterstwie i aby połączyć teorję z przykładem, zamierza pójść in gremio do Jakobinów, z którymi dotąd było w złych bardzo stosunkach i nazywało ich bandą zbójców.
Naówczas Robespierre wysuwa się cicho ze swego ukrycia, biegnie do drzwi, i wymknąwszy się niepostrzeżenie, pędzi do Jakobinów; wchodzi na trybunę i oskarża króla, ministerjum Baillego, Lafayetta, całe Zgromadzenie; powtarza ranną bajkę, urojenia swoje o nocy Ś-go Bartłomieja, kończy zaś ofiarowaniem swego życia na ołtarzu ojczyzny.
Gdy Robespierre mówił o sobie, stawał się bardzo wymownym.
Na myśl, że cnotliwy, surowy Robespierre, wystawiony jest na tak wielkie niebezpieczeństwo, wszyscy szlochają.
— Jeżeli ty masz umrzeć, umrzeć chcemy z tobą razem!... zawołał jakiś głos.
— Tak, tak, wszyscy, wszyscy! powtarzali chórem obecni i jedni wyciągali rękę do przysięgi, drudzy dobywali szabli, inni padali na kolana z rękami wzniesionemi ku niebu. Bardzo często w tym czasie wznoszono ręce do nieba; był to gest epoki.
Pani Roland, która się tam znajdowała, nie mogła pojąć jakie niebezpieczeństwo groziło Robespierrowi, ale, że była kobietą, zatem skłonna do wzruszenia; przyznała się sama, że mocno była wzruszona.
Wtem wchodzi Danton. Popularność jego wzrasta, on więc powinien wystąpić przeciw chwiejącej się popularności Lafayetta!
Skąd ta ogólna nienawiść do Lafayetta?
Może dlatego, że był poczciwym człowiekiem, a zawsze oszukiwanym przez stronnictwa, ilekroć te odwoływały się do jego szlachetności.
W chwili przeto, gdy oznajmiono przybycie Zgromadzenia i gdy dla dania przykładu braterstwa Lameuth i Lafayette, ci dwaj śmiertelni nieprzyjaciele, wchodzą pod rękę, ze wszystkich stron dają się słyszeć krzyki:
— Danton na trybunę!... na trybunę Danton!...
Robespierre wyczekiwał tylko, aby miejsca ustąpić; był on, jak powiedzieliśmy lisem, nie brytanem.
Napadał na nieobecnego nieprzyjaciela, rzucał się na niego ztyłu, czepiał się jego ramion, wygryzał czaszkę aż do mózgu, lecz rzadko atakował wprost.
Opuszczona trybuna oczekiwała Dantona.
Ale Dantonowi trudno było wejść na nią, gdyż jeżeli był jedynym człowiekiem, który powinien był atakować. Lafayette był może jedynym człowiekiem, którego Danton atakować nie mógł.
Dlaczego?
A!.. zaraz powiemy. Danton i Mirabeau mieli charaktery bardzo do siebie podobne: ten sam temperament, te same potrzeby, przyjemności, ten sam brak pieniędzy, a tem samem równą skłonność do zepsucia.
Zapewniano, że równie jak Mirabeau. Danton otrzymał pieniądze od dworu. Przez kogo? ile? gdzie? nie wiedziano, lecz że otrzymywał, mówiono na pewno.
A oto, co jest rzeczywistego w całej tej sprawie.
Danton sprzedał ministerjum swój urząd adwokata na radzie króla, i mówiono, iż otrzymał od tegoż ministerjum poczwórną wartość swego urzędu.
Było to prawdą; lecz sekret ten trzymały w tajemnicy trzy osoby; sprzedający Danton, kupujący pan de Montmorin i pośrednik pan de Lafayette.
Jeżeli Danton oskarży Lafayetta, ten mógłby mu rzucić w twarz historję sprzedaży urzędu za cenę cztery razy przewyższającą wartość.
Innyby się cofnął.
Danton przeciwnie, szedł śmiało naprzód, znał Lafayetta i jego wspaniałomyślność serca, która przechodziła niekiedy w głupotę. Przypomnijmy sobie rok 1830.
Danton mówił sobie, że pan de Montmorin, przyjaciel Lafayetta, podpisawszy paszport królowi, jest w tej chwili tak mocno skompromitowany, iż pan Lafeyette nie przywiąże mu tego nowego kamienia do szyi.
I wstąpił na trybunę.
Mowa jego była bardzo krótką.
— Panie prezesie!... rzekł, oskarżam pana de Lafayette; zdrajca nadchodzi; niech wystawią dwa szafoty, a ja zgodzę się wejść na jeden, jeśli on nie zasłużył na drugi.
Zdrajca nie nadchodził, lecz już był i mógł słyszeć straszne oskarżenie, które wyszło z ust Dantona; lecz, jak tenże przewidział, tyle był szlachetnym, iż na nie nie odpowiedział.
Lameth podjął się tego zadania. Wylał na gorącą ławę Dantona letnią wodę znanych swoich sielanek i prawił o braterstwie.
Po nim nastąpił Sieéyes, który także kazał o braterstwie.
Następnie Barnave podjął ten sam temat.
Te trzy popularności zwyciężyły Dantona. Brano za złe Dantonowi, że atakował Lafayetta, lecz również powstawano przeciw panom Lameth, Siéyes i Barnave, że go bronili — i gdy Lafayette i Danton wychodzili od Jakobinów, wyprowadzono Lafayetta z pochodniami i okrzykami triumfu.
Zwycięstwo przeważyło się na stronę dworu po tej owacji Lafayetta.
Dwie wielkie potęgi zostały pokonane w osobie swych wodzów:
Jakobini w osobie Robespierra, Kordyljerzy w osobie Dantona.

W przyszłym rozdziale opowiem wam dopiero, co to była za protestacja, którą pani Roland przepisywała, siedząc naprzeciw męża w małym saloniku trzeciego piętra w hotelu Bretońskim.

ROZDZIAŁ XXII.
ANTRESOLA W TUILERIES.

Dowiemy się zaraz, co przepisywała pani Roland, lecz i aby czytelnik znał dokładnie położenie rzeczy, i jasno widział najgłębszą tajemnicę rewolucji, trzeba, aby przeszedł | z nami przez Tuileries, wieczorem 15 lipca.
Za drzwiami, wychodzącemi z pokoju na korytarz ciemny i odosobniony, położony w antresoli pałacu, stała kobieta z natężoną uwagą, z ręką na kluczu, drżąc za najmniejszym szelestem.
Jeżeli nie odgadujemy, kto jest ta kobieta, trudno nam będzie ją poznać, gdyż pomimo ciemności, która i w dzień tam panuje, jedyny, znajdujący się kinkiet, przypadkiem, czy też umyślnie został przyćmiony i bliski jest zgaśnięcia.
Przytem drugi dopiero pokój jest oświecony, a tu przy drzwiach pierwszego ta kobieta czeka, drży i słucha.
Kto jest ta kobieta?
Marja-Antonina.
Kogo oczekuje?
Barnava.
O! dumna córo Marji-Teresy! któżby powiedział w dniu, w którym cię na królowę Francji poświęcono, że nadejdzie chwila, gdy ukryta za drzwiami mieszkania swej pokojowej, i będziesz czekała, drżąc ze strachu i nadziei, na nieznanego adwokata z Grenoble, ty, która tak długo kazałaś czekać hrabiemu Mirabeau, i przyjęłaś go zaledwie raz tylko!
Lecz niech nikt nie rozumie tego fałszywie: królowa tylko w czysto politycznym interesie czeka na Barnava. W tym przytłumionym oddechu, w poruszeniach nerwowych i w ręce, która drżąca klucz ściska, serce nie ma żadnego udziału, duma tylko jest tu interesowaną.
Mówimy duma, gdyż mimo tysiącznych prześladowań, na jakie król i królowa są wystawieni od chwili powrotu, widocznem jest, że życie ich ocalone, a cała kwest ja zamyka się w tych kilku słowach:
Czy zbiegi z Varennes utracą resztę władzy, czy też odzyskają władzę straconą?
Od fatalnego wieczoru, w którym Charny opuścił Tuileries, aby już do nich nie wrócić, serce Marji Antoniny bić przestało. Przez kilka dni była na wszystko obojętną, nawet na obelgi, lecz powoli spostrzegła, że w jej potężnym organizmie dwa są źródła, z których płynęło życie; nienawiść i duma, i przyszła do siebie, aby nienawidzieć i mścić się.
Nie na Charnym mścić się chciała, nie Andreę nienawidzieć. Gdy o nich pomyśli, siebie samą nienawidzi, jest bowiem dość rozumną, aby powiedzieć sobie, że wszystkie błędy są po jej stronie, a wszelkie poświęcenia po stronie Oliviera i jego żony.
O!... gdyby mogła ich nienawidzieć, czułaby się szczęśliwą.
Lecz kogo nienawidzi z głębi serca, to ten lud, który ją dotknął swą ręką, przytrzymał, jak zwyczajnego zbiega, który ją napełnił wstrętem, ścigał obelgami i okrył wstydem. Tak, ona nienawidzi ten lud, który ją nazywał: madame Deficit, madame Veto, który zowie ją Austrjaczką i który ją ma nazwać wdową Capet.
Jeżeli będzie mogła się mścić o!,.. jakże się zemści!...
Co zdziałał Barnave dla królowej dnia piętnastego lipca 1791 roku, w tej chwili, gdy pani Roland przepisywała w swym saloniku w hotelu Bretońskim protestację, której treści jeszcze nie znamy: czy dał jej bezsilność i rozpacz, lub też posiłek bogów, który zwie się zemstą?... W istocie położenie było krańcowe.
Dzięki zapewne Lafayettowi i Zgromadezniu narodowewemu, pierwszy pocisk został odparty puklerzem konstytucji, król nie uciekał, lecz został uwięziony.
Lecz pamiętamy afisze Kordyljerów, propozycje Marata, djatryb obywatela Prudhomme, kaprys Bonnevilla, wniosek Kamila Desmoulins, dowodzenia genewczyka Dumonta i pamiętamy, że ma być wydany nowy dziennik, do którego pisze Brissot i który będzie nosił nazwę „Republikanin“.
Czy chcecie poznać prospekt tego dziennika?... Jest krótki lecz jasny. Amerykanin Tomasz Payne go redagował, przetłómaczył młody oficer, który bił się w wojnie o niepodległość, wydał zaś Duchâtelet.
Co to za straszna fatalność, która z czterech stron świata zwołuje nowych nieprzyjaciół dla zagłady chwiejącego się tronu!... Tomasz Payne!... Co tu robi ten człowiek, który jest zarazem anglikiem, amerykaninem, francuzem?... który próbował każdego rzemiosła, był fabrykantem, nauczycielem, celnikiem, majtkiem, dziennikarzem!... Przyszedł tu połączyć swoje tchnienie z burzliwym wichrem, który tak nielitościwie dmie na gasnącą pochodnię.
Oto prospekt „Republikanina“ z 1791 roku, tego dziennika, który miał wyjść w chwili gdy Robespierre pytał, co to jest republika:
„Poznaliśmy, że nieobecność króla jest dla nas pożyteczniejszą, niż jego przytomność. Uciekał, więc tem samem abdykował“.
Można sobie wyobrazić wrażenie, jakie zrobiło ukazanie się tego afisza, rozlepionego po murach Paryża.
Konstytucjonista Malouet przestraszył się okrutnie. Wbiegł, zaledwie oddychając, przerażony na Zgromadzenie Narodowe, oskarżając ten prospekt i żądając aresztowania autora.
— Dobrze!... odpowiedział Pétion, lecz przedewszystkiem przeczytajmy go.
Pétion, jeden z wielu ówczesnych republikanów, znał zapewne prospekt. Malouet, który go oskarżył, wymówił się od przeczytania, z obawy, że trybuny utworowi przyklasną.
Dwaj członkowie Zgromadzenia: Chabroud i Chapelier zagładzili bąka, ustrzelonego przez kolegę.
— Prasa jest wolną!... powiedzieli i każdy, rozumny czy głupi ma prawo wygłaszać swoje opinje. Pogardźmy dziełem szaleńca i przejdźmy do obrad dziennych.
I Zgromadzenie zajęło się obradami.
Niech i tak będzie, nie mówmy już o tem.
Lecz jest to hydra, grożąca monarchji.
Gdy ucięta głowa odrasta, znów kąsa.
Nie zapomniano o Monsieur, ani o spisku Favrasa, król usunięty, Monsieur uznany regentem. Dziś już nie idzie o Monsieur, który uciekł w tymże samym czasie, co król, szczęśliwszy od niego, gdyż dostał się do granicy.
Lecz pozostał książę Orleański.
Pozostał ze swoim złym duchem, człowiekiem, który go naprzód popycha, z Laclosem, autorem Niebezpiecznych związków.
Istnieje dekret o regencji, dekret, który butwieje w tece, dlaczegóżby nie użyć tego dekretu?...
Dnia dwudziestego ósmego czerwca jeden z dzienników ofiaruje regencję księciu Orleańskiemu, co dowodzi, że Ludwika XVI już niema, chociaż istnieje on dla Zgromadzenia.
Naturalnie, że książę Orleański udaje zdziwienie i odmawia.
Lecz pierwszego lipca Laclos, na mocy swej władzy prywatnej, ogłasza detronizację i domaga się regenta; 3-go oświadcza, że książę Orleański jest rzeczywiście opiekunem młodego księcia; 4-go żąda z trybuny Jakobinów, aby przedrukowano i ogłoszono dekret o reorganizacji. Na nieszczęście Jakobini, którzy jeszcze nie wiedzą dobrze, czego się trzymać, wiedzą przynajmniej dobrze, czego nie chcą.
Nie są orleanistami, chociaż książę Orleański i książę de Chartres, są członkami towarzystwa. Regencja księcia Orleańskiego jest odrzucona przez Jakobinów, lecz noc wystarcza Laclosowi do nabrania otuchy. Jeśli nie rządzi u jakobinów, jest za to panem swego dziennika, w nim ogłasza regencję księcia Orleańskiego, a ponieważ nazwa protektora była sprofanowana przez Kromwella, regent, który będzie posiadał wszelką władzę, zwać się będzie poskromicielem.
A wszystko to, jak widzimy, jest wyprawą przeciw władzy królewskiej, która, bezsilna sama przez się, niema innego sprzymierzeńca nad Zgromadzenie Narodowe. Są jeszcze Jakobini, którzy tworzą zgromadzenie, używając innego wpływu, a nadewszystko w inny sposób groźne, niż Zgromadzenie Narodowe.
Dnia ósmego lipca, patrzcie, jak postępujemy!... Pétion wnosi kwestję nietykalności królewskiej. Rozróżnia tylko nietykalność polityczną od nietykalności osobistej.

wracają mu uwagę, iż będą mieli zatargi z królami, jeżeli zrzucą z tronu Ludwika XVI.
— Jeżeli królowie chcą nas zwyciężyć!.. odpowiedział Pétion, — detronizując Ludwika XVI, zabieramy im najpotężniejszego sprzymierzeńca, gdy tymczasem pozostawiając go na tronie, zasilamy ich władzą, jaką jemu oddamy.
Brissot zaś, wszedłszy na trybunę, posuwa się jeszcze dalej. Rozbiera tę kwestję: czy król może być sądzony.
— Później... rzekł, zastanowimy się na wypadek złożenia z tronu, jako rząd zastąpi władzę królewską.
Brissot zaś, wszedłszy na trybunę, posuwa się jeszcze dalej natem posiedzeniu i, posłuchajcie, co o niem pisze:
„Nie były to oklaski, ale krzyki uniesienia. Trzy razy Zgromadzenie zachwycone wstawało, z rękami wyciągniętemi, z kapeluszami w powietrzu i w nieopisanym entuzjazmie. Niech przepadnie na wieki każdy, ktokolwiek, dzieląc to wielkie wzruszenie, mógłby nanowo włożyć kajdany!...“
A więc król nie tylko może być sądzonym, lecz nawet podnoszącego tę kwestję przyjmują z zapałem.
Osądźcie, jak strasznem echem odbiły się oklaski w Tuileries!
— Zgromadzenie Narodowe ze swej strony chciało również zbadać tę groźną kwestję.
Konstytucjoniści zamiast lękać się jej rozbioru, żądali go, byli pewni przewagi.
Lecz większość Zgromadzenia była daleką od reprezentowania większości narodu. Mniejsza o to, zgromadzenia wogóle mało się zajmują temi anomaljami, postanawiają one, a lud niech odrzuca lub przyjmuje.
Lecz gdy lud odrzuca postanowienie Zgromadzenia, nazywa się to poprostu rewolucją.
Dnia trzynastego lipca trybuny zapełnione są ludźmi pewnymi, wprowadzonymi za właściwemi biletami.
Dzisiaj nazwalibyśmy ich klakierami.
Oprócz tego rojaliści strzegą korytarzy, wynaleziono również przy tej sposobności kawalerów sztyletu.
Nakoniec, na wniosek jednego z członków, zamknięto Tuileries.
O!... zapewne tego wieczora, królowa oczekiwała Barnava z równą niecierpliwością, jak piętnastego.
W tym dniu jednak nic nie zostało rozstrzygnięte.
Czytano tylko raport, podany w imieniu pięciu komitetów.
Raport mówi:
„Ucieczka króla nie jest przewidziana w konstytucji, lecz o nietykalności jest mowa“.
Komitety uważają króla za nietykalnego, wydają w ręce sprawiedliwości tylko pana de Bouillé, de Charny, panią de Tourzel, kurjerów, służących, lokai. Nigdy dowcipna bajka o wielkich i małych nie miała lepszego zastosowania.
Kwest ja ta zresztą więcej była rozbierana u Jakobinów, niż w Zgromadzeniu.
Ponieważ nie została rozstrzygniętą, Robespierre pozostawał niezdecydowanym. Nie był ani republikaninem, ani monarchistą; można być wolnym tak pod rządem króla, jak i senatu.
Pan de Robespierre rzadko się kompromitował, a widzieliśmy w końcu zeszłego rozdziału, jaka go trwoga przejmowała bez najmniejszej do tego przyczyny.
Lecz byli tam ludzie, którzy nie mieli tej chwalebnej przezorności; tymi ludźmi byli: ex-adwokat Danton i rzeźnik Legendre, brytan i niedźwiedź.
— Zgromadzenie może uniewinnić króla... mówi Danton, lecz wyrok będzie zreformowany przez Francję, gdyż Francja go potępia!
— Komitety są szalone... mówi Legendre, gdyby znały ducha, ożywiającego masy, wróciłyby do rozumu; zresztą — dodał — jeżeli tak mówię, to dla ich dobra.
Podobne mowy oburzały konstytucjonistów, którzy na nieszczęście dla siebie, nie tworzyli takiej większości u Jakobinów, jak w Zgromadzeniu.
Poprzestali na wyjściu z posiedzenia.
I źle zrobili, nieobecni są zawsze winnymi, jest też start pełne zdrowego rozsądku francuskie przysłowie: „Kto opuszcza miejsce, ten je traci“.
Nietylko konstytucjoniści utracili miejsca, lecz nadto miejsca te zostały zajęte przez deputacje ludowe, przynoszące adresy przeciw komitetom.
To sprzyjało Jakobinom i deputaci zostali z okrzykami przyjęci.
W tymże samym czasie, na drugim końcu Paryża, w klubie, a raczej w towarzystwie braterskiem kobiet i mężczyzn, które nazywano towarzystwem zakonników, La société des Mommes, redagowany był adres, a zyskał on pewne znaczenie w wypadkach, mających nastąpić.
Towarzystwo, o którem mowa, było zakładem pomocniczym Kordyljerów, ożywiał je duch Dantona. Młody człowiek, 24 lub 25 lat mieć mogący, redagował adres.
Młodym człowiekiem był Jan Lambert Talien.
Na adresie stał straszny napis: Naród.
Dnia 14-go zaczęły się obrady w Zgromadzeniu.
Tym razem niepodobieństwem było zabronić publiczności wstępu do trybun, niepodobieństwem zapełnić jak poprzednie korytarza i przejścia rojalistami i kawalerami sztyletu (sztyletnikami), niepodobieństwem nakoniec zamknąć ogród Tuilries.
Prolog został odegrany przed klakierami, lecz komedja miała być przedstawioną wobec prawdziwej publiczności.
A trzeba przyznać, że publiczność była źle usposobioną, tak źle, że Duporta, popularnego przed trzema miesiącami, słuchano w głuchem milczeniu, gdy proponował, ażeby przestępstwo króla złożyć na jego otoczenie.
Dokończył jednak mowy, mocno zdziwiony, że mu ani razu nie przerwano najmniejszym okrzykiem uznania.
Była to jedną z tych trzech gwiazd, których światło gasło powoli na niebie polityki: Duport, Lameth i Barnave.
Po nim Robespierre wstąpił na trybunę. Co nam też powie ten przezorny człowiek? Tydzień temu oznajmił, że nie jest ani monarchistą, ani republikaninem, po czyjej stronie stanie dzisiaj?
Nie wyjawił swego przekonania.
Wystąpił na trybunę i ckliwym głosem oznajmił, iż ustanawia się adwokatem ludzkości, że zdaniem jego byłoby niesprawiedliwością i okrucieństwem uderzać tylko na słabych, że nie powstaje przeciw królowi, ponieważ Zgromadzenie zdaje się uważać go za nietykalnego, lecz broni panów Bouillé, Charny, pani de Tourzel, kurjerów, lokai, służących, wszystkich nakoniec, którzy przez zależne swoje położenie zmuszeni byli do posłuszeństwa.
Zgromadzenie szemrało mocno podczas mowy; trybuny zaś przysłuchiwały się z wielką uwagą, nie wiedząc, czy przyklaskiwać, czy też ganić; dostrzegły nakoniec w słowach mówcy to, co w nich było rzeczywiście: wyraźne atakowanie władzy królewskiej i fałszywą obronę dworactwa.
Natenczas trybuny przyklasnęły Robespierrowi.
Prezes usiłował nakazać im milczenie.
Przeor z Marny chciał zwrócić rozprawy na grunt, oczyszczony ze wszelkich wykrętów i paradoksów,.
— Lecz cóżbyś zrobił obywatelu... zawołał, gdyby usuniętego od sprawy króla kazano ci powrócić do dawnej władzy?
Pytanie było tem więcej kłopotliwe, że zwrócone wprost do Robespierra; lecz są chwile, w których bezwstydne czoła reakcjonistów niczem się nie zawstydzają.
Desmeunieurs ponowił kwestję i zdawał się z uszczerbkiem króla podtrzymywać stronę Zgromadzenia.
— Zgromadzenie... rzekł mówca, jest ciałem wszechmocnem, ma prawo zawiesić władzę królewską i utrzymywać to zawieszenie aż do chwili, w której konstytucja zostanie ukończoną.
Tym sposobem król, który nie uciekał, lecz był uwięzionym, zostanie czasowo tylko zawieszonym w swej władzy do wykończenia konstytucji.
Gdy konstytucja zostanie ukończoną, król powróci z całkowitemi prawami do sprawowania swych czynności królewskich.
— Nakoniec... zawołał mówca, ponieważ ode mnie żądają, (a nikt niczego nie żądał), abym w formie wniosku podał swoje objaśnienia, oto mój projekt:
1-o. Zawieszenie trwać będzie, dopóki król nie przyjmie konstytucji.
2-o. Jeżeli jej nie przyjmie, Zgromadzenie ogłosi detronizację.
— O! bądźcie spokojni... zawołał Gregoirle ze swego miejsca, nietylko przyjmie, ale i zaprzysięże wszystko, co tylko zechcecie.
I miał słuszność, lecz powinien był powiedzieć: „Zaprzysięże i przyjmie“ wszystko, co zechcecie.
Królowie łatwiej daleko przysięgają, niż przyjmują.
Zgromadzenie może byłoby przyjęło projekt z wniosku Desmeuniersa, lecz Robespierre ze swego miejsca zawołał:
— Strzeżcie się, taki wniosek postanawia naprzód, że król nie będzie sądzonym!...
Zostali złapani na gorącym uczynku, nie śmieli głosować.
Hałas, jaki usłyszano pode drzwiami, wybawił z kłopotu Zgromadzenie.
Była to deputacja z towarzystwa braterskiego Mnichów, przynosząca proklamację natchnioną przez Dantona, a redagowaną przez Talliena i podpisaną: Naród.
Zgromadzenie zemściło się na deputacji, odmawiając wysłuchania adresu.
Natenczas Barnave powstał.
— Nie czytajcie jej dziś... rzekł, lecz jutro wysłuchajcie i nie ulegnijcie wpływom sztucznych opinij. Prawo potrzebuje tylko położyć swoje znamię, a wszyscy dobrzy obywatele połączą się z niem.
„Zatrzymaj dobrze w pamięci te kilka słów, czytelniku, rozważ to zdanie z sześciu wyrazów złożone: Prawo potrzebuje tylko położyć swoje znamię! Zdanie zostało wypowiedziane 14-go; rzeż 17-go — jest w tem zdaniu.
Co znaczyły te słowa: położyć znamię prawa?
— Ogłosić prawo wojenne i zatknąć czerwoną chorągiew.
Rzeczywiście, dzień 14-go jest stanowczym. Zgromadzenie przedstawia groźny widok; nikt mu nie grozi, lecz ono chce mieć pozór zagrożonego. Wzywa Lafayetta na pomoc, a ten posyła Zgromadzeniu pięć tysięcy ludzi gwardji narodowej, nadto aby podburzyć lud, przyłączył tysiąc pik z przedmieścia św. Antoniego.
Strzelby oznaczyły arystokrację gwardji narodowej, piki proletarjat.
Zgromadzenie przekonane, jak Barnave, że potrzeba tylko obwieścić prawo, aby przyciągnąć do siebie nie lud, lecz Laafyetta, dowódcę gwardji narodowej i Baillego, mera Paryża, postanowiło uczynić krok stanowczy. Chociaż liczyło zaledwie dwa lata istnienia, Zgromadzenie było tak przebiegłe, jak Zgromadzenie z 1829 lub 1846 roku. Wiedziało dobrze, iż przedewszystkiem należało znudzić członków i słuchaczy mniej ważnemi obradami, a zachować na koniec posiedzenia główną kwestję.
Straciło zatem połowę czasu na słuchanie raportu wojskowego i o sprawach departamentu pozwoliło trzem czy czterem członkom, którzy mieli zwyczaj rozmawiania podczas dyskusji, rozprawiać dowolnie; nakoniec, doprowadziwszy rozprawy do końca, umilkło i wysłuchało dwie mowy Sallesa i Barnava, dwie mowy adwokatów, które tak trafiły do przekonania Zgromadzenia, że gdy Lafayette zażądał zamknięcia posiedzenia, zgodziło się na to spokojnie.
W tym dniu Zgromadzenie nie potrzebowało się niczego obawiać. Trybuny miało za sobą, Tuileries zostały zamknięte, policja oddawna pod zarządem prezesa, Lafayette zasiadł w środku izby, aby żądać jej zamknięcia; Bailly stał na czele rady miejskiej, gotów do wszelkich wezwań. Wszędzie władza pod bronią w pogotowiu do walki z ludem.
Lud, nie mając sił odpowiednich, przeciągnął wzdłuż pik i bagnetów i zebrał się na polu Marsowem.
Lecz, uważajcie dobrze, lud nie zebrał się na polu Marsowem, aby burzyć; nie, on był pewnym, że znajdzie tam ołtarz ojczyzny, którego od dnia 14-go nie miano jeszcze czasu zniszczyć.
Tłum chciał ułożyć protestację i podać ją Zgromadzeniu. Podczas gdy tłum układał swą protestację. Zgromadzenie uchwalało.
1-o. Środek zapobiegający:
„Jeżeli król cofnie swą przysięgę, jeżeli będzie atakować lud, lub nie będzie go bronił, złoży koronę i stanie się zwyczajnym obywatelem, odpowiedzialnym za przekroczenia, mogące nastąpić po abdykacji”.
2-o. Środek karcący:
„Będą odpowiedzialni: Bouillé jako główny winowajca, a jako drugorzędni, wszyscy ci, którzy mieli udział w uwiezieniu króla“.
Podczas gdy Zgromadzenie głosowało, tłum ułożył i podpisał swą protestację; powrócił podać ją Zgromadzeniu, które zastał lepiej, niż kiedykolwiek strzeżone. Wszystkie władze w tym dniu były na stopie wojennej: prezesem Zgromadzenia był Karol Lameth, młody pułkownik; komendantem gwardji narodowej Lafayette, młody generał, nawet nasz zacny astronom Bailly, który na sukni uczonego zawiązał trójkolorową wstęgę i ozdobił swą myślącą głowę trójkolorowym kapeluszem, pośród tych pik i bagnetów miał wojowniczą minę, tak, że pani Bailly mogła go wziąć za Lafayetta, gdyż, jak mówiono, brała niekiedy Lafayetta za niego.
Tłum parlamentował, wyglądał tak nieprzyjaźnie, iż było niepodobieństwem odmówić mu tego. Wskutek parlamentowania, dozwolono deputatom mówić z panami Pétion i Robespierrem.
Lecz już było zapóźno, głosowanie skończono.
Dwaj członkowie Zgromadzenia, którzy nie byli przychylni głosowaniu, nie starali się zapewne ozłocić im tej pigułki i deputaci powrócili rozwścieczeni do tych, którzy ich wysłali.
Lud przegrał partję najpiękniejszej gry, jaką kiedykolwiek los złożył w jego ręce.
Był też w gniewie i rozproszył się po mieście, zaczynając od zamknięcia teatrów. Zamknięte teatry, mówił jeden z naszych przyjaciół w 1830 roku, to czarna chorągiew nad Paryżem.
Lafayette ze swym tysiącem pik i czterema tysiącami strzelb, chciał powstrzymać to powstanie w zarodzie, lecz władza municypalna odmówiła mu stosownego rozkazu.
Do tej chwili królowa była zawiadamianą o biegu wypadków, lecz zbrakło dalszych raportów. Barnave, którego tak niecierpliwie oczekiwała, miał jej powiedzieć, co się działo w ciągu dnia piętnastego.
Każdy prawie czuł zbliżanie się jakiegoś ostatecznego wypadku.
Król, który również oczekiwał na pana Barnava, w drugim pokoju pani Campan, został zawiadomiony o przybyciu doktora Gilberta i, aby uważniej wysłuchać wiadomości o wypadkach, powrócił do siebie, zatrzymując Gilberta, a zostawiając królowej Barnava.
Nakoniec około dziewiątej dały się słyszeć kroki na schodach, jakiś głos zamienił słów kilka ze strażą w sieni i ukazał się w korytarzu młody człowiek w mundurze oficera gwardji narodowej.
Był to Barnave.
Królowa z bijącem sercem, jakgdyby ten człowiek był jej ukochanym, otworzyła drzwi i Barnave, oglądając się na wszystkie strony, wsunął się do pokoju.

Drzwi zamknęły się natychmiast i usłyszano obracający się klucz w zamku.

ROZDZIAŁ XXIII.
DZIEŃ 15-go LIPCA.

Serca obojga biły z równą gwałtownością, lecz pod wrażeniem odrębnych uczuć. Serce królowej uderzało od nadziei i zemsty, serce Barnava pragnieniem miłości.
Królowa weszła szybko do drugiego pokoju, jakby szukając światła. Nie lękała się zapewne ani Barnava ani jego miłości, wiedziała o ile to uczucie było pełne uszanowania i poświęcenia, lecz instynktem kobiecym unikała ciemności.
Wszedłszy do drugiego pokoju, upadła prawie na krzesło.
Barnave zatrzymał się w progu i jednem spojrzeniem obrzucił całe wnętrze pokoju, oświetlonego dwiema tylko świecami.
Sądził, iż zastanie króla, który znajdował się przy dwóch poprzednich spotkaniach z Marją Antoniną.
Pokój był pusty. Pierwszy raz od pobytu w biskupstwie Meax, — Barnave ujrzał się sam na sam z królową.
Ręka jego mimowolnie przycisnęła mocno bijące serce.
— O!... panie Barnave... rzekła królowa po chwili milczenie, od dwóch godzin czekam na pana.
Pierwsze poruszenie Barnava na wymówkę, uczynioną tak słodkim głosem, było rzucić się do nóg królowej, lecz uszanowanie powstrzymało go.
Serce zwykle wskazuje, iż częstokroć upaść do nóg kobiety, jest to ubliżyć jej.
— Niestety, Najjaśniejsza Pani... wyrzekł, to prawda, lecz mam nadzieję, Wasza królewska mość jest przekonaną, że stało się to mimo mej woli...
— O tak!.. rzekła królowa, wiem, iż pan jesteś monarchji oddany.
— Jestem przedewszystkiem oddany mojej królowej... wyrzekł Barnave, i pragnę, aby o tem Wasza królewska mość była przekonaną.
— Nie wątpię!... powiedziała Marja Antonina, a zatem nie mogłeś pan przyjść wcześniej?...
— Usiłowałem przyjść o siódmej, lecz było jeszcze zbyt widno i spotkałem... jakim sposobem taki człowiek może się znajdować w blizkości tego pałacu?... spotkałem Marata na tarasie.
— Pan Marat?... rzekła królowa, jakby szukając w pamięci; czy nie jest to ten gazeciarz, który przeciwko nam pisze?...
— Który pisze przeciw wszystkim, tak... jego jaszczurcze oko śledziło mnie, póki nie zniknąłem za kratami klubu umiarkowanych. Przeszedłem, nie śmiejąc spojrzeć w te okna. Na szczęście na moście królewskim spotkałem Saint-Prix.
— Saint -Prix... kto to jest?... rzekła królowa z równą prawie pogardą, jaką okazała dla Marata... komedjant?...
— Tak, komedjant... odparł Barnave, ale co Najjaśniejsza Pani chce?... taki to już charakter naszej epoki, komedjanci i gazeciarze, ludzie, o których istnieniu królowie wiedzieli tyle tylko, aby im wydawać rozkazy, które oni z radością spełniali, komedjanci, mówię, i gazeciarze zostali obywatelami, mającymi wpływ, mogącymi dowolnie się poruszać, postępującymi według swego natchnienia i stającymi się głównemi sprężynami w tej wielkiej machinie, dla której władza królewska jest dziś kołem zbytecznem, o które nikt nie dba... Saint-Prix naprawił to, co zepsuł Marat.
— Jakim sposobem?...
— Saint-Prix był w mundurze. Znam się z nim bardzo dobrze, przystąpiłem wtedy do niego, spytałem, gdzie zaciągnął wartę, było to na szczęście w zamku!... Wiedziałem, iż mogę liczyć na jego dyskrecję, powiedziałem mu więc, że zaszczycony zostałem posłuchaniem u Najjaśniejszej Pani.
— Ach, panie Barnave!...
— Czyż lepiej było wyrzec się tego?...
Barnave chciał powiedzieć: tego szczęścia, lecz poprawił się i wyrzekł:
— Czyż lepiej było wyrzec się szczęścia zobaczenia się Najjaśniejsza Pani, oraz nie zawiadomić cię o ważnych nowinach, które ci przynoszę?
— Owszem!... odpowiedziała królowa, dobrze zrobiłeś.... Sądzisz pan tedy, że można liczyć na pana Saint-Prix?
— Najjaśniejsza Pani, — wyrzekł poważnie Barnave, chwila jest ostateczną, wierzaj mi, przyjaciele, którzy ci dotąd jeszcze pozostali, są to ludzie prawdziwie poświęceni. Gdyż jeżeli jutro, a to się jutro wyjaśni, Jakobini wezmą górę nad konstytucjonalistami, przyjaciele wasi będą uważani za wspólników, a prawo, jak Najjaśniejsza Pani wie, uwalnią Was od kary, aby ją wymierzyć tym przyjaciołom waszym, których za waszych wspólników uważa.
— To prawda- — podjęła królowa, więc utrzymujesz pan, że pan Saint-Prix?
— Pan Saint-Prix, Najjaśniejsza Pani, powiedział mi, że jest na straży w Tuileries od dziewiątej do jedenastej i będzie się starał zająć miejsce około entresol, a wtedy przez te dwie godziny Wasza królewska mość będzie miała czas wydać mi swe rozkazy; przytem, radził, abym przywdział mundur oficera gwardji narodowej, co też, jak widzi Najjaśniejsza Pani, uskuteczniłem.
— I zastałeś pan pana Saint-Prix na jego stanowisku?...
— Tak, Najjaśniejsza Pani... Musiałem się opłacić dwoma biletami do teatru, aby zyskać to miejsce od swego sierżanta. Widzi Najjaśniejsza Pani... dodał z uśmiechem Barnave, jak to zepsucie łatwo się zaszczepia...
— Pan Marat — pan Saint-Prix... dwa bilety do teatru... powtórzyła królowa, zagłębiając przerażony wzrok w tę przepaść, skąd powstają drobne wypadki, z których w dniach rewolucji wysnuwa się przeznaczenie królów.
— O!... tak, mój Boże... rzekł Barnave, to niesłychane, nieprawdaż, Najjaśniejsza Pani?... To jest to, co starożytni nazywali fatalizmem, co filozofowie za przypadek uważają, a co wierzący mienią Opatrznością.
Królowa wzięła w rękę prześliczny lok swych włosów, spadający jej na piękną szyję, a spoglądając nań smutno:
— Otóż to właśnie... wyrzekła, to pobieliło mój włos!...
Poczem, zwracając się do Barnava:
— Lecz słyszałam... podjęła, żeśmy podobno zwyciężyli w Zgromadzeniu.
— Tak, Najjaśniejsza Pani, zwyciężyliśmy w Zgromadzeniu, lecz doznaliśmy porażki u Jakobinów.
— Ależ mój Boże!.... rzekła królowa, ja nic tego nie rozumiem. Sądziłam, że Jakobini należeli do was, do pana Lameth, pana Duport, że trzymaliście ich w ręku, że robiliście z nimi, co wam się podobało?....
Barnave pokiwał smutnie głową.
— Tak było niegdyś, lecz inny duch wstąpił w Zgromadzenie.
— Duch Orleanów, nieprawdaż?.... spytała królowa.
— Tak, jak na teraz, stamtąd idzie niebezpieczeństwo.
— Niebezpieczeństwo!... ależ powtarzam raz jeszcze, czyliż nie uniknęliśmy go przez dzisiejsze głosowanie?...
— Zechciej tylko dobrze zrozumieć, Najjaśniejsza Pani, gdyż, aby stawić czoło położeniu, trzeba je poznać. Oto dzisiejsze głosowanie.
„Jeżeli król cofa swą przysięgę, jeżeli się stawia przeciw ludowi lub nie broni go, sam składa koronę, staje się zwyczajnym obywatelem, oraz podpada oskarżeniu za wykroczenia, spełnione po abdykacji.“
— Kiedy tak... rzekła królowa, to król nie cofnie przysięgi, nie powstanie przeciw ludowi i jeżeli kto napadnie na lud, bronić go będzie.
— Bardzo dobrze, lecz owo głosowanie to tylko furtka otwarta dla rewolucjonistów i orleanistów... powiedział Barnave. Zgromadzenie nie uchwaliło nic stanowczego względem króla, przedsięwzięło środki zaradcze przeciw powtórnej ucieczce, lecz odłożyło pierwszą na stronę, a dzisiejszego wieczoru, czy wiesz Najjaśniejsza Pani, co proponował Laclos orleanista Jakobinom?....
— O!... coś zapewne strasznego!... Cóż może proponować zbawiennego autor Niebezpiecznych Związków?...
— Żądał, aby w Paryżu i w całej Francji zbierano głosy na detronizowanie. Ręczył sam za dziesięć miljonów podpisów.
— Dziesięć miljonów podpisów!... zawołała królowa, mój Boże!... czyż jesteśmy już tak znienawidzeni, że aż dziesięć miljonów Francuzów nas odpycha!...
— O, Najjaśniejsza Pani!... większość głosów łatwo się wytwarza!...
— A wniosek pana Laclos, czy się utrzymał?...
— Wywołał spór... Danton popierał.
— Danton!... ależ sądziłam, że ten pan Danton do nas należy?... Pan de Montmorin wspominał nam o posadzie adwokata w radzie króla, kupionej, czy sprzedanej, już dobrze nie pamiętam, która nam zapewniała tego człowieka.
— Pan de Montmorin omylił się, Najjaśniejsza Pani; gdyby Danton mógł należeć do kogo, należałby do księcia orleańskiego.
— A pan Robespierre, a ten, czy przemawiał?... Powiadają, że zaczyna nabierać wielkiego wpływu.
— Tak, Robespierre przemawiał, nie obstawał on bynajmniej za petycją, był za adresem do towarzystwa Jakobinów na prowincji.
— Trzebaby jednakże zjednać sobie pana Robespierre, kiedy zdobywa tak wielki wpływ.
— Nie można zjednać pana de Robespierre, Najjaśniejsza Pani, pan de Robespierre sam do siebie należy, do idei, utopji, do mary jakiejś, do ambicji być może.
— Lecz bądź cobądź, jakakolwiek jest ta jego ambicja, czy nie możemy jej zadowolić?... Przypuść pan, że pragnie być bogatym.
— On nie chce być bogatym.
— Być może?...
— Może, że chce być czemś więcej, niż ministrem!...
Królowa patrzyła na Barnava z rodzajem przerażenia.
— Zdawało mi się jednakże... rzekła, że zostać ministrem, jest to najwyższy cel, do jakiego może dążyć nasz poddany?...
— Jeżeli pan de Robespierre uważa króla jako strąconego z tronu, nie uważa się przeto za poddanego króla.
— Lecz czegóż się spodziewa nareszcie? — spytała przerażona królowa.
— Zjawiają się w pewnych chwilach ludzie, którzy marzą o nowych tytułach politycznych, powstałych w miejsce dawnych, już zatartych.
— Tak, rozumiem, że książę orleański marzy o regencji; bardzo dobrze: urodzenie powołuje go na tak wielki urząd, lecz pan de Robespierre, jakiś adwokat z prowincji.
Królowa zapomniała, że i Barnave także był adwokatem z prowincji, Barnave pozostał nieporuszony, bądź to, że cios zemknął się, nie dotknąwszy go, bądź, że z odwagą ukrył boleść swoją.
— Marjusz i Krommwell! Niestety! gdy, będąc dzieckiem,; słyszałam te imiona, nie myślałam wtedy, że kiedyś zadźwięczą tak strasznie w uszach moich! Ale idźmy dalej, « gdyż coraz więcej oddalamy się od faktów, zagłębiając się w ocenę ludzi. Pan de Robespierre, mówisz pan, był tedy przeciwnym petycji, proponowanej przez pana Laclos, a popieranej przez pana Dantona...
— Tak, lecz obecnie napłynęła cała fala ludu, banda natrętów i kobiet z Palais-Royal, całą usnuto intrygę dla poparcia Laclosa, i nietylko projekt tegoż utrzymał się, lecz nawet postanowiono, że jutro o jedenastej rano Jakobini, zebrawszy się, wysłuchają podania, zaniosą je na pole Marsowe, uświęcą podpisami na ołtarzu ojczyzny i prześlą stamtąd do stowarzyszeń prowincjonalnych, które również położą podpisy.
— A któż to podanie ułożył?
— Danton, Laclos i Brissot.
— Trzech nieprzyjaciół?
— Tak pani.
— Ależ przez Boga! cóż robią nasi przyjaciele konstytucjoniści?
— Ci, pani, gotowi są jutro stawić wszystko na kartę.
— Lecz już nie mogą łączyć się z Jakobinami?
— Godna podziwu znajomość ludzi i rzeczy, jaką Wasza Królewska mość posiada, dozwala ci widzieć położenie takiem, jakiem ono jest... Tak, Najjaśniejsza Pani, mając na czele Duporta i Lametha, przyjaciele wasi oddzielili się od nieprzyjaciół i stawiają opozycję Feuillantów przeciw Jakobinom.
— Co to są Feuillanci, daruj mi pan, ale nie rozumiem. Tyle napływa imion i wyrazów nowych do naszego języka politycznego, że każde prawie moje słowo jest pytaniem.
— Feuillants, Najjaśniejsza Pani, jest to wielki budynek, położony przy Maneżu, stykający się również z gmachem Zgromadzenia i nadający swe imię tarasowi w Tuileries.
— Któż więcej należy do tego klubu?
— Lafayette, czyli raczej gwardja narodowa; Bailly, to jest władza.
— Lafayette, Lafayette?... sądzisz pan, że można liczyć na Lafayetta?
— On mi się wydaje szczerze oddanym królowi.
— Oddany królowi, jak drwal dębowi, którego pień podcina od korzenia. Bailly, ten ujdzie jeszcze, nie mogę skarżyć się na niego; on to owszem, wręczył mi denuncjację tej kobiety, która odgadła naszą ucieczkę. Ale Lafayette...
— Wasza królewska mość oceni go przy sposobności.
— Tak, to prawda.. powiedziała królowa, rzucając bolesnym wzrokiem za siebie, tak. Wersal... Ale ten klub, wróćmy do niego. Co oni tam będą robić, co postanowią? jaką będzie miał władzę?
— Władzę ogromną, ponieważ rozporządzać będzie zarazem, jak to miałem honor oznajmić Waszej królewskiej mości, gwardją narodową, municypailnością, i większością Zgromadzenia, które z nami głosuje. Cóż więc pozostanie Jakobinom? Pięciu lub sześciu deputowanych może: Robespierre, Pétion, Laclos, książę Orleański; wszystko żywioły różnorodne, których całem zajęciem będzie wichrzyć zgraję nowych członków, intruzów; to gromada podszczuwaczy, którzy narobią dużo zgiełku, lecz żadnego wpływu mieć nie będą.
— Daj to Boże!... A tymczasem, co myśli uczynić Zgromadzenie?
— Zgromadzenie zamyśla, począwszy od jutra, zgromić ostro mera Paryża, za jego wahanie i brak energji w obecnej chwili. Z tego wypadnie, że poczciwiec Bailly, który ma jednę naturę z zegarem, bo potrzebuje tylko nakręcenia w swoim czasie, aby szedł, zostawszy nakręconym, zacznie działać.
W tej chwili trzy kwadranse na jedenastą uderzyło, i usłyszano lekkie kaszlnięcie straży.
— Tak, tak, rozumiem... szepnął Barnave, czas już, abym sobie poszedł, a jednak zdaje mi się, że mam tysiące rzeczy do opowiedzenia Waszej królewskiej mości.
— A ja, panie Barnave, mam tylko jedno powiedzieć ci, że jestem wdzięczna tobie i twoim przyjaciołom za tyle niebezpieczeństw, na jakie się dla mnie narażacie.
— Niebezpieczeństwo, Najjaśniejsza Pani, jest grą, w której mam wszystko do zyskania, jeżeli zwycięzca lub zwyciężony zasłuży na uśmiech Waszej królewskiej mości.
— Niestety! panie... rzekła królowa, zapomniałam już prawie, co to jest uśmiech! lecz tyle dla nas czynisz, że postaram się przypomnieć sobie chwile, w których byłam szczęśliwą i przyrzekam ci, że mój pierwszy uśmiech będzie dla ciebie.
Barnave skłonił się z ręką na sercu, i wyszedł, cofając się.
— Ale... zawołała królowa, panie Barnave, kiedyż się zobaczymy?
Barnave zdawał się rozważać.
— Jutro petycja i drugie głosowanie Zgromadzenia, pojutrze wybuch i środki zaradcze... w niedzielę wieczorem, będę się starał przyjść, aby zawiadomić Waszą królewską mość, co się działo na placu Marsowym.
I wyszedł.
Królowa zamyślana, wróciła do męża, którego zastała również, jak ona, zamyślonego. Doktór Gilbert opuścił go przed chwilą i opowiedział prawie to samo, co Barnave królowej.
Obojgu dość było spojrzeć na siebie, aby się przekonać, że z obu stron nowiny były zatrważające.
Król tylko co ukończył list, i nie mówiąc słowa, podał go królowej.
Było to upoważnienie na imię brata królewskiego, hrabiego Prowancji, aby traktował w imieniu króla o interwencję cesarza austrjackiego i króla pruskiego.
— „Monsieur“ wiele mi złego uczynił... rzekła królowa, nienawidzi mnie i wyrządzi mi wszystko złe, jakie będzie mógł, lecz gdy posiada zaufanie króla, posiada też i moje.

I wziąwszy pióro, położyła odważnie swój podpis obok królewskiego.

ROZDZIAŁ XXIV.
GDZIE ZBLIŻAMY SIĘ NAKONIEC DO TEJ PROTESTACJI, KTÓRĄ PRZEPISYWAŁA PANI ROLAND.

Rozmowa królowej z Barnavem objaśniła, mam nadzieję, czytelników dokładnie o położeniu, w jakiem się znajdowały wszystkie stronnictwa w dniu 15-go lipca 1791 roku.
Nowi Jakobini zajmują miejsce dawnych.
Dawni Jakobini tworzą nowy skład Feuillantów (umiarkowanych), Kordylierzy w osobie Dantona, Kamilla, Desmoulins i Legendra, przyłączają się do nowych Jakobinów.
Zgromadzenie, przeistoczywszy się w ciało monarchiczn-konstytucyjne, gotowe jest do ostatniego bronić króla.
Lud, zdecydowany jest uzyskać detronizację wszelkiemi możliwemi sposobami, lecz pragnie użyć jeszcze sposobów: protestacji i petycji.
A teraz co się działo przez noc i dzień, które upłynęły pomiędzy widzeniem się królowej z Barnavem i chwilą, w której wejdziemy do pani Roland?
Powiemy to w kilku słowach.
Podczas tej rozmowy, w chwili właśnie, gdy się kończyła, trzech ludzi siedziało około stołu, na którym znajdował się papier, atrament i pióra. Zobowiązani byli przez Jakobinów do napisania petycji.
Tymi ludźmi byli: Danton, Laclos i Brissot.
Danton nie był stworzonym do tego rodzaju posiedzeń; w swojem ruchawem i pełnem przyjemności życiu, czekał zawsze niecierpliwie końca każdej narady, której był członkiem.
Po chwili wyszedł, zostawdając Brissota i Laclosa, kończących petycję według swego uznania.
Laclos prowadził za nim wzrokiem, póki nie zniknął, i przysłuchiwał się oddalającym krokom, póki się drzwi nie zamknęły.
Ta podwójna czynność zmysłów zdawała się go wyrywać z pozornej ospałości, którą pokrywał niezmordowaną działalność; poczem opuszczając się na fotel i rzucając pióro:
— A! mój kochany panie Brissot!... odezwał się, ułóż to podanie, jak ci się podoba, bo co do mnie, usuwam się... Ah! gdyby to szło o jaką złą książkę, jak ją nazywają u dworu, o dalszy ciąg np. „Niebezpiecznych związków”, umiałbym się z tem obejść, ale petycja... petycja... — dodał, ziewając — to mnie ogromnie nudzi.
Brissot przeciwnie, był w swoim żywiole. Przekonany, iż ułoży podanie lepiej niż ktokolwiek, przyjął zastępstwo nieobecnego Dantona, i usuwającego się Laclosa, który ułożywszy się, jak można najwygodniej w fotelu, i zamknąwszy oczy, wpół-drzemiąc gotował się ważyć każde zdanie, każdy wyraz, aby dorzucić przy sposobności jakie zastrzeżenie, gwoli regencji swojego księcia.
W miarę, jak Brissot napisał jakieś zdanie, czytał je, a Laclos potwierdzał lekkiem skinieniem głowy.
Brissot wyjaśnił całe obecne położenie:
1-o. Obłudne lub lękliwe milczenie Zgromadzenia, które nie chciało, czy też nie śmiało powziąć postanowienia co do króla.
2-o. Faktyczna abdykacja Ludwika XVI, ponieważ uciekł, a Zgromadzenie zawiesiło go w czynnościach, kazało ścigać i aresztować. Naród nie zawiesza, nie ściga, nie aresztuje swego króla lub jeżeli to czyni, panujący nie jest już królem.
3-o. Potrzeba obmyślenia środków dla zastąpienia go.
— Dobrze, dobrze, rzekł Laclos przy tem ostatniem słowie.
I gdy Brissot chciał dalej czytać:
— Zaczekaj... zaczekaj!... rzekł sekretarz księcia Orleańskiego, myślę, że po słowach „dla zastąpienia go“, można coś dorzucić... coś, co pociągnie słabe umysły. Jeszcze nie wszyscy tak jak my, przerzucili czapkę przez płot.
— Być może... rzekł Brissot, cóż dodasz?
— O! ty łatwiej to ode mnie uczynisz, kochany panie Brissot; jabym dorzucił...
I Laclos udawał, iż szuka wyrażenia, które oddawna w jego umyśle czekało tylko stosownej chwili, aby wyjść na jaw.
— A więc... rzekł nareszcie, po tych słowach: „potrzeba obmyślenia środków dla zastąpienia go“ dodałbym „wszelkiemi sposobami konstytucyjnemu“.
Podziwiajcie i uczcie, się politycy, redaktorowie petycyj, protestacyj i projektów prawnych! ile miały znaczenia te niewinne słowa i dokąd one doprowadziły.
Wszystkie sposoby konstytucyjne dla obmyślenia zastępstwa po królu, zlewały się w jeden.
Tym jednym sposobem była regencja.
Nadto, z powodu nieobecności hrabiego Prowancji i hrabiego d’Artois, braci Ludwika XVI, a stryjów delfina, niepopularnych z powodu emigracji, komuż przypadała regencja?
Księciu Orleańskiemu.
Ten mały frazes, wsunięty do podania, zrobionego w imieniu ludu, czynił w imieniu tegoż ludu księcia Orleańskiego regentem.
Piękna to rzecz polityka, niepraważ?, lecz naród wiele jeszcze będzie potrzebował czasu, nim ją łatwo zrozumie, tembardziej, gdy będzie miał do czynienia z ludźmi podobnymi do pana Laclos.
Bądź, że Brissot nie dojrzał miny zamkniętej w tych kilku wyrazach i gotowej wybuchnąć, gdy zajdzie potrzeba, lub też nie widział węża, który się tu wślizgnął i podniesie w danej chwili swą syczącą głowę, albo też, że wiedząc, na co się naraża, jako redaktor tej petycji, rad był na wypadek zabezpieczyć sobie odwrót; nie zrobił żadnej uwagi, i dopisawszy zdanie, rzekł:
— W istocie, to nam przyłączy kilku konstytucjonistów: myśl jest dobra, panie Laclos.
Reszta podania stosowała się do uczucia, które kierowało uformowaniem całości.
Nazajutrz Pétion, Brissot, Danton, Kamil Desmoulins i Laclos udali się do Jakobinów. Przynieśli podanie.
Sala była prawie pustą.
Niemal wszyscy znajdowali się w klubie Umiarkowanych.
Barnave nie mylił się; dezercja była kompletną.
Pétion natychmiast udał się do Umiarkowanych.
I kogóż tam znajduje?: Barnava, Duporta i Lametha, układających adres do towarzystw Jakobińskich na prowincji — w którym donoszą o zniesieniu klubu Jakobinów w Paryżu i przeniesieniu go do Feuillantów pod imieniem Towarzystwa przyjaciół konstytucji.
A więc towarzystwo, którego ulepszenie tyle kosztowało trudów i które nakształt sieci, rozciąga się po całej Francji, przestanie działać, sparaliżowane chwiejnością.
Komuż będzie ono wierzyć, kogo słuchać: starych Jakobinów, czy nowych?
Przez ten czas zrobią stanowczy krok przeciw rewolucyjny i lud, nie mając oparcia, zaśnie w dobrej wierze, że nad nim czuwają, a przebudzi się zwyciężony i skrępowany.
Idzie o stawienie czoła burzy.
Każdy ułoży swoją protestację, którą wyśle na prowincję tam, gdzie może liczyć na jakieś stosunki.
Roland jest deputowanym Lyonu: ma on wielki wpływ na mieszkańców tej drugiej stolicy królestwa; Danton, nim się udał na pole Marsowe, gdzie w braku Jakobinów, których wcale nie znaleziono, lud ma podpisać petycję, wstępuje do Rolanda, wyjaśnia mu obecne położenie i nalega o wysłanie natychmiastowe protestacji do Lyończyków, zdając na niego napisanie tak ważnej przemowy.
Lud Lyonu poda rękę ludowi paryskiemu i razem z nim działać będzie.
Tę oto protestację ułożoną przez swego męża, przepisuje pani Roland.
Co do Dantona, ten poszedł na pole Marsowe połączyć się ze swymi przyjaciółmi.
W chwili gdy tam przybył, toczyła się walna rozprawa: w pośrodku wielkiej areny znajdował się ołtarz ojczyzny, wzniesiony na uroczystość 14-go lipca i który tam pozostał jak widmo przeszłości.
Na ołtarzu był obraz, przedstawiający triumf Woltera z dnia 12-go; na obrazie zaś plakat kordylierów, mieszczący przysięgę Brutusa.
Rozbierano właśnie pięć słów, podanych w petycji przez Laclosa.
Byłyby przeszły niepostrzeżenie, gdyby jakiś człowiek, zdający się należeć ubiorem i zachowaniem swobodnem, graniczącem z gwałtownością, do ludu, nie był zatrzymał nagle czytającego.
— Stój!... krzyknął, oszukują naród!
— Jakto?... spytał czytający.
— Przez te słowa: „wszystkiemi sposobami konstytucyjnemi“, zastępujące a przez a, przerabiacie tylko władzę królewską, a my już króla nie chcemy.
— Nie! nie! ani króla, ani władzy królewskiej nie chcemy!... krzyczała większość zebranych.
Dziwna rzecz! Jakobini wzięli stronę króla!
— Panowie, panowie!... wołali, uważajcie: ani władzy królewskiej, ani króla, to znaczy respublika, a my nie dojrzeliśmy jeszcze do respubliki.
— Nie dojrzeliśmy?... rzekł człowiek z ludu, być może lecz jedno lub dwa takie słońca jak w Varennes a dojrzejemy!
— Głosować!... wołano, głosować!
— Głosować! krzyczeli ci, którzy przed chwilą wołali: precz z królem! precz z władzą królewską!
— Niech ci, którzy nie chcą uznawać Ludwika XVI-go, ani żadnego innego króla, podniosą rękę... rzekł nieznajomy.
Tak przeważna liczba rąk podniosła się w górę, że nie można było wątpić o jednomyślności ogółu.
— To dobrze... oświadczył wyzywający, jutro niedziela, 17-go lipca; cały Paryż tu się zbierze, aby podpisać petycję. To ja, Billot, biorę na siebie obowiązek uprzedzenia Paryża.
Na dźwięk tego imienia, każdy poznał w nim straszliwego wieśniaka, który towarzysząc adjutantowi Lafayetta, zatrzymał króla w Varennes i sprowadził do Paryża.
I tak, jednym zamachem, prześcignął najśmielszych Jakobinów i kordylierów człowiek z ludu, czyli instynkt mas!
Kamil Desmoulins, Danton, Brissot i Pétion oświadczyli iż podług ich zdania, podobne postępowanie ludu paryskiego, może wywołać jakieś zamięszanie, że przeto należy uzyskać pozwolenie z ratusza, do zebrania się w dniu następnym.
— Niech i tak będzie... rzekł Billot, a jeżeli go nie otrzymacie, ja je wymogę!
Kamil Desmoulins i Brissot udali się do ratusza.
Baillego nie zastali, obecnym był tylko pierwszy syndyk, który nie chce brać odpowiedzialności na siebie, ani odmawiał, ani upoważniał i ustnie tylko przyznawał potrzebą petycji.
Brissot i Kamil Desmoulins odeszli, uważając się za upoważnionych.
W ślad za nimi pierwszy syndyk posłał uprzedzić Zgromadzenie o zamiarach ludu.
Zgromadzenie poznało, że się nie opatrzyło w porę.
Nie obmyśliło ono nic stanowczego w położeniu Ludwika XVI-go, który, zbiegły, zawieszony w swej władzy królewskiej, dognany w Varennes, sprowadzony do Tuilleries, siedział tam teraz od 26-go czerwca jako więzień.
Nie było czasu do stracenia, Desmeuniers ze wszelkiemi pozorami nieprzychylności dla rodziny królewskiej, przedstawił projekt dekretu zawarty w tych słowach:
„Zawieszenie władzy wykonawczej będzie trwało, dopóki akt konstytucyjny nie zostanie przedstawiony królowi i przez niego przyjęty“.
Dekret przedstawiony o 7-ej wieczorem, uchwalony został o 8-ej przeważną większością głosów.
A zatem podanie od ludu było niepotrzebnem: król zawieszony był do dnia, w którym przyjmie konstytucję, odzyskując tym sposobem władzę, jaką miał dawniej.
Ktokolwiek zatem będzie żądał detronizacji króla, popieranego konstytucyjnie przez Zgromadzenie, dopóki tenże zechce wykonywać przyjęte warunki, będzie uważanym za buntownika.
Ponieważ położenie jest niebezpiecznem, buntownicy będą ścigani wszelkiemi środkami, jakie prawo składa w ręce swych wykonawców.
Naznaczono zebranie rady municypalnej wieczorem w ratuszu.
Sesja rozpoczęła się o wpół do dziesiątej.
O dziesiątej postanowiono, że nazajutrz, w niedzielę, dnia 17-go lipca, od godziny 8-ej rano, dekret Zgromadzenia, wydrukowany i rozlepiony na wszystkich murach Paryża, będzie nadto na wszystkich placach i zaułkach ogłaszany przy odgłosie trąb przez starszyznę miejską i woźnych otoczonych stosowną siłą wojskową.
W godzinę później wiedziano już o tej decyzji u Jakobinów.
Jakobini, czując się bardzo osłabionymi przez przejście większej części swych członków do umiarkowanych, ustąpili.
Santerre, piwowar z przedmieścia św. Antoniego, popularny od wzięcia Bastylji, podjął się w imieniu towarzystwa pójść na pole Marsowe i cofnąć podanie.
Kordylierzy okazali się jeszcze bardziej przezornymi.
Danton oświadczył, iż przepędzi dzień jutrzejszy w Fontenay-sous-Bois; jego teść, cukiernik, posiadał tam mały wiejski domek.
Legendre przyrzekł połączyć się z nim wraz z Fréronem i Desmoulins.
Rolandowie otrzymali bilecik, w którym uprzedzono ich, aby nie odsyłali swej protestacji do Lyonu.
Wszystko chybiło lub zostało odłożone.
Była już prawie północ i pani Roland ukończyła przepisywanie, gdy odebrała bilet od Dantona, z którego trudno było co zrozumieć.
W tymże samym czasie, dwaj ludzie siedzieli za stołem w tylnym pokoju w szynku Gros-Caillou i kończąc trzecią już butelkę wina po piętnaście sous, układali oryginalny zamiar.
Był to fryzjer i inwalida.
— A! jakież dziwne masz pomysły, panie Lajariette!... rzekł inwalida śmiejąc się głupowatym, ordynaryjnym śmiechem.
— A więc rzecz ułożona, ojcze Remy... odpowiedział perukarz, rozumiesz dobrze, nieprawdaż? Przed świtem idziemy na pole Marsowe, podnosimy deskę z ołtarza ojczyzny, wsuwamy się pod spód, zasuwamy ją napowrót, następnie grubym świdrem wiercimy dziury w desce. Mnóstwo młodych i pięknych obywatelek przyjdzie jutro na ołtarz ojczyzny podpisywać petycje, a my tymczasem przez zrobione dziury!...
Ordynaryjny śmiech inwalidy podwoił się jakby w swej wyobraźni patrzył już przez otwory zrobione w ołtarzu ojczyzny.
Fryzjer nie śmiał się tak ochoczo; szanowna i arystokratyczna korporacja, do której należał, była zrujnowana wypadkami czasu. Emigracja zabrała najlepszą praktykę artystom-fryzjerom gdyż, biorąc miarę ze sposobu noszenia włosów królowej, fryzjerstwo było artyzmem w tym czasie. Na domiar niepowodzenia, Talma odegrał rolę Tytusa w „Berenice“ mając włosy bez pudru, krótko przystrzyżone, co stworzyło nową modę.
Fryzjerzy przeto byli rojalistami; czytajcie Prudhomma, a przekonacie się, że w dniu egzekucji króla, pewien fryzjer poderżnął sobie gardło z rozpaczy.
Był to zresztą niezły figiel wypłatany tym nic wartym patrjotom, jak ich nazywały pozostałe we Francji wielkie damy. Lajariette miał zamiar przynajmniej przez miesiąc urozmaicać swe gawędki poranne kosztem spostrzeżeń uczynionych przez przewiercone w ołtarzu otwory.
Myśl tego żartu przyszła mu gdy popijał wino ze starym poczciwym przyjacielem, którego tak rozweselił, iż poczuł drganie nerwów w nodze, którą rząd wspaniałomyślnie zastąpił drewnianą.
Dwaj pijacy zażądali czwartej butelki, którą gospodarz spiesznie postawił.
Już mieli ją zacząć, gdy inwalida ze swej strony podał myśl zabrania małej baryłki z dwiema lub trzema butelkami wina, gdyż, jak mówił, bardzo schnie w gardle, gdy się długo patrzy w górę.

Fryzjer raczył się uśmiechnąć, zażądał od szynkarza baryłki i zapłacił za nią wraz z zabranem i wypitem winem. Włożywszy świder do kieszeni, o północy skierowali się ku polu Marsowemu; a tam podniósłszy deskę z ołtarza, postawili między sobą baryłkę i ułożywszy się jak można najwygodniej na piasku, zasnęli.

ROZDZIAŁ XXV.
PETYCJA.

W niedzielę 10-go, lud wyszedł na spotkanie konwoju Voltaira; lecz niepogoda przeszkodziła uroczystości i konwój zatrzymał się przy rogatce Charenton, gdzie lud cały dzień obozował.
W poniedziałek, 11-go, niebo się wyjaśniło, orszak wyruszył, ciągnąc przez Paryż, pośród niezliczonej masy ludności, zatrzymując się przed domem, gdzie umarł autor „Dykcjonarza filozoficznego“ i „Dziewicy“, aby zostawić czas jego przybranej córce, pani de Villette i rodzinie Calas do przystrojenia kwiatami trumny, powitanej przez chór artystów opery.
W środę 13-go, przedstawienie w Notre-Dame; dawano:
Wzięcie Bastylji z wielką orkiestrą.
We czwartek, 14-go, rocznica sprzymierzenia i pielgrzymka do ołtarza ojczyzny. Trzy części mieszkańców Paryża obozuje tam, i głowy zagrzewają się coraz to więcej na odgłos: „Niech żyje naród!“ oraz na widok iluminacji całego miasta, pośród którego pałac Tuileries, ponury i milczący, zdawał się grobem.
W piątek, 15-go, głosowanie w Izbie pod protekcją czterech tysięcy bagnetów i tysiąca pik Lafayetta, petycja ludu, zamknięcie teatrów, hałasy i niepokój przez cały wieczór i część nocy.
Nakoniec w sobotę 15-go, zbiegowstwo Jakobinów do Feuillantów, gwałtowne zajście na Pont Neuf, gdzie policja bije Frérona i aresztuje Anglika, nauczyciela języka włoskiego, nazwiskiem Rotondo. Wzburzenie na polu Marsówem, gdzie Billot odkrywa w petycji zdanie Laclosa. Głosowanie ludowe nad detronizowaniem Ludwika XVI-go, wreszcie wspólna umowa do zebrania się w dniu następnym dla podpisania petycji.
Noc ponura, pełna zaburzeń, noc w której, gdy dowódcy Jakobinów i kordylierów kryją się, lękając przeciwników, ludzie sumienni i dobroduszni przyrzekają sobie, cokolwiekby nastąpić mogło, prowadzić dalej rozpoczętą sprawę.
Inni jeszcze czuwają z uczuciami mniej uczciwemi, a nadewszystko mniej filantropijnemi; są to ci ludzie pełni nienawiści, których odnajdujemy w każdem ważniejszem starciu społeczeństwa, którzy lubią zamieszanie, ścisk, widok krwi, jak krogulce i tygrysy lubią walczące armje, które im dostarczają trupów.
Marat w swojem podziemiu, gdzie go przykuwa monomanja, uważa się ciągle za prześladowanego, zagrożonego; żyje w cieniu jak drapieżne zwierzęta i ptaki nocne. Z tej ciemnicy, niby z przybytku delfickiego, wychodzą każdego poranku złowrogie wyrocznie, rozrzucane na kartkach tego dziennika, który zwano: Przyjaciel ludu. Od kilku dni z dziennika Marata czuć krew.
Od powrotu króla przedstawia on jako jedyny środek zabezpieczenia praw i interesów narodu: dyktatora i rzeź ogólną. Stosownie do zapatrywań Marata trzeba przedewszystkiem wymordować Zgromadzenie i powywieszać władze, następnie zaś dla urozmaicenia, ponieważ rzeź i wieszanie nie wystarczało mu, proponuje odcinanie rąk, palców, zakopywanie żywcem, wbijanie na pal! Czas wielki, aby doktór Marata przyszedł jak zwykle powiedzeć mu:
„Piszesz czerwono, Maracie, trzeba ci puścić krew“.
Verriere, ten obrzydliwy garbus, ten straszny karzeł, o długich rękach i nogach, któregośmy widzieli zjawiającego się na początku tej książki, aby wywołać dzień 5-go i 6-go października, i który następnie znikł w ciemnościach, wieczorem, dnia 16-go ukazał się. Ujrzano znowu to zjawisko apokaliptyczne! jak mówi Michelet — na białym koniu, po bokach którego zwieszały się długie jego nogi, z grubemi kolanami i wielkiemi stopami; zatrzymywał się na każdym rogu ulicy, przy każdem rozdrożu, i jak herold nieszczęścia zwoływał lud na dzień następny na pola Marsowe.
Fournier, który nasuwa się nam pierwszy i którego nazywać będziemy Fournierem Amerykaninem, nie dlatego, ażeby się w Ameryce urodził, bo Fournier jest Owerniakiem, lecz, że był dozorcą murzynów w St. Domingo. — Fournier zrujnowany, zniechęcony jest przegranym procesem i rozjątrzony milczeniem z jakiem Zgromadzenie Narodowe przyjęło dwadzieścia jego petycyj, przesłanych jedną po drugiej. Człowiek ten zemścić się też chce za to, przyrzeka to sobie, i dotrzymuje słowa, gdyż w myślach jego są bydlęce podniety, a w twarzy szyderstwo hjeny.
Takie było położenie ogólne, w nocy z 16-go na 17-ty.
Król i królowa wyczekują trwożnie w Tuilerach, Barnave przyrzekł im zwycięstwo nad ludem. Nie powiedział im wprawdzie, jakie to będzie zwycięstwo, ani jakim dokona się sposobem lecz mniejsza o to, sposoby ich nie obchodzą; król pragnie zwycięstwa, gdyż to polepszy stan władzy królewskiej, a królowa, gdyż to będzie początkiem zemsty. Ten lud tyle jej zadał cierpień, iż, podług jej zdania, wolnoby jej było pomścić się!
Zgromadzenie, oparte na pozornej większości, czem się zgromadzenia zadawalają, zwykle wyczekuje ze spokojem kroki są przedsięwzięte, cokolwiekbądź nastąpi, ma prawo za sobą, a w razie konieczności lub potrzeby, odwoła się do tego wzniosłego słowa: dobro publiczne!
Lafayette czeka również bez obawy, ma swoję gwardję narodową, która jest mu zupełnie oddaną, a między tą gwardją korpus złożony z dziesięciu tysięcy ludzi, dawnych wojskowych, gwardzistów i ochotników. Ten korpus więcej należy do armji, niż do miasta, jest płatny, i dlatego nazywają go gwardją płatną. Jeżeli jutro będzie jaki straszliwy czyn do spełnienia, ten korpus go spełni.
Bailly i municypalność czekają także. Bailly, spędziwszy całe życie w pracy naukowej i w gabinecie, pchnięty został nagle w politykę na manowce i rozdroża. Zgromiony dnia wczorajszego przez Zgromadzenie za lękliwość, w dniu 15-ym wieczorem, zasnął z głową, opartą o prawo wojenne, które zastosuje jutro w całej surowości, jeżeli zajdzie tego potrzeba.
Jakobini oczekują w zupełnem rozproszeniu. Robespierre schował się, Laclos, który widział jak wykreślano jego zdanie, dąsa się: Pétion, Buzot i Brissot są na pogotowiu, przewidując, że dzień jutrzejszy będzie ciężki; Santerre, który poszedł o jedenastej rano na pole Marsowe, aby cofnąć petycję, przyniesie im wiadomości.
Kordyljerzy usunęli się. Danton, jak to już powiedzieliśmy, jest u swego teścia w Fontenay, Legendre, Fréron i Desmoulins udadzą się za nim, reszta nic nie przedsięweźmie: brakuje im głowy.
Lud, który nie domyśla się niczego, pójdzie na pole Marsowe, podpisze petycję, będzie tam krzyczał: „Niech żyje naród!“ będzie tańczył w około ołtarza ojczyzny, śpiewając Ca ira z 1790 roku.
Między 1790 a 1791 rokiem reakcja wykopała przepaść, dla zapełnienia której potrzeba trupów z 17-go lipca.
Ranek 17-go był prześliczny. Od czwartej godziny wszyscy ci drobni przemysłowcy, wędrujący, którzy żyją z mas, ci cyganie wielkich miast, sprzedający orzechy, pierniki, ciastka, ukazali się na drodze do ołtarza ojczyzny, który wznosił się samotnie pośród pola Marsowego, na podobieństwo wielkiego katafalka.
Jakiś malarz, umieściwszy się o dwadzieścia kroków od jego części, zwróconej ku rzece, rysował go szczegółowo.
O wpół do piątej przeszło sto pięćdziesiąt osób znajdowało się na placu.
Ci, którzy tak rano wstają, po większej części źle w nocy spali, a ci, którzy źle spali — mówię tu o mężczyznach i kobietach z ludu — po większej części mało, lub wcale nie jedli wieczorem.
Gdy kto nie jadł wieczerzy i źle spał w nocy, ma zazwyczaj zły humor o czwartej rano.
Przeto między temi stu pięćdziesięcioma osobami, otaczającemi ołtarz ojczyzny, było wielu w złych humorach, a nadewszystko ze złym wyrazem na twarzy.
Nagle kobieta, cukierniczka, która weszła na stopnie ołtarza, krzyknęła.
Koniec świdra przedziurawił jej trzewik.
Zaczęła wołać, przybiegają; podłoga jest przedziurawioną, lecz świder, który przedziurawił trzewik sprzedającej limonadę, wskazuje bytność jednego lub kilku ludzi pod nakryciem ołtarza.
Co oni mogą tam robić?
Wołają na nich, wzywają do wyjaśnienia zamiarów, do wyjścia.
Żadnej odpowiedzi.
Malarz rzuca swój stołek i płótno, biegnie do Gros-Goillou po straż, lecz ta, nie widząc ważnego wypadku w ukłuciu świdrem jakiejś kobiety, odmawia usługi i odprawia malarza.
Za jego powrotem rozjątrzenie tłumu doszło do ostateczności. Przeszło trzysta osób gromadzi się około ołtarza; podnoszą deskę i znajdują naszego fryzjera i inwalidę.
Fryzjer, który widział w świdrze dowód oskarżający, rzucił go daleko od siebie, lecz zapomniał usunąć baryłki.
Porywają ich za kołnierze, zmuszają do wejścia na platformę, badają o zamiary, a gdy się jąkają, prowadzą ich do komisarza.
Tam przyznali się, w jakim celu się ukryli, a komisarz, prócz żartu, nie widząc w tem nic złego, wypuścił ich na wolność; lecz przy drzwiach czekały ich praczki z Gros-Caillou z kijankami w ręku. Praczki z Gros-Caillou są widać drażliwe w obronie honoru kobiet; skaczą te rozgniewane Djany i silnemi razami obdarzają nowoczesnych Akteonów.
W tejże chwili nadbiega jakiś człowiek, donosząc, iż pod ołtarzem znaleziono baryłkę prochu, dwaj inni przeto znajdowali się tam nie dla wiercenia dziur i patrzenia w górę, lecz aby wysadzić patrjotów w powietrze.
Potrzeba było tylko wyciągnąć szpont z baryłki, aby przekonać się, że wino a nie proch zawiera, zastanowić się chwilę, że gdyby się istotnie proch znajdował w baryłce, dwaj spiskowcy zginęliby prędzej i pewniej, niż patrjoci, mniemani winowajcy byliby uwolnieni, lecz są chwilę, w których nikt nie rozważa i nie sprawdza, i raczej nie chce ani rozważać ani sprawdzać.
W jednej chwili mała chmura zmienia się w burzę; gromada ludzi nadbiega. Stąd się wzięli? Nikt nie wie, skąd się wzięli ci, którzy zabili Foulona, Berthiera, Flessella, którzy wywołali dzień 5-ty i 6-ty października? Z ciemności, do której wracają, spełniwszy dzieło zniszczenia.
Ci, ludzie porywają nieszczęśliwego inwalidę i perukarza.
W jednej chwili już ich przewrócono na ziemię; inwalida, kilkakrotnie przebity nożami, nie podniósł się więcej. Perukarza pociągnięto do latarni, zawieszono na sznurze, lecz na wysokości dziesięciu stóp sznur pęka, i nieszczęśliwy spada żywy, broni się przez chwilę, lecz, spostrzegłszy głowę swego towarzysza na ostrzu piki: — „Jakim sposobem znalazła się zaraz pika?“ — krzyknął przeraźliwie i zemdlał. Natenczas ucięto, a raczej odpiłowano mu głowę, i znów, znalazła się druga pika dla przyjęcia krwawego trofeum.
Chęć obnoszenia tych głów po Paryżu ogarnęła tłum natychmiast, i dwaj właściciele pik z zatkniętemi głowami nieszczęśliwych, w towarzystwie setki podobnych im bandytów, wśród śpiewów skierowali się w ulicę Grenelle.
O dziewiątej godzinie oficerowie municypalni, znaczniejsi obywatele, z woźnymi i trąbami, ogłaszają na placu Palais Royal dekret Zgromadzenia, i środki karcące, jakie pociągnie za sobą wszelki opór temu dekretowi, gdy przez ulicę Saint Thomas-du-Louvre nadchodzą mordercy.
Okoliczność ta wytworzyła smutne położenie dla municypalności bo, jakkolwiek surowemi byłyby środki przez nią przedsięwzięte, nie dosięgłyby one nigdy do wysokości tej zbrodni, jaką tu popełniono.
Zgromadzenie zaczęła się zbierać; z Palais Royal do Maneżu było niedaleko: i wiadomość w mgnieniu oka rozległa się po sali.
Nie było już mowy o perukarzu i inwalidzie, ukaranych zbyt srogo za figiel uliczny, lecz o dwóch obywatelach przyjaciołach porządku, którzy zostali zamordowani, za zalecanie rewolucjonistom poszanowanie dla prawa.
Naówczas Regnault-de-Saint-Jeand‘Angely rzucił się na trybunę:
— Obywatele!... zawołał, żądam prawa wojennego, żądam, aby Zgromadzenie ogłosiło tych, którzy przez pisma pojedyńcze lub zbiorowe zachęcali lud do oporu, za winnych obrazy narodu.
Prawie całe Zgromadzenie powstało i na wniosek Regnault-de-Saint-Jean-d’Angely ogłosiło winnymi obrazy narodu tych, którzy pismami pojedyńczemi lub zbiorowemi zachęcają lud do oporu.
A więc podający petycje są winni obrazy narodu; — tego tylko chciano.
Robespierre, ukryty w kącie sali Zgromadzenia, wysłuchawszy ogłoszonej proklamacji, pośpieszył do Jakobinów, aby im zdać sprawę o środkach przedsięwziętych. Sala Jakobinów była pusta, 25 do 30 członków zaledwie tułało się po starym klasztorze.
Santerre był z nimi, oczekując rozkazu przywódców.
Wyprawiono Santerra na Pole Marsowe, aby ostrzegł podpisujących petycję o grożącem niebezpieczeństwie.
Znalazł się około trzystu, podpisujących na ołtarzu ojczyzny petycję Jakobinów.
Billot jest duszą tego zebrania, nie umie pisać, lecz powiedział swe imię, prowadzą mu rękę i podpisał się jeden z pierwszych.
Santerre wstępuje na ołtarz ojczyzny, oznajmia, że Zgromadzenie ogłosiło za buntowników tych, którzyby śmieli domagać się detronizacji króla i oświadczą, iż jest wysłany przez Jakobinów, aby cofnąć petycję, zredagowaną przez Brissota.
Billot zstępuje trzy stopnie i znajduje się wprost sławnego piwowara. Dwaj synowie ludu spoglądają na siebie, badają się wzrokiem, to dwa symbole siły materjalnej działającej w tej chwili: prowincja i Paryż.
Obydwaj mają się za braci, walczyli razem pod Bastylją.
— Dobrze... powiedział Billot, oddamy Jakobinom ich petycję, lecz napiszemy inną.
— I przyniesiecie ją do mnie... rzekł Santerre, na przedmieście św. Antoniego, ja ją podpiszę wraz z moimi robotnikami.
I wyciągnął do Billota szeroką dłoń, którą tenże uścisnął.
Na widok takiego braterstwa, łączącego prowincję z miastem, powstały okrzyki.
Billot oddał petycję Santerowi, który, oddalając się, czyni ludowi znak pełen obietnic, które go nie zawiodą; lud zaczyna zresztą poznawać Santerra.
— Teraz... rzekł Billot, Jakobini się boją, mniejsza o to; dla tej obawy mają prawo cofnąć swoją petycję, niech i tak będzie; lecz my, co się nie boimy, mamy prawo podania innej.
— Tak!... tak!... odezwało się wiele głosów, inną podamy, zaraz jutro!...
— A dlaczego nie dziś?... spytał Billot, jutro!... któż to wie, co może zajść od dziś do jutra?...
— Tak, tak... wołano zawsząd, dziś!... natychmiast!...
Znaczna grupa ludzi utworzyła się około Billota: siła ma własność magnesu, przyciąga.
Grupa ta składa się z deputatów od Kordyljerów, Jakóbinów źle zawiadomionych lub odważniejszych, którzy, pomimo rozkazu, przyszli na Pole Marsowe.
Ci ludzie mieli po większej części nazwiska nieznane dotąd, lecz w bardzo krótkim czasie nabrały one znakomitego rozgłosu.
Byli to: Robert, panna Kéralio, Roland i Brune, robotnik drukarski, który będzie później marszałkiem Francji, Hébert, pisarz publiczny, przyszły redaktor dziennika Pere Duchene; Chaumette, dziennikarz i uczeń medycyny; Serget, rzeźbiarz, który będzie szwagrem Marceau i wprowadzi uroczystości patrjotyczne; Fabre d‘Eglantine, autor Intrigue epistolaire; Henriot, żandarm gilotyny; Maillard, straszny odźwierny z Châtelet, któregośmy stracili z oczu szóstego października, a znajdziemy drugiego września; Isabey ojciec i Isabey syn jedyny może z aktorów tej sceny, który mógłby nam ją sam opowiedzieć, będąc młodym i rzeźkim jeszcze w ośmdziesiątym ósmym roku życia.
— Natychmiast!.. wołał lud, tak, natychmiast!...
Ogromne oklaski rozległy się na Marsowem Polu.
— Lecz kto ją będzie układał?... spytał głos jakiś.
— Ja, ty, my, wszyscy!... krzyczał Billot, ta petycja będzie rzeczywistą petycją ludu!...
Jeden z patrjotów pobiegł pędem po papier i atrament.
Oczekując jego powrotu, wzięto się za ręce i tańcząc farandolę, śpiewano sławne „ça ira“.
W dziesięć minut patrjota powrócił z przyborami do pisania. Natenczas Robert wziął za pióro, a panna de Kéralio, pani i pan Roland dyktowali z kolei następującą petycję:
Petycja do Zgromadzenia narodowego, ułożonego na ołtarzu ojczyzny dnia 17 lipca 1791 r.

Przedstawiciele Narodu!...

„Trudy wasze zbliżają się do końca, wkrótce następcy, wszyscy, wybrani przez lud, mieli wstąpić w wasze ślady, nie napotykając tych przeszkód, jakie stawiali wam deputowani dwóch stanów uprzywilejowanych, a nieprzyjaznych z zasady świętej równości“.
„Spełniła się wielka zbrodnia!.... Ludwik XVI-ty ucieka niegodnie opuszcza swe stanowisko, państwu grozi anarchja; obywatele zatrzymują go w Varennees i odwożą do Paryża. Lud tej stolicy, prosi was usilnie, abyście nic stanowczego nie wyrzekali o losie winnego, nie wysłuchawszy wprzód, czego pragną ośmdziesiąt dwa departamenty“.
„Namyślacie się, zwlekacie, mnóstwo adresów przybywa do Zgromadzenia, wszystkie oddziały państwa żądają jednozgodnie, aby Ludwik XVI-ty był sądzony. Wy, panowie, wyście zawyrokowali, że on jest niewinny i nietykalny, oświadczając głosowaniem z szesnastego, że karta konstytucyjna będzie mu przedstawioną w tenczas, gdy konstytucja ukończoną zostanie. Prawodawcy!... postępowanie wasze nie było zgodne z wolą narodu, a my sądziliśmy, że waszem najpierwszem staraniem, obowiązkiem nawet będzie stać się organem woli narodu. Zapewne byliście panowie pociągnięci do tego kroku przez tę zgraję deputowanych dezerterów, którzy już pierw byli konstytucji przeciwni; ależ panowie!... ależ reprezentanci szlachetnego i ufnego narodu! przypomnijcie sobie, że tych 293 oponentów, nie miało wcale głosu w Zgromadzeniu narodowem, że dekret jest przeto niczem tak w zasadzie, jak i w formie; niczem w zasadzie gdyż jest przeciwnym najwyższej władzy, niczem w formie, gdyż jest przedstawionym przez 290 osób bez znaczenia“
„Te uwagi, te dążenia do dobra ogólnego, to pragnienie uniknienia przedewszystkiem anarchii, na którąby nas wystawił brak jedności między przedstawicielami i przedstawionemi, wszystko to nadaje nam prawo wezwania was w imieniu całej Francji do zastanowienia się nad dekretem, do wzięcia pod uwagę, że przestępstwo Ludwika XVI jest dowiedzionem, że król ten abdykował, do przyjęcia tej abdykacji i zwołania nowego ciała konstytucyjnego, aby prezydowało w sposób prawdziwie narodowy w osądzeniu winnego, a przedewszystkiem, żeby pomyśleć o zastępstwie i organizacji nowej władzy wykonawczej“.
Ukończywszy petycję, żądano milczenia, W jednej chwili najlżejszy szmer ustał, głowy się odkryły i Robert przeczytał głośno wyżej podaną petycję.
Zgadzała się ona z życzeniem wszystkich, nie czyniono przeto żadnych uwag i przyjęto ją jednozgodnemi oklaskami.
Należało podpisać, nie chodziło o trzysta lub pięćset osób, znajdowało się ich bowiem przeszło dziesięć tysięcy, a ponieważ ze wszystkich stron poła Marsowego napływał lud, można się było spodziewać, że w przeciągu godziny, z jakie pięćdziesiąt tysięcy patrjotów otoczy ołtarz ojczyzny.
Redagujący komisarze podpisali pierwsi, i podali pióro sąsiadom, a gdy w sekundę zapełniono papier podpisami, rozdano czyste arkusze numerowane, tegoż co petycja formatu.
Zrazu podpisywano na ołtarzu ojczyzny i jego krawędzi, następnie na jego stopniach, na kolanach, na denkach od kapeluszy, zgoła na wszystkiem, co jakąś podporę stanowić mogło.
W czasie podpisywania, podług wydanego przez Zgromadzenie Lafayettowi rozkazu, dotyczącego nie piszącej się petycji, lecz porannego morderstwa, pierwsze oddziały wojska wchodzą na pole Marsowe, a zajęcie się petycją jest tak wielkie, że nikt prawie ich przybycia nie spostrzega.

To jednak, co się wydarzy, będzie miało pewne znaczenie.

ROZDZIAŁ XXVI.
CZERWONA CHORĄGIEW.

Wojsko owo prowadzi adjutant Lafayetta, kto to taki?... Nia wymieniamy jego nazwiska; Lafayette miał zawsze tylu adjutantów, że historja ich pominęła.
Cokolwiekbądź, pada strzał z szańców i trafia w adjutanta, lecz rana nie jest niebezpieczną, a ponieważ strzał był pojedyńczy, zaniechano nań odpowiedzieć.
Podobna scena odegrała się w Gros-Caillou.
Tędy wchodził Lafayette z trzema tysiącami ludzi i armatą.
Lecz i Fournier się zjawia, na czele zgrai łotrów prawdopodobnie tych samych, którzy zamordowali perukarza i inwalidę, stawiając barykadę.
Lafayette idzie na barykadę i znosi ją.
Wtem, z pomiędzy kół wozu, na chybił trafił, Fournier strzela do Lafayetta, lecz na szczęście pudłuje.
Barykadę roznoszą, Fournier zostaje wzięty do niewoli.
— Kto jest ten człowiek... pyta on.
— Ten, który do ciebie strzelał, lecz chybił.
— Puśćcie go, niech idzie gdzie indziej, aby go powieszono.
Lecz Fournier nie szukał stryczka, zniknął chwilowo i ukazał się wśród morderstw wrześniowych.
Lafayette przybywa na pole Marsowe, gdzie podpisują petycję, spokojność panuje tam zupełna.
Cisza była tak wielka, że pani Condorcet przechadzała się sama ze swem dzieckiem mającem rok zaledwie.
Lafayette zbliża się do ołtarza ojczyzny, pyta co robią, pokazują mu petycję i obiecują rozejść się spokojnie, skoro podpisy zostaną ukończone.
Nie widząc w tem nic nagannego, Lafayette oddalił się wraz z wojskiem.
Lecz jeżeli strzał do adjutanta i Lafayetta nie był słyszany na polu Marsowem, odbił się zato straszliwem echem w Zgromadzeniu.
Nie zapominajmy, że Zgromadzenie pragnie gwałtownie kroku stanowczego i że wszystko mu sprzyja.
Lafayette raniony!.. jego adjućtant zabity!... mordują się na polu Marsowem!...
Taka wiadomość obiega cały Paryż i Zgromadzenie podaje ją urzędownie ratuszowi.
Lecz ratusz zaniepokojony, co się dzieje na polu Marsowem, wysłał już tam trzech swoich delegatów, panów: Jacques, Rénard i Hardy.
Z wierzchołka ołtarza ojczyzny, podpisujący petycję, zobaczywszy zbliżających się trzech delegatów, wysłali do nich deputację.
Trzej urzędnicy, zamiast tłumu buntowników, groźnych i hałaśliwych, jakich spodziewali się tam znaleźć, widzą obywateli jednych spacerujących, drugich podpisujących petycję, innych nakoniec tańczących farandolę i śpiewających „ça ira“.
Zebranie jest spokojne, lecz może petycja jest buntowniczą, proszą zatem, aby im została przeczytaną.
Przeczytano im petycję od początku do końca i jak poprzednio ogólne oklaski i okrzyki zagrzmiały.
— Panowie... rzekli naówczas urzędnicy miejscy, jesteśmy zadowoleni z poznania waszych zamiarów; powiedziano nam, że tu jest zamieszanie i oszukano nas. Nie omieszkamy zdać sprawy z tego, cośmy widzieli i dalecy od przeszkadzania wam w kończeniu petycji, przyrzekamy pomoc w razie, gdyby chciano was niepokoić. Gdybyśmy nie byli tu przysłani z urzędu, położylibyśmy wraz z wami nasze podpisy, a jeśli wątpicie o naszych zamiarach, zostaniemy tu jako zakładnicy, dopóki wszystkie podpisy nie będą gotowe.
Widzimy przeto, że w petycji odbija się duch ogółu skoro i członkowie urzędu municypalnego podpisaliby ją jako obywatele.
To przyłączenie się trzech ludzi, na których spoglądano z nieufnością, podwaja odwagę zebranego ludu. W mało znaczącem starciu między ludem i gwardją narodową, dwaj ludzie zostali aresztowani; jak to się najczęściej zdarza w ta kich razach, dwaj ci więźniowie byli zupełnie niewinni; bardziej wpływowi z pomiędzy zebranych, żądali ich uwolnienia.
— Nie możemy tego sami uczynić... odpowiedzieli urzędnicy, lecz wybierzcie kilku z pomiędzy siebie, aby się z nami udali do ratusza, a sprawiedliwość zostanie wymierzoną.
Wybrano dwunastu, a na ich czele Billota i cała ta delegacja wraz z trzema urzędnikami udała się do ratusza.
Przyszedłszy na plac Gréve zastali go zapełnionym żołnierstwem i z trudnością przecisnęli się przez ten las bagnetów.
Billot ich prowadził. Pamiętajmy, że on zna ratusz, widzieliśmy go tam wchodzącego wiele razy z Pitoux.
Przy wejściu do sali obrad, trzej urzędnicy miejscy proszą delegowanych, aby się chwilę zatrzymali, sami zaś każą sobie drzwi otwierać, za któremi zniknąwszy, nie powracają więcej.
Delegaci czekają godzinę; żadnych wiadomości!
Billot się niecierpliwi, marszczy brew i tupie nogą.
Nagle drzwi się otwierają, urząd miejski wychodzi z panem Bailly na czele.
Bailly bardzo blady. Jest on przedewszystkiem matematykiem, ma dokładne pojęcie o tem, co jest sprawiedliwe, czuje, że go zmuszają do złego czynu, lecz rozkaz Zgromadzenia wyraźny i Bailly wypełnił go literalnie.
Billot zbliżył się do niego.
— Panie merze... rzekł tonem śmiałym, znanym naszym czytelnikom, czekamy na was od godziny.
— Kto jesteście i czego odemnie żądacie?... spytał Bailly.
— Kto jestem?... odpowiedział Billot... to mnie dziwi, że mię pan pyta, kto jestem; wprawdzie ci, co idą na lewo, nie mogą poznać tych, co chodzą drogą prawą... jestem Billot.
Bailly poruszył się. To imię przypomniało mu człowieka, który wszedł jeden z pierwszych do Bastylji, który strzegł ratusza, w strasznych dniach morderstw Foulona i Berthiera, który szedł przy drzwiczkach królewskiego powozu w powrocie króle z Wersalu, przypiął trójkolorową kokardę do kapelusza Ludwika XVI-go, zbudził Lafayetta w nocy z 5-go na 6-ty października i nakoniec zmusił do powrotu króla z Varennes.
— Co zaś mam panu powiedzieć... mówił dalej Billot, to, że jesteśmy delegowanymi od ludu zgromadzonego na polu Marsowem.
— A czego żąda lud?
— Żąda, aby dotrzymano obietnicy danej przez trzech waszych urzędników, to jest, aby wrócono wolność dwom obywatelom obwinionym niesłusznie i za niewinność których my zaręczamy.
— To dobre!... rzekł Bailly, czyż my jesteśmy odpowiedzialni za takie obietnice?
— A dlaczegożby nie?... spytał Billot.
— Gdyż były dane buntownikom!
Delegowani spojrzeli po sobie zdziwieni, Billot zmarszczył brwi.
— Buntownikom!... zawołał, a więc my jesteśmy teraz buntownikami?
— Tak... odrzekł Bailly i zamierzam oto udać się na pole Marsowe, aby tam przywrócić spokój.
Billot ruszył ramionami i zaczął się śmiać, tym dziwnym śmiechem, co u niektórych przybiera wyraz pogróżki.
— Uspokoić pole Marsowe?... rzekł, ależ wasz przyjaciel Lafayette stamtąd wraca, jak również trzej wasi delegowani; oni wam chyba powiedzą, że na polu Marsowem większa panuje spokojność niż na placu ratusza.
W chwili gdy to mówią, nadbiega kapitan oddziału z bataljonu Bonne-Nouvelle.
— Gdzie jest pan mer?... pyta z pośpiechem.
Billot usunął się, aby ukazać Baillego.
— Do broni, panie merze! do broni!... wołał kapitan, biją się na polu Marsowem i pięćdziesiąt tysięcy łotrów gotuje się uderzyć na Zgromadzenie.
Zaledwie kapitan tych słów dokończył, gdy ciężka ręka Billota spoczęła na jego ramieniu.
— Któż to mówi?... spytał wieśniak.
— Kto to mówi?... Zgromadzenie!
— Zgromadzenie skłamało!... rzekł Billot.
— Panie!... zawołał kapitan dobywając szabli...
— Zgromadzenie skłamało!... powtórzył Billot, porywając w połowie za rękojeść, w połowie za klingę szpady i wyrywając ją z rąk kapitana.
— Dosyć panowie, dosyć!... rzekł Bailly, przekonamy się o tem naocznie... Panie Billot, oddaj szpadę, proszę cię, i jeżeli masz wpływ na tych, którzy cię wysłali, powróć do nich i zachęć ażeby się rozeszli.
Billot rzucił szpadę pod nogi kapitana.
— Do rozejścia się?... rzekł... cóż znowu! Prawo petycji jest nam przyznane dekretem i dopóki innym dekretem nie zostanie odebrane, nie będzie wolno nikomu, ani merowi, ani dowódcy gwardji narodowej, przeszkadzać obywatelom do wypowiedzenia swych życzeń... Idziesz pan na pole Marsowe?... Wyprzedzimy cię zatem, panie merze!
Otaczający aktorów tej sceny, czekali tylko najmniejszego skinienia Baillego, aby aresztować Billota, lecz Bailly czuł dobrze, że ten głos, który do niego przemawiał tak głośno i z taką pewnością, był głosem ludu.
Dał znak, aby przepuszczono Billota i delegowanych.
Zszedłszy na plac, spostrzeżono w jednem z okiem ratusza czerwoną chorągiew, którą wicher zbliżającej się burzy powiewał.
Na nieszczęście burza trwała tylko kilka minut, przeszła bez deszczu, powiększyła tylko upał dzienny i napełniła powietrze elektrycznością.
Gdy Billot wraz z jedenastu delegowanymi wrócił na pole Marsowe, tłum powiększył się jeszcze o trzecią część.
O ile można przypuścić, liczba znajdujących się ludzi, wynosiła 60 tysięcy.
Gdy nadszedł Billot ze swymi kolegami, ze wszystkich stron zaczęto się do niego cisnąć, aby się dowiedzieć, czy dwaj obywatele zostali wypuszczeni i co odpowiedział pan mer.
— Dwaj obywatele... głosił Billot,.. nie zostali wypuszczeni, a pan mer odpowiedział, że podający petycję są buntownikami.
Buntownicy zaczęli się śmiać z danego im nazwiska i każdy z nich powrócił do przechadzki lub poprzedniego zajęcia.
Przez cały ten czas nie przestawali podpisywać petycji.
Naliczono już do pięciu tysięcy podpisów, do wieczora zbierze się ich pięćdziesiąt tysięcy, Zgromadzenie będzie musiało ulec tak przerażającej jednomyślności.
Nagle wpada zadyszany obywatel. Nietylko zarówno z delegowanymi widział on czerwoną chorągiew w oknach ratusza, lecz jeszcze widział jak gwardja narodowa na wiadomość, iż ma iść przeciw buntownikom na polu Marsowem z radosnemi okrzykami nabijała broń, oraz jak urzędnik miejski przechodził z kolei szeregi, mówiąc coś do ucha dowódcom, poczem cała gwardja narodowa z Baillym na czele ruszyła ku Marsowemu polu.
Opowiadający szczegóły, wyprzedził ich, aby przynieść patrjotom te złowrogie wiadomości.
Lecz taka panuje spokojność, taką jedność i braterstwo na tym placu poświęconym przez przymierze w roku poprzedzającym, że obywatele, którzy znajdują się tam na mocy prawa przyznanego przez konstytucję, nie mogą uwierzyć, aby im groziło niebezpieczeństwo.
Woleli myśleć, że to goniec się myli.
Podpisywano dalej, a śpiewy i tańce podwoiły się.
Tymczasem zaczął dochodzić odgłos bębna.
Ten odgłos coraz więcej się zbliżał.
Ludzie zaczęli po sobie spoglądać, niepokoić się. Zrobiło się zrazu wielkie zamięszanie na szańcach, pokazywano sobie błyszczące bagnety.
Członkowie różnych patrjotycznych stowarzyszeń, zbierają się w grupy i naradzają, aby się rozejść.
Lecz od ołtarza ojczyzny dochodzi głos Billota:
— Bracia!... woła on, skąd ta obawa? cożeśmy zrobili? Jeżeli prawo wojenne nie stosuje się do nas, pocóż uciekać!... jeżeli zaś jest wymierzone przeciw nam, ogłoszą je, zostaniemy zawiadomieni wezwaniem urzędowem i naówczas rozejdziemy się.
— Tak, tak!... wołano ze wszech stron, jesteśmy w swojem prawie, czekajmy na urzędowe wezwania, potrzeba ich trzech. Zostańmy! zostańmy!
I zostają.
W tejże samej chwili odgłos bębna dochodzi zbliska i trzema wejściami na pole Marsowe wkracza gwardja narodowa.
Jedna część tej uzbrojonej falangi wchodzi od strony szkoły wojennej.
Druga przez bramę cokolwiek niżej.
Trzecia nakoniec przez wejście, znajdujące się wprost wyżyn Chaillot.
Wojsko przechodzi po drewnianym moście postępując naprzód, z czerwoną chorągwią na czele i Baillym w szeregu.
Tylko czerwona chorągiew jest znakiem prawie niewidzialnym, który nie więcej zwraca uwagę tłumu na ten oddział niż na dwa inne.
Oto wszystko co widzą podpisujący petycję na polu Marsowem.
A co widzą przybywający?
Wielką płaszczyznę zapełnioną ludźmi spokojnie się przechadzającemi, a pośrodku tej płaszczyzny wznosi się ołtarz, budowa olbrzymia, na powierzchnię której wchodzi się przez również olbrzymie wschody, mogące naraz dać przejście czterem bataljonom. Na platformie wznoszą się jeszcze piramidalne wschody, prowadzące na wzniesienie, gdzie się znajduje ołtarz ozdobiony piękną palmą.
Każdy stopień od najniższego aż do najwyższego, służy na siedzenie większej lub mniejszej liczbie widzów, co tworzy z siedzących ludzi piramidę ruchliwą i gwarną.
Gwardja narodowa z Marais i z przedmieścia Ś-go Antoniego blisko cztery tysiące ludzi wynosząca z działami, wchodziła od południowej strony szkoły wojskowej i zajęła miejsce przed budynkiem.
Lafayette mało ufał tym ludziom z Marais i przedmieść, którzy stanowili demokratyczną część gwardji płatnej.
Gwadja płatna, byli to nowocześni pretorjanie. Składała się ona, jak to już mówiliśmy, z dawnych wojskowych, z gwardji francuskiej rozpuszczonej, z Lafayettystów zaciętych, którzy wiedząc, iż strzelano do ich bożka, przyszli pomścić się za tę zbrodnię, większą w ich oczach, niż ta, którą popełnił król zdradzając naród.
Ta gwardja nadciągała od strony Gros-Cailou; wchodziła hałaśliwa, groźna, straszna, przez środek pola Marsowego, i znalazła się wprost ołtarza ojczyzny.
Nakoniec trzeci oddział idący przez most drewniany, poprzedzany tą nędzną, czerwoną chorągwią, o której mówiliśmy, składał się z rezerwy gwardji narodowej, do której przyłączono setkę dragonów i oddział perukarzy noszących szpady, jak to było ich przywilejem, oraz uzbrojonych od stóp do głów.
Tą samą drogą, którą weszła gwardja narodowa piesza, dążyło parę szwadronów kawalerj i podnosząc za sobą kurz, lekko zwilżony przez krótkotrwałą burzę, którą można było wziąć za przepowiednię dramatu, jaki za chwilę miał się odegrać.
To, co można było ujrzeć, postaramy się opisać.
Najpierwej, uderza nas tłum kręcący się przed kawalerją, której konie są rozpuszczone w całym pędzie na tym rozległym cyrku; tłum zamknięty w tem żelaznem kole, chroni się do stóp ołtarza ojczyzny, jak do progu nietykalnego schronienia.
Następnie od brzegów wody, daje się słyszeć pojedyńczy strzał z fuzji, a po nim bezpośrednio rozlega się silny ogień ręcznej broni.
Bailly został przyjęty wrzaskiem uliczników, zalegających pochyłość od strony Grenelle; pośród tego to wrzasku, dał się słyszeć wystrzał z fuzji i kula zraniła lekko dragona stojącego za merem Paryża.
Natenczas Bailly kazał dać ognia, ale tylko dla postrachu strzelić w powietrze.
Lecz jakby echem na ten wystrzał odpowiedziały inne strzały.
To gwardja płatna strzelała z kolei.
Do kogo? na co?
Na ten tłum spokojny, który otaczał ołtarz ojczyzny.
Przeraźliwy krzyk rozległ się po tym wystrzale, poczem ujrzano to, co dotąd widywano bardzo rzadko, a na co odtąd patrzano bardzo często.
Tłum uciekający i zostawiający za sobą nieruchome trupy, lub rannych tarzających się we krwi.
A pośród dymu i kurzu kawalerję ścigającą zawzięcie uciekających.
Pole Marsowe przedstawiało opłakany widok, strzały dosięgły najwięcej kobiet i dzieci.
Wówczas powstało to, co następuje zwykle w takich wypadkach, szał pragnący krwi i rzezi ogarniał stopniowo wszystkich.
Artylerja uszykowała armaty i była gotowa dać ognia.
Lafayette zaledwie zdążył zasłonić sobą i swym koniem paszcze armat.
Tłum plącząc się chwilę przerażony, bez myśli, instynktem rzucił się w szeregi gwardji narodowej z Marais i przedmieścia Ś-go Antoniego.
Gwardja przyjęła pośród swoje szeregi uciekających, a ponieważ wiatr pędził dym w jej stronę nie widziała nic, sądziła, że całą tę masę narodu pędzi tylko strach.
Gdy się dym rozszedł, gwardja ujrzała ze zgrozą, ziemię zbroczoną krwią i zasłaną trupami.
W tejże chwili, adjutant przybiegł galopem, i dał rozkaz gwardji narodowej z przedmieścia Ś-go Antoniego i z Marais, aby szła naprzód oczyścić plac i połączyć się z dwoma innemi oddziałami.
Lecz gwardja wzięła na cel adjutanta i kawalerzystów, którzy ścigali tłum.
Adjutant i kawalerzyści cofnęli się przed bagnetami patrjotów.
Wszystko co się w stronę schroniło, znalazło zupełne zabezpieczenie.
W jednej chwili pole Marsowe opróżniło się, zostały tylko ciała mężczyzn, kobiet i dzieci, zabitych lub ranionych strzałami gwardji płatnej i tych nieszczęśliwych, którzy zostali porąbani przez dragonów, lub stratowani końmi.
Kto dał rozkaz strzelania?... nikt tego nie wiedział; jest to jedną z tych tajemnic historycznych, które pozostają niewyjaśnione, pomimo najsumienniejszych badań! Ani rycerski Lafayette, ani uczony Bailly, nie lubili rozlewu krwi, a jednak ta krew prześladowała ich do śmierci. Ich popularność w tej krwi utonęła.
Ile ofiar zostało na placu, nikt nie wie, gdyż jedni zmniejszali ich liczbę, aby zmniejszyć odpowiedzialność mera i naczelnego dowódcy, inni zaś powiększali, aby podburzyć gniew ludu.
Za nadejściem nocy, wrzucono trupy do Sekwany, a Sekwana: ślepa wspólniczka zbrodni, przesłała je Oceanowi, i ten ofiary pochłonął.
Lecz nadaremnie Bailly i Lafayette zostali zupełnie uniewinnieni przez Zgromadzenie, nadaremnie dzienniki konstytucyjne nazywały ten czyn triumfem prawa: triumf ten był okryty hańbą, na jaką zasługują wszystkie te dnie nieszczęścia, w których władza zabija bez walki.

Lud, który umie dawać rzeszom stosowne nazwania, nazwał ten mniemany triumf: rzezią na polu Marsowem.

ROZDZIAŁ XXVII.
PO RZEZI.

Wróćmy do Paryża i zobaczmy, co się tam dzieje.
Paryż słyszał odgłos strzałów i zadrżał.
Paryż nie wiedział jeszcze dobrze, kto miał, lub nie miał słuszności, lecz czuł, iż otrzymał ranę, z której płynie krew.
Robespierre zasiadał u Jakobinów jak komendant w fortecy, tam był on rzeczywiście wszechwładnym.
W obecnej chwili forteca była opróżnioną i każdy mógł wejść przez wyłom, jaki opuszczając ją zrobili Barnave, Duport i Lameth.
Jakobini wysłali jednego ze swoich na zwiady.
Co do ich sąsiadów Feuillantów, ci nie potrzebowali wysyłać po wieści, byli punktualnie zawiadamiani o działaniach co godzina, co minuta nieledwie, ich to partja się rozgrywała i wygrali ją...
Jakobini otrzymali wiadomość w dziesięć minut po wysłaniu swego delegowanego. Spotkał on uciekających, którzy mu udzielili tej strasznej wiadomości: Lafayette i Bailly mordują lud!...
Nie mogli dosłyszeć rozpaczliwych krzyków Baillego, ani widzieć Lafayette, tak własnem ciałem zasłaniał paszczę armat.
Delegowany powrócił i z krzykiem przerażenia napełnił Zgromadzenie bardzo nieliczne, gdyż składające się zaledwie z trzydziestu do czterdziestu członków, zebranych w starym klasztorze.
Jakobini zrozumieli, iż na nich to złożą umiarkowani całą odpowiedzialność tej zaczepki. Czyż nie od nich wyszła pierwsza petycja?... Cofnęli ją wprawdzie, lecz druga była naturalnym wynikiem pierwszej.
Przelękli się.
Ta blada postać, to widmo cnoty, ten odcień filozofji Russa, zwany Robespierrem, z bladego został sinym. Przezorny deputowany z Arras, usiłował wymknąć się, lecz nie mógł; zmuszony pozostać, przedsięwziął środki, które mu przestrach nasunął.
Zebranie oświadczyło, iż wypiera się udziału w pismach fałszywych lub fałszowanych, które mu przypisywano, i że składa powtórną przysięgę na wierność konstytucji i posłuszeństwo dekretom Zgromadzenia narodowego.
Zaledwie powzięli to postanowienie, gdy wśród starych korytarzy klasztoru, rozległ się hałas tłumu. Jakobini z wytężoną uwagą oczekiwali, czy tłum nie przejdzie mimo, udając się drogą do Palais-Royal.
Wcale nie!... hałas zatrzymał się przy drzwiach niskich i ciemnych, wychodzących na ulicę Ś-go Honorjusza i nadomiar przerażenia, jakie już panowało, ktoś z obecnych wykrzyknął:
— To gwardja płatna powraca z pola Marsowego!...
Chcą drzwi wysadzić armatą...
Na szczęście, przez ostrożność, żołnierze byli rozstawieni przy drzwiach na warcie. Zamknięto wszystkie wejścia, aby niedozwolić tej bandzie wściekłej i pijanej krwią, którą wylała, na nowy jej rozlew. Następnie Jakobini i widzowie wyszli jedni za drugimi, co nie trwało długo, gdyż jeżeli sala nie mieściła ich więcej nad czterdziestu, trybuny nie zawierały więcej nad stu słuchaczów.
Pani Roland, która w tym dniu była wszędzie, należała do słuchaczów. Opowiadała ona, iż pewien Jakobin, dowiedziawszy się, iż gwardja płatna ma zająć salę, tak stracił głowę, iż wskoczył do trybuny kobiet; lecz zawstydzony przez panią Roland za swoje tchórzostwo, poszedł skąd przybył.
Jak powiedzieliśmy, aktorowie i spektatorowie wychodzili jeden po drugim przez wpół otwarte drzwi.
Robespierre wyszedł z kolei.
Przez chwilę zawahał się, pójść-li w lewo czy w prawo?
Aby pójść do siebie, powinien był pójść w lewo, mieszkał bowiem w głębi Marais; lecz w takim razie musiałby przechodzić szeregi tej płatnej gwardji.
Wolał dostać się na przedmieście Ś-go Honorjusza i prosić Pétiona o schronienie.
Zawrócił więc na prawo.
Byłby chętnie pozostał niewidzialnym świadkiem, lecz było to dlań niepodobieństwem w tem ubraniu oliwkowem gładkiem, czysto obywatelskiego stylu, ubranie bowiem w kraty później weszło w użycie, z dodatkiem paru okularów, które miały świadczyć, że już przed czasem, oczy tego cnotliwego patrjoty zużyły się od czuwania oraz w połączeniu ze skośnym chodem łasicy i lisa?
Zaledwie uszedł on dwadzieścia kroków na ulicy, już parę osób wskazując go mówiły:
— Robespierre! czy widzisz, Robespierra? To Robespierre!
Kobiety zatrzymując się składały ręce: kobiety bardzo lubiły Robespierra, który w swoich mowach wiele dokładał starania, aby uwydatnić tkliwość swego serca.
— Jakto, więc to ten kochany Robespierre? mówiły.
— Tak, to on!
— Gdzież to, gdzie?
— Tam, oto tam... Czy widzisz; ten mały szczupły człowieczek, cały zakurzony, co się przesuwa wzdłuż murów i ukrywa przez skromność?
Robespierre nie przez skromność, lecz ze strachu się ukrywał; lecz któżby śmiał powiedzieć że cnotliwy, nieskazitelny Robespierre, że trybun ludowy ucieka ze strachu?
Jeden człowiek poszedł mu zajrzeć w oczy, żeby się przekonać, czy to on był w istocie.
Robespierre nasunął kapelusz, nie domyślając się w jakim celu tak mu się przypatrywano.
Człowiek ów poznał go.
— Niech żyje Robespierre! — zawołał.
Robespierre byłby raczej wolał mieć do czynienia z nieprzyjacielem, niż z przyjacielem podobnym.
— Robespierre! — krzyknął inny, jeszcze bardziej zagorzały. Niech żyje Robespierre! Jeśli już koniecznie ma być król, to czemużby on nim nie został?
O wielki Szekspirze! „Cezar umarł; niech jego zabójca zostanie Cezarem!“
Jeżeli kiedy człowiek przeklinał swoją popularność, czynił to w tej chwili Robespierre.
Zebrała się w około niego ogromna gromada, chciano go obnosić w triumfie!
Przerażony, rzucił z pod okularów wzrokiem na prawo i na lewo, szukając jakich otwartych drzwi, jakiego ciemnego przejścia, aby się schować.
Prawie jednocześnie uczuł, jak go ktoś schwycił za rękę i pociągnął na bok, podczas, gdy głos jakiś przyjazny mówił do niego zcicha:
— Chodź!
Robespierre uległ pociągnięciu, szedł, ujrzał drzwi zamykające się za sobą, i znalazł się w sklepie stolarza.
Stolarz ten był to człowiek mogący mieć od czterdziestu dwóch, do czterdziestu pięciu lat. Obok stała żona jego a w głębi pokoju, dwie piękne młode dziewczyny, jedna piętnastoletnia, druga ośmnastoletnia, nakrywały stół do wieczerzy.
Robespierre był blady i zdawało się, że zemdleje.
— Leonoro! — wyrzekł stolarz — szklankę wody.
Leonora, starsza córka stolarza, zbliżyła się cała drżąca, ze szklanką wody w ręku.
Być może, że usta poważnego trybuna dotknęły ręki panny Duplay.
Gdyż Robespierre znajdował się u stolarza Duplay.
Podczas gdy pani Roland, pojmując niebezpieczeństwo, jakie mu grozi, szuka go daremnie w jego mieszkaniu na Marais, aby mu ofiarować u siebie schronienie, zostawmy go u stolarza Duplay, gdzie jest zupełnie bezpieczny pośród tej poczciwej rodziny, która się stanie i jego własną, a my wróćmy do Tuileries, w ślad za doktorem Gilbertem.
I teraz jeszcze królowa czeka, lecz ponieważ nie Barnava oczekuje, znajduje się przeto nie u swej pokojowej pani Campan, lecz u siebie, nie stoi z ręką na klamce, lecz siedzi w fotelu z głową opartą na ręku.
Oczekuje Webera, którego wysłała na pole Marsowe i który wszystko widział z wyżyn Chaillot.
Aby być sprawiedliwym dla królowej i ażeby dobrze zrozumieć ową nienawiść, jaką podobno do francuzów żywiła, i którą jej tyle wyrzucano, opowiedziawszy już co wycierpiała podczas podróży z Varennes, opowiedzmy, ile cierpiała od czasu swojego powrotu.
Historyk mógłby być stronnym, my jesteśmy tylko romansopisarzem i stronność nie jest nam dozwoloną.
Gdy króla i królowę zatrzymano, lud jedną tylko myślą był przejęty: to jest, że ponieważ uciekli już raz, to mogą i drugi raz uciec, a tym razem dostać się za granicę.
Królowa zwłaszcza uważana była za czarodziejkę, zdolną jak Medea uciec oknem na wozie, ciągnionym przez dwóch smoków.
Takie bajeczki, krążyły nietylko pomiędzy ludem, znajdowały one wiarę nawet u oficerów stojących na straży u drwi Marji-Antoniny.
Pan de Gouvion, który pozwolił jej się z rąk wymknąć w czasie ucieczki do Varennes i którego kochanka, kobieta należąca do dam dworu, zadenuncjowała ten wyjazd Baillemu, oświadczył, że nie przyjmuje na siebie żadnej odpowiedzialności, jeżeli jaka inna kobieta, a nie pani Rochereul (było to, jak sobie przypominamy, imię owej pani z dam dworu) będzie miało prawo wchodzić do królowej.
I w następstwie tego, rozkazał, aby na dole przy schodach prowadzących do pokoi królewskich, zawieszono portret pani Rochereul, iżby straż, sprawdzając tożsamość każdej wchodzącej osoby, nie wpuściła żadnej innej kobiety.
Królowa została uwiadomioną o tym rozkazie; poszła natychmiast poskarżyć się królowi. Król nie chciał temu wierzyć: posłał więc na dół dla sprawdzenia faktu, i okazał się on prawdziwym.
Król kazał przywołać pana de Lafayette i żądał od niego zdjęcia portretu.
Portret został zdjęty, a kobiety pełniące zwykle służbę przy królowej, rozpoczęły ją na nowo.
Lecz w miejsce tego ubliżającego rozkazu, ostrożność niemniej poniżająca została zaprowadzoną. Dowódca bataljonu, który zazwyczaj stał na straży w salonie poprzedzającym sypialnię królowej, nazywanym wielkim gabinetem, otrzymał rozkaz, aby drzwi zostawały ciągle otwarte dla lepszej baczności na rodzinę królewską.
Jednego dnia król spróbował drzwi zamknąć.
Natychmiast oficer poszedł je otworzyć.
W chwilę potem król zamknął je znowu.
Lecz oficer otwierając je:
— Najjaśniejszy Panie... wyrzekł, nadaremnie drzwi te zamykasz, ile razy bowiem to uczynisz, otworzę je za każdym razem, gdyż taki mam rozkaz.
I drzwi pozostały otwarte.
Wszystko co można było wymóc na oficerach, ograniczało się na tem, że drzwi przymykane były w czasie ubierania i rozbierania się królowej.
Gdy już była ubraną lub w łóżku, drzwi otwierały się natychmiast.
Była to tyranja nie do zniesienia. Królowa wpadła na myśl zastawienia swego łóżka łóżkiem swej pokojowej.
Łóżko to na kółkach, zasłonione firankami służyło jej za parawan, poza którym mogła się ubierać i rozbierać swobodniej.
Pewnej nocy, oficer widząc, że pokojowa zasnęła, a królowa czuwała, skorzystał ze snu pierwszej, wszedł do pokoju i zbliżył się do łóżka.
Królowa patrzyła nań, jak podchodzi, wzrokiem, jakim umiała patrzeć córka Marji Teresy, gdy zapomniano o należnym jej szacunku, lecz poczciwy człowiek nie rozumiał tego, iż ubliżał królowej, nie zmięszał się przeto jej miną, tylko patrząc na nią z politowaniem, które omylić nie mogło:
— A!... dobrze bardzo... powiedział, ponieważ znajduję Najjaśniejszą Panią samą, muszę ci udzielić niektórych rad.
I nie czekając, czy królowa chce lub nie chce go słuchać, opowiedział jej, coby zrobił znajdując się w jej położeniu.
Gdy wchodził, królowa patrzyła na niego z gniewem, lecz uspokojona jego dobrodusznością, pozwoliła mu mówić i słuchała z głębokim smutkiem.
Tymczasem pokojowa się zbudziła, a widząc człowieka przy łóżku królowej, krzyknęła i chciała wołać o pomoc.
Królowa ją wstrzymała.
— Daj pokój, Campan... rzekła, pozwól mi wysłuchać, co ten pan mówi, on jest dobrym Francuzem, w błędzie jest, jak tylu innych, co do naszych zamiarów, ale mowa jego dowodzi, iż jest szczerze przywiązanym do władzy królewskiej.
I oficer aż do końca wypowiedział królowej, wszystko, co miał zamiar powiedzieć.
Przed odjazdem do Varennes, Marja Antonina nie miała ani jednego siwego włosa.
Podczas nocy, która nastąpiła po zajściu jakie miało miejsce między nią i Charnym, włosy jej pobielały prawie zupełnie.
Spostrzegłszy tę smutną przemianę, uśmiechnęła się z goryczą, a uciąwszy jeden kosmyk, posłała go pani Lamballe do Londynu z temi słowy:
„Zbielały z nieszczęścia“.
Widzieliśmy jak oczekiwała Barnava, widzieliśmy, ile nadziei tenże pokładał, tylko, że nadziei tych nie mógł przelać w królowę.
Marja Antonina lękała się gwałtownych scen, bo wszystkie zaszłe dotąd, jak czternastego lipca, piątego i szóstego października, aresztowanie w Varennes, wszystkie na jej głowę spadały.
Słyszała z Tuileries huk wystrzałów nieszczęśliwego starcia na polu Marsowem i serce jej mocno się zatrwożyło.
Wziąwszy na uwagę, to podróż do Varennes wielką dla niej była nauką. — Aż dotąd, rewolucja w jej oczach nie przeszła wysokości pewnego systematu pana Pitta lub intrygi księcia Orleańskiego; sądziła, że Paryż podburzany jest przez kilku przywódców i zgodnie z królem mówiła:
„Nasz dobry kraj!“
Widziała prowincję!... prowincja była więcej rewolucyjna, niż Paryż!...
Zgromadzenie narodowe zestarzało się zanadto i zanadto stało się gadatliwem i zgrzybiałem, aby mężnie dotrzymać zobowiązań, jakie Barnave w jego imieniu zaciągnął. Czy zresztą nie było ono umierającem?... A uścisk umierającego, czy nie jest niezdrowym!...
Królowa, jak mówiliśmy, oczekiwała Webera z wielką niecierpliwością.
Drzwi się otworzyły, zwróciła prędko oczy w tę stronę, zamiast dobrodusznej austrjackiej twarzy swego mlecznego brata, zobaczyła zimną i surową twarz doktora Gilberta.
Królowa nie lubiła tego rojalisty z zasadami konstytucyjnemi, tak mocno uzasadnionemi, iż uważała go za republikanina; a jednakże miała dla niego pewien szacunek; nie byłaby posłała po niego ani w niebezpieczeństwie fizycznem, ani moralnem, lecz gdy raz był u niej, ulegała jego wpływowi.
Ujrzawszy go, zadrżała.
Nie widziała go od owego wieczora po powrocie z Varennes.
— To pan jesteś, doktorze?... szepnęła.
Gilbert się skłonił.
— Tak Najjaśniejsza Pani, to ja... wiem, że oczekiwałaś Webera, lecz ja przynoszę ci dokładniejsze wieści od niego. On był od strony Sekwany, gdzie nie mordowano, ja przeciwnie, byłem po tej stronie, gdzie mordowano.
— Gdzie mordowano!... Cóż to się stało panie?... spytała królowa.
— Wielkie nieszczęście, Najjaśniejsza Pani... partja dworu wygrała!
— Partja dworu wygrała i pan to nazywa nieszczęściem, panie Gilbert?...
— Tak, gdyż wygrała tym strasznym środkiem, który pozbawia sił zwycięzcę i który niekiedy stawia go na równi ze zwyciężonym!...
— Lecz cóż się to stało?...
— Lafayette i Bailly strzelali do ludu i z tego powodu Lafayette i Bailly nie mogą już wam teraz służyć!
— A to dlaczego?...
— Gdyż stracili popularność.
— A co czynił lud, gdy do niego strzelano?
— Podpisywał petycję, żądającą abdykacji.
— Abdykacji!... czyjej?...
— Króla.
— I pan uważasz, że niesłusznie do nich strzelano?... zawołała królowa, której oczy zabłysły.
— Sądzę, że lepiej było go przekonać, niż zabijać.
— Lecz o czem go przekonać?...
— O szczerości króla.
— Ależ król jest szczerym!...
— Za pozwoleniem Najjaśniejsza Pani... Jest temu trzy dni, jak opuściłem króla, cały wieczór spędziłem, na przekonywaniu go, że prawdziwemi nieprzyjaciółmi są mu bracia, pan de Condé i emigranci. Na klęczkach błagałem króla, aby zerwał wszelkie z nimi stosunki i przyjął szczerze konstytucję, oprócz punktów, które w praktyce okazałyby się niepodobnemi do wykonania. Król przekonany, — przynajmniej tak mi się zdawało, — łaskawie przyrzekł, że między nim a emigracją wszystko jest skończone, ale zaledwie wyszedłem, nietylko podpisał, ale kazał i wam podpisać Najjaśniejsza Pani list do swego brata, na którego zlewa władzę swoją przy cesarzu austrjackim i królu pruskim...
Królowa zaczerwieniła się, jak dziecko złapane na uczynku, tylko, że dziecko schwytane na złem, uderza w pokorę, a ona się oburzyła.
— Więc nieprzyjaciele nasi mają szpiegów nawet w gabinecie królewskim?
— Tak, Najjaśniejsza Pani!... odpowiedział spokojnie Gilbert i to właśnie czyni każdy fałszywy krok króla tak niebezpiecznym.
— Ależ panie, cały list napisany był ręką króla, zaraz też podpisany przezemnie, złożony i zapieczętowany przez króla, a następnie oddany kurjerowi, który miał go zawieźć.
— To prawda, Najjaśniejsza Pani.
— Więc kurjer był zatrzymany?
— List został przeczytany.
— Jesteśmy zatem otoczeni samymi zdrajcami!
— Nie wszyscy ludzie są hrabiami de Charny.
— Co pan przez to chcesz powiedzieć?
— Niestety! chcę powiedzieć, że złą wróżbą, zapowiadającą zgubę królów, jest gdy oddalają od siebie ludzi, których powinniby do losów swoich przykuć żeleznemi węzłami.
— Nie oddaliłam pana de Charny... rzekła z goryczą królowa, pan de Charny sam się oddalił. Gdy królów dotyka nieszczęście, niema dość silnych węzłów na zatrzymanie przy sobie przyjaciół.
Gilbert spojrzał na królowę i potrząsł z lekka głową.
— Nie oczerniaj Najjaśniejsza Pani pana de Charny, inaczej krew jego dwóch braci z grobu zawoła, że królowa Francji jest niewdzięczną!
— Panie!... zawołała Marja Antonina.
— O! Najjaśniejsza Pani, wiesz, że mówię prawdę, odpowiedział Gilbert, wiesz dobrze, że w dniu, gdy ci prawdziwe nieszczęście zagrozi, znajdziesz pana de Charny na jego stanowisku, jakkolwiekby ono niebezpieczne było.
Królowa spuściła głowę.
— Wreszcie... rzekła z niecierpliwością, nie przyszedłeś pan, aby mi mówić o panu Charny, spodziewam się...
— Nie, Najjaśniejsza Pani, lecz myśli niekiedy, jak wypadki łączą się niewidzialną nicią ze sobą i naraz wychodzą na światło dzienne, chociaż powinnyby pozostać ukryte na samem dnie serca... Nie, Najjaśniejsza Pani, przyszedłem tu, żeby mówić z królową i przepraszam, iż mimowolnie mówiłem do kobiety, lecz jestem gotów naprawić pomyłkę.
— A co miałeś pan powiedzieć królowej?
— Chciałem przedstawić położenie jej własne, położenie Francji, Europy, chciałem jej powiedzieć: „Najjaśniejsza Pani, stawiasz na kartę szczęście lub nieszczęście świata; przegrałaś pierwszą partję 6-go października, dziś, przynajmniej w oczach twych dworaków wygrałaś drugą. Ale zacząwszy od jutra, postawisz na karcie wszystko; jeżeli przegrasz, stracisz tron, wolność, a może nawet życie!...
— E!... wyrzekła żywo, prostując się królowa, czy sądzisz pan, że się cofniemy przed podobną obawą?
— Wiem, że król jest odważny, jest on prawnukiem Henryka IV; wiem, iż królowa jest bohaterką, jest ona córką Marji-Teresy; będę więc zawsze względem nich używał tylko dowodów przekonywujących; na nieszczęście wątpię, czy kiedykolwiek będę mógł przelać w serca króla i królowej te przekonania, które żywię w mojem.
— Dlaczegóż więc zadawać sobie tyle trudu?...
— Aby spełnić obowiązek, Najjaśniejsza Pani... Wierzaj mi, w czasach tak burzliwych jak te, w których żyjemy, każde usiłowanie, chociażby nawet bezowocowne, zostawia w sercu słodkie zadowolenie spełnionego obowiązku.
Królowa spojrzała w oczy Gilbertowi.
— Przedewszystkiem, Panie, powiedz, czy możliwem jest jeszcze ocalić króla?
— Tak sądzę.
— A monarchję?
— Mam nadzieję.
— A więc, panie... rzekła królowa z bolesnem westchnieniem, jesteś szczęśliwszym odemnie, gdyż ja uważam jedno i drugie za stracone i walczę jedynie z obowiązku sumienia.
— Rozumiem to, Najjaśniejsza Pani, gdyż pragniesz rządów despotycznych i króla z władzą nieograniczoną; podobnie jak skąpiec, który na widok brzegów, mogących mu powrócić więcej niż to, co w rozbiciu stracił, tonie, nie umiejąc poświęcić części swych skarbów. Tak i ty, Najjaśniejsza Pani, utoniesz z twojemi, pociągnięta ich ciężarem... Poświęć coś burzy, rzuć w otchłań całą przeszłość, jeżeli tego potrzeba i płyń ku przyszłości!
— Rzucić w otchłań przeszłość, jestto zerwać ze wszystkimi panującymi w Europie!...
— Tak; lecz jest to zawrzeć przymierze z ludem francuskim.
— Lud francuski jest naszym nieprzyjacielem... wyrzekła Marja-Antonina krótko.
— Ponieważ nauczyliście go wątpić o sobie.
— Lud francuski nie może walczyć z koalicją europejską...
— Postaw, Najjaśniejsza Pani, na czele króla, który otwarcie pragnie konstytucji, a lud francuski zwycięży Europę.
— Trzebaby na to miljona wojska.
— Nikt nie zwycięża Europy miljonem, Najjaśniejsza Pani, zwycięża się ją ideą... Zatknij na Renem i na Alpach dwie trójkolorowe chorągwie z napisem: „Wojna tyranom! wolność ludom! a Europa będzie zwyciężona!“
— W istocie, panie, są chwile, w których gotową jestem uwierzyć, iż najrozumniejsi ludzie stają się szaleńcami!
— A! Najjaśniejsza Pani, więc nie wiesz, czem jest dziś Francja w oczach narodów?... Francja z kilkoma zbrodniami osobistemi, z kilkoma nadużyciami miejscowemi, które jednak nie plamią jej białej szaty i nie walają jej rąk czystych, ta Francja, to dziewica wolności, cały świat jest w niej zakochany, z Niderlandów, z nad Renu, z Włoch, miljony głosów ją wzywają! Niechby tylko postawiła nogę za granicę, a ludy na klęczkach oczekiwać jej będą. Francja przybywająca z rękoma pełnemi wolności, to już nie naród; to sprawiedliwość niewzruszona! to prawda wiekuista! O! Najjaśniejsza Pani korzystaj z chwil, póki jeszcze jest spokojną, bo jeżeli czekać będziesz zadługo, to rękę tę, którą rozciąga nad światem, obróci na własną zgubę, Belgja, Niemcy, Włochy, okiem miłości i rozkoszy śledzą każdy jej ruch. Belgja móiw jej: „Pójdź do mnie“, Włochy: „Zbaw nas!“. W głębi północy, ręka jakaś nieznana napisała na biurku Gustawaó „Precz z wojną przeciw Francji!“. Żaden z królów zresztą, których wzywasz, Najjaśniejsza Pani, na pomoc, nie jest gotowym do wypowiedzenia nam wojny. Dwa państwa głęboko nas nienawidzą; gdy mówię, dwa państwa, chcę powiedzieć jedna cesarzowa i jeden minister. Katarzyna II i pan Piit; lecz w tej chwili są oni względem nas bezsilni. Katarzyna podburza Niemcy przeciwko nam, oddaje im Francję; zawstydza twego brata Leopolda za jego nieczynność; pokasuje mu króla pruskiego, podbijającego Holandję za jedyną nieprzyjemność wyrządzoną jego siostrze. Pan Pitt pożera Indje w tej chwili, i podobnie jak wąż boa, trawiąc zdobycz, doznaje odrętwienia; jeśli będziemy czekali, aż ją strawi, będzie nas ze swej strony atakował, nie tyle wojną zagraniczną, ile wojną domową... Wiem, że się śmiertelnie lękasz tego Pitta, wiem, że mówiąc o nim, doznajesz śmiertelnych dreszczów. Czy chcesz, abym ci podał sposób uderzenia w samo serce? Uczyń z Francji rzeczpospolitą z królem na czele!... Ale cóż ty zamiast tego, czynisz, Najjaśniejsza Pani, co czynisz, zamiast tego, co robi twoja przyjaciółka księżna de Lamballe?... Oświadcza ona Anglji, w której cię reprezentuje, że całem dążeniem Francji: Charta magna, że rewolucja francuska okiełznana przez króla, idzie niby naprzód, ale się właściwie cofa. A co na to pan Pitt powiada?... Powiada, że nie ścierpi, aby Francja została rzecząpospolitą? że on ocali monarchję?... W gruncie rzeczy, żadne usiłowania, żadne prośby pani Lamballę nie mogły wymóc na nim, aby ocalił monarchję, gdyż on króla nienawidzi! Czyż nie Ludwik XVI, król konstytucyjny, król filozof, ubiegał się z nim o Indje i pozbawił Ameryki? To też Pitt niczego więcej nie pragnie, jak zgotować Ludwikowi XV-mu losy Karola I-go.
— Panie! panie!... krzyknęła przerażona królowa, kto ci odkrywa te wszystkie tajemnice?
— Ci sami ludzie, którzy mi mówią, co się znajduje w listach pisanych przez Waszą królewską mość.
— Więc nie mamy nawet jednej myśli, któraby do nas należała?
— Powiedziałem Najjaśniejszej Pani, że królowie europejscy, są otoczeni niewidzialną siecią w której ci, którzyby się opierać chcieli, nadaremnie szamotać się będą. Nie opieraj się, Najjaśniejsza Pani, stań na czele idei, którą usiłujesz cofnąć — a sieć stanie się dla ciebie puklerzem. Ci, którzy cię nienawidzą, zostaną twymi obrońcami, a grożące ci niewidzialne sztylety, staną się bronią, gotową uderzyć w twych nieprzyjaciół.
— Lecz ci, których pan nazywasz naszymi nieprzyjaciółmi, zapominasz, że to są królowie, nasi bracia!...
— O! Najjaśniejsza Pani, nazwij raz Francuzów twojemi dziećmi, a zobaczysz jaką nicością są dla ciebie ci bracia, pod względem polityki, i dyplomacji! Nadto — wszyscy ci królowie i książęta, czyż nie wydają ci się dotkniętymi fatalnem piętnem szaleństwa? Zacznijmy od twego brata Leopolda, zgrzybiałego w czterdziestym czwartym roku życia, ze swoim haremem toskańskim przeniesionym do Wiednia, podniecającego swe gasnące siły środkami zabijającemi, które sam przyrządzą... Patrz na Fryderyka Gustawa, jednego, który zmarł a drugiego, który umrze bezpotomnie; na króla Portugalji i na jego trzysta pokornych bachantek; spójrz na króla Saskiego z jego 354 dziećmi nieprawemi!... O, Najjaśniejsza Pani! czyż nie spostrzegasz, że wszyscy ci królowie dążą do przepaści, do otchłani, do samobójstwa i że gdybyś chciała ty... ty! zamiast dążyć jak oni do przepaści, otchłani i samobójstwa, doszłabyś do panowania nad światem, do monarchji uniwersalnej!
— Dlaczego nie mówisz pan tego wszystkiego królowi?... spytała zachwiana Marja-Antonina.
— Mówię mu to, mój Boże, lecz król ma tak samo swoich złych duchów, którzy psują wszystko, co ja wypracuję.
Poczem z głębokim smutkiem dodał:
— Zużyłaś Najjaśniejsza Pani wicehrabiego Mirabeau, zużywasz Barnava, zużyjesz po nich mnie, i będzie po wszystkiem.
— Panie Gilbert... rzekła królowa, zaczekaj tu na mnie, pójdę na chwilę do króla i powrócę.
Gilbert skłonił się, królowa przesunęła się koło niego i wyszła drzwiami, prowadzącemi do króla.
Doktór czekał dziesięć minut, kwadrans, pół godziny, nakoniec drzwi się otworzyły, lecz przeciwne tym, któremi wyszła królowa.
Był to woźny. Obejrzawszy się z obawą po pokoju, podszedł on do Gilberta, zrobił znak wolnomularski, oddał mu list i wyszedł.
Gilbert czytał co następuje:
„Tracisz czas daremnie, Gilbercie: w tej chwili król i królowa słuchają pana de Breteuil, który powrócił z Wiednia i przywiózł im następujący plan polityki:
„Uczynić z Barnavem to co się uczyniło z vicehrabią Mirabeau, zyskać na czasie, zaprzysiąc konstytucję, wypełniać ją literalnie, aby tem dowieść, że jest niewykonalną. Francja ostygnie, znudzi się, Francuzi mają umysł lekki, nastąpi jaka nowa moda i myśl o wolności przeminie.
„Jeżeliby myśl o wolności nie przeszła, zyskamy zawsze rok czasu, a za rok będziemy gotowi do wojny“.
„Zostaw więc tych dwoje skazanych, których nazywają jeszcze przez szyderstwo królem i królową, a udaj się bez straty czasu do szpitala Gros-Caillou, znajdziesz tam umierającego, mniej od nich chorego; tego umierającego, może zdołasz ocalić, gdy tymczasem oni, pociągną cię w swoim upadku za sobą!“
Bilet nie miał podpisu, lecz Gilbert poznał pismo Cagliostra.
W tejże chwili weszła pani Campan i oddała Gilbertowi bilet, który zawierał te słowa:
„Król prosi pana Gilberta, aby mu podał na piśmie cały plan polityki, jaki rozwinął przed królową.
„Królowa zatrzymana ważną sprawą, żałuję, iż nie może powrócić do pana Gilberta, byłoby zatem zbytecznem, aby na nią dłużej oczekiwał“.
Gilbert przeczytawszy zamyślił się chwilę i potrząsnął głową;
— O bezrozumni!... rzekł zcicha.
— Czy nie masz nic do powiedzenia Ich królewskim mościom?... spytała pani Campan.
Gilbert podał pokojowej list bez podpisu, który otrzymał.
— Oto moja odpowiedź... rzekł.

Poczem wyszedł.

ROZDZIAŁ XXVIII.
ANI PANA! ANI PANI!

Nim pójdziemy za Gilbertem do szpitala Gros-Coillou, gdzie go wzywają, aby udzielił porady nieznajomemu rannemu, którego mu polecił Cagliostro, rzućmy po raz ostatni okiem na Zgromadzenie, bo ma ono być rozwiązanem, po przyjęciu tej konstytucji, z którą jest połączone utrzymanie króla na tronie i zobaczmy, jaką korzyść wyciągnął dwór z nieszczęsnej wygranej 17-go lipca, którą dwa lata później Bailly głową przypłacił. Następnie wrócimy do bohaterów tej historji, których straciliśmy cokolwiek z oczu, z powodu wielkiego zamętu politycznego i zawichrzeń ulicznych, w których znikają jednostki, ustępując miejsca masom.
Widzieliśmy niebezpieczeństwo grożące Robespierowi i wiemy, jak dzięki Duplayowi uniknął tryumfu, który mógłby zadać cios śmiertelny jego popularności.
Podczas gdy spożywał wieczerzę z rodziną stolarza, w małym jadalnym pokoju wychodzącym na podwórze, jego przyjaciele dowiedziawszy się co go spotkało, zaniepokoili się mocno o niego, a szczególnie pani Roland.
Ta istota pełna poświęcenia, zapomina, że była widzianą i poznaną na ołtarzu i że jest równie jak inni zagrożoną; przyjmuje do siebie Roberta i pannę Kéralio, a gdy jej powiedziano, że jeszcze tej samej nocy Zgromadzenie ogłosi akt oskarżenia przeciw Robespierowi, idzie, aby go uprzedzić na Marais, a nie znalazłszy tam udaje się przez bulwar Teatyjiów do Buzota.
Buzot jest jednym z wielbicieli pani Roland, wie ona o całm wpływie, jaki na niego wywiera i dlatego do niego się zwróciła.
Buzot przesyła niezwłocznie kilka słów Gregoirowi, Jeżeli niepokoić będą Robespierra i Feuillantów, Gregoire będzie go tam bronił, jeżeli powstaną przeciw niemu w Zgromadzeniu, on sam stanie w jego obronie.
Tem chwalebniejsze to ze strony Buzota, że nie jest on zwolennikiem Robespierra.
Gregoire poszedł do Feuillantów a Buzot do Zgromadzenia, lecz nie było mowy o oskarżaniu Robespierra lub kogokolwiek innego. Deputowani i Feuillanci byli przerażeni odniesioną wygraną i krwawemi krokami, które uczynili na korzyść rojalistów. W miejsce oskarżenia osób, wniesiono skargę przeciw klubom; jeden z członków Zgromadzenia żądał natychmiastowego ich zamknięcia.
Sądzono przez chwilę, iż ten wniosek zostanie jednozgodnie przyjęty, lecz Duport i Lafayette oparli się mu: zamknąć kluby, było to zamknąć Feuillantów. Lafayette i Duport nie stracili jeszcze zaufania w siłę tej broni, którą mieli w swym ręku. Sądzili, że Feuillanci zastąpią Jakobinów i że za pomocą tej olbrzymiej machiny będą kierować umysłami Francji.
Nazajutrz Zgromadzenie otrzymało podwójny raport, od mera Paryża i od dowódcy gwardji narodowej. Każdy miał interes oszukiwać się: komedja łatwą była do odegrania.
Dowódca i mer mówili o niezmiernem zamięszaniu, które byli zmuszeni powściągnąć; o morderstwie rannem i wystrzale wieczornym, dwóch rzeczach nie mających z sobą żadnego związku — o niebezpieczeństwie zagrażającem królowi, Zgromadzeniu i całemu społeczeństwu — a wiedzieli lepiej niż ktokolwiek, że takie niebezpieczeństwo nie istniało wcale.
Zgromadzenie podziękowało im za energję, której nie mieli nigdy myśli rozwijać, winszowało zwycięstwa, które każdy z nich opłakiwał w głębi serca — i dziękowało niebu, że dozwoliło jednym ciosem zniweczyć bunt i buntowników.
Słysząc to, możnaby myśleć, że rewolucja skończona.
Rewolucja tymczasem rozpoczynała się dopiero!...
Podczas tego dawni Jakobini sądząc o jutrze z dnia, który je poprzedzał, uważali się za zagrożonych, ściganych, przypartych i chcieli zyskać przebaczenie za swą rzeczywistą przewagę, obłudną uniżonością. Robespierre drżący jeszcze na myśl, iż go proponowano w miejsce Ludwika XVI, ułożył adres w imieniu obecnych i nieobecnych.
W tym adresie, dziękował Zgromadzeniu za jego szlachetne usiłowania, za jego mądrość, stałość, baczność, za jego sprawiedliwość bezstronną i nieskażoną.
Jakże Feuillanci nie mieli podnieść głowy i uważać się za wszechmocnych, widząc tę uniżoność swych nieprzyjaciół? Była chwila, iż uważali się nietylko za władców Paryża, lecz i całej Francji.
Niestety! Umiarkowani nie zrozumieli położenia i odłączając się od Jakobinów utworzyli poprostu drugie Zgromadzenie, odbicie pierwszego. Podobieństwo między dwoma towarzystwami było zupełne; do Feuillantów, jak i do Izby nie można było wejść inaczej jak za opłatą podatku: trzeba było zostać członkiem czynnym, wyborcą wyborców.
Lud miał dwie izby miejskie zamiast jednej.
Nie tego on chciał.
Chciał izby ludowej, któraby była nie sprzymierzeńcem, lecz nieprzyjacielem Zgromadzenia narodowego, któraby mu nie pomagała w organizowaniu władzy królewskiej, lecz któraby ją zmusiła do zniesienia tejże.
Umiarkowani nie byli zatem odpowiedni duchowi publiczności i zostali przez nią opuszczeni podczas tego krótkiego ich pobytu na scenie politycznej.
W przejściu przez ulicę stracili popularność.
W lipcu prowincje liczyły czterysta stowarzyszeń, z tych czterystu, trzysta korespondują zarówno z Umiarkowanymi jak i Jakobinami, sto zaś tylko z Jakobinami.
Od lipca do września utworzyło się sześćset innych stowarzyszeń z których ani jedno nie miało stosunków z Umiarkowanymi.
I w miarę jak Umiarkowani słabli, Jakobini wzrastali pod kierunkiem Robespierra, który stawał się człowiekiem najpopularniejszym we Francji.
Przepowiednia Cagliostra sprawdziła się co do adwokata z Arras.
Może zobaczymy ją spełniającą się z równą ścisłością względem małego korsykanina z Ajaccio.
Tymczasem ostatnia godzina Zgromadzenia narodowego nadchodziła, powoli, to prawda, jak u tych starców, w których życie gaśnie po iskierce.
Zgromadzenie głosowawszy trzy tysiące razy, ukończyło nareszcie przegląd konstytucji.
Ta konstytucja była żelazną klatką w której mimowoli i mimo wiedzy nawet Zgromadzenie zamknęło króla.
Pozłociło ono kraty tej klatki, lecz koniec końców, chociaż złocone, stanowiły one więzienie.
W istocie, wola królewska została bezsilną: było to koło odbierające a nie nadające kierunek.
Cała opozycja Ludwika XVI polegała na jego veto, które zawieszało na trzy lata wykonanie podanych dekretów; jeżeli te nie podobały się królowi, w takim razie koło się zatrzymywało i przez swą nieruchomość wstrzymywało działanie całej machiny.
Dzień, w którym król miał zaprzysiąc konstytucję nadchodził.
Anglja i emigranci pisali do króla:
„Zgiń, jeżeli tego konieczność wymaga, lecz nie upodlij się przysięgając“.
Leopold i Barnave mówili:
„Przysięgnij; kto będzie mógł niechaj dotrzyma“.
Nakoniec król rozwiązał kwestję temi słowy:
„Oświadczam, iż nie znajduję wcale w konstytucji dostatecznych środków działania i jedności; lecz ponieważ zdania w tym przedmiocie są różne zgadzam się, aby doświadczenie samo zawyrokowało“.
Zostawało do rozstrzygnięcia, gdzie będzie konstytucja przedstawioną królowi do przyjęcia: w Tuileries czy w Zgromadzeniu?
Król rozstrzygnął trudność oświadczając, że tam ją zaprzysięgnie, gdzie została uchwaloną.
Król naznaczył dzień 13 września.
Zgromadzenie przyjęło tę wiadomość z nadzwyczajną radością, że król raczy je nawiedzić.
W chwili uniesienia Lafayette powstawszy, żądał ogólnej amnestji dla tych, którzy byli oskarżeni o udzielenie pomocy w ucieczce króla.
Zgromadzenie udzieliło amnestję jednomyślnie.
Chmura, która zaciemniała przez chwilę niebo Oliviera i Andrei, znikła.
Wysłano deputację złożoną z sześćdziesięciu osób dla podziękowania królowi za jego list.
Wielki kanclerz podniósł się, aby donieść królowi o przybyciu deputacji.
Tegoż rana order św. Ducha został zniesiony dekretem, upoważniającym samego tylko króla do noszenia go, jako oznakę wysokiej arystokracji.
Deputacja zastała króla udekorowanego jednym tylko orderem św. Ludwika i Ludwik XVI spostrzegł wpływ, jak wywarł na deputację brak niebieskiej wstęgi.
— Panowie... rzekł.. dziś znieśliście order św. Ducha, zachowując go tylko dla mnie; lecz w moich oczach wszelki order, ma o tyle tylko wartość, o ile może być udzielany, od dziś przeto uważam, iż jest zniesiony, tak dla mnie, jak i dla innych.
Królowa, delfin, królewna, stali blisko drzwi; królowa blada, z zaciśniętemi zębami, cała drżąca; królewna namiętna, gwałtowna, wyniosła pod wrażeniem doznanych i doznawanych ciągle ubliżeń; — delfin sam jeden swobodny jak dziecko, uśmiechem i żywością dawał znak życia w tej marmurowej grupie.
Co się tyczy króla, ten kilka dni przedtem mówił do pana de Montmorin:
— Wiem dobrze, że jestem zgubionym. Wszystkie zatem usiłowania dla ocalenia władzy królewskiej niech będą na korzyść mego syna.
Ludwik XVI z pozorną szczerością odpowiedział na mowę deputacji: poczem gdy skończył, zwracając się do królowej i królewskiej rodziny:
— Oto... rzekł... moja żona i dzieci, które podzielają moje uczucia.
Tak, żona i dzieci podzielały je, gdyż skoro się deputacja oddaliła, przeprowadzona wzrokiem niespokojnym króla a nienawistnym królowej, małżonkowie zbliżyli się do siebie i Marja-Antonina kładąc swą białą i zimną rękę na ręku króla:
— Ci ludzie... rzekła potrząsając głową, nie chcą już panów!... Burzą monarchję, kruszą jej fundamenty jeden po drugim i z nich stawiają nam grób!
Myliła się biedna kobieta. Pochowana w dole ubogich, nawet grobu mieć nie miała!
Lecz w czem się nie myliła, to w tem, że z każdym dniem więcej ograniczano władzę królewską.
Pan de Malouet, prezes Zgromadzenia, był rojalistą duszą i ciałem; uważał jednak za właściwe dowiedzieć się, czy Zgromadzenie stojąc czy siedząc, będzie przytomne przysiędze króla.
— Siedząc! siedząc — wołano ze wszech stron.
— A król? — spytał pan de Malouet.
— Stojąc i z gołą głową — zawołał jakiś głos.
Całe Zgromadzenie zadrżało.
Ten głos był odosobniony, lecz czysty, mocny, dźwięczny; zdawał się być głosem ludu, który daje się słyszeć oddzielnie, aby lepiej być słyszanym.
Prezes zbladł.
Kto wymówił te słowa? Czy one wyszły z sali czy z trybuny?
Mniejsza o to skąd wyszły, miały bowiem taką siłę, że prezes widział się zmuszonym odpowiedzieć:
— Panowie — rzekł — niema wypadku w którymby zgromadzony naród w obecności króla, nie uważał go za swego pana. Jeżeli król wykonywać będzie przysięgę stojąc, żądam, aby Zgromadzenie słuchało go w tejże samej postawie.
Naówczas ten sam głos się odezwał:
— Chcę przedstawić modyfikację, która wszystkich pogodzi. Postanówmy, że będzie dozwolonem panu de Malouet i każdemu innemu, kto będzie wolał tę pozycję — wysłuchać króla na klęczkach, lecz my trzymajmy się zrobione; propozycji...
Propozycja została usuniętą.
W dniu następnym po tych rozprawach, król miał wykonać przysięgę. Sala była przepełnioną, trybuny zaledwie mogły pomieścić słuchaczy.
O dwunastej oznajmiono przybycie króla.
Król mówił stojąc. Zgromadzenie stojąc go słuchało.
Po ukończeniu mowy, podpisano akt konstytucyjny i wszyscy usiedli.
Natenczas prezes (był nim Thouret) podniósł się dla wypowiedzenia mowy, lecz po kilku słowach widząc, że król się nie podnosi, usiadł, co wywołało oklaski z trybun.
Na te oklaski, powtarzające się kilkakrotnie, król mocno zbladł.
Wyciągnął chustkę z kieszeni i otarł pot spływający mu z czoła.
Królowa była obecną posiedzeniu w loży prywatnej. Nie mogąc dłużej wytrzymać, wstała, wyszła i zamknąwszy drzwi gwałtownie, kazała się odprowadzić do Tuileries. Wróciła, nie wyrzekłszy słowa nawet do swych najbliższych. Od chwili gdy Oliviera przy niej nie było, serce jej wciągało żółć w siebie, nie wylewając jej nigdy.
Król powrócił w pół godziny po jej przybyciu.
— Gdzie królowa? — spytał natychmiast.
Wskazano mu, gdzie się znajdowała.
Woźny chciał go poprzedzić.
Odsunął go znakiem, otworzył sam drzwi i stanął nagle na progu pokoju, w którym się królowa znajdowała.
Był tak blady, tak zgnębiony, pot tak grubemi kroplami spływał mu z czoła, że królowa spostrzegłszy go, zerwała się z krzykiem przerażenia.
— O! panie! zawołała, co się stało?
Król bez odpowiedzi rzucił się łkając na krzesło.
— O, pani!... zawołał — czemu byłaś obecną na tej sesji, czyż trzeba ci było patrzeć na moje poniżenie, czyż dla takiej królewskości sprowadziłem cię do Francji!
Wybuch tej boleści ze strony Ludwika XVI był tem więcej rozdzierającym, że się rzadko przytrafiał. Królowa nie mogła się powstrzymać, podbiegła do króla i upadla przed nim na kolana.
Otwierające się w tej chwili drzwi, zwróciły jej uwagę — weszła pani Campan.
Królowa wyciągnęła do niej rękę:
— O! zostaw nas, Campan, zostaw!
Pani Campan domyślała się uczucia, jakiemi była przejęta królowa. Usunęła się z uszanowaniem, lecz stojąc za drzwiami, długo jeszcze słyszała rozmowę dwojga małżonków przerywaną łkaniem.
Nakoniec rozmowa i łzy ucichły i w półgodziny potem, królowa sama otworzyła drzwi i przywołała panią Campan.
— Campan... rzekła, weź ten list i oddaj panu de Malden; jest on adresowany do mego brata Leopolda, niech go pan Malden odwiezie natychmiast do Wiednia; powinien tam przybyć, nim dojdzie wiadomość o tem, co dziś zaszło... Jeżeli potrzebuje dwustu lub trzystu pistolów, daj mu je, a ja ci zwrócę.
Pani Campan wzięła list i wyszła. We dwie godziny później pan de Malden jechał do Wiednia.
A najcięższem w tem wszystkiem była konieczność okazywania twarzy wesołej i uśmiechniętej.
Przez resztę dnia Tuileries były przepełnione masą narodu. Wieczorem miasto było świetnie iluminowane. Zaproszono króla i królowę na przejażdżkę po polach Elizejskich, w powozie eskortowanym przez adjutantów i dowódców załogi paryskiej.
Zaledwie przybyli gdy rozległy się okrzyki: „Niech żyje król! niech żyje królowa!“ lecz w przestanku tych okrzyków, gdy powóz się zatrzymał:
— Nie wierzcie im!... rzekł człowiek z ludu, z miną dziką, który stanął z rękami założonemi przy stopniach, niech żyje naród!
Powóz toczył się zwolna, lecz człowiek ten oparł się rękoma o drzwiczki, idąc równo z nim i za każdym razem gdy lud wołał: Niech żyje król! niech żyje królowa! powtarzał swoim przenikliwym głosem: Nie wierzcie im... Niech żyje naród!
Królowa wróciła z sercem zdruzgotanem tem nieustannem uderzaniem młota, który spadał na nią z uporem i nienawiścią.
Urządzono przedstawienia w różnych teatrach, najpierw w Operze, następnie w Komedji francuskiej i Operze włoskiej.
W Operze i Komedji zapełniono salę, a król i królowa zostali przyjęci oklaskami, lecz gdy chciano przedsięwziąć te same ostrożności w Operze włoskiej, już było za późno, cały parter był zakupiony.
Zrozumiano, iż ten wieczór nie przejdzie tak spokojnie, jak poprzednie, a obawy zamieniły się w pewność, gdy zobaczono przez kogo parter był zajęty.
Danton, Kamil Desmoulins, Légendre, Santerre, zajmowali pierwsze miejsca. W chwili, gdy królowa wchodziła do loży, galerje spróbowały oklasków.
Parter syknął.
Królowa z przerażeniem spojrzała w tę paszczę wulkanu przed nią otwartą i ujrzała jakby za mgłą ognistą oczy pełne nienawiści i groźby.
Nie znała żadnego z tych ludzi z widzenia, wielu nawet z nazwiska.
— Cóż ja im zrobiłam, mój Boże?... spytała sama siebie usiłując pokryć wzruszenie uśmiechem — że mnie tak nienawidzą?
Nagle wzrok jej się zatrzymał z przestrachem na człowieku opartym o kolumnę, na której spoczywała galerja.
Człowiek ten patrzył na nią z przerażającą nieruchomością.
Był to człowiek z zamku de Taverney, człowiek, który się ukazał gdy wracali z Sevres, w ogrodzie Tuileries, był to człowiek z groźbą na ustach, działający tajemniczo i strasznie.
Jak tylko oczy królowej spoczęły na tym człowieku, już ich od niego oderwać nie mogła. Działał na nią magnetycznie jak wąż na ptaka.
Przedstawienie rozpoczęło się; królowa nadzwyczajnym wysiłkiem przełamała urok, i zdołała zwrócić głowę na scenę.
Dawano: „Nieprzewidziane wypadki“ Grétrego.
Lecz mimo wysiłku, jakie czyniła Marja-Antonina, aby oderwać myśl od tajemniczego człowieka, mimo chęci i jakby skutkiem siły magnetycznej, wyższej od jej woli, odwracała się z przerażonym wzrokiem, zawsze w tym samym kierunku.
A człowiek stał ciągle w tem samem miejscu, nieporuszony, szyderczy, drwiący. Była to napaść bolesna, fatalna, coś podobnego do mary sennej na jawie.
Przytem zdawało się, iż sala pływa w elektryczności. Dwie te zawieszone nienawiści musiały się zetknąć, jak w burzliwe dnie sierpniowe dwie chmury, gdy wpadając z dwóch przeciwnych krańców horyzontu, uderzają na siebie wydając błyskawicę, jeżeli nie grom.
Sposobność nadarzyła się nareszcie.
Pani Dugazon, ta prześliczna kobieta, która nadała swe imię pewnego rodzaju rolom, miała śpiewać duet z tenorem i w tym duecie zadeklamować wiersz:
O! jakże kocham moją panią!
Odważna istota rzuciła się na przód sceny, podniosła oczy i ręce do królowej i do niej wyrzekła te słowa.
Królowa zrozumiała, że w tem tkwi burza.
Odwróciła się przerażona, a oczy jej mimowoli spojrzały na człowieka przy kolumnie.
Zdawało się, że dawał znak, któremu cały parter był posłuszny.
I w samej rzeczy, jakby jednym głosem, jednym strasznym głosem, parter wykrzyknął:
— Niema już pana, niema pani, jest tylko wolność!
Lecz na ten krzyk loże i galer je odpowiedziały:
— Niech żyje król! niech żyje królowa! niech żyją wiecznie nasz pan i nasza pani!
— Precz z panem! precz z panią! Wolność! wolność! wolność! — zagrzmiał po raz drugi parter.
Po tem pierwszem wypowiedzeniu wojny, walka się zaczęła.
Królowa wydała okrzyk przerażenia i zamknęła oczy; nie czuła już dosyć sił w sobie, aby patrzeć na tego szatana zniszczenia.
W tejże samej chwili, oficerowie gwardji narodowej otoczyli ją, czyniąc ze swych ciał obronny szaniec i wyprowadzili z sali.
Lecz jeszcze w korytarzach krzyki nie przestawały ją ścigać:
— Niema już pana! niema pani! niema już króla! niema królowej!
Zaniesiono ją zemdloną do powozu.
Była to ostatnia bytność królowej w teatrze.
Dnia 30-go września, Zgromadzenie oznajmiło przez swego prezesa Thuret, że spełniło swe zadanie i ukończyło posiedzenia.
Oto w kilku słowach streszczenie ich prac, które zajęły dwa lata i cztery miesiące czasu:
Zdezorganizowanie zupełne monarchji.
Uorganizowanie władzy ludu.
Zniesienie przywilejów szlacheckich i duchownych.
Uchwalenie tysiąca dwustu miljonów asygnat.
Urządzenie hypoteki w dobrach narodowych.
Przyznanie wolności wyznań.
Zniesienie zakonów.
Zniesienie rozkazów tajemnych królewskich (lettres de cachet).
Zatwierdzenie równości ciężarów publicznych.
Zniesienie komór wewnątrz kraju.
Ustanowienie gwardji narodowej.
Nakoniec uchwalenie konstytucji i podanie do zatwierdzenia królowi.

Trzeba było ze strony czy to króla, czy królowej, mieć bardzo smutne przeczucia, aby mniemać, że więcej należy obawiać się Zgromadzenia, które się zawiązywało, niż tego, które się dopiero rozwiązało.

ROZDZIAŁ XXIX.
POŻEGNANIE BARNAVA.

Drugiego października, to jest nazajutrz po rozwiązaniu Zgromadzenia konstytucyjnego, Barnave o godzinie, w której zazwyczaj widywał królową, został wprowadzony, nie już do antresoli pani Campan, lecz do pokoju, zwanego wielkim gabinetem
Tegoż samego wieczora, gdy król zaprzysiągł konstytucję, straże, adiutanci Lafayetta zniknęli z wnętrza zamku, i jeżeli król nie powrócił do wszechwładzy, wrócił przynajmniej do wolności.
Było to małe wynagrodzenie za poniżenie, na które tak gorzko skarżył się przed królową.
Nie będąc przyjęty publicznie, z ceremonjami uroczystej audiencji, Barnave nie poddawał się więcej tym ostrożnościom, których wymagała dotychczasowo bytność jego w Tuileries.
Był bardzo bladym i zdawał się być bardzo smutnym, co uderzyło królowę.
Przyjęła go stojąc, chociaż wiedziała z jakim szacunkiem był dla niej młody ten adwokat i była pewną, że nie uczyniłby tego, gdyby usiadła, co uczynił prezydent Thuret, widząc, że król się nie podnosi.
— A cóż panie Barnave... rzekła, czy jesteś zadowolony, król poszedł za twoją radą i zaprzysiągł konstytucję.
— Najjaśniejsza Pani bardzo jest łaskawą... odpowiedział Barnave kłaniając się, gdy mówi, że król poszedł za moją radą... Gdyby to była zarazem rada cesarza Leopolda i księcia Kaunitza, namyślałby się Jego królewska mość nieco dłużej przy spełnieniu czynu, który jedynie mógłby ocalić króla, gdyby król mógł...
Barnave zatrzymał się.
— Mógł być ocalonym... nieprawdaż, panie, to chciałeś powiedzieć?... podjęła królowa podnosząc kwestję z odwagą i możemy dodać ze śmiałością, która jej była właściwą.
— Niech mnie Bóg strzeże, Najjaśniejsza Pani, abym miał być prorokiem takich nieszczęść!... A jednak będąc na wyjezdnem z Paryża, mając oddalić się na zawsze od królowej nie chciałbym ani zbytnio jej trwożyć, ani za wiele pozostawiać złudzeń.
— Pan opuszczasz Paryż?... oddalasz się pan odemnie?
— Czynności Zgromadzenia narodowego, którego byłem członkiem, są ukończone, a ponieważ Zgromadzenie postanowiło, iż żaden z członków jego, nie może być członkiem Ciała prawodawczego, nie mam zatem żadnego powodu do pozostania w Paryżu.
— Czyż nawet tego, aby nam być użytecznym, panie Barnave?...
Barnave uśmiechnął się smutnie.
— Ani nawet tego, Najjaśniejsza Pani, gdyż istotnie, od dzisiaj, a raczej od onegdaj, nie mogę już w niczem być użytecznym.
— O!... panie... rzekła królowa, zamało sobie ufasz!..
— Niestety!... nie, Najjaśniejsza Pani, badam siebie i widzę, że jestem słabym... Siłą moją, której błagałem, abyście użyli Najjaśniejsi Państwo, jako dźwigni, był mój wpływ w Zgromadzeniu, moja przewaga u Jakobinów, była to nakoniec moja popularność tak ciężko nabyta; lecz teraz, gdy Zgromadzenie jest rozwiązane, a Jakobini zostali Feuillantami, lękam się, aby ci ostatni, odłączając się od Jakobinów, nie uczynili fałszywego kroku. Nakoniec Najjaśniejsza Pani, jeżeli idzie o moją popularność...
Tu Barnave uśmiechnął się jeszcze smutniej, niż pierwszym razem.
— Tu muszę powiedzieć, że moja popularność przepadła!...
Królowa patrzyła na Barnava i dziwne światło, podobne do błysku tryumfu, zabłysło w jej oczach.
Kiedy tak... powiedziała, to widzi pan, że i popularność można utracić.
Barnave westchnął.
Królowa spostrzegła, że popełniła jedno z owych małych okrucieństw, jakie jej były właściwe.
W istocie, jeżeli Barnave utracił swą popularność i to w przeciągu miesiąca, jeżeli musiał zgiąć głowę pod słowem Robespierra, czyjaż w tem wina?... Czy nie tejże monarchji, która ciągnęła za sobą w przepaść, do której dążyła, wszystko, czego dotknęła, — czy nie strasznego przeznaczenia. które tak z Marji Antoniny, jak z Marji Stuart, utworzyło aniołów śmierci, wtrącających do grobu wszystkich, którym się objawiły!...
Poprawiła się niebawem, a czując, że pan Barnave odpowiedział jedynie westchnieniem wtedy, gdy mógł był powiedzieć te przerażające słowa: „Dla kogóż to straciłem moją popularność, Najjaśniejsza Pani, jeżeli nie dla ciebie?...“ podjęła:
— Ależ pan nie pojedziesz?... nieprawdaż, panie Barnave?...
— Jeżeli królowa mi rozkaże, zostanę... wyrzekł Barnave, zostanę, jak zostaje przy swej chorągwi żołnierz, który dostał już urlop i którego pozostawiają, bo go potrzebują do walki; lecz jeżeli zostanę, czy wiesz, Najjaśniejsza Pani, co się stanie?... Oto zamiast stać się słabym, stanę się zdrajcą!...
— Jakto, panie!... wyrzekła królowa cokolwiek obrażona, wytłómacz się, nie rozumiem pana...
— Czy królowa pozwoli mi, aby postawił ją nietylko w obecnem położeniu jej, lecz i w tem także, w jakiem znajdować się będzie?...
— I owszem, panie, jestem przyzwyczajoną zgłębiać przepaście, bo gdybym była skłonną do zawrotu, dawno już byłyby mnie one pochłonęły.
— Najjaśniejsza Pani może uznaje Zgromadzenie rozwiązane za obóz nieprzyjacielski?
— Trzeba rozróżniać rzeczy, panie Barnave; w Zgromadzeniu tem miałem przyjaciół, lecz przyznasz, że większa część nie była przyjazną władzy królewskiej.
— Najjaśniejsza Pani... rzekł Barnave, Zgromadzenie spełniło jeden tylko czyn nieprzyjazny dla króla i ciebie, Najjaśniejsza Pani, i to wtedy, gdy uchwaliło, iż żaden z jego członków nie może należeć do składu Ciała prawodawczego.
— Nie rozumiem tego dobrze, wytłómacz mi to pan... rzekła królowa z uśmiechem powątpiewania.
— To rzecz bardzo prosta: wyrwało ono puklerz z rąk twoich przyjaciół.
— Ale i szpadę z rąk moich nieprzyjaciół.
— Niestety!.. mylisz się Najjaśniejsza Pani!... cios ten pochodzi od Robespierra, jest on strasznym, jak wszystko, co pochodzi od tego człowieka. Najpierw stawia on was, Najjaśniejsi Państwo, wobec zupełnie nieznanego żywiołu w nowem Zgromadzeniu. W Zgromadzeniu konstytucyjnem wiadomem było, co dokonywać i przeciw czemu walczyć, w Zgromadzeniu prawodawczem na nowo uczyć się tego potrzeba. A potem racz Najjaśniejsza Pani zauważyć: iż żądając, aby nikt z nas nie był ponownie wybranym, Robespierre już czynem tym chciał postawić Francję w konieczności wyboru, albo w warstwie wyższej, albo też niższej od nas. Wyżej nas niema nikogo: emigracja zrujnowała wszystko; a w razie nawet, gdyby arystokracja pozostała we Francji, nie u niej szukałby naród swych reprezentantów. Idźmyż teraz do niższej od nas warstwy!... Wszakże to lud wybrał stamtąd swoich deputowanych, całe Zgromadzenie zatem będzie demokratycznem, z małemi jedynie odcieniami.
Twarz królowej widocznie okazywała, że z głęboką uwagą śledzi objaśnień Barnava i że zaczynając pojmować, zaczyna się lękać zarazem.
— Posłuchaj, Najjaśniejsza Pani... ciągnął dalej Barnave, widziałem ja tych deputowanych, gdyż od trzech, czy czterech dni napływają już oni do Paryża; przypatrzyłem się szczególniej tym, którzy przybywają z Bordeaux. Są to prawie wszyscy ludzie bez imienia, lecz którym pilno zrobić je sobie, tem więcej, że są młodzi. Prócz Condorceta, Brissota i jeszcze kilku innych, najstarsi z nich mają zaledwie po trzydzieści lat. Jest to napływ młodości, rugujący wiek dojrzały i kruszący tradycję. Precz z włosami białemi, nowa Francja zasiada do rady o czarnych włosach.
— I sądzisz pan, że mamy się więcej czego obawiać od tych, którzy przybywają, jak od tych, którzy odchodzą?...
— Tak, Najjaśniejsza Pani, gdyż ci, co przybywają, zbrojni są mandatem wypowiedzenia wojny szlachcie i księżom!... Co się tyczy króla, cicho jeszcze względem niego się sprawiają, namyślają się jeszcze... Jeżeli zgodzi się być tylko władzą wykonawczą, może być, iż przebaczą mu przeszłość...
— Jakto!... zawołała królowa, jakto!... jemu przebaczać przeszłość?... Ależ zdaje mi się, że to król powinien przebacać...
— Otóż to, widzi Najjaśniejsza Pani, że na tym punkcie nigdy, zdaje mi się, nie przyjdzie do porozumienia. Ci, którzy przybywają, a na nieszczęście będziesz Najjaśniejsza Pani, miała tego dowody, nie zachowują nawet obłudnej delikatności, jaką zachowują ci, którzy odchodzą.... Dowiedziałem się od deputowanego z Girondy, od jednego z moich kolegów, nazwiskiem Verghaud, że dla nich król jest to nieprzyjaciel.
— Nieprzyjaciel?... zawołała zdziwiona królowa.
— Tak, Najjaśniejsza Pani, nieprzyjaciel!... odpowiedział Barnave, czyli ognisko dowolne lub mimowolne, wszystkich nieprzyjaciół wewnętrznych i zewnętrznych; niestety!... tak jest, trzeba, to przyznać, iż nie zupełnie się oni mylą, ci nowi przybysze, którym się zdaje, iż odkryli prawdę, a którzy żadnej innej nie mają zasługi nad tę, że mówią głośno to, co najzaciętsi nasi przeciwnicy nie śmieli powiedzieć pocichu.
— Nieprzyjaciel?... powtórzyła królowa, król, nieprzyjaciel swego ludu?... O!... powiem ci, panie Barnave, że jest to rzecz, o której nietylko, że mnie nigdy nie przekonasz, ale której mi wytłumaczyć nie potrafisz.
— A jednak jest to prawdą, Najjaśniejsza Pani, jest on nieprzyjacielem z natury, nieprzyjacielem z charakteru. Jest temu trzy dni, jak przyjął konstytucję, wszak prawda?...
— Tak, i cóż stąd?...
— Otóż, powróciwszy do Paryża, Najjaśniejsza Pani, o mało nie zemdlał z gniewu, a wieczorem napisał do cesarza...
— Lecz z drugiej strony, weź pan na uwagę, jak my możemy znosić takie upokorzenia?...
— A!... więc widzisz, Najjaśniejsza Pani, nieprzyjacielem jest i to nieprzyjacielem pod każdym względem... Nieprzyjacielem dobrowolnym, gdyż wychowany przez pana de la Vauguyon, generała partji jezuitów, król złożył serce swoje w ręce księży, a ci są wrogami narodu!... jest nieprzyjacielem mimowolnym, gdyż jest naturalnym przywódcą kontr-rewolucji; gdyby nawet, nie opuścił Paryża, musi zawsze trzymać w Koblencji z emigracją, w Wandei z księżmi, w Wiedniu i w Prusach ze swymi sprzymierzeńcami Leopoldem 1i Fryderykiem. Król nic nie działa i przypuszczam, że i nadal pozostanie bezczynnym, ale Najjaśniejsza Pani... dodał ze smutkiem Barnave, toż właśnie dlatego nadużywają jego imienia: tak w chatkach, jak na kazalnicach i w pałacach. Wszędzie i zawsze jest na ustach ten biedny król, ten dobry król, ten święty król, bunt na rzecz jego podjęty z litości, straszniejszym też będzie dla Francji, niż wszystko, co się dziś dzieje.
— Prawdziwie uwierzyć nie mogę, że to pan, panie Barnave mówisz mi takie rzeczy, pan, który pierwszy litowałeś się nad nami.
— O!... tak, Najjaśniejsza Pani, litowałem się i teraz się lituję i to szczerze lituję!... Lecz jest taka różnica między mną a tymi, o których mówię, że litość ich was gubi, gdy tymczasem moja pragnie ocalić!...
— Więc, czyż ci, co występują, jeżeli mam panu wierzyć, po to, aby zapowiedzieć nam zupełną zagładę, czy ci, postanowili już co takiego, czy mają plan jaki ułożony?...
— Nie, Najjaśniejsza Pani, i pochwyciłem zaledwie niepewne oznaki, jak np, postanowienie odrzucenia tytułu królewskiego przy pierwszem, mającem się odbyć posiedzeniu, oraz rozkaz postawienia zamiast tronu zwyczajnego fotelu po lewicy prezesa...
— Czy widzisz pan w tem coś więcej nad zachowanie się pana Thureta, który usiadł, widząc króla siedzącego?...
— Jest to w każdym razie nowy krok naprzód, zamiast wstecz... a co jest jeszcze bardziej przestraszającem, to, że panowie de Lafayette i Bailly mają utracić swoje stanowiska.
— O!... co do nich... rzekła śpiesznie królowa, nie żałuję ich wcale!...
— I źle, Najjaśniejsza Pani robisz: pan Bailly i pan de Lafayette są waszymi przyjaciółmi.
Królowa gorzko się uśmiechnęła.
— Waszymi przyjaciółmi i być może, ostatnimi. Oszczędzaj ich, Najjaśniejsza Pani!.. a jeżeli jeszcze potrafił? zachować jakąbądź popularność, korzystaj z niej, ale śpiesz się, gdyż ich popularność rozwieje się tak, jak się moja rozwiała.
— Ależ widzę, że po za tem wszystkiem pokazujesz mi pan przepaść, prowadzisz aż na sam jej skraj, tylko mi nie powiadasz w jaki sposób mam się ratować.
Barnave milczał przez chwilę, następnie odezwał się z westchnieniem:
— A! Najjaśniejsza Pani! dlaczegóż zatrzymano was na drodze do Montmedy!
— To mi się podoba... zawołała królowa, i to pan Barnave pochwala ucieczkę naszą do Varannes?
— Nie pochwalam jej, Najjaśniejsza Pani, gdyż położenie obecne, w jakiem się znajdujecie, jest jej naturalnym wynikiem, lecz jeżeli już ucieczka ta miała mieć takie następstwa, czemuż już lepiej się nie udała...
— Więc pan Barnave, członek Zgromadzenia Narodowego, delegowany przez nie, wraz z panami Pétion i Latour-Maubourg, ażeby zawrócić króla i królowę do Paryża, opłakuje teraz, żeśmy się nie dostali zagranicę?
— O! porozumiejmy się, Najjaśniejsza Pani; ten, który opłakuje, nie jest to już ów członek Zgromadzenia Narodowego, ani towarzysz panów Pétion i Latour-Maubourg; jest to tylko biedny Barnave, twój uniżony sługa, który gotów jest poświęcić wam życie swoje, to jest wszystko, co posiada.
— Dziękuję ci, panie... rzekła królowa, ta gotowość, z jaką chcesz uczynić dla nas ofiarę, jest dowodem, że umiałbyś jej dotrzymać, lecz sądzę, iż nie zajdzie potrzeba.
— Tem gorzej dla mnie... rzekł Barnave z prostotą.
— Jakto gorzej?
— Tak, bo jeżeli mam upaść, niechajbym już upadł, walcząc, gdy tymczasem, cóż z tego wyniknie? Z głębi mojego delfinatu, gdzie będę wam nieużyteczny, zanosić będę gorętsze jeszcze modły za piękną i młodą kobietą, czułą i poświęconą matką, niż za królowę; te same błędy, które zgotowały przeszłość, przygotują i przyszłość, będziesz Wasza królewska mość liczyła na obcą pomoc, która nie nadejdzie, lub nadejdzie zbyt późno. Jakobini zawładną zgromadzeniem i rozciągną swą władzę i po za Zgromadzenie; przyjaciele wasi opuszczą Francję, unikając prześladowań; ci, którzy zostaną, będą aresztowani, uwięzieni; ja będę w ich liczbie, ponieważ nie chcę uciekać. Wtedy będę sądzony, skazany; być może, iż moja śmierć będzie dla królowej nieużyteczną, niewiadomą nawet, a zresztą, gdyby nawet jej odgłos doleciał do Waszej królewskiej mości... byłem tak małą pomocą, że zapomni o tych kilku godzinach, w których, sądziłem, że mogę się Jej na co przydać.
— Panie Barnave... podjęła z wielką godnością królowa, nie wiem wcale, jaką przyszłość los nam zgotuje, lecz wiem z pewnością, że imiona tych, którzy nam oddali usługi, trwale zapisane są w pamięci naszej, a wszystko, cokolwiek bądź ich spotka, złe, czy dobre, nie będzie dla nas obojętnem... ale teraz, panie Barnave, czy możemy coś dla ciebie uczynić?...
— Bardzo wiele, szczególnie ty, Najjaśniejsza Pani... Możesz mi okazać, że nie byłem istotą bez znaczenia w twych oczach.
— I cóż uczynić mam?
Barnave przyklęknął.
— Daj mi, Najjaśniejsza Pani swą rękę do pocałowania.
Łza zwilżyła suche powieki Marji-Antoniny; wyciągnęła do młodzieńca tę rękę białą i zimną, jak marmur, którą w ciągu jednego roku dotknęły najwymowniejsze usta z całego Zgromadzenia, usta Mirabeau i Barnava.
Barnave zaledwie jej dotknął. Widoczne było, iż biedny szaleniec obawiał się, że po przyciśnięciu ust do tej pięknej ręki, nie będzie mógł ich oderwać.
Następnie wstając, rzekł:
— Najjaśniejsza Pani! nie powiem ci z dumą: „monarchja jest ocaloną!“, lecz mówię ci: „jeżeli monarchja upadnie, ten, który nigdy nie zapomni, łaski, jaką mu obecnie wyświadczyła monarchini, zginie z nią razem!“
I, skłoniwszy się, wyszedł.
Marja-Antonina z westchnieniem patrzyła, jak się oddalał, a gdy drzwi się za nim zamknęły:

— Biedna wyciśnięta cytryno!... zawołała, nie wiele czasu potrzebowano, ażeby z ciebie zrobić łupinę!

ROZDZIAŁ XXX.
POLE BITWY.

Staraliśmy się opowiedzieć straszne wypadki, jakie zaszły na polach Marsowych w dniu 17-ym lipca 1791; spróbujmy dać wyobrażenie o widoku, jaki przedstawiał dramat, który się tam odegrał i w którym Bailly i Lafayette byli głównymi aktorami.
Widok ten uderzył młodego człowieka w mundurze oficera gwardji narodowej, który skręciwszy z ulicy Saint-Honoré, przeszedł most Ludwika XV i wszedł na pole Marsowe przez ulicę Grenelle.
Księżyc, otoczony chmurami, po za któremi niknął co chwila, oświetlał ten obraz grobowy.
Pole Marsowe przedstawiało widok pola bitwy, pokrytego umarłymi i rannymi, pośród których błądzili jak cienie, ludzie, przeznaczeni do rzucania umarłych w Sekwanę i do przenoszenia rannych do szpitala wojskowego Gros-Caillou.
Młody oficer, którego śladem od ulicy St, Honoré idziemy, zatrzymał się chwilę przy wejściu na pole Marsowe, a składając ręce z gestem naiwnego przerażenia, zawołał:
— Chryste Panie! więc tu jeszcze gorzej było, niż mi powiedziano!...
Poczem, przypatrując się przez chwilę osobliwszemu zajęciu, jakie się tam odbywało, zbliżył się do dwóch ludzi, niosących trupa ku Sekwanie:
— Obywatele... zapytał ich, co chcecie zrobić z tym człowiekiem?
— Pójdź z nami... odpowiedzieli, a zobaczysz.
Młody oficer poszedł za nimi.
Przybywszy na drewniany most, dwaj ludzie bujali trupa, rachując: „raz, dwa, trzy!” i przy trzecim razie rzucili go do Sekwany.
Młodzieniec wydał okrzyk przerażenia.
— Ależ co wy robicie, obywatele?
— Wszak dobrze widzisz, mój oficerze... odpowiedzieli ludzie, oczyszczamy pole.
— I macie na to rozkaz?
— Naturalnie.
— Od kogo?
— Od władzy miejskiej.
— O!... zawołał zdziwiony młodzieniec.
I po chwili milczenia, wróciwszy z nimi na pole Marsowe, zapytał:
— Czy dużo trupów rzuciliście do Sekwany?
— Pięć czy sześć... odpowiedzieli ludzie.
— Darujcie mi obywatele, lecz przywiązuję wielką wagę do pytania, jakie wam zadam: pomiędzy tymi wrzuconymi do rzeki, czy nie zauważyliście człowieka od 42 do 48 lat, wzrostu pięciu stóp i pięciu cali mającego; był on silny, krępy, wpół chłop, wpół mieszczanin?
— My tylko na jedno zważać jesteśmy obowiązani... odpowiedział jeden z nich, czy ludzie tu leżący są żywi, jeżeli żywi, przenosimy ich do szpitala Gros-Cailou.
— A!... wyrzekł młodzieniec, jeden z moich dobrych znajomych nie wrócił do siebie, a ponieważ powiedziano mi, że go tu widziano, lękam się, czy go tu niema między rannymi łub umarłymi...
— Licha tam, mój panie!... odburknął jeden z ludzi, potrząsając trupem, gdy drugi przyświetlał mu latarnią, jeżeli tu był, być może, że i dotąd jest jeszcze; jeżeli nie wrócił do siebie, prawdopodobnie już nie wróci.
Poczem, podwajając wstrząśnienia ciałem, rozciągnionem u swych nóg:
— Hola!... zawołał, czyś trup czy żywy? jeżeli żyjesz, odpowiadaj!
— O! nieborak ten już nie żyje, dostał kulą w piersi.
— Kiedy tak, to go do rzeki!
I dwaj ludzie podnieśli trupa i poszli ku drewnianemu mostowi.
— Obywatele... wyrzekł oficer, wszak nie potrzebujecie latarni dla wrzucenia ciała w wodę, pozwólcie mi jej na chwilę, zanim wrócicie, poszukam mego przyjaciela.
Posługacze uczynili zadość życzeniu oficera i dali mu latarnię, z którą młodzieniec rozpoczął smutną rewizję.
Dziesięciu czy dwunastu ludzi zaopatrzonych jak i on w latarnie takie same robiło zwiady.
Od czasu do czasu, pośród milczenia, gdyż straszna uroczystość tego widoku zdawała się tłumić głos żywych, od czasu do czasu pośród tej ciszy, głośno wypowiedziane imię rozlegało się w powietrzu.
Niekiedy skarga, jęk lub krzyk, odpowiadał na wezwanie, najczęściej jednak było odpowiedzią tylko ponure milczenie.
Młody oficer, wahając się przez chwilę, głosem stłumionym, jakby przerażonym, poszedł za danym przykładem i trzykrotnie zawołał:
— Panie Billot!... panie Billot!... panie Billot!...
Lecz nikt mu nie odpowiedział.
— O! pewnie umarł... rzekł, ocierając łzy rękawem, biedny pan Billot!...
Prawie jednocześnie dwóch ludzi przechodziło obok niego, niosąc trupa do Sekwany.
— E!... rzekł jeden z nich, który podtrzymywał korpus, a tem samem był bliżej głowy, zdaje mi się, że nasz trup wydał westchnienie!
— A to wybornie!... zawołał, śmiejąc się drugi, gdyby przyszło przysłuchiwać się wszystkim tym gagatkom, żadenby nie poszedł do wody.
— Obywatele... rzekł młody oficer, pozwólcie mi zobaczyć człowieka, którego niesiecie.
— Z ochotą oficerze... odpowiedzieli obydwaj tragarze.
I posadzili trupa, aby tym sposobem oficer mógł się łatwiej twarzy jego przypatrzeć.
Młodzieniec zbliżył latarnię i krzyknął.
Pomimo strasznej rany, która szpeciła tego człowieka, zdawało się, iż znalazł w nim kogo szukał.
Tylko czy był żywym, czy umarłym?
Ten, który już był w połowie drogi do grobu, miał głowę szablą przeciętą, rana była straszna! Odcięta skóra z włosami z lewej strony, wisiała na twarzy i odsłaniała gołą czaszkę, arterja skroniowa była przecięta i z tego powodu całe ciało zmarłego czy rannego zalane było krwią.
Od strony rany twarz była nie do poznania.
Młody człowiek oświetlił latarnią drugą stronę twarzy.
— O! obywatele... zawołał, to on! to ten, którego szukam: to pan Billot.
— Do licha!... rzekł jeden z ludzi, ten pan Billot trochę odżył.
— Wszak sam powiedziałeś, że wydał westchnienie.
— Tak mi się przynajmniej zdawało.
— A więc zrób mi przyjemność...
Oficer wyjął pieniądz z kieszeni.
— Jaką?... zapytał tragarz, pełen dobrych chęci na widok monety.
— Biegnij prędko do rzeki i przynieś wody w kapeluszu.
— Bardzo dobrze.
— I człowiek pobiegł w kierunku rzeki, a oficer zajął jego miejsce i podtrzymywał rannego.
W pięć minut posłany wrócił.
— Oblej mu twarz wodą... wyrzekł oficer.
Człowiek był posłuszny, nabrał wody w dłoń i spryskał nią twarz rannego.
— Zadrżał!... zawołał młody oficer... nie umarł! O kochany panie Billot, jakież to szczęście, że tu przyszedłem!
Rzeczywiście, że to szczęście... odpowiedzieli obadwaj tragarze, jeszcze dwadzieścia kroków, a wasz przyjaciel przyszedłby do siebie w sieciach Saint-Cloud.
— Skropcie go jeszcze wodą!
Tragarz powtórzył operację, a ranny zadrżał i westchnął.
— No, no... rzekł drugi tragarz, nie umarł napewmo.
— Cóż teraz zrobimy?... spytał pierwszy.
— Pomóżcie mi przenieść go na ulicę Saint-Honoré do pana doktora Gilberta, a będziecie sowicie wynagrodzeni, rzekł oficer.
— Nie możemy.
— A to dla czego?
— Mamy rozkaz rzucać zmarłych do Sekwany i przenosić rannych do szpitala Gros-Caillou... ponieważ ten dowiódł, że nie umarł, nie możemy go zatem rzucić do wody, lecz zaniesiemy go do szpitala.
— A więc nieśmy go do szpitala... rzekł oficer... i to jak można najprędzej.
I spojrzał wokoło siebie.
— Gdzie jest szpital?
— O trzysta kroków od szkoły wojskowej.
— A więc musimy przejść przez całe pole Marsowe?
— Tak, wzdłuż.
— Mój Boże, czy nie macie noszów?
— Jużcić możnaby je znaleźć... rzekł tragarz, tak samo jak wodę, za mały pieniążek.
— A tak! tyś jeszcze nie dostał... oto masz, a poszukaj co prędzej noszów.
W dziesięć minut nosze były znalezione.
Chory został złożony na materacu, dwaj tragarze ujęli tragi i żałobny orszak skierował się ku Gros Caillou, poprzedzany przez młodego oficera z latarnią w ręku.
Strasznie wyglądał ten nocny pochód po ziemi krwią zlanej, pośród trupów sztywnych i nieruchomych, które co chwila potrącano, lub rannych, którzy się podnosili i padali wołając ratunku.

W kwadrans już się znajdowali w szpitalu.
ROZDZIAŁ XXXI.
SZPITAL GROS-CAILLOU.

W owej epoce szpitale, a szczególniej szpitale wojskowe, dalekiemi były od tego porządku, w jakim widzimy je dzisiaj. Nie będziemy się przeto dziwili zamieszaniu, jakie panowało w szpitalu Gros-Cailiou i ogromnemu nieporządkowi, który przeszkadzał wypełnieniu rozporządzeń chirurgów.
Pierwszą rzeczą, na której zbywało, były łóżka. Zabrano materace mieszkańcom pobliskich ulic.
Te materace rozłożono na podłodze, a nawet na podwórzu, a na każdym z nich leżał ranny, oczekujący pomocy, lecz brakowało chirurgów. Trudno ich było znaleźć.
Oficer, w którym czytelnicy nasi poznali zapewne starego znajomego Pitoux, wymógł za drugie dwie sztuki monet, iż mu z noszów zostawiono materace i tym sposobem Billot został ostrożnie złożony na podwórzu szpitala.
Pitoux chcąc wyzyskać co można było najlepszego w obecnem położeniu, kazał złożyć rannego w pobliżu drzwi, aby schwycić w przejściu pierwszego chirurga, któryby się ukazał.
Miał wielką chęć przebiec sale i stamtąd sprowadzić choćby gwałtem felczera, lecz obawiał się odejść rannego, bo łatwo by mógł go kto wziąć za umarłego i zrzucić z materaców na bruk dziedzińca.
Pitoux stał tak przeszło godzinę, wołając z całych sił na dwóch czy trzech chirurgów, których dostrzegł przechodzących, lecz żaden nie zważał na jego krzyki, gdy nagle spostrzegł jakiegoś człowieka czarno ubranego. Przyświecało mu dwóch posługaczy szpitalnych, a on zwiedzał jedno po drugiem łoże cierpień.
Im bardziej czarny człowiek zbliżał się do Ludwika Pitoux, tem więcej zdawało się młodzieńcowi, że go poznaje.
W końcu wszelka wątpliwość ustała i Pitoux, odważywszy się odstąpić parę kroków od rannego, zawołał z całego gardła:
— Tutaj panie Gilbercie! tutaj!
Chirurg, który był istotnie Gilbertem, usłuchał głosu!
— A! to ty, Ludwiku?
— Tak, mój Boże, to ja, panie Gilbercie.
— Czy widziałeś Billota?
— Oto on, panie... rzekł Pitoux, wskazując na rannego.
— Umarł?... zapytał doktór...
— Niestety, panie Gilbercie, chociaż zdaje mi się że nie, jednak nie taję, że nie wiele mu się należy.
Gilbert zbliżył się do materaca, a dwaj posługacze, oświecili twarz rannego.
— Dostał w głowę, panie Gilbercie, w głowę!... Biedny, kochany pan Billot ma głowę przeciętą aż do szczęki.
Gilbert z uwagą opatrzył ranę.
— Rana jest bardzo niebezpieczna... szepnął, a zwracając się do posługaczy, dodał:
— Potrzebuję osobnego pokoju dla tego człowieka, bo jest moim przyjacielem.
Infirmerzy porozumieli się z sobą.
— Niema osobnego pokoju... rzekli... lecz jest miejsce w składzie bielizny.
— Doskonale!... powiedział Gillert, przeniesiemy go do składu bielizny.
Podniesiono jak można było najostrożniej rannego, lecz mimo to wydał bolesne westchnienie.
— A!... zawołał Gilbert, nigdy okrzyk radości nie zrobił mi tyle przyjemności co to westchnienie boleści: żyje, to najważniejsze!
Billot przeniesiony został do składu bielizny i położony na łóżku, poczem Gilbert przystąpił do opatrywania rany.
Arterja skroniowa była przecięta i z tego powodu nastąpiła ogromna utrata krwi, a potem omdlenie, które zmniejszyło bicie serca i zatrzymało krwotok. Natura skorzystała z tego niezwłocznie, uformowała strup, a ten zamknął arterję.
Gilbert z nieporównaną zręcznością związał najpierw arterję za pomocą jedwabnej nitki, obmył ranę i skórą nakrył czaszkę. Świeżość wody, a może i ból dotkliwy spowodowany opatrywaniem, otworzył oczy Billota, Wymówił on kilka słów bez związku.
— Mózg wstrząśnięty... szepnął Gilbert.
— Ale... wyrzekł Pitoux, kiedy nie umarł, to go pan ocalisz, nieprawda panie Gilbercie?
Gilbert uśmiechnął się smutnie.
— Będę się starał... powiedział, lecz tylko co widziałeś kochany Pitoux, że natura jest zręczniejszym chirurgiem od każdego z nas.
Nareszcie Gilbert skończył opatrywanie, obciął włosy tak krótko jak tylko się dało, zbliżywszy brzegi rany do siebie obcisnął je płatkiem z dyachylum i obandażowawszy zalecił, aby rannego kłaść prawie siedzący, tak, aby krzyż a nie głowa oparte były o poduszki.
Ukończywszy te wszystkie starania, spytał dopiero Ludwika Pitoux, skąd się wziął w Paryżu, a następnie tam, gdzie go tak bardzo potrzebował Billot.
Stało się to bardzo naturalnie. Od chwili zniknięcia Katarzyny i wyjazdu męża, matka Billot, której nigdy nie przedstawialiśmy naszym czytelnikom za istotę mającą umysł silny, wpadła w pewien rodzaj idjotyzmu. Zły ten stan ciągle się pogarszał. Nie żyła, lecz wegetowała i każdego dnia zrywała się jakaś struna w tej biednej kobiecie; powoli słowa jej stawały się coraz rzadszemi, w końcu przestała mówić zupełnie; nie wstawała z łóżka i doktór Raynal oznajmił, iż z tej śmiertelnej apatji, może biedną kobietę wyprowadzić jedynie tylko powrót córki.
Pitoux ofiarował się zaraz pójść do Paryża i poszedł nie namyślając się długo.
Dzięki długim nogom kapitana gwardji narodowej z Haramont, ośmnaście mil dzielących ojczyznę Demoustiera od stolicy, były tylko przechadzką.
Pitoux wyszedł o czwartej zrana, aby między siódmą i ósmą wieczorem stanąć w Paryżu!
Pitoux zdawał się być przeznaczonym na to, aby przybywał do Paryża w czasie wielkich wypadków.
Pierwszy raz przybył do Paryża aby mieć udział we wzięciu Bastylji. Drugi raz na zjednoczenie 1790 roku. Trzeci raz przybywał w dzień rzezi na polach Marsowych.
Znalazł też Paryż mocno wzburzony; od pierwszej gromady zebranych ludzi dowiedział się, co zaszło na polu Marsowem.
Bailly i Lafayette kazali strzelać do ludu, a lud głośnym krzykiem przeklinał jednego i drugiego.
Pitoux zostawił ich bożkami, wielbionymi! znalazł zrzuconych z ołtarzy i przeklinanych! — Nie mógł tego wszystkiego zrozumieć.
Jedno tylko pojął, że na polu Marsowem była walka, rzeź, zabijanie z powodu patrjotycznej petycji i że Gilbert i Billot mieli się tam znajdować.
Chociaż Pitoux czuł dobrze w nogach ośmnaście mil przebytych, podwoił jednak kroku i przybył na ulicę św. Honorjusza do mieszkania Gilberta.
Doktór był w domu, lecz nie wiedział o Billocie.
— Pole Marsowe... mówił służący doktora, do Ludwika Pitoux, jest zasłane umarłymi i rannymi, może i Billot tam się znajduje.
Pole Marsowe zasłane rannymi i trupami! Ta nowina nie więcej zdziwiła Ludwika Pitoux niż wiadomość, że Bailly i de Lafayette, te bożyszcza ludu, strzelali do tego ludu!
Pole Marsowe pokryte rannymi i zabitymi! Pitoux nie mógł sobie tego wyobrazić. To pole Marsowe, które pomagał niwelować, które widział w swej wyobraźni, iluminowane, pełne wesołych śpiewów, wesołych tańców! zasłane umarłymi i rannymi! dlatego, że chciano, jak roku zeszłego, obchodzić uroczyście wzięcie Bastylji i rocznicę zjednoczenia.
Ależ to było niepodobieństwem!
Jakto! w przeciągu jednego roku to, co było powodem radości i triumfu, dziś stało się przyczyną buntu i rzezi?
Jakiż to szał owładnął w ciągu tego roku głowami Paryżan.
Mówiliśmy już, że dzięki wpływowi Mirabeau, dzięki utworzeniu klubu umiarkowanych, wpływowi Lafayetta i Baillego, dzięki nakoniec reakcji, jaka nastąpiła po powrocie z Varennes, dwór odzyskał utraconą władzę. Objawiała się dziś ona rzezią i ogólną żałobą.
Dzień 17-go lipca pomścił 5-ty i 6-ty października.
Jak to powiedział Gilbert, władza królewska szła w zapasy z ludem, pozostawało tylko dowiedzieć się, kto weźmie górę.
Widzieliśmy, jak zajęty temi myślami, z których jednak żadna nie wpłynęła na zwolnienie chodu, przyjaciel nasz Anioł Pitoux, zawsze w swym mundurze gwardji narodowej, przybył z Haramontu na pole Marsowe właśnie w chwili, gdy Billot jako umarły miał być rzucony w Sekwanę.
Pamiętamy również, jak Gilbert podczas swej bytności u króla otrzymał bilet bez podpisu, lecz w którym poznał rękę Cagliostra, przesyłającą mu te słowa:
„Zostaw tych dwoje skazanych i udaj się natychmiast do szpitala Gros-Caillou, znajdziesz tam umierającego. Umierającego możesz uratować, gdy tymczasem dla króla i królowej nic zrobić nie możesz, oni zaś mogą cię z sobą pociągnąć w przepaść“.
Natychmiast przeto, dowiedziawszy się od pani Campan, że królowa zatrzymana u króla, pozwoliła mu odejść, Gilbert udał się do szpitala Gros-Caillou, gdzie głos Anioła Pitux przywołał go do łoża Billota.

Wiemy, w jakim stanie znajdował się zacny dzierżawca, niebezpieczeństwo było wielkie i ranny byłby mu uległ zapewne, gdyby nie miał tak zręcznego doktora, jak Gilbert.

ROZDZIAŁ XXXII.
KATARZYNA.

Z dwóch osób, które doktór Raynal uważał za obowiązek uprzedzić o niebezpieczeństwie w jakiem się znajdowała pani Billot, jedna, to jest mąż, zatrzymany był w łóżku w stanie bliskim śmierci, druga więc, to jest córka, mogła przybyć do łóżka umierającej.
Trzeba było zawiadomić Katarzynę o stanie zdrowia jej matki i ojca, lecz gdzież ona się znajdowała?
Tylko hrabia Charny mógłby udzielić potrzebnej wiadomości.
Pitoux był tak słodko i łaskawie przyjęty przez hrabinę w dniu, w którym upoważniony przez Gilberta przyprowadził jej syna, iż nie wahał się ani na chwilę pójść na ulicę Coq Héron, chociaż noc już była późną, dowiedzieć się o adres Katarzyny.
W istocie biło w pół do dwunastej na zegarze Szkoły wojskowej, gdy Gilbert ukończywszy opatrywanie rannego, mógł wraz z Pitoux opuścić szpital.
Pitoux i Gilbert wsiedli do powozu, który czekał przed szpitalem i doktór kazał furmanowi jechać na ulicę Coq-Héron.
Wszystko było pozamykane i światła pogaszone w tej części miasta.
Pitoux, dzwoniwszy cały kwadrans, już chciał się wziąść do młotka, gdy posłyszał otwierające się drzwi nie od ulicy, lecz od budki odźwiernego, a głos zachrypły i gniewny zapytał z widoczną niecierpliwością:
— Kto tam?
— To ja!... Pitoux.
— Co za ja?
— Ależ to ja, Anioł Pitoux, kapitan gwardji narodowej.
— Anioł Pitoux?... nie znam wcale!
— Kapitan gwardji narodowej!
— Kapitan?... powtórzył odźwierny, kapitan...
— Kapitan! powtórzył Pitoux, który znał wpływ tego tytułu.
Istotnie odźwierny mógł myśleć, iż w czasie, gdy gwardja narodowa zachwiała przewagę dawnej armji, kapitan był może adjutantem Lafayetta.
To też głosem o wiele łagodniejszym, nie otwierając jednak drzwi zapytał:
— Czego pan kapitan żąda?
— Chcę mówić z panem hrabią da Charny.
— Kiedy go niema.
— To z panią hrabiną.
— I jej niema także.
— A gdzie są?
— Wyjechali dziś rano.
— Dokąd?
— Do swoich dóbr w Boursonnes.
— Ach!... zawołał Pitoux, mówiąc sam do siebie, to ich pewnie spotkałem jadących w Dammartin; zapewne to oni byli w tym powozie pocztowym,... gdybym wiedział!...
Lecz Pitoux nie wiedząc, pozwolił przejechać hrabiemu i hrabinie,.
— Mój przyjacielu, rzekł doktór, czy nie mógłbyś w nieobecności twych państwa udzielić nam pewnej wiadomości?
— A, przepraszam pana, rzekł odźwierny, który w skutek nawyknień arystokratycznych, odróżnił głos pana, przemawiającego ze zwykłą łagodnością i słodyczą.
I otwierając drzwi, poczciwiec zbliżył się w bieliźnie i z czapką bawełnianą w ręku, odebrać, jak to mówią w stylu służbowym, rozkazy, u drzwiczek powozu doktora.
— Jakich wiadomości pan żąda?... spytał odźwierny.
— Czy znasz młodą dziewczyną, którą się pan hrabia i pani hrabina zajmowali?
— Pannę Katarzynę?... spytał odźwierny.
— Właśnie... wyrzekł Gilbert.
— Owszem panie... pan hrabia i pani hrabina odwiedzili ją dwa razy, a mnie często posyłali dowiedzieć się, czy jej czego niebrakuje lecz biedna panienka, chociaż nie zdaje mi się, aby była bogatą, równie jak jej dzieciątko, odpowiada zawsze, że jej nic nie potrzeba.
— Na te słowa:: „jej dzieciątko“, Pitoux nie mógł powstrzymać ciężkiego westchnienia.
— A więc mój przyjacielu... rzekł Gilbert, ojciec biednej Katarzyny został dziś ranionym na polu Marsowem, a matka jej pani Billot jest umierającą w Villers-Cotterets, musimy ją koniecznie o tem zawiadomi. Czy chcesz dać nam jej adres?
— O! biedna dziewczyna, niechże ją Bóg strzeże! jest już przecie i tak dość nieszczęśliwą! Mieszka w Ville-d‘Avray, panie, w głównej ulicy, nie pamiętam numeru, ale nawprost fontanny.
— To dosyć... odparł Pitoux, znajdę ją.
— Dziękuję mój przyjacielu, rzekł Gilbert, wsuwając odźwiernemu w rękę talar sześcioliwrowy.
— To niepotrzebne panie!... odparł poczciwiec, powinniśmy przecież pomagać sobie wzajemnie jako chrześcjanie.
I, skłoniwszy się doktorowi, wrócił do siebie.
— Więc cóż?... spytał doktór.
— Pojadę do Ville-d‘Avray odpowiedział Pitoux.
Pitoux był zawsze gotów do drogi.
— Czy znasz drogę?... spytał doktór.
— Nie, lecz pan mi ją wskaże.
— Ty masz złote serce i stalowe łydki... rzekł śmiejąc się doktór, lecz chodź, odpocznij trochę, pojedziesz jutro rano.
— Ale, jeżeli pilno?...
— Ani z jednej ani z drugiej strony, rzekł doktór, stan Billota jest niebezpieczny, lecz tylko w razie nadzwyczajnego wypadku śmiertelny. Co do matki Billot, pożyje ona jeszcze z dziesięć lub dwanaście dni.
— O! panie doktorze, gdy ją onegdaj kładziono do łóżka, już nic nie mówiła, nie poznawała i tylko oczy okazywały, że jeszcze żyje.
— To nic, wiem co mówię, mój Pitoux, i ręczę za dziesięć do dwunastu dni jej życia, lepiej zatem zostawić biednej Katarzynie noc spokojną. Jedna noc więcej snu spokojnego dla nieszczęśliwych, to wiele znaczy!...
Pitoux dał się nakłonić ostatniem dowodzeniem.
— Gdzież więc pójdziemy, panie Gilbercie?... zapytał.
— Do mnie, ma się rozumieć! odnajdziesz twój dawny pokoik.
— Ucieszę się jego widokiem! rzekł uśmiechając się Pitoux.
— A jutro o szóstej rano konie będą gotowe.
— Na co konie? spytał Pitoux, który uważał konie za przedmiot zbytku.
— Ależ... aby cię zawieźć do Ville-d‘Avray.
— Czy stąd do Ville-d’Avray jest mil pięćdziesiąt?
— Nie, jest tylko dwie czy trzy mile — rzekł Gilbert, któremu stanęły w pamięci wspomnienia młodości, przechadzki ze swoim mistrzem Rousseau w lasach Louveciennes, Meudom i Ville-dAvray.
— Kiedy tak... rzekł Pitoux, to godzina drogi, trzy mile panie Gilbercie przełknie się jak jajko.
— A Katarzyna?... spytał doktór, czy myślisz że i ona połknie jak jajko trzy mile drogi z Ville-d‘Avray do Paryża, i ośmnaście z Paryża do Villers-Cotterets?
— To prawda... rzekł Pitoux... daruj mi, panie Gilbercie, jakiż ze mnie głupiec!... Ale jak się ma Sebastjan?
— Doskonale! zobaczysz go jutro!
— Czy zawsze u księdza Berardier?
— Zawsze.
— Tem lepiej!... bardzo się cieszę, że go zobaczę!
— I on się także ucieszy, mój Ludwiku, gdyż równie jak ja, kocha cię bardzo.
Po tem przemówieniu, doktór i Pitoux zatrzymali się przed bramą domu przy ulicy Ś-go Honorjusza.
Pitoux tak spał jak jadł, tak chodził, jak bił się, to jest z całego serca. Dzięki przyzwyczajeniu nabytemu na wsi, o piątej rano był już na nogach.
O szóstej powóz był gotów.
O siódmej Pitoux stukał już do drzwi Katarzyny.
Ułożyli się z doktorem Gilbertem, że o ósmej zejdą się przy łożu Billota.
Katarzyna otworzyła drzwi i krzyknęła zobaczywszy Anioła Pitoux.
— A!... rzekła, moja matka umarła!
I blednąc oparła się o ścianę.
— Nie — powiedział Pitoux — lecz jeśli chcesz ją przed śmiercią zobaczyć, trzeba się śpieszyć panno Katarzyno.
Ta krótka wymiana słów, bez żadnego przygotowania, uwiadomiła Katarzynę o nowem dla niej nieszczęściu.
— A do tego... ciągnął dalej Pitoux, jest jeszcze inne nieszczęście.
— Jakie?... spytała Katarzyna krótko i prawie z obojętnością istoty, która wyczerpała źródło boleści ludzkich i nie lęka się już, aby boleść jej mogła się powiększyć.
— Pan Billot został wczoraj niebezpiecznie raniony na polu Marsowe.
— A!... krzyknęła Katarzyna.
Widoczne było, iż młoda dziewczyna mniej uczuła drugą, niż pierwszą wiadomość.
— Otóż!... mówił dalej Pitoux, powiedziałem sobie, i pan Gilbert był tego zdania, że panna Katarzyna odwiedzi pana Billota w szpitalu Gros-Cailou, i następnie pojedzie dyliżansem do Villers-Cotterets.
— A pan, panie Pitoux? spytała Katarzyna.
— Ja... rzekł Pitoux... myślałem, że kiedy panna Katarzyna pojedzie do pani Billot pomóc jej umrzeć, ja powinienem tu pozostać, aby pomagać panu Billotowi wrócić do życia... Zostanę przy tym, który nie ma nikogo, czy rozumie panna Katarzyna?
Pitoux wymówił te słowa ze swoją anielską naiwnością, nie myśląc, iż w tych kilku słowach zamykała się cała historja jego poświęcenia.
Katarzyna wyciągnęła do niego rękę.
— Masz zacne serce, Pitoux!... rzekła, chodź, pocałuj mego biednego małego Izydora.
I poszła naprzód ku domowi, gdyż mała scena którą opisaliśmy, działa się w alei prowadzącej do drzwi od ulicy. Była jeszcze piękniejszą niż kiedykolwiek, biedna Katarzyna, w żałobnem ubraniu, na którego widok Pitoux wydał drugie głębokie westchnienie.
Katarzyna wyprzedziła młodzieńca do małego pokoiku, wychodzącego na ogród; w tym pokoju, który wraz z kuchnią i gabinetem do ubierania się, stanowił całe mieszkanie Katarzyny, znajdowało się łóżko i kołyska.
Dziecię spało.
Katarzyna podniosła zasłonę i odsunęła się, aby dozwolić Ludwikowi Pitoux zajrzeć do kołyski.
— O! jaki piękny mały aniołek!... zawołał Pitoux, składając ręce, i jakby rzeczywiście znajdował się przed aniołem, ukląkł i ucałował rączki dziecka.
Pitoux został prędko wynagrodzony za to, co uczynił, gdyż uczuł na twarzy swojej włosy Katarzyny i usta jej przycisnęły się do jego czoła.
Matka oddała pocałunek dany synowi.
— Dzięki ci, Pitoux!... rzekła... od ostatniego pocałunku, jaki otrzymał od swego ojca, nikt, oprócz mnie, nie pocałował biednego dziecka.
— O! panno Katarzyno!... szepnął Pitoux, olśniony i wstrząśnięty, jak iskrą elektryczną pocałunkiem młodej dziewczyny.

A przecież w tym pocałunku była tylko cała świętość i wdzięczność miłości macierzyńskiej!

ROZDZIAŁ XXXIII.
CÓRKA I OJCIEC.

W dziesięć minut później, Katarzyna, Pitoux i mały Izydor jechali w powozie doktora Gilberta drogą do Paryża.
Powóz zatrzymał się przed szpitalem Gros-Caillou, Katarzyna wysiadła z dzieckiem na ręku i poszła za Aniołem Pitoux.
Przy drzwiach składu bielizny zatrzymała się.
— Powiedziałeś mi, że znajdziemy doktora Gilberta przy łożu mego ojca?
— Tak... i Pitoux uchylił drzwi.
— Już jest przy nim... wyrzekł.
— Dowiedz się, czy mogę wejść bez obawy wzruszenia go zbytecznie.
Pitoux wszedł do pokoju, spytał doktora i zaraz prawie wrócił do Katarzyny.
— Wstrząśnienie mózgu, jakiego doznał wskutek uderzenia, jest tak silnem, iż nie poznaje dotąd nikogo, mówił mi doktór Gilbert.
Katarzyna chciała wejść z dzieckiem na ręku.
— Oddaj mi dziecię, panno Katarzyno... rzekł Pitoux.
Katarzyna zawahała się.
— O!... rzekł Pitoux, gdy mnie je oddasz, to tak, jakbyś je ciągle miała przy sobie!
— To prawda... powiedziała Katarzyna.
I jak bratu, a może z większem nawet zaufaniem, oddała dziecię Aniołowi Pitoux, i poszła pewnym krokiem prosto do łóżka swego ojca.
Jak to powiedzieliśmy, doktór Gilbert znajdował się przy rannym.
Mało się zmieniło w stanie zdrowia chorego, oparty był, jak wczoraj, o poduszki, a doktór zwilżał za pomocą gąbki, nasiąkniętej wodą, bandaże, przytrzymujące plastry, położone na głowie. Mimo gorączki zapalnej, silnie się objawiającej, twarz chorego z powodu wielkiej utraty krwi, była śmiertelnej bladości. Opuchnięcie zajęło oko i część lewej strony twarzy.
Na pierwsze wrażenie orzeźwiające, chory wyszeptał kilka niezrozumiałych wyrazów i tworzył oczy, lecz gwałtowny pociąg do snu, który doktorzy nazywają coma, pogrążył go znowu w zupełną bezwładność.
Katarzyna przyszedłszy do łóżka, upadła na kolana i wzniosła ręce do nieba:
— O mój Boże!... zawołała, ty jesteś świadkiem, że Cię błagam z głębi serca o życie dla mego ojca!
Było to wszystko, co mogła uczynić córka dla ojca, który chciał zabić jej kochanka.
Na jej głos, silne drżenie przebiegło ciało chorego, oddech stał się przyśpieszony; otworzył oczy, a błądząc wzrokiem przez chwilę naokoło siebie, zatrzymał go w końcu na Katarzynie. Ręką zrobił poruszenie, jakby dla odepchnięcia tego zjawiska, które chory wziął zapewne za marę gorączkową.
Wzrok młodej dziewczyny spotkał się ze wzrokiem ojca i Gilbert zobaczył z trwogą zaiskrzające się w oczach ojca dwa płomienie. Były one więcej podobnemi do błyskawic nienawiści, niż do promieni miłości.
Poczem młoda dziewczyna wstała i wyszła tym samym pewnym krokiem, Pitoux na czworakach bawił się z dzieckiem Katarzyna odebrała mu dziecko z gwałtownością więcej zbliżoną do miłości lwicy, niż kobiety, a przycisnąwszy je do piersi:
— O moje dziecię! o moje dziecię!... krzyknęła.
W tym okrzyku odbiły się wszystkie trwogi matki, wszystkie żale wdowy, wszystka boleść kobiety!
Pitoux chciał pójść z Katarzyną do stacji dyliżansów, odchodzących o 10-ej rano, lecz odmówiła.
— Nie... rzekła — uczyń jak powiedziałeś; twoje miejsce przy tym, który jest sam; zostań, Pitoux.
Pitoux umiał tylko być posłusznym rozkazom Katarzyny.
Podczas gdy Pitoux zbliżał się do łóżka chorego, na odgłos ciężkich kroków kapitana, Billot otworzył oczy i twarz jego rozjaśnił wyraz łagodności, zastępującej groźną nienawiść, jaką się na niej, na widok córki pojawiła.
Katarzyna zeszła ze schodów i z dzieckiem na ręku, weszła w ulicę Saint-Denis, do hotelu Plat-d’Etain, skąd odchodził dyliżans do Villers-Cotterets.
Konie były zaprzężone, pocztyljon na siodle, jedno tylko miejsce było wolne wewnątrz: Katarzyna je zajęła.
W ośm godzin później, powóz zatrzymał się przy ulicy Soissons.
Była szósta z południa, dzień był jeszcze zupełny.
Gdyby była wolną dziewczyną, przybywającą odwiedzić matkę i żyjącego Izydora, byłaby kazała zatrzymać się powozowi na końcu ulicy Largny, obeszłaby miasto i niepostrzeżenie, pełna wstydu, przybyła do Pisseleu.
Ale dziś, jako wdowa i matka, ani pomyślała o szyderstwach, jakie ją spotkać mogły, wysiadła więc bez obawy z powozu: dziecko i żałoba zdawały jej się tarczą, zasłaniającą ją od pocisków niesprawiedliwości i wzgardy.
Nie poznano nawet Katarzyny; tak była zmieniona i biada, iż zdawała się inną kobietą, a co ją jeszcze więcej trudną do poznania czyniło, to wyraz dystynkcji, jakiego nabrała w towarzystwie dystyngowanego człowieka.
Jedna też tylko i to zdaleka, poznała ją osoba; była to ciotka Aniela.
Ciotka Aniela stała przy drzwiach ratusza, i rozmawiała z kilkoma kumoszkami o przysiędze, wymaganej od księży, oświadczając, iż słyszała mówiącego księdza Fortier, że nigdyby nie złożył przysięgi Jakobinom i Rewolucji i że wolałby ponieść męczeństwo, niż ugiąć głowę pod jarzmo rewolucyjne.
— O!... zawołała nagle przerywając sobie opowiadanie... Jezu Chryste! to córka Billota z dzieckiem wysiada z powozu!
— Katarzyna! Katarzyna!... powtórzyło kilka głosów.
— Tak, to ona, patrzcie, jak ucieka uliczką!...
Ciotka Aniela myliła się, Katarzyna nie uciekała, lecz spieszyła się do matki, więc biegła prędko i wybrała uliczkę, gdyż ta skracała jej drogę o połowę.
Kilkoro dzieci na te słowa ciotki Anieli: „to córka Billota” i wykrzyknik jej towarzyszek: „to Katarzyna!”, pobiegło za młodą dziewczyną i dogoniło ją.
— Ach tak! to panna Katarzyna... zawołały.
— Tak, to ja, moje dzieci... odrzekła łagodnie Katarzyna.
Była bowiem bardzo kochaną, a nadewszystko od dzieci, dla których miała zawsze jeżeli nie przysmak, to choć uścisk i pieszczotę.
— Dzień dobry, panno Katarzyno!... wołały dzieci.
— Dzień dobry, moi przyjaciele!... rzekła Katarzyna, moja matka nie umarła, nieprawdaż?
— O nie! panno Katarzyno, jeszcze nie.
A inne dziecię dodało:
— Doktór Raynal mówi, iż będzie jeszcze żyła dziesięć lub dwanaście dni.
— Dziękuję, moje dzieci... rzekła Katarzyna, i poszła dalej, dając im kilka sztuk monety.
Dzieci wróciły.
— No i cóż?... spytały kumoszki.
— Ano tak, to ona... odpowiedziały dzieci, bo pytała nas o swoją matkę i dała nam pieniądze.
I dzieci pokazały kilka sztuk monety, otrzymanej od Katarzyny.
— Pokazuje się... rzekła ciotka Aniela, że to, co sprzedała, sprzedaje się drogo w Paryżu, skoro może rozdawać białe pieniądze dzieciom, biegnącym za nią.
Ciotka Aniela nie lubiła Katarzyny Billot.
Prawda, że Katarzyna była młoda i piękna, ciotka Aniela mała i kulawa.
A przytem, Pitoux wypędzony przez ciotkę Anielę, znalazł u Billota schronienie.
Billot również, w dniu ogłoszenia ustawy o prawach człowieka, przyszedł po księdza Fortier, aby go zmusić do odprawienia mszy na ołtarzu ojczyzny.
Były to dostateczne powody dla ciotki Anieli, aby przy swoim cierpkim charakterze, nienawidziła Billotów w ogólności, a Katarzyny w szczególności.
A gdy ciotka Aniela nienawidziła, to już całem sercem dewotki.
Pobiegła do panny Adelajdy, siostrzenicy księdza Fortier i oznajmiła jej o tem, co zaszło.
Ksiądz Fortier jadł właśnie wieczerzę, składającą się z karpia, złowionego w stawie Wallue, półmiska jajecznicy i półmiska szpinaku.
Był to dzień postny.
Ksiądz Fortier przybrał minę zimną i ascetyczną człowieka, który w każdej chwili gotów iść na męczeństwo,.
— Cóż tam takiego?... spytał, słysząc gwarzące dwie kobiety w korytarzu; czy przychodzą po mnie, abym głosił imię Pańskie?
— Nie! jeszcze nie, kochany wuju... odpowiedziała panna Adelajda, to tylko ciotka Aniela (tak ją wszyscy na wzór Anioła Pitoux, nazywali) to tylko ciotka Aniela przyszła powiedzieć mi o nowym skandalu.
— Żyjemy w czasach, w których skandale są na porządku dziennym... wyrzekł ksiądz Fortier, Z czemże to nowem przychodzisz ciotko Anielo?
Panna Adelajda przyprowadziła wynajmującą krzesła przed księdza.
— Do usług księga dobrodzieja... rzekła wchodząca.
— Sługa, powinnabyć powiedzieć ciotko Anielo... odpowiedzią, ksiądz, nie mogąc odwyknąć od swych nauczek pedagogicznych.
— Zawsze słyszałam, jak mówiono: do usług... odpowiedziała Aniela i tak też powtarzam; lecz przebacz mi dobrodzieju, jeżelim pana obraziła...
— To nie mnie obraziłaś, ciotko Anielo, to składnię.
— Przeproszę ją za pierwszym razem, gdy ją spotkam... odrzekła pokornie.
— Dobrze, ciotko Anielo, dobrze, może wypijesz szklaneczkę wina?
— Dziękuję bardzo, nie piję nigdy wina.
— To bardzo źle, wino nie jest zakazane prawem kościelnem.
— O! ja nie dlatego nie pijam wina, że jest zakazanem, tylko, że butelka dziesięć sous kosztuje.
— Zawsze więc jesteś skąpą, ciotko Anielo?... spytał ksiądz, rozsiadając się w fotelu.
— Niestety! miły Boże, trzeba nią być dobrodzieju, gdy się jest biedną.
— No, no, biedną! a wynajmowanie krzeseł, które ci oddałem za nic, gdy mógłbym wziąć za to sto talarów od każdego innego.
— Ach dobrodzieju! Jakby to być mogło?... Nigdy w życiu! Chybaby się czystą wodą żywił.
— Dlatego też ofiaruję ci szklaneczkę wina, ciotko Anielo.
— Przyjmijcież, bo się wuj rozgniewa... szepnęła panna Adelajda.
— Więc to może rozgniewać pańskiego wuja?... rzekła ciotka Aniela, która umierała z chętki do wina.
— A z pewnością.
— Kiedy tak, to proszę dobrodzieja o naparsteczek, aby wam być posłuszną.
— Cóż znowu?... rzekł ksiądz, nalewając całą szklankę rubinowego burgunda... wypij mi zaraz to wszystko, ciotko Anielo, a gdy będziesz liczyć twoje talary, będzie ci się zdawać, że masz ich podwójną liczbę.
Ciotka Aniela już niosła szklankę do ust.
— Moje talary?... powiedziała, ach! dobrodzieju, nie mów takich rzeczy, jesteś sługą Bożym, gotowi ci uwierzyć.
— Pij, ciotko Anielo, pij.
Ciotka Aniela umoczyła usta, jakby dla zrobienia przyjemności księdzu i przymykając oczy, wypiła trzecią część wina ze szklanki.
— O! jakie mocne!... zawołała, nie wiem, jak można pić czyste wino!
— A ja nie wiem... rzekł ksiądz, jak można dolewać do wina wody; lecz mniejsza o to, to nie przeszkadza, że założyłbym się, iż masz spory trzosik.
— O! nie mówcie, dobrodzieju tego, nie mam nawet czem zapłacić podatków, które wynoszą trzy liwry, dziesięć sous rocznie.
I ciotka Aniela połknęła znów sporo wina.
— Wiem, że tak mówisz, jednak jestem pewny, że w dniu, gdy oddasz duszę Bogu, jeżeli twój siostrzeniec, Pitoux, będzie dobrze szukać, to znajdzie w jakiej starej, wełnianej pończosze tyle, że będzie miał za co kupić całą ulicę w Pieux.
— Księże dobrodzieju! nie mówcie tego... zawołała ciotka Aniela, uwierzą wam i zostanę zamordowaną przez jakich rozbójników, którzy palą folwarki i zabierają żniwo; uwierzą słowom takiego, jak wy, świętego człowieka, że jestem bogatą. O mój mocny Boże! mój Boże! co za nieszczęście.
I ze łzą w oku wypiła resztę wina.
— Widzisz, ciotko Anielo... rzekł ksiądz, ciągle żartując, że potrochu, tobyś do tego winka się przyzwyczaiła.
— To nic do tego nie ma... rzekła stara, ale zawsze jest ono.bardzo mocne.
Ksiądz tymczasem skończył wieczerzę.
— No, a teraz posłuchajmy, co to za nowy skandal, który niepokoi moje owieczki?... spytał.
— Oto dobrodzieju, córka Billota wróciła dyliżansem z dzieckiem.
— Doprawdy!... wyrzekł ksiądz, a ja myślałem, że je odda do podrzutków.
— I dobrze byłaby zrobiła, biedny mały nie wstydziłby się przynajmniej swej matki.
— W gruncie rzeczy, ciotko Anielo, zapatrujesz się na tę instytucję z odrębnego punktu widzenia. I pocóż tu przybyła?
— Zdaje się, iż przybyła odwiedzić matkę, gdyż pytała dzieci, czy żyje jeszcze?
— Wszak wiesz, ciotko Anielo... rzekł ksiądz ze złośliwym uśmiechem, że matka Billot zapomniała się wyspowiadać.
— O!... podjęła ciotka Aniela, to przecie nie jej wina, biedna kobieta od trzech, czy czterech lat zupełnie, jak się zdaje, straciła głowę, lecz w czasie, gdy córka nie robiła jej tyle zmartwienia, była to kobieta bardzo pobożna, bojąca się Boga, a gdy przychodziła do kościoła, brała zawsze dwa krzesła, jedno do siedzenia, drugie pod nogi.
— A jej mąż?... spytał ksiądz z oczyma błyszczącemi od gniewu, obywatel Billot, zdobywca Bastylji, ile brał krzeseł?
— Ach!... odpowiedziała naiwnie ciotka Aniela, tego ja nie wiem, on nigdy nie przychodził do kościoła, lecz za to matka Billot...
— Dobrze, już dobrze... rzekł ksiądz, ten rachunek, załatwimy w dzień jej pogrzebu.
Poczem zrobił znak krzyża:
— Zmówcie ze mną modlitwę, moje siostry.

Stare panny powtórzyły znak krzyża i zmówiły pobożnie modlitwę z księdzem.

ROZDZIAŁ XXXIV.
MATKA I CÓRKA.

Przez ten czas Katarzyna śpieszyła do matki. Wyszedłszy z wąskiej ulicy, skręciła na lewo w ulicę Lormet, po której przebyciu poszła ścieżką przez pole do Pisseleu.
Wszystko było dziś bolesnem wspomnieniem dla Katarzyny, idącej tą drogą.
A najpierw, ten mały mostek, na którym Izydor ostatni raz ją pożegnał, gdzie padła zemdlona, dopóki nie znalazł jej Pitoux zimnej, zlodowaciałej.
Następnie bliżej folwarku stała wierzba wydrążona, w której Izydor chował swoje listy.
Dalej jeszcze, to małe okienko, przez które wchodził do niej Izydor i gdzie Billot celował do młodego człowieka, tylko fuzja dzierżawcy na szczęście chybiła.
Nakoniec wprost bramy folwarcznej ciągnęła się droga do Boursonnes, którą Katarzyna tak często przebiegała, którą znała tak dobrze i którą Izydor przybywał!...
Ileż to razy w nocy, oparta o swoje okienko, z oczami utkwionemi w drogę, czekała z bijącem sercem, a spostrzegłszy w cieniu kochanka, zawsze wiernego, zawsze punktualnego, czuła ustępujące ściśnienie piersi i ręce jej wyciągały się do niego.
Dziś on już umarł, lecz przynajmniej ręce jej przyciskały do piersi jego dziecię.
Cóż powiedzą ludzie o jej wstydzie, o jej niesławie?...
Czy tak piękne dziecko mogłoby kiedykolwiek wstydem lub niesławą okryć swoją matkę?...
To też szybko i bez obawy weszła do folwarku.
Wielki pies zaszczekał, gdy nadeszła, lecz nagle, poznawszy swoją panię, zbliżył się do niej na całą długość łańcucha, podniósł się na tylnych łapach i wydawał radosne krzyki.
Na ujadanie psa, jakiś człowiek wyszedł z domu.
— Panna Katarzyna!... wykrzyknął,.
— Ojciec Clouis!... zawołała równie zdziwiona Katarzyna.
— A!... jak dobrze, żeś przyszła, kochana panienko... rzekł stary, bardzoś tu potrzebna!...
— A cóż moja biedna matka?... spytała Katarzyna.
— Niestety!... ani lepiej, ani gorzej i prędzej gorzej, niż lepiej. Gaśnie poczciwa kobieta!...
— Gdzież jest?...
— W swoim pokoju.
— Sama?...
— O, nie!... nie pozwoliłbym na to. Do licha, niech się panienka nie gniewa, ale tu w panny nieobecność trochę się rządziłem, ten czas, który spędziłaś w mojej biednej chacie, trochę mnie zbliżył do was, zdawało mi się, że mi rodzina przybyła; kochałem was bardzo, ciebie i tego biednego pana Izydora!...
— Więc wiesz już?... rzekła Katarzyna, ocierając łzy.
— A, tak!... zabity, poległ za królowę, tak samo, jak pan Jerzy. Ale cóż, panna chcesz, toć ci zostawił to piękne dziecię, nieprawdaż?... Trzeba płakać po ojcu, a uśmiechać się do syna.
— Dziękuję ci, ojcze Clouis... rzekła Katarzyna, podając mu rękę; lecz gdzie moja matka?...
— Jest w swoim pokoju, jak ci powiedziałem, z panią Clement, która i ciebie pilnowała w chorobie.
— Czy ma jeszcze przytomność moja biedna matka?... spytała z obawą Katarzyna.
— Zdaje się czasem, że ma i to wtenczas, gdy wymówię twoje imię, panno Katarzyno. Używano tego sposobu i działał on do dnia onegdajszego, lecz od tej pory nie daje już oznak przytomności, nawet gdy mówię o tobie.
— Chodźmy, chodźmy, ojcze Clouis!.., rzekła Katarzyna.
— Wejdź, panienko... wyrzekł stary, otwierając drzwi od pokoju chorej.
Katarzyna zapuściła wzrok w głąb pokoju. Matka jej leżała w łóżku, osłoniętem firanką zieloną, wełnianą, oświeconem lampką o trzech płomykach, jakie dotąd jeszcze widzieć można po folwarkach, pilnowana, jak to już powiedział ojciec Clouis, przez panią Clement.
Ta, siedząc w fotelu, pogrążona była w drzemce, właściwej pilnującym chorych, w drzemce, która trzyma środek między snem a czuwaniem.
Biedna matka Billot, nie zdawała się zmienioną, tylko jej cera stała się białą, jak kość słoniowa.
Można było myśleć, że spała.
— Matko!... moja matko!... krzyknęła Katarzyna, rzucając się na łóżko.
Chora otworzyła oczy, zwróciła głowę do Katarzyny, odbłysk przytomności zaświecił w jej oczach, usta wyszeptały niezrozumiałe dźwięki, których niepodobna było powiązać, oderwane od całości myśli; ręka jej podniosła się, chcąc dopełnić dotknięciem brak wzroku i słuchu, lecz wysilenie to było nad siły, poruszenie ustało, oczy się zamknęły i ręka zaciężyła, jak martwa, na głowie Katarzyny, klęczącej przy łożu matki, która powróciła do zdrętwienia, z jakiego jak prąd galwaniczny, wyrwał ją głos córki.
Z dwóch tych letargów, ojca i matki, jak dwie błyskawice z przeciwnych dwóch horyzontów, wypłynęły dwa przeciwne sobie uczucia.
Ojciec Billot ocknął się z omdlenia, aby odepchnąć Katarzynę; matka Billot wyszła z odrętwienia, aby przyciągnąć córkę do siebie.
Przybycie Katarzyny wywołało wzburzenie w folwarku.
Billota, a nie córki, oczekiwano.
Katarzyna opowiedziała o wypadku Billota, że w Paryżu jest również tak samo bliskim śmierci, jak żona jego w Pisseleu.
Katarzyna weszła do swego panieńskiego pokoiku, którego wspomnienia wiele łez jej wycisnęły. Tu przeżyła piękne sny dziecięce, gwałtowną namiętność młodej dziewczyny i wracała z rozdarłem sercem wdowy!...
Od chwili swego powrotu, Katarzyna objęła w tym domu, tak potrzebującym uporządkowania, władzę, jaką jej niegdyś udzielił ojciec, z uszczerbkiem matki.
Ojciec Clouis, otrzymawszy wynagrodzenie i podziękowanie, odszedł do swej nory, jak nazywał kamienną chatę „Clouise“.
Nazajutrz doktór Raynal przybył na folwark.
Przychodził on tam co drugi dzień, tylko z obowiązku sumienia, bo nie miał już nadziei; wiedział dobrze, że nic pomóc nie może i że tego życia, które gasło, jak lampa, wypalająca resztę oliwy, żadne usiłowanie ludzkie nie ocali.
Ucieszył się bardzo, zobaczywszy Katarzynę.
Katarzyna przez ośm dni i nocy nie opuściła łóżka matki, chyba tylko, aby pójść do kolebki swego dziecka.
W nocy z ósmego dnia na dziewiąty, gdy młoda dziewczyna czuwała przy łożu kochanej, która podobna do łodzi niknącej i zagłębiającej się w morzu, tonęła powoli w wieczności, drzwi od pokoju chorej otworzyły się, i Pitoux stanął na progu.
Na jego widok Katarzyna zadrżała, sądziła, że ojciec jej umarł.
Lecz chociaż nie wesoła, twarz Ludwika Pitoux, nie miała przecież wyrazu, zwiastującego żałobną wiadomość.
W samej rzeczy Billot miał się coraz lepiej, od pięciu dni doktór ręczył za niego, a w dzień wyjazdu Ludwika, miał być przeniesiony do mieszkania doktora.
Od chwili wyjścia z niebezpieczeństwa Billota, Pitoux oświadczył, iż wraca niezwłocznie do Pisseleu.
Nie obawiał się teraz o dzierżawcę, lecz o Katarzynę.
Pitoux przewidywał, iż skoro się Billot dowie o stanie, w jakim się znajduje jego żona, jakkolwiek słaby, będzie chciał jechać natychmiast do Villers-Cotterets; a cóżby się stało, gdyby tam zastał córkę?
Doktór Gilbert nie ukrywał wcale przed Pitoux wrażenia, jakie sprawiło na rannym zbliżenie się biednej kobiety do łoża.
Było widocznem, iż w umyśle jego pozostał ślad tego widzenia, jak pozostaje w pamięci po przebudzeniu wspomnienie przykrego snu.
W miarę, jak rozum jego wracał, chory rzucał w koło siebie oczyma, w których niknęła obawa, a pobłyskiwała nienawiść.
Sądził zapewne, iż lada chwila ukaże się fatalne zjawisko.
Nie wyrzekł wprawdzie ani słowa, ani razu nie wspomniał imienia Katarzyny, lecz doktór Gilbert zbyt głębokim był badaczem, aby nie odgadł, nie wyczytał wszystkiego.
Skoro zatem Billot zaczął przychodzić do zdrowia, wysłał Anioła Pitoux na folwark; on powinien był przestrzec Katarzynę.
Pitoux miał na to dwa lub trzy dni czasu, gdyż doktór nie chciał przed tym terminem oznajmić choremu o smutnej nowinie, jaką przyniósł Pitoux.
Objawił Katarzynie swoje obawy, jakiemi był przejęty na myśl, gdyby ją Billot tu zastał, lecz Katarzyna oświadczyła, że gdyby ją ojciec chciał nawet zabić przy łożu umierającej, nie odejdzie, nie zamknąwszy powiek swej matce.
Pitoux głęboko jęknął na to oświadczenie, lecz nie mógł znaleźć słów, aby ją przekonać.
Pozostał więc, gotów w razie potrzeby, stanąć między ojcem i córką.
Dwa dni i dwie noce tak upłynęły, podczas których życia matki Billot ulatywało z każdym tchem.
W dziesięć dni chora już nie jadła, utrzymywano ją tylko, posilając od czasu do czasu łyżką buljonu.
Niktby nie myślał, iż można żyć tak małym posiłkiem, prawda, że to biedne ciało tak mało żyło!
Podczas nocy z dnia 10-go na 11-ty, w chwili, gdy już oddechu wcale dostrzec nie można było, chora zaczęła się ożywiać, ręce i usta się poruszyły, oczy otworzyły się szeroko.
— Moja matko! moja matko!... krzyknęła Katarzyna i rzuciła się do drzwi, aby przynieść dziecko.
Możnaby powiedzieć, że Katarzyna pociągała duszę matki za sobą; gdy wróciła z dzieckiem na ręku, znalazła matkę obróconą ku drzwiom.
Oczy chorej pozostały mocno otwarte i nieruchome.
Po chwili oczy te zajaśniały, usta wydały krzyk, ręce się wyciągnęły.
Katarzyna padła na kolana przy łóżku matki.
Naówczas zaszło coś nadzwyczanego. Matka Billot podniosła się na poduszce, wyciągnęła zwolna ręce nad głową Katarzyny i jej dziecka, poczem z wysileniem, podobnem temu, jakie musiał uczynić syn Krezusa:
— Błogosławię was, moje dzieci!... powiedziała.
I upadła na poduszki, a głos jej zamarł i wzrok zagasł.
Nie żyła.

Oczy pozostały otwarte, jakby biedna matka, nie napatrzywszy się dosyć za życia na swą córkę, chciała na nią patrzeć z poza grobu.

ROZDZIAŁ XXXV.
W KTÓRYM KSIĄDZ FORTIER SPEŁNIA WZGLĘDEM MATKI BILLOT POGRÓŻKĘ, JAKĄ UCZYNIŁ CIOTCE ANIELI.

Katarzyna zamknęła pobożnie oczy swej matce, najpierwej ręką, następnie ustami.
Pani Clement, która dawno przewidywała zbliżanie się ostatniej chwili, kupiła zawczasu dwie świece.
Gdy Katarzyna cała we łzach, poszła nakarmić i uśpić dziecko, pani Clement ustawiła w głowach zmarłej zapalone świece, złożyła jej ręce na piersiach, włożywszy w nie krzyżyk i postawiła na krześle czarkę, pełną wody święconej oraz gałązkę bukszpanu z ostatniej niedzieli palmowej.
Gdy Katarzyna wróciła, pozostawało jej tylko uklęknąć do modlitwy.
Pitoux ze swej strony zajął się innemi szczegółami pogrzebu; nie śmiejąc pójść do plebana Fortier, z którym, jak pamiętamy, był na stopie ceremonjalnej, poszedł do zakrystjana, by zamówić mszę żałobną, do tragarzy, aby ich uprzedzić, kiedy mają przyjść do przeniesienia trumny, do grabarza, by grób wykopał.
Poczem udał się do Haramontu zawiadomić swego porucznika, podporucznika i swych trzydziestu jeden gwardzistów narodowych, że pogrzeb pani Billot odbędzie się nazajutrz o jedenastej zrana.
Ponieważ matka Billot za życia nie pełniła żadnego obowiązku publicznego, ani też nie posiadała żadnego stopnia w gwardji narodowej, zawiadomienie Anioła Pitoux było zrobione przez grzeczność, jako zaproszenie na pogrzeb, nie zaś jako rozkaz urzędowy.
Lecz aż nadto dobrze wiedziano, ile Billot uczynił dla rewolucji, która zawróciła wszystkim głowy i rozgrzała serca, aż nadto wiedziano o niebezpieczeństwie, jakie groziło mu w tej jeszcze chwili z odniesionej rany, w obronie świętej sprawy, to też cała gwardja Haramontu przyrzekła dowódcy, że znajdować się będzie punkt o jedenastej nazajutrz w domu zmarłej.
Wieczorem Pitoux wrócił na folwark, i przy drzwiach spotkał stolarza, przynoszącego trumnę na ramieniu.
Pitoux posiadał wszystkie odcienia delikatności serca, tak rzadkie u chłopów, a nawet u ludzi wyższej sfery, kazał trumnę i stolarza ukryć w stajni, ażeby oszczędzić Katarzynie smutnego widoku pogrzebowej skrzyni i strasznego odgłosu młotka. Wszedł sam do pokoju.
Katarzyna modliła się u nóg swej matki; trup staraniem pobożnych kobiet był umyty i owinięty całunem.
Pitoux zdał sprawę Katarzynie z upłynionego dnia i zachęcał, aby wyszła na świeże powietrze.
Lecz Katarzyna odmówiła mu, chcąc spełnić obowiązek swój do końca.
— To zaszkodzi małemu Izydorowi... rzekł Pitoux.
— Wynieś go zatem sam na powietrze.
Pitoux wyszedł, lecz za chwilę powrócił.
— Nie chce wyjść ze mną, płacze!
I w istocie, przez otwarte drzwi, Katarzyna usłyszała płacz dziecka.
Pocałowała w czoło umarłą, której kształty, a nawet i rysy można było rozpoznać przez płótno, i przejęta uczuciami córki i matki, poszła do dziecka.
Wzięła płaczącego Izydora na ręce i wyszła za Aniołem Pitoux z folwarku.
Stolarz z trumną wszedł do mieszkania.
Pitoux chciał oddalić Katarzynę choć na pół godziny.
Jakby przypadkiem poprowadził ją drogą do Boursonnes.
Ta droga tak była pełną wspomnień dla biednej dziewczyny, iż przeszła pół mili, nie wyrzekłszy słowa, przysłuchując się tylko nielicznym głosom swego serca i odpowiadając im równie cicho, jak one mówiły.
Gdy Pitoux osądził, że w domu już wszystko skończono:
— Panno Katarzyno... rzekł, możebyśmy wrócili?
Katarzyna wyszła z zamyślenia, jak ze snu.
— O! tak, wracajmy, jesteś tak dobrym, mój kochany Pitoux.
I zwróciła się do Pisseleu!
Gdy przyszli, pani Clement dała znak Aniołowi Pitoux, że przygotowania do pogrzebu skończone.
Katarzyna weszła do swego pokoju, aby położyć dziecko, i chciała powrócić do zmarłej swej matki.
Lecz w progu spotkała Pitoux, który rzekł:
— Napróżno, panno Katarzyno, wszystko już skończone.
— Jakto wszystko skończone?
— Tak... w naszej nieobecności...
Pitoux zawahał się.
— A więc dlatego tak nalegałeś, abym wyszła... rozumiem, dobry Pitoux!
I Pitoux w nagrodę otrzymał spojrzenie wdzięczności.
— Jeszcze tylko jednę modlitwę... dodała młoda dziewczyna, a zaraz powrócę.
Katarzyna poszła do pokoju matki.
Pitoux szedł za nią na palcach i stanął w progu.
Trumna stała w pośrodku pokoju na dwóch krzesłach.
Na ten widok Katarzyna zadrżała i nowe łzy puściły się z jej oczu.
Uklękła i przycisnęła do trumny czoło zbladłe od smutku i utrudzenia.
Na bolesnej drodze, która prowadzi zmarłego z łoża, gdzie zakończył życie, do grobu, jego wiekuistego mieszkania, pozostali przy życiu potrącają co chwila o jakiś szczegół, zdający się być przeznaczonym na to, aby wycisnąć z ich zbolałych serc łzę ostatnią.
— Modlitwa trwała długo, Katarzyna nie mogła się oderwać od trumny; pojmowała dobrze biedna dziewczyna, iż od śmierci Izydora dwoje tylko przyjaciół pozostało jej na ziemi: matka i Pitoux,.
Matka pobłogosławiła ją; pożegnała; dziś jest jeszcze w trumnie, jutro będzie już w grobie!
Jeden Pitoux jej pozostał!
Niepodobna jej rozstać się bez boleści ze swym przedostatnim przyjacielem, tem więcej, gdy nim jest matka!
Pitoux czuł, iż powinien przyjść Katarzynie z pomocą; wszedł więc, a widząc słowa swoje daremnemi, spróbował ją podnieść.
— Jeszcze jednę, jedne tylko modlitwę, panie Pitoux!... wyrzekła.
— Zachorujesz, panna Katarzyno... rzekł Pitoux.
— To cóż?... spytała Katarzyna.
— Pójdę zatem po mamkę dla Izydorka.
— A! to prawda, to prawda, Pitoux... zawołała młoda dziewczyna.. jakże dobrym jesteś, Pitoux! jakże cię kocham!
Pitoux zachwiał się, i tylko co nie upadł wznak.
Odszedł, cofając się, i oparł o ścianę, a łzy ciche, prawie radosne, spłynęły mu po twarzy.
Czy Katarzyna nie powiedziała mu, że go kocha?
Pitoux nie łudził się, co do znaczenia jej uczucia dla siebie, lecz jakbądź go kochała, aby go tylko kochała, było to już wiele dla niego.
Skończywszy modlitwę, Katarzyna, jak to przyrzekła Aniołowi Pitoux, wstała i wolnym krokiem zbliżywszy się do młodzieńca, wsparła głowę na jego ramieniu.
Pitoux objął ją ręką, aby wyprowadzić z pokoju; nie opierała się, lecz z progu jeszcze odwróciła głowę, a spoglądając łzawem okiem na trumnę smutnie oświetloną dwiema świecami:
— Żegnaj mi matko! żegnaj po raz ostatni!... zawołała.
I wyszła.
Gdy Katarzyna chciała wejść do swego pokoju, Pitoux wstrzymał ją na progu.
— Czego chcesz?... spytała.
— Czy nie uważasz, panno Katarzyno... rzekł, jąkając się Pitoux, że już czas, abyś opuściła folwark?
— Nie opuszczę folwarku, aż go opuści moja matka... rzekła stanowczym tonem.
Pitoux zrozumiał, że jej postanowienie jest niezłomne.
— A gdy opuścisz folwark, wiesz, że o milę stąd, dwa są miejsca, gdzie będziesz serdecznie przyjętą: w chacie ojca Clouis i w małym domku Anioła Pitoux.
— Dziękuję ci Pitoux... odrzekła Katarzyna, skinieniem głowy objawiając, że przyjmuje chętnie wskazane schronienie.
O Ludwika nie troszczyła się, gdyż była pewna, że on znajdzie zawsze kącik dla siebie.
Nazajutrz rano, od godziny dziesiątej, przyjaciele, zaproszeni na ceremonję pogrzebową, zaczęli się zbierać.
Wszyscy dzierżawcy z Boursonnes, Noue, Ivors, Coyolis, Largany, Haramont i Vivieres przybyli.
O w pół do jedenastej gwardja narodowa z Haramont, przy odgłosie bębna, z rozpuszczoną chorągwią przybyła w pełnym komplecie.
Katarzyna w grubej żałobie, ze swem dzieckiem, równie w żałobę przybranem, przyjmowała przybywających, i można powiedzieć, iż każdy miał poczucie szacunku dla tej matki i dziecka, okrytych podwójną żałobą.
O jedenastej, przeszło trzysta osób było zebranych na folwarku.
Brakowało tylko księdza, sług kościelnych i tragarzy.
Czekano kwadrans.
Nikt nie nadchodził.
Pitoux wszedł na najwyższą górę folwarku.
Z okna widać było dwa kilometry równiny, ciągnącej się z Villes-Cotterets do małej wioseczki Pisseleu.
Lecz dobre oczy Pitoux nic nie dostrzegły na drodze.
Zszedł i udzielił panu de Longpre nietylko swoich spostrzeżeń, lecz i swoich domysłów.
Spostrzeżeniem było, iż nikt nie przybywał, domysłem, że nikt prawdopodobnie nie przybędzie.
Pitoux znał księdza Fortier i odgadł wszystko. Ksiądz Fortier pod pretekstem zaniedbanej spowiedzi ze strony zmarłej, odmówił jej pogrzebu.
Te uwagi udzielone przez Pitoux panu de Longpre, a przez tego ostatniego obecnym, zrobiły bolesne wrażenie.
Spojrzano po sobie w milczeniu, i głos jakiś zawołał:
— Jeżeli ksiądz Fortier nie chce odprawić mszy, to się bez niej obejdziemy.
Był to głos Dezyderyusza Maniquet.
Dezyderjusz Maniquet był znany ze swych przekonań anty-religijnych.
Nastała chwila milczenia.
Zgromadzenie zdawało się przerażone tą myślą.
A jednak, znajdowano się w czasie największego rozwoju filozofji Woltera i Roussa.
— Panowie... rzekł mer, idźmy do Villers-Cotterets, tam się wszystko wyjaśni.
— Do Villers-Cotterets!... zawołano jednogłośnie.
Pittoux dał znak czterem swoim ludziom; podłożono lufy fuzji pod trumnę i uniesiono zmarłą.
Niesiono trumnę około Katarzyny z dzieckiem klęczącej na progu.
Gdy ją niesiono, Katarzyna ucałowała próg domu, do którego nie miała nadziei powrócić więcej, a wstając, rzekła do Pitoux:
— Znajdziesz mnie w chacie ojca Clouis.

I przez podwórze i ogrody folwarku, oddaliła się szybko.

ROZDZIAŁ XXXVI.
W KTÓRYM KSIĄDZ FORTIER WIDZI, IŻ NIE TAK ŁATWO, JAK SIĘ ZDAJE, DOTRZYMAĆ DANEGO SŁOWA.

Kondukt postępował zwolna, ciągnąc się długą linją po drodze, gdy nagle ci, którzy zamykali pochód, usłyszeli za sobą wołanie.
Odwrócili się.
Jakiś jeździec zbliżał się spiesznie od strony Ivors, to jest od strony Paryża.
Część jego twarzy była owiązana czarnemi przepaskami; trzymał kapelusz w ręku, dając znaki aby się zatrzymano.
Pitoux obejrzał się wraz z innymi.
— Patrzcie... rzekł, to pan Billot! Nie chciałbym być w skórze księdza Fortier.
Na imię Billota wszyscy się zatrzymali.
Jeździec leciał galopem, i w miarę, jak się zbliżał, poznali go wszyscy.
Billot zrównawszy się z orszakiem, zeskoczywszy z konia, i rzekłszy tak donośnym głosem, że wszyscy zrozumieli:
„Witam was, i dziękuję wam obywatele!“ zajął za trumną miejsce Anioła Pitoux, który w jego nieobecności prowadził orszak.
Wszyscy z ciekawością spoglądali na Billota.
Schudł trochę i pobladł bardzo.
Część czoła i lewe oko były jeszcze mocno zasinione.
Zaciśnięte zęby i zmarszczona brew, wskazywały gniew Wewnętrzny, czekający tylko chwili, aby wybuchnąć.
— Czy wiesz pan co zaszło?... spytał Pitoux.
— Wiem o wszystkiem... odpowiedział Billot.
Gdy doktór Gilbert oznajmił Billotowi o ciężkiej chorobie jego żony, ten bez zwłoki, wziąwszy kabrjolet pocztowy, pośpieszył do domu, i przybył właśnie, gdy kondukt wychodził z wioski.
Pani Clement w kilku słowach opowiedziała mu, co się stało, Billot dosiadł konia, a spostrzegłszy orszak zdala, zatrzymał go wołaniem.
On teraz ze zmarszczoną brwią, z groźnym wyrazem twarzy i skrzyżowanemi na piersiach rękami, prowadził pochód pogrzebowy.
Przy wejściu do Villers-Cotterets oczekujące grupy ludzi przyłączyły się do nich.
W miarę, jak kondukt posuwał się ulicami, mężczyźni, kobiety i dzieci wychodził z domów i przyłączali się do orszaku.
Gdy orszak doszedł do miejsca, liczył z górą pięćset ludzi.
Zbliżono się do kościoła, który, jak to przepowiedział Pitoux, był zamknięty.
Zatrzymano się przed jego drzwiami.
Billot z bladego zrobił się siny, wyraz jego twarzy stawał się coraz groźniejszym.
Kościół dotykał do merostwa. Organista, który był zarazem odźwiernym merostwa, i który tem samem zależnym był i od mera i od proboszcza, został przywołanym przez pana de Longpre.
Ksiądz Fortier zabronił służbie kościelnej wszelkiej posługi przy pogrzebie.
Mer spytał o klucze od kościoła.
Klucze były u zakrystjana.
— Idź po klucze.. rzekł Billot do Anioła Pitoux.
Pitoux wyciągnął długie nogi, i w pięć minut był z powrotem.
Ksiądz Fortier zabrał klucze do siebie, aby być pewnym, że kościół nie zostanie otwartym.
— Trzeba pójść do proboszcza po klucze... rzekł Dezyderjusz Maniquet.
— Tak, tak, idźmy po klucze... zawołało ze dwieście głosów.
— To będzie za długo trwało... powiedział Billot, gdy śmierć uderza we drzwi, nie ma zwyczaju czekać.
I spojrzał wokoło siebie: wprost kościoła budowano dom.
Cieśle obrabiali belki.
Billot podszedł do nich i wskazał im, że potrzebuje belki, którą obrabiali.
Cieśle odsunęli się na bok.
Belka była oparta o tarcice.
Billot objął belkę w połowie jej długości, i poniósł. Lecz zawiele liczył na siły, które jeszcze nie powróciły. Pod tym olbrzymim ciężarem kolos ten zachwiał się i zdawało się, że upadnie.
Lecz było to tylko jedno mgnienie oka; Billot odzyskał równowagę, uśmiechając się strasznym uśmiechem, poczem zbliżył się z belką pod pachą i szedł krokiem wolnym, lecz pewnym.
Możnaby powiedzieć, iż trzymał starożytny taran, którym Aleksandry, Annibale i Cezary mury rozbijali.
Stanął pod drzwiami i puścił w ruch machinę.
Drzwi były dębowe, zawiasy, rygle i zamki żelazne.
Za trzeciem uderzeniem zamki puściły, i drzwi stanęły otworem, Billot rzucił belkę, którą czterech ludzi z trudnością odniosło na miejsce.
— Teraz, panie merze... rzekł Billot, każ postawić w pośrodku chóru trumnę biednej mej żony, która nie zrobiła nikomu nic złego, a ty, Pitoux, zajmij się sprowadzeniem sług kościelnych, szwajcara, śpiewaków i dzieci śpiewających w chórze, księdza ja sam biorę na siebie.
Mer wprowadził orszak z trumną do kościoła, Pitoux poszedł po służbę i śpiewaków, wziąwszy z sobą swego oficera Dezyderjusza Maniquet i czterech ludzi na wypadek oporu.
Billot poszedł do mieszkania księdza Fortier.
Kilku ludzi chciało iść za nim.
— Zostańcie, ja sam pójdę... wyrzekł, może być, iż to, co uczynię, będzie czemś ważnem, niech więc każdy sam za swoje odpowiada czyny.
Po raz drugi w przeciągu roku, dzierżawca rewolucjonista spotykał się z księdzem rojalistą.
Pamiętamy, co zaszło za pierwszym razem, może i teraz zajdzie scena podobna.
Widząc go, idącego spiesznym krokiem do mieszkania księdza, każdy zatrzymał się nieruchomo na progu swego domu, i przeprowadza go oczyma.
Brama probostwa była równie jak drzwi kościelne zamknięta.
Billot obejrzał się, czy niema gdzie budynku, aby mógł znów znaleźć belkę. Stał tylko, obok bramy spory słupek kamienny, obluzowany w swej osadzie przez swawolne dzieci.
Wieśniak zbliżył się do słupa, wstrząsnął nim gwałtownie, i wyrwał z pośrodka kamieni, któremi był umocowany.
Potem podniósłszy go nad głową, jak nowy Ajaks lub Dyomed, odsunął się na trzy kroki i rzucił granitowym blokiem z taką siłą, jakby wyrzuciła wielka machina jaka.
Drzwi roztrzaskały się w kawałki.
W czasie, gdy Billot otwierał sobie w ten sposób drogę, okno na górze roztwarło się i ksiądz Fortier ukazał się w niem, wołając z całych sił swych parafjan na pomoc.
Lecz głos ten pozostał bez wpływu na jego trzodę, która postanowiła pozostawić wilka i pasterza własnym ich siłom.
Billot potrzebował jeszcze trochę czasu dla rozbicia kilku innych drzwi, oddzielających go od księdza.
Ta czynność zajęła mu dziesięć minut.
Po krzykach coraz gwałtowniejszych i gestach coraz wyrazistszych księdza Fortiera, domyślano się, iż niebezpieczeństwo nadchodzi.
Prawie jednocześnie ujrzano w oknie bladą twarz Billota, a następnie rękę, wyciągającą się i opadającą na ramię księdza.
Ksiądz uczepił się ramy od okna; był on także nadzwyczajnej siły, która nawet poszła w przysłowie, i trzeba było Herkulesa chyba samego, aby go mógł pokonać.
Billot objął go ręką w pasie; osadził się mocno na nogach, i z siłą zdolną wyrwać dąb z korzeniem, oderwał księdza Fortier od ramy okna, która złamała się w jego ręku.
Wieśniak i ksiądz zniknęli w głębi pokoju, i słyszano tylko niknące w dali krzyki księdza, podobne do ryku byka, gdy go lew afrykański ciągnie do swej jamy.
Przez ten czas Pitoux zgromadził drżących ze strachu śpiewaków, dzieci od chóru, sługi kościelne i szwajcara.
Wszystko to idąc za przykładem organisty, z całym pośpiechem nałożyło na siebie komeżki i kapy, następnie pozapalało świece, przygotowując co tylko do mszy żałobnej było potrzebne.
Gdy się to działo, ujrzano wychodzącego furtką od placu Billota. Ciągnął on za sobą księdza tak silnie, iż mimo jego oporu, zdawało się, że szedł sam.
To nie był już człowiek, była to potęga natury, coś jak potok lub góra lodu, nic ludzkiego nie byłoby w stanie mu się oprzeć, żywioł tylko mógł się z nim mierzyć.
Biedny proboszcz o sto kroków od kościoła przestał mu się opierać.
Był zwyciężony.
Wszyscy się usuwali, żeby zrobić miejsce tym dwom ludziom.
Ksiądz z przerażeniem ujrzał drzwi kościoła jak szybę strzaskane, a widząc tych wszystkich, którym zabronił wszelkiej usługi w pogrzebie, jak stali w pogotowiu ze wszystkiemi potrzebnemi przyrządami potrząsnął głową, jakby uznając, że coś potężnego, niezwalczonego zaciężyło nad nim.
Wszedł do zakrystji i w chwilę potem ukazał się w ubraniu celebrującego i z Najświętszym Sakramentem w ręku.
Lecz, gdy wstąpiwszy na stopnie, postawił na ołtarzu cymborjum, a zwróciwszy się do ludu chciał wyrzec pierwsze słowa nabożeństwa, Billot wyciągnął rękę i zawołał:
— Dość tego, zły sługo Boży!... pragnąłem tylko złamać twój upór i na tem koniec; chcę, aby wiedziano, że taka święta kobieta, jaką była moja żona, może się obejść bez modlitw księdza fanatyka pełnego nienawiści, jakim ty jesteś!
A gdy po tych słowach powstał wielki rozruch między zebranemi:
— Jeżeli w tem, co czynię, jest świętokradztwo, niech ono spadnie na moją głowę! zawołał.
I, zwracając się do ogromnego orszaku, który zapełnił nietylko kościół, lecz cały plac przed merostwem:
— Obywatele!... wyrzekł, a teraz na cmentarz!....
Wszystkie głosy odpowiedziały: „na cmentarz!...“
Czterej niosący trumnę, podłożyli znów pod nią lufy swych fuzyj, unieśli ciało, i poszli dalej bez księdza, bez śpiewów religijnych, słowem, bez tych wszystkich ceremonij pogrzebowych, któremi religja ma zwyczaj otaczać boleść ludzi; poszli z Billotem na czele orszaku złożonego z sześciuset ludzi ku cmentarzowi, położonemu, jak to pamiętamy, na końcu uliczki Pleux, o dwadzieścia pięć kroków od mieszkania ciotki Anieli.
Drzwi od cmentarza były również jak kościół i plebanja zamknięte.
Dziwna rzecz!... przed tą słabą zaporą Billot się zatrzymał.
Śmierć nakazywała poszanowanie dla zmarłych.
Na znak Billota, Pitoux pobiegł do grabarza.
W pięć minut Pitoux przyniósł nietylko klucz, lecz i dwie łopaty także.
Ksiądz Fortier wyłączył biedną zmarłą tak z kościoła jak i z ziemi poświęconej, grabarze otrzymali rozkaz, aby nie kopali grobu.
Na ten ostatni objaw nienawiści księdza do dzierżawcy, coś podobnego do pogróżki przebiegło po obecnych. Gdyby w sercu Billota znajdowała się część choć tej żółci, jaka się znajduje w sercach bigotów, czemu zdawał się dziwić Boileau, to potrzebował on tylko słówko rzec, a ksiądz Fortier miałby nareszcie zadowolenie męczeństwa, które tak głośnym krzykiem przywoływał w dniu odprawienia mszy świętej na ołtarzu ojczyzny.
Lecz gniew Billota był gniewem ludu i lwa. Rozrywał, miażdżył, druzgotał w przechodzie, nigdy jednak nie wracał do tego, co raz zrobił.
Podziękował skinieniem Aniołowi Pitoux, wziął od niego klucze i otworzywszy drzwi od cmentarza, przepuścił trumnę i poszedł za nią wraz z orszakiem, który się stał jeszcze liczniejszym.
Tylko rojaliści i dewoci pozostali w domu.
Naturalnie, ciotka Anielo, jako należąca do tych ostatnich, zamknęła z trwogą drzwi swoje, krzycząc na obrzydliwość występku i przywołując pioruny z nieba na głowę swego siostrzeńca.
Wszyscy natomiast, co mieli dobre serce, zdrowy rozum, miłość rodziny, wszyscy ci oburzali się na nienawiść pod osłoną miłosierdzia, na zemstę pod pozorem łaskawości. Trzy części miasta zebrane tam, protestowały nie przeciw Bogu, nie przeciw religji, lecz przeciw księdzu i jego fanatyzmowi.
Zbliżywszy się do miejsca, które grabarze, nim ich odwołano, na grób oznaczyli, Billot wyciągnął rękę do Anioła Pitoux, a ten podał jedną łopatę.
I natychmiast obaj, z odkrytemi głowami, wśród obywateli, mających jak i oni również odkryte głowy, pod palącemi promieniami lipcowego słońca, zaczęli kopać grób dla nieszczęśliwej istoty, która pobożna i pokorna byłaby bardzo zdziwioną, gdyby jej powiedziano za życia, jakiego skandalu po śmierci stanie się przyczyną.
Kopanie trwało godzinę bez przerwy, przez ten czas przyniesiono sznury.
Billot sam z Aniołem Pitoux spuścili trumnę do grobu.
Ci dwaj ludzie z taką prostotą i naturalnością wykonywali ten ostatni obowiązek, że nikt z obecnych nie śmiał pośpieszyć im z pomocą.
Uważanoby za świętokractwo przeszkadzać im.
Gdy pierwsza garść ziemi spadła na trumnę, Billot zakrył oczy ręką, a Pitoux rękawem.
Poczem śpiesznie zasypali mogiłę.
Skończywszy, Billot odrzucił zdala łopatę i wyciągając ręce do Pitoux, który padł na jego piersi:
— Bóg mi świadkiem!... zawołał, że w tobie przyciskam do piersi wszystkie cnoty tej ziemi: miłość, poświęcenie, wyrzeczenie się siebie, braterstwo, i że poświęcę moje życie dla triumfu tych cnót!...
Poczem wyciągając ręce nad grobem:
— Bóg mi również świadkiem, że zaprzysięgam wieczną wojnę królowi, który kazał mnie zamordować; szlachcie, która zniesławiła moją córkę; księżom, którzy odmówili pogrzebu mojej żonie!...
I zwracając się do ludzi otaczających go i okazujących sympatję dla tego potrójnego zaklęcia:
— Bracia!... zawołał, nowe Zgromadzenie ma być zwołane w miejsce tych zdrajców, którzy w tej chwili zasiadają u Feuillantów. Wybierzcie mnie na przedstawiciela w tem Zgromadzeniu, a zobaczycie, że umiem dotrzymać przysięgi!...
Okrzyk ogólnego przyzwolenia odpowiedział na propozycję Billota i w tejże chwili na grobie jego żony, strasznym ołtarzu, godnym tej okropnej przysięgi, jaką na nim wykonał, kandydatura Billota do Zgromadzenia prawodawczego została ustanowioną.
Poczem Billot podziękował swym ziomkom za udział przyjęty w jego przyjaźni i nienawiści. Mieszczanin, czy wieśniak, każdy odszedł do domu, unosząc w swem sercu ducha wojowniczej propagandy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.