Icek podwójny/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Icek podwójny |
Pochodzenie | Wybór pism w X tomach Tom V |
Wydawca | nakładem autora |
Data wyd. | 1893 |
Druk | Drukarnia Artystyczna S. Sikorskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały tom V |
Indeks stron |
Już Icek był zupełnie gotowy do drogi, wyprzedał swoje ruchomości, spakował niezbędną garderobę i pościel, wyekwipował na drogę żonę i dzieci. Wszystko słowem, było przygotowane, tylko siadać na furę, z fury do wagonu, z wagonu na okręt, przebyć morze i znów kawałek lądu w wagonie i na furze i znaleźć się w kraju innym, gdzie wszystko jest dobrze, doskonałe, gdzie całkiem inny smak życia, inny honor i inny handel.
Zacznie się nowa egzystencya, ani podobna do dzisiejszej; piękna, wspaniała. Icek wyobraża już sobie w myśli ten kraj obiecany, złożony z samych szynkarzy, kupców, faktorów... Śliczny kraj, każdy będzie w wielkiem poszanowaniu i honorze. W jedwabnych szatach, w sobolowych szubach, damy zaś w klejnotach i perłach. Każdy będzie wygodnie siedział sobie na kanapie w salonie, lub przed chałupą na progu, palił fajkę, rozmawiał o najnowszych nowościach, lub też, jeżeli jest uczony, będzie się zagłębiał w starych, nabożnych księgach.
Wszyscy tam będą swoi, sędziowie, wojownicy, administratorowie, finansiści. Icek myśli, że będzie senatorem, ten urząd bardzo mu się uśmiecha. Icek lubi sprawy, zna kodeks, on by potrafił odwrócić kota ogonem, wykręcić każdy interes mądrze i jak się należy. Od tego ma przecież głowę, a głowie tej może ufać. Jest wypróbowana. Zdarzało się, bo chodzą po świecie paskudne wydarzenia, że się jakiś żydek rozminął z kodeksem i że mu na drodze stanął sąd, a za sądem kawałek kryminału, wymyślonego na to, żeby porządni ludzie nie mogli podług swego własnego upodobania handlować. W takich wypadkach zwykle odbywały się narady i sesye nad pytaniem: w jaki sposób biedaka prześladowanego przez los i złych ludzi ratować? Icek brał zawsze udział w takich naradach i bardzo sobie psuł głowę, ale tę miał pociechę, że nie psuł jej napróżno. Nieraz zdarzało się, że nikt nic nie wymyśli, nie poradzi, nie wynajdzie żadnej kombinacyi, tymczasem Icek poradził; w jego głowie wymarzyła się taka kombinacya, tacy świadkowie, takie alibi, że tylko zachwycać się i podziwiać!
Bywało; różne rzeczy bywały, różne sprawy, różne interesa. Kiedyś, kiedyś, tam za morzami, kiedy Icek będzie już trochę stary i ogromnie bogaty, kiedy sobie usiądzie w swoim salonie wspaniałym, albo latem przed chałupą na progu, kiedy go otoczą wnuczki i prawnuczki, to on im dopiero będzie opowiadał o dawnych czasach, o miasteczku swojem rodzinnem, o Trzęsidłach, o tej szlachcie, co hałasuje i daje się skubać, o tych głupich chłopach, z których można dużo pożytku wyciągnąć, o przedziwnych kombinacyach z okowitą, wodą, mąką, piaskiem, zbożem, że śmieciami, o dziwnych sprawach, bardzo tanich kupnach drogich rzeczy, o takich koniach co ginęły i znajdowały się i znowu ginęły, o takich sprawach co zdawało się, że nic nie warte, a były dużo warte, o dziwnych licytacyach, o takim kraju, w którym można budować pałace z zajęczych skórek i przerabiać starą garderobę i łachmany na wielkie kapitały!
Icek będzie opowiadał, a delikatne wnuczki, otworzywszy usta, podziwiać będą mądrość dziadka i jego doświadczenie życiowe. On im powie też trochę o dzikim czarnym ptaku, co się nazywa wrona, o dzikiem zwierzęciu zwanem pies, o różnych chłopach co pokapcanieli, co umieli doskonale pić gorzałkę i robić awantury w szynku.
Czuje już Icek smak tej starości rozkosznej, tej pociechy z wnuczków, tego honoru, jakiego będzie zażywał... Czuje, cieszy się i już wyjeżdża... wprawdzie nie za morze, ale o trzy mile drogi, do swego familianta w innem miasteczku. Trzeba się pożegnać; nie można wyjechać tak niegrzecznie, nie powiedziawszy krewnym i przyjaciołom: bądźcie zdrowi...
Familiant siedział na progu i fajkę palił, kiedy Icek przed dom jego zajechał. Przywitali się przystojnie, bez gwałtownych uniesień radości, jak wypada mężom poważnym i bogobojnym.
Icek zlazł z fury, familiant wcale się nie ruszył z progu.
— Dzień dobry wam, Mojsie — rzekł Icek.
— Dobry rok wam, Icku — odrzekł Mojsie.
— Ja przyjechałem.
— Ja to widzę.
— Dla czego ja nie miałem przyjechać?
— Dla czego ja nie mam tego widzieć?
— Ja przyjechałem za interesem.
— Kto jeździ bez interesu?
— Usiadłbym trochę, poszedłbym do izby.
— Dla czego nie? idźcie sobie do izby.
— A wy, Mojsie?
— Ja mam chęć siedzieć tutaj.
— To i ja siądę tutaj.
— Siadajcie Icku, to was posili po podróży.
— Dziękuję. Wam wiadomo zapewne, że ja mam chęć pojechać za morze. Gadają tak, gadają owak, ja wiem, że tu jest całkiem pfe. Chcę jechać. Co wy myślicie o tem? Mam jechać?
— Dla czego nie macie jechać?
— Ale czy to będzie dobrze?
— Zobaczycie na miejscu. Co to komu szkodzi, że zobaczycie jak tam jest. Owszem, piszcie ztamtąd list, ja wam zwrócę za markę, a jak ja go dam innym do przeczytania, to oni mi zwrócą za markę. Znacie moje położenie, jestem człowiek niezamożny, nie chciałbym do tego interesu dokładać.
— A wy nie wybieracie się w drogę?
— Tymczasem nie.
— Dla czego?
— Wolę czekać.
— Na co wy macie czekać?
— Niech kto wpierw sprobuje. Oto wy jedziecie naprzykład, wy sprobujecie. Kiedy odjeżdżacie, Icku?
— W tych dniach.
— To szkoda jest.
— Dla czego ma być szkoda?
— Miałem dla was dobry, bardzo dobry interes.
— Weźcie go sami.
— Nie mam tyle pieniędzy, trzeba mi wspólnika. Myślałem o was, nie chcąc takiego geszeftu z familii wypuścić.
— Cóż to za interes?
— Na co mam gadać, przecież za morzem nie możecie być moim wspólnikiem.
— Dla czego nie mogę?
— Z dalekiego świata nikt interesu nie może prowadzić, a chcąc z bliższego prowadzić, to trzeba blizko być. Ja się bardzo dziwię, że wam, Icku, taką prostą rzecz trzeba tłómaczyć.
— Wy się bardzo mylicie, Mojsie; wasze słowo tymczasem jest tylko puste słowo, o interesie ja jeszcze nic nie słyszałem.
— Na co?
— Jakto na co? Niechbym wiedział, czy mój świat od niego blizki, czy daleki?
— Ej, ej!
— Ja chcę słyszeć.
— Chcecie słyszeć? słuchajcie. Wy znacie dobrze Wywłokę?
— Dla czego nie mam znać?
— Tam jest ładny kawałek młyna.
— Prawda... żebyśmy tak ładne zdrowie mieli. Ja ten młyn znam. On jest na cztery ganki, sprawiedliwy młyn. Można przy nim zrobić i tartak.
— Sprawiedliwe jest wasze słowo; ja sam myślałem, że tam pasuje zrobić tartak. Wyście dobrze powiedzieli, Icku.
— Jabym tam jeszcze założył przy młynie maleńką, bardzo maleńką karczmę. Tylko nie wiem, czy można?
— Ja już to wywąchałem.
— No i co?
— Bardzo można. Widzicie Icku, teraz uważajcie tylko, tylko dobrze uważajcie.
— Uważam.
— W tej Wywłoce siedzi szlachcic. On siedzi, niech nasze wrogi tak mocno siedzą! On ma wcale nie mocne siedzenie. Był u mnie temu dwa tygodnie, chciał mi puścić ten młyn na sześć lat, bardzo tanio, aby tylko dostał pieniądze z góry. Kontrakt hypoteczny.
— Co wyście powiedzieli?
— Jak pasuje w takim interesie. Powiedziałem naprzód, że jabym wolał wziąć propinacyę, po drugie, że do młyna mam obrzydliwość, a po trzecie, że wcale nie mam pieniędzy.
— To wyście bardzo mądrze powiedzieli.
— Ja zawsze tak mówię.
— A on?
— On piszczał, okrutnie piszczał... a że ja nie mogę słuchać jak kto piszczy — więc powiedziałem mu, że się namyślę i że będę szukał pieniędzy. Chciałem do was pisać, żebyście zemną mieli współkę, ale wy chcecie jechać za morze, to już jest inny interes.
Icek zaczął gładzić brodę.
— Słuchajcie, Mojsie — rzekł — ile szlachcic chce rocznej dzierżawy z tego młyna?
— On dużo chce, on chce tysiąc rubli...
— Ja wiem, że niemiec płacił półtora.
— Ale nie dawał za sześć lat z góry! Ja powiedziałem, w takich warunkach to jest bardzo wyciągnięta dzierżawa; można dać najwyżej siedmset i to więcej przez życzliwość, aniżeli dla zysku. Czy ja miałem racyę?
— Sprawiedliwe wasze słowo.
Nastało długie milczenie. Obaj kuzynowie palili fajki z wielką rozwagą i spokojem, patrząc na wróble skaczące po ulicy. Icek doznawał rzewnego wrażenia, zdawało mu się, że ten młyn w Wywłoce, właściwie nie jest w Wywłoce, lecz w owym błogosławionym kraju za morzem, że tam właśnie, w tym młynie jest owo piękne życie, spokój, majątek, poszanowanie, honor. Czy za morzami trafi się taki doskonały interes?
— Mojsie! — rzekł Icek.
— No?
— Ja myślę, że ten młyn trzeba obejrzeć...
— Jak chcecie.
— Co to zaszkodzi, jak ja go zobaczę?
— Myślę, że ani młynowi, ani wam.
— To jedźmy.
— Oba?
— Tak, wy i ja.
— Więc chcielibyście wejść do spółki zemną?
— Niechno ja widzę interes.
— Dobrze, obaczcie. Czy pojedziecie sami, czy ja mam też z wami jechać?
— We dwóch lepiej. Pojedziemy obadwaj.
Kuzynowie wcale nie bałamucili; wybrali się w podróż bardzo prędko i stanęli w Wywłoce zaraz, bo odległość była bardzo niewielka. Icek znał trochę tę Wywłokę, ale teraz przyglądał się jej uważniej. Bardzo mu się miejscowość podobała. Wioska i dwór był trochę wyżej, na niewielkiem wzgórzu; młyn niżej, w kotlinie pod lasem. Gościniec ciągnął się koło samego młyna. Dwa stawy łączyła niezbyt szeroka rzeczka, ujęta w szluzę. W szluzie zbierało się dużo wody, która, gdy otworzono stawidła, z wielkim szumem i łoskotem spadała na koła. Kół było trzy, wszystkie jeszcze w dobrym stanie, mocne, porządne koła. Niemiec nie dał im się psuć, reparował zawczasu; dom, w którym się młyn mieścił, był taki sobie, ani za duży, ani za mały, w samą miarę, trochę okurzony od mąki, jak zwykle młyn.
Kiedy kuzynowie przybyli do Wywłoki, już słońce było na zachodzie, woda świeciła się jak złoto, czasem rzuciła się duża ryba.
Mojsie trącił Icka w ramię.
— Widzisz? — zapytał — jakie się tu szczupaki rzucają?
— Szczupaki?
— Na moje sumienie, Mojsie, szczupak to jest doskonała ryba...
— Obyśmy ją we współce spożywali i oby nam poszła na zdrowie.
— Daj Boże... daj Boże... czy ja tego nie chcę? Owszem, ja bardzo pragnę. Jabym wolał nie pragnąć, wolałbym wziąć cały ten interes sam na siebie; ale ani mam kapitału tyle co potrzeba.
Obejrzeli całe terytoryum, porozumieli się co do warunków współki, potem poszli do dworu. Tam siedzieli kilka godzin, bo przeprawa była ciężka. Szlachcic wcale nie miał ochoty dać się zarznąć, dwaj kuzynowie zaś uparli się, aby mu koniecznie zrobić tę przyjemność. Było z tego powodu małe nieporozumienie, bo tamten jegomość miał temperament gwałtowny, a Mojsie i Icek odznaczali się łagodną słodyczą i stałością, która zawsze zwycięża.
Doprawdy, jeżeli się komu zdaje, że łatwo jest wziąć w dzierżawę młyn na dogodnych warunkach z niejaką bonifikacyą za opłacenie czynszu z góry, jeżeli się komu zdaje, że to bagatela — to mu się źle zdaje. To jest ciężka praca, niezmiernie ciężka.
Z początku było cicho i spokojnie, szło wszystko delikatnie; potem szlachcic zaczął hałasować, jak zwyczajnie w handlu, nawet puścił ręce w ruch. Oni są tacy gwałtowni. Z początku Icek wyleciał za drzwi, potem wyleciał Mojsie. Potem obaj wrócili i znowu wylecieli obaj. Następnie Icek tłomaczył się szlachcicowi, że wszystkiemu jest winien Mojsie, a po chwili Mojsie tłomaczył, że takiego paskudnego żyda jak Icek w życiu swojem nie widział i nie zobaczy. Hardy, skąpy i gwałtownik niesłychany. Onby chciał odrazu człowieka zjeść, zamiast gryść go po kawałeczku, powoli... Szlachcic już nie krzyczał, tylko sapał, Mojsie i Icek mieli mocne poty, a twarze ich stały się całkiem czerwone, jak gotowane raki. To jest praca, bardzo ciężka praca, kto tego nie zna, ten nie rozumie, a kto nie rozumie, to nie zna.
Taki interes ma dwie części: jedna jest gadana, druga pisana, ale przy pisanej bywa także duże, bardzo duże gadanie. Pióro z ręki leci pod stół, z pod stołu znowu do ręki, zadatek co się pokazuje, to się chowa, zupełnie tak samo jak słońce, i wtenczas dopiero człowiek doznaje pewnej ulgi, wtedy dopiero czuje cokolwiek powietrza w piersi, gdy może powiedzieć: „Siojn, niech ja stracę“! Wówczas z głowy jego spada wielki kamień, z pleców cała góra się zwala... Jest mu lekko, oddycha zupełnie jak człowiek ciężko chory, po powrocie do zdrowia.
Kiedy Icek i Mojsie powiedzieli siojn, to im góry z pleców pospadały, ale zarazem uczuli taką czczość, takie ściskanie w dołku, że postanowili zaraz pójść do karczmy i napić się wódki — tylko wyniknęła pomiędzy nimi kwestya, kto za nią zapłaci? Icek wcale nie chciał ponosić na to wydatku, a Mojsie zupełnie nie miał chęci; wprawdzie jako wspólnicy mogliby kupić sobie gorzałki do współki i to byłoby sprawiedliwie, ale po wielkim namyśle uznali, że będzie dużo sprawiedliwiej jeżeli wódki da szlachcic. Zrobił doskonały interes, dostanie pieniądze za sześć lat z góry, dla czego więc nie ma poczęstować dwóch poczciwych ludzi? Pokrzepił się tedy Icek i Mojsie tanim kosztem, kosztem delikatnej przymówki — i obaj dopiero uczuli, że im dobrze jest.
Powracając do miasteczka, rozmawiali o młynie i zyskach, jakie osiągną; tworzyli całe góry kombinacyj, morza obliczeń, a potem gawędzili sobie o rzeczach ogólnych. Mojsie robił Ickowi delikatną wymówkę za zamiar wyjazdu.
— Dalibóg, Icuniu — mówił — mogę ci to szczerze powiedzieć, że ów wyjazd nie robił wielkiego honoru twojej głowie.
— Co chcesz od mojej głowy?
— Jakto co? Czego człowiek chce od kozy? Trochę mleka. Czego żąda od głowy? Cokolwiek rozumu.
— Chcecie powiedzieć, że ja jestem głupiec?
— Nie chcę tego mówić, broń Boże, ale myślę sobie, że w tym interesie wasz rozum był chyba wypuszczony w dzierżawę, jak ten młyn w Wywłoce.
— Pfe! co to za gadanie!
— Wleźcie-no, Icku, sam w siebie i pogadajcie ze swoją duszą; jeżeli ona wam powie, że mieliście recht, to ja się będę bardzo dziwił, a jeżeli wam powie co innego, to wy się będziecie dziwili, jakim sposobem takie głupstwo mogło wam wejść do głowy...
— Posłuchajcie Mojsie, co ja wam powiem.
— Dla czego ja nie mam posłuchać co wy powiecie? Owszem, możemy sobie o tym interesie pogadać całkiem porządnie.
— Wiadomo wam pewnie, a jeżeli nie wiadomo, to się odemnie, bez żadnej dopłaty, możecie dowiedzieć, że nie ma na świecie takiej maszyny, takiej dziwnej mechaniki, takiej kupy kombinacyj, jak jest człowiek.
— Co to za gadanie? człowiek jest człowiek.
— Mojsie! wam się tylko tak zdaje.
— Co to jest „zdaje?“ Fe! Icku fe! jeszczeście nie dojechali do Ameryki — a już zaczynacie gadać jak jaki paskudny apikores. Co jest człowiek? Alboż w piśmie nie stoi, że człowiek jest człowiek — a nie tak jak wy powiadacie: mechanika.
— To prawda, ale i to, co ja mówię, to też jest prawda.
Mosiek ramionami wzruszył.
— Nie wiem, co chcecie powiedzieć.
— Czy naprzykład Mendel jest człowiek?
— Pytanie!
— A żyd on jest? A pachciarz on jest? A nabożnik on jest?
— Jest, jest, co chcesz?
— Chcę pokazać, że Mendel jako człowiek, prócz tego, że jest człowiek, jest także żyd, jest pachciarz i jest nabożnik. Jeżelim powiedział, że człowiek jest to kupa kombinacyj, to nie znaczy, że wszystkie kombinacye miały iść z tego człowieka, co o nim w piśmie stoi. One mogą sobie wychodzić trochę z żyda, trochę z pachciarza, trochę z nabożnika i tak też one wychodzą. Ja się dziwię, że taki prosty interes trzeba wam wpychać do głowy z wielką forsą, jak klin w sękaty kawał drewna...
— Mówcie wy trochę delikatniej, Icku.
— Niech to was nie obraża, ja powiedziałem tylko dla przykładu.
— Wybierajcie trochę porządniejsze przykłady, ja was bardzo proszę, mój Icku.
— Nie, Mojsie, tu nie potrzeba się ani gniewać, ani mieć pretensyi, bo interes jest prosty. Powtarzam wam, że człowiek jest człowiek. Jego Pan Bóg stworzył, on taki jest, ale prócz tego on jest żyd — a czy żyd mało ma kombinacyj? On jest nabożnik, a czy wiecie jak wielkie są kombinacye nabożnika? One idą szeroko, po całym świecie i idą wysoko, do samego nieba — a teraz weźcie na uwagę kombinacye pachciarza! Sami byliście pachciarzem, ja byłem też pachciarzem, w naszej familii było ilu? stu, może tysiąc pachciarzów. Wiadomo wam, kochany Mojsie, że mało ludzi na świecie ma tyle interesów co pachciarze; od krowy do szlachcica, od skórki zajęczej do okowity, do wełny, do zboża, pachciarz wszystko umysłem swoim obejmować musi. Z tego powodu z jego głowy wychodzą kombinacye wielkie, a jeżeli dodacie do tego kombinacye żyda i kombinacye uczonego nabożnika, to przekonacie się, że człowiek jest cała mechanika i wielka kupa kombinacyj. Może nie prawda?
— Może i prawda.
— Ja wam powiadam, że prawda.
— Ale do czego, Icku, wy prowadzicie tę rozmowę? Którędy idzie bieg naszych myśli? Dla czego on wykręca na prawo, na lewo, a nie idzie tam dokąd iść powinien, dla czego nie idzie wprost do interesu?
— On idzie, on idzie niekoniecznie prostą drogą, bo nigdzie nie stoi napisane, żeby wszystkie drogi były proste. On idzie naokoło, ale zawsze tam przyjdzie, gdzie potrzeba.
— Ciekawym!
— Ja chcę prowadzić do tego. Ja jestem Icek, podług waszego rozumienia taki sobie Icek, zwyczajny Icek Grünbaum, pachciarz z Trzęsideł, a to jest wcale nieprawda.
— Nieprawda? To z kim ja zrobiłem współkę na młyn?
— Wy zrobiliście współkę z Ickiem Grünbaum, z tym co był pachciarzem w Trzęsidłach — ale jeżeli wam się zdaje, że ja jestem tylko ten Icek Grünbaum, to się mylicie grubo.
— A co Icek jest? — zawołał przestraszony już na dobre Mojsie. — Co Icek jest? Z kim ja zrobiłem kontrakt? Z kim ja mam współkę do młyna?
— Ja jestem Icek podwójny.
— A ja was bardzo, ja was bardzo proszę, Icku, nie róbcie wy żadnej symulacyi. Spółka to spółka, a między porządnymi ludźmi nie powinno być żadne szachrajstwo.
— Pfe, Mośku, wy macie drewnianą głowę. Ja wam już powiedziałem, że do współki jestem Icek Grünbaum; ale prócz współki, do zwyczajnych interesów ja mogę być Icek podwójny.
— Podwójny? co wy powiadacie?! Czy człowiek może być podwójny?
— Bardziej, aniżeli dubeltówka! Kombinacya interesów, o której mówiłem wam przedtem, robi człowieka nietylko podwójnym, ale potrójnym, nawet poczwórnym. Wy się nie dziwcie temu. Wy do tej pory handlowaliście jednym tylko towarem.
— Ja? niech mi Pan Bóg da tyle zdrowia, iloma ja różnemi towarami handlowałem!
— Ja wiem, głównie jednym, handlowaliście mlekiem. To nie jest towar który wyrabia głębokość umysłu, to nie jest, źródło w któremby rozum mógł się wykąpać, jak żyd w mikwie i wyjść ztamtąd całkiem orzeźwiony. Daję wam na to słowo.
— A czem wy handlowaliście, Icku, że taki rozum wielki obrał sobie mieszkanie w waszej, bardzo zwyczajnej głowie? Co wy macie być lepszego odemnie? Ja żyd i wy żyd, ja pachciarz i wy pachciarz, ja wspólnik i wy wspólnik. Zkąd w was taka pycha, że chcecie być najmądrzejszy?
— Nie rozumiecie mnie wcale; przezemnie nie mówi pycha, tylko prawda. Wy jesteście Mojsie pojedyńczy, ja jestem Icek podwójny — a to znaczy tyle co dwóch Icków. Wam się to w głowie nie mieści, a to prosta rzecz. Wczoraj byłem Icek tamten, dziś jestem Icek ten. Wczoraj byłem tu jak gość, byłem obywatel amerykański, jedną nogą stałem już na morzu, a drugą podnosiłem do góry, żeby ją wziąć precz z Trzęsideł; dziś wcale nie podnoszę nogi, wcale nie jestem na morzu i jestem sobie obywatel tutejszy, dzierżawca młyna w Wywłoce.
— Przepraszam was, Icku, wy nie jesteście dzierżawca.
— A co jestem?
— Współdzierżawca.
— Aj Mojsie, Mojsie, ciężka wasza głowa! Jeżeli rozerznąć jabłko na dwie połowy, to ani jedna połowa nie będzie kotem, ani druga, za pozwoleniem, psem — ale obie będą tylko jabłkiem.
— No, no.
— To też ja do tego prowadzę, że dziś jestem dzierżawca. Sam, czy we współce, do rzeczy nie należy, dość, że dzierżawię młyn w Wywłoce i niech to moje wrogi wychorują, co ja na tej dzierżawie jeszcze nie zarobiłem. Ja jestem dzierżawca, obywatel tutejszy i nawet nie myślę wyjeżdżać do żadnej paskudnej Ameryki, pomiędzy kolorową szlachtę i dzikich czarnych chłopów, o których słyszałem dużo brzydkich rzeczy.
— Co wyście mogli o nich słyszeć?
— Słyszałem, że oni jedzą żywe małpy i żywe węże.
— Tfy!
— Ja to samo powiadam, a z tego co powiadam, możecie się sami przekonać, że jestem podwójny, bo wczoraj byłem inny i mówiłem wcale co innego. Mnie się zdawało, że dziki chłop jest lepszy od naszego chłopa — a dziki szlachcic od naszego szlachcica. Dziś widzę, że Ameryka nie jest taki kawałek złota, jak się zdawało. Dziś widzę zupełnie inaczej. Nie chcę w złą godzinę wymówić, Mojsie i pluję trzy razy, żeby się co złego do mego słowa nie przyczepiło, ale podług mego zdania, zrobiliśmy doskonały interes.
— Na młynie?
— Tak.
— Daj Boże.
— Ja wam mówię — a ja znawca jestem i wiem, że z pewnością w Ameryce nie może się taki interes przytrafić. Tam szlachta jest chytra, wyrachowana, a nasza komisya żydowska, ta co od samego Hirsza, chciałaby porządnych żydków zapędzić do grubej i niedelikatnej roboty, to jest fe!
— Dalibóg fe, macie racyę.
— Póki ja nie miałem tego młyna...
— Powiedzcie: póki my nie mieliśmy.
— No dobrze, póki my nie mieliśmy tego młyna, to mnie się zdawało, że Ameryka jest raj, teraz widzę, że ona jest tylko Ameryka i że trzeba wielkiego ryzykanta, coby chciał tego raju kosztować. Ja wcale nie chcę, mam już dosyć!