Huculszczyzna: Gorgany i Czarnohora/Ku południowym rozrogom
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Huculszczyzna |
Podtytuł | Gorgany i Czarnohora |
Pochodzenie | Cuda Polski |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegner |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Ilustrator | wielu autorów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Od kamiennych iglic Szpyci przez przełęcz Smotrca biegnie szlak ku dolinie Czarnego Czeremoszu. Tu pomiędzy ujściem potoku Ludowca i Szybenego wśród rozległych lasów, wbiegających na strome zbocza gór rozsypały się na dużej przestrzeni nieliczne chaty Jawornika. Przy drodze — w cieniu drzew stoi cerkiew i stara obok niej dzwonnica. Na łagodnych uskokach widnieją ogrodzone caryny i drobne zagony ziemniaków. Na spokojnych plosach przy brzegu Czeremoszu wypoczywają daraby, oczekując wielkiej wody, która je porwie, gdy wrota klauzy otworzą się na Szybenym. Pierwotne, zda się, lasy otaczają Jawornik. Lasy te trudno dostępne obfitują w zwierzęta łowne i zasługują na utworzenie w nich rezerwatu. Nadleśnictwo w granicach swoich prowadzi szeroko rozplanowane roboty leśne, wykorzystując spławny szlak wodny. Kamienista, pełna wybojów droga kołowa biegnie dalej brzegiem rzeki. Na zakrętach drogi, spoza niższych lesistych gór wyłaniają się połoniny, szczyty Stajek, Smotrca i Ludowej. O kilka kilometrów dalej — do Czeremoszu, wijąc się wpośród zarośli, wlewa się potok Szybeny, wypływający z jeziora tej samej nazwy. Łożysko potoku, przecinającego zalesione zbocza górskie, w tem miejscu, gdzie zbiegają się odnogi Popa Iwana i Stohu, przegradza tama — klauza, za którą u stóp Munczełyka leży głębokie, zagarniające 40 morgów jezioro o pojemności 400 000 metrów kubicznych. Spiętrzone klauzą wylewa swe wody do ujściowego koryta Szybenego poczem w cztery godziny dobiegają one do Żabia. Spokojne i ciemne w otoku lesistych brzegów, zawsze zadumane jezioro, pojone zimnym wartem potoku, który zebrał na zboczu Stohu i Pop Iwana bijące z ich piersi źródła ożywcze, ukrywa w swej toni kryształowej niezliczone stada pstrągów i głowacic. Wpływają one stąd do Czeremoszu, gdzie
rybacy w dzień łowią pstrągi sakami, więcierzami i „werszkami“, a w nocy, świecąc sobie łuczywem, po szypotach i „kurbałach“ ościeniami starodawnemi biją głowacice i lipienie, zaczajone śród głazów i zielonego gąszczu traw wodnych i śliskich porostów. Na zachodnim brzegu, gdzie na bagnisku wybujała — olszowa „dżemora“, stanęły ściany trzcin i sitowia, rozlegają się pokrzyki dzikiego ptactwa wodnego. Kwaczą kaczki, ochryple beczą kszyki, kuliki jęczą i huczy bąk. Najczęściej jednak taka tu panuje cisza głęboka, że mimowoli nawet rodzi się myśl o ukrytej w toni baśni. Istotnie — łeginie, przechodząc płaiczkami po zboczach Munczełyku, gdy zbiegają z połonin Regieskiej i Ruskiego Działu, przysięgają, że widzą koła, rozpływające się po ciemnym zwierciadle wody, a nawet złociste włosy rusałki, lub jej wabiące bielą ramię nagie, bez plusku i bryzg tnące toń jeziorną. Rybakom, ukradkiem spuszczającym na dno sznury z hakami, śród zatopionych kłód i kamieni majaczy nieraz kudłata, zielona głowa „wodianika“, a w odmęcie czarnym poświatą zwodniczą świecą się czyjeś oczy otchłanne. Starzy ludzie pamiętają groźny dramat, który widziały stare świerki, nad Szybenym gwarzące. Razu pewnego niedźwiedź skradł się tam do buhaja, co się odbił od stada i samotny błąkał się po puszczy. Skradł się i skoczył mu na grzbiet — lecz byk wściekły od bólu i ślepy z przerażenia poniósł drapieżnika. Rozsadzając zwarty haszcz podszytu i robiąc skoki szalone po stromym zboczu góry, dobiegł do urwiska i wraz z wrogiem runął do jeziora, w miejscu najgłębszem, zaczajonem przy skalnej zerwie pionowej...
Od ujścia Szybenego najmarniejszy bodaj szmat drogi pobrzeżnej dobiega do Burkutu przez przełom Czeremoszu wąską dolinką lesistą, pomiędzy niezaludnionemi uskokami Łedeskułu i Kiernicznego, a wielkiemi połoninami hryniawskiemi. W głębi ciemnych szczelin, któremi zbiegają potoki, tam i sam na lewym brzegu doliny uderzają jaśniejszą od świerków zielenią trawiastych szczytów zalane słońcem skrawki połoniny Łukawicy, na prawym — połoninny wierch czywczyński. Wpobliżu schroniska i zabudowań leśnictwa hr. Skarbka z krystalicznego rdzenia Karpat biją „cudowne“ źródła burkuckie, alkaliczne szczawy żelaziste, niedawno jeszcze — cel dalekich nieraz wędrówek ludzi, szukających tu uzdrowienia. W naszych czasach, nikt już nie przyjeżdża tu na kurację. Różne na to złożyły się okoliczności — a ich przyczyny szukać należy w nieobliczalnym chaosie powojennym. Pozostał jedynie dom schroniskowy P.T.T. i stara, upstrzona setkami podpisów altana nad głównem źródłem burkuckiej szczawy. A dokoła nasępił się las stary i zwarty, w nim zaś nietrudno dojrzeć ścieżyny — wydeptane przez sarny i jelenie, a czasem i wilczy trop odciśnie się na jakimś moczarze, boć przecież
niedaleka stąd droga do połonin Łukawicy i Szekierówki, gdzie szary drapieżca węszy owce i kozy. Warto stąd dotrzeć na płaskie granie tych połonin, bo wspaniała roztacza się z nich panorama. Woddali wznoszą się południowe grzbiety Czarnohory z mocarną bryłą Popa Iwana; a pobok niego potężny masyw Smotrca, przechodzący w wał Stajek; dalej ku południowi rozpostarty, niby konar nieznanego drzewa fantastycznego, — łańcuch gór Czywczyńskich — Budyjowska Wielka, Popadja, Łostun, Purul... zielenią się rozsłonecznione połoniny Hnitesa i Komanowa, ponad całym zaś krajobrazem stanął władca i mocarz — Czywczyn, co wyrósł tu niegdyś w zaraniu dziejów ziemi z warstw wulkanicznych, kryjących w sobie złoża srebra.
Z Burkutu coraz głębszą i węższą doliną Czeremoszu, wśród lasów wspaniałych i dzikich, ponad któremi zrzadka wyjrzy jakiś wyższy szczyt, prowadzą płaje przez puszcze i połoniny na zbocza Czywczynu z jego grupami skał barwnych. Wysmukły i wyniosły wyrasta on jak wieża ponad głęboką doliną Wazery w obliczu Alp Marmaroskich z ich różnorakiemi wierchami i uwieńczonej trzema szczytami barjery Torojagi. Błękitnieją Alpy Rodniańskie i zielenieją, radując wzrok, umęczony niemą grozą kamiennych wałów, promieniste połoniny. Przez grzbiet Czywczyński ciągną się te połoniny do uskoków Popadji i Albinu, z zaroślami dzikich porzeczek, wabiących ku sobie niedźwiedzie, i dalej do Łostunia, Pirje i Purulu, aż rozpłyną się w szmaragdowy bezkres połonin Komanowej, Palenicy i Hnitesy, gdzie południowy kraniec Rzeczypospolitej, niby lemieszem potwornego pługa, wcina się w dawną ziemię wołoską, którą siwowłosi Huculi za swoją poczytują ojcowiznę. Na tych zielonych, falistych połoninach o zboczach to stromych, to
łagodnych, biją źródła obu Czeremoszów Czarnego i Białego, a w głębi ziemi nieznane jeszcze spoczywają skarby — od legendarnych bogactw Dobosza droższe — jak owe odkrywki manganu pod Chitanką. Piękny i romantyczny to kraj! W lasach i po mniejszych łąkach pasą się tu stada jeleni o wieńcach potężnych, co od pożywnych rozrosły się traw; w zaroślach kosówki legowisko wydeptuje niedźwiedź; w trawach wysokich i w mchach puszystych po lasach wyżynnych gnieżdżą się głuszce. Raj myśliwski! I rajem tym pozostanie, jeżeli ogarną go granice rezerwatu.
Od Czywczyńskiej grani przerzuciły się tu połoniny na prawy brzeg Czeremoszu i po Hryniawskich rozparły się grzbietach. Kto je tu zliczy? Kto nazwać każdą potrafi? Wesnarka, Chitanka, Hostów, Smitenny z wzorowo postawioną bryndzarnią rządową, Pnewie, Czarna Dukonia, Stefulec, Tarnica, Michajłowa i Łukawice, a poza niemi setka innych, gdzie taksamo porykują woły, rżą konie, beczą owce i brzęczą dzwonkami na szyi opasłe krowy. Po płajach, bezdrożach i ledwie znaczących się „czapaszach“ odbywają trudne, dalekie wyprawy gajowi i patrole straży granicznej. Po lasach niedostępnych i od oka ludzkiego ukrytych myszkuje tam kłusownik drapieżny. Od kuli jego i sideł padają niedźwiedzie, jelenie i sarny, kuny i — głuszce-gotury i szaro-rdzawe jarząbki. Na odgłos jego wystrzału wyrusza gajowy — lasu i zwierza obrońca, tropu ludzkiego szuka na perciach piargowych, na próchnicy igliwia i na poduszkach mechowych, a, znalazłszy, bez troski o siebie ściga, niepomny, że za złomem każdym i w gąszczu podszytu oczekuje go śmierć... To też, gdy gajówkę nagle opuści, żona wybiega i z troską i lękiem patrzy wślad za nim, już znikającym w haszczach przedborza. Potem czeka trwożnie, licząc godziny, pełznące jak lata.
W dnie skwarne i w „płowę“, co w rzeki zmienia ruczaje, we mgle i w śnieżnej zamieci, w mróz trzaskający i wściekle dmącą wichurę wspina się gajowy na strome urwiska, przedziera się przez mrok mateczników i moknie w zimnych potokach, a gdy zwali go z nóg zła ogniewica i niemoc ciężka, albo skrwawiony przyczołga się do progu swojej siedziby, tylko Bóg Wszechmogący uratować go zdoła. Daleka bowiem droga do leśniczówki najbliższej, jeszcze dalsza — do szpitala. Toteż, budząc się i zasypiając, o jedno tylko Boga prosi rodzina ludzi leśnych — o zdrowie... Leśniczowie —
„Huki“ Hramitnego
najzaciętsi wrogowie kłusowników, rabusiów i tępicieli lasów również niepewni są ani dnia, ani godziny, wystawieni na niebezpieczeństwo nawet w domach swoich po samotniach górskich, na odludziu, gdzie o każdej porze są na posterunku. Razem z nimi pełni nieprzerwaną nigdy służbę straż pograniczna i policja państwowa, śledząc bacznie, aby nikt rubieży nieprawnie nie przekroczył, aby zbóje i inni zbrodniarze nie prześlizgnęli się poza linję Czarnohory, połonin Czywczyńskich i Białego Czeremosza, aby przemytnicy nie znaleźli ścieżek potajemnych. Tam nieraz pada strzał i nieraz krew się leje, bo taka to już twarda i ciężka służba na rubieżach
Rzeczypospolitej, surowo walczącej z bezprawiem. W walce tej giną, nie żądając pomników, umierają niemal bezimiennie strażnicy graniczni, policjanci, gajowi i leśniczowie, słysząc w ostatniej chwili konania poszum boru, poświst wichru halnego i warkot potoku w łożysku kamiennem.
Warkot ten słychać z Hnitesy. To potoki Tonki i Czarny mkną do Perkałabu — górnego biegu Czeremosza Białego. Od klauzy na ujściu Prełucznego rzeka staje się spławną; tam kiermanycze szaleją w piennej kipieli wartu.
Pastuszkowie...
Z połonin ku Czeremoszowi zbiegają ścieżki rzadko uczęszczane, ale od leśniczówki na Jałowiczorze idzie już szeroki płaj, aż ku Hryniawie, gdzie w otoku modrzewi stoi okazałe nadleśnictwo, wpośród łąk kwiecistych, nad Probijną, pędzącą pod skalnemi ukosami Uhrynczyna, Perechrestów i Wielkiej Kobyły. Do tej wartkiej rzeczki z połonin Pnewia mknie potok Hramitny, niedaleko od przysiółka Szykmany, skacząc z potwornych głazów wspaniałym wodospadem. Pomiędzy obu Czeremoszami wcisnęła się hryniawska górzysta kraina, przecięta głębokiemi
dolinami licznych potoków, na osobne grupy górskie, z panującemi nad niemi szczytami Tarnicą, Stefulcem, Babą Ludową i Hostowem. Krótkie naogół grzbiety Hryniawskie w kierunku zachodnim i południowym — stają się coraz wyższe, aż osiągną 1500—1700 metrów, gdzie kończą się już bory świerkowe i zielenią bujnych traw uśmiechną się w słońcu połoniny. Ile ich tam jest? Wiedzą to dokładnie jedynie gazdowie żabiowscy, krzyworówniańscy, krasnoilscy, jaworowscy, kosmaccy, a nawet dalsi jeszcze, bo aż spod Kołomyi pędzą tu swoją wychudłą przez zimę „marżynę“ na „litowyszcze“ wypasowe. Panują tu juhasi-pasterze pod wodzą wataha, strzegą powierzonego ich pieczy bydła i przerabiają mleko krów, owiec i kóz na pożywienie i bogactwo Hucułów. Bujna, zielna roślinność okrywa łąki wierchowinne zieleniejące ponad ostatniemi zagonami borów świerkowych i pasm kosodrzewiny. Bydło żeruje śród zarośli tomki wonnej, szarzyny, wikliny, mietelnicy, „mołoczija“, kapusty zajęczej, koniczyny, kostrzewy i na łąkach, gdzie wyrasta też grzebycznik, chaber, złotokwiat koszutka, bliżej zaś wody — śmiałek, „szafran“ i zielona ciemierzyca. Zielonym, kwietnym kobiercem okrywają te trawy i zioła rozległe „kosaryszcza“, gdzie od brzasku do zmierzchu panuje ruch i wre praca i nic przerwać jej nie zdoła ani płomienny skwar, ani „płowa“, w gromy brzemienna, ani „negura“ mglista, ani nawet zadymka śnieżna i chyba tylko rozszalały wicher halny zmusi „skotarów“ i owczarzy do pozostawienia bydła w koszarze. Może ono bowiem wtedy zerwać się z plaiczków nad „berdem“, a i psy, węch od dujawicy straciwszy, nie uprzedzą wczas, że od lasu rwie ku kierdelowi rozzuchwalony głodem i niepogodą bury „wujko“-niedźwiedź lub łupieżca szary — zawsze niesyty wilczura. W jasne dnie słoneczne rozlegają się tam dzwonki krów, ciężkie stąpania wołów, rżenie koni, beczenie owiec i do śmiechu podobny kozi mek. Po górach tłucze się echo okrzyków pasterzy: „ihiné! wsknia! hyj! hajda-hej!“ Szczekają psy, uganiając się za rozpierzchłem bydłem... Gdzieś głęboko w wąwozie dzwoni ruczaj i pluska cicho źródełko, biegnąc po korytku „ciurkała“... Dobiega głuchy poszum świerków, czasami łomot toczącego się głazu, ale wszystkie dźwięki wchłonie bez śladu szafirowa pieśń nieba i złocista — słońca. Wielka czarodziejka-natura gra tam, przebierając palcami struny promienne, naciągnięte na harfie błękitnej, czułej na dźwięki niemilknącej nigdy melodji życia.