I Sfinks przemówi.../„Dla szczęścia“, Stanisława Przybyszewskiego

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł „Dla szczęścia“, Stanisława Przybyszewskiego
Pochodzenie I Sfinks przemówi...
Wydawca Instytut literacki „Lektor“
Wydanie pośmiertne
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Dziennika Polskiego we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Dla szczęścia“, Stanisława Przybyszewskiego

Jest w Paryżu artysta rysownik, nazwiskiem Odillon Redon. Zadaniem poprostu jego życia jest tworzyć dziwaczne potwory, którymi chce przerażać ludzi. Kiedyś urządził wystawę swych prac — lecz one pozostawiły mnie zupełnie zimną.
Wszystkie wysiłki imaginacji, ażeby mnie przerazić nie sprawiły na mnie wrażenia. Te pół hjeny, pół kobiety, te węże o trzech głowach, lampy o stu ramionach, oczy, z których wyrastały ręce szkieletu. Kwiaty o torsach małp były tak robione, że ów strach nie był strachem. On był — niczem. Już miałam opuścić wystawę rozczarowana, gdy w kącie zobaczyłam rysunek, który podziałał na mnie w dziwny sposób. Była to głowa ludzka, głowa i szyja. Na szyi uczepiony wisiał jakiś płaz — jakiś straszny, potworny płaz, wessany w skórę i zabarwiający się krwią ssaną z owej szyi. I wyraz twarzy tego człowieka tak dręczonego przez owo zwierzę był tak straszny, takie wielkie łzy spływały z oczu, usta tak były rozwarte w bolesnym krzyku, iż w jednej chwili poczułam mróz tragicznego lęku przed tem zwierzęciem tak nieubłaganem, tak zjadliwem. Jak się zwie to zwierzę, niewiem, niepamiętam. Ale uczucie nerwowego bolu przenika mnie całą, gdy wspomnę tę krwawą galaretowatą płaską masę, wczepioną w szyję białej ludzkiej głowy.
Tego samego uczucia doznaję, czytając dzieło Przybyszewskiego. I tu widzę białe widmo człowieka, na które spadł potwór straszny, tajemniczy, krwi pragnący. Tylko nie tej purpurowej posoki, która płynie w naszych żyłach, lecz tej krwi duszy ludzkiej. I potwór ssie, wkręca się, wpija, a białe widmo ludzkie napróżno ucieka przez las życiowy druzgocąc krzaki miłosnych róż i silne konary społecznych obowiązków. Cały wieczór dzisiejszy — całe noce poprzednie, spędzone na czytaniu dzieł Przybyszewskiego, nie mogłam się opędzić temu bolowi nerwów, temu uczuciu, że i po za mną jest już potwór, czyhający na duszę moją, że lada chwila rzuci się na mnie i dręczyć, torturować mnie będzie, tak, jak torturuje Mlickiego, Falka.
Bo w Przybyszewskim nie ma dla mnie ani owej „nagiej duszy“, która jest przedmiotem harców dla jego krytyków, ani „Übermenschostwa“, ani satanizmu zdawkowych anarchistów, nie — dla mnie jest jedna, straszna, krwawa potwora, której fosforyczne purpurowe oczy oświetlają całe dzieło tego niezwykłego człowieka.
Duch twórczy Przybyszewskiego, duch biały, wysoce poetyczny, wije się w rozpaczliwym, bezlitosnem posiadaniu tajemniczego potwora, który mu każe krzyczeć tak strasznie, jak krzyczą czasem warjaci poza kratą swych cel, jak krzyczą więźniowie, gdy całe miesiące w ciemnicy leżąc, powstają nagle i rzucają się do ścian, z których płynie zimna wilgoć i do drzwi, zapartych szerokimi sztabami żelaza. Oni tak krzyczą, jak duch Przybyszewskiego i to jest najtragiczniejsza nuta, najpotężniejszy ton jego dzieł, coś co czytelnikowi szarpie nietylko mózg i nerwy, ale przedewszystkiem duszę napaja taką męką, że zbierać siły potrzeba, ażeby nie zacząć tak krzyczeć ze strachu przed tą zmorą, ta strzyga, która z każdej karty dzieł Przybyszewskiego wyziera.
A tą strzygą, tą zmorą, tym krwawym upiorem, spadającym na biały kark widma­‑człowieka, to... sumienie.

Gdy mowa o dziełach Przybyszewskiego, mówi się zaraz o rozpasaniu, erotyzmie, satanizmie, seksualizmie, symbolizmie, patologii, o Beaudelairze, Nietzschem, Huysmansie i Bóg wie jeszcze o czem.
Słowa! słowa! słowa! zupełnie zbyteczne, gdyż w namiętności Przybyszewskiego są tylko słowa, w jego sataniźmie brak szatana, w jego symbolizmie są tylko alegorje i przeważnie we wszystkiem, co on pisze są... słowa. W jednych „Wigiljach“ jest cudowne, wspaniałe, bezbrzeżne uczucie. Ten człowiek po odejściu kochanki rzeczywiście tak cierpi, że każde jego słowo to łza i czytając łzy te spadają niemal nam na serce i bolą. Reszta, to nawet nie Catulle Mendez, to raczej Sar Peladan, Rachilde i inne od dziesięciu lat grzebiące się w rozgadanej jak kumoszka papierowej namiętności. Bo „Zohar“ Mendeza, a „De profundis“ to jeden temat. Lecz Mendez jest Benvenutem Cellinim w porównaniu z Przybyszewskim. Jest jednak w Przybyszewskim ta potężna nuta strachu, trwogi przed niewidzialnym a istniejącym potworem, a do wyrażenia tej trwogi Przybyszewski umie znaleźć takie słowa, że zapomnieć nam każą o dziecinnych prawie paradoksach, jakimi Homo sapiens nas karmi.
Tęsknota i trwoga przed sumieniem, oto dwie struny, na których Przybyszewski gra mistrzowską ręką i wtedy podziwiać należy jak on potrafi głęboko sięgnąć w ludzką duszę, targnąć nami, zawiesić nam oddech, napełnić taka trwogą, że chwilę jesteśmy blizcy obłędu — a potem kazać wić się wspomnieniem jakiego występku, jakiejś myśli, które pchnęła drugiego człowieka w nieszczęście, czasem na dno grobu.

W odegranej wczoraj sztuce „Dla Szczęścia“ główna nuta, główne słowo jest owo... sumienie. O nie rozchodzi się głównie, gdyż banalny romans Mlickiego z jeszcze banalniejszą Dalilą — i porzucenie przez niego Heleny dla tejże Dalili, jest dla mnie tylkn szeregiem akcesorji potrzebnych do przeprowadzenia głównej myśli o tajemniczej strasznej potędze. Przed tem sumieniem broni się Mlicki, bojąc się pozostawić samą Helenę na pastwę rozpaczy i nędzy. On ze zwykłą w takich razach u mężczyzn troskliwością (!) mówi opuszczonej kobiecie — „zapewnię ci byt“ — a potem „uspokój się, bądź rozsądną, będę czuwał nad tobą!“
Gdy on to mówi — poza sobą czuje... sumienie. Jest ono, jest tam, jest nieubłagane. i straszne. Potem, sumienie to zbliża się triumfalne i jak potwór ów krew ssący staje u progu. Oni drzwi zamknęli, lecz sumienie razem z trupem opuszczonej wpadnie i stanie u wezgłowia ich łoża. Nie nowy to pomysł, „Teresa Raquin“ Zoli także ma takiego trupa pomiędzy sobą i mężem.
Z naszych pisarzy Ronikier mistrzowsko wyzyskał tę moralną katuszę w swych „Nieszczęśliwych“. Lecz Przybyszewski porwał nas niejako za ręce i kalecząc je do krwi, każe nam być świadkami jednej z najwspanialszych scen, jakie posiada literatura dramatyczna. To sam koniec sztuki, ta chwila, gdy ma zapaść zasłona. Znam tylko jedną sztukę, która daje zupełnie identyczne wrażenie: „Image“ Beaubourg’a. Tylko tam psuje się efekt sceną morderstwa, u Przybyszewskiego kurtyna zapada na tem wrażeniu potężnem, które unosimy ze sobą i które nas dławi, męczy i odetchnąć nie daje. Stanowczo, sztuka Przybyszewskiego nie jest „zabawną“.
Jest ona raczej przez całe trzy akty męczącą, w ostatniej chwili ów jeden moment podnosi ją na wyżynę niedoścignionej siły i potęgi. Narzucać swego zdania autorowi nie można, ale jakiż żal ogarnia, myśląc, że to wrażenie mogłoby przyjść nie po dwóch godzinach niemiłego zdziwienia, lecz po całym dramacie, któryby i serce i duszę ludzką i nawet mózg na uwięzi trzymał u stóp autora w niewolniczem natężeniu. Bo ten Mlicki — ta Olga, ten Żdzarski, zwłaszcza mówiąc dużo i ciągle, nie mówią nic, lub same komunały, pomimo, że chcą pozować na niezwykłych ludzi. Dlatego finał sztuki sprawia wrażenie olśniewającej błyskawicy, w ostatniej chwili w rzeczywistem natchnieniu nakreślonej purpurowej linji na szarem, bezbarwnem i niemal... filisterskiem tle obrazu.
Sztuka Przybyszewskiego choćby dlatego jednego momentu powinna być przedstawiona na każdej o artystycznych aspiracjach scenie. Lecz do wysłuchania tej sztuki publiczność powinna być przygotowana serją całą innych, które stopniowo kształciłyby umysł publiczności w tym kierunku. W ten sposób publiczność jest niejako zaskoczona i zdziwiona. Przytem podawanie takiej sztuki bez jakiegoś kontrastu szkodzi sztuce samej. Antoine, najgenialniejszy dyrektor z żyjących obecnie kierowników teatru dawał także podobne „ponure“ sztuki, ale zawsze po nich bezpośrednio następowała jakaś bardzo wesoła, czasem dziwnie wesoła aktówka.
Publiczność wtedy nie miała powodu obrażać się, że jej kazano się smucić cały wieczór. Bo dla wszystkich jest teatr otwarty, a kto nie chce się pośmiać i odpocząć po silnych a ciężkich wrażeniach, może wyjść z teatru po skończeniu nastrojowej sztuki.
I grano „Boubouroche’a“, albo podobny żart sceniczny, mający prawdziwą często wartość pod pozorami pustoty. Tem łatwiej było to uskutecznić, że sztuka Przybyszewskiego jest krótka, zaledwie trzy małe akta. W tych trzech aktach bierze udział tylko cztery osoby — cztery światy. — Jeden pan Solski odpowiedział swemu zadaniu, jeden, gdyż jakkolwiek najcięższa rola przypadła mu w udziale, bo rola „mściciela“, to włożył w nią tyle swego, że te pauzy, te niedomówienia, ten brak gestów, a gra twarzą i głosem była najwięcej zajmującą z całej postaci Żdzarskiego. Nie Żdzarski zajmował, lecz... Solski. Na jedno się tylko zgodzić nie mogę, to jest na ilustrowanie gestami opowiadania o samotności w drugim akcie. Uwaga widza rozerwana na pantominę, rozstrzela się i rozrywa naprężenie nerwowe, które powinno wywołać efekt. Zresztą to jest kwestja osobistego zapatrywania się.
Pani Bednarzewska opracowała rolę Heleny — opracowała ją sumiennie i gruntownie. Nie zapomniała, że Helena to córka bogatych rodziców, rasowa i dystyngowana. W ubogiej sukience i otoczeniu — była wykwintnym kwiatem cieplarnianym więdnącym w fajansowym wazonie. Pan Adwentowicz jest artystą bardzo utalentowanym, ale to zdolność więcej en dehors i wewnętrzne role są dla niego nie właściwe. Mlicki jest mięką i słabą naturą a pan Adwentowicz był chwilami szorstkim i forsował swe siły, co było widoczne. Dlaczego pani Siennicka zrobiła z Olgi kokotę — tego zrozumieć nie można. Końcowy efekt drugiego aktu trywialnym, forsowym gestem popsuła zupełnie.
W trzecim akcie nie była to zmysłowa wielka dama; la grande amoureuse, ale poprostu zimna kokota. A mogła ta piękna i zdolna artystka włożyć coś więcej w tę postać, na którą wyczekują wszyscy i która jest przyczyną całej katastrofy.
Efekta świetlne, zamiast podnieść psuty nastrój. Urządzenie sceny było odpowiednie. Autora gorąco oklaskiwano i wywoływano kilkakrotnie. Końcowy efekt trzeciego aktu chybił z powodu niewytrzymywania pauz i przyspieszenia tempa. A przecież ta chwila to cały dramat, to cała tragedja i dla niej istnieją poprzednie akta, dla niej się męczą artyści i publiczność. Gdy ona zawiedzie i chybi — zawiedzie i chybi całe wrażenie piorunujące, z jakiem widz powinien opuścić teatr. Bo wrażenie to w czytaniu jest wielkie, niezaprzeczone tak, jak wielkim niezaprzeczonym jest talent Przybyszewskiego.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.