Huculszczyzna: Gorgany i Czarnohora/Czarnohora w bieli
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Huculszczyzna |
Podtytuł | Gorgany i Czarnohora |
Pochodzenie | Cuda Polski |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegner |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Ilustrator | wielu autorów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Srebrna okiść
Już „prosynec“ — grudzień na dworze. Wszelkie mokradła oddawna w stwardniałą zamieniły się „hrudę“, na kamień zmarzniętą. Przy brzegach potoków i rzeczek — i na kamienistych ich progach z brzękiem załamuje się podmyte prądem dzwonne szkliwie cienkich zaledzi. Na skałach i płajach śnieg potworzył „połydycię“. Mokra siekawica jeszcze w listopadzie oblepiła białą polewą hałdy złomisk, pnie drzew na skraju puszczy, oddawna zwarzyła trawy na połoninach i zawczasu skoszonych „carynkach“.
Nagle w nocy napłynęły od gorgańskiej Sywuli ciężkie chmury, sypnęły śnieżycą i w mig jeden białą, puszystą guglą okryły Czarnohorę od wierchów do dna najgłębszych wąwozów, gdzie zdjęte przerażeniem przycichły potoki warczące. Coś krąży dokoła wierchów, szybuje nad niemi i macha białemi połami szaty, od czego wiatr powstaje mroźny i kłujący. Wszystko dokoła znika pod białą powłoką, jarzącą się w słońcu miljonami skier i ogników, nawet w nocy, gdy miesiąc obiega ziemię, świeci się biały płaszcz gór tajemniczą poświatą niebieską, jak bezdenne „niawek“ źrenice. Znikają pod osypami śnieżnemi rumowiska szare, ostre iglice Szpyci i jałowy Reber wał. Każda skała, kamień, zwały głazów, przez lodowiec w popłochu i nieładzie porzuconych, okryły się puszystemi czapami — okrągłemi jak olbrzymie jajo.
Czapy osiadły też na łapach świerków i rozłogach jodeł; na czarnych gałęziach buków i olch wykwitły pęki sadzi białej; każdy badyl i najcieńszy pęd zgrubiał i zbielał od szronu, niby alabastrowem oblepiony kwieciem.
Miękkiemi zwojami srebrnego płaszcza otuliły się „plecy“ spychów, a na wierchach najwyższych urosły śnieżne wały, łagodne i niepokalanie białe lub też wygięte kulistym łukiem ostro przez wiatr podciętych wydm o grzywach rozwichrzonych w godzinie zamieci. Gdzie w zaspy śnieżne uderza smagający je wicher, — tam i sam wyziera czarne igliwie kosówki i kiwają się w jego podmuchach nagie gałęzie olszowe... Szczyty, połoniny i łąki, po „rozczołynach“ leżące, — to jedna bezkresna, milcząca pustynia biała, gdzie tylko duchy niewidzialne wyciskają bezszmernie nikomu nieznane ślady swych stóp. Z krawędzi nad kotłami, z obłazów i urwisk pionowych, grożą upadkiem stwardniałe, a jednak powolnie spływające grube, wygięte ku dołowi zwisy zlodowaciałe. Śnieg prószy bez przerwy! Potworzyły się już wydmy ogromne pod czarną ścianą borów. Pod brzemieniem białej i martwej pokrywy pochylają się i z trzaskiem żałosnym padają cienkie piony młodych smereków i buków; jakgdyby uginają się i obniżają szczyty i przełęcze Czarnohory, aż dreszcz przejmujący wstrząśnie jej skalnym grzbietem. Wtedy w różnych naraz miejscach zrywać się poczynają wiszące nad bezdnią spływy śnieżne, szybciej suną po zlodowaciałej nawierzchni skalnego zbocza białe, bezszmerne pola, aż runą nagle. Groźna lawina ślizga się stromemi spychami, porywając kamienie, piargi, płachty darniny, i spada na dno głębokich kotłów, rozbijając się tam na potężne bloki, ni to biały i połyskliwy marmur z Karrary, gdzieindziej na rozsiane w nieładzie mniejsze bryły i zwaliska osypów potwornych, druzgocąc świerki i pod warstwą swoją grzebiąc kosówkę, odłamki piaskowca, a wypełniając głębokie wąwozy, szczeliny i żleby szerokie, gdzie przetrwa nieraz aż do nowej zimy.
Dziwnie trwożnie szemrzą bory żałobne, gdy wicher halny strząśnie z ich łap czapy białe, sadź — z igliwia, szron — z pni stwardniałych. Smętne i milczące, ni to bojąc się poruszyć i głośniejszym odezwać się poszumem, nie wymachują już łapami i głowicami nawet nie kiwają — sztywne, zamarłe.
W dni pogodne i w noce ciche, uroczne wyraźniej dobiegają z kniei różne odgłosy — zgrzyt śniegu pod racicami jeleni, ciężkie jego skrzypienie pod szerokiemi stopami burego kudłacza, szmer ostrożnego truchtu wilczego, tchórzliwe dyndanie lisa, ciche prychanie rysia i syk najdzikszego śród nich — żbika, łaknącego świeżej, gorącej krwi; w niższych reglach dziki brną w śniegu głębokim — czujne i cięte. Wszystko co żyje, opuszcza mateczniki głębokie, przywalone śniegiem, chyba tylko niedźwiedzica ciężarna i sadlista pozostanie w barłogu. — Do stogów, tkwiących po łąkach i carynach, skradają się sarny i łanie, jelenie grzebią śnieg kopytami po niższych połoninach, szukając paszy; wilki grasują po zaroślach wpobliżu posedków gazdowskich; łasice i kuny wślizgują się pod chaty, gdzie szczury i myszy mają siedlisko. Toteż w dzień i w nocy ujadają, warczą i wyją psy czujne i złe... Ujadają też z innej przyczyny... Po białych zboczach gór i po grani czarnohorskiej coraz częściej bowiem majaczą dalekie, drobne cienie, ciemne punkciki, szybko biegnące od szczytu do szczytu.
Tam na mglistej pustyni — silni i odważni ludzie białym śladem nart, ni to lemieszem ostrym tną pola śnieżne.
Pod nawisem
Nie po piękno krajobrazu przybyli tu z dalekich miast zgiełkliwych i zadymionych, bo prawie jednakowy wszędzie roztacza się przed nimi widok — czarne ściany borów i białe płaszczyzny. Wieczorem chyba, gdy na zachodzie gaśnie słońce, — zaróżowią się wierchy czarnohorskie, szkarłatem się powloką i fioletem, ale w tych krótkich chwilach zdążają narciarze do kolib i schronisk, a nawet, gdy niema innego wyjścia, — do staj i szałasów pasterskich, aby wypocząć po ciężkim i długim biegu, ukryć się przed groźnym
wiatrem nocnym i ogrzać przy piecu lub watrze skrzepłe na mrozie ciało. Nie krajobrazy tylko pociągają tę młodzież niby nowe duchy gór zjawiającą się na wysokich graniach, wąskich krawędziach nad urwiskami, po śnieżnych pustyniach połonin i po plecach kotłów. Coprawda — w południe przed oczami narciarzy płoną wspaniałe białe kopuły Howerli, Brebenieskulu i Popa Iwana, ale zrzadka tylko spojrzą oni na tę bajkę białą, ogarnięci szałem przestrzeni i żądzą zawrotnie szybkiego biegu. Uwaga ich, skupiona na czyhających w górach niebezpieczeństwach, odrywa ich od cudów Czarnohory, przybranej w skrzącą się djamentami szatę zimową.
Śladem ku przełęczy
Muszą bowiem bacznie śledzić narciarze, aby wyślizgane płozy w zwarze śnieżycy zlodowaciałej nie dotknęły szreni na ukośnym płaju nad „berdem“ lub nie wcięły się w śnieżne nawisy, niczem nie podparte, aby na trawersie stoków, czy przy telemarku zuchwałym nie popchnąć lawiny, a przy skoku, co niby drapieżny, orli lot, nie trafić na słabo ośnieżone hałdy złomisk i nie wpaść na nietrwały jeszcze zwór tunelu śnieżnego, w którym pędzi potok i jeżą się ostre kamienie. Nie! Pościg za piękną naturą, za bezkresem przestrzeni nie jest głównym celem narciarzy. Oddają się oni najpiękniejszemu, najdumniejszemu sportowi, co żąda wyostrzenia i spotęgowania wszystkich zmysłów i sił. Tu w górach, mknąc w szalonym pędzie bez dróg i znaków, okryci śnieżną kurniawą, obojętni na ziejące, przepastne „jyzwory“, strome spychy i nagłe urwiska, czują, jak raduje się ich dusza, gdyż wie już, że wszystko, niby najlepsza i najsprawniejsza maszyna stalowa, działa dokładnie — mięśnie nóg, płuca, serce, oczy, kierująca wszystkiem wola i myśl błyskawicznie szybka i nie znająca lęku.
O zmierzchu, gdy już granatowe cienie wypełnią po brzegi najgłębsze wąwozy i wchłoną ciemność borów, gdy zgasną szczyty, upieszczone ostatnim promieniem tonącego na zachodzie słońca, kiedy to pod wierchami snuć się poczną białe smugi i kłęby obłoków, co to niby kierdel owiec białych rozcieka się po zboczach i zsuwa po plecach kotłów, gdy na ściemniałem nagle niebie tam i sam migotać poczynają gwiazdy, a księżyc nieśmiało jeszcze posrebrza ośnieżone strzały świerków, przy watrze, płonącej w kolibie, zgromadzona brać narciarska gwarzy spokojnie.
O świcie po szlakach i ścieżkach rozproszą się wszędzie narciarze. Otwarta dla nich droga, bo płozy gonne, zgrzytając cicho po djamentowej naledzi, wszędzie się prześlizgną i do najdalszych dotrą zakątków. Toteż narciarze zaglądają do grażd i chat huculskich;
odwiedzają cerkiewki, o dachach, przyczółkach i „makowyciach“, śniegiem i sadzią okrytych, gdzie bywa tłumnie w dni świąteczne, bo nietylko gazdowie i gazdynie, ale nawet łeginie i dziewczyny strojne nie chcą wychodzić na dwór — mróz tam bowiem sroży się i szczypie. Połyskują w świetle jarzących się świec i słońca złocenia rzeźbionych wymyślnie wrót i ikonostasów przed ołtarzem. Patrzą spoważniałe oczy narciarzy na obrazy, niewprawnym malowane pędzlem, na misterne pająki, zwisające z pułapu nawy, na trój- i pięcioramienne świeczniki roboty mistrzów huculskich, a przedewszystkiem na tłum rozmodlony, barwny i dziwny mieszaniną typów, wyrazu oczu, postawy i stroju; oglądają ośmioboczne i kwadratowe dzwonice, stojące osobno, ciemne, prawie czarne, rozedrgane głośnem łkaniem dzwonów; nie omijają sportowcy najbiedniejszych nawet chatynek, gdzie w dymie wraz z bydłem pędzą nędzne życie najuboższe rodziny huculskie... Nie dziw przeto, że kosmate i łaciaste psy gazdowskie szaleją, rwąc się z łańcuchów i ujadając wściekle. Ujadają jednak z innego jeszcze powodu... Ostry ich słuch pochwytuje echa, napływające z dalekiej puszczy. Głosy ludzkie, a pozatem stukot siekier, łomot i trzask padających drzew, jakiś huk, niby grzmot, stłumiony odległością, przeciągły warkot i rwące się od czasu do czasu głuche lub przeraźliwe krzyki. Węszą złe „kotiuhy“, a gdy dobiegnie wiatr od puszczy, połechce im chrapy smolnym zapachem ogniska i ostrego potu końskiego.
Tam w borach oszronionych łeginie — drwale staczają po ryzach dylowych drzewa, ścięte na jesieni, rąbią i piłami podcinają na kamień skostniałe smereki i w „basztannykach“ stare jodły; u podnóża walą buczynę, aby nie głuszyła młodej i szlachetnej porośli. W lasach, na zrąb przeznaczonych, w owych „butynach“, pnących się po bokach gór lub wybujałych na płaskowinach, tkwią „kołyby“. Sześć lub osiem mają one ścian bez okien. W jednorzędowym spadzistym dachu, u szczytu jego piramidy czernieje „prozir“, otwór szeroki, którym dym watry, nigdy nie gasnącej w środku schronu, ulatuje aż ponad szczecinę boru. Niziutkie drzwi prowadzą do wąskiej sionki, gdzie drwale przechowują wodę i wszelką „sarsamę“ — piły, gielhiwy, gryfy i capiny dla przesuwania i obracania ściętych pionów i tylko siekiery, z któremi nie rozstają się nigdy, podsuwają pod twarde wezgłowia swych pościeli, świerczyną wyścielanych.
Od modlitwy zaczyna tam gospodarz — „zawidcia“ pracę w borze, od modlitwy zaczynają ją drwale przygodni, co codzienną pobierają opłatę, i „sykmanycze“, którzy podnajmują się na cały czas trwania porębu. Na modlitwie też się kończy ta ciężka i niebezpieczna robota. W tym jedynym bodaj wypadku milczą stare gusła, bo odzywają się zaledwie trzy razy — w dzień przybycia partji do kołyby, gdy do znaku „zawidcy“ nikt nie ośmieli się wyjrzeć na dwór, i w dzień rozpoczęcia robót sygnałem potrójnego zacięcia siekierą drzewa przy kołybie i drugiego — na samym już zrębie.
— Panie Boże, dopomóż nam tę robotę wykończyć i do domu szczęśliwie powrócić całemu narodowi i mnie! — modli się „sykmanycz“ w zrozumieniu całego znaczenia tej prośby pokornej. Na każdym przecież kroku czyha tu nań niebezpieczeństwo śmiertelne. Może runąć na drwala nagle padający świerk; inny, „gryfami“ strącony
ze spychu, podbije go, połamie nogi lub pierś przygniecie ciężkim pionem; urwie się nagle żelazny „rak“, rzemykiem do postołów uwiązany, a człowiek ze zlodowaciałego ześlizgnie się głazu i, zerwawszy się z krawędzi wąwozu, zginie w głębi przepastnej. Inne i bodaj większe jeszcze grożą niebezpieczeństwa przy staczaniu drzewa z lesistych spychów ku kolejkom leśnym lub na „zarinki“ po brzegach rzek, gdzie spuszczoną świerczynę układają w „mygły“, które inni już ludzie posortują na wiosnę, powiążą kloce w talby i daraby, a kiermanycze spławią je Czeremoszem daleko, daleko.
Schronisko P.T.T. na Zaroślaku
Zboczami gór przeciągnęły się żłoby ryzy z okrąglaków świerkowych, — śliskich, lodem okrytych, bo je kropiwnyk ustawicznie wodą zlewa. Przy tej drodze dylowatej stoją na czatach sztychary — bacznie śledząc, aby nic się na niej nie popsuło i ze swego miejsca nie powypadało. Gdzieś wysoko i daleko w lesie łeginie zręcznie „capinami“ podciągają do ryzy okorowane bierwiona, a na dole, gdzie zbudowano, „wełykyj ragasz“ z odskocznią dla nich, gdy drwale gdzieś wysoko nad tem miejscem zepchną je na ryzy. Wszystko przygotowane... Zwysoka dobiega okrzyk; „klej-hów!“ Robotnicy przy ragaszu szybko odbiegają i kryją się za drzewami. Odchodzą też sztychary od ryz, a pierwszy z nich, stojący w dole, podaje sygnał: „Kina-a-a-tów!“ Przerzucają go drwale jeden do drugiego, aż dojdzie ta komenda hen — wysoko do początku ryzy. Wtedy z hukiem i łomotem, świszcząc i zgrzytając na obmarzłych dylach, mknie spuszczona belka, wpada na ragasz, odbija się od ułożonych na nim okrąglaków i zatrzymuje się wreszcie. Bywa jednak, że rozpędzony kloc, na zakręcie uderzywszy w burtę ryzy, wyskoczy z niej i, lecąc z wyciem, jak pocisk, pobliskie drzewa potrzaska i zmiażdży sztychara. To samo zdarzyćby się mogło i na odskoczni, gdyby świerk nagle się rozprysł i odłamkami strzelił w gromadę niedostatecznie ukrytych na uboczu ludzi. Wtedy krew zbroczy śnieg, zdeptany postołami, rozlegnie się krzyk zgrozy, lament, cichy szept modlitwy za konającego i jego głośne, urywane rzężenie. „Sowało“ skończone... Na porębie pozostały tylko gałęzie i kora. Koło rawasza — stosy zrzuconych belek. Podciągają wtedy konie i na krótkich, mocnych saniach — „korczuhach“ zwożą okrąglaki do kolejki leśnej lub na brzeg rzeki spławnej.
Na wiosnę inni robotnicy suchemi już gałęziami umocnią obnażony spych, popalą korę i do ziemi nowe ziarna świerków wrzucą z modlitwą. Podniesie się tu po kilku latach młodnik iglasty; w gąszczu jego ukryją się jasno-szare, martwe pnie porębu; zabrną tu jelenie i sarny, a tropem ich nadciągną drapieżniki, wykonując prawo kolejności życia i śmierci — nieśmiertelności szlak wspaniały i tragiczny. Rozbite ryzy spuszczono nadół. Widnieją tylko rowy i doły, któremi z gór biegł żleb dylowany. Na opadłem igliwiu lub w śniegu rdzewieje pęknięte ostrze siekiery. Opustoszała kołyba i już wygasła w niej watra oddawna niepodsycana. Czasami tylko zabrną tu narciarze i rozpalą ją nanowo, klnąc żartobliwie, że dym im oczy wyżera i oddech tamuje. Ona zaś, sycząc i potrzaskując wesoło, płonie, grzeje, oświetla czarne wnętrze „kołyby“ i coś opowiada, opowiada bez końca. Może o młodym
sztycharzu, którego próżno na wiosnę oczekiwała dziewucha, wychodząc za ostatnie worynie wioski, i, dłonią zasłaniając oczy przed blaskiem, patrzyła na ciemny bór, co wbiegał na grań daleką? Może tajemnicę wielką zdradza, że inna jakaś dziewucha, wzdychała długo do „sykmanycza“, aż wyznał jej miłość swoją, gdy szedł na poręby; że marzyła potem o nim, nie śpiąc i miotając się po nocach. Nie powracał jednak, choć doszły ją wieści, że inni łeginie przeszli już płajami do domu. Wtedy w owym dniu grudniowym i mroźnym, gdy czarodzieje obchodzą swój straszny rok nowy, skorzystawszy, że gazda — ojciec do Żabia w jakiejś tam sprawie z matulą pojechał, doczekała się północy i sama jedna w pustej chacie, w czarnej czeluści pieca zapaliła dwie świece i, patrząc w mrok sieni, szeptała groźnie:
— Jeżeli żyjesz — pokaż się, łeginiu wykochany, jeśliś zmarł gdzieś tam na butynie, przy ryzach lub pod ragaszem — to sczeźnij z mego serca i krwi, jakeś sczezł z tego świata!
Długo jeszcze szeptała dziewczyna jakieś czarowne i straszne słowa, a, gdy nie zamajaczyła w mroku sieni wywoływana postać łeginia, przeniosła świece na stół i łkać poczęła, łzami gasząc palący ją płomień miłości i tęsknoty... A może szepce watra o tem, jak jakiś łegiń zapukał do okna gazdyni-wdowy i mruknął głosem smutnym:
— Petro nie powróci... Śnieżyca szalała, gdy zerwał mu się „rak“ nad „jyzworem“ głębokim... Nie powróci wasz syn, „neniu“...
Kto wie, czy płomienie nie syczą też o tem, jak to przedwczoraj podczas „mraki“ i zadymki „tot wełykyj“ — niedźwiedź zajrzał do kołyby, a, nic nie zwęszywszy, bo łeginie oprócz szczypty soli nic na półkach nie zostawili, sapnął i — po-o-szedł na kiczery!...