<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Icek podwójny
Pochodzenie Wybór pism w X tomach
Tom V
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1893
Druk Drukarnia Artystyczna S. Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Siedzieliśmy w Trzęsidłach na ganku podczas pięknego letniego wieczoru. Wiatr przynosił zapach skoszonego siana i miłem, orzeźwiającem tchnieniem chłodził skronie. Ludzie powrócili od roboty; we wsi, w chatach, co się ciągnęły szeregiem, światła błyszczały. Walenty, karbowy, chłop przysadzisty i krępy, z twarzą kwadratową prawie, wąsami przystrzyżonemi nad wargą i włosami długiemi, co mu na ramiona na koszulę zgrzebną spadały, wyliczał ile kopic siana zgrabiono i piękną pogodę chwalił, a gdy już ten raport swój ukończył, uśmiechnął się i rzekł:
— Nowina we wsi wielka.
— Cóż?
— Nasz Icek pono aż za trzecie morze wędruje. Dziś taki gwałt był jak na jarmarku, żydziska pozlatywały się jak wrony i okrutnie radziły, już tak radziły i radziły...
— Ale nad czem?
— A kto ich tam rozumie, ale dość, że rajcowanie było między nimi ogromne, jeden drugiemu do oczu skakał, a wszystko według Icka. On sam zhardział teraz, że ani przystąpić, a jak go zapytałem, czy będzie dalej krowy trzymał, to przeklął, żeby mnie licho wzięło i z krowami i ze wszystkiem co tylko jeszcze jest. Splunąłem i poszedłem swoją drogą...
— Nie wiadomo kiedy wyjeżdża?
— Ponoć niedługo, po Świętym Janie. Het wszystko przedaje, statki, graty, a konia i krowę onegdaj sprzedał. Wynosi się od nas za morza.
— Widać mu tu źle, więc szuka lepszego losu gdzieindziej.
Walenty głową pokręcił i uśmiechnął się pod wąsem.
— Nie zdaje się wam to? — zapytałem.
— Ha, podług mego chłopskiego rozumienia, Ickowi tu źle nie było, tak jak i wszystkim źle nie jest. Po lekkości sobie taki chodzi, roboty ciężkiej nie zna, a pieniądze ma. Ze wszystkiego profit ciągnie. Kłaniają mu się nawet, nie przymawiając, inni panowie... i każdy jemu dziesięcinę daje. Może-ć mu tam będzie cieplej, bo gadali żydzi, że za onemi morzami zimy nie ma, ale lepiej mu nie będzie, według tego, że u nas naród dobroduszny i że taki czy z pana, czy z chłopa co chce wyciągnie. At, wielmożny panie, co tu dużo gadać — chce jechać, niech sobie jedzie, toć się nie będziemy rozpadali z żałości — baba z wozu, koniom lżej.
— A gdyby tak wszyscy oni nas opuścili, coby było?
— Albo ja wiem?
— No, przecież podług waszego pomiarkowania?
— Proszę pana, cebulaby dużo staniała i czosnek — odrzekł chłop, śmiejąc się.
— Cebula cebulą, ale handel?
— Juści prawda; czy dziś człowiekowi śledzia, na to mówiąc, przy świętym poście, albo soli, albo choć kawałka żelaza potrzeba, to się do żyda idzie, ale gdyby żydów nie było, to może by się inni ludzie handlujący znaleźli, albo możeby nowe, inaksze żydy nastały... Ja tam zmiarkować tego sobie nie potrafię, tylko widzi mi się...
— Cóż się wam widzi?
— Ano, że zawdy u nas we wsi, choćby i w Trzęsidłach, byłaby odmiana. Wojtekby się nie upijał, boby gorzałki bez pieniędzy nie dostał. Marcinby się nie odłużył bez potrzeby, baby nie wynosiłyby z chałup przędziwa, a młodziaki nie lataliby po jarmarkach i po weselach, jak, nie przymierzając, psi, i takiejby obrazy Boskiej nie było i do roboty ludzieby się znaleźli i robiliby porządniej. Tak podług mojego pomiarkowania, ale co gadać po próżnicy, albo oni ztąd wyjadą...
— Kto to wie?
— Nie, panie, wiadomo, że nie wyjadą. Jeden może się ułakomi na owe zamorskie dobra, a trzeci, dziesiąty zostanie.
— Zkądże Walenty może o tem wiedzieć?
— Juścić jest już takie założenie i pewnie nie ludzie to wymyślili, jeno chyba sam Pan Bóg miłosierny.
— O jakiem wy założeniu mówicie?
— Zawdy koło obory są muchy, koło zboża wróble i myszy, a koło gospodarzy żydy. Tak oddawna było i tak pono i będzie do samego końca świata. Żaden doktór na to nie poradzi, proszę pana... choćby na to mówiąc, najczystszem ziarnem pole zasiać, żeby jaknajlepiej zawlec, zawdy zielę się pokaże.
Rzekłszy to, Walenty pokłonił się i pochwaliwszy Boga, poszedł do swojej chałupy.
W tym samym czasie Icek podwójny jechał do miasteczka, żeby jeszcze różne interesa pozałatwiać. Wybrał się na całą noc furmanką, wynajętą od chłopa. Chłop drzemał na przodzie wozu i Icek chciał spać ale nie mógł. Zapalił fajkę i myślał. Z początku o interesach, o wyjeździe, a potem puścił się na pole różnych dociekań ogólniejszej natury.
Icek pochodził z rodu myślicieli, z takiej pięknej familii, w której byli mężowie nabożni, uczeni i myślący. Dość im było spojrzeć na cokolwiek, na najmniejszy przedmiot, aby wysnuć z niego całe pasmo bardzo wspaniałych i zawiłych kombinacyj.
Ziarnko piasku, kropla wody drgająca na listku, zdźbło trawy, dziurka w orzechu, bywały dla tych filozofów punktem wyjścia do bardzo dalekich wycieczek, nawet do wielkich wypraw w krainę myśli i dociekań. Icek nie odróżnił się od swoich przodków (w liczbie których był nawet jeden wspaniały) i jak tylko miał czas, wnet puszczał głowę w ruch i medytował.
Podczas tej jazdy nocnej, powolnej, bo szkapa z trudnością ciągnęła wóz po piasku, pod sklepieniem nieba usianego złotemi gwiazdami, w ciszy nocy pogodnej i ciepłej, myśl przyszłego emigranta pracowała żwawo i swobodnie.
Icek miał przed oczami duży, bardzo duży punkt wyjścia do medytacyi: chłopskie plecy. Wcale ładny kawałek pleców, szerokie, mocne, cokolwiek wygięte na zewnątrz, ale cokolwiek tylko; nad temi plecami, nad tym grzbietem zdrowym jak u konia, osadzona na szyi, kiwała się senna, drzemiąca głowa chłopska.
Wzrok Icka spoczął naprzód na tej głowie, ale nie zatrzymał się na niej długo, bo nie było na czem. Według obliczenia Icka, cała ta głowa wraz z czapką równała się wartości czapki, a wartość czapki mocno już podartej i przechodzonej, dla wielkiego ryzykanta, była dwanaście, maksimum piętnaście groszy!
Czy warto się zastanawiać nad przedmiotem, który tyle znaczy co nic?
Szyja chłopska warta więcej niż głowa, ale ma tylko znaczenie pośrednie, wartość kanału albo rowu odpływowego, bo w szyi jest gardło, a przez gardło rozchodzi się okowita z gorzelni i szynków.
Jest to poprostu rura, zwyczajna rura do przelewania gorzałki; z tej rury wychodzi niekiedy głos, jak z rury, a tyle ma wagi i znaczenia co głos sam, jako głos, dźwięk pusty, nie wart nawet tyle, co nieokraszony kartofel.
Plecy...
To jest wcale co innego! Pokrywa je sukmana warta rubla, i pod sukmaną koszula nic nie warta, ale same plecy to jest interes!
Chłopskie plecy, przedmiot, nad którym warto pomyśleć. Icka wujaszek, wielce szanowny Gedalreb, Gedala, jest po dzień dzisiejszy pełnym mądrości koszernym zarzynaczem bydła, owiec, gęsi i wszelkiego stworzenia, którego mięso może spożywać prawy izraelita. Icek za młodu chował się trochę przy wujaszku, ztąd też posiada pewne wiadomości z anatomii.
Puścił w ruch całą mechanikę swej wyobraźni i zaczął w myśli rozbierać chłopskie plecy. Zaprawdę, to jest ciekawy interes.
Ostrym nożem delikatnej myśli zaczął Icek robić sekcyę na chłopie.
Naprzód bardzo zgrabnie, a zawsze tylko myślą, ściągnął z niego sukmanę starą, co była warta może rubla, i zgrzebną koszulę, która nie miała żadnej wartości; następnie zaczął ściągać skórę. Twarda, chłopska skóra, istna podeszew; wymoczona na deszczach, wysuszona na skwarze słonecznym, wyziębiona nieraz na mrozie. Doskonały kawał skóry! Końska odparza się od chomonta, a tej nic nie szkodzą ciężary, kloce drzewa, wory zboża. Pod tą skórą wyobraźnia Icka nie może znaleźć wcale tłuszczu, nie ma nawet małej warstewki, ale są natomiast muskuły... Doskonałe muskuły, żeby takie dobre szczęście do handlu mieć, jak one dobre są...
Icek kiwa głową z zadowoleniem i podziwia jak świat jest mądrze urządzony: chłop ma plecy, a żyd głowę i to się ślicznie kombinuje.
Takie plecy!
Muskuły w nich potężne, wyglądają jak bardzo grube i bardzo mocne postronki; rozłożone symetrycznie na grzbiecie, łopatkach, żebrach i ramionach. Icek wie, jak to wygląda, bo widział nieraz wołu w negliżu, gdy rzeźnicy skórę z niego zdjęli. W chłopie tak samo jest, bo to jedna kompania. Odsunął wielki myśliciel muskuły, żyły, arterye, nerwy i dobrał się do kości. Żeby takie mocne zdrowie mieć, jak te chłopskie kości są mocne!
Jaki grzbiet, jakie łopatki, co za ramiona, jakie żebra! Grubiańskie, ale twarde; bez żadnej delikatności, ale zdrowe; grube, ale siła w nich jest, końska, wołowa siła. Odbywszy w duchu tę sekcyę, Icek również w duchu odział swego woźnicę w muskuły, żyły, nerwy, przykrył to wszystko skórą, skórę koszulą, koszulę sukmaną i objął wzrokiem całość. I w szczegółach i razem wielkie plecy, nie można powiedzieć inaczej, tylko wielkie plecy!!
Icek wytrząsnął popiół z fajki, napchał w nią tytuniu, zapalił i jednocześnie wypuścił z głowy dwie myśli, z których jedna była niby gołębiem, druga wężem. Gołąb pofrunął pod obłoki, wąż popełznął cicho po ziemi. Jak dubeltówka może z jednej lufy wyrzucać śrut a z drugiej kule, tak głowa ludzka może tworzyć poezyę i prozę. Biały gołąb poezyi pofrunął daleko i wysoko i zaprowadził myśl Ickową do tego kamienia, co leżał przy drodze z Beerseba do Haranu, o który była oparta drabina Jakubowa. Napawał się Icek tem pięknem wspomnieniem, aż przypełznęła myśl druga, wąż niby, i ściągnęła ducha Ickowego do chłopskich pleców z powrotem i już się myślicielowi naszemu całkiem rozjaśniło w mózgu i przyszedł do wniosku, że jednak ta drabina z plecami chłopskiemi ma związek.
Rzecz prosta, że musiała ona mieć mocne szczeble, a jakiż materyał od chłopskich pleców mocniejszy? Drabina stoi po dziś dzień, dzieci Jakubowe wspinają się po niej coraz wyżej, a szczeble nic a nic nie słabną, są one mocne, bardzo mocne. Fajn szczebelki!
Icek postanowił, że przy pierwszej sposobności rozwinie szeroko tę myśl w pewnej krawieckiej szkole i że zjedna sobie słusznie należny poklask i już zaczął układać początek mądrego przemówienia, gdy nagle koło wozu stuknęło o kamień, a chłop się przebudził i ziewnął tak donośnie, aż się w poblizkim lesie echo odezwało.
Biały gołąb się spłoszył, wąż się spłoszył, Icek drgnął, a myśl jego przerwała się nagle, niby nitka pod dotknięciem noża.
— Paskudne ziewanie macie, Marcinie — rzekł prawie z gniewem.
— A dyć — odrzekł chłop — spać mi się chce, to i ziewam krzynkę.
To rzekłszy, ziewnął powtórnie jeszcze głośniej.
— No, no, wilk chyba głośniej nie wyje.
— Pewnie... Każdemu stworzeniowi, jak jest śpiące, gęba się drze.
— Dziwna, że wam się do tej pory nie rozdarła.
— Toć nie żydowska kapota, żeby się miała drzeć jeno ludzka gęba, gospodarska..
— Dla czego kapota i dla czego żydowska?... Wasza gęba nieprzyjemna jest, Marcinie.
— Nie dał mi jej Pan Bóg miłosierny dla Ickowej przyjemności, jeno żebym miał czem chleb jeść.
— Mnie się zdaje, że wy bardzo dużo chleba zjadacie.
— Jak Bóg da dużo, to się je dużo, a jak mało to mało, ale zawsze się je swój, nie cudzy...
I znowu ziewnął głośno.
— Słuchajcie-no Marcinie, ja was proszę, nie ziewajcie wy tak brzydko.
— Albo co?
— Bo mnie od tego zimno jest.
— Patrzajcie! a cóż mam robić?
— Rozmawiajcie; powiedzcie co, to wam się spać odechce.
— A cóż wam powiedzieć? Nie mam ja do powiedzenia dużo. Ot, wy prędzej; ponoć gdzieś do zamorskich krajów macie jechać.
— No, mam, to prawda jest... ja pojadę.
— To niech Icek jedzie.
— I wiecie, że ja tu już do waszych paskudnych Trzęsidłów wcale nie powrócę.
— A to niech Icek nie wraca.
— No, i wy mnie nie będziecie żałowali? Nic, ani trochę?
— A czego?
— Jak to czego? Mnie, Icka? Co wy tu będziecie bezemnie robili?
— To co i zawsze, będziemy orali, siali, żęli, kosili, młócili, sprzedawali zboże.
— A kto je od was kupi, jak mnie nie będzie.
— Insze żydy; urodzaj na nich wielki co roku, nie zabraknie. Czy rok mokry, czy suchy, zawsze przybywają. Gradu na nich nie masz, ani powodzi.
— Marcinie, wy jesteście wszyscy paskudny naród; wy nie znacie co to wdzięczność, nie rozumiecie jak wam kto dobrze robi, dobrze radzi, jak was kto żałuje w kłopocie, jak wam przychylny jest.
— A gdzież to taki dobrodziej?
— Jakto gdzie? siedzi koło was!
— Icek?
— Może nie?
— Nie miałem od was nijakiej dobroci.
— A nie pożyczyłem-to wam kiedyś trzy ćwiartki jęczmienia na wiosnę?
— A nie oddałem wam za to półtora korca na jesieni?
— A pieniędzy też wam pożyczałem.
— Braliście duży procent.
— Jaki wy głupi, chcecie, żeby kto pieniądze darmo dawał?
— A wy chcecie, żeby was kto darmo żałował.
— Darmo? tfy! wy Marcinie sami nie wiecie co gadacie.
— A juści.
— No, że ja wam pieniędzy nie dawałem darmo, to prosta rzecz, pieniądze kosztują; że wy mnie nie chcecie żałować darmo, to jesteście zły człowiek. Żal idzie z serca, a przecież serce nic nie kosztuje. Czy zapłaciliście za nie chociaż jeden grosz? Co wy jesteście bezemnie? co wy znaczycie?... Jaką wy sobie radę możecie dać... aj, aj, my jesteśmy dla was tem, co głowa dla człowieka, my za was myślimy. No, czy nie tak?
Chłop nic nie odrzekł, a Icek nalegał.
— No, jak wam się zdaje, czy nie jest tak jak ja mówię?
— Albo ja wiem.
— Chłopskie gadanie! drapać się w głowę i mówić: albo ja wiem.
— A no, Icku, skoro powiadasz, że jesteś moja głowa, to powinieneś wiedzieć co ja myślę o tobie.
— Co wy możecie myśleć?! dużo warto wasze myślenie jest! — rzekł z pogardą.
— Ja myślę, że Icek jest cygan...
— Tfy! tfy! jak to można powiedzieć na porządnego żydka, że jest cygan?! Tylko z głupiej głowy może wyjść takie myślenie, a z grubiańskiej gęby takie słowo. Wy wszyscy nic nie warci, wszyscy co tu jesteście na tym piasku, na tych bagnach. Szlachcic z wielką fanaberyą siedzi na swoim folwarku, jak pies na płocie. Sto razyby z płota zleciał, żeby go jaki porządny żydek w porę nie złapał i nie przytrzymał! A jaka fanaberya! jaka pycha! Chłop taki paskudny, ordynarny chłop, ten ma także swoją fanaberyę, a przecie żeby nie miał żydka, toby całkiem zmarniał; nie wiedziałby nawet, u kogo kupić kwartę gorzałki do przepłukania swojej grzdyki. A jaka fanaberya! jaka pycha!.. Chłop pyszny jak szlachcic, szlachcic jak hrabia, a hrabiemu to zdaje się... albo ja wiem, co się jemu zdaje?! Coś dziwnego!? Wszyscy oni razem tyle warci co nic, wszystkich dawnoby dyabli wzięli, gdyby nie nasze żydki, co ich cokolwiek trzymają!
— W garści i w kieszeni — dorzucił chłop.
— W jakiej garści? w jakiej kieszeni? Czy my na was majątki porobili? Niech nasze wrogi to wychorują, niech im cały nasz zysk bokiem wylezie, niech ich oczy zabolą, paskudników. Pfe! Patrzcie na moją garść — w niej figa jest, patrzcie na moją kieszeń — same dziury. A my z wami mamy smak, mamy interes za naszą dobroć, za to, co my was żałujemy, co dajemy wam pieniędzy w potrzebie. — Bez nas jużby was dawno nie było; my pójdziemy i was nie będzie — a wiecie, dla czego was nie będzie? Oto dla tego, że was dyabli wezmą...
Chłop jakoś dziwnie ramieniem poruszył i nawet obejrzał się trochę, ale milczał jeszcze; dopiero po dłuższej chwili, zapytał bardzo spokojnie:
— Icku, jedliście wy kiedy chleb?
— To jest bardzo głupie pytanie; dla czego ja nie miałbym chleba jeść?
— I dobry był — co?
— Chleb zawsze dobry, nie wiecie o tem?
— Ja bo tylko jeden gatunek chleba jadam, zwyczajnie jak chłop.
— Razowy? ja też czasem jadam razowy; nawet lubię taki chleb, trochę on gruby, ale idzie na zdrowie. Wy zawsze jadacie czarny chleb?
— Nie, nigdy.
— Pi! Pi! ja powiadam, że teraz chłopi porobili się wielkimi panami, on nigdy czarnego chleba nie jada! A czem się żywił wasz dziadek, wasz ojciec? Może jadł białe kluski z miodem, albo pęcak z pomarańczami? Ha! ha! Wy, Marcinie, wy pan, delikatny chleb jadacie; podsitkowy, albo pytlowany?
— I takiego nie jadam.
— Aj! aj! perłowe ząbki! jedwabne podniebienie, safianowy język, aksamitna gęba! Biały, całkiem biały chleb jada wielmożny pan Marcin! Taki biały jak szabasowa chała, jak bułeczki. Nie wiedziałem, że jesteście taki grymaśny magnat.
— Ja tam i białego chleba nie jadam.
— Też nie? No, no, czarnego nie, pytlowego nie, białego też nie, ja nie znam więcej gatunków chleba.
— Jest jeden jeszcze i ja na takim zęby zjadłem.
— Cóż to za chleb!? co za taki specyał jest? jak on się nazywa?
— Własny...
Icek aż podskoczył na furze.
— No, własny, ja wiem, że on wasz własny; a może wy chcecie powiedzieć, że ja jadam chleb kradziony? Ja was proszę, wy nie gadajcie takie dyfamacye. Mój chleb jest mój własny, tak samo jak wasz.
— Nie tak samo.
— Tak samo!
— Niepodobna!
— Dla czego?
— Ha, mój Icku, ja się cudzemi interesami nie trudnię. Spałem sobie na furze — wyście mnie zbudzili; nie chciało mi się gadać, ciągnęliście mnie gwałtem za język; trajkotaliście jak on pytel, co się we młynie telepie, słuchałem; ale kiedy już koniecznie chcecie, żebym przemówił, to przemówię i nie żydowskim przebiegiem i wykrętem, ale poprostu, po chłopsku, jak łopatą włożę wam w waszą okrutnie mądrą głowę słowa prawdy, żebyście wiedzieli i żebyście to sobie w kominie zapisali, że wasz chleb jest tak podobny do mojego chleba, jak na to mówiący, węgorz do krowy, albo ziarnko pszenicy do biedki żydowskiej.
— No? no?
— A tak, mój panie Icku, podobieństwa tu żadnego nie może być. Ja na mój kawałek chleba muszę ziemię zaorać, czy Icek wie jak to ciężko?
— No, orać, wielka rzecz orać, to przecież każdy chłop potrafi.
— Ale nie każdy żyd. Dobrze w krzyżu zaboli, jak się człowiek sochy nadźwiga, dobrze nogi zabolą jak się za broną nabiega, a przy żniwie grzbiet trzeszczy, przy zwózce oczy na wierzch wyłażą, a potem trzeba cepem machać, to też nie lekka zabawka; trzeba ziarno wywiać, oczyścić, do młyna zawieźć — i ta dopiero jest mąka, z której baba chleb piecze. Aj, Icku, nie tak się ten chleb w piecu piecze, jak człowiek co musi koło niego robić, od samego początku; ale też wiedzcie o tem Icku, że w moim chlebie jest tylko czysta mąka, woda, trochę kwasu i sól — no i kawałek liścia kapuścianego na podkładkę... więcej nic...
— A co więcej może w moim chlebie być?
— Inna całkiem mąka i wszystko inne. W waszym chlebie zdybie się i przekleństwo i żal i płacz i krzywda ludzka i szachrajstwo.
— Tfy!
— Ciągnęliście chłopa za język, chłop tedy przemówił.
— Wiecie wy Marcinie, dajcie wy spokój, ja was proszę!
— To nie równać waszego chleba z moim, bo mój co innego, a wasz co innego.
— Kto równa, co równać! chleb jest chlebem, wasz, mój, wszystko jedno.
— A, nie jedno.
— Niech będzie i tak, co ja z wami mam się sprzeczać? Wy swoje, ja swoje... ja wcale nie mam chęci do gadania, mnie się chce spać, pozwólcie mi spać.
— Alboż ja wam bronię? Śpijcie sobie, skoro wasza wola; a chcecie nie spać, to nie śpijcie; tylko według onego chleba, to wam powiadam, że ja mam chleb mój, a wy macie... nasz.
— Wielka szkoda Marcinie, że wy jesteście taki mądry — wy się nie uchowacie.
— Was na doktora prosić nie będę.
Rzekłszy to, Marcin znowuż ziewnął, aż się echo po lesie rozległo i zaczął głową kiwać. Po chwili spał jak zabity, w postawie siedzącej; szkapa powoli wlokła ciężki wasąg po piasku.
Icek zapiął kapotę na wszystkie guziki, kołnierz podniósł do góry, ręce w rękawy wtulił, bo nad ranem chłodny wietrzyk się zerwał.
Wielki myśliciel nie mógł usnąć; było mu bowiem zimno i przykro.
Taki Marcin, taki chłop, cham, grubijanin, bez żadnej oświaty i edukacyi, nie umiejący ani czytać, ani pisać, ośmiela się mówić przykre słowa i komu? Uczonemu, nabożnemu Ickowi, prawemu dziecku Jakuba, osobie, której z samego prawa należy się dziedzictwo świata. I kto? on, taki parobek, towarzysz wołu i konia; robak grzebiący w ziemi... fe!
I jak tu nie emigrować, jak nie uciekać z takiej paskudnej ziemi, na której godny człowiek nie ma godności, honorowemu nie oddają honorów, gdzie nawet chłop chce być mądrym i mieć swoje zdanie.
Uciec, uciec na koniec świata, za dziesiątą granicę, porzucić to gniazdo niewdzięczników, nie znających się na rzeczy, na ludziach, na niczem!...
Niech ich dyabli wezmą!
Ickowi pilno do miasteczka, radby tam stanąć lotem ptaka, ale Marcinowa kobyła ptakiem nie jest; wlecze się noga za nogą i gdyby nie Marcin, który choć przez sen, macha jednak biczem od czasu do czasu, stanęłaby niezawodnie.
Icek trąca chłopa w ramię.
— Marcinie — woła — Marcinie!
— A co?
— Czy my dziś zajedziemy nareszcie?!
— Jak Bóg da, to zajedziemy.
— Ale mnie jest bardzo pilno...
— Do woli waszej...
— Kiedy ja mówię, że mnie się bardzo śpieszy, a chcę zaraz być w mieście.
— A to sobie bądźcie, któż wam broni?
— Daleko jeszcze?
— Nie widać i nie mam kocich ślepiów, żebym dojrzał po nocy miasto o milę drogi.
— Mila drogi, to jeszcze cała mila; ja was proszę, Marcinie, wy jedźcie prędzej.
— A niech Icek pogada o tym interesie z moją kobyłą, ja przecie wozu nie ciągnę...
— Zawsze, wy Marcinie, jesteście grubijanin.
— Jeszcze nie jestem, ale jak mi dogadywać zaczniecie, to mogę być.
Zaczęło świtać, na horyzoncie zarysowała się królująca nad miasteczkiem wieża kościelna.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.