<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Icek podwójny
Pochodzenie Wybór pism w X tomach
Tom V
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1893
Druk Drukarnia Artystyczna S. Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Dziwna rzecz stała się we wsi Trzęsidłach i osobliwa niesłychanie.
Icek skwaśniał.
Obywatel bardzo przyjemny, dla wszystkich zawsze uprzejmy, uśmiechnięty, gotów do wszelkich drobnych usług i do małych tranzakcyj, przygodnych handelków, jedyny człowiek do załatwiania sprawunków, wyszukiwania kapitalistów, chodzący informator, kolporter najświeższych wiadomości, wcielona idea pośrednictwa, chodząca uczciwość starozakonna, a przytem pachciarz — skwaśniał!
Ni ztąd ni zowąd, nie wiadomo z jakiego powodu.
Taka osoba! taki człowiek!
Dziwili się ludzie, boć kwaśnieje niekiedy piwo, mleko, wino rodzynkowe, miód, ale Icek — i jeszcze taki nadzwyczajny Icek!
Rano był najweselszy, rozmawiał z ludźmi, śmiał się, koło dziesiątej rano pojechał na jarmark i wieczorem wrócił jakby nie ten sam.
Wyprzągł kobyłę z biedki i puścił ją na trawę, a sam usiadł na kamieniu przy płocie, oparł łokcie na kolanach, głowę ujął w dłonie i myślał... Tak myślał, tak twardo i ciężko myślał, że nie słyszał nawet jak go Ruchla na kolacyę wołała, nie odpowiedział ani słowa Wojtkowi, który mu nowy kożuch przyniósł na zastaw.
Widać coś mu weszło w głowę pod samą jarmułkę i utkwiło tam jak gwóźdź w desce.
Jakiś bardzo ciężki interes.
Nazajutrz rano wcale nie był w oborze, nie obchodził chałup, nie wstąpił do dworu, nie odzywał się do ludzi, tylko poszedł za wieś, między olszynę nad rzeczkę i tam chodził, deptał, od drzewa do drzewa, od krzaka do krzaka, potykając się co parę kroków. Mówił sam do siebie, pluł, gładził się po brodzie, uderzał rękami po bokach, stukał palcami w czoło, podskakiwał, siadał, znów wstawał; dziwne rzeczy wyrabiał.
Trwało to może godzinę, może dwie — a potem wrócił do swojej stancyi, usiadł przy stole i wypisywał kredą rachunki.
Na żonę, na dzieci, które odzywały się do niego, krzyczał przeraźliwym głosem: — gaj weg! i znowuż dalej rachował. Potem wziął maźnicę pełną smoły i poszedł smarować biedkę. Właśnie przy tej czynności zastała go Magda.
— Icku! Icku! — zawołała.
Ani się obejrzał.
— Ogłuchliśta, czy co? Icku! dziedzic was woła.
— Dziedzic?
— A no dyć, idźta duchem, bo pilno.
Icek ramionami wyruszył.
— Aj waj... pilno; niech panu będzie pilno, mnie się nie śpieszy. Co mi dziedzic, wielka fanaberya dziedzic, nie widział kto dziedzica!
— Idźta-że.
— Idźta? co to jest idźta? Co ty głupia dziewka, głupia Magda, mnie rozkazujesz...? Mnie?! Ty idź na konfidencye do krowy, lub do chlewa, tam twoja kompania jest.
Magda była to dziewica szanująca swoją godność. Powiedziała mu więc na poczekaniu kilkaset słów, w których nie było ani jednego poczciwego i wytrzęsła ze swego bogatego repertuaru wszystkie psie nogi, psie kości, psie dusze, psie familie, psie portrety i wszystko co tylko miała psiego w pamięci.
Icek, co mu się nigdy w życiu nie zdarzyło, wpadł w taką wściekłość, że rzucił na Magdę kwaczem umoczonym w smole, ona natychmiast odpowiedziała kamieniem i całe szczęście, że oboje chybili, bo mogłaby się stać całkiem nieprzyjemna awantura.
Dziewka pobiegła na folwark, miotając wciąż przekleństwa. Icek uspokoił się jakoś, kwacz podniósł z ziemi i dalej biedkę smarował.
Dziwna rzecz, co się z tym człowiekiem zrobiło. On, taki uprzejmy, taki zawsze grzeczny, zrobił awanturę i z kim? z dziewką folwarczną, z istotą, która niegodna jest z nim rozmawiać, z prostą, zwyczajną dziewką.
To jest pfe!
Icek sam sobie to w myśli powiedział i było mu bardzo przykro, że musiał sobie to powiedzieć — ale cóż? bywają takie stany duszy, że najrozumniejszy człowiek traci panowanie nad sobą i staje się zapalczywym, jak za pozwoleniem, indyk albo kogut. Robi się niekiedy z człowiekiem coś dziwnego; wszystkie bóle, jakie kiedykolwiek go trapiły, zlewają się w jeden wielki ból; wszystkie złości, jakie nagromadziły się w sercu, stają się jedną wielką złością; wszystkie żale jednym wielkim żalem — i wówczas człowiek robi się taki, jak, uchowaj Boże, nabita dubeltówka. Małe dziecko poruszy go palcem i jest taki strzał, taki łomot, taki gwałt, że może przestraszyć wszystkie zające w okolicy, wszystką dziką zwierzynę i, nie przymierzając, ludzi. Właśnie Icek był tak nabity; z powodu różnych okoliczności i interesów, gromadził się w nim ciągle proch i śrut, kule, bomby, cała artylerya. Przyszła Magda, dotknęła nieostrożnie i już jest wybuch, jest pfe, wstyd dla człowieka poważnego, rozumnego, dla obywatela, handlującego, pachciarza... Jest zupełnie pfe! Ale co Icek temu winien, że go nabito, że musiał wybuchnąć, a gdy się awantura stała, gdy już wybuchnął, to jeszcze został w nim dym od strzału, czarne sadze od prochu, cała gorycz. Wszystko to weszło, wpakowało mu się w delikatne serce, w wątrobę, w krew, w głowę. Rozpłynęło się po wszystkich żyłach, po nerwach, po kościach. Co dziwnego? W prochu jest podobno saletra i siarka; w zmartwieniu zaś żółć, paskudna jak zły rok, zielona jak samo nieszczęście. Ona się wyrabiała w nim potrochu, a wybuchnęła na jeden raz, jak suma, co jest cała wymagalna w razie uchybienia jednej raty.
Icek musiał wybuchnąć, a potem musiał się napełnić goryczą. On był nabijany, on był nabity.
Maciek, stary pijak, umarł, długu Ickowi nie oddawszy, poszukiwać nie było na czem, czy to nie jest odrobina prochu? Szlachcic podwyższył opłatę za pacht po całe trzy ruble od krowy, czy to nie jest garść prochu? Żyto, które Icek kupił z wiosną na zielono po cztery ruble, na jesieni stało po trzy i kopiejek ośmdziesiąt pięć, loco stacya — czy to nie jest garniec prochu? Akcyźniki złapali Icka jak sprzedawał wódkę chłopom, była sprawa, był wyrok, była koza — czy to nie jest beczka prochu? czy nie jest cała artylerya?
Ktoby nie wybuchnął? Icek wybuchnął, on musiał wybuchnąć — a potem zgorzknieć.
On zgorzkniał, a ludzie powiedzieli, że skwaśniał.
Sąd ludzki zawsze jest omylny i niedokładny.
Ciężko zadumany poszedł Icek do dworu do dziedzica.
Czego on od niego chce?
Dziedzic? czego chce dziedzic, co mu potrzeba, czy ma to być nowe nabijanie? Nie, już tego dość!
Icek pójdzie, ale będzie twardy, będzie jak mur. Icek ma swoje kombinacye, obmyślił je we własnej głowie tak dokładnie, tak akuratnie, tak jedna drugiej pasuje, jak klucz do zamka, okno do futryny, drzwiczki do pieca.
Trzeba raz zrobić skutek i, na prawo albo na lewo, naprzód albo w tył, bo tak jak jest, źle jest, a co źle jest, to dobrze nie jest.
Niech mózg idzie w ruch i niech pokaże rękom co mają brać, nogom, gdzie mają iść, gębie, co ma mówić.
Wszedł Icek na ganek; psy nie szczekały na niego wcale, bo znany był im, jeden tylko Bryś warknął i to nie ze złości, ale z przyzwyczajenia. Od tego jest pies; ale i to głuche warknięcie przykro dotknęło Icka. Kiedyindziej byłby nie uważał wcale, dziś mu przykro. Człowiek, nabity prochem zmartwienia, mając pełne serce żółci, o byle głupstwo się obraża, wszystko go boli.
I to go bolało, że dziedzic fajkę palił, że nie płakał nad swoją hypoteką, że nawet uśmiechnięty był.
Czego on uśmiechnięty?
— Jak się masz Icku?
Icek zwyczajem swoim chciał powiedzieć: dziękuję wielmożnemu panu, już miał nawet te słowa na języku, ale cofnął je i pewnym, nawet cokolwiek podniesionym głosem rzekł:
— Ja, proszę pana, ja się wcale nie mam.
— To źle...
— Może być źle, może być dobrze.
— Lewą nogą musiałeś dziś z łóżka wstać.
— Ja ich obydwóch nie czuję.
— Więc choryś?
— Nie gadałem jeszcze z doktorem.
Dziedzic popatrzył na Icka uważnie i po chwili rzekł:
— Ja cię nie poznaję dziś.
— To lepiej, ja już nie jestem ten sam Icek, co byłem wczoraj.
— Odmienili cię?
— Nie jestem ten sam.
— A jakiż u licha jesteś?
— Inakszy; ja panu co powiem, na co ma być długie klektanie. Szkoda czasu. Ten kontrakt na krowy, co ja miałem podpisać, to ja nie podpiszę.
— To bardzo dobrze. Berek weźmie.
— On też nie weźmie.
— No, to Mosiek.
— Ani on nie weźmie, ani żaden; dość już tego pachciarstwa.
— Piękna myśl, będziemy tedy trzymali sami.
— Właśnie, właśnie, w inszym kraju to każda krowa ma rogi i ogon, u państwa każda prócz ogona i rogów potrzebuje mieć jeszcze kawałek żydka.
— Jakto, u państwa? co to znaczy?
— Znaczy tutaj, na tym paskudnym piasku i tych bagnach i tych wyskubanych lasach. To jest bardzo felerowaty i paskudny ten kawałek ziemi. Na folwarki to nie wiele warto, a w kupie tyle co nic.
— A gdzieżeś ty się Icku rodził?
— Gdzie się miałem rodzić? to jest ładne pytanie. Ja się rodziłem w porządnem mieście, w Kocku.
— Niedaleko.
— Aj, proszę pana, można sobie urodzić nie daleko, a żyć daleko, czy to człowiek jest, za pozwoleniem, wrona, żeby lubił zawsze na jednem drzewie nocować. Jak komu dobrze, to siedzi, jak komu źle, idzie dalej.
— Więc idziesz?
— Ja jeszcze nie powiedziałem, że już idę, tylko mówiłem, że mi tu źle.
— Cóż ci złego, w czem? Czy krowy mleka nie dają, czy koszerne masło staniało? Czy straciłeś na gęsiach?
— Jest pfe!
— Tłomacz się jaśniej.
— Co się mam tłómaczyć? Jak człowiek dostanie, niech Bóg broni, słabość, to krzyczy, że go boli. Jak boli, jakim sposobem, to wszystko jedno, dość że boli. Ja nie potrzebuję dużo powiadać, ani mało nie potrzebuję powiadać, dość, że mam cierpienie, a przez to, że mam cierpienie, chcę otrząsnąć błoto z moich butów i iść tam gdzie dobrze.
— Aha, emigrować chcesz?
— Dla czego zaraz emigrować? Ja chcę tylko jechać, chcę jechać do takiego kraju, gdzie mi będzie dobrze, gdzie nie jest żadna Magda, co może człowiekowi paskudne słowo powiedzieć; gdzie nie są takie ordynaryjne chamy, takie chłopy, takie niedźwiedzie, co wypiją wódki za dziesiątkę, a zrobią przekleństwa za rubla; gdzie nie są takie panowie, co „jak bieda to do żyda, a po biedzie idź do dyabła żydzie“ — ja chcę iść do takiego kraju, do takiego miasta, co jest w nim ruch, handel, dobrych interesów, zarobków, gdzie jest tyle banków, co tutaj szynków; a tyle szynków ile tutaj tych much, co około obory latają. Ja chcę iść sobie do takiego kraju, co w nim same murowane chałupy, same bogate chłopy i taka porządna szlachta, jak najpierwsze hrabiowie.
— Gdzież masz taki kraj?
— Już ja wiem; ja słyszałem od ludzi. Tam jest wcale inny porządek, inna procedura. Tam są ludzie kolorowe, wszystkie jak malowane. Szlachcic jest na gębie ani czarny, ani biały, tylko taki sobie jak tutejszy cygan, a jak on trzyma bydło, albo konie, to ma więcej w swoim stadzie, niż tu wszyscy panowie w całej gubernii. Chłopi są całkiem czarne i dzikie. Wódkę uni bardzo lubią, a na pieniądzach wcale się nie znają. Bywały zdarzenia — pisał do mnie o tem jeden żydek — że taki dziki chłop, ten czarny, potrafi dać dwa brylanty za kieliszek araku i jeszcze się cieszy, że zrobił bardzo dobry interes. Z takim narodem można handlować! Zboża jest bardzo dużo, handel! aj jaki tam handel, jakie życie. Ja biorę sobie w jedną kieszeń flaszkę araku, w drugą całe sto papierków i idę na miasto, między robotników, między dzikich chłopów, handluję, zarabiam. Niech ja bym tu spróbował taki proceder...
— Przecież próbowałeś.
— Pfe! niech moje wrogi mają taką próbę. Mnie złapali, mnie oddali do sądu, ja siedziałem w kozie, zapłaciłem karę, więcej niż moja żona przez ten czas utargowała. Czy to można żyć, czy to podobne do czego? Co to jest? to jest całkiem pfe.
— Zapewne.
— Niech pan sam powie, czy ja nie mam racyi? Co tu jest? Tu jest pieprz i oset, tam miód i cukier.
— Ale widzisz, Icku, tam jeszcze nie byłeś.
— Byli tacy co byli, oni widzieli, oni to opisali. Tam jest smak i honor. Co do smaku, to pierwszy smak w tem, że nikt nie pyta, czem kto handluje. To jest, panie, duży smak. Jeden lubi sprzedawać mąkę, inny wódkę, jest taki, co handluje zapałkami i taki, co ma na zbycie koronki. Owszem, niech sobie handluje podług swego upodobania. Od tego jest kupiec. Tam nikt nie słyszał o żadnych kontrabandach, o żadnych przykrościach. Nikt nie pyta, co człowiek ma i zkąd ma — niech sobie ma, bo skoro ma, to widać jego. Tymczasem tu... Czy pan pamięta tego włogawego konia, co ja z nim miałem tyle kramu.
— Pamiętam.
— No, niechże pan sam przyzna, czy mnie był potrzebny cały ten ambaras, to chodzenie po sądach, koszta, przykrości.
— Któż ci kazał kupować od złodzieja.
— Pfe, od jakiego złodzieja? To był porządny obywatel starozakonny, mój dobry znajomy, nawet krewny.
— To swoją drogą — ale złodziej. Niech cię to nie obraża, Icku, lecz w najporządniejszej familii trafia się czasem wyrodek.
— Trafia się; wszystko się trafia, ale w tym wypadku było nieszczęście; tylko nieszczęście, dla tego, że wójt ma złość do żydów, a sołtys jest ptaszek, co tak samo śpiewa jak wójt. Ja kupiłem konia od Mośka, chłop się przyczepił, że to jego koń. Jak może być jego, kiedym ja zapłacił? Chłopu ukradli konia gniadego i zdrowego na oczy, ja kupiłem konia czarnego i ślepego na jedno oko? No? jak się to panu podoba?
— Ale nie gadaj, Icusiu, przecież się w sądzie wszystko wykryło.
— Wykrył się fałsz... Źli ludzie powiedzieli, że koń jest pomalowany farbą i że mu oko przypadkiem, a może naumyślnie, złodziej wybił. Proszę pana, czy Mosiek jest farbiarz, żeby konie malował. Pfe. Ja straciłem, Mosiek stracił.
— No, stało się i już nie wróci.
— Prawda i niech Bóg broni, żeby się taka sprawa miała kiedy wrócić — niech moje wrogi to mają — tylko widzi pan, ja do tego prowadzę, że tu nie można żyć. Na moje sumienie, nie można żyć. Ja cierpiałem, za co? za głupie pół kwarty wódki, Mosiek cierpiał za konia, Boruch jeszcze cierpi za stary połamany srebrny lichtarz, co mu się trafił tanio do kupienia, a teraz, słyszał pan co się w miasteczku stało?
— Cóż?
— Taki kupiec, taka osoba, taki bogacz, Mendel, dostał wyrok do kryminału... Już siedzi. No?
— Ależ człowieku, przecież on sfałszował dokument, podpis obywatela.
— Wiem, ale to nie jest prawda.
— Przecież mu dowiedli...
— Wszystko można dowodzić. Mówią, że on sfałszował, a on się tylko omylił, zamiast co miał podpisać swoje nazwisko, podpisał cudze. Każdy człowiek może zrobić omyłkę.
— Taka omyłka zawsze kryminałem pachnie.
— Ładny zapach, śliczna perfumerya; ja już mam tego pełen nos! Niech pan na to nie rachuje, że będziemy odnawiali kontrakt. Ja nie mam ani trochę chęci.
— To bardzo dobrze, jak ci się podoba.
— Wcale mi się nie podoba.
— Cóż będziesz robił — wyjedziesz?
— Zobaczę, może wyjadę.
— Do tego kraju co w nim sam smak, prawda? No, dla czegóż sekret przedemną. Krzywdy nie miałeś, zarobiłeś tu w Trzęsidłach trochę grosza.
— Tyle co nic.
— Zawsze przecież coś.
— Nie wielki interes, insi więcej zarobili i też nie mają się z czem chwalić. Kto co zarobi teraz, na ten czas? Po co mnie pan kazał wołać.
— Chciałem, żebyś pojechał do miasta i załatwił mi tam pewien sprawunek; ale ponieważ masz co innego na głowie; nie mogę cię już tem obarczać.
Icek chciał koniecznie wiedzieć, co to za sprawunek i co mógłby przy tem zarobić, ale dziedzic powiedzieć nie chciał.
— Nic, już nic — rzekł — nie chcę ci, Icku, w ostatnich chwilach twego pobytu w Trzęsidłach, komisów żadnych dawać, masz i bez tego dość zatrudnienia; musisz przecież graty wyprzedać, interesa pozałatwiać, pieniądze wycofać z obrotu.
Icek jeszcze bardziej skwaśniał, bo gdzie to stoi napisane, że przed wyjazdem zarobek nie jest potrzebny?





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.