I Sfinks przemówi.../„Bartel Turaser“, dramat w 3 aktach przez Langmana
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | „Bartel Turaser“, dramat w 3 aktach przez Langmana |
Pochodzenie | I Sfinks przemówi... |
Wydawca | Instytut literacki „Lektor“ |
Wydanie | pośmiertne |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Drukarnia Dziennika Polskiego we Lwowie |
Miejsce wyd. | Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Na scenie było szaro, ciemnawo, smutno. Atmosfera ta, która panuje w suterenach, w piwnicznych norach, tam, gdzie gnieżdżą się pająki, szczury i klasa robocza. Nędza i smutek, smutek i nędza. — W dodatku — choroba. Praca, strejk, głód — i znów praca beznadziejna, bez polepszenia, bez odpoczynku, bez zadowolnia, że się ma coś „swego“, że się nad tem „swojem“ pracuje i dla swoich to „swoje“ zostawi. — Ot — cała masa, cały legjon, cała kohorta pająków, przędząca siatkę, z której utkają ciepłą, dostatnią odzież dla jednego muchołowa. Ku tym — pająkom, wycieńczonym od snucia nici z własnego ciała — rzucają szkielety much do ogryzienia. A na tych szkieletach tak mało cząstek pożywnych, że pająki‑robotnicy wyschły już i wiele sił do pracy nie mają.
Czasem się zbuntują, wyjrzą na słońce swobody i chcą kosztem nieraz życia wywalczyć lepsze warunki, w których pracować muszą. Lecz szybko głód i przemoc zmuszają je do ustępstw. Pająki robocze cofają się w swe gnijące piwnice, wracają pod ziemię do kopalń, pochylają się nad warsztatami, niszczą płuca w farbiarniach, tracą wzrok w piekielnym żarze hut i snują ze siebie nici, zmoczone potem, a czasem krwią — snują aż do ostatniego tchu, do agonji, do zgonu — snują na szatę miękką, ciepłą, obszerną (ach! często za obszerną) dla jednego pasorzyta, dla jednego muchołowa.
I w życiu tych pająków tak szaro, tak ciemno, tak smutno, jak było wczoraj na scenie. Mała lampka tli pod ścianą, po której wilgoć spływa, małe okienko przepuszcza trochę światła, od którego nie zazieleni się roślina w doniczce, nie zarumieni się twarz dziecka. Lampka radości, prawdziwej radości, pięknej radości — nie zabłyśnie tam nigdy, okno nie otworzy się tak szeroko, ażeby przez nie mogła wpłynąć cała struga ożywczego powietrza i światła.
Wszystko tam szare, zatęchłe, ponure. Garnki od strawy próżne, żołądki próżne i w umysłach próżnia, w której kłębią się pożądania, pragnienia, żądze i zawiści. Straszno, ciemno, smutno... Smutno bardzo.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Takiej sztuki, jak ów dramat Langmana, należy słuchać w specjalnym nastroju. Nie trzeba patrzeć, jak na widowisko, boć ta nędza, która się przed nami na scenie snuje... widowiskiem nie jest. Na Bartla Turasera trzeba patrzeć, jak na otwarta księgę, poruszająca kwestję społeczną, ilustrowaną całą serją rysunków, chwyconych żywcem i utrwalonych z talentem niezwykłym. Księgę tę ktoś czyta — czyta ją głosem, który nas wzrusza do głębi. Naiwna jest treść owego Turasera — naiwna napozór. Chodzi o ten drobiazg, że ci ludzie nigdy się nie mogą najeść do sytości. Jest to motyw bardzo prozaiczny — a przecież tak w zwierzęcości swej tragiczny!...
Są istoty pod słońcem, które pracują do przesycenia się tą pracą, a nie mogą nawet zjeść według woli. W roboczej klasie, zwłaszcza niemieckiej, ten motyw głodu jest przyczyną wielkich zbrodni. Weźmy „Tkaczów“ Hauptmanna i tę wstrząsająca chwilę, gdy robotnik, który od lat tylu nie jadł mięsa, rzuca się na podawany mu ochłap, pożera go i po chwili oddaje, wołając ze łzami:
— Raz jeden mogłem się najeść i tego mi nawet nie sądzono!
W audytorium panuje taka cisza, taka groza wobec tej strasznej nędzy ludzkiego życia, iż nikomu nie przychodzi protestować przeciwko nieestetycznej nucie tej sceny.
Bo są takie strony w ustroju społecznym, takie okropne, niesprawiedliwe, czarne strony, że przed niemi milknie każdy głos i dusza cofa się przerażona w strachu wielkiej odpowiedzialności za tolerowanie tego powolnego mordu milionów jednostek. Dlatego „Bartel Turaser“, gdy jest słuchany sercem i sercem odczuty, przedstawia się nie jako dramat ludowy, lecz jako tragedja społeczna, bardzo silna i bardzo prawdziwa.
Bartel ulega pokusie, ale na Bartla nie trzeba patrzeć jako na pojedyncze indywiduum — to jest przedstawiciel zbiorowej masy roboczej — tej masy, która walczy, pracuje, cierpi, kocha swe dzieci, rodzinę, ma przeczulone nawet pojęcia o sumieniu i honorze i upada w chwili, gdy zamajaczy przed tym parjasem nadzieja choć chwilowego dobrobytu dla niego i dla jego bliskich. Że Langman zrobił źle swoją sztukę, że ją trochę rozciągnął, że dużo się w niej powtarza, a ostatni akt jest naciągnięty — to zarzut drugorzędny. Tu główna jest ta myśl przewodnia silna, krwawa, jak wypruta z wnętrzności spracowanego zwierzęcia żyła.
Patrzeć na nią, na tę sztukę ciężko trochę i smutno; ale zaiste, gdy tylu głodnych na świecie, gdy tylu Bartlów wyciąga ręce i pyta: „Czy można kupić doktora“ — to „sztuka dla sztuki“ i „rymy dla rymów“ — maleją, bledną, jak oddalone gwiazdki na firmamencie, wobec błyskawic, rozdzierających ogniem i pożogą przestworza.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Wystawić takiego „Bartla Turasera“, to wielka pokusa dla każdego myślącego, głębiej czującego dyrektora. Że pan Pawlikowski jest takim głębiej myślącym kierownikiem — to nie ulega kwestji.
Grano więc Bartla i choć nie śmiał się nikt, a przecież wyszło się z teatru z uczuciem dobrze spędzonego wieczoru. Sztukę bowiem wystawiono i grano tak, iż miało się ciągle złudzenie prawdy, a ta choć gorzka i straszna, jednak zdrową strawą dla duszy być musi.
Zewnętrzna dekoracja sceny była doskonała, drobiazgowa i sumienna. Odrazu chwytała widza w kleszcze atmosfera nędzy i nie opuszczała ani na chwilę, a spotęgowała się tylko wtedy, gdy, na stole zaszeleściły owe dwie stówki Kleppla. Parę Turaserów — męża i żonę — tych dwoje dusz ludu roboczego — przedstawiali Solski i Węgrzynowa.
Pan Solski dźwigał rolę Turasera z wielką odwagą i wytrzymałością. Maskę zewnętrzną miał doskonałą, cały zjedzony pracą i trudem fabrycznym. Rolę zgłębił, uduchowił, bólowi swemu nadał znów cechy bardziej ludzkie, a jego płacz przy końcu pierwszego aktu był nawskróś tragicznym i wstrząsającym. — Albinę grała pani Węgrzynowa. Źle mówię — grała. Pani Węgrzynowa była nią, była tą siłą roboczą, wyzyskaną do niemożliwości, udręczoną walką i stojącą już na skraju wyczerpania i cierpliwości.
Naturalność jej gry, łzy szczere i prawdziwe, które z jej oczu gradem po twarzy płynęły, ten wygląd kobiety, zatracającej zupełnie prawie kobiecość w harowaniu dla wyżywienia dzieci — potem rozpacz i trwoga w pozostaniu na świecie samą — złożyły się na całą postać jednolitą, odczutą, przeżytą w oczach widza.
P. Chmielińskiemu dostała się niewielka rola Kleppla, odpowiednia dla artysty z podkładem bardziej charakterystycznym.
Marję Zelber grała pani Solska z całą uznania godną pracowitością. Akcentowała doskonale, a już nie jej wina, że postać jej nawet w łachmanach nie zdołała zatracić wrodzonej dystynkcji.
P. Roman w roli starego Adolfa nie czuł się na odpowiedniem miejscu. Dlaczego rolę buchaltera, który w tak ważnej chwili wchodzi dla wręczenia książeczek, oddano w tak niewłaściwe ręce? Wszakże żaden z artystów, którzy statystowali, nie uchyliłby się przed odegraniem tej roli. Sceny zbiorowe, wybornie reżyserowane, sprawiały wrażenie. Szczególniej wymienić należy typy robotników, stworzone przez pp. Kosińskiego, Antoniewskiego, Bednarczyka i Tarasiewicza.
Inni artyści także nie uchylając się od przyjęcia bądź drobnych ról, bądź udziału w zbiorowych scenach, dali dowód wielkiego zamiłowania dla sceny i uszanowania swego zawodu. Przedstawienie „Bartla Turasera“ należy do rzędu najlepszych przedstawień, danych w nowym teatrze. A choćby nawet kasowo — wystawienie tego dzieła nie przyniosło dochodu, to dyrekcja wypełniła swój społeczny obowiązek, gdyż przez parę godzin kazała przypomnieć sobie tym, którzy są syci, ogrzani i o los swój spokojni, że istnieją tacy, którzy łakną, którzy drżą z zimna — mieszkają w piwnicach, a od pracy maja zgarbione plecy, wyżarte ręce i nawpół ślepe oczy.