Hrabina Charny (1928)/Tom I/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hrabina Charny
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928-1929
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Comtesse de Charny
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI.
CZTERY ŚWIECE.

Skoro dzieci zjadły, królowa poprosiła króla, aby jej pozwolił odejść od stołu.
— Chętnie się zgadzam na to — odparł król, bo musicie być dobrze zaniżoną; ponieważ jednak niepodobna, aby wam się nie zachciało jeść do jutra, każcie sobie przygotować co na wypadek.
Królowa nie odpowiedziawszy, odeszła z dziećmi.
Król pozostał przy stole dla dokończenia wieczerzy.
Księżna Elżbieta, nawet pospolitością przy pewnych okazjach króla, niezrażona w swem doń przywiązaniu, pozostała, aby mu świadczyć te drobne usługi, co uchodzą przed domyślnością dworzan, najlepiej nawet wyćwiczonych.
Marja Antonina, dostawszy się do swego pokoju, odetchnęła nareszcie. Nie było przy niej żadnej z kobiet, albowiem królowa nie kazała im się ruszać z Wersalu, dopóki nie otrzymają wezwania.
Jęła szukać jakiej kanapy, albo dużego fotelu dla siebie, licząc, że oboje dzieci ułoży w łóżku.
Mały delfin już spał: biedny chłopiec zasnął jak tylko głód zaspokoił.
Córka nie spała, i gdyby było potrzeba, nie spałaby noc całą: było coś z siły królowej w córce.
Ułożywszy małego księcia w fotelu, matka i córka wzięły się do szukania czego im było potrzeba.
Królowa podeszła najsamprzód do jednych drzwi i już miała je otworzyć, gdy z drugiej ich strony usłyszała lekki szelest. Nadstawiła ucho i usłyszała długie westchnienie; schyliła się do poziomu zamku i przez dziurkę od klucza spostrzegła Andreę, klęczącą na podnóżku i modlącą się gorąco.
Naprzeciwko tych drzwi, były drugie. Królowa otworzyła je i znalazła się w pokoju lekko ogrzanym i oświetlonym lampką, przy świetle której, z dreszczem spostrzegła dwa łóżka świeżo zasłane i bieluchne.
Wtedy ulżyło jej na sercu, łza zwilżyła jej powiekę suchą i spiekłą.
— O!... Weberze, Weberze! — szepnęła zcicha — królowa powiedziała do króla, iż szkoda, że cię nie można zrobić ministrem; matka powiada do ciebie, żeś wart czegoś lepszego.
Potem, ponieważ mały delfin spał, chciała przedewszystkiem położyć do łóżka córkę. Ale ta, z uszanowaniem jakie zawsze miała dla matki, prosiła, ażeby pozwoliła jej dopomódz sobie, by tym sposobem matka sama prędzej spać się położyła.
Królowa uśmiechnęła się smutnie: córka jej myślała, że matka będzie mogła spać po nocy tak pełnej boleści, po dniu tak pełnym upokorzeń!... Chciała ją pozostawić w tem przyjemnem mniemaniu.
Ułożono więc najpierw małego delfina.
Potem młoda księżniczka, jak to było jej zwyczajem uklękła i zaczęła modlić się przy łóżku.
Królowa czekała.
— Zdaje mi się, że pacierz twój trwa dłużej niż zwykle, Tereso?... — odezwała się po chwili.
— Bo brat mój usnął, nie zmówiwszy pacierza — odpowiedziała księżniczka. — A ponieważ zwykł był co wieczór modlić się za was, matko i za króla, ja odmawiam jego modlitwę po mojej, iżby nic nie brakowało do tego, o co mamy prosić Boga.
Królowa wzięła księżniczkę w objęcia i przycisnęła do serca. Źródło łez, już otwarte troskliwością dobrego Webera i ożywione pobożnością księżniczki, wytrysło z jej oczu żywe i obfite; łzy głęboko smutne, lecz bez goryczy popłynęły po jej licach.
Stała przy łóżku księżniczki, nieruchoma, jak anioł macierzyństwa, aż zamknęły się oczy córki.
Wtedy okryła ręce jej kołderką, ażeby nie zziębły, gdyby pokój wychłódł podczas nocy; potem, składając na czole[1]przyszłej męczennicy lekki pocałunek, wróciła do swego pokoju.
Pokój oświetlony był kandelabrem o czterech świecach.
Kandelabr ten stał na stole.
Stół okryty był czerwonym dywanem.
Królowa usiadła przy stole i z oczyma nieruchomemi opuściła głowę na ręce, nie widząc nic innego, tylko ten kobierzec czerwony, rozpostarty przed sobą.
Kilka razy machinalnie potrząsnęła głową na ten odbłysk krwawy; zdawało się, że jej oczy nabiegają krwią, że skronie jej uderzają gorączkowo, że uszy szumią.
Potem, jakby we mgle ruchomej, przeciągnęło przed nią całe jej życie.
Przypomniała sobie, że urodziła się dnia 2 listopada 1755 roku, podczas trzęsienia ziemi w Lizbonie, które zabiło przeszło pięćdziesiąt tysięcy osób i obaliło dwieście kościołów.
Przypomniała sobie, że w pierwszym pokoju, gdzie spała w Strassburgu, obicie przedstawiało „Rzeź Niewiniątek”, że tejże samej nocy, przy mdłem świetle lampki, zdawało jej się, że krew płynie z ran wszystkich tych biednych dzieci, że twarz morderców przybiera wyraz tak straszny, iż przerażona zawołała pomocy i kazała skoro świt wyjeżdżać z tego miasta. Tak straszne wspomnienia pozostawiła jej pierwsza noc, którą przepędziła na ziemi francuskiej.
Przypomniała sobie, że jadąc dalej ku Paryżowi, zatrzymała się w domu barona de Taverney, że tam po raz pierwszy spotkała się z tym nędznikiem Cagliostro, który później w sprawie o naszyjnik miał taki straszny wpływ na jej losy.
Przypomniało się jej też zdarzenie z przed lat dwudziestu, które mimo to zawsze wyraźnie malowało się w jej pamięci, a mianowicie, że ten Cagliostro na usilne naleganie pokazał jej w karafce wody coś potwornego, machinę śmiertelną, okropną i nieznaną, a u spodu tej machiny głowę, odciętą od kadłuba i toczącą się po ziemi. A była to jej głowa!...
Przypomniała sobie, że w dniu, kiedy po raz pierwszy wjechała do Wersalu i, zstąpiwszy z karety, postawiła nogę na ten sam właśnie bruk nieszczęsny marmurowego dziedzińca, który wczoraj w jej oczach zalewał się krwią tak obficie, huknął straszny piorun po lewej stronie, że marszałek de Richelieu, którego przecież niełatwo było nastraszyć, potrząsnął głową, mówiąc: „Zła wróżba!
Przypominała sobie to wszystko, widząc migającą przed oczyma tę mgłę czerwonawą, która zdawała jej się coraz gęstszą.
Ten rodzaj omroczenia był tak dotkliwy, że królowa wzniosła oczy na kandelabr i spostrzegła, że bez żadnego powodu jedna ze świec tylko co zgasła.
Zadrżała: świeca dymiła jeszcze, a nic nie wskazywało przyczyny zgaśnięcia.
Kiedy patrzyła ze zdziwieniem na kandelabr, zdało się jej, że świeca sąsiednia blednie zwolna, że płomień jej z białego staje się czerwonym, z czerwonego niebieskim. Potem płomień ten pociemniał i wydłużył się; potem zdał się opuszczać knot i ulatać; potem bujał przez chwilę jakby unoszony tchem niewidzialnym, aż zgasł nareszcie.
Królowa patrzyła na skon tej świecy oczyma błędnemi, pierś jej dyszała coraz bardziej, ręce wyciągnięte zbliżały się coraz więcej ku kandelabrowi, w miarę jak świeca gasła. Nareszcie, kiedy płomień znikł, zamknęła oczy, oparła się plecami o fotel i przeciągnęła ręką po czole, które było potem zroszone.
Pozostała tak jakie dziesięć minut, z oczyma zamkniętemi, a otworzywszy je, spostrzegła z przerażeniem, że światło trzeciej świecy zaczyna mdleć równie, jak płomień dwóch pierwszych.
Marja-Antonina myślała zrazu, że to sen, że zostaje pod wpływem jakiejś fatalnej halucynacji.
Próbowała wstać, ale jakby ją coś przykuło do fotelu.
Chciała zawołać na córkę, której przed dziesięciu minutami nie byłaby obudziła za drugą koronę, ale przerażenie zdławiło jej głos w gardle, próbowała odwrócić głowę, ale głowa zesztywniała, tak, jakgdyby ta umierająca świeca przyciągnęła do siebie jej wzrok i oddech.
Nareszcie, jak druga, tak i ta trzecia świeca zaczęła przybierać tony rozmaite, zbladła, wydłużyła się, chwiała się na różne strony i zgasła.
Wtedy przestrach tak wstrząsnął królową, że odzyskała mowę; słowami chciała dodać sobie odwagi, którą utraciła.
przyszłej męczennicy lekki pocałunek, wróciła do swego pokoju.
Pokój oświetlony był kandelabrem o czterech świecach.
Kandelabr ten stał na stole, okrytym dywanem czerwonym.
Królowa usiadła przy stole i z oczyma nieruchomemu opuściła głowę na pięście, nie widząc nic innego, tylko ten kobierzec czerwony rozpostarty przed sobą.
Kilka razy machinalnie potrząsnęła głową na ten odbłysk krwawy; zdawało się; że jej oczy nabiegają krwią, że skronie jej uderzają gorączkowo, że w uszach szumi.
Potem, jakby we mgle ruchomej, całe życie przed nią przeciągało.
Przypomniała sobie, że urodziła się dnia 2 listopada 1755 roku, podczas trzęsienia ziemi w Lizbonie, które zabiło przeszło pięćdziesiąt tysięcy osób i wywróciło dwieście kościołów.
Przypomniała sobie, że w pierwszym pokoju, gdzie spała w Strassburgu, obicie przedstawiało „Rzeź Niewiniątek“, że tejże samej nocy, przy mdłem świetle lampki, zdawało jej się, że krew płynie z ran wszystkich tych biednych dzieci, że twarze morderców przybierały wyraz tak straszny, iż przerażona zawołała pomocy, że kazała skoro świt wyjeżdżać z tego miasta, które pozostawiło jej tak straszne wspomnienie pierwszej nocy, jaką przepędziła na ziemi francuskiej.
Przypomniała sobie, że jadąc dalej ku Paryżowi, zatrzymała się w domu barona de Taverney, że tam po raz pierwszy spotkała się z tym nędznikiem Cagliostro, który później w sprawie o naszyjnik, miał taki straszny wpływ na jej losy.
Przypomniało się jej też zdarzenie, które pomimo lat dwudziestu, zawsze wyraźnie malowało się w jej pamięci, a mianowicie, że ten Cagliostro na usilne naleganie pokazał jej w karafce wody coś potwornego, machinę śmiertelną, okropną i nieznaną, a u spodu tej machiny głowę, odciętą od kadłuba i toczącą się po ziemi. A była to jej głowa!....
Przypomniała sobie, że w dniu kiedy po raz pierwszy wjechała do Wersalu i zstąpiwszy z karety postawiła nogę na ten sam właśnie bruk nieszczęsny marmurowego dziedzińca, który wczoraj w oczach jej zalewał się krwią tak obficie, huknął straszny piorun po lewej stronie, że marszałek de Richelieu, którego przecież niełatwo było ustraszyć, potrząsnął głową, mówiąc: „Zła wróżba!“...
Przypomniała sobie to wszystko, widząc migającą przed oczyma tę mgłę czerwonawą, która zdawała jej się coraz gęstszą.
Ten rodzaj omroczenia był tak dotkliwy, że królowa wzniosła oczy aż pod kandelabr, i spostrzegła, że bez żadnego powodu, jedna ze świec tylko co zgasła.
Zadrżała: świeca dymiła jeszcze, a nic nie wskazywało przyczyny zgaśnięcia.
Kiedy patrzyła na kandelabr ze zdziwieniem, zdało się jej, że świeca sąsiednia blednieje zwolna, że płomień jej z białego staje się czerwonym, z czerwonego niebieskim. Potem płomień ten ściemniał i wydłużył się; potem zdał się opuszczać knot i ulatać; potem bujał przez chwilę jakby zdmuchiwany tchem niewidzialnym, aż zgasł nareszcie.
Królowa patrzyła na zgon tej świecy oczyma błędnemi, pierś jej dyszała coraz bardziej, ręce wyciągnięte zbliżały się coraz więcej ku kandelabrowi, w miarę jak świeca gasła. Nareszcie, kiedy płomień znikł, zamknęła oczy, oparła się plecami o fotel i przeciągnęła ręką po czole, które było potem zroszone.
Pozostała tak z oczyma zamkniętemi jakie dziesięć minut, a otworzywszy je spostrzegła z przerażeniem, że światło trzeciej świecy zaczynało mdleć równie jak dwóch pierwszych.
Marja Antonina myślała zrazu, że to sen, że zostaje pod wpływem jakiejś fatalnej halucynacji.
Próbowała wstać, ale zdało się jakby ją coś przykuło do fotelu.
Chciała zawołać na córkę, której, przed dziesięciu minutami nie byłaby obudziła za drugą koronę, ale głos zagasł w jej gardle, próbowała odwrócić głowę, ale głowa zesztywniała, tak, jak gdyby ta umierająca świeca przyciągnęła do-siebie jej wzrok i oddech.
Nareszcie, jak druga, tak i ta trzecia świeca zaczęła przybierać tony rozmaite, zbladła, wydłużyła się, chwiał; na różne strony i zgasła.
Wtedy przestrach tak wstrząsnął królową, że odzyskał: mowę: słowami chciała dodać sobie odwagi, którą utraciła.
— Nie lękam się wcale o to — powiedziała głośno — co stało się z temi trzema świecami, ale jeżeli czwarta zgaśnie tak jak trzy pierwsze, o!... to biada mi, biada!...
Naraz, bez przejść, jakim ulegały inne, bez zmiany, bez wydłużenia i chwiania się światła, zagasła czwarta świeca jakgdyby musnęło ją w przejściu skrzydło śmierci. Królowa wydała krzyk straszliwy, wstała, okręciła się dwa razy na miejscu i upadła zemdlona.
W chwili, gdy dał się słyszeć stuk ciała padającego na podłogę, drzwi się otworzyły i Andrea, okryta białym szlafroczkiem, stanęła na progu, biała i milcząca jak cień.
Stała chwilę, jakby pośród tego mroku widziała przesuwającą się mgłę jakąś. Słuchała, jakby w powietrzu słyszała szeleszczące fałdy całunu.
Potem, opuściwszy wzrok ku ziemi, zobaczyła królowę, leżącą bez zmysłów.
Cofnęła się krok wstecz, jakby pierwszym jej odruchem była chęć oddalenia się; ale wnet opanowała się i, nie wymówiwszy ani słowa, nie pytając królowej(co wreszcie byłoby daremnem) co jej jest, podniosła ją i z siłą, o jaką trudnoby ją było posądzić, wiedziona tylko dwiema świecami oświatlającemi jej pokój, połysk których wpadał przez drzwi aż do pokoju królowej, zaniosła na łóżko. Potem, dobywszy z kieszeni flakonik z solami, podsunęła go pod nos Marji-Antoniny,.
Pomimo skutecznych tych soli, omdlenie królowej było tak głębokie, że dopiero po dziesięciu minutach westchnęła. Po tem westchnieniu, świadczącem o przyjściu do przytomności, Andrea chciała się oddalić: ale i tym razem, jak wprzódy, uczucie obowiązku, silnie zakorzenione w jej naturze, zatrzymało się.
Wysunęła tylko rękę z pod głowy Marji-Antoniny, którą uniosła, ażeby kropla octu rozpuszczającego sole nie padła na twarz lub pierś królowej. Dla tej samej przyczyny cofnęła rękę, trzymającą flakonik.
Ale wtedy głowa królowej opadła na poduszkę; po cofnięciu flakonika zdawało się, że zapada w głębsze jeszcze, niż poprzednio, omdlenie.
Andrea, wciąż zimna, prawie nieruchoma, znowu podniosła ją i podała po raz drugi flakonik z solami, który tym razem wywarł skutek.
Lekki dreszcz przebiegł po całem ciele królowej. Westchnęła, otworzyła oczy, zebrała myśli, przypomniała sobie okropną wróżbę i, czując przy sobie kobietę, zarzuciła jej ręce na szyję, krzycząc;
— Ratuj mnie, ratuj!
— Wasza Królewska Mość nie potrzebuje ratunku, bo jest wśród przyjaciół — odpowiedziała Andrea.
— A! to hrabina de Charny! — zawołała królowa, puszczając Andreę, którą trzymała w uścisku.
Ani ten ruch, ani uczucie, które go wywołało, nie uszły baczności Andrei.
Ale pozostała niewzruszona, prawie apatyczna.
Potem, cofając się o krok wstecz, zapytała;
— Czy królowa rozkaże, abym jej pomogła się rozebrać?
— Nie, hrabino... dziękuję... — odpowiedziała Marja-Antonina głosem zmienionym; — rozbiorę się sama... Wróć do siebie, potrzebujesz snu zapewne.
— Wrócę do siebie nie dlatego, żeby spać — odpowiedziała Andrea — ale żeby czuwać nad snem Waszej Królewskiej Mości.
I, skłoniwszy się królowej, odeszła do siebie tym krokiem wolnym i uroczystym, jakim chodziłyby posągi, gdyby chodzić mogły.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Brakująca str. 31 i 32 przepisana z wydania „Hrabina Charny“ Aleksander Dumas (ojciec), E. Wende i S-ka. 1926 r., Tom I - str. 59-62





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.