Inspektor Mruczek/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Inspektor Mruczek |
Wydawca | Księgarnia Św. Wojciecha |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia Św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Otóż i ja zaczynam dziś swój pamiętnik...
Jak widzicie, po tem zdaniu narysowałem pazurkiem trzy kropki. Nie jest to przypadek, tylko głęboki namysł, albowiem takie trzy kropki mówią wiele. Słyszałem o tem od mojej kochanej pani przełożonej, a pani przełożona zawsze mówi prawdę, o czem zresztą wiecie.
Tak tedy zaczynam swój pamiętnik.
Bo i proszę: jeżeli wszystkie panienki bądźto same piszą, bądź też każą innym pisać sobie coś do pamiętników, które później gubią, albo zapominają w klasie; jeżeli pamiętnik pisze sama pani przełożona, a także panna Jadzia, nasza nauczycielka, która mieszka w pokoiku na prawo obok sali fizyki, to dlaczegożbym ja, inspektor Mruczuś, kochany inspektor Mruczuś...
Ba!... Ale może wy niewszyscy jeszcze wiecie, że właśnie wczoraj zamianowany zostałem inspektorem.
Tak jest! — zostałem!... A jak to było — posłuchajcie:
Wstawszy rano, pozdrowiłem swoją panią serdecznem podniesieniem ogonka do góry i wdzięcznem otarciem szyjki o jej czarną suknię. Rzekłem przytem: „Miau,“ co po polsku znaczy: „dzieńdobry.“ Potem szorstkim języczkiem wygarnąłem ze swego porcelanowego talerzyka o niebieskiej obwódce pół szklanki mleka, uporządkowałem wąsiki i pomyślałem:
— Rzecz godna zastanowienia, do której klasy pójść na pierwszą godzinę i uszczęśliwić swą obecnością nasze kochane dziewczątka.
Malców z wstępnej, pierwszej i drugiej klasy niebardzo lubię, bo to naród zbyt krzykliwy i jeszcze niezupełnie okrzesany. Gdy tylko wejdę do ich klasy, zaraz któraś porywa mnie na ręce i przesuwa mi sztywną dłonią raz wraz po grzbiecie tak prędko i niezgrabnie, jakby napamięć wydawała wiersze. Dotąd zresztą byłoby wszystko w porządku. Lecz zaraz przybiegają dwie inne i dobierają się do mnie bez ceremonji: jedna porywa za głowę, druga za tylne nogi albo za ogonek i ciągną ku sobie w dwie różne strony. Daremnie wołam, że takich żartów nie lubię; zwłaszcza nie znoszę, gdy mnie ktoś szarpie za ogonek — ale cóż — nic to nie pomaga! Dopiero muszę którąś porządnie drapnąć i wtedy mam spokój. Odskoczy, nachmurzy się, wydmie usta i wymyślając mi po drodze od niegrzecznych Mruczków, idzie do szatni wyciągać z kieszeni przeróżne drobiazgi: ołówki, pióra, cukierki, pudełeczka, bilety tramwajowe, szpilki, naparstki, zwierciadełka, notesiki... i coś tam jeszcze. Wyciąga to wszystko, gniewa się, a wciąż na rękę dmucha.
Myślicie jednak, że taka nauka pomaga cokolwiek? Gdzież tam! Ledwie jedna odejdzie z czerwoną pręgą, już zaraz jej miejsce zajmuje czwarta i dalejże ciągnie jaką część mego ciała w swoją stronę.
Dlatego wstępnej, pierwszej i drugiej klasy nie lubię. Dopiero od trzeciej począwszy, jestem jak u siebie w domu. W ciągu lat poprzednich już je cokolwiek okrzesałem i nauczyłem grzecznego obchodzenia się z kotkami.
Ale najmilszą moją klasą to piąta. Zauważyłem, że w piątej dziewczątka bawią się jeszcze kotkami, ale bardzo grzecznie, bardzo pieszczotliwie. Pociągnięcie ich rączek po grzbiecie jest miękkie i ciepłe, a takie miłe, że aż iskry skaczą. W siódmej i ósmej panienki za wiele myślą i patrzą gdzieś daleko, za mur, za parkan, hen w światy. Te już kotkami się nie bawią.
Piąta — to moja ukochana klasa.
To też, gdy się odezwał pierwszy dzwonek, postanowiłem iść do piątej i spędzić godzinę historji powszechnej na kolanach u Dady.
Moja niezrównana Dada! Najweselsze to dwunożne stworzenie z całego pensjonatu. Codziennie przynosi coś wesołego z domu, z czego się cała klasa śmieje, a zaczyna zawsze od słowa:
— Wiecie...
Dada biła się w niższych klasach z wszystkiemi koleżankami, jakby była chłopcem. Czasem nawet udrapała którą niegorzej ode mnie, a raz nawet Misię Zawiszankę ugryzła w palec, tę Misię, co ją nam przywiozła w podarku nasza staruszka...
Opowiem wam kiedyś, jak to było z ową Misią.
Narazie zaznaczam, że o ile wszelkie drapania u dziewczynek uważam za rzecz bardzo piękną i godną pochwały, gdyż w tym czynie przebija się zacna, kocia natura, o tyle chwytanie ząbkami za obce palce zupełnie mi się nie podoba, gdyż przypomina mi to mego głupiego sąsiada Cisa, który od trzech lat rozmyśla nad tem, aby mnie dostać w swoje szkaradne, białe zęby. Raz nawet, szczekając przeraźliwie, przyparł mnie tak do muru, że mi się aż ciemno zrobiło przed oczyma, ale parsknąłem mu z całej siły w oczy i tak go drapnąłem po nosie, że aż zaskowyczał i odskoczył.
O, drapanie, to piękna rzecz! To też sądzę, że zdobędę ogólny poklask swoich dziewczątek, gdy miauknę na cały głos: Niech żyją panienki, które pięknie drapią!... (Trzy kropki).
A że Dada należy do tych, które drapały zawsze najpiękniej, więc ją kocham najwięcej ze wszystkich dziewczątek naszego pensjonatu.
Wracam teraz do opowiadania, w jaki sposób zostałem inspektorem.
Wszedłszy do klasy, pozdrowiłem zacne towarzystwo przyjacielskiem wzniesieniem głowy do góry, wyprostowaniem ogonka i kilkakrotnem klipnięciem bursztynowych oczu. One wzamian rozkrzyczały się na dobre. Ale ja na to nie zważając, spokojnie, statecznie jak na prawdziwego przyjaciela pani przełożonej przystało, poszedłem prosto do Dady.
Rozmawiała właśnie z Elą Sobczyńską, najpilniejszą uczennicą w piątej, która zawsze się czegoś boi. Dada przeciwnie, ta się nigdy niczego i nikogo nie boi. Jeżeli Ela dostanie z jakiegoś przedmiotu trójkę, to gorzko płacze przez dwie godziny, Dada zaś, choćby dostała pięć pałek jednego dnia, jeszcze będzie się śmiała, wracając do domu. Ja tak samo. Mnie nigdy żadna cenzura nie martwi, a nawet gdy mi moja pani powie czasem wśród troskliwego zamyślenia:
— E, głupiś ty, mój Mruczku — klipnę jej w odwet kilka razy obojętnie oczyma i zabieram się do drzemki wśród hurkotania gardzielą.
Co mi tam! Ja ambicyj nie mam żadnych, byle tylko moja miseczka była zawsze pełna! — Bardzo mi z tem dobrze... (Trzy kropki).
Gdy zatem zbliżyłem się do Dady i Eli, posłyszałem koniec ich rozmowy:
Ela: Siedziałam do dwunastej w nocy i jeszcze nie skończyłam wszystkiego... Oj, co to będzie, co to dziś będzie... Najwięcej boję się historji...
Dada: Ja także siedziałam do dwunastej w nocy. Byli goście. Bawiłam się doskonale. Tańczyłam walca i mazura z ciotecznym bratem, jednorocznym ochotnikiem piątego pułku ułanów. Nawet nie zaglądałam do książek, bo i jakże?! — Mojaś ty, podpowiadaj, proszę cię, podpowiadaj ale dobrze i wyraźnie, żebym nie przekręcała...
W tej chwili zauważyła moją osobę:
— A! Mruczuś!... Dzieńdobry — zawołała radośnie — chodź tu, kotku, chodź!
Wskoczyłem na ławkę. Dada wydobyła puszysty zarękawek z przedziału:
— Pakuj się synu, do swojej loży i cicho siedź podczas modlitwy — rozkazała.
Wsunęła mnie potem w zarękawek, do którego często zaglądam i chętnie w nim spoczywam, bo jest miękki i ciepły. Głowę i łapki przednie wychyliłem jak zwykle z otworu, aby móc spokojnie i statecznie rozglądać się po klasie, hurkocąc gardzielą.
Dada twierdzi, że gdy siedzę w zarękawku, tak mi z tem do twarzy, że tylko fotografować. Być może. Zresztą nie wiem nawet, co to „fotografja.“ Ot, zapewne jakieś ludzkie dziwactwo, jak wiele innych.
Ozwał się dzwonek. Dziewczątka rzuciły się do ławek jedna przez drugą, trzymając ręce przed sobą dla uniknięcia zbyt mocnego zderzenia. Wszedł profesor, ukłonił się i rzekł łagodnym głosem:
— Proszę mówić modlitwę.
Potem zapisywał coś w wielkiej księdze na katedrze. Zawsze zapisuje się coś w tej księdze, ale mnie to nie obchodzi i mało się temi sprawami zajmuję.
Następnie wydobył czarną książeczkę z kieszeni. Znam tylko dwie straszne rzeczy na świecie, to jest: tę książeczkę i miotłę naszego stróża szkolnego Stefana.
— Panna Babacka — zawołał.
Lola Babacka podnosi się powoli i jeszcze pochylona żegna się ukradkiem po drodze. Najpierw wyglądała jak biała ściana, potem zaczerwieniła się.
— Proszę mi coś powiedzieć o Fryderyku Wielkim.
Kilka razy słyszałem już o tym Fryderyku. Był to jakiś głupi król, który prowadził wiele głupich wojen. Zauważyłem jednak, że mądrzy historycy każdego głupiego króla, który prowadził wiele głupich wojen, nazywają „wielkim“... (Trzy kropki). Dlaczego się tak dzieje? — Nie wiem; jest to już ludzką tajemnicą.
Babacka trzepała przez dziesięć minut przeróżne awantury o tym wielkim człowieku, zerkając wciąż do książki, którą jej koleżanka Lola, siedząca w przedniej ławce, nieco pochyliła.
Dada twierdzi, że „Babcia“ ma takie bystre oczy jak kochany Mruczuś, bo wszystko wyczyta z oddali, gdy tylko dobrze zerknie.
Co prawda, ja umiem zerkać, jak się należy, tylko nie do książek. Wolę kiełbasę, wiszącą u naszej kucharki w komórce na haku.
Po „Babci“ opowiadała dalej o Fryderyku Miecia Drużbacka, potem Wandzia Stenówna, a potem — potem zaszło coś niezwykłego; oto rozwarły się drzwi i do klasy wszedł pan inspektor Barcikiewicz.
Okrąglutki to pan, w złotych okularach na czerwonym nosie, zawsze uśmiechnięty i wesoły, jakby wszystkie dziewczęta upewniał samem spojrzeniem, że się go bać nie potrzebują.
Ale to tylko pozory. Bo gdy po godzinie powie coś na ucho pani przełożonej, ta zaraz czerwienieje. Potem czerwienieje każdy nauczyciel lub każda nauczycielka, gdy im na ucho coś powie pani przełożona.
Dziwna rzecz, że na tym świecie zawsze ktoś kogoś musi się bać. Dziewczątka boją się nauczyciela, nauczyciel pani przełożonej, pani przełożona inspektora, a ja miotły i psich zębów.
Inspektor usiadł w ostatniej ławce, a nauczyciel odchrząknąwszy, wyszeptał:
— Panna Ela Sobczyńska.
Ela podniosła się, dygocąc.
— Proszę mi coś powiedzieć o Fryderyku Wielkim.
Rozgniewałem się; wszak już o tym Fryderyku była dziś mowa, więc poco jeszcze raz? Jedna tylko Ela była zadowolona. W ciągu pięciu minut terkotała bez zająknienia: trrrrrr... Tak się zasłuchałem, że mało co nie usnąłem w zarękawku, a byłoby to najlepszym dowodem mego uznania bo ja zwykle, słuchając pięknej muzyki albo pięknej odpowiedzi w klasie, zasypiam. Dada, bojąc się widocznie inspektora, schowała mnie za siebie i okryła mi głowę szalikiem. Początkowo nie sprzeciwiałem się tej pieczołowitości, ale potem, gdy dobrze nachuchałem w szalik, zrobiło mi się tak gorąco, że musiałem wyjść z loży na świeże powietrze, a stało się to w chwili, gdy nauczyciel wywołał nazwisko Dady.
Wyskoczyłem na ławeczkę i wyprostowawszy kości, ziewnąłem zlekka. Klasa zaszemrała przyciszonym śmiechem. Nauczyciel otworzył tak szeroko oczy, jakby był kotem i ujrzał myszkę w ciemnym pokoju.
Na szczęście ozwał się w tej chwili dzwonek.
Pan inspektor Barcikiewicz wstał i uśmiechnął się do mnie dobrotliwie.
— O, i kotek tu także? — rzekł, zbliżając się ku mnie.
Przyjąłem to powitanie z należytą powagą i zupełną obojętnością, on zaś, musnąwszy mnie przelotnie palcami po głowie, dorzucił wesoło:
— On także przyszedł na inspekcję, co?
Klasa na to:
— Ha, ha, ha...
Ja nic.
Gdy po chwili pan Barcikiewicz i nauczyciel wyszli z klasy, powstał nagle wielki śmiech i hałas. Dziewczątka przybiegły do mnie całą gromadą i chichotały tak, jakbym nie wiedzieć co zabawnego uczynił.
Na to Dada chwyta mnie pod pachy, unosi w górę i woła:
— Słuchajcie! Od dzisiaj nasz kochany Mruczuś będzie inspektorem! Co?... dobrze?! Kto głosuje za tem?
— Mruczuś, Mruczuś!... — ozwały się liczne głosy. A Dada, aby lepiej jeszcze upamiętnić ten piękny wybór, pochwyciła mnie za bródkę i potrzęsła zamaszyście moją głową, dorzucając:
— Tak jest: Mruczuś od dzisiaj będzie naszym inspektorem!... Zrozumiane?
— Ha, ha, ha...
Otóż widzicie, moi kochani, w ten sposób doczekałem się wreszcie zaszczytnej nominacji, która mi się już oddawna należała, wszak niemal codziennie bywam po różnych klasach! Ale ludzie zwykle są niesprawiedliwi i rzadko kiedy uznają ciche zasługi.
Poszedłem teraz do kancelarji, ale tu zamiast uznania, zaraz spotkała mnie przykra niespodzianka:
Nauczyciel roziskrzony żuł w gniewie papier i pomrukiwał, zwracając się do grupy pań i panów:
— Nie rozumiem, jak można trzymać kota w szkole.
Chciałem mu na to odpowiedzieć:
— Przepraszam, pan wielu rzeczy nie rozumiesz. Nie jestem zwykłym kotem, tylko inspektorem, a jeżeli pan nie wierzysz, to idź, zapytaj się Dady albo pana Barcikiewicza, przecież on pierwszy z tym wnioskiem wystąpił.
Nie powiedziałem jednak nic, bo właśnie spostrzegłem, że mnie zauważył i tak odchylił nogę wstecz, jakby mnie chciał kopnąć.
— O widzicie go! — zawołał. — Znowu tu jest... Idziesz, bestjo!
Odskoczyłem w bok, spojrzałem na złego człowieka z pogardą i wcisnąłem się przez uchylone drzwi do pokoju kochanej mojej pani przełożonej, gdzie mi nigdy nie groziło i nigdy grozić nie będzie żadne niebezpieczeństwo, zarówno od ludzkiej nogi, jak i miotły Stefana.
Taki jest początek mojego zawodu nauczycielskiego.
Czy wytrwam na tem trudnem i odpowiedzialnem stanowisku, które wymaga od kota zrozumienia naprzykład tak zawiłej rzeczy, jak ta: dlaczego Fryderyk był „wielkim“ — doprawdy nie wiem. Jednak będę się starał wytrwać, bo to obowiązek obywatelski; gdyby atoli ludzie zbyt często odchylali nogi gwoli kopnięcia mnie w bok, za moją ciężką i odpowiedzialną pracę, to podniosę ogonek do góry i pójdę sobie dalej... (Trzy kropki).