I Sfinks przemówi.../„Tragedje duszy“, sztuka Bracca

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł „Tragedje duszy“, sztuka Bracca
Pochodzenie I Sfinks przemówi...
Wydawca Instytut literacki „Lektor“
Wydanie pośmiertne
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Dziennika Polskiego we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
„Tragedje duszy“, sztuka Bracca.

Mimowoli przed oczyma naszemi przedstawia się wielka, niezmierzona świątynia. I w tej świątyni, w powietrzu, pod sklepieniem, to znów ku ziemi przypadłe całemi strugami płoną lampy. Moc ich niezliczona. Miljony miljonów. Płoną, drgają, rzucają czasem oślepłe blaski, czasem krwawo zamigocą tragiczną barwą, czasem cicho, martwo, wpółsennie zdają się drzemać w przestworzu...
Tych lamp tak wiele — ile istot ludzkich.
Bo to są — ludzkie dusze...

Skoro więc znajdzie się pisarz tak śmiały, że całą sztukę swoją przeznacza nato, aby rozsnuć przed oczyma widza los takiej ludzkiej duszy — widz uczuwa wielką niecierpliwość i niepokój. Tragedje duszy? — Tragedje!... A więc to będzie jedna z tych lamp o krwawym, bolesnym refleksie, to będzie poszarpany jeden duch człowieczy na strzępy w walce, czy to z wpływami zewnętrznymi, czy z owem fatum, na które i dusza w swej potędze nawet nie ma dość odpornej siły. Dusza ludzka obecnie doszła do takiej łatwości wynurzenia swych stanów, swych bólów, zwątpień, pragnień, nadziei, rozpaczy, iż dramatopisarzowi przychodzi łatwo, skoro już duchową obrał analizę i sferę, znaleźć prawdziwą tragedję duchową i tą zająć duszę widza. Lecz Bracco tego nie uczynił, a w dodatku popełnił błąd kardynalny, popełnił ten błąd, który popełniają najniezrozumialej dla nas i inni psychologowie.
Oni wszystkie tragedje duszy opierają na objawach... zmysłów, a więc i ciała. Gdy oni mówią: „patrzcie, jak cierpi dusza“ — widz przeczy mimowoli w swym umyśle. To nieprawda! Tu się rozchodzi nie o duszę... tu idzie o ciało, o miłość zmysłową, o jakieś zawikłania zmysłowej niewiary, o wieczny zatarg dwóch płci, ale nie dwóch duchów. I dlatego dusza widza nie odnosi wrażenia, iż przed nią rozgrywa się coś, jakaś tragedja duchowa. Ten tragizm wyrasta z pnia zmysłowego i grubo realnego. Bracco więc chybił celu odrazu i dlatego jego „Tragedje duszy“ robią chybiony efekt. Wprawdzie, gdy zmysły się uspokoją, cierpi potem dusza, ale tego cierpienia podstawą jest przyczyna zmysłowa. W tem Szekspir, Ibsen, Hauptman, Strindberg, Beaubourg, Villiers, Maeterlinck są niedoścignieni! Oni umieją odłączyć duszę od zmysłów — uduchowić ją i wykazać nam jej własne tragedje, bóle i cierpienia.

Bo kogoż pokazał nam Bracco?
Żonę, męża i kochanka.
O! nierozerwalna trójco trojanska! Lecz Bracco wplótł jeszcze w swą tragedję dziecko, jak ongi Dumas w „Męce kobiety“ i kazał nam patrzeć na tę wiarołomną, bardzo zwyczajną historję, jako na... tragedię duszy. I gdy potem przychodzą zawikłania, fakta — wszystko to jest nam znane, nieciekawe, banalne i szablonowe, mimo bardzo drastycznych efektów, jakie mają niby stanowić realistyczny i modernistyczny koloryt sztuki.
Ów mąż „poczciwy“ a „ślepy“ cierpi, ale cierpi nie o duszę żony, która może wymknęła mu się z jego duchowego posiadania i stała się własnością innego. Nie — jemu chodzi o to, że w domu u niego jest „kawałek ciała“ tamtego; on nie chce znieść tej myśli.
Żona — mówi tylko o oddaniu się cielesnem, kochanek o posiadaniu — doktor o chorobie tajemnej a dziedzicznej — słowem ciągle, bezustannie wtej sztuce jest „ciało“ i ciało na ustach i myśli wszystkich. O nie się rozchodzą, szarpią, dręczą, mordują, tęsknią marzą. ale dusza — och! gdzież tam jest dusza? Bo dusza ludzka to ogrom, to takie wielkie, rzeczywiste tragedje, które nią szarpią, że owe tragedje Bracca są śmieszne i fałszywe.
I gdyby już odłączywszy ów faktyczny tytuł, wziąć tą sztukę poprostu jako tragedję wiarołomstwa to i tu niema nic zajmującego — nic nowego.
Te spowiedzi żon błądzących, które błądzą, same nie wiedząc dlaczego, widz już umie napamięć, te wyrzuty męża: „nieszczęsna! ty! ty! czy to być może!“ — a potem sataniczny kochanek, którego odpycha dumnie już wystygła kobieta: „idź pan, bo cię każę wypędzić!“ — lub „do dziecka nie masz prawa!“ Publiczność słucha, przyjmuje to, bo cóż ma począć? — ale się nudzi, uśmiecha i wreszcie gdy ta mało zajmująca para małżonków padła sobie w objęcia — oddycha — „ach! nareszcie!“
Do owej wielkiej świątyni, w której płoną miliony lamp krwawych, jak rubiny, świetnych, jak brylanty, spokojnych jak wygasłe gwiazdy — do tej świątyni dusz nie zajrzał tym razem Bracco i nie zajrzała z nim publiczność lwowska. Mało jej było, tej publiczności, ale i ta garstka spoglądała po sobie z podziwem — a dlaczego?
Bo słyszeli... pół sztuki!

Tak — niestety. Słyszeliśmy pół sztuki. Co się stało? Nikt nie wie.. To wiemy wszakże, iż wszyscy artyści usiłowali być nadto nastrojowi. Mówili tak, że pomimo natężenia zrozumieć zaledwie pół sztuki było można. Jeden pan Solski, który ma bardzo wyraźną dykcję, był zrozumiały — inni kryli swe role, jak najgłębsze sekrety. Szkoda jednak! Panna Arkawin napracowała się ciężko. Na jej młode barki włożono zbyt wielką odpowiedzialność. Ta rola, Katarzyna, napisana niezręcznie, znuży najwytrawniejszą aktorkę. Pannie Arkawin przychodził z pomocą jej wielki talent, a jednak padała literalnie pod ciężarem roli. Miała momenta niezwykle piękne, czuła prawdziwie — brakowało jej techniki, szamotała się, jak w siatce, którą rwała, tracąc siły. Dlaczego zrywać pannie Arkawin te młode siły? dlaczego powoli, stopniowo nie rozwijać w niej tych niepospolitych zdolności? Taka rola, jak Katarzyny, może sforsować głos artystki, może ją wpędzić w manierę, bo w braku i w nieświadomości technicznych ułatwień, młoda artystka manierą ratować się będzie w trudnych przejściach. A przecież, ażeby zrozumieć, jak piękny jest talent panny Arkawin, dość przypomnieć scenę wyznania w akcie pierwszym i porywającą uczuciem scenę po śmierci dziecka.
Całość roli nie mogła być zarysowana, bo sił artystce zabrakło. Dała tylko poszczególne piękne chwile, to jest to, na co się zdobyć teraz jest w stanie. Inaczej grała pani Solska tę jedyną duchową postać w tych tragedjach duszy. Pani Solska nakreśliła sobie sylwetkę uosobionej dobroci kobiecej i wypełniła ją wybornie. Gdy ukazywała się smukła i biała na ciemnem tle drzew, robiła wrażenie dobrego ducha. Co do pana Bednarczyka jestem w kłopocie. Pan Bednarczyk jest zdolnym i pracowitym aktorem, ale pan Bednarczyk do roli owego męża zupełnie się nie nadawał. Twardy jego głos, niepodatny do wyrażenia większych uczuć, gra, pomimo chęci, ostra — czynią z p. Bednarczyka użytecznego artystę w rolach starców. Owa rola męża należała się bezwarunkowo panu Chmielińskiemu, bo także pan Bednarczyk jest do niej za mało technicznie przygotowany.
Pan Solski nadał kochankowi zewnętrzną charakterystykę nie szablonową, ale zrobić z tej postaci nic nie mógł, bo nic do zrobienia nie miał. Łamie się bowiem ów Don Żuan schorowany, wpada w sentyment — wreszcie odchodzi i mówi: „bądź szczęśliwa!“ Przynajmniej zrozumieć można było, co pan Solski mówił. Co do reszty raz jeszcze powtarzam, iż z trudnością chwytało się jakieś słowa. W sztukach współczesnych nie można krzyczeć, jak w obozie, ale trochę względu dla publiczności mieć trzeba, a nastroju przez szeptanie nie podnosi się wcale.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.